Księga trzecia: Smoczy pazur

– Jak gwiżdżesz, ćwoku jeden?! – darł się, stojąc na relingu, ciemnowłosy człowiek w pasiastym kaftanie i butach za kolana. – Na dziewki w porcie możesz tak w gwizdek dmuchać, i to jakimś zafajdanym yougońskim najlepiej, bo w Viplanie byle łajza cię kamieniem zdzieli, ni prawa, ni dobrego obyczaju nie łamiąc! Nie wiesz, jak się admirała wita?!

– Co on tak gębę drze? – zainteresował się pomocnik bosmana, manewrujący bosakiem przy trapie. Bosman machnął tylko owłosioną łapą. Dzielił uwagę między drewnianą, żelazem okutą piszczałkę, którą przyciskał do ust, i drewnianą, żelazem okutą kuszę, przyciśniętą stopą do pokładu. Pokład był śliski, a krótka kanałowa fala – zdradziecka. Ktoś, kto ułożył broń dyskretnie za nadburciem, mógł jej tam nie znaleźć, gdy zajdzie potrzeba.

– Pewnie ze strachu – rzucił półgłosem marynarz, przytrzymujący deskę trapu z drugiej strony. – Widzisz te portki cudaczne? Myślisz, że od czego takie rozdęte górą? Dobrze, że od zawietrznej podeszli, bo coś mi się widzi, że by nas uraczył wonią mało…

– Cicho.

Zamilkli wszyscy z bosmanem na czele. Bosman z widoczną ulgą wetknął piszczałkę za pas, obok kordu i bata. Chyba trochę lepiej od reszty znał dialekt z Genzy i chyba świtało mu, że coś robi nie tak. Pozostali, chowając języki za zębami, okazali świeżej daty respekt stojącemu przy maszcie mężczyźnie w haftowanym srebrem, zielonym stroju.

Elegant w pasiastym kaftanie puścił się wanty. Nie patrząc w dół, na kipiące między kadłubami morze, od niechcenia przemaszerował po desce i zeskoczył na pokład galery. Stanął przed odzianym w zieleń, zerknął na wiadro przy jego nogach.

– Kapitan „Azami…”, „Arami…” Psiakrew!, te wasze illeńskie nazwy… Wybacz, że całość pominę!

– Nie.

– Nie wybaczysz? – Okolona krótką brodą twarz wydłużyła się nieco. – Ha, tegom nie oczekiwał. Uprzedzano mnie, że ta łajba to żeglująca trumna, a jej załoga…

– Nie jestem kapitanem „Aramizanopolisańczyka”, to jeno rzec chciałem.

Ciemnowłosy poprawił wielki beret z jeszcze większym piórem, rozejrzał się po pokładzie. Stał pewnie, z łatwością utrzymując równowagę, z lewą dłonią na rękojeści miecza i prawym kciukiem dość arogancko zatkniętym za sprzączkę pasa.

– Piękne, zaiste, powitanie. Bosman odgwizdał mi sygnał przeznaczony dla drugiego zastępcy szypra barki śmieciarki, kapitan wyjść na pokład nie raczył, a ten, co raczył, z wiadrem mnie przy trapie wita. Jeśli kubeł zimnej wody chcieliście mi, panie, na głowę wylać, to szkoda waszej fatygi. Aluzję pojąłem.

– Źle zaczęliśmy, admirale… – uśmiechnął się zielony. Słabo się uśmiechał. Twarz też miał zielonkawą.

– Cóż, więc może wrócę na karawelę, ryzykując potknięcie na trapie i rozsmarowanie pomiędzy burtami, piruet ucieszny wykonam i raz jeszcze spróbujemy? Co wy na to, panie bosman? Widać, że artystyczna z was dusza i dąć w tę waszą rurkę pasjami lubicie…

– Jestem Debren z Dumayki, czarodziej okrętowy. – W połowie skłonu, który miał wypaść bardzo dworsko, choć bez zdejmowania mycki z głowy, złośliwa fala kanałowa dała o sobie znać i Debren musiał przytrzymać umykające od nogi wiadro. – Cieszę się, że was widzę, panie. Darujcie, że nie rozpoznaję, ale w cesarskiej flocie od niedawna…

– Vensuelli. – Przybysz oszczędnie skinął głową. – Wiceadmirał Floty Wschodniego Oceanu Jego Cesarskiej Mości. Witajcie, mistrzu Debren. Chciałbym rzec, że rad was widzę, jak i wy mnie, ale służbowo tu jestem i łgać pod banderą majestatu nie zamierzam. I nie mówcie – gestem dłoni wstrzymał otwierającego usta czarodzieja – nie mówcie, że ta szmata na maszcie to nie bandera Bikopuliss. Zdążyłem zauważyć, wystawcie sobie. Czasu miałem sporo, boście w dryf stawali, bez przesady, kwadrans, jeśli nie dwie szóstnice. Galerą, kurwa mać!!! – wydarł się nagle. – Gdzie jest ten zasrany flisak, kapitanem się mieniący?! Tak go w rzyć kopnę, że Anvash minie i w Wolkanię pieprznie!!!

– Przestań hałasować, Vens – zahuczał czyjś basowy głos z pokładu karaweli. – Lepiej każ drugi trap położyć, korabie bliżej przyciągnąć albo co. Ja się na linoskoczka nie najmowałem, po tej listewce przechodzić ani myślę. Nie dość, że wąska, to i cieniuśka; jeszcze pode mną pęknie.

– Nikt cię nie prosi! – już spokojniej odkrzyknął Vensuelli. – Zostańcie na „Jaskółce”, panowie! I panie też! Luwanec, wydać liny, bosaki precz, odejdźcie na kabel przed tę krypę. Za przylądkiem się sczepimy, na spokojniejszych wodach.

Załoga karaweli, nieliczna, ale w widoczny sposób sprawna, błyskawicznie uporała się z manewrem odejścia. Debren, znękany nudnościami, nie miał nawet czasu przyjrzeć się dokładnie zalegającym pokład ładunkom. Były osłonięte ni to płótnem żaglowym, ni to starymi namiotami wojskowymi, nieforemne jakieś i nie kojarzące się z niczym, co widział na Międzymorzu. Ale cóż, to już nie było ciepłe, łagodne zazwyczaj Międzymorze. Dwa tygodnie temu wyszli na Kariatyk, Ocean Wschodni, do niedawna jeszcze zwany po prostu Oceanem z braku innych. Woda wyglądała tu inaczej, inne statki pływały, więc i metody frachtowania miały prawo się różnić.

– No dobrze, panie czarodzieju. – Obserwacja udanego Manewru wprawiła wiceadmirała w lepszy humor. – Prowadź do swego kapitana. Pijany pewnikiem, zgadłem?

– Nie zgadliście, panie Vensuelli. Kapitana fala za burtę zmyła. Sześć dni temu mniej więcej.

– Co? – Vensuelli przystanął, wykonawszy jeden tylko krok w stronę kasztelu rufowego. – Fala? Kapitana? Kpicie, mistrzu? To co to za fala musiała być? Względnie kapitan? Pierwsze słyszę. Chłopiec okrętowy… bywa; pijany majtek, kucharz… No, ci za burtą często lądują, co nie dziwota. Ale kapitan?! – Debren wzruszył bezradnie ramionami. – No, nic. A pierwszy oficer gdzie?

– Przy kapitanie. Mniej więcej.

Ciemne oczy admirała przyglądały mu się przez chwilę uważnie.

– Aż się boję zapytać o nawigatora – powiedział wolno Vensuelli.

– I słusznie się boicie, panie admirale. Choć zarazem trochę niepotrzebnie, bo „Aramizanopolisańczyk” załogę dostał szczupłą, więc pierwszy oficer był zarazem nawigatorem. Za jeden żołd, co chyba legło u źródeł naszych kłopotów.

– A ile żołdów, waszym zdaniem, ma brać półgłówek na służbie za burtę wypadający?

Debren zastanawiał się. Trochę nad odpowiedzią, bardziej nad wyczarowaniem z dostępnych na pokładzie produktów leku przeciw chorobie morskiej.

– Macie pewnie rację, panie Vensuelli, Ale on tak nie myślał. Był rozgoryczony, bo za jeden żołd czy dwa cesarska flota tak czy siak od pół roku mu zalegała.

– Nie tłumaczcie go, czarodzieju. Jeden zaległy żołd to dokładnie tyle samo, co dwa zaległe żołdy, czyli zero. Nauka, która ów paradoks objaśnia, nazywa się matematyką. Wam, odczytywaczom formuł tajemnych, to może i do niczego niepotrzebne, ale nawigator ma psi obowiązek rachunki znać. To jak to było z tym waszym rozgoryczonym?

– Wejdźmy do kajuty. Tu wiatr w uszach gwiżdże.

Vensuelli zerknął dookoła. Trzej marynarze układali trap przy burcie, udając, że nie podsłuchują. Pozostali, w liczbie pięciu, podsłuchiwali, niczego nie udając. Bosman poprawiał jeden z węzłów na swym bykowcu tuż obok, a sternik kombinował, jak linką unieruchomić koło i podejść bliżej.

– Wiatr? Bez wiatru dawno od smrodu byście pomarli. Czym wy, szlag by to, galerników karmicie? No, mniejsza… Chodźmy na rufę, Debren, nie przeszkadzajmy tym dobrym ludziom w odpoczynku. Od rufy dmucha, więc pewnie przez czas jakiś okrętu nie przewróci. A jak przewróci, to też może nikt nie spadnie z pokładu, bo przykleić się do tego paskudztwa żadna sztuka, postać jeno chwilę wystarczy, co owe zuchy właśnie czynią. Chodźcie, mistrzu. Zawiewa to z tej, to z tamtej, może od dołu zawieje, żagle na maszt wciągnie, kto wie? Mistrzu Debren, nie zapomnieliście aby czegoś? Wasz kubełek…

Kajuta kapitańska zajmowała tylną część nadbudówki rufowej. W przedniej, mniejszej, mieszkali w czasach świetności oficerowie w liczbie kilku. Potem portowi włóczędzy, muchy, dobrze żyjące z tego, co włóczędzy po sobie zostawiali – a zostawiać nie chadzali daleko, do sąsiedniej kabiny zaledwie – pająki żyjące z much, no i gryzonie. Teraz zadomowiły się tu małże i ślimaki. Większość okienek nie miała ani błon, ani szkła. Było mokro, zimno i paskudnie.

– Widzę, że nie tylko oficerów wymiotło. – Vensuelli pomacał ostrożnie jakąś samotną skrzynkę, na której nieśmiało zaczynały kiełkować wodorosty. – Meble też. Stół pod mapy gdzie? – Końcem pochwy zmiótł drzemiącego na wieku małża, podłożył sobie beret, usiadł. – Nie wiesz? Tak i myślałem. Ale mapy jakieś macie?

– Mieliśmy. Zachodniego Międzymorza. Nawigator jak oka strzegł, bo stara była, zabytkowa. Jeszcze za Starego Cesarstwa kreślona.

– Kpisz, Debren? To usiądź, nie stercz tak. Żartować wolę, jak towarzystwo siedzi.

Debren rozejrzał się bezradnie po pustym pomieszczeniu. Westchnął, obrócił wiaderko, usiadł, rozstawiając szeroko kolana.

– Przykro mi, admirale. Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, mówiąc, że flota cesarska robi bokami. Nie ma Czym pływać, nie ma kto pływać i nie bardzo jest dokąd. To znaczy – poprawił się – dotychczas nie było. Bo teraz jak się dowiaduję z miłym zdziwieniem, Jego Cesarska Mość ustanowił nową eskadrę na oceanie.

– Flotę, Debren, flotę. Gra słów, wiem, ale będę wdzięczny za trzymanie się oficjalnego nazewnictwa. Widzisz, mistrzu, w Bikopuliss forma już dawno treść pokonała, a cesarscy urzędnicy nie to widzą, co jest, tylko co napisane mają, że być powinno. Cesarz Stanorius między triumfami własnoręcznie regulamin morski spisał. I stoi tam jak wół, że admirał niczym mniejszym od floty dowodzić nie może, a jak przypadkiem podowodzi, to pensja mu się za to nie należy, bo dla takiego wielkiego pana dyshonor by to był.

– Mało życiowy jakby ów regulamin. Nie uchybiając Stanoriusowi, słusznie Wielkiemu.

– Mało życiowy? Widać, że Bikopulijczyków nie znasz. Co drugi cesarz na marmurowy pomnik u wdzięcznej ludności zasłużył, z tego braku życiowości korzystając. W blasku chwały światłego reformatora.

– Przyznaję, że nie rozumiem.

– Ty, czarodziej? Patrzcie, państwo, co to się porobiło, Pierwszy, co nieomylnością człowiekowi przed nosem nie wymachuje. Że o wiaderku nie wspomnę. Ha, zaczynam widzieć was w innym świetle, mistrzu Debren. A co do Bikopuliss, to sprawa jest prosta jak maszt. Otóż już dziad Stanoriusa stwierdził publicznie, że dobrze się w państwie nie dzieje i trzeba dużo poprawić. Przy czym źle się dzieje z winy poprzedników, którzy błędy i wypaczenia czynili, księżycową gospodarkę prowadząc. Kraj potrzebuje więc reform, dobrego władcy i wzrostu. I tak się przyjęło, że każdy kolejny cesarz dupa jest, jeśli nie reformuje czego się da i wzrostu ewidentnego nie wykazuje. Wiesz, Debren, ile Stanorius legionów miał? Dwa! Wschodni i Zachodni, z dwoma wicemarszałkami na czele, bo jedynym marszałkiem, pensji zresztą łaskawie nie biorącym i na biednych ją oddającym, był sam cesarz. Dwa legiony plus jedna flota i trzy samodzielne eskadry. I wystarczyło. Okręty bikopulskie co chciały, to na Międzymorzu czyniły, legioniści w Zuli stacjonowali jak za Starego Cesarstwa, w Dekturanie, na Bliskim Zachodzie. Prowincji siedemnaście było, a jak jeden ambicją chory centurion pogranicznik, nudą widać otumaniony, podjął się ku chwale cesarza całe państwo dookoła pieszo obejść i tym sposobem do Księgi Gupissa trafić, to w drodze wyłysiał, ośmiorga potomstwa się dorobił i tak nogi nadwerężył, że go w uznaniu zasług do kawalerii przenieśli. Takie to państwo było! potem Stanorius umarł i barbarzyńcy Zulę odbili przy błogosławieństwie ówczesnego Ojca Ojców, nawiasem mówiąc. I co następca tronu zrobił? Edykt wydał i z szesnastu już teraz prowincji osiemnaście uczynił! Ciach piórem i oto macie, ludkowie dobrzy, dwie nowe jednostki administracyjne. Z kupą intratnych urzędów, z czego na prowincji się cieszą, i bandą pełnomocników cesarza do spraw wdrażania, co dwór i stolicę raduje. Potem jeszcze, pod koniec życia, najjaśniejszy pan armię zreformował, z trzech okręgów wojskowych cztery robiąc, co jako wielki sukces roztrąbiono. Ale się rozmyślił i zaraz z czterech dwa uczynił, bo mu eksperci wyliczyli, że gotowość bojowa od tego wzrośnie, no i go żołnierze, zaiste z podziwu godną szybkością, na włóczniach w kawałkach z pałacu wynieśli. Nie muszę chyba dodawać, że następny cesarz, eks-dziesiętnik hoplitów, zaczął rządy od pięciu okręgów i podwyżki dla kadry oficerskiej. I tak poszło. Dzisiaj Bikopuliss to już nie, jak niegdyś, miasto i świat, ale miasto i trochę dalej, niż z baszty widać. Ale prowincji ma czterdzieści i dziewięć, a armii, samodzielnych legionów, flot i eskadr tyle, że się generałowie dawno w schematach organizacyjnych pogubili. Za to w tabelach płac biegli są jak nikt. Mocno patrzą na ręce jeden drugiemu, ani złamanego grosza nie wydębisz u skarbnika ponad to, co ci z etatu należy. – Admirał przerwał, wyjął zza pasa sztylet i ująwszy za ostrze, zaczął się przyglądać szczurowi wystawiającemu pysk z jakiejś dziury. Szczur popatrzył mu w oczy, popatrzył na Debrena, pomyślał chwilę i wylazł cały. Nie spiesząc się, podreptał wzdłuż ściany. – Kota tu przypadkiem nie macie, mistrzu?

– Był, ale coś go zeżarło. Nie mam pewności: szczury czy załoga.

Vensuelli zamachnął się, cisnął sztyletem. Ostrze wbiło się w deskę przepierzenia trochę nad grzbietem gryzonia, rozłupało ją, znikło jak cała reszta noża. Szczur pisnął i odskoczywszy na dwie stopy, zatrzymał się przy jakiejś dziurze – nie tej, którą wszedł – sprawdził, czy admirał nie wyciąga następnego noża. Uspokojony, wrócił do obwąchiwania desek pokładu.

– Widzisz go – wyszczerzył zęby Vensuelli. – Urodzony Bikopulijczyk. Kostucha mu nad uchem sierpem wywija, a ten udaje, że nic złego się nie dzieje. Resztki dawnej świetności eksploatuje i aktualnej rzeczywistości nie chce do wiadomości przyjąć. A tak przez ciekawość, co on tak węszy? Kocich niedogryzków szuka?

– Robaków. Mało co na okręcie do zjedzenia zostało, więc się szczury pierwej na myszy przerzuciły, a ostatnio, dzięcioła modą, na robaki. Dlatego, jeśli łaska, nie polujcie dla sportu na szczury. Co innego, gdyby do garnka… to z żalem czasem czynimy, ale dla zabawy lepiej nie. One, widzicie, pożyteczne są.

– Wybacz, Debren, zapomniałem, żeś magik. Pewnie, jak wielu z nich, o tych tam, no… dziurach eko… elokogicznych chcesz prawić, co? Że niby wszystkie żywe stworzenia kooperatywę tworzą, ku dobru wspólnemu się w zamkniętym kręgu zżerając?

– Nie, admirale. Jeśli już, to o dziurach okrętowych, które tutejsze robaki z dużym sukcesem czynią. Pewnie w ramach kooperatywy z rybami, ku którym nas z całym „Aramizanopolisańczykiem” w końcu poślą. Galera spróchniała jest, a teraz jeszcze do sera coraz bardziej podobna. Pewności nie mam, ale myślę, że szczury co większe robale wyżerając, życie nam przedłużają.

Vensuelli wstał, ruszył ku drzwiom. Zmienił jednak zamiar, podszedł do ściany, kopnął. Poprawił drugi raz, powiększył wielką jak głowa dziurę. Odgarnął garść muszelek i sięgnął po sztylet wbity w podłogę sąsiedniej kajuty.

– Napiłbym się, panie Debren. Na wszystkim już pływałem, na wolkańskim kajaku nawet, ale takim paskudztwem jeszcze nigdy. Że też to gówno na morze wypuścili. Uprzedzano mnie, że prosto z pochylni toto nie będzie, ale niech mnie szlag trafi, jeśli to nie jest najstarsza galera znanego świata. Nie w rejestrach flot jej szukać, a w Księdze Gupissa. Chyba w mordę kogoś strzelę, jak się zaraz nie napiję. Czarodzieju, hę?

– Myślę… Kapitan chyba już przeciw temu nic mieć nie będzie. W skrzynce coś pewnie trzymał.

Spod szmaty leżącej przed progiem i przyklejonej do pokładu brudem, co tłumaczyło jej obecność, Debren wyjął wymyślny płaski klucz. Klucz był magiczny, ale większość magii wywietrzała, ledwo dawała się wyczuć. Może dlatego zamek kuferka ustąpił już po dwóch pacierzach szarpania się ze zgrzytającymi zapadkami. A może dlatego ustąpił dopiero po dwóch.

– Co my tu mamy? – zainteresował się radośnie Vensuelli, oglądając pod światło szklany butlogąsior. – Naczyńko jakby z wyspy Prycos, z samiutkiego południa Wolnego Świata. Nie ma słodszych win, mówię ci, Debren. Ciekawe, który rocznik? Ja, mistrzu, na winach jak mało kto… – parsknął czerwonymi kroplami. – Tfu, zaraza! Szlag by go, szypra dusigrosza; żeby go tak raki powoli obgryzały.

– Woda? – Debren pokiwał współczująco głową. Klęczał przy skrzyni, drapiąc się w zadumie po zarośniętej brodzie. – Tu też morze zawitało. Cholera. Cholerne tajne służby cesarskie. A mówiłem, żeby najpierw przestudiować rozkazy, a dopiero potem sejfik do liny wiązać i za rufą ciągnąć. Ale nie, oni lepiej wiedzą, swoje metody mam, tysiąc lat doskonalone. No, to teraz się mogą… Nie, przesadziłem. – Strzepnął z palców rozłażący się papier. – Nawet do podtarcia się to już niezdatne.

– Zwracam kapitanowi część honoru. – Admirał usiadł na wiaderku, łyknął z butlogąsiora. – Patrząc na stan dokumentów, widzę, że dobrze korek wsadził. A i ten kwas, gębę krzywiący, podłego pochodzenia nie jest. Z Prycos, wyspy słonecznej pochodzi, ma prawo do markowego naczynia. Tyle że rocznik fatalny. Założysz się, Debren, że datę zbioru podam? O pięć dukatów?

– Nie zakładajcie się z magikami, panie Vensuelli. Niektórzy, jak uczciwsze sposoby zawiodą, i w myślach czytać wam mogą. Wielka jest moc… Nie, cholera – cisnął ze złością płat czegoś szarego, spleśniałego, rozłażącego się w dłoniach. – Nie da się tego odczytać.

– To nie ludzki mózg, co, Debren? A o trzy dukaty?

– Chyba że mi skredytujecie. Wtedy i – zastanowił się – i o pół tuzi… nie, o pięć.

– Procent jaki?

– Niech będzie zwykły, bankierski – uśmiechnął się chytrze Debren,

– Takiś pewny swego? No to proszę, zakładamy się. Papieru tu pewnie… dobra, widzę, że nie macie, Nawigator przy sobie nosił jak mapę, prawda? Zróbmy więc tak: jak na „Jaskółkę” wrócimy, spisze się odpowiedzi na kartce, każdy na swojej, i porównamy, kto był bliżej. A żebyś wiedział, co oceniasz, proszę, łyknij sobie. Jak się dobrze wczuć, to nawet niezłe to wino.

Zakład był poważny, więc jakiś czas milczeli i wymieniali się butlogąsiorem. Debren trochę posmutniał. Przypomniał mu się ograny w kości handlarz marimalskiego bomblogna, zaklęcie, które zagarnął wówczas z pulą, i okoliczności, w jakich pierwszy i ostatni raz je zastosował. Dużo czasu upłynęło, mnóstwo wody w Pirrendzie…

– No, już lepiej. Mogę raportu wysłuchać, w apopleksję nie popadając. Nie wiem, Debren, czy patent oficerski masz, bo widać, żeś cudzoziemiec, a zagranicznych magów w Bikopuliss nie szanują… Ale rządzisz tu chyba, więc raportuj. Nie wstawaj, obejdzie się.

Debren schylił się, końcem różdżki przyciągnął owalną skorupę dostrzeżoną za skrzynią. Rozłupał muszlę, palcem zagarnął trochę solnego nalotu z wieka skrzyni. Natarł ostrygę, rozdzielił na dwoje, podał połowę admirałowi. Zakąsili.

– Pobłądziliśmy zaraz za Kariatydami, jak się pewnie domyślacie. Nawigator powiedział, że za takie pieniądze to on może dwie posady ciągnąć i jako pierwszy oficer się udzielać, ale dokształcać się to już nie zamierza. No i słowa dotrzymał. Trzy dni w kółko pływaliśmy, a potem w Burzliwą nas wprowadził. Sztorm się trafił, jak to w owej zatoce, w brzeg mało nie rąbnęliśmy, nie wiadomo nawet czyj, a potem… no… zmyło obu dowódców.

– Co chcieliście tym wymownym „no” dać do zrozumienia?

– Konkretnie nic, bo spałem… no, rzygałem wtedy. A niekonkretnie, to dziwnie przemyślnie morskie bożki nam zgubę zadać próbowały. Po wojskowemu bardzo, w wybrane cele mierząc. Fala, wystawcie sobie, kapitana zmyła, nawigatora, który pierwszym oficerem wówczas będąc, teoretycznie spać powinien, wybijacza rytmu i mesowego. Obaj wymienieni ponadprzeciętnym zaufaniem dowódcy się cieszyli.

– Może – powiedział powoli Vensuelli – może z żalu po utracie ukochanego pana w odmęt się rzucili?

– Wybijacz wzorowym machrusaninem był. Walenie w bęben przypowieściami religijnymi i modlitwami urozmaicał, zwłaszcza o dobrą kondycję galerników Pana prosząc. Nie, admirale, ten życia by sobie nie odebrał.

– To wszystko poszlaki, Debren. – Błysk w brązowych oczach mówił co innego. – Masz jeszcze jakieś? Bo na podstawie tych nie wypada powiesić więcej jak jednego, dwóch… Pod zarzutem zaniedbań. Jakaś luźna lina, śliski pokład, nadburcie nienormatywnej wysokości…

– Jak skończyłem wiecie co, to w swojej kajucie zastałem bosmana i sternika. Tłumaczyli się, że posprzątać chcieli, co wolałem na wiarę przyjąć. Miotłę istotnie ze sobą przynieśli, wody w kuble… Mało, ale za to święcona była. A miotła złamana, oba kawałki uczciwie zastrugane, co i cieślę w mętnym świetle stawia. Ciemno było, jak to po północy, więc nie pytałem, skąd dziury dwie w pierzynie. Ciasno tu, łatwo miotłą o hamak zawadzić.

– Na gnaty Machrusa… Wiesz, co mówisz? Toż to otwarty bunt!

– Uspokójcie się, panie admirale. Strategowi rozwaga i zimna krew przystoi.

– Czemu ich w ropuchy z miejsca nie pozamieniałeś? Żartuję, Debren, nie bierz mnie za prostaka… Ale przypieprzyć jakoś tą swoją różdżką chyba mogłeś, co?

– Ten okręt i tak ledwo żegluje. A z żabą za sterem i drugą, komendy odgwizdującą, daleko byśmy nie dopłynęli. Postraszyłem ich tylko.

Vensuelli chlapnął z butlogąsiora, przegryzł resztka ostrygi. Posmutniał.

– Chyba nie dla mnie admiralski patent. Wiesz, Debren, we mnie taktyk krótkowzroczny siedzi i nogami wierzga. Dusza się rwie, żeby tych suczych synów pod kilem poprzeciągać, wybatożyć solidnie i na rejach rządkiem rozwiesić. Wiem, że nie powinienem, ale ręce świerzbią.

– Teraz ty tu dowodzisz. Chyba.

– Chyba?!

– Widzieliście, panie, ile z tajnych rozkazów zostało. Po coś nas tu przysłali, ale po co, tego nie wiem. Nawet nie wiem, czy dokładnie tu; kapitan raz czy dwa niechcący napomknął o Kanale i tylko dlatego na was trafiliśmy. A że cesarską banderę na powitanie podnieśliście, kazałem okręt zatrzymać.

Vensuelli wstał, wyjrzał przez powybijane okna galerii. Kiedy się odwrócił, miał na ustach nie bardzo ładny uśmiech.

– Tak sobie myślę i coś mi się nie zgadza. Sześć dni, mówicie? W Burzliwej Zatoce, mówicie? Jak znam życie, a znam, to bosman, sternik i cieśla sami się za to sprzątanie nie wzięli. W takich razach cała załoga staje murem, cała, podkreślam. Bo ci, co do muru się dopasować nie chcą, za burtę idą i toną, jak to w zwyczaju cegieł. To raz. A dwa, że jakoś wierzyć mi się nie chce, by negocjacje z pokładowym magiem od wody święconej i osikowego kołka zaczynać. Zwłaszcza płynąc po oceanie i bez oficerów. Marynarze najmądrzejsi nie są, lecz głupi też nie. Wiedzą, że drogę trzeba znaleźć, pościg ominąć, burzę. Czarodziej to skarb, nikt go, ot tak sobie, nie uśmierci.

– Ja w magii morskiej najlepszy nie jestem – wyznał spokojnie Debren.

– Zapytam wprost: widziałeś, że szykują bunt?

– Owszem. Macie rację, admirale. Przyszli do mnie jak tylko zrobiliśmy zwrot na północ. Zaraz za cieśniną Kariatydzką.

Vensuelli, nie spiesząc się, wyjął miecz. W lewej ręce, nie wiadomo kiedy, pojawił się nóż. Uśmiechnięty krzywo, admirał patrzył to na Debrena, to na przeżarte grzybem, lecz wciąż spełniające swą rolę drzwi.

– No to jesteśmy w domu. W twoim, nie da się ukryć. Ty tu karty rozdałeś, czarodzieju, i nimi musimy grać. Ale wygrać toś jeszcze nie wygrał.

– Wyciągasz błędne wnioski. – Debren nie poruszył się, twardo siedział na skrzynce.

– A ty przeceniasz swoje siły. Chyba wiem, jak to ma wyglądać. Wiatr od oceanu; „Jaskółka”, mimo rozpaczliwego halsowania, zepchnięta zostaje w głąb Kanału, a wy, mając wiosła, robicie w tył zwrot i znikacie. Zgrabnie, ale dwóch rzeczy nie uwzględniłeś.

– Nie chcę ci przerywać, ale…

– To nie przerywaj. Słuchaj, bo jeszcze nie jest za późno. Po pierwsze, mnie nie łatwo zabić. – Zamłynkował mieczem, poruszając przedramieniem i niczym więcej. – Różni próbowali, czarodzieje też, i teraz poprzetrącane łapy zaklęciami sobie kurują, w brody plując. Po drugie „Jaskółka” nie przez romantyczną fantazję to miano nosi. Wiatr nie wiatr, czary nie czary, zawsze potrafiła zjawić się tam, gdzie chciałem, i zdrowo przysrać. A już w tym rejsie to pojęcia nie masz, Debren, jak zdrowo. Prawdziwie smoczy pazur ci ukaże, jak mnie nie posłuchasz.

– Przecież słucham.

Vensuelli roześmiał się, kręcąc głową, spojrzał w okno, jakby biorąc krążące wokół kasztelu rybitwy za świadków, jaki to z czarodzieja wesołek. I rzucił.

Debren zastygł. Potem, powoli i ostrożnie, obrócił głowę na tyle tylko, by wyłowić kątem lewego oka błysk stali. Tym razem przepierzenie wytrzymało. Belka ramy drzwiowej, spróchniała wprawdzie, była jednak gruba i solidna.

Admirał pozostał przy oknie. Miecz trzymał nisko, co dobrze wróżyło, sugerowało, że strategia, być może, weźmie górę nad taktyką. Z drugiej strony galera, nie dość że stara, była jeszcze nieduża. Co oznaczało niedużą kajutę kapitańską i bardzo niewielki dystans między zatkniętą za pas różdżką a mieczem.

– Czarem odbiłeś, przyznaj się – mruknął Vensuelli.

– A myślałeś, że jak? – równie cicho odpowiedział Debren. Głaskał różdżkę, ale nie wyjmował.

– Lewą ręką rzucałem. A i tak byś dostał, gdybyś wstał. – Patrzyli sobie w oczy, mrużąc powieki. – Mógłbyś tyłek ruszyć, przyjacielu. Dziwnie tak jakoś bić się z kimś, kto kuferka dosiada.

– To się nie bij. Albo, jeśli wola, siądź, o tam, na wiadrze. Szanse się wyrównają.

– Chciałem cię jeno ranić, ale jak mnie kpinami rozzłościsz… Co robimy? Bijemy się czy negocjujemy?

– Ja zawsze negocjuję, jak długo można.

– Czekając na odsiecz? – Vensuelli wymownie spojrzał na drzwi. – Cóż, czekajmy. Ciekawe, kto pierwszy swoich doczeka. Bo ja, widzisz, ludzi nauczyłem, że jak na obcy pokład wchodzę i za długo znaku życia nie daję, to abordażować mają. Trochę im zejdzie, ale kręcą się pewnie tuż-tuż, a to znaczy, że ta twoja banda dwa razy pomyśli, nim się nam tu w dialog wmiesza.

– To nie jest moja banda, admirale. Nie dałeś mi dokończyć, woląc rzuty nożem poćwiczyć, ale teraz dokończę. Choćby przyszło mi admirałami floty o pokład rzucać. – Vensuelli skrzywił się szyderczo, skrzyżował ramiona, wsparł się o międzyokienny filarek. – Powiedziałem, że kandydaci na buntowników u mnie byli. Nie zdążyłem dopowiedzieć, że wybijałem im to z głów, jak mogłem. I że do kapitana poszedłem, z ciężkim sercem, bo donosicielstwem się brzydzę. I że kapitan za drzwi mnie wywalił, prowokatorem nazywając i każąc odszczekać wszystkie te potwarze, jakie na dobrych patriotów i zacnych marynarzy rzucam.

