Księga druga: Grzywna i groszy siedem

Drzwi były dębowe, okute żelazem. Solidne, choć bez przesady – miały wpuszczać możliwie często, a nie chronić przed rzezimieszkami. Czuć je było tanim mazidłem do zawiasów, rdzą, mokrym drewnem i sikami jakiegoś klienta, zbyt pijanego, by dowlec się w krzaki przy palisadzie.

Magią na pewno nie.

Debren powtórzył to sobie w duchu raz jeszcze, choć z trochę mniejszą stanowczością, a potem spróbował wstać. W głowie szumiało mu jak po uczciwej kwarcie marimalskiego słodkiego, ale z myśleniem nie było aż tak źle, więc na tej pierwszej próbie poprzestał.

– Twardy masz łeb, złodzieju – powiedział ktoś, kto właśnie postawił mu stopę między łopatkami. – Myślę sobie: wyjdę, mózg z kołatki zetrę, bo się kto porządny po ćmie upaprze. A tu proszę… Widać ci stryczek pisany, co i słusznym się zdaje, bo cóż to za kara, ot tak, szast-prast, od drzwi burdelowych ducha wyzionąć? Lekka śmierć, a niejeden rzekłby, że i piękna.

Dziewczyna. Głos miała młody, trochę schrypnięty. Może od tej paskudnej trzydniowej siąpawicy, ale może i nie. Nie zamknęła drzwi i po deskach ganku dmuchało gorącem i wonią skisłego piwa, a wiadomo, że gdzie mocno palą i szczodrze leją do kufli, o chrapliwe głosy nietrudno. W dodatku nie sprawiała wrażenia wystraszonej, a stopę bardziej opierała mu o kark, niż nią gniotła. Gdyby nie ból w łokciu…

– Pewnikiem tak sobie leżysz i dumasz: „A co mi tam, to jeno dziewucha, dech złapię, wstanę i takiego w rzyć kopniaka dam, że w locie staropanieństwa doczeka”. Zgadłam, hę?

Oprócz łokcia bolał go nos, choć to czoło wzięło na siebie pierwszy impet atakujących znienacka drzwi. Krew chyba nie pociekła i to była jedyna rzecz krzepiąca w sytuacji, w jakiej się znajdował.

– Nie zgadłaś – wymamrotał. Trudno mówić wyraźnie, nie odrywając policzka od desek i uważając, by nie wbić sobie weń drzazgi. A głowy bez pozwolenia wolał nie podnosić.

– Nie? Myślałam, że się gniewasz. – Prawie widział błysk wyszczerzonych zębów.

– A za co? Na pęcherz nie ma mocnych. Zgaduję, że biegłaś za stodołę. Nadmiar piwa do kolacji, za szybko pchnięte drzwi…

– Źle zgadujesz. – Teraz na pewno się nie uśmiechała, a ucisk na kręgosłup dość gwałtownie wzrósł. – To gród, kmiocie jeden, tu się za stodoły nie biega. A wiesz czemu?

Stała z prawej, a on leżał na ganku prawym policzkiem do dołu. Niedobrze. To znaczyło konieczność zadania ciosu bolącym łokciem, w dodatku na oślep.

– Bo „Różowy Królik” to porządny zamtuz i każda z was dostała służbowy nocnik? – spróbował.

– Nie, obwiesiu. Bo w grodzie ma być ład, kultura i moralność. Za świecenie zadkiem płacisz grzywnę i groszy siedem, a za paskudzenie w miejscu publicznym sąd grodzki…

– Mogę wstać?

Pomyślała chwilę. Potem coś zimnego dotknęło szyi Debrena.

– Jak zechcę, to cię tym do podłogi przygwożdżę. A jak będziesz kręcił, to zechcę. Więc nim zaczniesz wstawać, udziel mi z łaski swojej paru szczerych odpowiedzi. Twoje imię?

– Moje imię ni ci nie powie. Nie jestem stąd. – To coś zimnego, przylegające bokiem do jego szyi, cofnęło się i ukłuło. – Debren. Debren z Dumayki.

– Masz rację – przyznała. – Nie powiedziało. Czego szukasz w Vijuce?

– To długa historia. A na leżąco źle się gada. Gdybyś pozwoliła…

– Posłuchaj, Debren. – Cofnęła ostrze. – Zimno jest, mnie marzną nogi, ty cały marzniesz, boś się tu chyba rynsztokiem czołgał. Nie przeciągajmy tego. Co cię sprowadza w środku deszczowej nocy do „Różowego Królika”? Tylko nie mów, że szukasz kobiecego ciepła i grzanego piwa. Tutaj, widzisz, kończy się cywilizowany świat. Nie mówię o „Króliku”, tylko o Vijuce. A na końcu świata nic nie ma za darmo. Najeżdżają nas tu rok w rok, wały niszczą, handel psują, ludzi w niewolę…

– Nie przeciągajmy, jak słusznie zauważyłaś. Rozumiem, w czym rzecz. Drogo tu u was wojna kosztuje.

Przydeptała go mocniej czymś twardym, co brał za obcas, ale co było chyba bosą piętą. Nie miał pewności. Peleryna z krowiej skóry, ściągnięta z jakiegoś ludzkiego szkieletu w górze rzeki, była sztywna jak deska. Co, nawiasem mówiąc, nie uchroniło jej poprzedniego właściciela przed kummońską strzałą, którą Debren znalazł między kręgami kościotrupa.

– Nie masz sakiewki – stwierdziła chłodno. – A za te łachy, co je nosisz na sobie, Mama Dunne nawet do swojej kozy cię nie dopuści, o dziewkach nie wspominając. Jesteś tak goły, Dumayczyku, że na twoim miejscu zaczęłabym się poważnie rozglądać za grzywną i siedmioma groszami. Bo tu u nas, widzisz, za świecenie…

– Już mówiłaś – przerwał grzecznym tonem.

– A… psiakrew, faktycznie. Powtarzam się, wybacz. To przez te złodziejskie ceny. Mama Dunne na piwo żałuje, dla personelu ma tylko gorzałkę. A to zdradzieckie świństwo, trudno wymierzyć.

Późno, bo późno, ale Debren przypomniał sobie, że zna stosowne do okoliczności zaklęcie. Było prościutkie, nieme. Wygrał je swego czasu od pewnego handlarza win z Bomblogne; spisane ukradkiem na kawałku pergaminu stanowić miało dodatek do puli i dlatego kupiec wycenił je bardzo konkretnie – na półtora dukata irbijskiego. Jak każda cena, i ta była względna. Właściciel dał pewnie dużo więcej za umiejętność oceniania ilości samogonu, którym nieuczciwi kontrahenci zaprawiali szlachetne trunki z marimalskich winnic. Debrenowi w zupełności wystarczało własne podniebienie i na jarmarku nie zapłaciłby za coś takiego złamanego grosza. Teraz jednak sztuczka mogła się przydać.

Wypowiedział w myślach formułę. I zaklął. Już nie w myślach.

– Co tam mamroczesz? – zaciekawiła się dziewczyna. – Ejże, nie pozwoliłam ci…

Odskoczyła. Miękko, po kociemu. Teraz miał już pewność, że jest boso. Noga, przyciskająca przez pelerynę jego plecy, zjechała na kark. Podbicie stopy miała miękkie, jak ktoś, kto przeszedł przez życie w butach. Było też zaskakująco cieple.

Nie była na pewno prostą wiejską dziewuchą ani nawet typową dla wielkomiejskich domów uciech półsierotą z podgrodzia. Klęcząc na skraju pomostu, Debren przede wszystkim próbował zwymiotować cokolwiek, miał jednak dość siły, by odnotować to spostrzeżenie.

– Masz szczęście, że nie na schody, kmiotku. Bo sprzątać po tobie ani mi się śni.

Mdłości przeszły szybko. Żołądek był pusty, to pomaga. Przede wszystkim jednak poratował się zastrzykiem adrenaliny. To coś, ostre i zimne, wciąż wisiało nad jego plecami.

– Wybacz, księżniczko – wymamrotał. – Pirrend to już nie ta modra rzeka, co niegdyś… Przekąsi człowiek rakiem, na pozór zdrowym, wodą popije… I tyle z tego pożytku.

– Coś powiedział? – głos dziewczyny stwardniał i ochłódł.

– Jeśli cię uraziłem, to wybacz jeszcze raz. Cofam tę krzywdzącą opinię. W porównaniu w rzekami na wschodzie…

– Zamknij się. – Przez chwilę było cicho, choć nie do końca. O zadaszenie ganku postukiwały krople deszczu. Było też nieprzyjemnie. I też nie do końca. Miało to jakiś związek z tą dziwną dziewczyną, roztaczającą wokół siebie aurę kogoś, kto doskonale wie, jak wykorzystywać zimne i ostre przedmioty. Należało się jej obawiać i Debren w pełni podporządkował się temu instynktownemu nakazowi. Ale było coś jeszcze. Nie potrafił tego nazwać.

– Wstaniesz teraz i wejdziesz do środka. Chcę widzieć twoją twarz, kmiotku. I lepiej, żeby była to szczera twarz.

Trąciła go ostrzem w pośladek. Dźwignął się, a potem, idąc ku drzwiom, próbował dyskretnie ocenić, co oprócz miecza może mu przeciwstawić. Jej kocią zręczność i talent do ustawiania się w odpowiednim miejscu docenił od razu. Wyglądało to niby naturalnie, a przecież wciąż pozostawała niewidoczna jak jego własne ucho.

W połowie drogi zadziałał nagle nieszczęsny półtoradukatowy czar. Dopiero teraz Debrenowi zaświtało, że to prawdopodobnie on wywołał mdłości. Z wrażenia potknął się o coś, co leżało tuż przed progiem. Stłukł sobie palec, z trudem złapał równowagę.

– Możesz stanąć przy kominku i ogrzać tyłek – usłyszał suchy głos.

Izba nie była wielka jak na karczmę, ale też „Różowy Królik” nigdy chyba nie miał być karczmą. Oba wspierające strop słupy zdawały się zajmować pół zastawionego stołami wnętrza i o wiele bardziej pasowałyby do jakiejś potężnej fortyfikacji, był to jednak wybór w pełni świadomy i przemyślany. Stawiający budynek cieśla – raczej on sam, bez pomocy snycerza – usunął z przesadnie masywnych pni nadmiar drewna, nadając podporom ludzkie kształty. Kształty nie były niczym osłonięte, raczej na odwrót. Prawy przedstawiał cycatą babę, lewy, od którego drwal, zgodnie z zamówieniem, nie odrąbał jednej solidnej gałęzi – wpatrzonego w nią chłopa. Cieśla jak to cieśla, miał trochę przyciężką rękę, więc trudno było dociec, czy głupawo uśmiechnięty osobnik wpatruje się w drugi słup, czy bardziej w gałąź. Wystroju dopełniało parę dużych nisz ściennych pokrytych barwnymi freskami. Przedstawiały mężczyzn i kobiety. Wiele osób i jeszcze więcej Najwymyślniejszych póz i pozycji.

– Nie gap się – warknął dziewczęcy głos i coś mało delikatnie dźgnęło go w plecy. – Tu za gapienie się trzeba płacić. Te świństwa wliczone są w cenę jadła i napojów. Możesz się odwrócić, kmiotku.

Jeszcze przez chwilę sycił dłonie ciepłem płonącego w kominku ognia, a oczy widokiem malowidła z kąpiącymi się wieśniaczkami. Potem powoli odwrócił się na bosej pięcie. I pogratulował sobie powściągliwości.

Dziewczyna była o wiele za duża na skuteczny cios łokciem, nawet zdrowym. Ostatnimi czasy spotykało się sporo takiej dorodnej, strzelającej pod powałę młodzieży, co czarodzieje pospołu z władcami tłumaczyli wzrostem dobrobytu, kapłani bożą łaską, a cynicy militarnymi sukcesami Draklenów przed piętnastu-dwudziestu laty, Wciąż jednak chłopcy górowali wzrostem nad dziewczętami i takie jak ta, mierzące przeszło sążeń pannice, spotykało się rzadko. Może i nie była wyższa od Debrena, ale niższa nie była na pewno. I to na bosaka. Poza tym, choć niby szczupła i mająca do pokazania kształty ciekawsze od dam znad kominka, rozrosła się nie tylko w górę. Ani płócienna koszula nad kolana, ani nałożona na ten nocny strój skórzana tunika, modna wśród zaciężnych knechtów, nie były w stanie ukryć przed światem mocnych łydek i zaokrągleń bicepsów. Bez wątpienia była silna.