– Powiedzmy – zaczął powoli Vensuelli – powiedzmy, że wygodnie mi będzie w to uwierzyć. Powiedzmy, że jak owi marynarze z twojej opowieści bardziej maga, niż jego trupa potrzebuję. Jedno mi tylko wyjaśnij, bym mięśni twarzy nie nadwerężył, robiąc dobrą minę do złej gry. Jakim cudem mianowicie te sześć dni buntu przeżyłeś? Można nie spać dwie noce, trzy… Ale sześć? Nie da się.

– Nie da – potwierdził Debren. – I nawet nie próbowałem. Ostatecznie skąd mogłem wiedzieć, że akurat dzisiaj was spotkamy? Że w ogóle spotkamy? Nie jestem wróżbitą.

– No to jak?

– To proste, kiedy się ma angaż na pokładowego czarodzieja. Wyjaśniłem im, że nie ma sensu zakradać się nocą i podrzynać mi gardło. Bo przed snem zawsze patrzę w zwierciadło, wymawiam magiczną formułę i widzę, co się do świtu zdarzy.

– I co, nie próbowali ci tego zwierciadła niby przypadkiem stłuc?

– Próbowali. Skutecznie. Dlatego, wybaczcie, zarośnięty chodzę. Wszystkie lustra na okręcie szlag trafił.

– Wy też wybaczcie, że się powtarzam. Ale jak, do cholery, udało się wam przeżyć?

– To wiadro, panie Vensuelli. Nie temu służy, coście myśleli. W wiadrze z wodą jak w zwierciadle można…

– Zaraz, zaraz… Coś ty przedtem powiedział, Debren? Nie teraz; przedtem. Że… że nie jesteś…

– Admirale, wy nie jesteście prostym, niepiśmiennym marynarzem. Coście sobie myśleli? Ja się przy tym cholernym wiadrze ogolić nie umiem, a co dopiero mówić o przepowiadaniu przyszłości.


* * *

Karawela „Jaskółka” była krótsza od „Aramizanopolisańczyka”. Trochę nadrabiała większą szerokością, podpatrzoną na kupieckich statkach, ale nie zmieniało to faktu, że wypierała o połowę mniej wody. Kasztele za to – i dziobowy, i rufowy – miała równie obszerne, jeśli nie większe. Ten z tyłu, sam w sobie wysoki, przyozdobiono jeszcze drewnianymi blankami. Dopiero z bliska, drapiąc się po stromych i wąskich schodkach, Debren pomyślał, że nie o urodę chodziło. Nadbudówka, choć gęsto zdobiona, pomalowana na zieleń i błękit oraz lśniąca czystymi szybami galerii, jeszcze gęściej upstrzona była dziobami po grotach strzał i bełtów. Niektóre dziury, przebite na wylot i załatane, były naprawdę duże. Docenił to, gdy dotarł na odkryty pomost i mógł oszacować grubość tych niby ozdobnych zębów upodabniających okręt do pływającego zamku. Niejeden zamek pozazdrościłby „Jaskółce” ochrony dawanej strzelcom.

– Luwanec, zmień sternika – polecił Vensuelli wygolonemu na zero młodzieńcowi z kolczykiem w lewym i dziurą po strzale w prawym uchu. Młodzieniec, uśmiechnięty uprzejmie, szedł jako ostatni z trójki, oficjalnie po to, by w razie czego przytrzymać spadającego ze schodni czarokrążcę. – Pani Zelgan tutaj? Cóż za radosna niespodzianka. Czy nie zechciałabyś równie radosnej kucharzowi uczynić, w kambuzie go odwiedzając? Ucieszy się.

Admirał wyszczerzył zęby i wykonał półukłon, ale do beretu nie sięgnął. Debren ocenił, że za jego uprzejmością kryje się uprzejmość i nic więcej. Co trochę dziwiło, aczkolwiek bez przesady. Ubrana w strój pazia, raczej polowy niż reprezentacyjny, choć przesadnie biżuterią uzupełniony, stojąca obok sternika kobieta prezentowała miłą dla oka figurę. Twarz, okolona jasnymi włosami, zebranymi pod toczek, była już tylko ładna. Coś powstrzymywało przed użyciem słowa „miła” przy jej opisie, chociaż Debren zdawał sobie sprawę, że jakiś czas temu przestał być obiektywnym sędzią w takich kwestiach. Lenda Branggo… No cóż, takim jak teraz, niby życzliwym uśmieszkiem, ubrana na niebiesko i fioletowo blondyneczka akurat mocno Lendę przypominała.

– Nie wątpię – powiedziała, nie siląc się na uprzejmy ton. – Zdążyłam zauważyć, jak bliscy sobie jesteście w myślach i uczynkach. Jeden i drugi z ręką do podtrzymywania się pcha, gdy po trapie chadzam. Zadziwiająco często ręka pomocna w tyłek mnie przy tym trafia. Słodkimi ciasteczkami tyś mnie pierwszy częstował, ale ciasteczka kucharz piekł. Z kolei ta dowcipna za pierwszym razem i nużąca na dłuższą metę prośba o moczenie pióra w moim kałamarzu chyba w twojej się głowie…

– Pani Zelgan!

– Panie Vensuelli? – zatrzepotała rzęsami, udając zdziwienie.

– Mocno nalegam, byś się udała do kambuza. Albo gdzie indziej. Spacer dobrze ci zrobi. Człowiek, dużo chodząc, sadło zrzuca. Przez co mniej narażony bywa na klepanie, nieumyślne nawiasem mówiąc, w części ciała nadmiernie rozrośnięte.

Blondynka ani nie pobladła, ani nie oblała się rumieńcem.

– Pewnie wiesz, co mówisz, Vens. Spacerować musisz dużo, bo tak patrzę na ciebie swoim wyczulonym niewieścim okiem i wiesz, co widzę? W żadnym miejscu, żadnym podkreślam, nadmiernie rozrośnięty nie jesteś.

Vensuelli, choć nie blondynka, najpierw bledszy się zrobił, głównie w okolicy zaciśniętych wściekle warg, a potem ciemniejszy – już na całej twarzy.

– Gościa przyprowadziłeś, admirale? – wybawił go z kłopotu nieduży, w gustowne czernie odziany mężczyzna, stojący przy rufowym żurawiku. Miał pod pięćdziesiątkę, nos czerwony i jakby rozdeptany, oczy małe, jasne, na pozór senne. Na piersi czy raczej na półeczce utworzonej przez spory, a teraz dumnie wypięty brzuch, wisiał ogromny medalion z Machrusem Wybawicielem rozpiętym na kole. Debren nie widział od dawna tyle złota w jednym litym kawałku. Złoty był także łańcuch, górskimi kryształami zdobiony, oraz sygnet z przybrudzoną lakiem pieczęcią. – Radzi poznamy.

– To Debren, zapomniałem skąd, czarodziej pokładowy owej idącej obok galery, której nazwy nigdy nie próbowałem zapamiętywać, o całość języka się bojąc. Mistrz Debren galerę tu przyprowadził po tym, jak oficerów i wartościową część załogi, nazwijmy to tak, sztorm zmył. Deklaruje chęć uczciwej współpracy i gotowość podporządkowania się rozkazom Jego Cesarskiej Mości. Mistrzu Debren, witamy w kompanii. Pozwól, że ci przedstawię mój, hmm, sztab. Ten oto mąż srogi, posturą beczkę piwa przypominający, a i miły zapach, dla beczek typowy, wokół siebie roztaczający, to imć rotmistrz Zbrhl. Musiałeś słyszeć, wielka to gwiazda na rynku niezależnych ekspertów wojskowych.

– Obiło mi się o uszy – skłamał Debren. – Czołem, rotmistrzu.

– Ja o tobie nie słyszałem – zahuczał najemnik, zdmuchując z płowych wąsisk piwną pianę i grzecznie salutując cynowym kuflem. Jego głos też skojarzenia z beczką nasuwał; był niski, dudniący. – Nic to, mistrzu. Jak w bój pójdziem, prawda sama na wierzch wypłynie. Jak gówno z przerębla, dajmy na to.

– Mało celna paralela – wtrąciła się pani Zelgan. – Przerębel tę szczególną cechę ma, że nie wszystko, co pływające z natury, a doń wrzucone, z powrotem wraca.

– Sraliście kiedy w lodową dziurę, paniusiu? A ja owszem, i to niejeden raz. Jak pod wielkim księciem Sovro zimową porą, kiedy to Wydrzankę nad Zbereziną oblegaliśmy. Gród umocniony był silnie, załoga bitna i szczodrze opłacona, więc nie szło nam i jeden akademik uczony, księcia doradca, umyślił, by broni niekodeksowych popróbować. Żmutawilce wodę prosto z rzeki brali, wiadra z murów spuszczając, tośmy wyżej trochę w Zberezinie przerębli nakuli, no i pod osłoną pawężników, ku chwale ojczyzny jedni, a za srebrne gruble drudzy, z kiszek walili, aż huczało. Ciężki bój to był, powiadam wam, ludzi siła legło. Bo to i Żmutawilce gęsto strzelali, a pawężnik nie zawsze jak trzeba uważał, zatykaniem nosa zajęty, i mróz okrutny, i z amunicją niekodeksową krucho, bo racje skąpe. Na tę okoliczność mennica książęca specjalny Order Podpaski czy jakiś taki bić zaczęła i…

– Darujcie sobie te wojackie gadki – przerwał czarny z łańcuchem, chyba oczekiwaniem na prezentację zniecierpliwiony. – Mało to kogo interesuje, sami ceniący pokój i dialog ludzie się tu zebrali.

– I skończcie z tą paniusią – dorzuciła Zelgan. – Tudzież nadużywaniem słów powszechnie za plugawe uważanych. Damy tu są. I pacholęta.

Tych ostatnich Debren doliczył się trojga. Przy bezanmaszcie, jeszcze w kasztelu osadzonym, choć już blisko jego przedniej ściany, stały małe składane zydelki, a na nich, w grzecznym szeregu i z grzecznymi minami, siedziało dwóch chłopców i dziewczyna. Wszyscy w jednakowych różowych żakiecikach z białymi żabocikami, białych pończochach, z tych grubo tkanych, męskich, portki zastępujących, i bordowych ciżemkach. Wszyscy z zeszytnicami na kolanach, piórami gęsimi w dłoniach i przenośnymi, nierozlewnymi kałamarzami przy paskach. Wszyscy czarnowłosi, ciemnoocy, smagli. Czternastoletni, na oko sądząc. I urodziwi.

– No proszę – uśmiechnął się złośliwie Vensuelli. – Tyleśmy słyszeli próśb i apeli, by nowoczesność zaakceptować i niewiastę na równi z chłopem traktować. Tyle prychania, gdy się usłużna dłoń w nienowoczesnym odruchu ku pomocy wyciągnęła albo kto o radę kulinarną dla podtrzymania dyskusji prosił. I, okazuje się, damę gościmy. Oraz pacholęta, grubszego słowa niezwyczajne. Które teraz, wbrew deklaracjom solennym, nie jak powietrze, narzędzia ślepe i mebel żywy mają być traktowane, już nie chodzącą maszyną do pisania są, ale istotami wrażliwymi? Dobrze, żeście się zjawili, panie Debren. Pomoc medyczna nam się przyda, bo komuś tu zdrowo jaźń rozłupało.

– Jak już o twoich uczniach mowa – zadudnił Zbrhl – to mogłabyś którego po coś do picia posłać. Siedzą i bez pożytku w stołki…

– Rotmistrzu!

– …wrastają. Coście taka nerwowa, paniusiu? Pacholęta wrzaskami straszycie.

– A to jest Venderk opp Gremk – zdusił konflikt Vensuelli, wskazując płaskonosego w czerni i złocie. – Światowej sławy jurysta w prawie międzynarodowym wielce biegły, a i w innych takoż. Aktualnie, jak my wszyscy, w służbie cesarskiej. Choć, jak i my, nie Bikopulijczyk.

– Wielcem rad poznać – jeszcze raz zełgał Debren, skłaniając się dwornie, ale płytko. – Darujcie, że o wspólnych znajomych nie zagaduję, ale jakoś…

– A ja, wystaw sobie, o tobie słyszałem. – Jurysta wyżej zadarł nos, wypychając tym samym brzuch. – I nawet twarz twoja znajomą jakby mi się wydaje. Chociaż rytników marnych w Lelonii Mniejszej mają, bardzo im się na listach gończych udałeś. Albo opat z Gańca grosza pożałował snycerzowi, co też może być. Ponoć z torbami monastyr puściłeś.

– Nie wziąłem ani denara więcej nad to, co w umowie stało – stwierdził chłodno Debren. – Wręcz przeciwnie. To opat mocno nie dopłacił. Aż dziw, że mu na porządną drukarnię brakowało. Ale nie mówmy o tym. Damy czekają.

Pani Zelgan posłała mu leciutkie dygnięcie i równie dyskretny uśmiech. Ustawiła się bardziej wdzięcznie, oczekując, że uwaga zebranych skieruje się teraz na nią. Pospieszyła się.

– Miana tego oto rycerza – wskazał palcem Vensuelli – nie wymieniam, bo i nie znam. Panem Błękitnym go nazywamy, nie od koloru oczu, którego też nam poznać nie pozwolił, a od owej szarfy na zbroi. Pan Błękitny śluby złożył z osobą księżnej Pompadryny, władczyni Dracji, związane, więc daruj, że nie odpowie.

Debren skłonił się niepewnie czemuś, co przy prawej burcie stało, a co dotąd za pełną zbroję płytową brał, dla wywietrzenia na pokład wywleczoną. Zbroja, czarna i miejscami rdzawa, zachrzęściła i schyliła o pół cala staroświecki hełm przyozdobiony mordą zębatej żaby. Względnie smoka – wykuto go dawno, gdy kowalstwo artystyczne jeszcze w tych stronach raczkowało.

– Tego zucha przy sterze znasz – ciągnął admirał. – To Luwanec, moja lewa ręka. Ta od tarczy, miarkujesz. Zbrojnymi na „Jaskółce” dowodzi, kiedy ich w rejs bierzemy. Teraz, gdy z naukową misją płyniemy, przemianowałem go na sekretarza wyprawy. Przy sterze stoi, bo o poufnych sprawach w takim, jak tu widzisz, towarzystwie rozmawiać będziemy, nie większym. Prości marynarze, a i pana Zbrhla rębacze, o wszystkim nie muszą wiedzieć. Pacholęta u pani Zelgan terminujące też, nawiasem mówiąc, lepiej by…

– Zapamiętaj w końcu – przerwała – że to moje narzędzia pracy, jak ten zbój Luwanec twoje. Ręczę za ich lojalność. Zamknijmy ten temat i przedstaw mnie wreszcie.

– Przedłużałem, jak długo mogłem, lepszy okres waszego żywota, panie Debren, ale cóż, sami widzicie. To jest Lelicja Zelgan, relacjonatorka. Korespondentka wojenna i kronikarka polityczna, akredytowana przy paru dworach…

– Parunastu!

– …głównie tych podrzędnych. A ci tam to jej pisarczykowie. Hmm.

– Daruj sobie te chrząkania, Vens. Mistrzu Debren, miło mi was poznać. Opowiecie mi o tej straszliwej burzy, która oficerów pochłonęła? Może przy obiedzie? Chyba czas już na obiad, admirale? Ci nieszczęśnicy na galerze tak ciężko wiosłami pracują, że aż zgłodniałam. Okaż trochę machrusańskiego miłosierdzia i popędź kucharza. Chodźcie, mistrzu. Oprowadzę was po karaweli, pogawędzimy i wspólnie trochę sadła zrzucimy z części ciała nadmiernie rozrośniętych. Mam nadzieję, że posiadacie takowe. Chociaż jedną, co, Debren?


* * *

– Admirał proszą – potrząsnął hamakiem knecht. Był bez zbroi, jak i pozostałych dwudziestu czterech podwładnych rotmistrza Zbrhla, i źle się z tym czuł. Cała gromadka, zamknięta w ładowni wraz z wierzchowcem rycerza Błękitnego, rżnęła w karty, klęła i wypatrywała przez furty kogoś, kogo można by zdzielić w łeb, zabijając monotonię rejsu, o zdzielonym nie wspominając. Zabroniono im wychodzić na pokład. Mimo pstrokacizny cywilnych ubrań i pustki przy pasach, już w liczbie od dwóch w górę wyglądali na tych, kim byli: żołdaków, dających się wozić po morzu tylko po to, by jak najszybciej przeskoczyć burtę, dokonując abordażu względnie desantu.

Debren ziewnął, wygramolił się spod pledu, wskoczył w buty. Dwie schodnie, dzielące go od kajuty kapitańskiej – tak ją tu nazywano – pokonał szybko. Lek przeciw chorobie morskiej, popity piwem z prywatnego zapasu rotmistrza, zadziałał znakomicie. Obiad był smaczny, wymiana uprzejmości z panią Zelgan mało dokuczliwa, a drzemka w sam raz, ani za krótka, ani za długa. Dawno nie czuł się tak dobrze.

W kajucie, ciasnej, ale ze smakiem urządzonej, czekali na niego w większym gronie. Zbrhl w kącie przy stojaku s bronią, z kuflem na udzie, Venderk opp Gremk dostojnie, w należącym do dowódcy fotelu, oraz Zelgan i Vensuelli na brzegu koi, wsparci łokciami o stół z mapami.

– Niedobrze, Debren, problem mamy – wskazał mu zydel admirał. – Wiatr się zmienił, ze wschodu wieje. Nie osłoni nas Brechta, kołysać będzie dalej. Nie wiem, czy Poradzimy sobie z przeładunkiem na otwartym morzu.

– A musimy na otwartym? – usiadł, zerknął na mapę.

– Pan Gremk twierdzi, że musimy.

– Dobro wojenne pod osłoną z pieczęciami zostając, frachtem jest – stwierdził jurysta z uczoną miną. – Ale odkryte broń czyni, niezależnie od stopnia gotowości. Canicus w swych Interpretacyach y polemykach powołuje się wprawdzie na precedens księcia Bulby Irbijskiego, który miał w zwyczaju pociski do swych onagerów za flotą z tyłu kupieckimi statkami wozić, sprytnie zakazy obchodząc, ale nas to nie urządza. Anvashowie cięci na Bulbę są i mogą dawnych ustaleń nie uszanować, jeśli z jego imieniem je skojarzą. Poza tym książę piromanem znanym był, innych pocisków jak zapalające nie używał i łatwo mu było celnikom się wykpić. „Kul lanych na pokładzie nie mam, kamieni takoż, a gliniaków z olejem palnym dużo, bom Południowiec jest i łatwo marznę, więc żegnam panów. Niczego nie wiozę, czym te oto onagery załadować by można”. Nie było się czego przyczepić. A u nas jest. Nawet jak bełty czasowo na galerę przełożymy, to chcący kontroler znajdzie, co mu potrzebne.

– O czym on…? – zaczął Debren, ale admirał uciszył go machnięciem ręki.

– A jakim to sposobem? – Vensuelli zmarszczył brwi.

– Sposób na wszystko się znajdzie. W procesie miasta Dangizy przeciw królowi Lelonii reprezentujący powoda wykazał możliwość, prawda że hipotetyczną, uczynienia bełtów z rej masztowych i tym sposobem ostrzelania grodu. Katapulta nie onager i bez amunicji kulowej się obejdzie. Sprawa mocno skomplikowana była, ale ostatecznie Lelonia zapłaciła ładny grosz, a o to przecież szło.

– Rejami strzelać?! Co za głąb to wydumał?!

– Cóż, nie chwaląc się… Miałem przyjemność reprezentować Dangizę i mój to był pomysł. Nie rozumiecie go, widzę, ale to pomysłu gorszym nie czyni, wręcz przeciwnie. Dobre prawo, mili zebrani, to takie, które jeno doświadczony jurysta pojąć potrafi. Na takim, a nie innym, ład społeczny się opiera. A i, nie ukrywam, dobrobyt palestry.

– Wybaczcie – chrząknął Debren – ale nie wiem, o czym mowa. Co ma nieboszczyk Bulba do Dangizy, na drugim końcu świata leżącej, a Półwysep Brechtoński do interpretatora Canicusa, Papugą zwanego?

– Nic – zapewnił Zbrhl i łyknął z kufla.

– Nic – westchnął Vensuelli. – Darujcie, panie mecenas, ciekawe i pouczające rzeczy nam tu prawicie, ale celnicy, kontrole i traktaty mniej mnie teraz obchodzą. Wysp Drackich jeno patrzeć zza horyzontu, a pogoda kiepska. Jeśli się do tej pory żaden patrolowiec nie trafił, to już raczej się nie trafi. Galera spóźniła się i ma to tę dobrą stronę właśnie, że Kanał opustoszał. Ludźmi się zbytnio przejmować nie musimy, martwy sezon nastał, tu, w każdym razie, między Dużą i Małą Brechtą. Za to siłami natury, i owszem, martwić się powinniśmy. Na mój żeglarski nos lepiej nie będzie, jeśli już, to gorzej, choć sztormu nie wróżę. A wy, mistrzu?

– Nie mam zwyczaju z admirałami w polemiki wchodzić.

– Patrzcie go, mądralę… Już się z Venderkiem spiknął. Czarodziej jesteś, nie prawnik, mów jasno i uczciwie.

– Wasze zdanie podzielam. Nie przez konformizm, ale z braku własnego. Z przepowiadania pogody zawsze słaby byłem, a już morskiej…

– Co?! I ty jesteś pokładowym czarodziejem? Na pogodzie się nie znając?! Jasna cholera, powiedz jeszcze, że czarować tylko z księgi umiesz, a tę zgubiłeś! Znam ja takich wydrwigroszy!

– Zna, zna – podchwyciła ochoczo Lelicja Zelgan – takich jeno mustruje, głupim skąpstwem wiedziony. I potem płacze.

– Zamknij się, Zelgan. To wojenna narada. Jeśli już musisz tu być, to przynajmniej siedź cicho i nie przeszkadzaj. Relacjonatorka jesteś, więc milcz i zapamiętuj, by potem dobrze relacjonować. Debren, wygładzać fale umiesz?

– No cóż… Olejem w dużej ilości…

– Olejem to i ja umiem. Czarami, pytam. To karawela wojenna, a nie baryłkowiec z Wolkanii, my tu oleju w dużych ilościach nie wozimy. A gdyby nawet, to użyteczniejsze rzeczy można z olejeni robić, niż do morza go lać. Przykładowo placki smażyć. Albo wojsku do twierdzy sprzedać na ukrop.

– Przy jakim stanie morza trzeba by te fale uspokajać? – zapytał rzeczowo Debren.

– Przez pokład tu szedłeś, widziałeś chyba?

– Znam ten problem od strony teoretycznej i wiem, co można, czarem jakiej mocy i przy jakim stanie morza, ale praktycznie… cóż, stany morza nie bardzo…

– Nie zawracaj mi głowy szczegółami technicznymi Mam na pokładzie cztery katapulty. Mają się znaleźć na galerze razem z obsługą i pociskami. Wiesz, jak to zrobić?

– Katapulty?

– Tak, Debren, katapulty. Jeśli nie wiesz, co to słowo oznacza, to tam na półce stoi Ballistyka, albo o myotaniu y ciskaniu ciał wszelakich, mężobójczych głównie sławnego mistrza Ciołka. Przestudiuj w wolnej chwili, ciekawe. A na razie zakarbuj sobie, że owe katapulty dalekosiężne są, duże więc i ciężkie. Po szesnaście cetnarów ważą.

– Jaki wysięg mają wasze podnośniki rejowe?

– No, wreszcie z sensem gadać zaczynasz. W tym sęk. Za mały. W porcie jakoś sobie poradziliśmy, choć wszystko trzeszczało, ale w ruchu… To galera, pies by ją kąsał; jak nie wiosłują, z tyłu zostaje, a jak wiosłują, to podejść blisko się nie da. Sczepić się przy takiej fali i wietrze to ryzyko jak cholera, więc tylko szalupa zostaje. Załadować się da, ale czy potem na galerę podniesiemy… nie wiem. Bez magii chyba się nie obejdzie. Widziałem tę waszą łajbę z bliska. Nie dam nawet głowy, czy od już ustawionej katapulty pokład nie pęknie i machina okrętu na wylot nie przebije, na dno za sobą pociągając. – Podrapał się z troską po brodzie. – I jak, mistrzu? Dasz radę ze dwie… jedną klepsydrę ciszy wyczarować? Byśmy burta w burtę stanąć mogli? Co? Choć trzy kwadranse…

– Nie jestem cudotwórcą – mruknął Debren.

– No to leżycie – powiedziała Zelgan. Odrobinę mściwie.

– Co tam – trzasnął kuflem o parapet rotmistrz Zbrhl – Pójdziemy na białą broń, raz kozie śmierć. Stawkę podwoicie, to pójdziemy.

– Kontrakt nie przewiduje… – zaczął opp Gremk, ale Debren nie pozwolił mu dokończyć.

– Magunem jestem – powiedział, podnosząc się z zydla. – I po swojemu to zrobię, jak magun. Rzecz jest do zrobienia. Musicie mi tylko zaufać.


* * *

– Tnij!

Vensuelli, jak trzy razy przedtem, zamknął oczy, by nie oglądać katastrofy. I jak przedtem, ani na stopę nie zszedł z kursu. Debren ubezpieczał go, ale nie interweniował. Nie musiał. Podobnie jak niepotrzebnie marnował moc i zaklęcia na rotmistrza Zbrhla, który bez niczyjej pomocy wybijał kliny wielkim młotem dokładnie wtedy, gdy należało, i na Luwaneca, z równą precyzją posługującego się mieczem. Prawdę mówiąc, najtrudniej mu było samemu wychwycić tę długą na dwa-trzy uderzenia serca chwilę, gdy trzeba było wydać rozkaz i zdecydować, czy to już tym razem, czy przy następnej próbie.

Miecz Luwaneca zagwizdał krótko, gładko ściął linę. Odrobinę wcześniej marynarze z „Jaskółki” puścili dwie inne liny, podtrzymujące zapasową rejkę. Młot rotmistrza był w połowie drogi do klina, a bosman, cieśla i siedmiu obszarpańców z załogi „Aramizanopolisańczyka” w połowie decyzji wypuszczenia sieci i rozpierzchnięcia się w panice. Debren machnął dłonią i wymamrotał zaklęcie.

Bawole kiszki, skręcone za pośrednictwem kołowrotu, drgnęły gwałtownie; połączone z nimi ramiona runęły do przodu, szarpiąc cięciwą. Cięciwa grzmotnęła koniec rejki; rejka, wsparta drugim końcem o maszt, oddała i pchnięta odrzutem katapulta pomknęła w poprzek zalanego oliwą pokładu.

Młot Zbrhla sięgnął klina. Zadarty pod dużym kątem pomost z dwóch zbitych gwoździami trapów runął w dół, trafił końcem w prześwit wyrąbany w nadburciu galery. Karawela, zgodnie z wyczuwanym przez Debrena rytmem, wspinała się właśnie na falę, sunęła pod pełnymi żaglami, pchana wiatrem od rufy. Katapulta wpadła na pomost, przemknęła przez furtę abordażową, przechyliła się ku rufie, jak cały okręt, choć pod stopą-krzyżulcem miała już tylko gnące się deski i wodę. Wiatr wstrzymał w połowie przechył, resztę załatwił Debren magią. Aż mu w uszach zahuczało, ale wyliczenie było dobre: „Aramizanopolisańczyk”, dłuższy, stojący w dryfie i w zupełnie innym rytmie rozkołysany, też dziobem w górę poszedł, a że przód miał tam, gdzie „Jaskółka” rufę, pomost zaczął przechylać się dla odmiany w drugą stronę. Katapulta, zanim zaczęła padać na lewy bok, przejechała przez wyłom w nadburciu.

– Bij!

Wraz z okrzykiem Debren posłał kolejną szczyptę czaru. Po raz pierwszy. Utrata trapu teraz, gdy ostatnia machina wpadła na pokład galery, zachrzęściła o piasek, szarpnęła siecią i znieruchomiała, przewróciwszy zaledwie połowę bikopulskich żeglarzy, nie byłaby już wielką klęską. Zbrhl zdekoncentrował się troszeczkę i młynkujący młot mógł – nie musiał, ale mógł – trafić w drugi klin ciut za późno. Przełożona przez blok lina nie poderwałaby wówczas trapu przeciwwagą z upchanego w sieć balastu i pomost zderzyłby się albo z nadburciem galery, albo, co gorsza, jej kasztelem rufowym.

Ponaglony czarem młot uderzył. Pomost zawadził wprawdzie o jakąś belkę i wywalił w boku „Aramizanopolisańczyka” następną, długą na trzy stopy szczerbę, ale trap stał już, mierząc końcem w zachmurzone niebo.

– „…czar rzucił, aż powietrze od elektryczności zawirowało – dyktowała na kasztelu Lelicja Zelgan – niebo błyskawice przecięły, długie na mil trzy z ćwiercią, a piana ocean pokryła. Zadrżeli marynarze; admirał, ster dzierżący, za medalik święty się chwycił, w Panu otuchy szukając”.

– Gdzie ty oczy masz, paniusiu? – Zbrhl odstawił miot i sięgnął po kufel. – Po jajcach się drapie, bo przedtem nie mógł, a spocił się z emocji. Jako my wszyscy. Uff, ależ mi w gardle zaschło.

– „…i prawili potem niektórzy, jako skrzydła anielskie pomiędzy żaglami widzieli, co i, zdaniem zastrzegających sobie anonimowość ekspertów, wielce wiarygodnym się wydaje, bo magia, bożą siłą nie wsparta, niczym jest”. Kropka. Sprawdźcie ortografię, zwłaszcza ty, Niebrzym. Zeszytnice piaskiem posypać, bo wilgotno, inkaust wolno schnie. Ha, piękny wstęp do relacji mamy, trzy bite akapity. Dzięki, Debren. Tylko tak dalej. Zobaczą te matoły z cechu, że i białogłowa potrafi. Pokażemy im smoczy pazur agresywnego relacjonatorstwa.


* * *

– W coraz mniejszym gronie się spotykamy – zauważył Debren, wiercąc się na zydlu. Choć stół na mapy zajmował sporą część kajuty kapitańskiej, było pod nim dziwnie ciasno i już drugi raz poczuł na swojej stopie jakąś cudzą. – Czyżby rotmistrza piwo w końcu powaliło?

– Jeszcze takiego nie nawarzyli, które by Zbrhlowi dało radę. – Vensuelli przycisnął kubkiem brzeg pożółkłego pergaminu, zdmuchnął kurz. – O poufnych rzeczach mowa będzie, a on, niczego nie ujmując, z kondotierstwa żyje. Pod tyloma sztandarami już służył, że mu się mylą i przed każdą bitwą na karteluszku sobie zapisuje, kogo tłuc, a komu lojalność okazywać.

– Brutalny prostak – wydęła mocno uszminkowane wargi Lelicja Zelgan. – Nie cierpię ludzi, którzy dany nam przez Stwórcę język, cud niepojęty, klątwami zaśmiecają. Wiem, że to nie jego wina, a społeczeństw, które zbyt długo męskich tylko rządów zaznawały, niewiast, a więc i ich delikatności, do głosu nie dopuszczając, ale…

– To nie zjazd bab wyzwolonych, Zelgan. Wiem, że to nie twoja wina, że ci się myli, boś od relacji z takowych zaczynała, tudzież opisywania, co się w Eileff nosi, ale muszę ci przypomnieć, że to wojenna narada.

Relacjonatorka zrobiła obrażoną minkę i odsunęła się trochę dalej.

– A właśnie – powiedział Debren. – Jak to w końcu z naszą ekspedycją jest? Wspominaliście coś o naukowym charakterze wyprawy, teraz o wojnie mówicie.

– Jedno się z drugim wiąże – rzucił z głębi fotela Gremk. Siedział w nim rozwalony po pańsku, sącząc marimalskie z kryształowego kielicha. – Bez nauki nie byłoby postępu, a bez postępu wojen. Ojciec Ojców od dawna tę prawdę oczywistą światu głosi, do redukcji świeckich uczelni nawołując.

– Ekspedycja naukową jest i basta – stwierdził dobitnie Vensuelli. – Jej celem jest odkrywanie nowych lądów i otwieranie dróg ku nim, głównie poprzez map kreślenie, A wam, panie Gremk, przypominam, że nie kto inny jak metropolita Zuli, Ojciec Ojców Benemacht XII na wieść o odkryciu Nowego Świata i pogan łagodnych, do nawracania zdatnych, raczył pastorałem o stolik grzmotnąć z okrzykiem radosnym: „Tegom czekał!” Drzazgi z owego stolika cenną relikwią są, po dwa talary sprzedawaną.