Była też ładna na swój sposób.

W dłoni, dość niedbale, trzymała nie miecz, jak sądził, ale zdjęty znad paleniska rożen.

– Na wstępie chcę ci przypomnieć, że pozory lubią mylić – powiedziała, śmiało patrząc mu w twarz.

Oprócz ognia w kominku przy drzwiach paliły się jeszcze dwie żywiczne szczapy, lecz światła z tego wiele nic było i nie umiał określić barwy jej oczu. Włosy miała ciemne, na pewno nie odziedziczone po jakimś drakleńskim zagończyku i nie dość szybkiej w nogach matce. Ich koloru również nie potrafił jednak odgadnąć. Widział tylko, że są wilgotne, choć z ganku pod deszcz nie schodziła, a dach nad gankiem aż tak bardzo nie przeciekał.

– Świadomie używam słowa „przypomnieć”, kmiotku, bo teraz widzę, żeś żaden kmiotek. Bywałeś w świecie.

– Bywałem. – Wolał czekać i słuchać, niż mówić. Ochrypły, niosący zapach gorzałki głos dziewczyny podobał mu się. Chociaż nie pracowała tu na pewno jako śpiewaczka.

– To dobrze. Podróże wzbogacają wyobraźnię i uczą pokory. Człek bywały nie pomyśli: „Plwać na gówniarę, pijana jest, skoczę, za kudły złapię, nim się obejrzy, a jak się szarpać będzie, to za karę jeszcze wychędożę porządnie”. Człek bywały wie, że pijana baba z brudnym rożnem może być gorsza niż wilkołak, bo sama nie wie, gdzie uderzy.

– Nie jesteś aż tak pijana, księżniczko – posłał jej lekki uśmiech, choć wygrany w kości czar zawiódł go srodze. Zero wina, sto procent domieszki w poddanym badaniu trunku; do rzyci z takimi testami. A choćby napomknąć, ile owego trunku w siebie wlała, to już nie łaska?! – I skakać na ciebie nie zamierzam. Niezależnie od tego, jak pewnie stoisz na nogach.

Coś zalśniło złowrogo. Może oczy, może lepiący się od tłuszczu pręt rożna.

– Już drugi raz mnie tak nazwałeś – powiedziała pozornie obojętnym tonem. – Jeśli zrobisz to po raz trzeci, nie podając powodu, może cię spotkać duża krzywda. Ja, widzisz, mieczem chłopa na pół przeciąć potrafię. Nie z góry na dół, co prawda, jeno w poprzek, ale to też wystarczy, nie uważasz?

– Wybacz, księ… – ugryzł się w język. Dziewczyna nawet nie drgnęła. – To taka językowa maniera, trudno nad tym zapanować. Nie ma nic wspólnego z kpiną i wytykaniem komukolwiek niskiego stanu, ale miałaś prawo poczuć się urażona, więc raz jeszcze przepraszam. – Odczekał chwilę. – Nie bierz tego za złośliwość, lecz to, co trzymasz w ręku, to nie miecz, tylko…

– Wystaw sobie, że wiem – przerwała mu gniewnie. – I że rożnem tak samo do grobu cię poślę, jeśli gadać z sensem nie zaczniesz. Czego tu szukasz, Debrenie z Dumayki? Szczerze, bez krętactw.

Stłuczony drzwiami nos działał coraz lepiej, najwyraźniej blokada była tylko chwilowa albo kupieckie zaklęcie nałożyło się jakoś na poprzednie. Czuł wyraźnie nie tyle zapach, co brak zapachu kobiecego ciała. W połączeniu z silną wonią najtańszego z szarych mydeł, mięty i odrobiny aromatu wędzonki, oznaczać to mogło tylko jedno: że dziewczyna trafiła tu wprost z kąpieli. Mikstura z miętowych wytłoczyn przyprawionych sadzą z komina uchodziła za znakomity środek do mycia głów. Odstraszała nietoperze, które, jak wiadomo, lubią wplątywać się w ludzkie włosy.

– Głównie książek – powiedział z lekkim roztargnieniem. Próbował dowiedzieć się o ciemnowłosej czegoś więcej poza tym, że przesadnie lubi czystość i boi się nietoperzy.

– Hę? – Przez chwilę była zbyt zdziwiona, by okazywać gniew. – Powiedziałeś: książek? – Potwierdził skinieniem. – Woda w Pirrendzie jest chyba brudniejsza, niż władze przyznają, boś do reszty zgłupiał. Czy to – wymierzyła rożnem w słupobabę – to ci wygląda na bibliotekę?! Wiesz w ogóle, co to takiego biblioteka?!

– Słyszałem, że macie tu parę ksiąg. Nie tyle co w bibliotece, ale za to cennych. Moich.

Zrobiła krok przed siebie. Mogła teraz łatwiej przebić go rożnem, lecz chodziło jej chyba tylko o lepsze oświetlenie. Tak czy siak, stała bliżej i pachniała wyraźniej. Gorzałką przetrawioną jakiś czas temu. I inną, świeżą, wylaną dopiero co z gąsiora.

– Twoje księgi? A kimże ty jesteś, gołodupcu, żeby mówić o swoich księgach? Poetą z pijaństwa wracającym? Poborcą podatków, którego zbój Yenoszczyk dopadł? Domokrążcą z tych, co to Księgę Świętą w wersji obrazkowej prostaczkom sprzedają? Nie, wróć. Prostaczków pobożnych nie brakuje, najgłupszy na tym handlu by aż tak nie zbiedniał. No więc kim jesteś, Debren?

Wolałby, by zamilkła. Mieszanka zapachów z jej ust – a teraz, gdy czar zadziałał z pełną mocą, sięgał węchem znacznie głębiej – zbyt mocno drażniła zmysły, maskując resztę. Ale nie dlatego jej powiedział.

– Magunem.

Najpierw zbladła, co dostrzegł mimo podłego oświetlenia. Potem poczerwieniała. Chyba. Teoretycznie mogło to być posinienie albo i trupia zieleń. Rożen nadal skierowany był w glinianą podłogę, nieco przed prawą, cofniętą stopą, Debren jednak nie łudził się. Od chwili, gdy oberwał znienacka drzwiami, ani razu nie był tak bliski śmierci.

– Czarokrążca – powiedziała cicho, przez zęby, do samego końca wahając się między wypowiedzeniem tego słowa a pogardliwym splunięciem. Milczała wystarczająco długo i Debren zdążył nazwać to coś, co tłumiła wieczerza z dużą ilością cebuli, samogonu i wędzonych ryb. – Badacz magii i układacz nowych zaklęć. Patrzcie, patrzcie… Cóż za zaszczyt dla naszych niskich progów. Nie dość, że czarodziej, to jeszcze magun.

– Nie tak niskich. – Usiadł na obmurówce paleniska, zaczął rozcierać stłuczoną, zabłoconą stopę. – Mało sobie palca nie złamałem. Pirrend aż tak wylewa?

Nie pchnęła go czworokątnym prętem, który był krzywy, tępy, ale wystarczająco zabójczy, by wyjść plecami, choćby przez kręgosłup. Prawie wiedział, że nie pchnie. Prawie.

– Nie o próg się potknąłeś, panie czarnoksiężniku. – Jej głos uspokoił się, ochłódł. – To deska, wcześniej zawieszona na kołatce. Z napisem: „Nieczynne aż powiem. Idźta gdzie indziej. MD”. MD znaczy Mama Dunne. Ciekawe, że taki uczony pan dwóch zdań nie umie przeczytać, względnie treści przeczytanej zrozumieć.

– Próbowałem. Ciemno tam jednak, jak w…

– Widzę, żeście próbowali, wielmożny panie. Macie plamę inkaustu na czole, coś jakby bukwa „o”, choć może to guz. Złamaliście tę deskę waszym uczonym czerepem. Myślę, że życie wam ocaliła. Jakby tak który ćwiek trafił, o kołatce nie wspominając…

– Zawsze tak gości przyjmujesz… księżniczko?

Zaryzykował. I nie przeliczył się. Czubek rożna drgnął tylko o cal, po czym znieruchomiał.

– Bez dwóch zdań mistrz magii pełną gębą – powiedziała przez zęby. – Bezczelny i arogancki. Co z tego, że w jednych portkach i śmierdzącej kapocie? Od razu widać, kto zacz. Proszą: nie właź, a on włazi. Proszą: waż słowa, a on nie waży. Cały magik czarokleta, nic dodać, nic ująć.

– Nie lubisz czarowników, księżniczko – stwierdził z lekkim uśmiechem.

– Wyczytaliście to z moich myśli, panie Debren?

– Nie czytam ludziom w myślach. To trudne i niegrzeczne. A w twoim wypadku całkiem zbędne. Księżniczko – dokończył z premedytacją.

– Uważaj – mruknęła. – Widywałam magów na wojnie. I tych normalnych, co różne użyteczne zaklęcia bojowe rzucali, i magunów, którzy skanowali magię nieprzyjaciela, ostrzegali, co się kroi, i nosy wysoko nosili, wodzom doradzając. Wszyscy oni ginęli dokładnie tak samo jak zwykli śmiertelnicy. Czasem tylko bardziej zdziwieni, że miecz zdążył przed czarem. Zasada trzech razy nadal obowiązuje. Jako kmiotek nie wyczerpałeś limitu, ale jako mistrz magii… już tak. Wytłumacz się z tego albo wyczaruj sobie migiem zbroję.

– Za stary jestem, by szybko zmienić nawyki. – Bez pośpiechu zdjął skórzaną pelerynę, rzucił w kąt, nastawił nagie plecy na ciepło ognia, uśmiechnął się błogo. – Uch, ależ miło. Nie masz pojęcia, jak przemarzłem przez te trzy dni. Ząb mi na ząb nie trafia.

– Ja czekam, wielmożny.

– Ja też czekam, kruszyno. Na twoje imię. Czy choćby wzmiankę na temat profesji, stanu… Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Więc na wszelki wypadek mierzę wysoko.

– Na początek przestań kpić – warknęła. – Byli już tacy, co podśmiewali się z mojego wzrostu. I też im ząb na ząb nie trafia. Z braku zębów.

– Nie kpię. Wbrew powszechnemu mniemaniu nie każdy z nas jest aroganckim chamem. Dlatego mam do ciebie prośbę, dobra niewiasto. Wyświadcz mi przysługę i usiądź na tym zydlu, zamiast przymierzać się do kopnięcia nim we mnie. Bo widzisz, grzeczność nakazuje mi stać, gdy dama stoi obok, a ja nóg nie czuję.

Przysunęła stołek nogą, jeszcze niezdecydowana.

– Nie jestem dobrą niewiastą. Ani siostrą, że uprzedzę. Ani żabcią, kaczuszką, serdeńkiem, dziureczką słodką, panienką, ślicznotką… – urwała, widząc sztuczną, wystudiowaną powagę Debrena. Usiadła z rozmachem, aż zydel stęknął. – Jestem Lenda Branggo, z podwójnym „g”. Ale nie nazywajcie mnie tak.

– Nie będę. Dzięki, Lenda.

Siedzieli jakiś czas. Blisko. Między ich bose stopy weszłaby jeszcze jedna, ale nie więcej. Za daleko na dobre kopnięcie, na sztych rożnem – w sam raz.

– Przysuń się bliżej ognia – powiedział cicho. – Przecież widzę, że ci zimno.

– I co jeszcze widzicie, wielmożny? – Nie poruszyła się.

– Nie nazywaj mnie tak. Wystarczy Debren. A widzę, żeś tu przygnała prosto z balii. Nie wytarłaś się dobrze i jest ci zimno. Głównie dlatego… – urwał.

– Nie krępuj się, Debren. Strasznie mnie ciekawi, ile jest prawdy w tym, co się o wiedzących mówi. Że tacy bystrzy.

– Masz gorączkę – uśmiechnął się lekko, ostrożnie. – Nic groźnego, po prostu… No, jesteś kobietą. Wiesz, o czym mówię.

– Wyobraź sobie, że wiem. – Chyba się nie obraziła. – I nawet wiem, skąd ty wiesz. Nienawidzę tego i zawsze wściekła łażę, jak mnie to nachodzi. Łatwo poznać. Szlag mnie trafia, że tatko nie postarał się lepiej i nie spłodził syna. Wam to dobrze. – Oparła pręt o stołek, założyła nogę na nogę, schyliła się lekko, sięgnęła dłonią do stopy. – Cholerna Dunne, drzazg tu wszędzie… Nie bój się, Debren, to już z górki. Jeszcze ta noc, a potem miesiąc spokoju. Już mi złość mija, krzywdy ci nie zrobię. O ile, rzecz jasna, w uczciwych zamiarach tu przyszedłeś.

– W uczciwych. Nie jestem medykiem, ale trochę się na tym znam. Jeśli pozwolisz…

– Obejdzie się. Paznokcie mam dłuższe, a i oczy niezgorsze. Wydłubię sobie sama.

– Ja nie o tym – powiedział, choć to właśnie na mocno odsłoniętą nogę dziewczyny się gapił. – Ciebie coś boli, Lenda. Jakaś źle gojąca się rana, trochę ropy chyba… Gorzałka z ziołami dobra rzecz na źle gojące się rany, ale…

Zastygła z pochyloną głową, łypiąc ponuro oczami spod smolistoczarnej grzywki.

– Kim ty jesteś? – zapytała głuchym głosem. – Kto cię przysłał?

– Już mówiłem: magunem. I nikt mnie nie przysyłał. W ogóle nie wybierałem się do Vijuki; nocą mieliśmy pod murami przepłynąć.

– Na południe, na Żółte Pola? – zmrużyła nieładnie oczy. – Jak daleko? Bo chyba nie do samego ujścia Pirrendu?

– I owszem. Do samego morza, a potem za morze. Dostałem robotę na galerze. Nie pogańskiej, nie patrz tak. Genza ciągle jeszcze parę kolonii nad Mrocznym Morzem trzyma. Koń mi okulał w górze rzeki, więc przesiadłem się na flisacką tratwę. Miało być szybko i tanio, choć retman nie krył, że i nie całkiem legalnie. Podobno macie tu embargo na spław drewna.

– Ja od polityki stronie. – Mówiła powoli, bacznie mu się przyglądając. – Zamtuzy powinny być apolityczne, nie uważasz? Ale z drugiej strony… Za przemytników nagrodę w ratuszu dają. Czemu miałabym na ciebie nie donieść, hę?

– Bo dobra z ciebie dziewczyna. Bo ja też apolityczny jestem. Bo płynąłem tratwą, by dostać pracę i na chleb zarobić, bo tak jak tobie ani mi rodzaj pracy szczególnie nie odpowiada, ani chleb słodko smakować nie będzie I na koniec: bo jestem magunem. Co oznacza, że moja przyjaźń dużo bardziej się od nieprzyjaźni opłaca.

– Do pierwszych kurów jeszcze trochę – zerknęła na zawieszoną nad szynkwasem klepsydrę. – Ratusz zamknięty, pośpiechu nie ma. Mów dalej, Debren.

– Historia jest krótka i prozaiczna: flisacy wzięli zapłatę za przejazd, ale uznali, że to mało, więc w nocy opadli mnie śpiącego, sznur z kamieniem na szyję zarzucili i w wodę zepchnęli. Mój dobytek popłynął na południe rzeką, a ja gonię go pieszo. Trzeci dzień.

– Dużo tego było? Bogate z ciebie panisko?

– Ubrania, różdżka, parę groszy w srebrze. No i księgi. To o nie głównie chodzi.

– Zgaduję, że nie gnasz tak zaciekle za Królewną i siedmioma zbereźnymi krasnoludami Flintusa ani niczym podobnym. – Powróciła do wyciągania drzazgi z nogi. – Jaki pan, takie księgi. Twoje są pewnie o czarach. Czyli słono kosztują.

– Widzę, że znasz się na literaturze. Tylko tej fachowej, którą Mama Dunne w ramach kursów doskonalenia zawodowego wam czyta, czy tak w ogóle?

– W ogóle. A odpowiadając na twoje okrężne pytanie: nie, nie pracuję tu w klasycznej dla długonogich dziewek roli. Trochę za długie mam te nogi, tylko klientów bym straszyła. Oficjalnie jestem odźwierną. Znam się na tym, jak chyba zauważyłeś. – Debren zaprzestał rozcierania guza, względnie bukwy „o”, poślinionym palcem i uśmiechnął się fałszywie. – Widzisz, tutejsi mieszczanie zacofani są, nie szanują niewiast. Lubią zacząć pochędożkę od paru szturchańców i na paru skończyć, a to towar psuje i ceny zbija.

– Światły Wschód znalazł na to receptę – zauważył Debren. – Dobry wykidajło z tęgą pałą czyni cuda.

– I tu tak było, póki się Kościół nie wtrącił. Nowy biskup jak nastał, lat temu ze trzy, z miejsca zapowiedział, że ład boży ma być i z relatywizmem moralnym to on raz-dwa skończy. No i zakazał chłopów w zamtuzach zatrudniać, że niby męskie kurewstwo to szatański wymysł i walczyć z tym trzeba bardziej niż z poganami. Moim zdaniem przesadził, bo jak chłopom dobrze się we własnej kompanii gorzałkę żłopie, poluje i mieczami rąbie, do czego bab nie dopuszczają, to pewnie i w łóżku sami sobie nieźle radzą. Ale sądzić się z przewielebnym nie będę, bo na dobre to nam, białogłowom, poszło. Raz, że niektórzy z braku laku ku żonom się na powrót zwrócili, a dwa, że sporo posad się zwolniło. Bo władza, jak to władza, durna jest i ślepa, więc wprawdzie tu i ówdzie gładcy chłopaczkowie dalej po cichu tyłka dają, ale za to wszystkich stajennych, parobków, wykidajłów i szynkwaśnych na bruk posłano. Dziewki posiniaczone chodziły, klienci się rozbestwili. I tak dostałam pracę. W samą porę, bo wojenna rana jeszcze mi się nie zagoiła, a pieniądze wyschły. Miałam krzepę, wprawę, no i nosiłam spódnicę, więc mnie Mama Dunne przygarnęła. Płaci słabo, ale nie narzekam. Łaźnię w piwnicy za to tu mają.

– Rozumiem. – Z pewnym wysiłkiem oderwał wzrok od jej kolana, podniósł wyżej, popatrzył na pierwszą w życiu osobę, która przy wyborze posady kierowała się bliskością łaźni czy chociażby żartowała w tak oryginalny sposób. – Te blizny to po strzale? – Zmrużyła gniewnie oczy i naciągnęła niżej koszulę. – Wybacz, nie moja sprawa.

– Zgadza się. Moje blizny, rany i babskie krwawienia ciebie nijak nie dotyczą. Jesteś magunem, twoja nieprzyjaźń się nie opłaca, więc doceń mój gest, idź do stajni i prześpij się tam do rana. Sam i tylko na sianie, ale za to gratis. I bez duszy na ramieniu. Zdecydowałam, że nie odprowadzę cię do ratusza. Do stajni idzie się prosto i w lewo, trafisz i bez posługiwania się magią. Dobrej nocy. Debren.

– Dobranoc, księżniczko.

– I jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze nie czaruj, póki tu jesteś. Choćby miały to być całkiem niewinne czary, A po drugie: jak cię rano koguty obudzą, otrzep słomę i idź swoją drogą. Nie życzę ci źle, ale my tu ostatnio nie lubimy czarokrążców. Podrzucę ci kawałek chleba, może jakieś chodaki… Niejedno klienci zostawiają, zdziwiłbyś się. Ale nie zachodź mówić: „Do widzenia”. Ostatni raz się widzimy. Bez urazy. I nie wychodź z tej stajni przed wschodem słońca. Przysięgnij.

– Nie wyjdę.


* * *

Koni w stajni nie było, za to siana sporo. Budynek sąsiadował z mieszkalnym, więc Debren wspiął się po drabinie na wyżkę, po omacku, bez czarowania wyszukał kawałek cieplejszej ściany i zaczął mościć zaciszne gniazdo. Nie jako pierwszy chyba: najpierw trafił stopą na gąsiorek, pusty, ale wyraźnie jeszcze pachnący ziołowym likierem, słodkim paskudztwem, z niezrozumiałych powodów cieszącym się wśród mieszczańskich dziewcząt opinią wykwintnego napoju prawdziwych światowców, a potem, już po zawieszeniu na krokwi przemoczonych spodni – także na dziurawą derkę pod siodło. Była stara, niewiele warta, ale ktoś ją wyprał przed przyniesieniem tutaj. Teraz pachniała myszami, kobiecym potem i przynajmniej trzema mężczyznami. Debren owinął się nią, zagrzebał w słomie i błyskawicznie zasnął.

Nie był pewien, co go obudziło. Dach stajni, nie dość że wciąż obstukiwany palcami deszczu, kryty był glinianą dachówką i trzeba by się zdrowo naczarować, by ustalić, gdzie wisi księżyc i jak wiele czasu minęło, odkąd widział słabą poświatę nad narożnikiem ostrokołu. W każdym razie było jeszcze całkiem ciemno. Spał krótko. Za krótko, by słabe posapywanie mogło go wyrwać ze snu.

Leżał bez ruchu. Wsłuchiwał się. Bardziej w aurę tego miejsca, nieme szepty wibrujące w ciemności niż w poskrzypywanie desek i stłumione pojękiwanie gdzieś w dole. Pojawiło się coś, czego przedtem nie było.

– Oooch… miły mój… oooch, tak… tak. – Głos był raczej kobiecy niż dziewczęcy. – Rozpalasz mnie. Płonę cała.

Debren już wiedział. Prawie. Żeby zyskać całkowitą pewność, musiałby się odezwać, ale nie chciał tego robić. Wyczuwał obecność trzeciej osoby. Dziwną, bardzo nietypową.

No i obiecał Lendzie nie czarować.

– Na Machrusa… jak ty to… oooch. Coś ty zażył? Matko… jakby kto wrzątkiem…

Deska skrzypiała, teraz jakby wolniej. Jakby… bojaźliwie… Nie, bzdura. Debren powtarzał sobie, że powinien się skoncentrować i albo zasnąć, albo zabrać się do rzeczy jak na fachowca przystało. Ale był zbyt zmęczony i bolała go głowa. Trochę od czarów, trochę od drzwi.

– Ja nic, aby śledzia na wieczerzę czosnkiem przegryzłem.

Deska jak deska, ale on jest przestraszony, ocenił magun. I bardzo młody.

– Pani Dunne… to chyba… Mnie też się ciepło zrobiło. Co to…?

– Ooooch, mój ty słodziutki. Dorzucę ci jeszcze pięć… nie, cztery… tylko rób tak dalej. – Przez chwilę było cicho, jeśliby pominąć skrzyp drewna. – Jak mówiłeś? Śledzie i czos… Oooo…!

Debren machnął ręką na zasady, pomógł sobie zaklęciem i zasnął.


* * *

Twarz była okrągła, nalana. Rozdęta jak czerwony spocony księżyc i jak księżyc upstrzona krostami. Przykryta od góry snopem na elektryzowanych włosów niczym tarcza srebrnego globu, nad którym przemyka garść komet. Widział oczy, szeroko rozwarte, czarne, płonące, i usta rozchylone bezwiednie. Lśniące śliną. Usta kogoś głodnego, skręcającego się z głodu. Śliny było mnóstwo, przelewała się przez szerokie wargi ospowatej gęby, przez rzadkie, pojedyncze włosy wyrastające z cofniętego podbródka. Kapała… na głowę. Jego głowę. Ozdobioną guzem, względnie bukwą „o”.

Jasny szlag – dach przeciekał. Dokładnie nad nim, choć deszcz ustał, a przed zagrzebaniem się w sianie Debren upewnił się, że te akurat dachówki są całe i leżą jak powinny.

Podniósł się, by przesunąć derkę. I usłyszał krzyk.

Kobieta. Gdzieś za ścianą… Chyba. A może kot? Wiatr?

Słuchał. Szczekania psa, daleko, może nawet na podgrodziu. Śpiewu jakiejś wesołej kompanii pijackiej, dużo bliżej, bo wyławiał nawet pluśnięcia tych, co padali w kałuże, i rechot pozostałych. Dźwięku piszczałki strażniczej na wałach. Chrobotu myszy.

Krzyk się nie powtórzył. Sięgnął po spodnie i wzdrygnął się od lodowatej wilgoci. Mógł pójść nago, ostatecznie to zamtuz, dookoła palisada na półtora chłopa… Ale Lenda.