– Zaraz – Debren przesunął się razem ze stołkiem. – Nic nie rozumiem. Kanałem ku północnemu Viplanowi się płynie, do różnych krajów, ale samych znanych, znak koła od wieków czczących. Można na wschód, ku Wolkanii odbić, tylko po co? Gór lodowych nałapać? Bieguna szukać? To zadupie, ale naszego świata, znanego, którego odkrywać nie trzeba, bo dawno odkryty. I co to za ekspedycja geograficzna bez kapelana? Kto nowy ląd skropi, w imię Machrusa w posiadanie obejmie, pierwszych dzikusów nawracać zacznie? A może mamy popa na pokładzie, co? Przez ścianę mojej kajuty słychać jakieś mamrotanie niewyraźne, modlitwę jakby… Vensuelli?

– To nie kapłan – stwierdził oględnie admirał. Widać było, że nie chce o tym mówić. – Nie potrzebujemy fachowca od pokropku, bo nasz cel poświęcony już został.

– A jaki to cel? Legendarnej Kariatynii szukamy? Tu, w Kanale Anvaskim, przez Marimalczyków Gardzielą zwanym? Gdzie od statków, łodzi i pomyleńców, chcących wpław cieśninę pokonać, gęsto jak od kaszy w krupniku? Co tu można naukowo badać? Zwyczaje ryb chyba, o ile rybacy z Brechty ostatniej nie wyłowili.

– Tu masz cel – dziabnął palcem w mapę Vensuelli.

– Cycek tej syreny? – zdziwił się magun. – Imponujący, faktycznie. Mieli fantazję ci dawni kartografowie, oj, mieli… U ludzkiej baby trudno o takie wdzięki, a cóż dopiero u panny wodnej, która ssakiem nie będąc…

– Debren, bo się zaczerwienię – ostrzegła zmysłowym głosem Lelicja Zelgan. Przeciągnęła się przy tym jak rozbudzona kotka, napinając kaftanik i dowodząc, że ma pod nim znacznie więcej niż prawdziwa syrena z krwi i ości, choć nie aż tyle, co ta mapę zdobiąca.

– Oślepłeś, mistrzu, czy co? Patrz, gdzie pokazuję! Tu, na wyspę. Mała jest, ale chyba widać, nie? O tu, na wschód od Archipelagu Drackiego.

– Mały Czyrak? – odczytał z mapy Debren. – A cóż to za nazwa? Tfu, i to w Marimalu, z elegancji słynącym…

– To nie Marimal – stwierdził Venderk opp Gremk.

– Nie? Myślałem, że Archipelag i obie Brechty, południowy i północny półwysep, księstwo Dracji tworzą. A ta lennem Marimalu jest, do Eileff daninę posyła.

– Status księstwa Dracji dyskusyjny jest, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że wyspa Mały Czyrak, wbrew pozorom, nie przynależy do Archipelagu, a tym samym nie jest włością księżnej Pompadryny Cnotliwej.

– Ach tak? Więc to już Anvash?

– Nie, panie Debren. To nie Anvash. Uprzedzając następne pytania wyjaśniam, że także nie depholska kolonia ani owoc mocarstwowych zapędów nieboszczyka Bulby. Chyba nie wyobrażacie sobie, by jakikolwiek kraj mógł tu, w Gardzieli, pod samym nosem Anvashu i Marimalu wbić w ziemię swą chorągiew i choćby kawałek mielizny utrzymać? Nie, w ludzkiej mocy to nie jest.

– Aha – domyślił się Debren. – Już wiem. To klasztor. Kościół rękę na wyspie położył. Pewnie bezpośrednio Zula, skoro królom nie podlega…

– Nie rękę, mistrzu. Pazur. Smok ową wyspą rządzi.


* * *

– Smok nie smok, kij mu w bok – błysnął zębami Zbrhl i podrzucił długą na osiem, a grubą na ćwierć stopy belkę, zakończoną paskudnym zmechanizowanym grotem. – Nie frasuj się, Debren, i bez twoich czarów pokrakę położymy. Technika niewyobrażalnie naprzód poszła od czasów, gdy Helwim Zdobywca, ku Anvashowi płynąc, zahaczył o te wyspy i w ramach manewrów bestię ubić próbował. Kusz jeszcze nawet tu, na Północy, nie znali; ponoć taranami chcieli Ziejacza ubić.

– Ziejacza?

– Tak się smok nazywa. Nie wiadomo, czy on sam, czy cały gatunek. Vensuelli mówi, że zdania fachowców podzielone są. – Rotmistrz ułożył wielki bełt w korytku katapulty, poklepał jak ulubionego psa. – Ech, istne cudo aż się człowiekowi oczy świecą. Wehrleńska robota, z manufaktur Ruppa. Słyszałeś chyba: „Rrrup – i trup”. Najnowsza generacja, broń rozumna, bracie. Ten bełt, głowica konkretnie, sam się na smoka naprowadza. Starczy machinę z grubsza nakierować. Wiedzą Wehrlenowie, jak oręż robić, to im trzeba, psubratom, oddać. Nie powiem ci, ile taki pocisk kosztuje, bo ta wasza galera śliska jakaś, jeszcze byś z wrażenia przez ten wyłom w nadburciu wyleciał. Hej, Henza, a palnij w łeb tego durnia! Ile razy mam mówić, że do napinania katapulty tam jest, a nie od grzebania brudnymi paluchami przy broni?! Urwie mu łapę albo, co gorsza, głowicę głupek uszkodzi! To delikatna rzecz, nie dla ćwoków kołowrotem kręcących!

– Nie słyszałem o tej Helwima wyprawie.

– Bo się nią nie chełpił. Nie było czym. Smok jego drakleńskim zbójom manto sprawił, tarany połamał, a drakkarów połowę spalił, względnie ciężko uszkodził.

– A od tego czasu co się działo? To już będzie ze czterysta lat. Widział kto tego całego Ziejacza?

– Ja tam szczegółów nie znam, Vensa pytaj. Coś wspominał o jakichś śmiałkach, rycerzach błędnych, najemnych czarownikach, co się tu łodziami zapuszczali, ale że żaden nie powrócił i nic nowego do wiedzy taktycznej nie wniósł, tom się i nimi nie interesował. A admirał też się zbytnio nie rozwodził. Co musiałem wiedzieć, usłyszałem, a reszta, zdaje się, nie dla mnie.

– Taa… – Magun, wsparty o reling, patrzył czas jakiś na rosnący w oczach szary kopczyk lądu. Wyspa Mały Czyrak była coraz bliżej i szarość morskiego horyzontu powolutku przechodziła w zieleń. Może łąk, a może drzew. – Nie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? Nie domyślasz się?

– Nie słyszałeś? – Zbrhl podniósł jakąś klapkę w połowie długości grota, zajrzał do środka, zamruczał usatysfakcjonowany. – Ku chwale Machrusa, a w drugim rzędzie i cesarza, obrońcy wiary, pogańskiego rodowodu bydlę utłuc mamy. Zadanie proste jest jako ten bełt. A jego magią prostowano.

– Co cesarza, władającego resztkami cesarstwa gdzieś na drugim końcu kontynentu, obchodzi jakiś wschodnioviplański smok? Panie Zbrhl, Bikopuliss nawet w czasach największego rozkwitu nie wysłało na te wody ani jednego okrętu. Ba, ani jednego statku kupieckiego. Żeby nie księgozbiory, odziedziczone po Starym Cesarstwie Zuli, w ogóle nie wiedzieliby, że istnieje coś takiego jak Gardziel. Nie myślisz…?

– Mistrzu Debren, ja od myślenia nie jestem, tylko od wojaczki. Płacą, pokazują, kogo lać, to leję. Zbędnych pytań nie zadaję i za to mnie, między innymi, cenią. Wy to co innego, magunem jesteście, człowiek z was świata ciekawy. Zapytajcie Vensa.

– Nie złości się, że tak mu nazwisko zdrabniasz? Admirał on przecie. A i nazwisko samo… Czy Coloman Vensuelli, odkrywca Nowego Świata, i on…?

– Nie poprzez prawe łoże, więc wolę nie pytać. A admirał z niego taki, jak ze mnie marszałek. Rok temu jeszcze kaperstwem się parał. Z listem irbijskim anvaskie statki łupił, a z anvaskim irbijskie. Taki z niego był kaper. W końcu obie strony się połapały i na Międzymorze musiał czmychać. Tam się w handel nieopatrznie wdał, a że za uczciwy na to jest, długów narobił i z rozpaczy na służbę do Bikopuliss wstąpił. Cesarstwo ma na pieńku z resztą Viplanu, na cały kontynent z góry patrzy, więc go wzięli i nawet awansowali. Ale u nich byle barką admirał dowodzi, nie bierz sobie do serca jego rangi. Załatwimy smoka, żołdu przez parę miesięcy nie powącha, to machnie ręką na Bikopulijczyków i na swoje wróci, znów kapitanem Vensuellim zostanie. I dobrze zrobi. Od myślenia tu nie jestem, ale wam powiem, że ktoś tu Vensuellego do wiatru wystawia, a nas razem z nim. No, nic: co ma być, to będzie… Rzućcie okiem na tę wehrleńską robotę i sprawdźcie, czy magia nie zwietrzała.


* * *

– Rzucaj kotwicę! – Głos Vensuellego odbił się od szarych skał, powrócił zgrzytliwy jakiś, nieprzyjemny. – Żagiel, Luwanec! Dobrze… Dobrze, chłopcy. Po dwa skojce dla każdego za przejście między tymi kłami. Ha, nie dziwi mnie, że dziewiczy to ląd. Jedna jedyna zatoka, a wejście ciasne jako właśnie…

– Ważcie słowa – rzuciła ostrzegawczo Zelgan. – Ta historyczna chwila. Chyba nie chcecie, by z kronik was wydrapali, jak w końcu ludzie przestaną język plugawić i trzeba będzie wszelkie klątwy pod karą z ksiąg usunąć?

– Pisać to? – zapytał nieśmiało jeden z jej różowo-białych pomocników.

– Do słowa „ląd”, dalej nie. A w ogóle to obecnych, mnie wyłączając, nie cytujcie, chyba że powiem. To ostatni błogosławieństwa koła nie znający zakątek Viplanu, legendarna kraina. Ale widzę, że tu obecni rangi dzisiejszego wydarzenia nie rozumieją, powagi i namaszczenia nie zachowują. Nie warto ich błahych i powierzchownych uwag dla potomnych spisywać.

– Ty na rufie, przysnąłeś?! Rzucaj sondę, gamoniu, albo ja ciebie rzucę! Nie widzisz, że nas obraca? A jak tam płycizna jest?

– Nie podoba mi się to – powiedział cicho Debren. Nikt nie zwrócił uwagi; ci, co nie byli zajęci pracą, zadzierali głowy, gapiąc się na otaczające zatoczkę wzgórza.

– Piszcie: „Wśród skał czarnych, korab śmiałków okalających, trawy dziwnie bujne w szczelinach rosły, ku wodzie na stóp trzy zwisając. Wyżej zaś, pod samym niebem zda się, kędy orły krążyły, drzewa wichrami pogięte konary rozpościerały, listowiem o chmury ołowiane drapiąc”.

– To mewy – zauważył Venderk opp Gremk. – A skały faktycznie wysokie, ze dwa tuziny stóp będzie. Cholera. Niedobrze.

„Jaskółka” znieruchomiała. Otaczające wyspę rafy i łańcuchy mielizn zatrzymywały fale, woda w zatoczce była prawie nieruchoma i ciemna jak w studni. Było w niej też coś złego. Debren wyczuwał to, nawet nie wychylając się za blanki kasztelu.

– „Z tyłu śmiałkowie galerę widzieli, wiosłami wolno robiącą, pomiędzy rozbryzgami lawirującą, które podwodne skały zdradzały. Bezdenna głębia pod galerą tak jej załogantów przerażała, że z daleka bladymi twarzami świecili…”

– Bredzisz, Zelgan – błysnął zębami admirał. – Albo skały, albo bezdenna głębia, decyduj się na coś, bo i ciebie z kronik wydrapią.

– Cztery sążnie! – wołał marynarz z sondą. – Trzy sążnie cztery stopy! Trzy i pół!

– Tamta półka będzie dobra – wskazał ramieniem Venderk opp Gremk. – Powyżej granicy przypływu jest, nikt nie poda w wątpliwość, że do lądu stałego należy. I piasek jest. Mało, ale odcisk stopy zostanie. Podpłyńmy tam, admirale.

– Trzy sążnie i stopa!

– Nie łaź wokół rufy, gamoniu – rzucił Vensuelli, nie oglądając się do tyłu. – Nie żartujcie, mistrzu Gremk, to karawela, nie szalupa.

– „Z przodu wyspa się rozciągała, nieduża zda się, aliści górzysta, pełna urwisk złowrogich, jarów i kotłów skalnych. Las ją porastał wiekowy, mroczny, splątany jak fryzura, co ją dwa lata temu wstecz królowa Esmeria na zjeździe w…”

– Dwa sążnie stóp cztery!

– Admirale, moglibyśmy dwa słowa…?

– Nie teraz, Debren. Luwanec, dawać tego konia!

Coś stuknęło głucho o burtę. Szalupa. Sześciu marynarzy i sternik stanowiło zbyt słaby zaprzęg, by pomóc karaweli przy wchodzeniu do zatoki, ale teraz, na spokojnej jak w stawie wodzie, mogli oddać wielkie usługi.

– Dwa sążnie i dwie stopy!

– „…zza dzikich chaszczy widoczny dach jakby, do dachu zamkowej wieży podobny. A więc potwierdziły się legendy. Wykrzyknik. A więc zaprawdę, ludzie nie tylko zawitali tu niegdyś, nie tylko na czubek wzgórza się wspięli, poprzez leśne zawały, gołoborza i pokrzywy dziwnie wybujałe, ale i forteczkę wznieśli. Mała ona być musiała. Pogańska jeszcze, być może, co tłumaczy nikczemne rozmiary. Wiadomo, że wszystko, co pogaństwem trąci, także nikczemnością trącić musi. Bez światła wiary…”

Okryty anonimowym, pozbawionym herbów rzędem Wierzchowiec Błękitnego dał się podprowadzić do burty, opasać linami. Był otumaniony wywarem ze słodu i piwa, dobrze zaprawionego magią. Nie powinien sprawiać kłopotów. Tak jak i jego pan, stojący obok ze zwiniętym na drzewcu proporcem i bez słowa pozwalający owijać sznury wokół pancerza. Rycerz w zbroi był zbyt ciężki, by samemu do szalupy schodzić.

– Stanowczo nalegam, by podepchać okręt do owej półki skalnej – wypiął brzuch opp Gremk. – Bo z łodzi konia tam wprowadzić się nie da, a i marynarz Lobryk może się nie wgramolić. Nie zapominajcie, admirale, że na drewnianej nodze chodzi. Teraz już całkiem krzywo, bo pijany.

– Dwa… nie, sążeń i pięć, i ciut!

– Admirale, nie chcę przeszkadzać, ale…

– Nie teraz, Debren. Panie Gremk, czy aby nie przesadzacie? O tam, na wprost dzioba, śliczna łacha się złoci, nic tylko łodzią lądować… Z dołu może i trochę wyżej woda czasem podejdzie, ale może i nie, bo przecie przypływ mamy. I koń łatwo z szalupy wylezie, i ludzie… Po cholerę okręt narażać, pod kamienne urwiska go pchać? A jak tam pod wodą paskudztwa jakieś? Głazy ostre? Albo prądy? A jak smok Ziejacz nie zdechł ze starości, tylko na to akurat urwisko wylazł, stare kości wygrzewać? Głupio będziecie wyglądali, jak wam na głowę nasra.

– Półtora sążnia!

– „Z imieniem Pańskim na ustach i wiarą w sercach podróżni korab opuszczali, w łodzie schodząc”.

Debren przeszedł na tyły kasztelu, wychylił się za blanki i patrzył na nieruchomą wodę zatoki. Miała barwę inkaustu, którym pacholęta pani Zelgan zapamiętale pokrywały zszyte lnianą nicią arkusze papieru. Sto sążni dalej, za płaskimi cyplami, obejmującymi krąg zatoki, i spienionym pasem raf, galera kołysała się na zupełnie innej wodzie. Szarobłękitnej.

– Powinni zejść na ląd w jednym miejscu – tłumaczył cierpliwie jurysta. – I nie na plażę piaszczystą. Kulawiec Lobryk utknie na tej waszej ślicznej łasze jak nic. Patrzcie, ledwo w szalupie siedzi. Za dużo wina dostał, względnie łeb ma słaby, co na jedno wychodzi.

– Sążeń!

Debren patrzył. Czuł zapach mułu. Starego, cuchnącego rozkładem, zimnego. I właściwie nic więcej. Nie podobało mu się to. Woda nie woda, coś powinien…

– To mój okręt i narażać go bez potrzeby nie zamierzam. Zrobimy szybko, co do nas należy i wynosimy się stąd.

– Panie Vensuelli, ze wszystkich, co pretensje do „Jaskółki” zgłaszają, wyście są na ostatnim miejscu, za cesarzem, admiralicją anvaską, królem Irbii, gildią kupiecką z…

– Już dobrze, Venderk, wystarczy. Niech będzie po twojemu, ale jak dziurę w burcie wybijemy, to wiedz, że do jej zatkania jednego wielce uczonego tyłka użyję.

– Cztery sto… nie, trzy sto… nie, dwie… stopy.

– Przestań łazić i bawić się tą sondą, gamoniu jeden! l zdecyduj się wre… – admirał urwał nagle. – Co?! Coś ty powiedział?! Ile?!

– Jedna – wymamrotał pobladły marynarz, – Jedna stopa. W minusie.

Nagle zrobiło się cicho. Nie wiadomo dlaczego. Oprócz Vensuellego, który w trzech susach dopadł tylnego nadburcia, co najwyżej sternik szalupy mógł dostrzec, co się dzieje. Pozostali stali, siedzieli i pracowali w miejscach, skąd nie dało się spojrzeć za rufę. Ale umilkli i zastygli w bezruchu wszyscy. Łącznie z koniem, który przednimi nogami wisiał już nad pokładem, podwieszony do windy kotwicznej. Słychać było tylko szelest spływającej wody i terkot krabów, leniwie podążających jej śladem.

– Ccco… – Vensuelli z wysiłkiem przełknął ślinę. – Na Machrusa słodkiego! Co to jest?!

Wciąż nikt nie próbował zmienić swej pozycji. Marynarz z linką sondy w ręku gapił się z rozdziawioną gębą na ołowiany ciężarek, połyskujący wśród muszli i wodorostów.

– Nie wyczuwam magii – powiedział cicho Debren. – Admirale! Do brzegu. Możliwie szybko.

– Wie… – zająknął się marynarz. – Wieloryb!

– Szalupa! Pchać! – krzyknął Vensuelli, po czym zniżył głos niemal do szeptu. – Debren, co to do cholery jest? Spod tego mułu i zielska… Patrz! To chyba deski!

Debren skoczył ku lewej burcie, wycelował różdżką w szalupę i wyskandował zaklęcie. Wiosła, zawieszone niepewnie nad nieruchomą czernią wody, grzmotnęły w nią raz, drugi, trzeci… Karawela drgnęła, zaczęła płynąć bokiem. W ślimaczym tempie, ale i tak nieprawdopodobnym, wziąwszy pod uwagę ogrom jej masy w porównaniu z siłą czterech par ludzkich rąk. Czterech – dwóch wioślarzy, tych z przedniej ławki, czar, nie wiedzieć czemu, ściął natychmiast z nóg.

– Wąż morski! – pisnął trwożliwie marynarz. Puścił koniec sondy i z małpią zwinnością czmychnął w górę po wantach. Załomotały deski pokładu. Debren obejrzał się, dostrzegł Venderka opp Gremka, walącego się na kolana i łapiącego za święty medalion. Od dzioba biegł Luwanec z bosakiem w ręku. Relacjonatorka Zelgan ewidentnie straciła zdolność relacjonowania i, blada jak płótno, schowała się za maszt. Na galerze rotmistrz Zbrhl odstawił szybko kufel i skoczył ku najbliższej katapulcie. Podłużny czarny kształt, który wynurzył się za rufą, ociekał wodą, zgrzytał odnóżami łażących po nim krabów… i nie atakował.

– Nie strzelać! – zawołał magun w stronę „Aramizanopolisańczyka”, składając dłonie w tubę. – Spokój, drodzy państwo. Bez paniki. Admirale, odbojnice na prawą burtę.

– Co? A tak… Luwanec, już nie trzeba! Zabezpieczyć sterburtę! Boże, aż się woda gotuje. Wiosła zaraz połamią. W życiu nie widzia… Jasny gwint! Pękło! Uwierzysz, Debren?! Wiosło w wodzie złamał! A niech cię… Chyba już wiem, czemu cię na galerę wzięli.

– …astrze…ić to? – pohukiwał z oddali Zbrhl. – Mo…ę gadzinę rą…

– Nie trzeba! – wrzasnął Debren, rozglądając się na wszystkie strony. – To wrak! Nie żaden wąż morski! Zatopiony okręt! Nie strzelajcie!


* * *

– To drakkar – stwierdził ponuro Vensuelli. – A ściślej mówiąc: dno drakkara. Na pół stopy skorupiakami obrośnięte. Nie podoba mi się to.

– Chy… chyba lepiej, że nie wąż. – Zelgan wciąż była biała jak pończochy jej pisarczyków. Chociaż te, prawdę mówiąc, po nurkowaniu za beczkami, szalupami, zwojami lin i innymi tego typu osłonami, przeciw potworom morskim skutecznymi, za białe uchodzić już nie mogły. – O Machru, jak ja nie cierpię gadziny wszelakiej.

– Wąż byłby lepszy – stwierdził Debren.

– Wąż by nas zjadł – powiedział ponuro opp Gremk. – Nie grzesz, czarodzieju. Pan modlitw naszych wysłuchał, nieszczęście odwrócił, ale jak będziesz dalej takie bzdury głosił…

– Nie wiem – podrapał się po brodzie Vensuelli. – Może i dobrze Debren mówi. Zwierzę morskie z tej odległości Zbrhl by bez trudu ustrzelił. Ma te bełty inteligentne, czy jak im tam, no i nie na darmo Zbrhl Gasimucha go przezywają. To od tego, że muchę z katapulty trafić potrafi.

– A ja słyszałam, że to od oddechu. Jak chuchnie, w locie zdychają i na ziemię się sypią.

– I to być może. Tylko że tu nie maszkarę morską mamy, a okręt dawno temu zatopiony. Nie wnikam, jakim cudem ta skorupa na wierzch wypłynęła. Ważne, że drogę na morze nam odcięła.

Miał jeszcze resztki nadziei w głosie, ale chyba szybko się ich wyzbył. Szalupa, nową załogą obsadzona, bezskutecznie bryzgała wiosłami, próbując czarny kadłub z przesmyku albo wypchnąć, albo wyciągnąć. Debren, tym razem ostrożnie szafując energią z różdżki, pomagał z pokładu „Jaskółki”, efekt był jednak żaden. Drakkar, cofnąwszy się o kilkanaście stóp, utknął na dobre, a pierwszy marynarz, który podpierany drągami bosaków, wgramolił się na obrośnięty kadłub, wylądował w wodzie po dwóch uderzeniach toporkiem. Nie było jak wybić dziury w utwardzonych naroślą deskach; kolejni śmiałkowie na czworakach wpełzali na brzuch okrętu, bez powodzenia walili już to siekierą, już to młotem w gwóźdź i nieodmiennie ześlizgiwali się po pierwszym nieostrożnym ruchu.

– Klepsydry przelecą, zanim linę o coś zaczepią – zauważył opp Gremk. – A i wtedy nie wiadomo, czy to coś da się odholować.

– Podwoję obsadę szalupy – warknął Vensuelli. – To drakleńska długa łódź jeno była, znam ten typ, klasyka szkutnictwa. Na czterdzieści wioseł z reguły, a śmigała na tych czterdziestu, że ho, ho. Nie ma cudów; jak dwunastu tęgich zuchów do szalupy wsadzę, a Luwanec posteruje, to pójdzie. Lekka jest jak na okręt. Między rzekami takie, działami wodnymi, przeciągali. W prastarych czasach z północy, z Draklenu przez całe Sovro żegluga szła na południe, do Pirrendu, a potem morzem do Bikopuliss. Ponoć taką metodą jarl Ragersuun o mało co Viplan opłynął. Do zamknięcia pętli wokół kontynentu pół dnia drogi mu brakło, bo po drodze łupił, ile wlezie, drakkar przeciążył i jak opijać sukces tuż przed domem zaczęli, to na mieliznę z nadmiaru zanurzenia wpadli.

– Mit to – oświadczyła Zelgan. – Ów jarl Ragersuun albo Regersuum to postać fikcyjna, a ponadto poganin. Chyba nie myślisz, że ktoś, kto z wiary jedynie słusznej sił nie czerpał, mógł takiego czynu heroicznego dokonać. No nie, następny w wodę zleciał. Niezdarni coś ci twoi marynarze, Vensuelli.

– Za ciężcy może na te obślizgłe belki? – błysnął oczami. – Może kogoś lżejszego trzeba tam posłać? Babę jakąś, przykładowo? Pacholąt kilkoro?

Zelgan, niepewna, na ile Vensuelli żartuje, wycofała się do pisarczyków i zaczęła dyktować coś po cichu, a więc raczej nie z myślą o wykreowaniu mitu o kolejnym bohaterskim żeglarzu. Debren odwrócił się, wycelował różdżką, odnowił czar przytępiający wrodzoną ognistość rycerskiego konia. Zwierzę, choć wciąż oplecione siatką i linami, mogło narobić szkód. Na pokładzie nie było już prawie nikogo, kto mógłby je w razie czego powstrzymywać.

– Mistrz opp Gremk ma rację – przyznał niechętnie. – Przed odpływem nie zdążymy. Z mojej winy trochę. Przedobrzyłem z formułą maga Stachanusa, za dużo sił z tej pierwszej obsady wycisnąłem… Patrz, żaden ręką nie ruszy. Siedzą przy dzbanie z piwem i nie wiedzą, jak się do trunku zabrać. Pani Zelgan, nie zechciałabyś litości niewieściej okazać i w miski biedakom nalać?

– Zajętam! A pijaństwo do grzechu wiedzie!

– Za to przy samym brzegu stoimy – przypomniał o sobie prawnik. – Z czego skorzystać radzę. Pamiętaj, Vensuelli, że umowę z cesarzem mamy.

– No to windą kotwiczną – myślał na głos admirał. – Niech no tylko zahaczenie solidne uczynią. Cumy o tamtą skałę zaczepimy, bo kotwicę zwlec by mogło, i wtedy się cholernika wytaszczy z przesmyku. Chyba… – poderwał głowę. – Debren, czy on nie jest aby…?

– Chyba nie. – Czarodziej zerknął z troską za burtę. – Nie ten wrak. To bardzo stary okręt, admirale, musi mieć kilkaset lat. Ówczesna magia… No cóż, nie wszystko o niej wiemy, a choć prymitywna, wiele niespodzianek kryła. Ale nie, statek zaczarowany nie jest. Co mi się nie podoba.

– Wolałbyś zaczarowany?

– Magia to finezyjna materia. Cuda tworzy, lecz delikatne one bywają, łatwe do zniszczenia, gdy się wie, gdzie uderzyć. Jest jak twoja karawela, admirale. Śmiga po falach, ogromne ładunki dźwiga, burzy się nie boi. A w dnie jedną małą dziurkę wystarczy zrobić… i po okręcie. Przy halsowaniu jeden zły ruch sterem… i też nie ma „Jaskółki”. Linę ładunek mocującą przeciąć…

– Wystarczy, zrozumiałem. Do czego zmierzasz?

– Zaczarowane okręty widma spotyka się w przyrodzie, to nic nowego. Latającego Depholca każde dziecko zna, stara to opowieść. W romantycznym okresie magii modne było przyozdabianie mórz takimi ni to ciałami materialnymi, ni to zjawami. Służyły jako symbol, przestroga, chociaż, po prawdzie, to co niektórzy czarodzieje, ambitni przesadnie, wieczny pomnik swej chwały chcieli w ten sposób zbudować. Lepszy od marmurowego, bo przemieszczający się. Ale naga magia wieczna być nie może. Połowa okrętów widm swych twórców nie przeżyła, a drugą połowę trałowce, przez armatorów i kompanie kupieckie opłacane, albo na dno posłały, albo, jak się nie dało, a daleką północ odholowały, gdzie w fiordach głazami zawalonych czy wmrożone w pola lodowe szkód żegludze nie czynią. Choć niektóre i w ludniejszych stronach się spotyka.

– Prawda – skinął głową Venderk opp Gremk. – Broniłem kiedyś interesów pewnego barona z hrabstwa Drumplex we wschodnim Anvashu. Gmina rybacka pozwała go o szkody, które wrak zaklętego korabia jakoby we wsi czyni. Dzieci, mówili, z dwojgiem głów im się rodzą, przez co ani jedna matka połogu nie przeżywa. Domagali się odholowania z polderu tego, co ze statku zostało, ale to cholerstwo miało ze sto lat, jeszcze dziadek barona na wysypisko swoje je wpuścił, no i koszty pozbycia się resztek byłyby ogromne. Ciężka była sprawa, bo i organizacje się humanitarne wtrącały, i relacjonatorzy obsmarowywali, aż inkaust pryskał. Alem wygrał. Matki na świadków wzywać zacząłem, he, he… A że z tych, co mutanty rodziły, żadna żywa nie wyszła, pozew z braku dowodów legł.

– Nie wiem, Venderk, czym ty się chełpisz – splunął za burtę Vensuelli.

– Skutecznością, a czym niby?

– Niemolarne to było! – pisnął jakiś łamany mutacją, młodzieńczy głos.

– Mówi się „niemoralne”, Niebrzym – skarciła ucznia Zelgan. – A raczej język za zębami trzymaj. Pan opp Gremk autorytetem moralnym jest i opinię niepokalaną ma jak każdy jurysta. Czekaj no, dam ci ja dzisiaj za pyskowanie starszym.

– Chciałbym kiedy zobaczyć to dawanie – mruknął Vensuelli. – Coś mi się widzi… cholera, zgubiłem wątek. To co z tym drakkarem, Debren, mówisz? Zaczarowany nie jest? To czemu wypłynął na wierzch jak zdechły wieloryb i drogę nam zagrodził?

Debren nie zdążył odpowiedzieć. Z urwiska, zbyt górą zaokrąglonego, by nad sam okręt podejść się dało, ale też dla wzroku niedostępnego w wyższych partiach, potoczyło się parę drobnych kamieni. Większość z głuchym chlupnięciem wpadła w wodę, parę zaterkotało o deski pokładu. Jeden brzdąknął, odbił się od naramiennika rycerza Błękitnego. Rycerz nie poruszył się; z niezmąconym spokojem i zwiniętą chorągwią w opancerzonej dłoni tkwił obok środkowego masztu niczym przypałacowy gwardzista.

– Tam coś jest! – krzyknęła z przestrachem Neruela, pisareczka pani Zelgan.

Przez chwilę było cicho. Pomijając chrobot muszelek pod kolanami ociekającego wodą żeglarza, ze świdrem na plecach gramolącego się na drakkar. Debren zerknął na galerę, skąd ćwierć setki par oczu obserwować mogło cały okoliczny brzeg. Nie dostrzegł oznak niepokoju, ale okręt zniosło z pozycji. Posłany na dno Zatoki Burzliwej wybijacz rytmu był fachowcem mimo lekkiego religijnego obłędu; potrafił pokierować prędkością okrętu. Jego następca nie bardzo sobie radził, co na otwartym morzu nie miało wielkiego znaczenia, lecz tu, gdzie labirynt raf i mielizn czynił z oceanu prawdziwą rzekę z prądami i wirami, znaczenie już miało.

Mimo wszystko, dzięki wciągniętym na nadbudówki katapultom, Zbrhl wciąż miał zatoczkę pod obstrzałem. Galerę obróciło, wybijacz kłócił się ze sternikiem, a wiosła zderzały się ze sobą, lecz rotmistrza w widoczny sposób to nie wzruszało. Stał na kasztelu rufowym, połyskując z dala kuflem, i pilnował, by knechci obracali drągami ustawioną tu katapultę. Przynajmniej ta jedna pozostać miała w pełnej gotowości, niezależnie od tego, co pozbawieni oficerów Bikopulijczycy zrobią ze swym okrętem.

– Niemożliwe – odezwał się w końcu Vensuelli prawie pewnym głosem. – Mam w bocianim… – coś stuknęło – gnieździe… – coś załopotało między żaglami. – O, psiakrew!

Debren zdążył odnotować, że bosonogi majtek, który grzmotnął o toń zatoczki i zniknął, wywołując zadziwiająco wielką falę, ani nie krzyczał, ani niczym nie machał.

– Miałeś – szepnął pobladłymi ustami opp Gremk.

O sto pięćdziesiąt sążni dalej Zbrhl odstawił kufel. Marynarz z drakkara zjechał na brzuchu do wody, oberwał po łbie nieco wolniejszym świdrem, zachłysnął się. Zelgan przykucnęła za kolumną steru, któryś z pisarczyków chwycił składany stołek, przykrył nim głowę.

– …ie wida… – darł się pod wiatr rotmistrz. – A już na…no nie…oka!

– A pies was, jurystów, trącał! – zgrzytnął zębami Vensuelli. – Dalej, gamonie, do magazynu z bronią, duchem mi tu pawęże dawać i kusz parę!

Prawnik wyciągnął zza pazuchy flakonik misternie zdobiony, odkorkował, łyknął. Zajechało marimalskim destylatem, przez tamtejszych kawalerzystów cenionym i przez to koniakówą albo koniakiem zwanym. Debren miał to za paskudztwo, ale wiedział, że moc swoją posiada.

– Wstrzymaj ich – wycharczał Venderk opp Gremk, trochę załzawiony, ale już odważniejszy. – Spieprzysz wszystko, głupcze! Żadnego wojskowego oręża, tylko to, co cywile noszą, do samoobrony jeno.

– W rzyć se wetknij samoobronę! Hełm mi tu dawać!

– Odstaw stołek, Culio – pisnęła zza kolumienki Zelgan – za pióro się łap! Piszcie! „Grad skał, od kamienic większych, słońce mnogością swą ćmiących…”.

– To parę garści żwiru aby – potrząsał admiralskim ramieniem Gremk. – Słyszałeś Zbrhla. Nikogo tam nie ma w górze. Wiatr dmuchnął, może świstak przemknął, trochę hałasu się zrobiło, a głupi majtek w portki się sfajdał i wypadł z bocianiego gniazda. Cofnij rozkaz, do diabła, bo ja ci admiralski patent cofnę, a wtedy wiesz, co będzie.

– Świnia jesteś, Venderk.

– Prawnik jestem. Zleceń klienta się trzymam. Mam cię przed wierzycielami i katem bronić, jak cesarzowi dobrze służyć będziesz, a jak nie, to pomóc sprawiedliwości ludzkiej i boskiej, by cię dopadła. No widzisz? Od razu trzeba było…

Vensuelli, ponury jak cmentarna noc, gestem wstrzymał biedzących się z ryglem majtków.

– Debren, co tak jako kołek sterczysz? Wyczaruj mi jaki hełm cywilny, samoobronny, jeśli nic lepszego do roboty nie masz. A ty, Zelgan, przestań jazgotać, pozerko jedna. Przecież oni tego za cholerę zapisać nie zdążą, choćby im się pióra z pośpiechu zapaliły.

– Głupiś, Vensuelli. Co trzecie słowo jeno każdy zapisuje, skrótami niekiedy, to i nadążają bez trudu. To się nowoczesna organizacja pracy nazywa, prostaku jeden. – Relacjonatorka stała już zamiast za sterem się kryć; otrzepywała toczkiem nogawki. – Piszcie, uczniowie: „Rozkład dyscypliny i braki w wyszkoleniu, wiadome czynniki obciążające, do owego nieszczęsnego wypadku przywiodły…”

– Ona ma rację – ciągnął opp Gremk. – Spójrz na tego prostaka w zardzewiałej zbroi. Znam ja ich, rycerzy błędnych, manią owładniętych. Krzesiwa to taki nie wymyśli; większość przyłbic w miejscu publicznym nie podnosi, żeby uciechy głupawym wyrazem twarzy nie wywołać. Ale smoka, wierz mi, to błędny rycerz na pół mili jak pies sukę wywęszy. A ten tutaj to i na milę pewnikiem.

– Gadanie.

– Nie, Vensuelli. Nie przez przypadek tego akurat rycerza na dworze księżnej Pompadryny Cnotliwej mi polecono. On, widzisz, choć anonimowy, ze szlachetnego rodu rycerzy smokobijców się wywodzi.

– Smokobójców – poprawiła Zelgan.

– Wiem, co mówię; w moim fachu precyzja słowa więcej niż w waszym waży, miła pani. Smokobijcy to są, bo jak dotąd każda głowa rodu, potomstwa napłodziwszy, na Mały Czyrak płynęła i tu, po heroicznej walce, od smoczego pazura padała.

– Dzięki, Venderk. Na duchu mnie podniosłeś jak cholera.

– Bez sarkazmu, admirale. Mówię tylko, że pan Błękitny na smokach się zna i smoka z daleka wyczuje. Póki sterczy niczym strach na wróble, jesteśmy bezpieczni.

Przy przesmyku zdesperowany Luwanec, ostatni suchy w załodze, z dwoma czekanami w rękach drapał się na drakkar. Galera, odwrócona rufą, dryfowała między mieliznami. Było cicho i spokojnie. Zza szarych chmur raz po raz wychylała się rozmyta tarcza słońca.

– Będziemy musieli tu nocować – stwierdził Debren.

Zelgan, obsmarowująca dowództwo wyprawy na użytek potomności, urwała w pół słowa. Prawnik przełknął ślinę, brzuch mu się trochę zapadł. Vensuelli, poświstując cichutko przez zęby, patrzył ponad dziobem na las. Dziwnie cichy, dziwnie mroczny. Koń rycerza Błękitnego parsknął, nerwowo zastrzygł uszami.

– Przykro mi.


* * *

– Przykro mi, waleczny rycerzu – powiedział Venderk opp Gremk, nie siląc się na udawanie zmartwionego. – Proces lądowania w myśl Kodeksu morskiego y oceanicznego do żeglugi się jeszcze zalicza. Prawo mówi: „Ode burty na odległość, jaką bom okrętowy zakreśli lubo insze urządzenie, magiczne takoż, chyba że pode żurawiem portowym cumować i rozładunek czynić; wtenczas odpowiedzialność na cech dokerski spada”. Widzisz tu żuraw jakiś, o porcie nie mówiąc? Przez tę przyłbicę pewnie mało co widać, więc ci pomogę: nie ma tu niczego takiego. Co znaczy, żeś pod władzą kapitana, w danym przypadku admirała, póki na wysięg bomu nie odejdziesz. I jakby ci się krzywda jakaś w drodze stała, to nie kto inny, jak rzeczony admirał oczami świecić będzie i złotem przede wszystkim. Odszkodowanie za takiego znamienitego szlachcica zrujnowałoby go do reszty, nie czyń więc wstrętów i pozwól fachowcom teren zbadać.

Zbroja zaszczekała, poruszyła ręką, ale szybko dała za wygraną, śluby milczenia stawiały ją w dyskusji z zawodowym jurystą na z góry straconej pozycji. Dwuręczny miecz, tradycyjna broń zabójców smoków, też niewiele by pomógł. Vensuelli, widząc, jak zaciekły opór stawia blokujący wyjście wrak, przeformował szyki i ściągnął na „Jaskółkę” całkiem pokaźny oddział desantowy. Wprawdzie Zbrhl, jego knechci i wyznaczeni na zbrojnych majtkowie z obu załóg nie mieli na sobie ani kawałka blachy, a w rękach ściskali niegodne wojaka, czysto cywilne przedmioty samoobronne, było ich jednak trochę za dużo na siły jednego człowieka.

– Tak – powiedział bez przekonania Vensuelli – prawda to. I dlatego pierwszy na brzeg wyjdzie ten moczymorda Saskou… – Opp Gremk głośno zassał powietrze. – To znaczy, chciałem rzec, Kulawiec Lobryk. Saskour z Eileff drugi pójdzie. I dopiero za nim, konno, pan rycerz Błękitny. No już, podsadźcie kuternogę na trap.

Urwisko było mocno nachylone, więc choć dołem tylko belki odbijacze oddzielały poszycie karaweli od obmywanych wodą głazów, z furty abordażowej trzeba było przerzucić trap, który ledwo sięgnął brzegu. Pomost miał wprawdzie poręcz z jednej strony, ale Lobryka akurat w drugą znosiło, pewnie z winy źle dopasowanej protezy. Z winy pociągu do alkoholu nawet nie próbował chwytać rozpiętej na kołkach linki i Debren zdrowo się spocił, asekurując go zdalnie aż na koniec trapu.

– Stop! – wrzasnął mu nagle przy uchu prawnik. – Gdzie z tym kulasem się pchasz? Jak mówione było?!

Lobryk potknął się, wyskoczył w górę, machnął nogami jak marionetka, niemal szpagat w powietrzu wykonał. Debren, kompletnie zaskoczony, zdjął czar. Drewniana noga, ciągnięta z tyłu, nagle znalazła się z przodu, dziabnęła w piasek. Druga, prawdziwa, grzmotnęła piętą idącego tuż za Lobrykiem Saskoure’a z Eileff. W wyjątkowo wrażliwe miejsce.

– „Na oczach świadków… – Zelgan podskoczyła z wrażenia, zaczęła machać rękami. – Na oczach świadków… na oczach…”

Proteza przebiła cienki dywan piasku, wpadła w jakąś szczelinę skalną, utknęła pod kątem. Nogi Lobryka rozjechały się w kolejnym szpagacie, tym razem prawdziwym, z podparciem. Debren pchnął plecy Kulawca, ale spóźnił się, bo ten szarpnął się do tyłu, a upadający na twarz Saskoure wpakował się magunowi w linię czaru.

– Nie tak! – tupnął ze złości Venderk. – Durnie! Łby wam porozbijam!

Zakotłowało się, ktoś podbił wyrzuconą do przodu rękę Debrena, ktoś zdzielił go w czoło cepem, niechcący wprawdzie i cywilnym, ale z cholernie twardego drewna. Zanim ponownie wycelował, było już za późno.

Lobryk oderwał się od swej sztucznej nogi, przekoziołkował tyłem po urwisku i załomotał o burtę okrętu gdzieś daleko w dole, tuż nad linią wodną. Saskoure, wciąż obejmując oburącz wrażliwe miejsce, dostał w kark czarem Debrena i pomknął w dół trzy razy szybciej. Zawadził skronią o wbitą w skały protezę, gruchnął czołem o ziemię i znieruchomiał.

– Czary! – krzyknął któryś z marynarzy „Aramizanopolisańczyka”. – Zły znak!

Krzyczał po illeńsku, w urzędowym języku Cesarstwa Bikopuliss, ale Debren nie miał cienia złudzeń. Nie zrozumiał go chyba tylko rumak Błękitnego, a i to nie było wcale pewne. Panika zawisła w powietrzu.

I pozostała tam. Wbrew temu, czego oczekiwał.

– Morda… – zaczął Vensuelli.

– …w kubeł! – dokończył Zbrhl.

Gromada zbrojnych zastygła w bezruchu, tylko oczy biegały nerwowo to w tę, to w tę, wypatrując wyskakującego zza skał smoka. Albo czegoś równie paskudnego. Debrenowi przemknęło przez myśl, że gdyby mieli rację, mieliby ją pewnie ostatni raz w życiu. Kamienna półka, przy której stała „Jaskółka”, stanowiła coś w rodzaju zakończenia płytkiego wąwozu, zakręcającego jak rogal. I zupełnie niewidocznego z pokładu galery.

– Nie wyczuwam magii – zerknął z ukosa na opp Gremka. – Spokojnie, dobrzy ludzie. To wino, nic więcej. Byli pijani.

Coś się poruszyło. Coś różowo-białego, ze sporym dodatkiem brudu. A teraz także rumieńca. Neruela, pisareczka. Wyciągnęła skądś kawałek płótna i skoczyła przez gromadę ku furcie abordażowej.

– Może żywi jeszcze! Pomóc trzeba!

Debren otwierał usta. Nie zdążył. Venderk opp Gremk miał bliżej do trapu. Skoczył z chyżością zaskakującą u światowej sławy jurysty, zagrodził przejście.

– Stać! Dokąd, smarkulo?! Won, bo pasa zdejmę!

– Neruela! Z powrotem do zeszytnicy, ale już! Jak mam dyktować, na miłość boską, kiedy mi czeladnicy gonitwy urządzają? Poczekaj, dam ci ja za te wybryki.

Dziewczyna powiodła dookoła spłoszonym spojrzeniem. Potem zaczerwieniła się jeszcze mocniej, schyliła głowę i podreptała z powrotem. Magun dotknął opuszkami palców jej łokcia.

– Nie trzeba – mruknął. – Dobrze chciałaś, ale oni nie żyją. Dzięki.

Posłała mu zdziwione spojrzenie. Potem popatrzyła na panią Zelgan i prawie biegiem dopadła stołka, chwyciła kartki, uniosła pióro.

– I co dalej, mistrzu Gremk? – uśmiechnął się złośliwie Vensuelli. – Mistrzu Debren! Jakieś błyskotliwe sugestie?

Prawnik powoli, mocno trzymając się liny, przeszedł na koniec trapu. Bez wielkich skrupułów dotarł po plecach Saskoure’a do miejsca, gdzie krawędź desek wyznaczała granicę lądu. Przytrzymując się prawą ręką, lewą złapał za włosy trupa, uniósł głowę, podciągnął jak mógł wysoko. I rąbnął nią o ziemię, aż pacnęło.

– „Śmierć bohaterskich żeglarzy przepoiła głębokim żalem ich towarzyszy. Do Pana odeszli pionierzy bohaterscy z Jego imieniem na ustach”. „Jego” dużą runą, Culio! Ile razy mam przypominać?! Chcesz, żeby ci ręce grzeszne powykręcało?

– Wszystkich obecnych na świadków wzywam! – zawołał opp Gremk. – Kto na koło święte przysięgając, potwierdzić nie może, że Saskoure z Eileff, Marimalczyk, ziemię tę przed śmiercią dotknąć i ucałować zdążył, niech tu podejdzie i przyjrzy się.

Paru marynarzy, druhów zabitego, zaszemrało, popatrzyło po sobie. Jeden, trochę się ociągając, wyszedł przed gromadę. Debren poznał sternika, który kierował szalupą, gdy spychano „Jaskółkę” do brzegu. Vensuelli stał ze skrzyżowanymi ramionami i nieodgadnioną miną.

– To się posuńcie, wielmożny panie – burknął sternik.

– Posuńcie się?! Wleźć tu chcesz? Ha, pięknie! Ślepy nam się trafił, macać musi! Słyszycie, panie admirale, kto waszą szalupą steruje? Niewidomy! Nic sugerować nie zamierzam, bo to nie moja kompetencja, ale na waszym miejscu, obym tego bezczelnego chłystka za burtę wywalił. Zakład, że mustrując się na wasz okręt, słowem o swym kalectwie nie wspomniał. Oszustwo uczynił, a za to kara minimalna to niezwłoczne rozwiązanie umowy o pracę. Zostawmy go tu smokowi, niech się łajdakiem zadławi.

Marynarz zbladł, gruchnął na kolana, przeżegnał się drżącą dłonią.

– Machrusie Święty… Co też wy, panie?! Toć… toć ja… Oczy mam jak ten sokół! Dobrze widzę, przysięgam!

– Tak? Dowód, jeśli łaska. Co tu widzisz? – Palec z sygnetem dźgnął skrwawioną głowę trupa. Sternik zmarszczył brwi, myślał długo. Względnie słuchał podpowiedzi kompanów, szepcących na wyścigi i zagłuszających się nawzajem.

– Ja tu widzę… widzę tu… hę? Aha, Saskoure’a widzę, rzycią ku górze leżącego i ziemię boćkającego. – Palec uniósł się, pokazał protezę. – I kulasa nieboszczyka Kulasa widzę. W ziemię się wbił.

Debren przysunął się do admirała, zniżył głos do szeptu.

– Co ten wieprz wyczynia? Każ mu zleźć z tego nieszczęśnika albo ja,…

– Nie mieszaj się – syknął jeszcze ciszej Vensuelli. – Bo z roboty wylecisz. Chcesz tu zostać? Sam na sam ze smokiem? Jeśli ze starości nie zdechł, to przynajmniej nudzić się nie będziesz, ale po mojemu dawno łapy wyciągnął. Debren, tu statek raz na ćwierć wieku zawija, A jak się w rodzie Błękitnych mało jurny chłop trafi, to i rzadziej. Więc zamknij gębę.

Debren zamknął gębę. Nie skomentował, gdy opp Gremk najpierw zwłoki z trapu zepchnąć próbował, a potem, gdy noga zabolała, bosakami ściągnąć kazał. Nie próbował pomagać. Nawet wtedy, gdy podrapane od haków ciało wymknęło się ciągnącym je na statek marynarzom i z ohydnym plaśnięciem zaklinowało się między skałami a burtą „Jaskółki”.

– „Herosów, co życie na ołtarzu wiary i nauki złożyli, z czcią i honorami…” Przestań natychmiast, Neruela! Jak mi choć jedna łza na zeszytnicę kapnie, to dam ci ja… Wstyd mi czynisz, dziewko!

Venderk opp Gremk ostrożnie wrócił na pokład. Wyglądał na zadowolonego.

– Mam nadzieję, że los tych pijanych głupków nie zniechęcił was, panie rycerzu, do wypełnienia ślubów? – Z lekkim niepokojem podniósł głowę, patrząc w przyłbicę spoglądającego z wysokości siodła Błękitnego. – Wypadek to był jeno. Debren, mistrz wielce w czarowaniu biegły, potwierdzi wam, że magii w tym nijakiej nie było. Prawda, Debren? No, co tak spode łba łypiesz? Potwierdź, że mam rację. Debren, mówię do ciebie.

Magun milczał. Patrzył prawnikowi w oczy i przeżuwał coś w ustach. Może tylko ślinę.

– Nie trzeba – powiedział szybko Vensuelli. – Widzicie, panie Venderk, że pan Błękitny niestrachliwy. Na trap wjeżdża, więc odsuńcie się.

Opp Gremk odstąpił, ale spojrzenia z maguna nie spuścił. Nawet gdy podkute kopyta zastukały o pomost, a deski zaskrzypiały ostrzegawczo.

– A teraz – wycedził – na odwrót: milcz i nie mieszaj się. Jak jedno choćby zaklęcie tu padnie… Rozumiemy się?

Debren nie drgnął. Nie musiał przytakiwać. Rozumieli się.

Bez pomocy magii jeździec mógł zwalić się z trapu wraz z koniem. Trap mógł pęknąć. Pomost, osadzony na nierównej skale, mógł się przechylić. Od wstrząsów, jakie wywoływał ciężki niczym buhaj wierzchowiec, mogły posypać się z góry kamienie. Smok, który mógł nie zdechnąć ze starości, mógł wyłonić się zza zakrętu i urządzić jatkę. Istniało wiele możliwości. W teorii.

Żadna nie zaistniała w praktyce, Błękitny spokojnie przejechał na brzeg, zatrzymał konia i oszczędnym młynkiem rozwinął zrolowany wokół drzewca proporzec. W szarawym świetle popołudnia zalśniły róż, błękit i złoto jakiegoś wielce skomplikowanego herbu.

– „…w prawej górnej zaś ćwierci, Północną Brechtę symbolizującej, herb księżnej pani, ryby dwie z rodu dorszowego ma wyhaftowane, mieczem przekłute, a od góry słońcem opromienione, który to znak podkreślić ma…”

– Nie tu! – zawołał trochę niezadowolony Gremk. – Tego miejsca z morza nie widać. Doradzam tamten wzgórek, szlachetny rycerzu. Ostrożnie tylko! Nie spadnijcie, zanim… znaczy… rzec chciałem: uważajcie.

Rycerz zatoczył w milczeniu koniem i zmroził wszystkich patrzących, kierując rumaka na wąziutką ścieżkę, na którą ostrożna mama kozica nie wpuściłaby swych młodych. Miejsce, ku któremu zmierzał, było jak wymarzone do zatykania sztandarów, słupów-kołonosów i innych tego typu symbolicznych przedmiotów, ponieważ garb nad wąwozem był najwyższym na wybrzeżu miejscem, a zatoka jedynym gościnnym tego wybrzeża kawałkiem, ale Debren nigdy nie zaryzykowałby wjeżdżania tam konno. Nawet gdyby koń był przedniej krwi, ułożony przez dobrego tresera i otumaniony magią.

– Pięć szelągów, że zleci, zanim proporzec zatknie – rzucił hasło któryś z knechtów. Rozpętał prawdziwą burzę zakładów. Kamienny czy może raczej blaszany spokój rycerza zrobił wrażenie, więc większość obstawiała, że skręci kark dopiero w drodze powrotnej. Zakładano się też o to, czy runie do wody, czy w wąwóz, ktoś postawił na ścieżkę po niewidocznej stronie wzgórza i szczęśliwy finał, a ktoś zaryzykował trzy przeciw pięciu na interwencję smoka Ziejacza, w którego istnienie raczej powątpiewano.

– No, Venderk, teraz toś przegiął – mruknął Vensuelli. – Dureń to, ale każda głupota ma swoją granicę. A ja ci ją mogę palcem wskazać. O, ten uskok pod jodełką, bo to jodełka chyba. Zaraz pan rycerz w portki blaszane popuści, trochę rdzy do pancerza dodając, i z konia zlezie. Na oczach tłumu świadków. Stopę na Małym Czyraku postawi; nie żadne wygodne do interpretowania i jurydycznego przepychania kopyto swego konia, ale własną chędożoną stopę. I szlag ci linię argumentacji weźmie.

Opp Gremk uśmiechnął się. Niewyraźnie. I trochę bladą twarzą.

– Nie bój się, zadka z kulbaki nie ruszy. Wiem na pewno. Ja się na przypadek nie zdaję jak ty, młokosie. Przy wszystkich tytułach, jakie ma, to gołodupiec. Konia od sponsora dostał, od stadniny pewnej z Bliskiego Zachodu. Darmo dali i tresurę opłacili, a także ładny grosz dla wdowy obiecali, a on ślubował na koło święte i honor rycerski, że się konno ze smokiem będzie potykał.

– Zaskoczę was, mecenasie – skrzywił się nieładnie Debren. – Ale, wystawcie sobie, żeby szwindle i interpretacje z umowami czynić, nie trzeba od razu do cechu jurystów należeć. Smoka, póki co, ani widu, ani słychu. Rycerz pomyśli, z konia zlezie, rzyć ocali, a honoru i kontraktu nie naruszy.

– N-nie zrobi tego – zająknął się Gremk. – To prostoduszny głupek. Człowiek niezłomnych zasad. Nie taka podstępna gnida jak waćpan. O kurr…

Rycerz zsiadł z konia.

Wśród hazardzistów na pokładzie zawrzało. Jedni zaczęli obstawiać na nowo, inni wykłócać o to, czy i w jakim stopniu obowiązują poprzednie warunki. Zbrhl, przez cały czas rozglądający się bacznie dookoła, nie tylko po sąsiedztwie wąwozu, ale nawet przeciwległym brzegu zatoczki, grzmotnął w reling obuchem topora. Topór był cywilny, rzeźnicki, ale raczej z rzeźni oprawiającej woły niż wyspecjalizowanej w drobiu. Od razu zrobiło się ciszej.

Rycerz, podpierając się mieczem, wciągnął za uzdę konia na szczyt wzgórza, wyjął proporzec z tulei przy siodle i machnąwszy nim parę razy jak gołębiarz, zatknął w ziemię.

– Z torbami puszczę – warczał pod nosem opp Gremk. – Zamek zasrańcowi zlicytuję, obrońcami ginących gatunków poszczuję, już ja go…

– Co tam mamroczesz, mistrzu? Ślina jakoś wam strzyka, czyście aby nie chorzy?

– Modlę się, admirale – powiedział głośno, przywołując chłodny uśmiech. – Za pomyślny wynik starcia tego zakutego zucha z Ziejaczem.

– To znaczy… jaki? – Vensuelli uniósł ironicznie brew.

– Pomyślny.

Majtek stawiający trzy przeciw pięciu klepał się radośnie w uda. Rycerz dosiadł konia, wsparł miecz o naramiennik i zniknął za garbem górki. Nie było słychać łoskotu, więc chyba znalazł ścieżkę.

– A mowa?! – zgubił udawany spokój opp Gremk. – Kto mowę wygłosi, ty pało do żabiej rzyci przyczepiona?!

– Smok to był – sprostowała Zelgan. – Piszcie: „Smoczy łeb, hełm jego zdobiący, za górą ową strzelistą przepadł i tylko pobożne pienia czas jakiś ciszę złowrogą mąciły. Potem i one w szum kniei wsiąkły, a po rycerzu błędnym ślad wszelaki na wieki wieków a… to znaczy zaginął”.

– Nie za szybko go paniusia skreśliła? Mieczysko ma niezgorsze, konia też. Nie wiedzieć, kto komu przy…

– Panie Zbrhl! Prosiłam!

– …przytnie uszy, rzec chciałem. Może się zdarzyć, że rycerz ze smokiem wygra.

– Ze smokami to już różni wygrywali – odcięła się. – Ale nie z Venderkiem, przez tajne służby cesarskie wspieranym. Zapomnijcie lepiej, panowie, o tym nierzetelnym szlachcicu. Jak znam niektórych z tu obecnych, to domu on już nie obaczy.

Venderk opp Gremk nie skomentował. Ale i nie zdementował.

– No to swoje zrobiliśmy – stwierdził bez radości Vensuelli. – A teraz pójdziemy gromadą na skraj lasu, zetniemy parę sosenek i mały częstokolik się w wąwozie ustawi. Jak mawia rotmistrz; „Smok nie smok, kij mu w bok”. Nie ma lepszego sposobu na te głupie gadziny jak fortyfikacja polowa. Przejdziesz się z nami, Debren? Na robakach drzewnych, prawiłeś, znasz się jak mało kto, to nam zdrowe sztuki wskażesz, żeby się chłopcy opukiwaniem nie zmachali. No, co tak sterczysz? Chodźże.

– Admirale, pozwól na słowo. W cztery oczy, w kajucie. To ważne.


* * *

– Przeczucia? – parsknął Vensuelli. – Przeczucia to baby miewają, głównie jak chłop się do karczmy wybiera. Ty, magun, stary wyjadacz, w takie głupoty wierzysz?

– Mroczne wizje bab nader często się sprawdzają, Vens. Nawet jak mąż do chałupy cały i zdrowy wróci, to często bez portek, a bez grosza zawsze. Instynkt to nie głupota. To wnioski z dawnych, zapomnianych już przemyśleń, które tkwią gdzieś w podświadomości i niekiedy ratują nas, gdy myśl za rozwojem wydarzeń nie nadąża.

– Bez urazy, mistrzu, ale Vens to ja jestem dla przyjaciół. A moja myśl, za twoją nie nadążając… załóżmy, że jest za czym… no więc ona instynkt uruchamia. Ten zaś mówi: „Nie kombinuj, człeku, zdaj się na doświadczenia przodków, pali zaostrzonych w ziemię nawtykaj i śpij spokojnie”. Plan obrony mam w najmniejszym szczególe rozpracowany, chociaż, między nami mówiąc, ja w tego ich Ziejacza nie wierzę. Może wielce wykształcony nie jestem, jeśli dyplomami szkół mierzyć, ale ta półka z książkami, ta nad tobą, nie do zadawania szyku mi służy. Same uczone rozprawy tam stoją, niektóre nawet kupione, bo prostak nie jestem, wiem, że za wiedzę warto zapłacić, jak w pryzowym danego tytułu brakuje. Mam tam Gady, płazy i smoki, mam Sztuką łowiecką z elementami kłusownictwa tudzież wnykarstwa w drugim obiegu wydaną, O skutecznym twierdz czynieniu. Tom trzeci. Budowle ziemno-wodne, nawet Zielone wzgórza Yougonii mam, choć to beletrystyka i nauki polowań na smoki bym z niej nie zalecał. Znam się trochę, krótko mówiąc. Wiem, co smok może, a czego nie, i zaręczam ci, że w obronie silniejsi będziemy nie tylko od staruszka Ziejacza, ale choćby całej jego familii.

– W Lelonii, pod Starohuckiem, grodem stołecznym, jest duży i ładny cmentarz takich, co podobnie gadali. Nad wyraz duży, biorąc pod uwagę, jak mało tamtejszy smok grabarzom pozostawiał i jak niewiele miejsca pod trumnę było trzeba.

– Nie rozśmieszaj mnie, Debren. Dawno się rzecz działa, technika lelońska jaka jest, każdy wie, a w dodatku, jak się tłumaczyli tamtejsi kronikarze, nie w braku wojaków dzielnych leżał problem, a w braku pieniędzy i durnocie urzędników. W Sztuce łowieckiej jest o tym cały rozdział, w charakterze przykładu negatywnego. A to rotę łuczników na smoka posłano, bełty od kusz zamiast strzał dając, którymi całkiem strzelać się nie dało, za to smokowi, szutnikowi znanemu, za pałeczki do bufetu posłużyły; a to w nocnym ataku chorągiew zaciężna z Lelonii Większej pobłądziła, bo jej mapy gówniane dali, całkiem innego grodu, i się ze strażą królewską do świtu cięła; a to jakiś kwatermistrz, ścierwo sprzedajne, fury z prowiantem do smoczej groty kierował, zamiast do wojsk ją oblegających, z czego głód w obozie nastał i oblężenie zdjęto… Nie, Debren, śmiać się z tego można albo zębami zgrzytać, jeśli kto Lelończyk, ale przykład to żaden. Tu jest światły Wschód, nie dziki Zachód.

– A konkretnie?

– Konkretnie to ufortyfikuje się wąwóz, a za palami, chytrze i naukowo ustawionymi, wilczy dół się po cichu wykopie. Mamy też sidła. Karawelę od brzegu cofnę, a trap dwoma pniami długimi zastąpię. Podklinuje się, to leżeć będą jak wmurowane, a jak smok spróbuje na okręt przeleźć, to wystarczy liny szarpnąć i się gadzinie most pod brzuchem rozjedzie. W wodę bestia runie i utonie, bo opancerzona i od płynu cięższa. To ostateczność, bo wolałbym ciało zachować. Zęby, skóra… Kupa złota z takiej bestii jest, jak się wie, gdzie trofea sprzedawać. A jak od plaży zaatakuje, frontalnie, po rycersku, to go z katapulty kropniemy. „Rupp i trup”, cudów nie ma. Są też trutki, bełty specjalne do kusz, wody święconej do pomp baryłek parę… Smok, jeśli żyje, to już jakby martwy był. Chyba że z lasu łba nie wychyli.

– Taa… Wziąłeś pod uwagę, że w nocy ciemno będzie?

– Ognie rozpalimy. A ty weź pod uwagę, że smok, co dziecko każde wie, to stwór zmiennocieplny Nocą ledwo się rusza.

– No to nie przyjdzie tu. Nie zarobisz na skórze i zębach.

– Nie udawaj kmiotka, Debren. Ja wiem i ty wiesz, że nie o tę wyrośniętą jaszczurkę idzie gra. Da się dorobić na boku, to dobrze, ale jak odpłynę stąd, nawet śladu smoczego pazura nie oglądając, to też na swoje wyjdę.

Magun nalał sobie marimalskiego z karafki. Pił powoli, ciesząc się smakiem.

– Przeceniasz mnie, admirale – powiedział, patrząc w pucharek. – Lobryk i Saskoure zginęli, bo nagle uaktywniło się zaklęcie hipnotyzujące. Chyba nie całkiem tak, jak zaplanowano, ale to inna kwestia. Rycerz zlazł z konia i przeżył, co wyraźnie nie podoba się Venderkowi. Zauważyłem to. I zwróciłem uwagę na bardzo nieszablonowy skład tej ekspedycji. Też nietypowej. Parę rzeczy mnie zastanawia. Ale rozczaruję cię; nie wiem, o co się tu gra.

– Nie? To i dobrze. Mniej wiesz, dłużej żyjesz.

Debren odstawił pucharek, popatrzył admirałowi z powagą w oczy.

– Tak bywa w polityce. Ale na bezludnych wyspach, którymi smoki rządzą, bywa też inaczej. Tam, zdarza się, ignorancja może zabić.

– Wróćmy do twoich przeczuć. Domyślam się, że nie po to o nich mówisz, by straszyć. Coś chcesz zaproponować, prawda?

– Owszem. Wyprawę w głąb wyspy. Na to wzgórze z wieżą, konkretnie.

Admirał zakorkował karafkę i demonstracyjnie schował ją do kufra.

– Tak będzie lepiej – podsumował. – Upiłeś się, widzę.

– Popatrz na to jak dowódca. Wyobraź sobie, że to nie łowy, a wojna. Bo wbrew temu, co sugeruje tytuł twojej uczonej księgi, smok ma z gadami i płazami tyle wspólnego, co człowiek z małpą albo niedźwiedziem.

– Chcesz powiedzieć, że smok ma łeb na karku i nie tylko do noszenia zębów go używa? Zgoda, całkiem zmyślne z nich jaszczurki. Ale jednak zwierzęta.