Położył się po chwili wahania. Nie, nie chciał spotkać tej wyrośniętej pannicy, nie nago, osłonięty jedynie własnymi, skrzyżowanymi wstydliwie dłońmi. Nie ona krzyknęła. Ciekawa sprawa, koty podejrzewa, wiatr, a tego jest pewien – że nie ona. Do niej by…

Dość. To nie Lenda Branggo z podwójnym „g”. A bieganie po Vijuce i świecenie wiadomo czym kosztuje grzywnę i groszy siedem.

Zanim ponownie zapadł w sen, przypomniał sobie o obietnicy. Ciekawe.


* * *

Przyszły rano, między wschodem słońca a pierwszymi kogucimi pieniami. Na tyle wcześnie, by zaskoczyć go we śnie i na tyle późno, by nie szukać po ciemku. Mądrze, ale też nie głupiec nimi dowodził.

– Ksemi, stań tu i mierz w prześwit. – Kiedy szeptała, jej głos nie brzmiał tak szorstko. – Szczapa, jak to trzymasz, durna babo? Kogo chcesz dźgać, szczura? Grotem do góry. Tfymajfie fę folelną dwabinę…

Tym razem była w butach. Do pół łydki, kawaleryjskich, ale bez ostróg. Z prawego sterczała kościana rękojeść noża. Drugi nóż trzymała w zębach. Opinające zgrabne nogi spodnie, ta sama co poprzednio tunika, wzbogacona medalionem koła popłatnego, w rękach pałka jak u draba z dzielnicy portowej, włosy ściągnięte do tyłu, mocno za głową związane.

Było szaro. Wciąż nie rozpoznawał barwy jej oczu. Rozczarowanie i błysk desperacji rozpoznał.

– Tak myślałam. – Teraz, gdy napotkała jego przytomne, trochę kpiące, a trochę ostrzegawcze spojrzenie, plany uległy zmianie i nóż z ust powędrował do lewej dłoni. – Tylko uczciwi śpią twardo. I pijacy. Trzeba było cię porządnie ugościć. Mój błąd.

– Witaj, Lenda. I wy, szanowna pani kucharko.

Pyzata niewiasta o poklejonych ciastem włosach omal nie odpadła od lewej drabiny. Przeżegnała się szybko i nawet udało jej się nie zgubić ściskanego w garści pogrzebacza, widać było jednak, że sama na wyżkę nie wejdzie. Za to przez ostatni szczebel prawej drabiny przelazły szybko aż dwie. Młodziutka, wystraszona, oburącz ściskająca tasak, w taniej lnianej sukienczynie, i chuda, mała, trzy razy starsza, o urodzie, fryzurze oraz czystości wysłużonej miotły. Ta była ubrana w nieco znoszoną zieloną suknię z adamaszku, wciąż wartą tyle co dobry wół, a w charakterze dodatku do niej dźwigała krótką kolczugę i toporek.

Cała trójka zatrzymała się tuż przy drabinach, dobre dwa sążnie od zagrzebanego w słomie czarodzieja.

– Nie wiem, w czym rzecz. – Debren usiadł, zagarnął więcej słomy na brzuch i biodra. – Ale zostańcie tam, gdzie stoicie, póki sobie tego nie wyjaśnimy.

– Kupą – syknęła ta o urodzie miotły. Debren szybko złożył palce, wymierzył wprost między małe blade oczy. Kobieta cofnęła się, omal nie przekroczyła ostatniej belki, za którą było dziesięć stóp pustki, twarde klepisko, a może i Szczapa ze zwróconym już prawidłowo grotem.

To je trochę otrzeźwiło. Całą trójkę. Kucharka już wcześniej na dobre i złe przyrosła do drabiny.

– Nie szukam zwady. – Święta prawda, szukał brzegu derki i sposobu owinięcia się nią tak, by wypadło to godnie i mało żałośnie. Przeklęte baby. – Może trochę zabarłożyłem, wybaczcie, ale już sobie idę. Nie chcę kłopotów.

– Daj tu tę kuszę, Ksemi – rzuciła przez ramię nieładnie uśmiechnięta Lenda. – A ty, Debren, nie strasz. My tu same niewiasty, ale nie z tych strachliwych. Większych od ciebie chwatów się w „Różowym Króliku” na łopatki rozkłada, ostatnie soki z nich wyciska i półżywych za wrota ekspediuje.

– Wierzę – zmusił się do równie nieprzyjemnego uśmiechu. – Ale kuszę zostawcie na dole. Bo krew się poleje. Babska. I nie mówię o twoich ciężkich dniach, księżniczko.

– Dudkaj się – warknęła. – Ksemi!

Znowu zademonstrowała szybkość i kocie wyczucie przestrzeni. Za plecami obu pozostałych, gdzie praktycznie nie było miejsca, w dodatku wpychając w biegu kord między zęby i nie tnąc ani policzków, ani warkocza tej z tasakiem, dopadła wolnej drabiny. Ksemi, może nie tak szybka, za to reagująca na pierwsze zawołanie, już tam była, już podawała zza belki myśliwską lekką kuszę.

Zabrakło im dwóch stóp. Debren uderzył odruchowo, gangarinem, w dodatku mocno. Na szczęście mało precyzyjnie i na szczęście ta miotłopodobna potknęła się, klapnęła tyłkiem na belki. Ktoś pisnął; „Łój!”, czyjeś nogi zadudniły o szczeble, szczęknęła zapadka kuszy, a potem, niedaleko, ale już za ścianą, rozległ się przeraźliwy kwik.

– O Machru! Zabili! Na śmierć zabili! – zapiszczał histerycznie cienki, kobiecy głos na dole. – Ksemi zabili Matko Bożyca! Matko Dunne!

– Kupą – wymamrotała wiedźma w kolczudze. Zaczęła się podnosić, po czym usiadła z powrotem i wytrzeszczając przerażone oczy, zwymiotowała wprost na zielony adamaszek swej spódnicy. Debren, korzystając z chaosu, przeturlał się na bok, wyrwał derkę spod pośladków, przerzucił na wierzch. Młodziutka, blada jak jej giezło, zamknęła oczy i z rozpaczliwym jękiem machnęła tasakiem w stronę maguna. Tasak zawirował, minął Debrena, uderzył w kalenicę, odłupał wielką drzazgę, strzaskał dwie dachówki i spadł na podłogę.

Coś zakrztusiło się kwikiem, plasnęło w błoto, ucichło,

– Nic… nic mi nie…

– Żyjesz, Ksemi?! – Znów histeria, dla odmiany radosna. – Żyjesz!

– O kuwwa watś… – Splunięcie: złością i resztkami strachu. I trzymanym w ustach nożem. – Dosyć! Cisza, powiadam! Zamknij dziób, Szczapa, i zobacz, kogo tak… Na połamane członki Machrusa, mam nadzieję, że to żaden z tych zboczonych gówniarzy, podpatrywaczy zasmarkanych…

Debren gorączkowo zmagał się z derką, bezskutecznie próbując zawiązać ją sobie wokół bioder.

– O matko… – Szczapa już nie krzyczała. Stała chyba w otwartych drzwiach, bo zrobiło się jaśniej. Choć może to dzięki dziurze w dachu. – Zabili. Chy… chyba całkiem.

– Toć żyję – stęknęła Ksemi.

– Maciorę zabili, naszą Łaciatkę… Bełt z niej sterczy. Taka dobra świnia, Bożycu miły… Ani zipnie. Kałuża cała we krwi.

Zrobiło się cicho. Zielona dyszała ciężko, dzieweczka z warkoczem wciąż nie otwierała oczu. Kucharka znikła.

– Wyjdźcie – powiedziała półgłosem Lenda. – A ty, Debren, jeśli masz co chować pod tą szmatą, przestań wyżywać się na dzieciach i zwierzętach. To nie dla ciebie przeciwnik. Ze mną się zmierz, sam na sam. Uczciwie i bez czarowania. Tu i teraz.

– Z tobą, bez czarowania? – wykrzywił cierpko usta. – To chyba w łożu.

Słońce stało już wyżej, niż myślał. Udało mu się dostrzec, że pociemniała na twarzy.

– Stawaj, tchórzu – syknęła.

– Goły, przeciw dziewce postury niedźwiedzia? Dzięki, nie skorzystam. Zawołaj lepiej swoją panią, czas chyba pogadać z kimś rozsądnym.

Przykucnęła, podniosła wypluty przed chwilą nóż. Mały, poręczny, z kościaną rękojeścią. Bardzo paskudny. Debren napiął mięśnie.

– Czekaj, Lenda. – Kobieta w kolczudze dźwignęła się chwiejnie, odrzuciła wiecheć słomy, którym przetarła sukienkę. – Czekaj. To naprawdę czarodziej.

– Zaraz tak go palnę, że odechce mu się raz na…

– Zawrzyj gębę, dziewko głupia. Jak każę, to palniesz, ale nie teraz.

Debren, trochę zdziwiony, zerknął najpierw na Lendę, zaciskającą usta w bladą kreseczkę, potem na tę drugą, której głos w końcu rozpoznał.

– Bo jeśli to nie ten, którego szukamy, to chyba pomoże nam znaleźć tamtego. – Wzięła się pod kościste boki, zadarła wyżej ostry, trochę ptasi nos. – Bez szemrania i wkładając w to cały swój magiczny kunszt. A wiecie czemu, panie Debren? Boście właśnie przelali tę obiecaną babską krew. Najdroższą, jaką mam w swoim żywym inwentarzu, może wyłączając Ksemi, która dziewictwo jeszcze nosi i z dobrego domu tu trafiła. Łaciatka to nie taka sobie zwykła świnia, to królowa wśród świń. Z Depholu była, sztuką tamtejszych magów od ryja aż po ogon uszlachetniona i droga jak cholera. Jesteście mi winni duże pieniądze, mistrzu Debren, i odpracujecie je teraz. Czy to jasne?

– Jasne – powiedział z powagą. – Jasne, Mamo Dunne.


* * *

– Dobra jajecznica – przetarł usta rękawem pikowanego kaftana, pozostawionego pod „Różowym Królikiem” przez jakiegoś roznamiętnionego kupca. – Żal, że jajek w niej tak mało. Dolej jeszcze tego grzanego, Ksemi. Zimno w tej waszej stajni.

Dziewczyna, wciąż trąc stłuczony o drabinę łokieć, skwapliwie sięgnęła po parujący dzban z przyprawionym korzeniami piwem. Bała się Debrena. Wszystkie się go bały i pewnie dlatego izba świeciła pustkami. Z drugiej strony – to był wciąż dom uciech. Mało ucieszny w tej chwili, lecz rządzący się swoimi prawami. A te mówią, że personel bez ważnych przyczyn nie wstaje z łoża przed południem.

– Wystarczy – rzuciła Lenda głosem zimniejszym niż stajnia. – Możesz odejść, Ksemi. I zabierz dzban. Pan czarokrążca jest na służbie, a na służbie się nie pije.

Dziewczyna z wyraźną ulgą znikła za drzwiami kuchni. Dochodził stamtąd stukot naczyń i woń zacierki. Debren pomyślał, że personel czyni słusznie, nie spiesząc się na śniadanie.

– Tym piwem nawet dobry czarodziej nie dałby rady się upić – powiedział z wyrzutem. – Jeśli takim samym raczycie gości, to nie dziwi mnie ten zastój w interesie. Cienkusz, aż w brzuchu piszczy. Już wolałbym trochę twojej okowity. Apetycznie pachnie.

– Mojej okowity? – Lenda posłała mu kosę spojrzenie. Debren odwzajemnił się zdziwionym półuśmiechem, po czym popukał się lekko po nosie. – Dudkaj się. I przestań węszyć psią modą. Bo cię ktoś w końcu jak sobakę odruchowo potraktuje.

Siedziała wsparta łokciami, po męsku, i opuszkiem palca gładziła klingę spoczywającego na blacie miecza. Delikatnie. Miecz był ostry.

– Dunne nie chce się przyznać, ale wierzy w to, w co, jak twierdzi, nie wierzy.

– Że Bóg was pokarał? Za wszystkie wszeteczeństwa, jakie tu mają miejsce? – Starał się wykazać, że potrafi jeść zachłannie i mówić równocześnie. – Powiedziała przecież wyraźnie, że to wroga robota konkurencji. Dużo głupich plotek, odstraszających klientów, i parę mętnych faktów, które różnie można interpretować.

– Dunne nie użyła tak wyszukanych słów. To prosta baba, zaczynała od wypasu gęsi na grodzkich łąkach. A te fakty… – dotknęła kolistego medalionu. – Nigdy tego tutaj nie nosiłam, bo to chyba obraza boska. A teraz, widzisz, noszę. Żołądek masz mocny, Debren? To chodź. Pola spłacić dług.

Wetknęła miecz do pochwy i nie patrząc za siebie, ruszyła ku schodom. Dopiero teraz, oglądając ją jak przedtem Ksemi, magun zwrócił uwagę na jej specyficzny sposób chodzenia. Stawiała stopy trochę szerzej, jak kawalerzysta po długiej jeździe w mało wygodnym siodle. I ciągnęła za sobą zapach też nieodparcie z wojskiem się kojarzący: gorzałki i zasypki do onuc, której jeźdźcy – fakt, że ukradkiem – niemowlęcą modą używali. Nie była tak czysta jak wtedy, nocą, ale też Debren dawno zrezygnował z podostrzania zmysłów magią i nie raziły go różne niemiłe dodatki do zapachu kobiecego ciała. A ten był miły. W ogóle nieporównywalny z godnym kozła bukietem, jaki roztaczała wokół siebie Mama Dunne, a i – choć w mniejszym stopniu – prawie każda z dziewczyn. Czystość wyszła z mody jakieś dwa wieki temu, gdy zaczęły się kłopoty z opałem.

Próbował nie myśleć zbyt wiele, jaka to dolegliwość, wymuszająca częste stosowanie wody, zasypek niemowlęcych i kawaleryjskiego kroku, mogła przytrafić się Lendzie Branggo z podwójnym „g”. I nawet udało mu się. Problem polegał na tym, że w miejscu takim jak „Różowy Królik” niepotrzebne były długotrwałe przemyślenia w tej kwestii, zaś wnioski narzucały się same, niezależnie od woli stawiającego sobie pytania. Przykre wnioski, zbyt słabo łagodzone świadomością, że comiesięczne kobiece dolegliwości w skrajnych przypadkach mogą dawać podobne objawy. Przykre było głównie to, że w ogóle zaprzątał sobie myśli osobą odźwiernej w podrzędnym zamtuzie. Coś niedobrego działo się najwyraźniej z jego głową. Cholerna kołatka na cholernych drzwiach.

– Powiedz, co o tym myślisz – odezwała się półgłosem Lenda, stając przed innymi drzwiami, jednymi spośród kilkorga ciągnących się szpalerem wzdłuż ciasnego korytarzyka. – Ale mów cicho, dobrze? Ona… Spowiednik się z nią nie dogadał, ale kto wie: może coś do niej dociera. A i bez tego…

Weszli do izdebki tak ciasnej, że umeblowanie – łóżko i zydel – wydawało się aż nazbyt wykwintne. Debren podziękował losowi za zwykły, ludzki, w dodatku zakatarzony organ węchu. W izbie śmierdziało. Ropą z mięsa, które spłonęło, lecz wciąż żyło nieszczęściem, bólem i śmiercią, także balsamem, gorzałką i ziołowymi wywarami stosowanymi w polowych lazaretach. Tanimi. Mieszanką, której nienawidził.

– To Ruda. Tak ją wołali. – Głos Lendy był gładki i napięty jak pas do ostrzenia brzytwy. – Nie mówi dobrze po naszemu. Co nie ma znaczenia, bo od początku nie dało się z niej niczego wydobyć. Nawet porządnego krzyku. Aż dziw, że miała siłę przeżyć.

– W nocy krzyczała – powiedział Debren. Nie po to, by sprostować. Chciał przeczyścić w ten sposób zaschnięte gardło.

– Nie ona.

Kobieta – bo to chyba była kobieta – miała spaloną głowę i sporą część szyi, wyłamane paznokcie i czort wie ile obrażeń niżej, pod prześcieradłem, niegdyś białym, a teraz miejscami rudobrunatnym. Oddychała chrapliwie. Żyła. Nie wiadomo dlaczego.

– Boli ją – powiedział Debren.

– Teraz śpi.

– Odsuń się.

– Co chcesz…? – urwała. Odepchnięta pod drzwi patrzyła, jak czarokrążca kładzie dłonie na bezwłosej bryle smażonego mięsa, przykrywa powieki, spod których żar wytopił gałki oczne, słuchała wymawianej półgłosem formuły.

Trwało to trochę dłużej niż dwadzieścia uderzeń serca. Potem magun wyprostował się, zawahał, naciągnął prześcieradło na upiorną mozaikę pęcherzy, sadzy i przeświecających spod spalonej skóry kości. Prześcieradło było krótkie i u dołu odsłoniło brudne, zdarte do krwi stopy o skurczonych w męce palcach. W połączeniu z urazami dłoni dowodziło to, że Rudej nie dana była łaska szybkiej utraty przytomności, tak częstej przy uderzeniach skoncentrowanym żarem magicznego pochodzenia. Debren zerknął na podłogę i bez zdziwienia odnotował obecność wielu świeżych, wyżłobionych paznokciami i piętami rys w warstwie starego kurzu i w deskach.

– Już nie będzie boleć – mruknął.

– Zabiłeś ją – szepnęła.

– Błąd w sztuce – stwierdził wyczyszczonym z emocji głosem. – Za daleko posunięte znieczulenie. Powinienem był przerwać ćwierć pacierza wcześniej. Obudziłaby się jeszcze parę razy, powyła trochę, zmyła męką część ziemskich grzechów. Może nawet dożyłaby do wieczerzy. Cóż… Na moje szczęście nie była stąd. Nie ma rodziny, nikt mnie do sądu nie poda.

– Zapominasz o Dunne – przełknęła z wysiłkiem ślinę – Prawo… W świetle prawa pozbawiłeś ją cennej pracownicy. Ruda była ładna… przedtem. Byli tacy, co złotem za nią płacili.

Wyszli, starannie zamykając za sobą drzwi. Oboje spoceni. Ale też w izbie było ciepło.

– Jak to się stało?

– Jak? Ludzie mówią: kara boska. Grom z jasnego nieba. Boży ogień.

– Bez metafor. Widział kto ten grom? Słyszał?

– Wybaczcie, panie czarodzieju. – Wsparła się o ścianę, może by ulżyć miękkim kolanom, może dla przybrania niedbałej pozy dziewczyny nie tylko jak chłop dużej, ale jak chłop twardej, a może dlatego, że korytarzyk był ciasny i stojąc pośrodku, prawie się o siebie ocierali. – Konkretnie, bez spekulacji. Macie rację: żaden grom, bo huku nikt nie słyszał, pomijając ten, jaki padający mnich czyni, a rzecz się działa dobrze po zmierzchu, więc i jasne niebo nie.

– Mnich?

– A ty myślałeś, że dlaczego Mama Dunne byle gołodupca do takiej sprawy bierze? Mało to w Vijuce wróżbitów różnych, czarodziejów od wiedzy posiwiałych, zaklinaczy? Ciebie akurat zatrudniać musiała? – Debren milczał. – Tani jesteś, fakt. Ale przede wszystkim nie stąd, przyjezdny. I ma cię w garści. Mocniej niż myślisz.

– To znaczy?

– Mówiłam ci już, że tu chłopom w zamtuzie grosza zarobić nie wolno. Jak wchodzisz, próg aby przekraczasz, zapłacić coś musisz, choćby oberżniętego miedziaka. Bo inaczej na urodziwe dziewki zerkniesz, na malowidła, atmosferą upojną odetchniesz. Krótko: korzyści zaczerpniesz. Nie płacąc. A to gorzej niż przestępstwo podatkowe, choć i to popełniasz. To jest, Debren, grzech. Kościołowi się sprzeciwiasz. A u nas Kościół Machrusowy mocny, twardy. Było nie było, przedmurze machrusańskiego świata. Jedno słowo Dunne, a spalą cię jak wiedźmę. Za czerpanie korzyści z nierządu mimo noszenia portek.

– Rozumiem. Będę milczał albo dymił. A ten mnich… Nawracał tu? Spowiadał?

Parsknęła przez nos. Ryzykownie, bo oprócz chrypy miała lekki katar. Ale dobrego obyczaju nie naruszyła.

– Co robił, to on wie, a i też Ruda oraz Machrus w niebiosach. Ja ustaliłam tylko, że dziewczynie opaliło głowę i kieckę przy dekolcie, a braciszkowi głównie brzuch, bliżej dołu. Habitowi nie czyniąc szkody. Jak wpadłyśmy, wisiał przewieszony przez poręcz łoża. Habit, nie mnich.

– Ten ogień… daleko sięgnął? Coś się zapaliło?

Lenda rozłożyła dłonie. Na jakąś stopę z kawałkiem.

– Po mojemu tyle tego było. Braciszkowi wypaliło włosów od pół uda, górą piersi nie sięgając. – W głosie nie miała rumieńca, za to na twarzy aż nadto. Debrenowi nie drgnęła powieka. – Widziałeś kiedyś takie cuda, mistrzu?

Zastanawiał się. Długo.

– Co się stało z mnichem? Przeżył?

– Nie. Od razu… To chyba serce. Gruby był, niemłody. – Wahała się chwilę. – Wrzuciłyśmy go do rzeki. Cichaczem, chyba nikt nie widział, bo dwa dni minęły i cisza.

– Pięknie. – Odwrócił się, ruszył z powrotem ku schodom, nie sprawdzając, czy Lenda idzie za nim. – Widzę, że nie ja jeden tkwię po szyję w gnojówce.

– Wiesz, co to mogło być, Debren?

Zignorował pobrzmiewającą w głosie dziewczyny prośbę. Wciąż czuł stłuczony łokieć, guz na czole i troszeczkę upokorzenia. Troszeczkę – ostatecznie nie but na karku postawiła, a stopę, ciepłą jeszcze po kąpieli.

– Mówiłaś, że ludzie plotkują, boją się przychodzić. To znaczy…

– A znaczy, znaczy. Zaczęło się dużo wcześniej. Latem, przed żniwami. Wiesz, jak to jest na przednówku: ludzie pieniędzy nie mają, ceny trzeba spuścić, żeby klienta zwabić. Ruch miałyśmy spory. – Pokonali schody, ruszyli przez jadalnię czy może poczekalnię, płosząc jakieś senne kury. – Wojsko się na wyprawę karną zjeżdżało, w stepy iść mieli, jak co roku. Może jakowyś paskudnik się trafił, magik niedouk, nietrudno o takich wśród zaciężnych. A może ktoś z kurii się wściekł. – Byli już na ganku, mogła unieść rękę i wskazać. – Tamten dom widzisz? Znany kupiec winny w nim mieszka, często go biskupowi nawiedzają, a z piętra nasze pięterko widać. Lato gorące było, dziewczyny przy otwartych oknach pracowały, a zdarzało się, że i jaki nieokrzesany strzelec konny w środku dnia przez okno pęcherzowi ulgę dawał. Bo bez przerwy tu grzeszyli, dzień i noc; duże zaciągi w tym roku były. Mógł kto zobaczyć, boskiej kary wezwać. No i zaczęło się. Ruda i ten mnich pierwsi nie byli, tyle że przedtem nigdy aż tak… Coś dziwnego się tu dzieje. Dziewki gadają, że czyjś wzrok na sobie czują, ciepło się z nagła wokół robi, włosy dęba stają i w ogóle… Obecność czyjaś, powiadają, daje się wyczuć. Z początku to je Dunne za takie bajanie tylko grubym słowem i rózgą traktowała, bo rzecz się działa głównie w łożu i pod klientem rozochoconym, a dla porządnej ladacznicy wstyd, hańba i poważny defekt podobnych emocji w trakcie roboty doznawać. Od smarkul i cnotek je wyzywała. Ale potem jedna z drugą razem z klientem goło na podwórze pierzchali, oboje ciężko przestraszeni, a w miasto wieść poszła, że w „Króliku” coś gorszego od francy i obicia mordy może się gościowi przytrafić. Ktoś puścił plotkę, że to od niejawnej klątwy biskupa, a sekretariat kurii niby nie potwierdza, ale i dementować nie chce. Mamie Dunne dano ponoć do zrozumienia, że głos zabiorą, jak się sytuacja wyjaśni, a do wyjaśnienia poważnej ilości światła potrzeba. W grę wchodzi ponoć setka talarów w świecach woskowych albo srebrze. Nie dziwota, że prawie się Dunne ucieszyła, jak jej jeden klient, z różdżkarstwa się utrzymujący, podpowiedział, że podobne efekty daje działalność nie tylko niebios, ale konkurencji. Albo perwersa w czapce niewidce. I że za mniejsze pieniądze da się może sprawę zbadać, a może i bez pieniędzy, drzwi jeno i okna dobrze zamykając na noc. Bo i po prawdzie częściej się takowe przykrości przytrafiały tam, gdzie każdemu wstęp wolny jest. W krzakach, w drewutni…

– W drewutni? – zdziwił się Debren.