– O niewiadomym rodowodzie. Niewątpliwie, przynajmniej ich część, magią zmutowana. I obdarzona, też tylko część, umiejętnością rzucania czarów.

– Bez urazy, Debren, ale takie bajki wyśmiewałem, jak tylko mleczne zęby zacząłem gubić. Do czarowania mowa potrzebna, palce zręczne, narzędzia i rozum przede wszystkim. Jako magik powinieneś to wiedzieć.

– Bez urazy, Vensuelli, ale wiem, co jest potrzebne do posługiwania się prostymi formułami. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, ilu tak zwanych czarodziejów to analfabeci, dwa słowa znający, z których mniej sprośne to: „kurwa”; nieudacznicy z kamieniołomów wywaleni, bo młota obsłużyć nie umieli; gołodupcy, którzy różdżki nawet na obrazku nie widzieli, i przygłupy, co do trzech na palcach liczyć muszą. I wszyscy oni, daję ci słowo, czarują. Jest całe mnóstwo prostych zaklęć, które byle oferma opanuje.

– Tak – uśmiechnął się trochę gorzko Vensuelli. – Pod warunkiem, że ma taki drobiazg jak zdolności magiczne.

– To akurat nie zostało do końca zbadane. Zdaniem wielu ekspertów…

– Zostaw tę teorię, mistrzu, wróć na ziemię. Co właściwie próbujesz mi powiedzieć?

Debren patrzył czas jakiś w okno, na drakkar. Brzuch wraku przykryto siecią, a trzej uwiązani do niej marynarze postukiwali raźno siekierami, ale postępy były mizerne. Trwał odpływ i widać było, że wrak osiądzie na skałach, nim uda się zaczepić liny.

– Zwykłe smoki bronią swego terytorium. Jednego zjedzą, innego przepłoszą. Jak to zwierzęta. Częściej płoszą.

– I?

– Pierwszy raz słyszę, żeby smok pułapki zastawiał ludziom szansy ucieczki nie dawał.

– No więc to pewnie nie smok.

– Jak nie smok, to kto? A jak smok, to co to za smok? Bo na pewno nie taki, który w twoje sidła i wilcze doły wpadnie. Vensuelli, zwróciłeś uwagę, jak długo tu stoimy? A to mała wyspa. Jak myślisz, dlaczego Ziejacz nie atakuje teraz, za dnia, kiedy jest najsilniejszy?

– Szczerze? Bo zdechło mu się. Dawno temu, ze starości. A może z głodu. Jak słusznie zauważyłeś, to mała wyspa. Pustelników wykarmiłaby sporo, rybaków też, ale smoka mogła nie wykarmić. Coś o wieży mówiłeś…

– Zgadza się. Musi mieć ze czterysta lat, bo po Helwimie, nawet jeśli kto tu zawitał i przeżył, to na pewno nie tak długo na Czyraku siedział, by budowle kamienne stawiać. Czyli co najmniej cztery wieki. I stoi. Chętnie bym ją obejrzał z bliska.

– Wiesz, jak cię słucham, to wierzyć zaczynam, że do czarów faktycznie wielkiego rozumu nie trzeba. Starożytności zwiedzać ci się zachciało? Może na murach wydrapywać: „Tum był. Debren”? To do nas, do Bootalyi jedź, do Starego Cesarstwa kolebki. Na każdym akwedukcie czy amfiteatrze znajdziesz takowe napisy, o głębi przeżyć świadczące. Ruiny mamy bardziej zabytkowe, a przewodnicy, mimo wszystko, ze skóry całkiem cię nie obedrą. Smok zaś obedrze cię niechybnie.

– Przecież tu nie ma smoka – rzucił z goryczą Debren.

Vensuelli tarmosił krótką brodę, krzywił się, patrząc na drakkar, i walczył z myślami. W końcu zaprzestał.

– Nie puszczę cię samego do lasu. Smoka ta wyspa nie wykarmi, ale wilka… Przecież ty nawet miecza nie nosisz. Nie, Debren, nie komplikuj sprawy. Możesz się z nami przejść, pomóc drzewa ścinać. To wszystko, co możesz.


* * *

Zelgan miała rację. Wyspa była górzysta, pełna urwisk złowrogich, jarów i kotłów skalnych. Las ją porastał wiekowy, mroczny, splątany. Na ile podobny do lansowanej dwa lata wcześniej fryzury królowej Esmerii – Debren nie wiedział. Wiedział tylko, że wśród prostego ludu coś takiego nazwano by kołtunem.

Ekipa drwali, choć liczna, błyskawicznie rozpłynęła się w gąszczu. Po pierwsze dlatego, że wiatrołomy z potężnych drzew, przetykane dziurami i oplecione siecią zadziwiająco mocnych pnączy, były w ewidentny sposób niedostępne dla stworzenia większego od kozy. Po drugie, z braku odpowiednich drzew w strefie przybrzeżnej, gdzie albo coś urosło wielkie, albo zostało za młodu wyrwane z korzeniami przez sztormowe wiatry. I po trzecie – bo jak już znajdowało się prostą, nie za dużą sosnę, okazywało się, że wyrosła w miejscu, skąd nie da się jej wywlec.

– Póki ich słychać, nic złego się nie dzieje – uprzedził zastrzeżenia Debrena Vensuelli. – Zresztą knechci czuwają. Prawda, rotmistrzu?

– Bez obaw – Zbrhl oparł kuszę o korzeń dębu, przykucnął i zaczął zbierać jagody. – Żaden smok nie podejdzie do nas znienacka. A gdyby zaatakował, zawsze zdążymy bliżej brzegu odskoczyć. Do tamtych choinek aby.

– I co, wleziemy na te choinki, by odsieczy czekać? Po sześć stóp mają, mogą nie wystarczyć.

– Coście tacy zgryźliwi, mistrzu Debren? Do choinek katapulta ogniem mierzonym, płaskotorowo donosi, o tym myślałem. W róg dmuchnę, chłopaki bełt wystrzelą i po smoku. Te ruppy same się na gadzinę naprowadzają. Wystarczy z grubsza kierunek nadać. Ech, technika…

– W ten róg? Co to do niego jagody sypiecie?

– Bez obaw. Jakby co, zdążę i przełknąć, i zadąć. Ja, nie chwaląc się, kwartę na cztery łyki biorę. A jak dobre piwo, nasze morvackie albo wehrleńskie, to i na trzy.

Debren wzruszył ramionami i zawrócił w stronę brzegu. Szedł na przełaj, powoli. Nie dało się szybko. Pokrzywione wiatrami drzewa, kiedy już padły, tworzyły prawdziwe zasieki, które autora dzieła O skutecznym twierdz czynieniu wprawiłyby pewnie w lekkie kompleksy. Może to właśnie niedostępność puszczy odstraszyła panią Zelgan i jej różowo-białą gromadkę. A może niedostępność pewnego maguna, tępego jak kloc i nie potrafiącego zrozumieć mowy stóp pod stołem. W innych okolicznościach Debren gryzłby się tym problemem. Lelicja Zelgan nie należała do kobiet, które ignoruje się ot tak, po prostu. Z co najmniej kilku względów jej przyjaźń opłacała się bardziej od nieprzyjaźni.

Całkiem jak przyjaźń maguna.

Gdzieś to już kiedyś…

Nie chciał myśleć o Lendzie Branggo, przez dwa „g”. Nie chciał macać się po kaftanie i sprawdzać, czy spłaszczona bryłka srebra wciąż wisi na piersi. Ale oczywiście przegrał i z myślami, i z dłonią.

Ktoś taki jak pani Zelgan mógłby się, być może, okazać skutecznym lekiem na tę chorobę. Skuteczniejszym niż czas wspomagany zdrowym rozsądkiem.

Z nieco gorzką ulgą pomyślał, że tu i teraz może liczyć na jeszcze inne, bezdyskusyjnie skuteczne lekarstwo. Wielkie, porośnięte łuską i ziejące ogniem.

Nie podobała mu się ta wyspa. Coś złego wisiało w powietrzu. Chociaż akurat powietrze pojaśniało, zmiękło od złotego blasku zachodzącego słońca. Kiedy ostatni raz widział Lendę, też zachodziło słońce.

Przeciął plażę, przeskakując nad gromadką żółtawych skorup, porzuconych zapewne przez jakieś ślimaki olbrzymy. Daleko z prawej mignęła mu ludzka sylwetka, ale gdy spojrzał, były tam tylko powykręcane konary uschniętego drzewa i kępa listowia. Debren, trochę zdziwiony, przyglądał się im przez chwilę, ale niczego więcej nie wypatrzył.

No, nic. Ktokolwiek to był, poruszał się na dwóch nogach i w niczym nie przypominał smoka. Pewnie jakiś majtek obibok, przedkładający spacer nad machanie siekierą.

Skręcił w lewo i zobaczył ślad. Coś wylazło z morza i popełzło w głąb lądu. Względnie na odwrót. Płytkie, na pół zasypane wgłębienie ciągnęło się mniej więcej ku ślimaczemu cmentarzysku. Między kamieniami czerniły się resztki zdechłego kraba. Debren uznał go za ofiarę zbyt obfitej uczty i zrezygnował z bliższych oględzin wyżłobienia. Nawet jeśli nie krabom i ślimakom zawdzięczało swoje istnienie, nie mogło mieć nic wspólnego z Ziejaczem. Smoki z gromady pirozaurów nie przepadały za wodą.

Trochę ryzykowną ścieżką wzdłuż skał, omijając wąwóz, wrócił na okręt. Pokład świecił pustką; wszyscy, którzy nie poszli po drewno, kopali w wąwozie wilcze doły i otwory pod pale. Ktoś siedział w bocianim gnieździe, machając brudnymi piętami i pogwizdując. Na galerze, która uciekła przed odpływem daleko w morze, widać było tylko jednego czuwającego przy katapulcie żołnierza.

Przy drzwiach do lewej części nadbudówki rufowej stały trzy składane stołki. Dwa były zajęte, choć tylko do chwili, gdy magun zeskoczył z trapu. Kiedy tylko został zauważony, Niebrzym i Neruela poderwali się na nogi. Miny mieli takie, że Debren obejrzał się mimo woli, sprawdził, czy nie lezie za nim Ziejacz na owiniętych szmatami łapach. Oczywiście nie lazł.

– Co, pióra czyścicie? – zagadnął. – A mistrzyni wasza gdzie?

– Ona… jej tu nie ma – dziewczyna zarumieniła się, opuściła oczy.

– To widzę. A gdzie jest?

– My nie wiemy – bąknął chłopak i jako z natury odważniejszy, oczu nie opuścił, tylko zezować zaczął to na brzeg, to na zatoczkę.

– Drzwi zza waszych pleców za to nie widzę – powiedział powoli Debren. – Chybaście się rękawami skleili. Chyba trudno byłoby między wami przejść i zerknąć, czy pani Zelgan w kajucie nie ma. Chyba nie powinno się tego czynić. Mam rację?

Odsunęli się od siebie. Na dwa palce, góra marimalski cal. I na dwa cale od drzwi.

– Chyba tak – szepnęła Neruela.

– Zgaduję, że niewłaściwe byłoby także szukanie Culia.

Teraz już także Niebrzym gapił się na czubki swoich ciżem. Debren starał się nie zastanawiać, czy to, co czuje, bliższe jest uldze czy rozczarowaniu. Starał się także nie dopuszczać do świadomości docierających zza ścian odgłosów. Z tym było już gorzej. Mimo kilku warstw drewna, solidnej, typowo wojskowej konstrukcji okrętu. Podostrzony magią słuch robił swoje. A Lelicja Zelgan bynajmniej nie ułatwiała sprawy.

– Umówmy się: wy nie widzieliście, że tu byłem, a ja nie widziałem, jak bohatersko drzwi bronicie.

Pokiwali skwapliwie głowami. Odetchnęli. Chłopak, jako z natury odważniejszy, odważył się nawet zadać pytanie.

– A… wy, wielmożny panie, też do siebie idziecie? Jak nasza pani?

– Też. Ale nie po to samo, co wasza pani. I nie idę. Bo mnie tu nie ma.


* * *

Zszedł na dół, na najniższy pokład, już pod linię wodną. Było ciemno, spod nóg pierzchały myszy. Wyczarował małe zimne światełko i zaczął sprawdzać kolejne drzwi. Było ich sześcioro, bardzo dużo jak na okręt wojenny, nawet nowoczesny. Solidna konstrukcja wskazywała na uniwersalny charakter pomieszczeń, do których broniły dostępu. Można było ulokować tu pasażerów trzeciej klasy, co w czasach zastoju pomagało armatorowi przetrwać, można było, już w dobrych czasach, zamykać tu jeńców dla okupu wziętych albo łupy mniej cenne. Albo mocne trunki – te niezależnie od koniunktury, bo wilka morskiego suszy zawsze. Zamki były oczywiście odpowiednio mocne i skomplikowane, lecz tylko jeden zabezpieczono zaklęciem. Debren nabiedził się nad jego dezaktywacją jakieś trzy pacierze.

W środku był najwyżej łaszt przestrzeni. I przeraźliwy smród. Wiadro, do połowy wypełnione fekaliami i wymiocinami, wielka miska z resztkami kaszy i skwarków, leżący obok szczur ze złamanym karkiem i krótka koja z siennikiem.

– Zabij mnie lepiej – powiedziała cicho skulona w kącie posiania dziewczyna. Miała związane nadgarstki, nocną koszulę i ślady szczurzych zębów na gołych nogach. Ciemne, opuchnięte, pełne znużenia oczy i włosy jak królowa Esmeria dwa lata wcześniej. Włosy też były ciemne.

– Lepiej cię stąd zabiorę.

Wyjął nóż. Wcisnęła się głębiej w kąt, ale chyba traktowała serio swą prośbę, bo poza tą odruchową reakcją nie natknął się na żaden opór. Ujął jej dłonie. Były zimne, o wiele za zimne. Szybko, zaniedbując ostrożności, przeciął sznury, tak jakby miało to sens i dało się w ten sposób naprawić zło wyrządzone przez głupca, który zaciskał pętle. Przez jakiś czas trzymał w dłoniach na pól martwe lodowate palce. Potem zauważył zwężenie źrenic dziewczyny. Uśmiechnął się.

– Zaczyna boleć – powiedział. – To dobrze.

– Szatański wypierdek. – Zaczęła obracać ustami, ale wyraźnie brakowało w nich śliny, więc go nie opluła. – Dosięgnie cię jeszcze boska sprawiedliwość, czarodzieju plugawy.

– Skąd… A tak, światło. Jestem Debren z Dumayki. Profesję odgadłaś. Sadystą nie jestem. W twoim bólu cieszy mnie tylko to, że możesz go jeszcze odczuwać. To znaczy, że dłonie nie są stracone. Jeśli pozwolisz, znieczulę ci je teraz częściowo łagodnym zaklęciem.

– W zamian za co? – wychrypiała. Kasza stała tu od dawna i kiedyś była krupnikiem. Żadnego dzbanka nigdzie nie było. Dziewczyna była odwodniona. – Mam nogi rozłożyć? Już wam moja cnota niepotrzebna?

– Nie ma żadnych „nas”, jestem tylko ja. Kto cię tu zamknął? I dlaczego?

– Nie wierzę ci. – Zawahała się. – Opp Gremk. Ta czarna świnia. Nie udawaj, że go nie znasz. Aaach…

– Boli, co? To jeszcze nic, poczekaj co będzie dalej. Więc jak, wyrażasz zgodę na zabieg?

Chwilę zmagała się ze sobą, w końcu skinęła niechętnie.

– Imć Venderka znam, ale dopiero od niedawna. Przyjaźni nie zawarliśmy i nie zanosi się na nią. Mord sobie też nie obiliśmy, z drugiej strony. Co, zdaje się, może ulec zmianie. – Zamknął oczy, zaczął szeptać formułę, delikatnie masując dłonie dziewczyny. – No i po strachu. Jakiś czas trochę poboli i władzy w nich mieć nie będziesz, ale powinno być dobrze. Wstaniesz sama? Pięknie. Chodź pomogę ci. Nóg pewnie nie chcesz pokazywać? Nie szkodzi. Szczur, jak widzę, rozkłada się już, więc jeśli do tej pory nie wdała się gangrena, nic ci nie będzie. Ostrożnie, kruszyno… Czekaj, obejmę cię. Bez obaw, to nie wstęp do rozkładania czegokolwiek. Mogę o coś zapytać?

– Jestem Ronsoise. O kurr… Wybaczcie. Stopień. Słucham.

– Jakiego jesteś stanu, Ronsoise? Chodzi mi… Widzisz, muszę podtrzymywać ciebie, to światełko i na dodatek jeszcze własne nerwy na wodzy. Gdybym wiedział, że przynajmniej na język i słowa nie całkiem cenzuralne uważać nie muszę, byłoby mi lżej.

– Panna, stanu wolnego.

– Eee… No tak. Ale mnie chodziło o to, czy z chłopów jesteś? Uszu twoich grubym epitetem nie urażę?

– Eee… Nie, panie Debren, możecie bluzgać śmiało. Zwyczajnam. Tatko z matulą jak się w zamku kłócili, to aż się świece z zakłopotania topiły. O żarcie tak sobie do oczu skakali, o kulinarną sztukę.

– Aha. Tatko jako kucharz na zamku jakiegoś barona pracował?

– Nie. Jako baron.

Byli już przy drzwiach na pokład. Debren przyłożył palec do ust, wyjrzał ostrożnie. Przy lewej burcie stały trzy stołki, ale pisarczykowie zniknęli. Dobrze. Puścił talię baronówny, ujął ją za rękę. Stała już pewnie na nogach, świeże powietrze czyniło cuda. No cóż, dziewicza wyspa. Żadnych kuźni, farbiarni, miejskich rynsztoków… Spokój, cisza i sielanka.

I stukot kopyt. Niedaleko. Za zakrętem wąwozu, ale niedaleko.

– Cicho, szybko i żadnych pytań – syknął. Pobiegli Przez trap, potem półeczką wzdłuż urwiska, przez krzaki i na plażę. Dziewczyna o nic nie pytała. Nawet o trupy Lobryka i Saskoure’a, wciąż zaklinowane między burtą a brzegiem, trupy, po których łaziły już pierwsze kraby.

Dopiero gdy przeszli do marszu, zauważył, jaka jest blada. Nie wyrwała mu ręki, lecz zabrała ją szybko, gdy zwolnił uścisk i dał jej wybór.

– Czego od ciebie chciał opp Gremk? – Nie odpowiedziała. – Mówiłaś coś o swojej… no, o wianku. Czy to…?

– Dlaczego wymykamy się ukradkiem, magiku? Dokąd mnie prowadzisz? – Starała się panować nad głosem. – Kto zabił tych ludzi? Smok?

Zatrzymał się, złapał ją za łokieć.

– Co wiesz o smoku, Ronsoise?

– Tyle, ile muszę – skrzywiła drżące usta. – Że połknie mój wianek. A potem mnie. Puść. Nie ucieknę ci. Wiem, że stąd nie ma ucieczki.

Chyba mówiła szczerze, bo kiedy odwrócił się i powlókł w poprzek plaży, prawie od razu podreptała za nim.

Było cicho. Słyszał tylko stukot pojedynczej siekiery. Potem przestał słyszeć szelest lekkich kroków za sobą. I dobrze. Chyba najlepiej, jak mogło być. „Mniej wiesz, dłużej żyjesz”. Święte słowa, Vensuelli. Ty bydlaku. Teraz trzeba po prostu pójść dalej, jak gdyby nigdy nic. Zapomnieć. Może nawet uwierzyć, że stał się cud. Że po paru dniach przy Małym Czyraku rzucił kotwicę inny statek, zszedł z niego książę z bajki i znalazł na brzegu całą i zdrową dziewczynę. Z wiankiem. Może nawet czystą i nie śmierdzącą. Że nie pozbawił jej tego wianka i nie oddał potem załodze na uciechę, tylko zabrał na kontynent, poślubił i żył z nią długo i szczęśliwie. Niby dlaczego nie? Taka wiara jest lepsza od gorzałki. Tańsza, praktyczna. Można by spróbować autohipnozy, to ponoć pomaga.

Nie spróbował. Zatrzymał się i odwrócił.

Ronsoise stała pośrodku piaszczystej łachy, wpatrzona w plątaninę wyrzuconych przez morze wodorostów i żółtych skorup. Nieduża, smagła, jeszcze pryszczata. Nie miała w sobie nic z Lendy Branggo. Jej postury, żołnierskiej tuniki, rożna w garści. Ale była boso, w nocnej koszuli. I miała w oczach smutek.

– No chodź – powiedział z rezygnacją. – Smok nie smok, kij mu w bok. Jakoś sobie poradzimy. A po te ślimaki, jeśli co w muszlach zostało, wrócimy kiedy indziej.

Cofnęła się o pół kroku. Nie patrzyła na Debrena.

– Ślimaki?

Coś ścisnęło mu żołądek. Podszedł wolno, odgarnął wodorosty, kopnął jakiegoś nie dość szybkiego kraba. Krab odtoczył się. Miał w szczypcach strzępy brązowozielonego, mocno zgniłego mięsa ze strzępem włosów. Długich. A czaszka, jedyna, którą dało się rozpoznać bez grzebania w piachu, była niewielka. Kobieta. Ktoś lub coś zgruchotało jej potylicę. Sporego kawałka brakowało.

– Nie chcę tak – szepnęła Ronsoise. – Wujku…

Jest jeszcze mniejsza od tej tutaj, pomyślał. Smarkula. Ile lat toto może mieć? Tuzin? Biodra już ma, ale piersi… Jasny gwint. Cholera. Dżuma i syfilis.

– Będzie dobrze, kruszyno. Obiecuję.

– Wujku Debren… Lepiej pchnij mnie od razu. Zrób to, co z rękami. Ja… ja się tylko bólu trochę boję, a umierania to… to prawie…

– Głupstwa pleciesz. – Złapał ją za rękę, pociągnął ku zaroślom. – Nie chcę nawet słuchać takiego gadania. Ronsoise, za smarkata jeszcze jesteś, żeby się na tamten świat wybierać. I jesteś baronówna. Rycerska córa. Dziewczyna na schwał. Na polowania pewnie z ojcem chadzałaś, co?

– Ja?

– No nic, pies trącał polowania. – Przelazł na czworakach pod zwalonym cisem, przeciągnął dziewczynę. – Ale haftować pewnie umiesz? No widzisz. Więc nóż tak się z grubsza jak szydełko w kłębek wbija. Weź go. No nie becz, cholera. To tylko tak, na wszelki wypadek. Nie będziemy tu bójek urządzać, to las, a my zwady nie szukamy. Jakby co, schowamy się. W chowanego umiesz się bawić, prawda? Niedawne czasy… Czekaj, nie tędy, nie górą. Lepiej, by nas nie widziano.

Coś zaszeleściło z boku. Przywarli do mchu, do grubego dywanu gnijącego listowia. Leżeli, starając się stłumić oddech. Dziewczyna ostrożnie wycierała oczy rękawem koszuli, próbowała rozmasować dłonie. Debren klął się w duchu, ale nie miał odwagi odbierać jej noża. Bo wtedy, czuł to wyraźnie, musiałby nieść oboje. Ten kawałek stali z kościaną rączką, który ledwie mogła utrzymać w na pół bezwładnych palcach, był wszystkim, co miała. Z nim była kobietą. Przerażoną, zagubioną, ale próbującą coś zrobić ze swoim życiem. Odbierając nóż, zepchnąłby ją z powrotem do roli dziecka.

Szelest nie powtórzył się. Wstali i pobiegli dalej, Skokami, od drzewa do wykrotu, od wykrotu do skałki. Cały czas pod górę, ku wnętrzu wyspy. Było cicho, nikt już nie rąbał drzew. Debrena niepokoiła ta cisza. W każdej chwili oczekiwał zgiełku, szeroko rozlanej, dobrze dowodzonej obławy. Nie miał racji, las pozostawał cichy, nawet ptaki umilkły. Ale niepokoił się słusznie.

Za zagonem pokrzyw, przez które Ronsoise przeszła, jak na rycerską córkę przystało, cała w bąblach, lecz bez słowa skargi, leżała ścięta sosna. Trochę dalej, na wznak, jeden z zaciężnych Zbrhla. Bez połowy jelit, rozwleczonych po zaroślach, i połowy twarzy. Wbito mu ją w czaszkę z siłą, od której uszami wypłynęło coś więcej niż krew. Smród nie ściągnął jeszcze much.

– Machrusiku słodki…

– Cicho, Ronsoise. Nie patrz. – Sam musiał. Nie dało się po omacku ściągnąć z trupa sakwy z bełtami, nie brudząc rąk w rozchlapanych kiszkach. – Tam leży kusza. Weź ją.

Sam powinien był to zrobić, bo kusza była napięta, a dziewczyna miała ręce jak z drewna. Ale idąc po broń, oddalała się od drugich zwłok, które chyba przegapiła. Marynarz, ciśnięty w krzaki, nie miał głowy. Kubrak, rozpruty wzdłuż kręgosłupa aż po pas, odsłaniał ciało i lśniące świeżą czerwienią kręgi. Dłoń bezgłowego zaciśnięta była na stylisku siekiery. Czyste ostrze sugerowało, że żeglarz nie sprzedał życia zbyt drogo.

– To smok, prawda? Debren?

– Ludzie nie zabijają w taki sposób. Chodź. I nie bój się. Smok to magiczne zwierzę, a ja magię potrafię wyczuć z daleka.

Kłamał. Nie chciał, by bała się bardziej, niż znieść może psychika dwunastolatki. Odebrał jej kuszę i bez słowa komentarza przywiązał nóż do przegubu kawałkiem sznurka. Potem, ciszej i ostrożniej, poszli dalej.

Na wydeptanej przez kozy albo sarny ścieżce znaleźli następne zwłoki. Te miały i głowę, i nietknięty brzuch, ale coś wdusiło twarz marynarza w miękką próchnicza ziemię i kiedy krztusił się nią i własnym wyciem, wyszarpało lewą rękę oraz nogę od uda w dół. Tu muchy już dotarły. Debren rozejrzał się za bronią, lecz zamiast niej zauważył ślady. Głębokie ślady kogoś, kto sadzi wielkimi susami. Oraz krople krwi. Drobne, ale rozsiane po wielu okolicznych paprociach.

Na ścieżce, nieco wyżej, pozostał także duży, trochę podobny do ptasiego odcisk. Niewyraźny, choć głęboki. Debren przyklęknął i długo mu się przyglądał.

– Mu… musi być wielgachny – zdobyła się na rzeczowość Ronsoise.

– Ciii.

Umilkła, ukucnęła błyskawicznie.

Dostrzegł go później. Nie tyle jego, nie ruch nawet – brak paru świetlnych czerwonych plamek, które przedtem były. To mogło być wszystko. Wiatr, który potrząsnął krzewami, zmieniając układ korytarzyków między listowiem, zamykając drogę paru promieniom chowającego się w ocean słońca. Jakaś chmura. Smok raczej nie. Smoki, nawet te leśne, nie chodzą bezszelestnie.

Nie wiedział, dlaczego upadł na lewy bok. Żaden podręcznik traktujący o polowaniach na smoki tego nie zalecał. Regulaminy rot strzeleckich też nie. Teraz zdążył dowiedzieć się, dlaczego.

Spust kuszy, długa żelazna dźwignia pod łożem, chodził lekko. Tak powinno być, bo kusznik miał walczyć z wrogiem, a nie z własną bronią.

Poczuł szarpnięcie. Lekkie, bo ostatecznie broń była niewojskowa, nie korbą napinana, a zwyczajnie, ręką z przydeptu. Dokąd pomknął bełt, nie zdążył zauważyć. Może w niebo, może w ziemię. Nie miało to już znaczenia.

Bo las plunął ogniem. Kulą żaru, która pomknęła prosto między rozszerzone strachem oczy Debrena, ciągnąc za sobą płomienny ogon. Nie zdążył nawet krzyknąć, nie mówiąc o poszukaniu jakiegoś stosownego zaklęcia.

Coś przeraźliwie gorącego uderzyło go w głowę. I świat się skończył.


* * *

Był rybą. Czuł się jak ryba w wodzie. Nie bał się smoków, ludzi, a przede wszystkim ognia. Czymże jest ogień dla ryby? Był rybą; wolną, swobodną, szczęśliwą w swym cudownie chłodnym żywiole. Któryż to głupiec nazwał wodę zimną? Kto określił mianem zimnej jego rybią krew? Nie były zimne, tak jak nie były też gorące. Były idealne. Takie, jakie być powinny. Był rybą i…

…topił się. Kaszel. Charkot z tchawicy. Smak błota w ustach, łzy w oczach. Usiadł szybciej, niż oprzytomniał.

– Wujku? – Jakiś smarkaty głos, mocno smarkaty, aż w nosie bulgotało. Nawet przez własne, wywołane krztuszeniem się łzy widział, że płakała wcześniej i dalej płacze. Klęczała obok z wielkim liściem łopianu w drżącej dłoni. Z liścia kapały brązowawe krople tego samego paskudztwa, które wypluwał właśnie z płuc.

Dość. Kręciło mu się w głowie, cała prawa strona tułowia była nienaturalnie sztywna, serce waliło jakimś dziwacznym, nieregularnym rytmem. Dość prostych metod i zdawania się na mądrość organizmu. Formuła Worpa, stare dobre zaklęcie stosowane przy ratowaniu topielców, błyskawicznie oczyszczające płuca. Już.

Beknął. Tak, że dziewczyna odskoczyła, klapnęła pośladkami między paprocie. Przeraźliwy odgłos. Ale od razu poczuł się lepiej. Chociaż, z drugiej strony, teraz, gdy przestał się dusić, ze zdumieniem zdał sobie sprawę, jak bardzo osłabł. Zwykłe nieskomplikowane zaklęcie zakręciło mu w głowie, zlało zimnym potem.

– Tfu, zgiń, przepadnij, siło nieczysta… Rodzicielko słodka, coś Wybawiciela nam powiła… – Modlitwa urwała się, Ronsoise musiała pociągnąć czerwonym od płaczu nosem. – To ty, wujku Debren? N-nnie ruszaj się. Ty?

– Odłóż tę kuszę – wycharczał. – Co ci jest, Ronsoise? Zgłupiałaś? Dlaczego we mnie mierzysz?

Nie odpowiedziała. Nie musiała. Lewy, krzywo obcięty,:rękaw kaftana owinięty był wokół prawego ramienia Debrena, ale też krzywo i nieporadnie, a z prawego rękawa pozostał tylko okopcony mankiet. Zastanawiał się prawie pacierz. Długo. Ale też przypadek był niecodzienny.

Nie zastrzeliła go. Chociaż trzęsło się w niej wszystko łącznie z prawą dłonią ściskającą łoże blisko spustu. Bała się. Bardzo się bała, ale ani razu nie ułożyła dłoni tak, jak należy. Może krążenie nie wróciło w pełni, może nie potrafiła posługiwać się kuszą. Napięła ją jednak i załadowała. I błagała los, by pozwolił jej na tym poprzestać.

– Paliłem się? – Debren ostrożnie pomacał prawy bok, potem pachę. Ręki nie dotknął. Nawet jego brzydziła mieszanina spalonego mięsa, krwi i łusek. Z miażdżącą przewagą łusek. – No tak. Chyba wiem, co sobie myślisz. Wujek Debren to nie żaden dobry wujaszek, tylko potwór. Jak mu tylko bok stanął w płomieniu, to zrzucił maskę i ukazał prawdziwe oblicze. A konkretnie: pokrycie. Okazał się jakimś cholernym dorszem. Chociaż nie, to nie jest podobne do łuski dorsza. Psiakrew. Nie wiem, do czego to jest podobne. Rybę po smaku głównie poznaję.

Dziewczyna milczała, cichutko pociągając przepełnionym nosem. Nie odkładała kuszy, ale i nie celowała w Debrena. Bełt, gdyby go wystrzelić, przemknąłby gdzieś tuż obok biodra maguna. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak było od początku.

– Kruszyno, wiesz, co to podświadomość?

– Jesteś potworem? – zapytała cicho. – Znaczy się… złym? Bo są… Niektóre nie są całkiem złe i… Ponoć niektóre są szlachetne i wtedy…

– Nie krzywdzą dzieci – dokończył łagodnie. – Nie, Ronsoise. Nie jestem potworem, ani z tych złych, ani z tych dobrych, które faktycznie też się trafiają. Po prostu znam wiele zaklęć. Byłem nieprzytomny – dotknął guza na czole. – Paliłem się, to bolało, więc ta część mojego umysłu, która nazywa się podświadomością… Wiesz, to to coś, dzięki czemu śnimy… no więc ona coś zrobiła. Nie wiem, co.

– Rzuciła czar? – zapytała. W jej brązowych oczach oprócz łez zalśniła także nadzieja.