– Nie patrz tak na mnie, niczego się tu nie robi, czego sobie klienci bardzo wyraźnie nie życzą. Jeden czeladnik katowski modę na drewutnię ponoć wprowadził, mocno przy miłowaniu pieńkiem się wspomagając… No, mniejsza o szczegóły. W każdym razie pewna prawidłowość dała się tu zauważyć. Wychodziło na to, że czujność może mocno pomóc. To dlatego Dunne gania mnie jak wachmistrz rekruta, a tyś drzwiami po łbie oberwał. Pomyślałam, że to może ten przypalacz niewidzialny się zakrada. A jak nad ranem Ksemi z wrzaskiem się zerwała, że ją ognista łapa po kpie pomacała, tośmy wspólnie do wniosku doszły, że twoja to sprawka, no i poszłyśmy do stajni.

– To nie ja.

– Nie mówię przecie… Myślisz, że z tą karą boską to może być prawda? Dokąd my idziemy, Debren? Do stajni?

Pchnął drzwi z dziurą po żądnym babskiej krwi bełcie, wdrapał się na zasłaną słomą i sianem wyżkę. Lenda, marszcząc gęste, jaśniejsze od włosów brwi, przyglądała się nieufnie, jak wodzi dłońmi po ścianie. Nie skomentowała obmacywania odłamków strzaskanych tasakiem dachówek. Nerwy puściły jej dopiero, gdy podniósł derkę i wtulił w nią twarz, badając zapach.

– Widzę, że gustujesz w rudych – uśmiechnęła się brzydko. – Uważaj tylko, by ci pchła w nos nie wpadła. Estrenka nie ma w zwyczaju wodą i mydłem ich płoszyć.

– Kto to jest Estrenka? – wytrzymał szydercze spojrzenie.

– Ta złodziejska wywłoka, która tak słodko ci pachnie. Myślałam, że czarodzieje mają lepszy gust. – Zrozumiała Jego milczące pytanie, dokończyła mniej chętnie: – Dorabia tu na boku, żeby się z firmą nie dzielić. Jak się Dunne dowie, to jej nogi z tego tłustego zadka powyrywa, ale póki co… Mnie za czujność płacą, ale za donoszenie już nie. Prawda jest jednak taka, że i mnie pośrednio na tej szmacie okradają ze dwa, trzy razy na tydzień. Musiałeś mieć słodkie sny, Debren.

Nie podjął zaczepki. Odłożył derkę, raz jeszcze przeciągnął dłonią po belkowaniu dachu. Potem zszedł na dół i zaczął, jedną po drugiej, obmacywać deski pustych końskich przegród. Lenda została na stryszku. Pewnie po to, by wymierzyć derce sprawiedliwość za pomocą miecza.

Skrzypnęły drzwi.

– To właśnie ten. – Dunne cofnęła farbowaną na dziwny odcień wrzosu głowę, przepuściła przodem ubranego w czerń mężczyznę. – Debren go wołają.

Czarno odziany przybysz miał pod pięćdziesiątkę, strój l podróżny wymięty, ale buty przyzwoite. Chyba dopiero przed chwilą odrzucił na plecy głęboki kaptur. Stał, wygładzając przerzedzone włosy i wpatrując się chłodno w maguna.

– Koła nie widzę – warknął. – Nie wiecie, że nie godzi się czarów czynić bez znaku świętego na sercu?

– Medalik straciłem razem z resztą dobytku – powiedział wolno Debren. – Jeśli pytani nie kłamali, to powinien być gdzieś w skarbczyku Mamy Dunne. Pytani wspominali o czterech flisakach, którzy przehulali pod „Królikiem” księgi, siodło, różdżkę i parę innych drobiazgów. Moich chyba, bo zestaw nietypowy.

– To nic do rzeczy nie ma. – Mężczyzna cofnął i bez tego cofnięty podbródek naindyczył się. – Grzeszysz, człowieku. Kogo ty mi wpychasz, Dunne? Mało nas Bóg doświadczył?

Obaj czekali na wyjaśnienia. A Dunne bladła coraz wyraźniej. Mimo nowej sukni, bordowej, czyściejszej i jeszcze droższej w czasach świetności, nie wyglądała na właścicielkę dobrze prosperującego zamtuza. Z drugiej strony „Różowy Królik” prosperował coraz gorzej. Debren zadumał się nad tym. Potem zerknął na trzecią od bramy końską przegrodę. I znalazł odpowiedź.

– Darujcie, panie Su… – urwała, blednąc jeszcze bardziej. – Łaski się dopraszam. Mówiliście… nikt tutejszy. On nikomu… Darujcie – głos jej się załamał, zrobił piskliwy.

– Zgrzeszyłaś, Dunne. – Mężczyzna błysnął czarnymi jak węgle oczami. – Żyjesz w brudzie, ty i dziewki twoje. Pana naszego obrażasz. I Pan cię moją ręką ukarze. Do lochu, ale już!

– Ja? – kobieta jęknęła, splotła błagalnie palce. – Dlaczego ja, masz tyle dziewek, młodszych, ładniutkich… Ja już nie…

– W końcu coś mądrego – roześmiał się nerwowym śmiechem. – Już nie, Dunne, dobrze powiedziane. Za głowę ci płacę, durna babo, nie za zadek ruchliwy i gładkie plecy. Nie plecami zarabiasz na nasz wspólny chleb i nic się nie stanie, jak krwią spłyną. Co powiedziałem? Biegiem! I wina każ znieść na dół, do oczyszczalni, bo czuję, że nielekko będzie grzechy z ciebie pędzić.

Dunne wypadła ze stajni. Biegiem i zalewając się łzami.

Debren czekał. Żołądek miał o połowę mniejszy.

– Są z natury nieczyste. – Czarnooki, przecierający ślinę z cofniętego podbródka, zaskoczył go spokojnym brzmieniem głosu. Póki się nie zaglądało w jego źrenice, przypominał wachmistrza, co to tępego rekruta przeraźliwie obsobaczy, a za rogiem namiotu już nie pamięta. Debren jednak zaglądał. – Bóg je, powiadają, z żebra człowieczego stworzył, ale zastanawiałeś się kiedyś, czarokrążco, którędy to żebro wyciągał? Bo blizny nie pozostały. – Zaśmiał się jeszcze raz, w ten sam zgrzytliwy i nieszczery sposób. – Światli mężowie badający Księgę dawno do tego doszli, ale to nie ten gatunek wiedzy, który się prostaczkom z ambony przekazuje.

– Dzięki – skłonił się lekko Debren. – Dzięki za podzielenie się wiedzą nieambonalną.

– Miałem na myśli, żeś nie prostak. Dwa razy się zastanowisz, nim coś głupiego uczynisz. Na przykład rozpowiadać zaczniesz, żeś mnie tu widział. Żeś mnie kiedykolwiek gdziekolwiek widział – poprawił się czarny. – Tacy jak ty, koła pod błahymi pretekstami nie noszący i po zamkach bez wstydu paradujący, miast swoje zrobić ukradkiem i do kościoła biec, by duszę z grzechu oczyścić, nader łatwo źle kończą, O ile wielkiej przezorności nie okażą. Ty lata swoje już masz, więc wnioskuję, że język za zębami potrafisz trzymać. Dlatego zostawiam cię chwilowo ufając w twój rozsądek. Ze szlaku wracam, muszę rozejrzeć się, co słychać. Ile głupie baby napsuły. Znajdź tę tykę Lendę i powiedz, że ma być na twoje usługi. Magun ponoć jesteś, fachowiec od tłumaczenia zjawisk wszelakich z czarami związanych. Wdarłeś się tu, jak twierdzi Dunne, bardziej złodziejską albo i gorszą modą, ale ja dam ci szansę i drabom miejskim ani biskupim nie wydam. Udowodnij, żeś profesjonalista, znajdź odpowiedź, kto lub co dziewki mi tu psuje, a jeszcze zapłacę. Więc bierzcie się z Lendą do roboty. Do wieczora chcę znać fakty albo zerwę z nią umowę. Dokładnie tak jej powtórz; zerwę umowę. Ona zrozumie.

Wyszedł, nie fatygując się zamykaniem drzwi. Debren oparł się o poczerniałe deski zagrody, zakołysał, pogwizdując cicho. Ścianka skrzypiała trochę głośniej niż podłoga stryszku, a potem drabina.

– Co dalej, czarokrążco? – zapytała Lenda, siląc się na spokój.

– Podsłuchiwałaś, to wiesz. Jesteś na moje usługi. – Przestała się silić, splunęła wyzywająco, choć niezbyt obficie, na klepisko. – Bez obaw, nie o takich myślę.

– O jakich myślisz, toś właśnie powiedział. – Debren przestał się kołysać i zaczął się zastanawiać, co począć z oczami. – Mam nadzieję, że myślisz nie za bardzo intensywnie, bo nic z tego nie będzie. Nigdy.

– Lenda…

– Nie bierz tego do siebie, Debren. To dłuższa historia, Po prostu przyjmij do wiadomości i więcej nie poruszajmy tego tematu. Jeśli masz jakieś inne zachcianki…

Usiadł na odwróconym korycie, wskazał dziewczynie miejsce obok. Nie skorzystała, wybrała najniższy szczebel skośnie ustawionej drabiny.

– Na początek powiedz, z kim miałem wątpliwą przyjemność mówić. Co to za jeden?

– Suswok? Twój chlebodawca. Nieoficjalnie, ma się rozumieć. Chłop jest pełną gębą, aż nadto pełną, powiedziałabym, a tu u nas, jak wiesz, chłopom nie wolno czerpać korzyści z zamtuźnego przemysłu. Więc oficjalnie nikt go tu nie zna.

– Chlebodawca? – skrzywił się Debren. – Chyba na kaszę przejdę. Lenda, nie zauważyłaś, że to szaleniec? Znałem jednego telepatę, który komuś takiemu w głowę zajrzał. Krew mu uszami poszła. Telepacie.

Lenda przyglądała mu się spojrzeniem bez wyrazu.

– Pan Suswok zasiada w Radzie Miejskiej i jest powszechnie szanowanym przedsiębiorcą budowlanym. Ten dom też zbudował, choć, jeśli wierzyć papierom, nie dla siebie. Ale ja nie bardzo wierzę. Nie pracuję tu długo, lecz zdążyłam zauważyć, że pan radca zjawia się zawsze jak duch i zawsze za dnia, gdy nie ma obcych. Albo w czapce niewidce, albo… – postukała obcasem w klepisko. – Ma kamienicę ze sto kroków stąd, choć to już inna ulica. A w Vijuce, musisz wiedzieć, mówi się o prastarych katakumbach od czasu, gdy książę Vij pierwszy pal pod gród wkopywał. Suswokowi majstrowie to tu, to tam fundamenty w mieście kładą. Kto, jak nie on, pierwszy by się o jakichś zapomnianych tunelach zwiedział?

– Czegoś nie rozumiem – podrapał się po zarośniętym policzku. – Teraz pada, ale Żółte Pola słyną ze słonecznej pogody. Miasto rzadko w błocie tonie. Po cóż sekretne przejścia utrzymywać, stemplami drogimi podpierać, łeb o belki drapać, skoro można wygodnie, butów nie brudząc… Czerpanie korzyści karalne jest, ale przecież jako klient może tu Suswok bez problemów i po trzy razy dziennie zaglądać.