– Właśnie. Ryby nie muszą lękać się ognia. Ich system nerwowy… Nie, cholera, nie wiem – popatrzył z pretensją na łuskowate ramię. – Ale ten durny czar jakimś cudem działa. Prawie mnie nie boli. A sądząc po twoim opatrunku, powinno boleć jak diabli. – Milczeli przez chwilę, to patrząc sobie w twarz, to uciekając oczami w bok. – Jak to zakładałaś… Wtedy jeszcze nie…?

– No, trochę. To tak… nie od razu. Zaczęły ci jakby włoski z mięsa wyrastać. Nie wiedziałam, że to łuska.

– Ale potem już wiedziałaś. – Uśmiechnął się blado. – Dzięki, Ronsoise. Ja na twoim miejscu wyrzygałbym wszystko, a potem uciekł z krzykiem.

– Wyrzygałam. – Odłożyła kuszę. – Wcześniej. Jak czekałam, aż smok przyjdzie i nas… Wujku Debren czy on… czy smoki też bywają dobre? Też czasem litują się, jak ktoś… no, jest dziewczyną i jeszcze nie ma za dużo lat?

Nie odpowiedział od razu. W zadumie wodził palcami po guzie na głowie. Guz pokryty był krwią. I łuską.

– Widocznie, kruszyno. Widocznie tak. Bo przecież nas nie zjadł, choć mógł. Ale na drugi raz masz uciekać, rozumiesz? Jak coś mi się stanie, masz mnie zostawić i uciekać tak szybko, jak nogi poniosą, ty zasmarkana bohaterko. No, dość tego dobrego. Pora w drogę.

– Dokąd, Debren?

– W górę, Ronsoise. Cały czas w górę. Nie wiem, co się dzieje na tej cholernej wyspie, ale mam zamiar się dowiedzieć.


* * *

Trup był zwęglony, nie do rozpoznania. Wciąż kopciło się z niego i tylko dlatego znaleźli go na dnie wąskiego jaru. Musiał zbiec ze ścieżki i tu doścignął go jęzor ognia. Nie miał chyba nic wspólnego z tropem, którym Debren podążał. Tamten człowiek – o ile to był człowiek – szedł, a czasami pełzał, ze wschodu na zachód. Ścieżka – o ile to była ścieżka – wiodła pod górę, na północ.

Wrócili na nią znad jaru. Nie było to mądre, ale tu, w głębi lasu, zaczął się już wieczór. A Ronsoise, córka barona z własnym zamkiem, coraz częściej gryzła wargi, trafiając bosą stopą na szyszkę czy kamień. Sam Debren też nie czuł się najlepiej, choć rybi czar trzymał zaskakująco dobrze i nic go w zasadzie nie bolało. W takim stanie, z zesztywniałą ręką i mocno uszczuplonym zapasem sił magicznych, nie miał szans dowlec się do wieży, idąc na przełaj. Nie przed zmrokiem, a po zmroku tym bardziej.

Szli więc wzdłuż wijącego się szlaku, który wprawdzie nie przypominał żadnego z ludzkich szlaków, wyżłobionych stopami, kopytami i kołami wozów, ale jako wyjątkowo długi pas wolnej od przeszkód ziemi nieodparcie kojarzył się z drogą.

Była to, nawet jak na górzystą wysepkę, droga wyjątkowo kręta. Debren, choć uważał, dostrzegł ludzi dopiero z odległości dwudziestu kroków. Zatrzymał się, rozejrzał, przeskanował ciche zarośla, napierające z obu stron na wąziutką ścieżkę. Dopiero potem przeszedł połowę z owych dwudziestu kroków.

– Ciemno się robi – powiedział cicho. – Na pozór przedni to pomysł uwiesić się nogami w górę jakiejś gałęzi i udawać nietoperza. Ale zapominacie, waćpanowie, że po zmroku nietoperz na łowy się udaje. Te, co bąki zbijają, nad ścieżką wisząc, nieuchronnie podejrzliwość przechodnia budzą.

– Przestań pieprzyć – wycharczał Zbrhl. Ciasno opleciony sprężystą siatką i zawieszony głową w dół dziesięć stóp nad ziemią, miał prawo i do charczenia, i do okazywania złości. – Ściągnij nas lepiej.

Debren przeniósł spojrzenie nieco wyżej, na koniec wygiętej w łuk gałęzi, dźwigającej linę z siecią na rotmistrzów wojsk zaciężnych. Zbrhl z toporem, rogiem i brzuchem pełnym piwa ważył niemało, ale nie dlatego gałąź poskrzypywała na granicy złamania. Wybrano ją na sprężynujący element pułapki nie uwzględniając najwyraźniej, że admirał Floty Wschodniego Oceanu Jego Cesarskiej Mości może wdrapać się na cis, przepełznąć po konarze do miejsca, gdzie linę zawiązano, i zastygnąć tu w bezruchu z dłońmi na węźle i tyłkiem dużo wyżej od głowy.

Vensuelli nie był dużo mniej purpurowy od rotmistrza. Głowę też miał nisko, a ułożył się na gałęzi wyjątkowo niewygodnie. Dostrzegał jednak więcej.

– Tak myślałem – warknął. – Przyszedłeś oczy nasycić, zdradziecki bydlaku?

– Vens, o czym ty…? – Unieruchomiony Zbrhl tylko kątem oka, zezując z całych sił, mógł widzieć postać maguna. – To Debren!

– To smok – splunął anemicznie Vensuelli. – Smoczy bękart dokładniej. Zrodzony z gadziego nasienia i jakiejś nieszczęsnej dziewki skurwysyn, tatusiową łuską porośnięty. Dżuma i trąd, gdzie ja oczy miałem?

– Tam, gdzie teraz – stwierdził chłodno Debren. – W pustym łbie, dodatkowo chciwością przeżartym.

– Co za łuska? – zaniepokoił się Zbrhl. – Debren, ty masz łuskę? Kpicie sobie ze mnie, prawda? A może karacenę założyłeś? I ten dureń po ciemku nie poznał? Co?

– To rybia łuska, nie smocza! – krzyknęła Ronsoise.

– Kto tam z tobą jest? Zelganowa pisareczka? Czyś ty zgłupiał, czarokrążco? Po smoczej wyspie samowtór z nią łazisz? Żeby czyny twoje bohaterskie na żywo opisywała?

– Zamknij się, Zbrhl – stęknął Vensuelli. Zawieszony na brzuchu miał chyba problemy z oddychaniem. – To jakaś obesrana dzikuska, prawie goła. Pani Zelgan ma lepszy gust.

– Sameś obesrany – odcięła się Ronsoise. – Chodź, Wujku. Zostawmy ich, tych… tych… wstręczycieli.

– Kogo? – nie zrozumiał admirał.

– Bezbożników smokom dziewki sprzedających, zbóju jeden! Wstręczycieli i… tych tam, alfredów! Cnotą cudzą kupczących! Tfu! Daj mi tę kuszę, wujku. W zadek mu jakim kołkiem strzelę, w samiuśki środek. Zobaczy, jak to jest, kiedy smok dziewczynie… Alfred zboczony!

– Alfons – poprawił Vensuelli. – I stręczyciel. Debren, o czym ta niedouczona dziewka gada? I kto to w ogóle Jest?

– Nie wiesz? Ciekawe. Twoim okrętem tu przypłynęła. w zastępstwie kapłana do nawracania dzikich.

Vensuelli milczał dość długo.

– Ach tak… – mruknął w końcu.

– Ach tak – powtórzył szyderczo Debren. – W norze wielkości trumny, bez wody, we własnych odchodach. Dziecko. Ach tak, skurwysynu. Płakała, szczury ją żarły. Ręce tak sznurem ściśnięte, że nie wiem, czy kiedykolwiek łyżkę do ust podniesie, połowy nie rozlewając. Ach tak, Vens. Przepraszam, Vensuelli. Vens dla przyjaciół jesteś. Poszukaj jakiegoś kołka, Ronsoise. Ale grubego. I żeby sęki miał.

– Vens, o czym on… – szarpnął się w sieci Zbrhl. – Łajno i kał! Przywiozłeś tu tę smarkulę?

Vensuelli milczał. Światła było w lesie tyle co kot napłakał, ale Debren widział, że jego twarz jest ciemniejsza niż przedtem. Ronsoise usiadła, zaczęła rozcierać podrapaną stopę. Kołka nie szukała.

– Przykleiłeś się, co? – powiedział ciszej Debren. – Nożem trzeba było, a i to z posrebrzaną rękojeścią albo przez grubą szmatę, dobrze zmoczoną. Kiedyś takie sieci zwykli kłusownicy robili, proste toto było, bez odrobiny czarów. Ale teraz, jak już kto się w to bawi, to lepszy sprzęt kupi. Za cholerę żadnego węzła nie rozpłaczesz, jak nie pachniesz tym, co pułapkę stawiał. A żeby się ofiara nożem nie uwolniła, to się całość w bezwonnym wywarze moczy, też na magii opartym. Ci, co z zewnątrz pomagają, też się przyklejają, ale tak jak ty to mógł tylko ostatni kretyn. No, powiedz coś wreszcie.

Vensuelli milczał.

– Ten dureń wyrzucił nóż – zabulgotał Zbrhl. – Coś w krzakach szeleściło, to rzucił. A potem, zamiast szukać, chciał węzeł rozsupłać.

– Mieliście kuszę – przypomniał im Debren, drapiąc się ostrożnie po łuskach. Znieczulona rana nie tylko nie bolała, ale goiła się w oczach. Za to zaczęła swędzieć.

– Ta papuga Gremk zabrał. Na straży miał parszywiec stać, jak Vens na drzewo wlezie. No i jak to w krzakach zaczęło hałasować, to zwiał razem z kuszą i bełtami. Pewnie go twój szanowny tatuś zeżarł. No i dobrze.

– Słuchaj, Zbrhl, nie będę dwa razy powtarzał: Mój ojciec nie jest smokiem.

– Nie złość się, Debren. Ja, bracie, nic do smoków nie mam. A do półsmoków jeszcze mniej. Co się zaś twojej genealogii tyczy, to wiesz, jak to jest. Nie upilnujesz baby, a matka też kiedyś babą była, nawet jak teraz święta.

– Zostaw obu – poradziła Ronsoise. – Smok przyjdzie, pazurem z siatki wydłubie, głód zaspokoi. Nas może szukać nie będzie, a dobry uczynek spełni. To źli ludzie.

– To ile tych smoków w końcu jest? – wystękał rotmistrz. – Jeden był w umowie. Wielki i uczciwie, pyskiem w twarz walczący. A tu w krzakach jakiś smok kurdupel szeleści, smok czarodziej kołki w zadek chce wstrzeliwać i od alfredów wyzywa… Dość będzie, admirale. Wymawiam służbę z powodu oszukańczo sformułowanego kontraktu. Słyszysz, Vens?

Vensuelli milczał.

– Czyli bez pracy jesteś – powiedział powoli Debren. – Przyjmiesz nowe zlecenie?

– Ha. – Zbrhl też pomyślał chwilę. – Za ile?

– Za wyjęcie cię z tej łapki na dziki. Za życie, inaczej mówiąc.

– Mówię o srebrze. O miedziakach choćby. Ja, mistrzu, kondotier jestem. Nie mogę darmo służyć, bo mnie z cechu wypieprzą. I do piekła pójdę, bom przysięgał na koło popiątne, że praw cechowych nie złamię.

– Zbrhl, ja nie żartuję.

– Ja też nie. Chociaż denara dać musisz. Niech i oberżnięty będzie. Złamany. Ale pieniądz. Debren, najemnik z cechu usunięty to zwykły zbój. A ja mam rodzinę na utrzymaniu, o dobrym imieniu nie mówiąc.

– No to mamy kłopot – mruknął magun. – Chyba że…

– No? Gadaj, łajno i kał… O moje życie chodzi!

– Panie Vensuelli – zaczął oficjalnie Debren. – Pamiętasz nasz zakład? Założyliśmy się o pięć talarów. Widzę, że masz przy sobie sakiewkę. Pięciu talarów pewnie nie nosisz przy pasie, ale słyszałeś: rotmistrzowi byle miedziak wystarczy. Chcę ci coś zaproponować. Daj mi najmniejszą monetę, a ja anuluję zakład. Bo go przegrasz, to pewne. Może być denar. Będziesz do przodu o cztery talary i pięćset trzydzieści dziewięć denarów. Aha, zapomniałem: ciebie też zdejmę.

Sieć poruszyła się. Zbrhl próbował zatrzeć ręce z zadowolenia.

– No to załatwione. Do roboty, mistrzu!

– Nie.

Dość długo było cicho. Nawet Ronsoise dała spokój nodze, podniosła głowę, zapatrzyła się rozszerzonymi oczyma w człowieka na gałęzi.

– Oszalał – stwierdził wreszcie Zbrhl. – Nie słuchaj go, Debren. Wlazł na drzewo i we łbie mu się pomieszało. Pewnie od rozrzedzonego powietrza. Tak bywa w górach.

Debren położył kuszę, wyjął różdżkę z pochwy.

– Możesz mówić pierwszy – odezwał się cicho Vensuelli. – Mieliśmy pisać na kartkach, ale chyba się nie da, więc mów. Najdokładniejsza data, jaką możesz podać. Zastanów się dobrze, bo jak ja podam swoją, to już nie będzie wolno poprawić. Kiedy to wino, twoim zdaniem do beczki lano?

– Tak – wychrypiał Zbrhl. – Choroba wysokościowa. Bez dwóch zdań.

– Czternaście lat – powiedział zimno Debren. – Ostatni zbiór. Rok później wyspa była już w rękach Wezyratu. Czterysta galer wokół Prycos, sześćdziesiąt tysięcy pogan na wyspie, ludność w pień wycięta albo w niewoli. Winnice obrońcy sami spalili, jak się do Prycopuliss cofali. To, co się teraz winem z Prycos nazywa… No cóż, pić się da. Ale trzydzieści wieków tradycji, krzyżowania gatunków, doświadczeń i magii poszło z dymem. Pewnie ku uciesze Marimalczyków. Teraz słusznie mogą się chwalić najlepszymi winami świata.

– Skończyłeś?

– Nie. Rok był zimny, a od wiosny słuchy chodziły, że sułtan z flotą już w drodze. Więc zbiór przyspieszono i wina kwaśne wyszły. Ojciec Ojców zaapelował do całego Wolnego Świata, by kupować jak najwięcej, po starych cenach albo i drożej, bo na obronę machrusaństwa każdy denar miał pójść. Ale jaki jest Viplan, obaj wiemy. Wdowy ostatni grosz oddawały, abstynenci przepłacali, by potem po cichu wylać, gminy składki czyniły, a podskarbich paru szybko podatki podniosło. A potem nie wiadomo, gdzie się całe to złoto podziało. Jeden statek stary z bronią na Prycos poszedł. I wiesz, co powiózł? Szarpie. Dla rannych. I piły chirurgiczne do amputacji. Teraz skończyłem.

– Trzynaście lat, Debren. – Mówił cicho, jak przystało na kogoś, kto dusi się własną, spływającą do głowy krwią. – Oblężenie trwało rok, a między portem i starym miastem była taka mała winniczka. Zdążyliśmy zebrać, chociaż kobiety w kolczugach do pracy wychodziły. Co ich tam wyginęło… Ale warto było. Miasto czekało na ten zbiór, miało jakąś nadzieję. Wiesz, symbolika i takie tam. A na statku nie szarpie płynęły, tylko stare onuce z anvaskiego demobilu. Wyprane, nie myśl sobie. Piły zaś do drewna. Dar jakiegoś cechu drwali z Sovro. Na groty je później kowale przekuli. Część pił przerdzewiała, bo ta cholerna łajba przeciekała jak sito, a że Prycos blokowane już było, tośmy dwie niedziele wokół wyspy halsowali, nim się noc dostatecznie ciemna trafiła.

Debren stał nad kuszą z różdżką w dłoni. Nie pamiętał słów zaklęcia. Prawie nigdy go nie używał, ale przecież brał udział w jego ulepszaniu. Powinien był pamiętać.

Nikt się nie odezwał. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. A Ronsoise, wciąż cuchnąca okrętowym karcerem, najwyraźniej nie wiedziała, co mówi.

– Uwolnij go, Debren. Wstręczyciel jest i alfred, ale Prycopuliss bronił. I popłynął tam, kiedy wszystko, co żywe, na północ umykało. Uwolnij go, wujku. Mój brat też się z Wezyratem bił i już do domu nie wrócił. Niech chociaż pan Vens wróci.


* * *

To, co z zatoki wyglądało jak las, było w rzeczywistości pierścieniem drzew otaczających ścięty wierzchołek góry. Dom stał pośrodku otwartej, dość równej przestrzeni, porośniętej trawą i usianej kamieniami. Od zachodu musiało znajdować się urwisko, bo gdzieniegdzie tylko zza zębatej skalnej krawędzi wychylał się czubek dębu, sosny czy akacji. Wlewała się tamtędy wstęga światła, a wzrok sięgał hen, aż po horyzont, za który osuwało się purpurowe, rozdęte słońce. Pasemka granatu ledwie widoczne na tle przykrytego różową kopułą horyzontu musiały być wierzchołkami wzgórz na Archipelagu Drackim. Jasna plamka bliżej musiała być żaglowym okrętem wojennym. Z Anvashu lub Marimalu. Okręt był bardzo daleko i skoro dawało się go dostrzec, oznaczało, że jest duży. Księżna Pompadryna, formalna władczyni tych wód i lądów, takich nie miała.

– Dziwne – powiedział Zbrhl. – To nie wygląda na ruiny.

Stali w zaroślach i przyglądali się niedużemu budynkowi z kamienia oraz przytulonej do niego wieży.

– Łupkowy dach – wzruszył ramionami Vensuelli. – Jeśli fachowo położony, to wieki wytrzyma.

– Smok widać dba o swoje – pociągnęła nosem Ronsoise. – Pewnie grot i jaskiń tu nie ma, a ze smoków domatory są. Lubią dach mieć nade łbem.

Debren wręczył kuszę rotmistrzowi, ściągnął z pasa sakwę na bełty.

– Może i miałeś rację – odpowiedział na nieme pytanie. – Coś chyba ze smoka w sobie mam, bo i mnie pod dach ciągnie.

– Nie wyłaź z krzaków! – Dziewczyna złapała go za rękę. Z pośpiechu za prawą. – Zobaczy cię i znowu ogniem plunie!

– Puść go, panieneczko – mruknął Zbrhl. – Mądrze czarokrążca kombinuje. Widać, że grube te mury. W takiej chałupie można się długo bronić.

– A jak smok to samo pomyślał?

– Ronsoise – Debren uwolnił delikatnie rękę – nie bój się. Popatrz, jakie małe te drzwi. Żaden smok się przez nie nie przeciśnie. I żaden smok nie będzie się chował przed czwórką ludzi. Jego tu nie ma. Poczekajcie, rozejrzę się i was przywołam.

Wyjął różdżkę. Zanim wyszedł zza pnia, posłał po słabej błyskawicy w każde z dwóch okien. Nic, żadnej reakcji. Wysunął się zza drzew i pobiegł, lekko schylony, ku najbliższej kupce kamieni. Przyklęknął pod jej osłoną, odczekał chwilę. Nic. Cisza. Ani śladu magii. Jak tam, na ścieżce. Gdzie bez magii, bez żadnego ostrzeżenia…

Zmusił się, by o tym nie myśleć. Przebiegł aż pod budynek, wskoczył w głęboką niszę drzwiową. Tu czuło się już wibracje. Słabe. Typowe dla porządnych drzwi, nad którymi popracowali wspólnie cieśla, kowal, ślusarz i czarodziej.

Był w trakcie badania zabezpieczeń, kiedy dostrzegł ich kątem oka. Biegli całą trójką. Nie chciał przerywać roboty, więc nie zaprotestował. Dopiero kiedy skończył i wyciągnął klucz, rzucił Zbrhlowi kosę spojrzenie.

– Miałeś czekać.

– Nie płacisz, to nie rozkazujesz. Trzeba było wygrać ten zakład.

– Albo zabrać mi sakiewkę. – Vensuelli, trzymając się blisko muru, pomacał mieczem wnętrze niszy okiennej. – Psiakrew, okute. No, tędy nie wejdziemy. Może kominem?

– A może drzwiami?

Debren puścił przodem kulę świetlną, posłuchał chwilę, wreszcie wszedł.

Jeśliby nie brać pod uwagę zbyt małych drzwi, budynek przypominał niedużą stodołę. Także w środku. Wnętrze okazało się nadspodziewanie obszerne. Jeden dom, jedno pomieszczenie. Puste w tej chwili.

Zbrhl zaryglował szybko drzwi, Vensuelli skrzesał ogień, zapalił łojową lampkę, a potem, kolejno, wszystkie osadzone w ścianach łuczywa. Ronsoise otworzyła okiennice, wpuszczając dodatkowo resztki dziennego światła. Dopiero potem przeszli na środek, zaczęli się rozglądać.

Z prawej strony stało sześć prycz i jedno porządniejsze łóżko. Pierzyny i koce, które na nich zalegały, nie były ani czyste, ani pachnące, ale na pewno nie leżały tu od czasów Helwima Zdobywcy. To samo dało się powiedzieć o sznurach pełnych suszących się koszul, portek, onuc, o stole i miskach z resztkami jadła, popiele w palenisku i całej reszcie. Może z jednym wyjątkiem.

– O matulu – szepnęła dziewczyna. – Ależ on wielgachny.

Czaszka wisiała obok kominka. Na dwóch specjalnie w tym celu wkopanych słupach. Miała rozmiary świni, kły jak groty z manufaktury Ruppa i oczodoły, przez które przeleciałby talerz. Była wielgachna. I czarna ze starości.

– Nie rozumiem – pokręcił głową Vensuelli. – Smok nie trzymałby u siebie czegoś takiego. Nawet ludzie już… To znaczy jeśli chodzi o innych ludzi.

– Ale łby zabitych zwierząt nadal się trzyma. – Debren podszedł bliżej, zajrzał od dołu do wnętrza czaszki. – Taa… Ten smok mógł ziać ogniem. Ma niezbędny kanał kostny w podniebieniu i w ogóle pasuje do opisów pirozaura. Ciekawe.

– Mówiłem – przypomniał bez odrobiny satysfakcji Vensuelli. – Zdechło się Ziejaczowi. Nikt nie żyje wiecznie.

– Łeb ma poszczerbiony – zauważył Zbrhl. – O, i dwa zębiska wyłupane. Gęsto ktoś strzelać musiał, i to nie z ręcznej broni. Pewnie w końcu któryś pocisk w oko trafił i wlazł w środek głowy. Ciekawy musiał to być bój. Smok w miejscu pewnie nie stał, więc wystrzelić musieli z dziesięć razy więcej, niż tych szczerb na czaszce widać. Ogniem ział, to i część machin pewnie poniszczył. Ha, ze cztery baterie musiały strzelać. I ze cztery roty kopijników je osłaniać. Kupa luda. Wierzyć się nie chce, że wieść w świat nie poszła.

– Może mniej – dobiegł z wnętrza smoczej paszczy głos Debrena. – Ktoś mu załatwił zastawkę kostną w przewodzie ogniowym. No, jak w trakcie ziania, to nie chciałbym być tym smokiem. Od środka się zapalił. Paskudna śmierć.

– Tam, w środku? Niby jak ktoś miałby tę wstawkę…?

– Czarami. Po mojemu, panie rotmistrzu, to była raczej jedna bateria machin i jedna rota. A przede wszystkim drużyna zaklinaczy bojowych. Oraz stary schorowany smok.

Coś zabrzęczało. Debren wyszedł spod czaszki i bez słowa popatrzył na Vensuellego. Admirał jeszcze raz pociągnął za żelazną obrożę. Zadzwoniło ze dwadzieścia stóp łańcucha, pierścienie w ścianach, te, przez które akurat przechodziły ogniwa, kłódki na pierścieniach. Vensuelli potarł obrożę palcem.

– Smar – powiedział cicho. – Nie tak dawno ktoś to nosił.

Ronsoise bez słowa wyjęła mu obręcz z rąk. Naciągając łańcuch, podeszła do paleniska z garnkami. Potem do kąta, gdzie stało wiadro i miotły. Do wielkich drewnianych dybów z leżanką, kajdanami podwieszanymi pod belkę stropową i zadziwiająco bogatą kolekcją otworów na nadgarstki, kostki stóp i szyje. Łańcuch sięgał też łóżka, prycz, kąta z bronią i narzędziami oraz szafki na żywność nie sięgał.

– Powiedział, że ma kogoś, kto zwabi smoka. – Vensuelli nie patrzył na Ronsoise. – Dziewicę z dobrego rodu, wydzieliną smoczej samicy od wielu tygodni karmioną, tak ponętną woń rozsiewającą, że żaden smok nie zdzierży i przybiegnie, choćby sto katapult wokół dziewki stało. I że… że chora jest. Zimy nie doczeka. I sama się zgłosiła. Z patriotyzmu, dla dobra rodu, któremu księżna pani zasług nie zapomni, no i żeby zginąć za coś, a nie zdychać owrzodzona w przepoconym łóżku, w bólu i męce, bez nijakiego sensu.

Ronsoise stała przed dybami. Patrzyła w górę, marszcząc brwi. Zbrhl zrejterował, zaszył się w kącie z narzędziami i bronią.

– Nie puściłbym cię za ostrokół. – Dopiero teraz Vensuelli spojrzał na dziewczynę. – Powiedziałem mu to. Chora nie chora… Ja tak nie walczę. A ta nora pod pokładem… Venderk powiedział, że się o ciebie sam zatroszczy. Jedzenie nosił będzie, kubły na górę. Bo nie chce, by się kto z załogi zaraził, a jego magicy, co dziewkę szykowali, uodpornili. A i dziewka zapachami żołnierskimi nie nasiąknie, z załogą się stykając, co by mogło Ziejacza spłoszyć. Ronsoise…, wierzysz mi?

Dziewczyna wpatrywała się w parę najwyżej umieszczonych otworów.

– Wszystko pojmuję – powiedziała. – Ten łańcuch. Dlaczego sięga tam, gdzie sięga. Ale te tam dwie dziury… Debren! Trzynasty rok mi idzie, nie dzieckom. Po co to?

Debren miał twarz jak z kamienia.

– To się nazywa „kulawe antypody”. Antypody, bo niewiasta nogami ku górze wisi, a kulawe, ponieważ przy takim układzie ciała stawy stóp…

– Debren, ona ma trzynaście lat! – warknął Vensuelli.

Przez dłuższy czas nikt do nikogo nie mówił, nikt na nikogo nie patrzył. Ciężką duszącą ciszę przerwał Zbrhl.

– Jedno jest pewne – mruknął, szczękając jakimś rdzawym żelastwem. – Nie siedem sympatycznych krasnali tu mieszka. I nie siedmiu rycerzy z zakonu świętego Yurry, patrona tych, co na smoki polują.

– Zostaw ten potrzask – powiedział Debren. – Za jakąś kuszą się lepiej rozejrzyj. Kołowrót do napinania widzę, więc może i kusza…

– To nie potrzask.

Rotmistrz podszedł bliżej światła. W ręku trzymał coś, co kiedyś musiało być elementem ciężkiej przeciwpancernej machiny miotającej, może nawet na lekkim podwoziu osadzonej, a teraz wyglądało jak łoże oberżniętej kuszy ze spustem i wsporniczkiem pod noszony osobno kołowrót, ale bez stalowego łuku, korytka na bełty i cięciwy. Zamiast tego urządzenie miało dwie pary połączonych sprężynami żelaznych szczęk. W obu, i tych większych, i tych wewnętrznych, małych, osadzono żółte zębiska jakiegoś dużego drapieżnika. Między zębami widać było sporo brązowych plam, włókna zaschniętej tkanki i ze dwa włosy.

– Aż się boję myśleć, do czego to służy.

Debren wyjął mu instrument z rąk, obejrzał. Potem popatrzył na admirała.

– Wiedziałeś? – zapytał. – Zbrhl, mógłbyś to napiąć? Admirale, czekam.

– Co miałem wiedzieć? Nie gap się tak. Ty, Ronsoise, do końca życia możesz. I pluj mi w gębę, jak się spotykać będziemy; twoje prawo, chociaż głupotą, a nie skurwysyństwem zgrzeszyłem. Ale ty, Debren, z góry na mnie nie patrz. W porządku, dałem się wciągnąć w mocno szemraną imprezę. W podżegactwo wojenne. Nie pytałem, chociaż powinienem, i dwaj moi ludzie łby sobie roztrzaskali, jakieś dziwaczne tańce na trapie odprawiając. Ale jak tu płynęliśmy, to żadnego człowieka krzywdzić nie zamierzałem. Może nawet parę osób chciałem uszczęśliwić. Bo ten cholerny smok, choć na wyspie żyje, ciągle wdowy i sieroty produkuje. A ty, czarodzieju? Galerą tu przypłynąłeś. Galery, jak wiadomo, uroczymi miejscami są, pełnymi ludzi sobie wzajemnie życzliwych. Wioślarze łańcuchem się przypinają, by z ławki nie zlecieć, robaczywą kaszę żrą, bo lubią, a wiosłami co sił machają, bo zdrowo. Załoga baty nosi, żeby do taktu nimi strzelać, gdy bębny i inne instrumenty ku powszechnej uciesze melodie rzewne…

– Wystarczy – przerwał magun. – Masz rację. Nie jesteśmy rycerze bez skazy, ani ty, ani ja, ani Zbrhl, choć on przynajmniej szczery jest, dobrego człowieka z bajki nie udaje. Świat jest paskudny. I ja nie patrzę na ciebie z góry. Jeżeli dziewczynę po swojej stronie częstokołu trzymać chciałeś, Venderkowi wierzyłeś i przypłynąłeś tu na smoki polować, toś zwyczajny człowiek. Ani bardzo zły, ani przesadnie dobry. Jak większość. A pytam nie po to, by cię z góry opluć. Paru rzeczy po prostu nie rozumiem.

– Gotowe. – Rotmistrz zdjął kołowrót z łoża kuszoszczęki. – Ostrożnie z tym. Jakiś dziwny mechanizm. Te pocięgła w środku… Czort wie po co. Może kto z dubeltową kuszą eksperymentował? Tfu, paskudztwo.

– Co chcesz wiedzieć? – zapytał spokojnie Vensuelli.

– Co znaczył ten cyrk na brzegu? Po co cesarz flotę, choćby i dwuokrętową, na Kariatyk wysłał? Teraz, gdy własnych cieśnin nie ma jak bronić. I o jakim podżegactwie wojennym mówiłeś?

– To polityka – Vensuelli uśmiechnął się krzywo. – Świat, jak zauważyłeś, paskudny jest. Cesarstwo Zachodnie chyli się ku upadkowi, a wiesz dlaczego?

– Bo łajdacy nim rządzą. Głupi, co gorsza.

– To też – zgodził się Vensuelli. – Ale na dworze w Bikopuliss modna jest teza, że schizma tu zawiniła, że Ojciec Ojców krzyżyk na konkurencji postawił. Że lewokole z powierzchni ziemi zetrzeć już dawno w Zuli uradzono, jeszcze nim pierwsza wyprawa do Grobu Świętego ruszyła. Że Kościół cały Zachód pogaństwu woli oddać, niż ratować odstępców, co Pana chwalą, w lewą stronę się żegnając. I na koniec, że siódma kołomyja do grobu Machrusa od początku w połowie drogi skończyć się miała, w Bikopuliss, bo tylko o skarby cesarskie chodziło.

– I co to ma wspólnego z Małym Czyrakiem?

– Kiedy się machruscy rycerze w końcu z miasta wynieśli, a lat dwadzieścia trzy tam ograniczony kontyngent wojsk sojuszniczych stacjonował, to jeno gołe mury zostały. Nigdy się już stolica nie podźwignęła, choć dawne to czasy. Pamiętają tam ludzie tę pomoc bratnią, a co wspomną, to zębami zgrzytają.

– Więc z zemsty uradzili, by prawokolcom smoka Ziejacza utłuc, wielką atrakcję turystyczną?

– Nie, Debren. Widzisz, Bikopuliss jeszcze się trzyma. I kolonii ma trochę wzdłuż Międzymorza rozrzuconych. Ale to teraz wyspy w środku pogańskich włości. Wojska Wezyratu dawno cieśniny przeszły, na kontynent się wlały. Wszystkie podbite ziemie to niegdysiejsze cesarstwa prowincje, lewokolcy tam żyją. Nigdy nie obchodziły Wschodu; dla nich Viplan kończy się tam, dokąd granice Rzeszy Wehrleńskiej sięgają. No, może jeszcze Lelonię co niektórzy łaskawie w swym gronie widzą. Południowy zachód, Kotlańskie Góry, to już dla nich obcy świat. Tylko że ten świat z ich światem sąsiaduje, a po drodze ani morza nie ma, ani gór specjalnie wysokich, ani nawet rzeki jakiejś wielkiej. Więc coraz głośniej na Viplańskich dworach się mówi, że trzeba by z tym cholernym sułtanem coś zrobić. Zebrać wojska i runąć na południe, póki jeszcze nie dorżnął cesarskich. Bo jak dorżnie, to sam runie, tyle że na północ i wschód.

– Niedobre to wieści – westchnął Zbrhl. – Wojna z poganami, ideologiczna znaczy, to marny interes. Z Zuli listy pasterskie idą o pokój między Machrusa dziećmi, więc się rynek cholernie zawęża, a znowu na pogańskim froncie płacą nędznie, o bezinteresowne umieranie za wiarę apelują. Dziewek mało, klechów zatrzęsienie. Tfu. Nie dla porządnego żołdaka to impreza. W dodatku w niewolę nie biorą, tylko rżną.

– A może – zapytał Debren – wyście tu jako werbownicy przypłynęli? Ziejacza pod sztandary machruskie zaciągnąć? Było nie było, nasz smok. Pogan pewnie chętniej by żarł.

– Nie kpij, Debren. Cesarz wiedział, czym się takie braterskie pomoce kończą. Królowie alianci zawsze się pożrą i do domu wrócą, nic nie wskórawszy, za to spustoszeń takich narobią, dziewek napsują, bydła uprowadzą, domostw napalą, że tylko siadać i płakać. Wstyd to mówić, ale ludzie na Południu coraz głośniej gadają, że lepiej już będzie pod but sułtański pójść i żyć w spokoju, niż ciągle z głodu i od miecza padać.

– Aha, rozumiem. Ziejacz miał w tajnych służbach pracować, buntowników i defetystów tępić. Smok jako filar Urzędu Ochrony Tronu. Niekonwencjonalne, ale i niegłupie.

– Nie, Debren. Po prostu za prewencyjną wyprawą na Południe najgłośniej gardłują w Marimalu i na Wyspach Anvash. Sprawy zaszły ponoć bardzo daleko; królewscy kwatermistrzowie bydło skupują, wozy… Statki zdrożały na całym wybrzeżu. Będzie wojna. Duża i krwawa. Więc cesarz obmyślił, by odsunąć tę jatkę od swoich włości. Dyskretnie. Stąd cywilny i czysto akademicki charakter naszej wyprawy. I najdalej jak się da. Także po to, by się nikt źródeł wojny w Bikopuliss nie doszukiwał. Więc wybrano drugi koniec kontynentu. Gardziel.

– Zaraz… Chcesz powiedzieć…

– Sto lat się Anvashe i Marimalczycy tłukli, zanim sporne obiekty z dymem poszły i chwastami zarosły, nim kompromis się utarł. Nastała równowaga i pokój. Ustalono, co do kogo należy. Obie strony zachowały twarz. W strefie Gardzieli, Kanału Anvaskiego inaczej, każdy skrawek ziemi, każda osada ma swojego suwerena i ci, co wojnę przeżyli, pogodzili się z istniejącym stanem rzeczy. Każdy skrawek ziemi. Oprócz wyspy Mały Czyrak. Bezwartościowej, póki żyje smok i póki każdy, kto stopę na niej stawia, ginie razem ze świadkami.

– Vensuelli, przecież to terytorium Dracji. Co królów, i to takich królów, obchodzi gówniana wysepka w jakimś gównianym księstewku? Bez urazy, Ronsoise.

– Nic. Póki księżna Pompadryna, pełna kompleksów z powodu drugorzędności swego państewka i swojej płci, nie roztrąbi triumfalnie, że po pięciu wiekach okupacji jej Waleczne hufce wyzwoliły ostatni skrawek państwa spod smoczej tyranii. Bo wtedy, poczciwy czarodzieju, zakotłuje się jak w burdelu, w który trafił taran. Szlag trafi traktaty pokojowe. W Dracji, skąd Helwim wypływał zdobywać Anvash, walczono przez sto lat o każdy kamień, więc i każdy kamień w umowach spisano. I tych pokojowych, i tych lennych, o spadkowych nie wspominając. Sytuacja prawna księstwa jest tak popieprzona, że nawet ten krętacz opp Gremk wyznał kiedyś, że we łbie mu się gotuje, jak o tym myśli. Jest pewien jednego: że gdy tylko sztandar Pompadryny nad tą ziemią załopoce, w Eileff i Tamburku królowie z radości na tronach podskoczą, bo każdy będzie święcie przekonany, że nowe lenno zyskał.

– Rozumiem. Stąd rycerz Błękitny. Ale… dlaczego konno? I co z Lobrykiem i Saskourem?

– Lobryk Anvashem był, a Saskoure marimalskiego króla poddanym. Lobryk pierwszy stopę na dziewiczym lądzie postawił. Ale drewnianą. Saskoure miał ziemię ucałować, ale z trapu nie złazić. Tak ich przeszkolono, a że pijacy obaj byli, to dla pewności hipnozą instruktaż pogłębiono. No i coś nie wyszło.

– Taniej by było beczek z winem pilnować.

– Nic nie rozumiesz. Oni mieli być pijani, tak to sobie Venderk umyślił. Rycerza spoić się nie dało, to go podwójną hipnozą uraczyli, a żona i dzieci w chłopstwo mieli zostać obróceni, jakby coś nie tak zrobił. Z konia miał nie zsiadać. I mowę wygłosić, w której raz po raz odwołanie do cnoty Pompadryny Cnotliwej miał czynić, którą to cnotę wysoce sobie ceniąc, rycerz Błękitny pani swej pod stopy ląd przez się zdobyty rzuca. I teraz wystaw sobie, jak arbitraż międzynarodowy będzie wyglądał, gdy królowie ustalać zaczną, komu się prawnie Mały Czyrak należy. Przyślą swoich jurystów, przechery na cztery nogi kute, krętaczy od sznurowadła giętszych. A ci zaraz gardłować zaczną, z ochotą skrupulatną relacją sławnej pani Zelgan się posiłkując. A to, że noga Lobryka nieważna, bo z drewna. A to, że całowaniem to Ojciec Ojców obcą ziemię poddaną sobie czyni, a nie jakowyś majtek zasraniec. A to, że pijany odkrywca się nie liczy. A to, że liczy się, o ile pijany mniej od drugiego był. A to, że nie hołota lądy odkrywa i w imieniu swych władców w posiadanie obejmuje, tylko szlachcic, co pierwszy z łodzi na brzeg wylezie. A to, że szlachcic owszem, ale nie koń jego i że jaśnie wielmożny może do usranej śmierci po dziewiczych brzegach galopować, w niczym ich statusu nie zmieniając, chyba że się trochę wytęży i z kulbaki zlezie. A na koniec wywlecze się kwestię intencji pana Błękitnego, który jakowejś cnotliwej księżnej wyspę w hołdzie składał, podczas gdy Pompadryna, co każde dziecko wie, od dwunastego roku życia puszczała się z każdym, kto portki nosi, i mimo ostrożności trójki bastardów się dorobiła.

– Jasny gwint – powiedział Debren. – To się musi skończyć wojną. Od samego słuchania tych krętactw miecz uczciwemu człekowi do ręki wskakuje.

– Prawników – stwierdził z przekonaniem Zbrhl – powinno się w młodości wywałaszać. Bo jak się rozmnożą, to świat trafi szlag.

Nikt nie zaprotestował.

Vensuelli przeszedł w kąt, zważył w dłoni jakiś stary oszczep, odstawił na stojak. Schylił się i ze stołu, służącego najwyraźniej za warsztat, podniósł krótki drążek z drewnianą półkulą na końcu. Od dołu osadzony był w niej krzemień, niżej drugi, a jeszcze dalej podłużny, obejmujący kij woreczek, zawiązany na końcu.

– Widzieliście kiedyś coś takiego?

– Może to jakie kuchenne urządzenie? Jak myślicie, panieneczko?

– Panie Zbrhl, ja jestem baronówna, nie kuchta. To białe to chyba pęcherz? Nie, jelito raczej. Fuj, paskudztwo. Może to do nabijania kiełbas, wujku Debren?

Debren rozmasował czoło.

– Nie. Guzów. – Popatrzyli na niego zdziwieni. – Czymś takim chyba po łbie dostałem.

– Myślałem, że smok cię ognistym charknięciem poczęstował. – Rotmistrz, nagle zainteresowany, sięgnął po drewniano-krzemienno-jelitowe cudo.

– Tak też myślałem. Ale tam, gdzie z kuszy strzeliłem, krew znaleźliśmy. – Ronsoise pokiwała skwapliwie główką. – A dalej ślady, ludzkie chyba. Pomyślałem, że człowiek szedł najpierw, a smok później, ale zdaje się, że to była jedna i ta sama osoba. Która nie zabiła nas, chociaż miała przeciw sobie nieprzytomnego mężczyznę i dziewczynkę z rozładowaną kuszą. Pytanie: dlaczego? Odpowiedź: bo trafiłem i raniłem mocno. Pytanie: jak mocno ranić i nie rozjuszyć smoka, strzelając bełtem z lekkiej kuszy? Odpowiedź: nie da się. Szlag by to… Dobrzy są. Ślady pazurów na ścieżce badałem. Magia w nich była, typowo smocza. Muszą mieć sztuczną łapę z prawdziwymi smoczymi pazurami i tymi ślady robią. A ta ognista strzałka, którą rotmistrz tak zaciekle obwąchuje, to prawdziwe cudo. W połowie w locie się spala, a gdy leci, to wygląda, wypisz, wymaluj, jak smocze charknięcie. Pęcherz czymś palnym napełniają. A krzesiwo samo iskrę daje, kiedy z kuszy wylatuje. Ależ ktoś łeb miał… I to bez czarowania.

– Ale po co? – zapytał Vensuelli. – Po co ktoś miałby…?

– Ktoś idzie – przerwała mu Ronsoise. Stała przy oknie, a oczy miała niewiele mniejsze niż to okno. – Machrusie słodki… Ktoś tu idzie. Po nas.


* * *

– A ja wam mówię, że to Luwanec – szeptał Vensuelli, przepychając się z Ronsoise przy okienku. Debren odnotował mimochodem, że przy sąsiednim oknie z nikim o miejsce walczyć nie było trzeba, a im ta wymuszona bliskość jakoś nie sprawia przykrości. – Zebrał ludzi i z odsieczą nam ciągnie.

Krzaki, różowe u góry, ale zupełnie już czarne niżej, gdzie nie sięgały resztki słońca, poruszyły się. Spłoszone ptaki wracały na swe gałęzie.

– Twój Luwanec albo z drakkarem dalej walczy, albo rozejrzał się, zobaczył, że dowódca nie patrzy i chlać poszedł.

– Głupiś, Zbrhl. To moja lewa ręka, ta od tarczy. Sam tu przyjdzie, jak będzie trzeba, ale przyjdzie. Nie wierzysz?

– Zbrhl wierzy – uprzedził rotmistrza Debren. – W intencje. Ale nie w obecność twego Luwaneca w owych zaroślach. Zacznijmy od tego, że lewa ręka nie ma pojęcia, go się przytrafiło prawej. Krasnoludki ciche są i dyskretne.

– Mówisz o tych siedmiu? – upewnił się Vensuelli, zerkając na prycze. – Ha, masz trochę racji, Podeszli nas jak duch pijanego; czort wie, ilu drwali tak oporządzili, jak tych, coście ich po drodze znaleźli. Ale ci, co uciec zdążyli…

– Nikt nie uciekł – mruknął Debren.

– Skąd możesz wiedzieć? Nigdy tak na wojnie nie jest, żeby wszystkich…

– To nie wojna, Vensuelli. To łowy. Zawodowcy, najlepsi w fachu, polują na nieszczęśników, nie mających pojęcia, co się dzieje. A raczej polowali. – Admirał otworzył usta, próbował coś powiedzieć. – Słyszałeś jeden krzyk? Jeden chociaż?

Vensuelli milczał dłuższą chwilę. Godził się z faktami.

– Nikt nie przyjdzie nas ratować? – pociągnęła nosem Ronsoise. – Wujku?

– Nie.

– Nie strasz jej – uśmiechnął się nieoczekiwanie Vensuelli. Musnął palcami ozdobną zapinkę do płaszcza lub opończy, teraz przypiętą do wykładanego kołnierza. – Wiesz, co to jest?

– Babska brosza. – Zbrhl to zerkał przez okno, to chował głowę, świadom, że nawet w najmniejsze okno da się wpakować strzałę, miał więc okazję do rzucania szyderczych spojrzeń. – Miłujący inaczej też takie noszą. Nie pytałem o nią, Vens, bo wiem, że u was, jak tak człek miesiącami żegluje, niewiasty nie oglądając…

– Odszczekasz to później, morvacki pyskaczu. To magiczna zapinka, sygnał przesyłająca. Drugą taką relacjonatorce Zelgan dałem. O, tu się przekręca i kamień, co niebieski był, zielony się staje. Jak tylko zauważyłem, że coś dziwnego się dzieje, to przesłałem sygnał. Zelgan przykazane miała, żeby oczu z zapinki nie…

– Jedno pytanie – przerwał Debren. – Co z broszą zrobiła? Postawiła przy koi może?

– No coś ty? Zbyt ważna to sprawa. Przypięła sobie. Na piersi. A dlaczego pytasz?

– Hm… Jak by wam to… Ronsoise, tam drzwi są. Zerknij, czy do wieży prowadzą. No, idź, idź.

– Chyba wiem, po co ją odesłał – pochwalił się Zbrhl, gdy dziewczyna zniknęła za okutymi drzwiczkami. – Ale na szczęście pani relacjonatorka feminiczna mocno baba jest, nie samych chłopców… he, he… zatrudnia.

– O czym wy… – Vensuelli urwał. – O żeż kurwa! O żeż…

– Nie żadna kurwa, Vens, jeno niewiasta wyzwolona, a i zawodu wolnego. Zaś za to, o czym gadamy, pieniędzy nijakich nie bierze. Nie obrażaj więc damy. Nowoczesna jest i tyle. A okręt ciasny, zawsze luda pełen, z przepierzeniami jak pergamin. No to i nie dziwota, że jak się niepowtarzalna okazja trafiła i na ląd zeszliśmy…

– O żeż…

– Daj już spokój. Lubi te rzeczy, jej sprawa. Ważne, że dama rozsądna. Dziewuszce swojej, Neruelce, na pewno tę błyskotkę przypiąć kazała na czas, kiedy… he, he… pisarczyków uczyła. No – zatarł dłonie – to górą nasza. Noc przetrzymamy, ten dom to zamek prawdziwy. A z rana moi knechci i twój Luwanec… Co tak patrzysz?

– Zbrhl – powiedział głucho Vensuelli – ona jest dużo nowocześniejsza, niż ci się wydaje.

– Że jak? Że co?

– Traktuje Neruelę na równi z chłopakami. Pod każdym względem. Żadnej dyskryminacji.

– O żeż…

– Nie krępujcie się, panie Zbrhl – rzuciła przyjaźnie Ronsoise, stając w drzwiach. – Mam trzynaście lat, nie jestem dzieckiem. – Przeszła przez izbę, omijając z dala dyby. – Czemu oni są tacy źli, Debren? Mów śmiało. Mam trzy…

– Bo jedna pani zdjęła z siebie ubranie w chwili, gdy akurat nie powinna była tego robić. W dodatku w nadmiernie licznym, jak podejrzewamy, towarzystwie.

– Aha. – Podniosła ze stojaka oszczep, machnęła nim niezdarnie. – Możesz coś zrobić z moimi rękami? – Debren pokręcił lekko głową. – Trudno, może i takimi coś zwojuję. Tatko mawiał, że w bitewnym wirze każda dłoń się liczy, byle coś ostrego utrzymała. Ranny, dziewka, pacholę nawet. Każda pomoc przeważyć może.

– Odłóż to – rzucił opryskliwie Vensuelli. – My tu od walczenia jesteśmy, ty z tyłu masz stać. – Zbrhl odsunął się od okna i pokiwał aprobująco głową. – Debren, patrzę na twoją rybią łapę i dochodzę do wniosku, że też nie powinieneś się mieszać. Łuski ci odpadać zaczynają, a to pod spodem jak błona wygląda, nie skóra. Zamachniesz się mocniej i pęknie, a ty się wykrwawisz.

– Tatko Ronsoise ma rację. A my nie będziemy walczyć wręcz. Nie wyjdziemy z domu, a jak drzwi wyłamią, to się do wieży wycofamy.

Zbrhl chciał coś powiedzieć. Nie zdążył. Zagwizdało, zadudniło i w słupie dźwigającym smoczą czaszkę zawibrował bełt. Drugi wleciał przez sąsiednie okno, uderzył w ścianę, skrzesał iskrę i upadł na jedną z prycz.

– Hej, wy tam! – zawołał jakiś nieznajomy męski głos. – Ci, co przeżyli, niech wyłażą!

Zbrhl, klnąc pod nosem, doskoczył z kuszą do okna. I zaklął już nie pod nosem.

– Łajno i kał! No i masz swoją odsiecz, Vens. A niech to…

– Panowie, wszelki opór jest bezcelowy! – Ten głos, wyćwiczony na salach sądowych, znali już wszyscy. – Nie strzelajcie! Bo nas ci dobrzy ludzie w słusznym i zrozumiałym odwecie uśmiercą!


* * *

Jeńców było sześcioro. Najbliżej i nieco z boku stał Venderk opp Gremk, który wyglądał tak jak zwykle, jeśli pominąć pętlę na szyi. Pętla była dość luźna i też dość luźno zwisał sznur łączący ją z dłonią strażnika. Strażnik, wyższy o pół głowy od więźnia, w drugiej ręce trzymał topór, co chyba tłumaczyło taki stan rzeczy. Nie krył się, Przynajmniej teraz, choć jego obszyty nieregularnymi frędzlami strój, upodabniający go do smukłego krzaka, sugerował, że na co dzień mężczyzna stara się nie rzucać w oczy.

Drugi krzakopodobny też się nie krył i też trzymał koniec liny. Na tej było aż pięć pętli, założonych na szyje Culia, Luwaneca, Zelgan, Nerueli i Niebrzyma, którym, w przeciwieństwie do jurysty, związano ręce. Światła było już za mało, by rozpoznać szczegóły, ale Debren bez trudu dostrzegł, jak niepewnie trzyma się na nogach lewa ręka i tarcza Vensuellego i jak wielki łomot owej tarczy sprawiono, nim udało sieją przywiązać do pozostałej czwórki.

– Tak jak mówiłem – stwierdził z gorzką satysfakcją Vensuelli. – Z łóżka ich wygarnęli. I to, cholera, z jednego chyba.

Debren nie zapytał, skąd ów wniosek. Culio, najwyższy, miał na sobie o wiele za krótkie rajtuzy Nerueli. I nic więcej. Zelgan różowy żakiecik któregoś z chłopaków, narzucony na dziwną, czarną chyba, falbaniastą i mocno prześwitującą koszulę – i też nic poza tym. Neruela zdążyła okryć nagość kaftanem swej mistrzyni, a Niebrzym wskoczył w za ciasny żakiet dziewczyny i swoje chyba rajtuzy, ale wciągnięte tyłem do przodu.

– Poddajcie się! – zawołał ten, co wzywał do wyłażenia. Miał taki sam, nieforemny, zielono-brunatny kaptur jak pozostali, a ponieważ stał za łańcuszkiem jeńców, nic więcej nie dało się o nim powiedzieć. – Myśmy są zawodowcy i wy jesteście zawodowcy. Po co się mamy toporami szczerbić?

– Dobre pytanie! – krzyknął w okno Zbrhl, po czym błyskawicznie poderwał kuszę do ramienia. Jęknęła cięciwa. Człowiek trzymający opp Gremka nawet nie jęknął. Padł jak rażony młotem z bełtem sterczącym z piersi. – Nie po to kusze wymyślono.

Przez chwilę nic się nie działo. Wszyscy z niedowierzaniem gapili się na konającego i wierzgającego nogami nieszczęśnika. Być może niektórych, tak jak Debrena, dziwiło konsekwentne milczenie umierającego. Z taką raną powinien krzyczeć.

Pierwszy ochłonął ten, co przyprowadził na sznurze jeńców. Puścił sznur i schował się za Neruela. Venderk opp Gremk nawet nie drgnął.

– No nie… – przywódca krzaków ozdobnych sprawiał wrażenie urażonego, ale gniewu w jego głosie wiele nie było. – To ja tu z sercem na dłoni, a wy Czwórkę trach z bełta? To tak się negocjacje prowadzi? Rozczarowany jestem.

– Zabij go – podpowiedziała rotmistrzowi Ronsoise scenicznym szeptem. Debren, nie bez lekkiej przyjemności, wymierzył jej klapsa w pośladki, które wyraźnie wyprzedzały piersi w wyścigu ku dorosłości. – Auu… Za co?

– Za głupie rady – warknął. – Zbrhl, dosyć!

– Upoważniono mnie do złożenia wam propozycji – odezwał się troszeczkę tylko drżącym głosem Venderk opp Gremk. – Szlachetni panowie Małoczyrakowcy, suwerenną władzę tu sprawujący, wielce łaskawi są i pomsty za najazd na swe włości nie szukają. Oczekują jedynie rekompensaty za poniesione krzywdy, zwrotu kosztów kampanii obronnej i zagwarantowania nienaruszalności interesów społeczności lokalnej w przyszłości. Sprawiedliwości się domagają, niczego więcej.

– A konkretnie? – przecisnął się do okna Vensuelli.

– Czterech widzę – meldował od drugiego okna Zbrhl. – Szlag by to, żeby tak druga kusza…

– Wachlarz propozycji pokojowych wielce bogaty jest – nadął się po swojemu Gremk. – Zacznijmy od wyeliminowania broni ofensywnych. Oddajcie, co do strzelania macie, a i my… to znaczy panowie tubylcy kusze swoje złożą w depozyt. Mnie ten zaszczyt spotkał, że na depozytariusza wytypowany zostałem, jako osoba o opinii nieposzlakowanej i zaufaniem obu stron jednako się…

– Venderk, ty papugo pod chwost chędożona, jedną kuszę ci już dałem do pilnowania! Teraz co najwyżej bełt dostać możesz! I cholernie szybko!

Prawnik cofnął się o krok.

– No, no… spokojnie. Ja tylko propozycje przekazuję. Druga jest, żeby dzieci i kobiety z rejonu walki usunąć. Niech idą, gdzie chcą. Bo chyba macie tam tę dziewkę, Ronsoise? Hę? Macie? – Nie było odpowiedzi. – Lepiej ją z chałupy pogońcie. Chora jest, pozaraża was.

– Łżesz! – nie wytrzymała baronówna. Debren pokręcił głową, ale nic nie powiedział.

– A, więc jest – ucieszył się Venderk. – Wyjdź, panienko. Nic złego cię nie spotka. Ci tu dobrzy ludzie, prości, ale szlachetni, wielce radzi niewiastom są. Ugoszczą czym chata bogata.

– Czym bogata, to widziałam, obleśny wstręczycielu! Z wieży się raczej rzucę, a w te ich dyby nie pójdę! Na krew Machrusa się klnę!

– A skacz se – zarechotał dowodzący tubylcami. – Czwórkę żeśta ubili, Dwójka z lasu nie wrócił. Pięciu nas na cztery słodziutkie zadki. – Klepnął ostatniego w szeregu Niebrzyma po słodkościach, aż zaklaskało. – Obejdzie się. A wieża nie taka wysoka. Zabić się zabijesz, ale się potrzaskasz. Parę dni zabawy będzie, póki gnić nie zaczniesz.

– Nie to nie – wtrącił się pospiesznie jurysta. – Nie nastajemy na to. Pan Jedynka proponuje, byście w służbę u niego poszli. Na „Jaskółce” nikt żywy nie został, a galera ucieknie, jak się tylko rozwidni i rafy widać będzie. Znaczy to, że porzuceni na łaskę wroga będziecie, a to kontrakt rozwiązuje. Poza tym cesarz nie zapłacił w terminie panu Debrenowi, więc on już teraz nie w służbie.

– Rano pogadamy – warknął Vensuelli. – Dobranoc waćpanom.

– A niech tam… No dobrze, niech będzie strata panów Małoczyrakowców. Słuchaj, admirale, bo raz propozycję złożę i powtarzał nie będę. Wy trzej słowem honoru zaręczycie, a i zastawem na cały majątek, aktualny i przyszły, że nigdy i nikomu, na spowiedzi nawet, nie zdradzicie, coście na tej wyspie widzieli i co was spotkało. Ja taką obietnicę złożyłem i już jedną nogą w domu jestem. Jest też wariant alternatywny, dla panów wojskowych proponowany. Gdybyście warunków zaciągu koniecznie dotrzymać chcieli i upierali się przy obowiązku składania raportów sztabowi cesarskiemu, to odejdziecie wolno po odjęciu wam palców ręki prawej oraz języka. Honor żołnierski uszczerbku nie dozna. Osobiście nie zalecam, ale wybór macie. Pomyślcie chwilę.

Debren popatrzył na admirała, potem na Zbrhla. Pytająco i beznamiętnie. Na Ronsoise nie patrzył. Żaden z nich nie patrzył.

– Można im wierzyć? – zapytał cicho rotmistrz.

– Tobie można wierzyć – mruknął Vensuelli. – O mnie na Międzymorzu różne rzeczy gadają, ale nikt nie powie, że przysiąg nie dotrzymuję. Venderk to wie, a co wie ta sprzedajna kłapaczka, to i tamci. Debren najemny czarodziej jest, jego też kodeks cechowy obowiązuje i tajemnica zawodowa. Wszyscy trzej w dużej mierze z dobrej opinii żyjemy. Tak, Zbrhl. Możemy im wierzyć, bo oni nam mogą.

– Debren, jak u ciebie z magią bojową?

– Słabo.

– No to chyba trzeba zaryzykować – westchnął Zbrhl. – Prawdę raczej mówili, że karawela wzięta, a załoga wybita. Na tę ekspedycję speców od katapult werbowałem, machinerzystów głównie, bo miało być strzelanie do Ziejacza, a nie leśne boje z ludźmi. Więc nie przyjdą nam z odsieczą, a gdyby nawet próbowali, to ich te leśne duchy po kolei wytłuką jak drwali. Prawda tak wygląda, że nas trzech przeciw tamtej piątce jest i będzie. Tu wody nie mamy. W końcu wyjść będzie trzeba.

Debren zgadzał się z każdym jego słowem, nie odzywał się więc.

– Czworo – poprawił Vensuelli. – Czworo nas tutaj. – Przysunął się do okna. – Venderk, o czymś zapomniałeś! A co z dziewczyną?

– Zostaje.

Vensuelli zerknął na czarodzieja, potem na rotmistrza. Na Ronsoise nie.

– Venderk, chcesz powiedzieć, że zasada „wszyscy albo nikt” cię nie interesuje?

– Za kogo mnie masz, Vens? Za żółtodzioba? Elastyczność to dewiza mego zawodu. Do każdego człowieka należy podchodzić indywidualnie. – Opp Gremk zastanawiał się chwilę. – Chyba się domyślam, w czym rzecz. Tamci wstręty czynią, co? Nie szkodzi. Propozycja jest dla każdego z osobna. Kto chce, parol daje i wolno odchodzi, na pozostałych się nie oglądając. Nikogo karać nie chcemy za to, że się z głupcami pod jeden sztandar zaciągnął. Wyłaź. Nic ci nie zrobimy. Ty też, Zbrhl. Bo to nie ty, jak zgaduję, tym romantycznym głupkiem jesteś, co to dla przedłużenia żywota kawałka tkanki, bezużytecznej z biologicznego punktu widzenia, sam się chce na niewielkie kawałki tkanek dać przerobić.

– Co on gada? – nie zrozumiała Ronsoise.

– Za smarkata jesteś, żeby ci to tłumaczyć – warknął Vensuelli.

– Nie lubię cię, alfredzie jeden – parsknęła.

– Cicho, małolato. Venderk, słyszysz mnie? Ja bez dziewczyny nie odejdę. Jako wabik na smoki ją tu przywiozłem, a nie do zamtuza. Ze Zbrhlem i Debrenem negocjuj, oni zobowiązań nie mają.

– Jak chcesz. Ale ci powiem, że trup już jesteś. I żeś oszalał, czegom się po tobie akurat nie spodziewał. Panie Zbrhl?

Rotmistrz splunął.

– Ja też trup jestem! Wypuść czarodzieja i zaczynajmy, bo mi topór rdzewieje.

Venderk opp Gremk milczał jakiś czas, mrugając ze zdziwieniem oczami.

– No nie – zamachał w końcu rękami. – Ten obłęd zakaźny jest najwyraźniej. Panie Jedynka, nie dotykajcie zwłok, jak skończycie, bo i na was się to cholerstwo przeniesie. Czarodzieju, wyłaź szybko, pókiś zdrowy!

Debren uśmiechnął się blado do Ronsoise. Łuska sypała mu się z ręki, ręka bolała.

– Chyba już za późno, mecenasie. I mnie dopadło.

Opp Gremk przeszedł nad trupem, stanął obok dowodzącego wyspiarzami. Naradzali się nad czymś, nie zwracając uwagi na pięć żywych tarcz stłoczonych tuż przy nich. Luwanec próbował kopnąć któregoś, ale strażnik czuwał. Przyskoczył, zamachnął się kuszoszczęką, identyczną jak ta znaleziona w domu, i grzmotnął żeglarza w żołądek. Gdyby nie krótkie odstępy między pętlami, Luwanec wywinąłby kozła po takim ciosie, ale jeńców związano ciasno, więc Culio i Zelgan, chcąc nie chcąc, podtrzymali go w pozycji stojącej.

– Bóg wam za to odpłaci – powiedziała cicho Ronsoise. – Bo ja… mojemu tatce księżna pani cały majątek sko…skofni… no, zabrała. Nie mam z czego wdzięczności wyrazić. Chociaż baronówna jestem.

– Cicho, małolato. Zbrhl, myślałem, żeś mądrzejszy. Cholera, z cechu cię za to mogą wywalić. Chyba darmo służysz.

– A co mi tam. Albo oni nas, albo świadków nie będzie. A jak się o moją karierę martwisz, to wyłóż za Ronsoise. Ty jeden masz przy sobie srebro.

Vensuelli sięgnął do sakiewki, rzucił monetę, nie patrząc, co rzuca. Zbrhl złapał zręcznie, zerknął, uśmiechnął się pod wąsiskami.

– Złoty dublon, no, no… Dobrze admirałom płacą.

– Jest u nas przyjęte – odezwała się dziwnym głosem Ronsoise – że jak mężczyzna spoza rodu, a stanu świeckiego, za dziewczynę płaci, to albo ją potem do ołtarza wiedzie i za żonę bierze, albo dziewka kurwą okrzyknięta zostaje i nie jest w prawie się bronić przed obmową.

Zrobiło się przeraźliwie cicho. Ucichł nawet poświst wiatru w poszyciu dachu.

– Zbrhl – powiedział stłumionym głosem Vensuelli – czy mógłbyś mi oddać dublona?

– Nie. Bo na mnie by wtedy kurwa wołali. Nie ma nic żałośniejszego od jurgieltnika, co zadatek wziął, a potem, gdy wrogów policzył, szybko do oddawania się rzuca.

Ronsoise oderwała od admiralskiej twarzy dziwnie poważne, trochę smutne i bardzo dorosłe spojrzenie. Uśmiechnęła się blado do rotmistrza.

– To mnie oddajcie, panie Zbrhl. Mnie chcecie za to złoto bronić, więc to ja w prawie jestem, by wam służbę wymówić. Na tym wasz kondotierski honor nie ucierpi.

– Prawda – przyznał, obracając monetę w palcach. – Ale beze mnie najmniejszych szans nie macie.

– Ale jak ty dublona weźmiesz i zostaniesz, to ja się będę musiała na jakiś nóż rzucić albo z wieży… Zamku już nie mam, złota też. Ale baronówna dalej jestem. Honor mi pozostał. Nikt mnie od ladacznic wyzywać nie będzie. – Odetchnęła głęboko, napinając koszulę i pokazując, jak wiele brakuje jeszcze do dorosłości jej piersiom. – Chyba więc lepiej będzie, jak od razu… Wieża pod bokiem. A wy przeżyjecie, bo jak ja umrę, to nie będzie się o co bić i pozwolą wam odejść.

Zbrhl pociągnął nosem, zaczął nagle wycierać wąsiska. Niezręcznie, bo wielka jak bochen łapa zjechała mu gdzieś w kąt oka.