– Gdzie ty oczy nosisz, Debren? Jeszcześ nie pojął? Toć to pieprznięty dewot, którego sam biskup przestał do pałacu zapraszać, bo mu przytyki do bezbożnego prowadzenia czynił. Łamie się w sobie, by tu nie zaglądać, pości, krzyżem po wszystkich świątyniach zalega, babom służebnym podłogi zmyć nie dając, a potem nie wytrzymuje i jak wpadnie… Mówię ci, gorzej się robi, niż gdyby czambuł Kummonów się zwalił. Żadnej dziewce nie przepuści. – Kawałkiem patyka zdrapała z obcasa kurze łajno. – Jurności też ma jak mały czambuł. Ale nie w tym rzecz. On je męczy, Debren. Śladów wyraźnych nie zostawia, żeby towaru nie psuć, bykowca ledwie raz czy dwa użył, po pijanemu, ale… Żebyś słyszał, jak krzyczą. Ma obok łaźni piwnicę, tę swoją oczyszczalnię. – Zastanawiała się chwilę czy by znowu nie splunąć, ale zrezygnowała i przejęła ślinę. – Z grzechu tam dziewki oczyszcza, to dlatego ściany grube, drzwi futrami obite, a i tak słychać. Podobno diabły tym sposobem wypędza. Szczegółów nie znam. Nie chcą opowiadać, płaczą. – Wyrzuciła patyk. – Za moich czasów jedna się powiesiła, a jedna do rzeki, z baszty… To zwierzę, Debren. Uważaj na niego.

Przymknął oczy. Znów zaczęło padać, tuż za progiem duże krople wody pluskały o kałużę. Pachniało sianem i gotowaną kapustą.

– A ty? – zapytał cicho, nie unosząc powiek.

– Co ja? – mruknęła. – Żebro zadkiem wyciągnięte, w gównie z samej swej natury upaprane. Co może jedna baba w waszym świecie? Myślałam, by nożem sukinsyna pchnąć, i owszem. Ale to prawie pewna śmierć. To wielkie panisko, ten Suswok; na koniec świata musiałabym uciec, a i tam…

– Ja nie o tym – przerwał łagodnie. – Ciebie… nie próbował?

Poderwała głowę, parsknęła gniewnie. Nie była klaczą na sprzedaż, ale gdyby była… Niejeden rycerz oddałby całą ludną wieś za taką. Debren nie miał wsi. I żałował.

– Ty chyba nadal nie wiesz, z kim mówisz, czarokrążco. Wyraźnie nie dotarło do ciebie, że nierządnicą nie jestem i być nie zamierzam. Zaś na takich jak Suswok mam to – trzasnęła dłonią w rękojeść miecza. – A jak na konia z rzędem uzbieram, to jeszcze raz kwestię dźgania nożem przemyślę.

– Lwica z ciebie – uśmiechnął się. – Spokojnie, żartowałem… Nie dokończyliśmy rozmowy, Lenda. Ta rudowłosa i mnich to świeża historia i z ukręconym łbem, bo mnich cichaczem w kummońskie stepy popłynął. Co się jeszcze stało wcześniej? Czemu tu aż tak pusto? W środku sezonu? Gdy wieczory długie, a spichrze i sakiewki pełne? Cóż takiego zaszło, że Mama Dunne tę deskę na drzwiach wywiesiła? „Idźta gdzie indziej, nieczynne aż powiem”? Nie mów mi tylko, że same plotki do tak desperackiego kroku doświadczoną zamtuźną popchnęły.

Podniosła się. Myślała chwilę, marszcząc czoło, po czym skinęła głową.

– Dunne mnie otruje, jeśli się dowie, ale co tam… Mam być na twoje usługi, to będę. Chodź. Tylko cicho. Gdyby kto pytał, po wino idziemy. Bo ci do czarów potrzebne.

Podwórze było puste, sień też. Dziewczyna minęła kuchnię, skręciła, szarpnęła okute drzwiczki. Wąskie zawilgocone schodki opadały w dół stromo jak drabina.

– Psiakrew, nie ma pochodni. Czekaj, zaraz coś… Ooo…

Kulka światła miała wielkość niemowlęcej główki. Zapłonęła łagodnym pomarańczem i powoli spłynęła dwa sążnie niżej, do rozwidlenia korytarza piwnicznego.

– Idź przodem – powiedział Debren. – Nie bój się, nie wpakuję ci tego na czoło. Zresztą to zimny ogień, niegroźny.

Milczała jakiś czas. Minęli jeden zakręt, potem drugi.

– Tu jest łaźnia – wskazała uchylone drzwi, zza których sączyło się światło dzienne. – Pod kuchnią i głównym piecem, więc prawie zawsze jest ciepła woda. Jak chcesz… potem… możesz skorzystać.

– Dzięki. Chętnie. To przez to okno mnie wczoraj wypatrzyłaś?

– Nie, skąd… Wracałam z łaźni i usłyszałam, że ktoś dziwnie cicho i miękko pod drzwi lezie, nie jak klient typowy. A okno łaźni na tyły wychodzi, na ogródki, kurniki. I mało co widać. Szczeniaki z sąsiedztwa ciągle przez płot łażą, podglądać próbują. Raz nawet młody Suswok, paskuda pryszczata, błonę naciął, lustro na kiju przez kratę z góry opuszczał. Wy wszyscy tacy, Debren?

Debren chrząknął. Przez chwilę oczyszczał kaftan z jakiejś pajęczyny.

– Brudno tu, hmm. O czym to…

– O niezdrowej ciekawości cudzej golizny. Stary Suswok tak wtedy młodego zlał, że aż ropa z dziobów po ścianach pryskała. Żal było patrzeć. Chociaż to wredny gówniarz, kropka w kropkę tatuś. Przed tą historią nachodził dziewczyny, jak ojciec wyjeżdżał. Wąs mu się jeszcze nie sypnął, a o takie rzeczy się dopominał, że sama Dunne rumieńcem się oblewała. Wy wszyscy tacy, Debren? Zostaw w spokoju ten rękaw.

– Nie wiem, czy wszyscy. I nic nie poradzę, że chłopaki jak świat światem zawsze biegają nad rzekę, żeby dziewczęta w kąpieli podglądać. Masz więcej takich pytań?

– Nie złość się. To te drzwi.

Drzwi były zamknięte na klucz, ale klucz leżał schowany na belce nadproża. Lenda włożyła go do dziurki lekko promieniującego magią zamka i bez przesadnej dbałości o to, by Debren nie zrozumiał, wyszeptała odpowiednią formułę. Zamek ustąpił z nieprzyjemnym chrzęstem. Weszli, puszczając przodem kulę świetlną. Niepotrzebnie, bo jak w łaźni były tu pod stropem zaciągnięte błonami okienka. Debren bezwiednie zgasił kulę. Wpatrywał się z niedowierzaniem w stojące pośrodku ni to łoże, ni to obity miękką wykładziną stół, na którym leżała kredowo blada kobieta.

Pod niewielką chustą, osłaniającą piersi i brzuch, musiała być naga. Miała pomalowane paznokcie na rękach i nogach, parę bransolet, starannie ułożone włosy barwy miedzi. W słońcu musiały raz po raz połyskiwać złotawy mi iskrami, ale teraz wydawały się niemal czarne. Pewnie dlatego, że bladą z samej natury skórę skrupulatnie natarto śnieżnobiałym pudrem. Miał zamaskować plamy opadowe i tłuste konserwanty.

Kobieta, dwudziestoparoletnia, była martwa. Od dawna.

– To Estrenka?

– Co? Dlaczego Estrenka? – Lenda zamrugała rzęsami i dopiero teraz zwrócił uwagę, że są to gęste, długie rzęsy, nie brzydsze od tych, jakie miała leżąca na postumencie dziewczyna. – Nie żartuj, Debren. Uneborga to najpiękniejsza kobieta, jaką oglądało to miasto, a ta stajenna dziewka Estrenka ma wdzięk Łaciatki. Wzięli ją na dwie niedziele hajducy rzeczni, co z łupem od morza wrócili i nie wiem, czy jeszcze do nas zawita. Jak wytrzeźwieją i na oczy przejrzą, to kto wie, czy za burtę nie cisną. Nie, Debren. Ta tutaj to Uneborga. Tancerka. Zabawiała gości, tańcząc i stopniowo szaty zrzucając. I wierz mi: dobra w tym była. Czasem aż sama żałowałam, że mnie Bóg dziewczyną stworzył. Śliczna była, taka… no… Marnowała się tu u nas.

Debren zerknął do góry. Ze stropu, nieznacznie połyskując w pasemkach słabego światła, opadały roje drobin kurzu. Nie było przeciągu, który usprawiedliwiałby ten nagły ruch. Ale nie było też nikogo trzeciego. Po prostu wraz z Lenda zakłócili pole magiczne strzegące wnętrza przed intruzami.

Podszedł bliżej łoża, dotknął łokcia leżącej. Tak jak podejrzewał, zwłoki nie były ani za bardzo sztywne, ani za Bardzo zimne.

– A teraz? – Spojrzał z troską na Lendę, zastanawiając się, kiedy pęknie pancerz, za którym się kryła, i czy nie przyjdzie mu jej cucić. Ta druga dziewczyna na górze, poparzona, mimo wszystko tak nim nie wstrząsnęła. W tej piwnicy, w twardym dziwacznym łożu i stojących obok lichtarzach było coś przejmującego, nieskończenie smutnego.

– Teraz? Teraz… się nie marnuje. – Przełknęła ślinę. – Jak widzisz.

– Chcesz powiedzieć… – nie dokończył. – Pięknie. Pięknie, Lenda.

– Co się na mnie gapisz? – Intuicja jej to chyba podszepnęła, bo z oczami umykała, jak mogła. – Ja tu z gnijącą nogą trafiłam; obrzynać mi ją mieli. Żeby nie lichwa od Dunne, jej złoto na najlepszych medyków… Kontrakt mamy spisany. Uczciwy kontrakt. Firma nogę mi lewą od uda daje, ja firmie swoje usługi. Wycofać się mogę, ale wtedy nogę „Różowemu Królikowi” ostawić muszę. O tym Suswok mówił.

– Koło na piersi nosisz. Wiesz, że to grzech – wskazał zwłoki.

– Już ci mówiłam, że dobrą niewiastą nie jestem. A z tego tutaj grzechu – ostrożnie dotknęła dłoni Uneborgi – wyspowiadałam się. Dwanaście klepsydr klęczenia na grochu, postu po dwa dni przez sześć kolejnych niedziel, modlitw nie licząc. Ciekawam, ile by temu dał, który ją sobie zamówił.

– Kto?

– Kto spowiadał? – upewniła się. – Ano ten przypalony mnich, co Pirrendem do pogan spłynął, jeszcze po śmierci na bożą chwałę plugawców swymi trupimi jadami podtruwać. Dunne mi do niego iść kazała. Głupia nie jest, wie, jak się katu wywijać. O Unebordze my dwie jeno wiemy, no i balsamiarz, co ją sprawiał. Wielki pieniądz z tego będzie. Inaczej nie nadstawiałaby karku. Suswok sam by ją rozszarpał, gdyby wiedział. Z Unki może by skorzystał, jak już tu gotowa do użycia leży, ale Dunne dałaby gardło. Ja pewnie też.

Debren przysunął bliżej lichtarz, wyjął z woreczka krzesiwo, jednym uderzeniem, samą tylko iskrą, bez korzystania z hubki, przypalił świecę. Mógł czystą magią ale tak było łatwiej.

– Rzuć to, dziewczyno. – Też nie patrzył na Lendę. Dobre rady łatwo dawać. – To miejsce brudzi. Nie mogłaś poszukać innego lichwiarza?

– Nie zrozumiesz tego. Tutaj… tu mają łaźnię.

Przypalił pozostałe świece od pierwszej. Zasada minimalnego wysiłku, pierwsza, jaką wbija się do głowy smarkatemu kandydatowi na czarodzieja. Potem przychodzi tysiąc innych, więc wielu zapomina o tej pierwszej, lekceważy. On pamiętał i stosował. W pracy, ale i w życiu.

– Zostawmy to, masz swoje lata, wiesz, co robisz. Jak umarła Uneborga?

– Najgorzej jak mogła. Najpierw rano, w katedrze na kazaniu, o czystości była mowa. Często jest, ale nieczęste tego samego dnia… No, krótko mówiąc, ksiądz tu do nas wpadł, grzeszników zgromił, co się też zdarza, a potem Unka tańczyć zaczęła i na oczach ludzi… Straszne to było, Debren. Jak ona krzyczała… Na początku nikt nie wiedział, w czym rzecz, dopiero jak jej się włosy palić zaczęły, to się to sprośne bydło do drzwi hurmem rzuciło. Garniec z piwem chwyciłam, gasić chciałam, ale prawie mnie zadeptali.