Vensuelli był szary na twarzy, krople potu połyskiwały mu w brwiach. Debren stał przy oknie, mrużąc oczy, gryzł dolną wargę, by nie myśleć o ogniu, palącym prawe ramię, i skanował. Szukał śladów magii. Rozpaczliwie, czerpiąc całymi garściami ze skromnych zapasów wewnętrznej energii i świadomie rezygnując z rybiego znieczulenia. Bolało jak cholera.

– Nie będzie mi smarkata przynęta na smoki mówić, co mam robić – wycedził przez zęby Vensuelli. – Ani histeryzować, z wieży się rzucając. Tylko podejdź do tamtych drzwi – wskazał wejście do baszty – a słowo daję, że tak ci tyłek skroję, że przez tydzień nie usiądziesz. Słowo…

– Czekaj… – zaczął Debren.

– …honoru daję. A ja honor już mam, bom dorosły.

Debren westchnął. Chciał coś powiedzieć, lecz i tym razem mu nie pozwolono.

– Hej wy, w domu! – rozległo się wołanie Venderka opp Gremka. – Widząc, żeście są ludzie honoru i rycerze z charakteru, choć chyba nie z urodzenia, tudzież pragnąc uniknąć rozlewu krwi osób postronnych i strat materialnych, drużyna Małoczyrakowców waszą na ręczny bój wyzywa! Wyjdźcie i walczcie!

Z zarośli wysunęły się dwie rosłe, zniekształcone frędzlastymi strojami postacie. Obaj mężczyźni wyjęli pociski z korytek kusz, zwolnili cięciwy, a kusze cisnęli daleko w głąb łąki. Trzeci skrywający się w krzakach Małoczyrakowiec wyszedł na parę kroków przed kryjówkę, uniósł ręce, pokazując, że ma w nich tylko jakiś krótki drąg z dziwną, podobną do grabi głowicą bojową na końcu. Strażnik, ten od kuszoszczęki, rąbnął w kolana Culia, zręcznym kopniakiem z półobrotu ugodził Niebrzyma w krocze. Luwanec już przedtem zwisał półprzytomny, więc teraz cały łańcuszek jeńców zwalił się na brzuchy, plecy i kolana. Bezgłośnie. Nikt nie wydał najcichszego jęku. Debren znał powód.

– No, już? – Odsłonięty Jedynka bez pośpiechu wyciągnął krótki miecz z pochwy na plecach. – I żadnego szycia z kusz, bo Siódemka kłapacza użyje. Pokaż im, Siódemka.

Drab potrząsnął kuszoszczęką, po czym przystawił ją do łokcia relacjonatorki. Kobieta próbowała krzyczeć, ale czar dobrze trzymał, nie pozwalał ruszyć ani żuchwą, ani językiem.

– Widzieliśta, jak ślicznie nogi z dupy wygryza nasz kłapacz. Smok by lepiej kulasa nie chapnął. Dziabnie, prawie odgryzie pierwszą szczęką, a drugą się zaprze i odszarpie resztę. Rany autentyzmem tchną, najlepszy myśliwy się nie rozezna. Aż szkoda maszynerii na taką cieniuchną rączkę niewieścią, bo ją pierwszym kłapnięciem odejmie. Ale co tam, nasza strata.

Ronsoise zbladła. Upuściła oszczep. Przykucnęła, by podnieść, ale nieskładnie jej szło. Zbrhl odstawił kuszę, sięgnął do rygla, odblokował drzwi.

– Ronsoise – powiedział łagodnie Debren – przykro mi. Vensuelli dorosły jest, swój honor ma i słowa dotrzymać musi. A ty, bez urazy, dzieckoś jeszcze. W tyłek ci pasy brać żadna hańba. Jak przeżyję, to spróbuję ci balsam sporządzić, a jak nie… No cóż, traktuj to jak wojenną ranę; te zaszczyt przynoszą, nawet jak miejsce mało honorowe. A teraz weź od rotmistrza róg, tę lampkę oliwną z warsztatu i leć na wieżę. Jeżeli zawołam, chluśnij oliwą, żeby się dobrze paliło na pomoście, a potem dmij w róg co sił w płucach.

– Zdurniałeś? – zainteresował się Zbrhl.

– Nie pójdę – dziewczyna tupnęła bosą stopą, potrząsnęła oszczepem. – Wiem, co ci po łbie chodzi, ale nic z tego! Nie będę jak baba w wieży się chować, kiedy wy pod ostrza idziecie! Moja krew ani gorsza od waszej, ani lepsza! Też chcę ją przelewać we wspólnej sprawie!

– Przelejesz – zapewnił zimno magun. – Vensuelli dyshonor by ci uczynił, symbolicznie po tyłku klepiąc. To prawdziwa chłosta musi być, rózgą do krwi. Ronsoise – złagodził głos – my możemy bez uszczerbku wyjść. A ty z bólu płakać będziesz, nawet jak wygramy. A jak przegramy, to zdążysz tym ostrzem pomachać, bo i po ciebie na wieżę przyjdą. Więc proszę cię, jak dorosłego proszę: zrób tak, jak mówię. To nam wszystkim życie może ocalić.

Wahała się jeszcze, w oczach kręciły się jej pierwsze łzy.

– Idźcie, pani – powiedział Vensuelli. – Wolałbym wierzyć, że dla mądrej kobiety łba nadstawiam, a nie dla smarkuli płochej. A kurwą nikt was z mojego powodu nic nazwie. Nikt i nigdy. Macie to pewniejsze od tego lania do krwi. Do widzenia, Ronsoise.

– Do widzenia, Vensu… – przełknęła ślinę. – Vens.

Zbrhl przekręcił gałkę zamka, otworzył drzwi. Wyszli. Już na zewnątrz dobiegł ich, w biegu chyba ku wieży rzucony, okrzyk dziewczyny:

– A alfred wcale nie jesteś!


* * *

Tubylcy dotrzymali słowa. Nikt nie strzelał.

To, co przemknęło między Debrenem a zamykającym prawą flankę Vensuellim, było szybsze od strzały i przemieszczało się ciszej. W zasadzie bezgłośnie. Ci, którzy nie posiadali wyrobionego zmysłu magicznego, usłyszeli dopiero trzaśniecie drzwiami.

– To nic – powiedział szybko magun, widząc wahanie Zbrhla. – Lepiej nawet. Żaden nie pogna za dziewczyną.

Frędzlaści ustawili się w półkole, szeroko. Ci od kusz, już bez kusz, z lewej, naprzeciw rotmistrza, jeden z berdyszem, drugi z kiścieniem. Debren miał przed sobą dowódcę, niedbale trzymającego miecz, a Vensuellego zachodził od skrzydła Siódemka, wywijający ósemki napiętym kłapaczem. Piąty pozostał z tyłu, między zalegającymi jeńcami a zaroślami. To, co Debren brał początkowo za grabie, było żelazną łapą z osadzonymi pazurami smoka, bronią raczej psychologiczną, ale w silnych rękach niebezpieczną. Niektóre smoki miały bardzo twarde pazury, które po umiejętnym podostrzeniu cięły niczym kosa.

Venderk opp Gremk odsunął się za stertę kamieni. Nie próbował uciekać, choć obie tyraliery stały już blisko i nikt raczej nie ryzykowałby pogoni kosztem robienia zamieszania i dziury w szyku.

– Ostatni raz apeluję do rozsądku waćpanów! – zawołał. – Pożegnajcie się grzecznie i wracajmy na okręt.

Debren wyjął różdżkę z pochwy i odetchnął głęboko. Jedynka nie ruszał się. Miał na twarzy trochę nerwowy, ale bardziej chytry uśmiech.

– Niedobrze się tak ubierać – powiedział Zbrhl, ruszając wolno w lewo. – Do drzew podobni jesteście i ktoś was ty końcu zrąbie przez pomyłkę.

Rozciągnął szyk. Ryzykownie dla Debrena, bo Małoczyrakowiec z kiścieniem mógł teraz skoczyć w środek, wspomóc dowódcę. Ale też mądrze, bo nieoczekiwanie. Mógł to być wstęp do ucieczki i człowiek z berdyszem, zapominając, że ma teraz partnera z tylu, runął do ataku.

– Grubego, Szóstka! – krzyknął Jedynka i skoczył naprzód, wprost na Debrena. – Tego ja sam!

Berdysz uderzył straszliwie, z góry w dół i mocno po skosie. Nie do sparowania lekką bronią i nie do uniku, jeśli ktoś nie urodził się akrobatą. Człowiek o posturze dużej beczki, taki jak Zbrhl, mógł albo paść trupem, albo wyciągnąć się jak długi na trawie po rozpaczliwym uniku. Następny mądrze zadany cios musiałby go okaleczyć, a widać było, że ten z berdyszem mądrze tnie.

Debren nie uwierzył, widząc, jak ociężały z pozoru rotmistrz odskakuje w prawo, przepuszcza ostrze tuż za łopatką i udem, wybija się obunóż, prawie tyłem do atakującego i skacząc w ostatniej chwili nad ogromny topór, unosi stopy spod cięcia. Po czym, z półobrotu, leciutko, uderza siekierą w skroń przeciwnika.

Jedynka był zbyt blisko, by sprawdzać, czy Zbrhlowi nie trafił się ktoś twardogłowy, kto zdoła jeszcze pomóc nadbiegającemu z wrzaskiem Szóstce. Debren uderzył gangarinem przez różdżkę, nie za mocno, i odskoczył. Nie chciał przesadzić, tamten mógł mieć, przynajmniej teoretycznie, jakiś amulet odbijacz, co tłumaczyłoby jego niefrasobliwość. Debren nie spotkał wprawdzie jeszcze nikogo, kto w ten czy inny sposób obroniłby swój błędnik przed tym akurat czarem, ale nie zamierzał ryzykować bez potrzeby. Poza tym w pobliżu nie było żadnego zewnętrznego źródła mocy i mógł dysponować tylko nadwyżkami energii ze swych mięśni i mózgu. Było tego niewiele, musiał oszczędzać.

Nie zarejestrował odbicia, ale amulet był. Dobry, zdolny odchylić lot strzały ze średniej odległości, choć już mało skuteczny przeciw szybszym i masywniejszym bełtom. Na gangarin zareagował jakimś trzeciorzędnym echem, zdradzając swoją obecność pod obszytym paskami płótna kaftanem i nie dając najmniejszego efektu. Jedynka zgubił rytm, ciął na oślep i upadł. Źle, wprost na kolana czarodzieja. Debren zdążył złapać różdżkę w zęby, po czym skończył niefortunny unik upadkiem. Przetoczył się przez prawy bok, omal nie wyjąc od bólu zadawanego przez zdzierany z poparzonej ręki nabłonek, przygniótł prawą nogą miecz i zaczął kopać jego właściciela lewą piętą.

Z boku Vensuelli obskakiwał Siódemkę, skaczącego jeszcze szybciej i zadziwiająco zręcznie osłaniającego się kuszoszczęką. Szóstka machnął kiścieniem, zmuszając Zbrhla do odskoku, sparował drzewcem cios siekiery, raz jeszcze wywinął kolczastą kulą, aż zafurczało. Ten ze smoczą łapą…

Coś z nim było nie tak, ale Debren nie miał czasu ustalić, co. Jedynka, choć pozbawiony zmysłu równowagi i miecza, głowy nie stracił i sięgnął po nóż. Łeb miał twardy, a magun był w pokładowych butach z miękką podeszwą, znakomitych, gdy oficera floty nachodziła fantazja wdrapywania się na maszty, ale nie bardzo sprawdzających się w tego typu gorączkowej kopaninie. Aby przeżyć, Debren musiał leżeć i tłuc nogą z całych sił, a to mocno ogranicza pole widzenia.

Kiedy Jedynka uznał, że czas zmienić taktykę i odtoczył się od miecza, było już za późno. Debren sięgnął wprawdzie po różdżkę, a Zbrhl, dość ryzykownie podbijając kiścień, skrócił maksymalnie dystans i zderzył się brzuchem z przeciwnikiem, ale stojącego przy zaroślach tubylca nie dało się już powstrzymać. Zwolnił spust kuszy, rzucił ją natychmiast i pognał w stronę Vensuellego, wywijając smoczą łapą.

Bełt trafił rotmistrza w lewą pierś, wysoko. Może w obojczyk. Przedtem przebił się przez kark Szóstki, bo wystrzelono go z ciężkiej wojskowej broni i energii mu nie brakowało.

Obaj przeciwnicy, nawleczeni na wspólny kawałek drewna, zwalili się w wysoką trawę. Vensuelli zdołał odbić kłapacza, ciął Siódemkę w udo, odskoczył. Debren wymierzył różdżką, ale kiedy rzucał czar, Jedynka wpił się zębami w jego stopę i gangarin, zamiast tego z łapą, trafił W Neruelę, próbującą podstawić tubylcowi nogę. Luwanec szarpnął się, widząc bezbronne, nieświadome zagrożenia plecy swego dowódcy tuż za plecami wyspiarza, skoczył i zdołał sięgnąć czubkiem buta pięty biegnącego.

Debren, wrzeszcząc z bólu, dźgnął różdżką. Trafił. Weszła w lewe oko Jedynki, przebiła oczodół, ugrzęzła w mózgu. Vensuelli ciął, miecz zderzył się z paszczą kłapacza, przeraźliwie zachrzęściło, jęknął metal i trzy czwarte klingi, odgryzione w potężnych szczękach, poszybowało w granatowe niebo. To, co zostało, siłą rzeczy minęło zastawę i poszarpany kikut klingi rozpruł bardzo nieładnie gardło Siódemki.

Kopnięty w piętę człowiek ze smoczą łapą zatoczył się w biegu, próbując złapać równowagę, chybił głowy admirała. Osadzone w żelazie smocze pazury rozcięły powietrze bardziej na prawo, zewnętrzny rozorał gładko rękę Vensuellego, musnął kolano i wbił się w stopę, przygważdżając ją do ziemi. Vensuelli spróbował wykonać półobrót połączony z pchnięciem, ale po ćwierćobrocie i uderzeniu ułomkiem miecza w bok napastnika zaskowyczał krótko i runął twarzą w dół.

Ten, który zwyciężył, zachwiał się, z niedowierzaniem popatrzył na sterczącą z brzucha rękojeść miecza. Zatoczył się, wyszarpnął zza pasa myśliwski nóż, zrobił pół kroku. Odcięta klinga błysnęła czerwienią ostatnich promieni słońca, zawisła, zaczęła opadać. Debren poderwał dłoń, rzucił zaklęcie. Wyspiarz zrobił następne pół kroku, ostrożnie odstawił prawą nogę, na którą spływała już przemieszana z kałem krew, powolutku zaczął zginać lewą, kucać. Wzniósł ramię do uderzenia, lewą ręką oparł się o biodro Vensuellego.

I umarł.

Spadająca z nieba klinga, nie tak ciężka jak cały miecz, ale ostra i spionowana czarem, trafiła idealnie: wprost w przyczaszkowy odcinek kręgosłupa. Tubylec dźgnął nożem ziemię i znieruchomiał z twarzą na plecach równie nieruchomego admirała.

Debren wstał, ściskając w drżącej dłoni pękniętą, oblepioną krwią i masą mózgową różdżkę. Wolałby siedzieć. Lewa pięta bolała go od kopania, w prawym bucie miał krew i co najmniej jeden nadłamany palec. Ręka piekła żywym ogniem, a widok pobojowiska budził mdłości. Ale nie chciał umierać siedząc.

– Ośmiu zdrowych, silnych mężczyzn – powiedział rycerz Błękitny z wysokości kulbaki. – Siedmiu nie żyje albo wkrótce umrze z ran, upływu krwi lub zakażenia. Baronówna Ronsoise roztrzaska się, skacząc z wieży, a pani Zelgan po raz ostatni podyktuje uczniom barwną, acz smutną relację z pola bitwy. Wyssaną z palca na domiar złego. Jaka parszywa ta polityka, prawda, mistrzu Debren?

Debren schylił się, podniósł miecz Jedynki. Lewą ręką.

– Nie znaleźliście smoka, rycerzu?

– Dobrze wiesz, że nie ma żadnego smoka. – Jeździec nie sięgnął po przełożony w poprzek łęgu długachny miecz, ważący ze trzy razy więcej niż ten Debrena i odpowiednio bardziej zabójczy. – Dziadek naszej księżnej, władca równie odważny, co głupi, wykończył staruszka Ziejacza. Ot tak, dla sportu. Wybrał się na niedźwiedzie, ale wielki łowczy spieprzył sprawę, więc pijane towarzystwo wsiadło na okręt flagowy i przypłynęło tutaj, by z pustymi rękami z łowów nie wracać. Szczęście w nieszczęściu, że dziadek w jar jakiś wleciał, potłukł się i trzeba go było kurować tu, na miejscu. Księżna babka zdążyła skompletować zespół ratunkowy i tragedii zapobiec. Myśliwi pod nóż poszli, stary książę do twierdzy, a smok taktykę zmienił. Już nie walczy twarzą w twarz, jak w dawnych, romantycznych czasach. Mało kto go widuje, a ci, co widzieli, klną się na wszystkie świętości, że urósł, barwy jak kameleon zmienia i ogniem zieje jak nigdy. Byli tacy, co dwie nowe głowy u niego widzieli.

– Muszę rannym pomóc – powiedział cicho Debren.

– Szkoda fatygi. Z tej wyspy nikt żywy nie ma prawa wrócić. Taka tradycja.

– A ty?

– Ja? Ja stoję na straży tradycji.

Debren patrzył do góry, na garnkowaty hełm z nieudolnie wykutym łbem zębatego stwora. Jeździec nie uniósł przyłbicy. Za jego plecami kołysały się sosny.

– Było ośmiu zdrowych i silnych, teraz zostałem tylko ja. – Magun zaczął przesuwać się powoli w lewo. – Zjawiasz się tu i w imię tradycji nawołujesz do następnej bezsensownej jatki. Po co ci to? Z tych siedmiu, co leżą, większość też wierzyła, że nic złego im się nie stanie. Nie brali pod uwagę starej prawdy. Kto mieczem wojuje…

– Miecz? – Stopa w strzemieniu drgnęła, ostroga musnęła koński bok. Wierzchowiec, znakomicie ułożony, zaczął powoli iść w stronę Debrena. – Nie oszukujmy się, mistrzu. Skanowanie nie do końca jest bierne, żadna forma magii nie jest. Wiesz, że te drzwi za tobą nie zatrzasnęły się same i wiesz, że ta stara zbroja tylko z pozoru jest kupą rdzawych blach, które da się przebić dobrym sztychem. Nie, Debren, mój drogi konfratrze. Ja nie wojuję mieczem. Używam go, choć przyznam, że całkiem sprawnie, tylko do zabijania. Do walki używam magii. Jak ty.

Miecz był dwuręczny, ciężki, a przede wszystkim długi. Środek masy miał daleko od krzyżulca, choć długa i ciężka rękojeść znacznie poprawiała wyważenie. A rycerz Błękitny, jak większość rycerzy, był praworęczny. Więc jechał tek, by mieć Debrena z prawej.

– Nie szkoda pakować kosztowne czary w taką marną zbroję? – Debren cofnął się w lewo.

– Szkoda. Ale jakoś musiałem się tu dyskretnie zjawić, i to najlepiej w waszym towarzystwie. Widzisz, Debren, Anvashem i Marimalem też nie ostatni kretyni rządzą, choć nader często tacy właśnie korony noszą. Rejon Małego Czyraka często bywa patrolowany, a w portach wzdłuż Gardzieli o szpiega łatwiej niż o dokera czy dziwkę. Mamy paru zaufanych rybaków, co z książęcego nadania łowią tu od pokoleń, więc zaopatrzenie dla Siedmiu Krasnoludków jakoś się przemyca na raty, choć i z tym problemów mnóstwo. Ale człowiek to całkiem inna sprawa. Tylko członek tej durnej familii – żelazna ręka postukała w kirys – może przybyć na wyspę nie budząc podejrzeń. Każdy wie, że od pokoleń zakuci w stal tu przypływają, jak im żywot obrzydnie. Plotek o tym zawsze mnóstwo jest, ale zdrowych, bezpiecznych, ba… pożytecznych. Nic tak notowań Ziejacza nie podtrzymuje, jak świeży trup.

– Wypożyczyłeś tę zbroję? – Obchodzili jeden drugiego z prawej, więc jeździec był już bliżej budynku niż Debren. I dalej od sosen.

– Debren, mój ty poczciwcze… Nadal nic nie pojmujesz? To poważna, polityczna sprawa. O byt państwa idzie gra i o los dynastii. Jak to sobie wyobrażasz? Rycerz na Mały Czyrak płynie, a potem ten sam rycerz z powrotem w rodowych włościach się pojawia i nadmiar srebra w szynkach przepija? A gdzie dobre imię Ziejacza? Gdzie opinia smoka zabójcy o skuteczności dziewięćdziesiąt osiem koma pięć? Nie, konfratrze. Ten biedny głupek musiał zniknąć raz na zawsze, bym mógł na wyspę przypłynąć. Nie rób takiej skwaszonej miny, ostatecznie nic się nie stało ponad to, co stać się miało. Rycerz patriotycznie życie za ojczyznę oddał, a i śmierć miał dużo mniej bolesną niż jego dziadowie, których Ziejacz ogniem smażył i kończyny im obgryzał.

– Cel uświęca środki?

– Nie stawiaj dziecinnych pytań. Pewnie, że tak. Co mówi jedna z Jedenastu Wytycznych? Nie zabijaj. Co nakazuje patriotyzm, szacunek dla prawa, miłość do bliskich? Zabijaj. Broń tego, co ci drogie. Nie dezerteruj, wieszaj morderców, wal w łeb gwałciciela żony i córki. Debren, nie musimy walczyć. Obiecaj milczenie, bierz szalupę „Jaskółki” i wynoś się stąd.

– Wypuszczasz świadka?

– Jedynka złożył ci propozycję, ale to ja ją sformułowałem. Uczciwie. Jestem, tak jak ty, człowiekiem magii. Potrafię przewidzieć twoje reakcje. Nie mówię, żeśmy tacy sami, nie. Ale reakcje przewidzieć potrafię. Jak będziesz już daleko, nie powiesz słowa o tym, że Ziejacz to lipa. Bo jesteś pacyfistą, bo nie nosisz miecza i brzydzi cię przelewanie krwi. A wiesz, że ten skurwiel – żelazna dłoń wskazała kucającego za skałką jurystę – tak zgrabnie wszystko pokomplikował, że tylko miecz spór rozstrzygnie i następcę smoka wykreuje. Mój kraj to przerabiał, Debren. Strategia, której uczą oficerów w Eileff i Tamburku, jest od wieków niezmienna, choć środki walki owszem, poszły do przodu. W anvaskim wydaniu mówi owa strategia: „Wysadź szybko desant w Dracji, porty trzymaj, a resztę księstwa we krwi utop, to obleganiu portów zapobiegniesz. Spalona ziemia i gnijące trupy Marimalczyków nie wykarmią”. Teoretycy z Eileff nauczają zaś: „Obsadź szybko porty drackie, a resztę zrównaj z ziemią, bo przez zgliszcza te anvaskie psy na naszą słodką ojczyznę nie uderzą, gdyż w logistyce lądowej dupy są”. Z doświadczeń naszych, drackich, wynika też, że w trakcie zajmowania portów załoga cała pod nóż idzie, a z ludności co czwarta osoba. Potem druga ćwierć z głodu zdycha w trakcie oblężenia, a trzecia od powojennej zarazy. Straty prowincji to dwie trzecie w dobytku i zabudowaniach oraz trzy piąte w ludności. Taki jest tu układ geopolityczny, Debren, Każdy z tych tu – pancerna rękawica wskazała pobojowisko – przemnożony przez dziesięć tysięcy zostanie, jeśli Ziejacz oficjalnie łapy wyciągnie.

Debren widział go już teraz na tle wieży. Zatrzymał się więc.

– Venderk w las nie czmycha, choć może. Czy to znaczy…?

– Venderk to prawnik. Hiena i hipokryta. Ale wie, że z krzywdy ludzkiej żyć będzie długo i dostatnio tylko wtedy, gdy tajemnic zawodowych dochować potrafi. Zaangażowałem go za denara i teraz będzie milczał jak głaz. Tobie coś podobnego proponuję. Zgódź się, a oprócz swego jeszcze jedno życie ocalisz. Szalupą ciężko się pływa po Gardzieli, jeśli nie ma kogo przy drugim wiośle posadzić.

– Posłuchaj, Bezimienny. Zabiorę tych, co przeżyli i odpłyniemy. Ponieważ los dziesiątek tysięcy w grę wchodzi, a ty, jak zgaduję, księżną Pompadrynę tu nieformalnie reprezentujesz, znajdą się pieniądze i sposoby, by dyskrecje tu obecnych kupić. Słowo moje, Vensa i Zbrhla masz darmo. Luwanec zrobi, co pan mu każe, też gratis. Pozostaje Zelgan z uczniami i Ronsoise, twoja krajanka. Oddacie jej zamek i będzie wasza. Ta dziewczyna potrafi docenić szlachetny gest i uczciwa jest, a poza tym strategia spalonej Dracji z pewnością nie przypadnie do serca komuś, kto ma tani zamek i włości. Zelgan… No cóż. Magiem jesteś, słyszałeś pewnie o pracach mistrza Berklana nad ludzkim mózgiem. Tak się składa, że go znam. Za symboliczne sto grzywien od głowy wykasuje tej czwórce z pamięci wszystko, co się ze smokami i wyspami wiąże. Trochę głupsi będą, co w tej profesji wielką tragedią nie jest, i migrenę do końca życia mają jak w kantorze, ale taka jest cena przeżycia w plotkarskim fachu. Odpowiada ci ta propozycja?

Jeździec wciąż nie zdejmował miecza z łęku siodła. Ale Debren nie łudził się.

– Wdzięczny ci jestem, konfratrze Debren. Nie zgadniesz za co. Za tych siedmiu, coście ich wytłukli. Siedmiu zboczeńców, sadystów i socjopatów, którzy nie umieli docenić łaski, jaką im Dracja okazała, i którzy, choć niepiśmienni oraz niemi w sześciu przypadkach na siedem, zdołali lęk przed prowokacją przełamać, dogadać się i rozpocząć budowę łodzi. Którzy mieli czelność nowej dziewicy najpierw raz na kwartał, a potem już co miesiąc się domagać, a chłopców gładkich do polowań i dupczenia sześciu w roku. O winie, kartach, mięsie i pszennej mące na białe pieczywo nie wspomnę. Debren, to biedne księstwo jest wyniszczone wojnami i dominacją gospodarczą wielkich sąsiadów. O dziewicę niełatwo, a transport, dyskretny ma się rozumieć, na Mały Czyrak towaru wartego grosz kosztuje skarb księstwa… bacz, by nie upaść sześć talarów, osiem groszy i trzynaście denarów! Oczywiście, powiesz, nic prostszego jak stare krasnoludy na nowe wymienić. Łajdaków w okaleczaniu dobrych nie brak Ale, widzisz, oni tu smoka zastępowali. Dobrzy być musieli nie jeno w efektownym rozszarpywaniu zwłok, ale i w przerabianiu intruzów na owe zwłoki. Cicho i dyskretnie, by nikt nie poznał, że to nie Ziejacza robota. Mam już takich, co ich w tym zastąpią, ale nie miałem fachowców, którzy mogliby tanio i po cichu krasnali wytłuc. A tu proszę: trafił się poczciwiec cesarz i jego intryga. Okazja jedna na sto lat. Jak z wyspy wrócę, to się przed szpiegami obu królów oś intrygi lewokołecznej dyskretnie odsłoni. Nie z zemsty, Boże broń. Po prostu to Anvash i Marimal ku większej zgodzie popchnie, a notowania mojej pani, no i Ziejacza, podniesie. Smok może się nawet paru ciepłych wzmianek w kronikach doczeka jako obrońca wschodnich wartości przed intrygami schizmatyków. Same korzyści. Więc powtarzam, wdzięczny ci jestem. Tak dalece, że zrobię dla ciebie coś, czego nie zrobiłbym dla innego konfratra. Przykażę nowej siódemce, by tych tutaj do miłości używali, ale potem nie zabijali. Kobiety, oczywiście, wysterylizować trzeba będzie. Przy ich powszechnym używaniu ciąża cholernie skomplikowałaby sprawę. Każdy czułby się ojcem i zrobiłaby się z tego jedna wielka rodzina, dbająca o potomstwo, a nie o rację stanu. Co ty na to? Prawda, że potrafię wdzięczność okazać.

– Prawda – przyznał Debren. Bez cienia kpiny, szczerze. – Doceniam gest. Ronsoise, poświeć nam! I zadmij w róg!

Rycerz nie zadarł głowy, nie spojrzał na wieżę. Nie pozwalał mu na to hełm. I pewność siebie.

– Wiesz, że to ci nie pomoże – powiedział spokojnie. – Noc już. Na tę wyspę nawet za dnia nikt normalny nie Schodzi, a cóż dopiero nocą.

– Wiem. Nie w tym rzecz. Dwaj czarodzieje mieczami ciąć się będą. Taka walka na stosowną oprawę zasługuje, nie sądzisz? – Przez chwilę słuchali przejmującego dźwięku rogu. – Psiakrew, fałszuje baronówna. Przy marnej muzyce przyjdzie umierać. I światło nieszczególne.

– Debren, odstąp.

– Nie mogę. Mnie Berklan tej wyspy z głowy nie wykasuje. Tych ludzi – poprawił się.

– Przecież wiesz, że ta zbroja wymaga czegoś więcej niż takiego śmiesznego mieczyka. A ty, lewą ręką, to i zwyczajnej kolczugi byś nie przebił. Czarami, jeśli nawet odpowiednie znasz, w co wątpię, wiele nie zdziałasz przeciw zbroi. Więc rzuć to żelastwo. Nie chcę cię zabijać. Bo my nie będziemy walczyć, Debren. Wiesz o tym. Wykonam dokładnie jedno cięcie. Wiesz.

– Wiem.

Było cicho, Zbrhl próbował wstać, zepchnąć z siebie przygwożdżonego bełtem trupa. Ale widać było, że nie wstanie. Dookoła wszystko lśniło od krwi.

– To chociaż odłóż miecz – powiedział cicho jeździec. – Umrzesz błyskawicznie, a w świat fama pójdzie, żeś zginął tak, jak żyłeś. Bez broni, próbując przekonywać, zło rozsądkiem zwyciężać. Może i mojemu krajowi coś dobrego z tego kiedyś przyjdzie? Może w następnej wojnie komuś drgnie ręka, nim cywila zarąbie? Nie umrzesz głupio i niepotrzebnie. Oczywiście, famę przed puszczeniem w świat trzeba będzie odpowiednio zmodyfikować. To od smoczego pazura towarzyszy swych bronić będziesz i to smoczy pazur tę dyskusję zamknie. Ale nie martw się, nie wyjdziesz w legendzie na idiotę fakira, co przy dźwiękach muzyki gadzinę morderczą próbuje instynktu wrodzonego perswazją oduczyć. Wieść pójdzie, żeś Ziejacza, istotę bądź co bądź rozumną, głęboko swą postawą wzruszył i do poważnych refleksji skłonił. I że z żalem cię szczerym zabijał, bardziej w imię zasad i tradycji smoczej, niźli z przekonania. Ha, prawdziwie illeńska tragedia z tego się rodzi.

Debren odetchnął pełną piersią. Może ostatni raz. Czary to tylko czary, nic nie jest niezawodne. Ludzie nie zawsze robią to, za co im płacą. A Ronsoise fałszuje, aż uszy skręca.

– Ty też nie umrzesz głupio i niepotrzebnie, Bezimienny – zapewnił. – Ci, których z wyspy zabiorę, milczeć będą. Ziejacz pozostanie żywy. Zadbam o to. Słowo honoru.

Coś zadudniło pod hełmem. Śmiech.

– W głowie ci się od patosu pomieszało, nieszczęśniku. Na co jeszcze liczysz? Na cud? Ty, magun?

Debren zaryzykował dookolne lekkie skanowanie. Zapędzony w śmiertelną pułapkę czarodziej niczym się nie różni od zwykłego zjadacza chleba. Rozgląda się gorączkowo, bezsensownie. Nie ma w tym niczego nienaturalnego.

– Kradzione nie tuczy – uśmiechnął się ze smutkiem. Znalazł wibrację. Leciutką. I daleko jeszcze. Ale zbliżała się błyskawicznie. – To na hełmie… To smok, prawda?

– O czym ty…?

– Rupp… – zaczął Debren.

Coś zawyło, skradło granatowemu niebu odrobinę szczątkowego blasku, łupnęło, zachrzęściło dartymi blachami, mlasnęło pękającym mięsem, zgrzytnęło łamanymi kośćmi, zadudniło o kamienne ściany budynku, cisnęło w trawę wyszarpniętą z nitów główkę ni to żaby, ni to gada.

– …i trup. Nie ruszaj się, Zbrhl. Już do ciebie idę. Już no wszystkim.

Загрузка...