– Włosy? To peruka? – zdziwił się Debren, ostrożnie dotykając bogactwa miękkiej miedzi, ze smakiem upiętej szpilkami. Lenda zaczerwieniła się, pierwszy raz bez żadnych wątpliwości. Otworzyła usta, zamknęła, znów zaczęła otwierać. – A… rozumiem. No tak.

Znów nie patrzyli na siebie. A jednak spotkali się po przeciwnych stronach stołu dokładnie tam, gdzie kończył się tułów i zaczynały nogi Uneborgi. Lenda zaczęła obgryzać skórkę przy kciuku. Debren dziwnie niezdecydowanie ustawiał lichtarz to tu, to tam.

– Gdyby to była kara boska – mruknął, odpowiadając na nieme zapytanie – to tak by pewnie wyglądała. Prosto i jasno, nie trzeba się gubić w domysłach i interpretacjach. Lenda, masz coś przeciwko… Widzisz, chciałbym…

– Jesteśmy profesjonaliści, Debren, a nie płoche dziewice. Róbmy, za co nam płacą. Trzeba wyjaśnić, czy to jakiś łajdak uroki na firmę rzuca, czy sam Bóg bez niczyjej pomocy karze. Mam… eee… gdzieś przytrzymać?

– Jeśli możesz… Tu… dobrze. Trochę szerzej.

Raz czy dwa zetknęli się palcami, łokciami. W miejscach… dziwnych jak na takie spotkania. Debren miał nadzieję, że dziewczynę też oszałamia z lekka nowość tego doznania. I to, ta nadzieja, była jeszcze dziwniejsza. Niegodna ani maga, ani profesjonalisty, ani w ogóle kogokolwiek, kto nie zalał się w pestkę. Dziewka jak piec, wykidajło w zamtuzie.

Na szczęście miał robotę do wykonania.

– Psiakrew… Powiedziałbym, że ktoś jej to zrobił rozpalonym prętem. Ale to nie pręt.

– Wiem. Widziałam. To znaczy… nie widziałam. Ani pręta, ani kogoś. Najbliższy człowiek był o…

– Możesz tu trochę… O właśnie. Dzięki, A to co ma być?!

– Jakie „co”?

Stuknęli się głowami, odskoczyli szybko. Dziewczyna nadal była czerwona, ale nadrabiała półuśmiechem, jak na profesjonała przystało.

– W tej dziedzinie mocny nie jestem, ale to mi wygląda… Nie, to śmieszne. Mówiłaś, że tańczyła? I tak dobra była? Więc to chyba… Hmm… Są ponoć prawdziwi mistrzowie od renowacji…

– Chcesz rzec, że była dziewicą? – upewniła się Lenda. – Tom ci nie powiedziała? Wybacz, wydawało mi się, że mówiłam, jak młodszy Suswok w skórę od ojca wziął.

– Owszem. Ale o związku jego skóry z… hmm…

– Nachodził Unkę – powiedziała szybko. – Raz widział, jak tańczy, i potem spokoju już nie dał. Jemu tu przychodzić nie wolno, odkąd pryszcze mu się gęściej sypnęły, ale to przyszły dziedzic majątku i chyba Dunne ma to na względzie. Na miasto Uneborgę w różnych sprawach posyłała i tak jakoś dziwnie wychodziło, że się zawsze spotykali. Liściki przysyłał. Ona czytać nie umiała, więc inni jej czytali, stąd wiem, co gówniarz pisał. Bez szczegółów… Coraz mocniej nalegał, by z nim do łóżka poszła. Nie chciała, to zaczął ją przed starym obmawiać i dziewczyna karę za karą obrywała. I nie było na to rady, bo Suswok dawno zapowiedział, że jak mu która syna zbałamuci, to dzień urodzenia przeklnie. Ale ona nie dlatego wianka broniła. U siebie na wsi miała jednego takiego, kochała go, z nim chciała… Wiesz, jacy są chłopi. Ukochany na posag znaczny liczył, który tu sobie wytańczyć miała, ale też i zarzekał się, że tylko cnotliwą pannę weźmie, nieruszaną. Więc i wyboru nie miała. Zresztą gdyby i miała… Nie była z tych. Taniec, mawiała, to jedno, a obmacywać się nikomu nie dam. Srebra na posag chciała zebrać i za mąż pójść za tego swojego.

– I kłopotów sobie niedostępnością narobiła – mruknął Debren, przestawiając raz jeszcze lichtarz. – A przy okazji i nam też. Mamy, rzekłbym, zamkniętą drogę. Myślisz, że Mamie Dunne zależy na…?

– Nie pytaj mnie, mistrzu. Ty jesteś mężczyzną i na dodatek czarodziejem. A tak sobie myślę, że Uneborgi żadna kobieta na zabawkę sobie nie kupi, tylko chłop. Do… tfu… uciechy. Albo czarodziejskich ekskre… No tych… doświadczeń.

– Nie patrz tak na mnie.

– Ja nic nie mówię.

– Istnieje możliwość, że to czarodziej ją zamówił. Albo czarownica. Cele mogą być rozmaite. Także w przypadku czarodzieja. Albo czarownicy. Może cię zaskoczę, Lenda, ale niewiasty dobrze się bawią we własnym towarzystwie nie tylko pierze drąc, haftując i przy ciastkach z likierem plotkami się wymieniając.

– Nie gap się na mnie, jeno na nią. Ładniejsza jest i goła. A wiejska gęś nie jestem, swoje wiem. Nie zaskoczyłeś mnie, mistrzu, co najwyżej brak zrozumienia mogę ci zarzucić. Niewiasta może pójść pod pierzynę z drugą, rzadkie to, ale się zdarza. Z trupem jednak nie pójdzie. To wasza specjalność. Bez urazy, Debren, mówię ogólnie, o chłopach, nie o tobie.

– Dzięki. To co z tą przeszkodą ku poznaniu prawdy? Myślisz, że mogę…?

– Nie. – Przez chwilę było cicho. – Plwać na Dunnę i jej plany. Nie o nią mi idzie. Unka wycierpiała tak wiele nie po to, by teraz twymi palcami, prawda że delikatnymi… Nie myśl, mistrzu, że nie zauważyłam; dobrze się z nią obchodzisz, dzięki za to… Ale nie. To prośba. Nakazywać ci nie mogę.

– W porządku.

– Gniewasz się, hę? No, nie mamrocz pod nosem, powiedz prosto w oczy. Przecież ci tej trupiej nogi na kark nie spuszczę, choć cholernie śliskie są te balsamy i łatwo byłoby się wyłgać.

– Lenda, ja pracuję. Zaklęcie szepczę. Lepiej, byś nie słyszała, bo ci niechcący w pamięć zapadnie i jeszcze kiedyś powtórzysz. Po gorzałce, przez sen… I nieszczęście gotowe. Mały błąd i władzę w dłoni stracisz. O kurrr…

– Co? – Dziewczyna drgnęła, zapomniała się. Magun oberwał piętą Uneborgi po karku. Ale ani drgnął. Chyba nawet niczego nie poczuł. – Wybacz, to przez tę maź. Co się stało?

– Chyba już wiem, jak Suswok pokutę dziewczynom zadaje. – Ledwie go słyszała i to raczej nie dlatego, że uda Uneborgi ich oddzielały. – A to skurwiel! Że też mu Bóg drzwiami kościelnymi nie przypieprzy, jak ty mnie… Faktycznie, towar na pierwszy rzut oka nie popsuty, z zewnątrz nic nie widać. Ale na radosną atmosferę w łożu to wasi klienci raczej liczyć nie mogli. A te metody kupowania… Lenda, medyka tu macie? Zamtuzowego? – Pokiwała głową. – Nie chodź do niego, w każdym razie z kobiecymi przypadłościami. Wiesz, czym ten szalbierz od bólu ją leczył? No, mniejsza, i tak się nie znasz… Tyle ci powiem, że dzieci to ta bidula już by nie urodziła. Cholera, napiłbym się. Piersiówki jakiejś nie masz?

– Za pijaczkę mnie bierzesz? – warknęła.

– Nie złość się.

– Może jeszcze zanucić ci, że mam, hę? Wino, śpiew, a przed nosem… Ucieszny widok, co? Miłą pracę miewacie, panowie czarokrążcy.

– Złośliwa też nie bądź. Zakonserwowali ją dobrze, ale jeśli myślisz, że to przyjemność sobie stawy zaklęciem rozmiękczać i w trupim zadku grzebać…

– W… Na Machrusowe kości, Debren! Gdzie ty, psiakrew, łapy wsadzasz?!

– Zamknij dziób, księżniczko. Już kończę. Sprawdzić coś musiałem.

– Zboczony jesteś, wiesz? W życiu nie dam się do czarodziejskiego fachu namówić. Już do zakonu prędzej.

– Bez urazy, księżniczko, ale za stara jesteś. Na wiedźmę, nie na mniszkę. Rozewrzyj szerzej kolana, jeśli prosić można. Ma się rozumieć nie…

– Nic już lepiej nie mów – warknęła. – Może jestem za stara, ale jeszcze złośliwą dwuznaczność…

Urwała.

Debren spróbował się podnieść i z niedowierzaniem poczuł, że przytrzymują go obie: martwa Uneborga nogą, Lenda łokciem.

– Cofnij się, Długa. Ciekawy układ, wdzięczna ci jestem za naukę, alem już zapamiętała, gdzie kto ma być. Możesz przejść pod ścianę.

Debren spróbował jeszcze raz. Delikatnie. Wychodząc z założenia, że Lendę mogło po prostu sparaliżować zaskoczenie i obawa. Założenie okazało się błędne. Przygniotła go, teraz już na dobre, sobą i obiema cudnie smukłymi, lecz przecież nie nieważkimi nogami Uneborgi. Poczuł zapach potu i dziwny, ni to miękki, ni twardy ucisk piersi.

– Wy chyba naprawdę… Ale dość tego dobrego. Z drogi, Lenda. Ogłuchłaś?

Debren, z unieruchomioną żuchwą i pustką w głowie, wytężył słuch. Niemym zaklęciem, mocno, za to na krótko. Usłyszał czyjeś zbyt szybko bijące serce – nie swoje – i czyjś oddech przy drzwiach. Płacz kobiety za ścianami, oschły głos Suswoka, odgłos uderzenia, krzyk.

A zaraz potem głos Lendy:

– Po co ci ta kusza, Dunne? Co chcesz zrobić?

– Nie bój się, do ciebie nic nie mam. Cofnij się i do niczego się nie mieszaj, to nic ci się nie stanie.

Magun już wiedział. Prawie wszystko.

– Coś ty tam wetknęła w korytko, Dunne? To nie bełt. Chyba nie chcesz…

– Zejdź mi z drogi, głupia dziewko. Bo mu to w biodro wpakuję. Poprawiać trza będzie, a hak na górze zostawiłam. Męczyć mu się przyjdzie jakieś parę pacierzy, z bólu zwijać. Tego chcesz? A tak w czoło poceluję, ani zipnie. Złości nie mam, panie Debren, jeśli mnie słyszycie. Po prostu widzieliście za dużo. Przykro mi, ale umrzeć musicie. No, kończmy. Do trzech liczę i spust zwalniam. Ostatni raz mówię, Długa, odsuń się!

– Nie, Dunne, proszę! Machrusie słodki, nie strzelaj! On ci nic…

– Śledzie – szepnął pospiesznie Debren. – Czosnek. Malwersacje. – I głośniej, dużo głośniej wrzasnął: – Puść mnie, sługo! A ty na kolana, miotło farbowana!

Podziałało, choć nie do końca. Lenda odskoczyła wprawdzie aż za łoże, ale pod zamtuźną tylko trochę kolana zmiękły. Kuszę, teraz wymierzoną w pierś maguna, wciąż trzymała dość pewnie.

– Raz. – Usta wyraźnie jej drżały, może dlatego, że ktoś niedawno rozbił je pięścią. – Raz…

– Srebrna kula? Na mnie? Ty tłumoku niedouczony, za wampira mnie bierzesz? Nie wiesz, że ludzkie rany po srebrze w oczach się goją, bo to metal czysty, przez Boga umiłowany? Zdrowy będę, zanim ty zdechniesz. Chociaż, z drugiej strony, zdychać będziesz długo. Ja zniewag nie darowuję. A Lendzie, niewolnicy mojej, eliksirem otumanionej, żywą cię wziąć niniejszym przykazuję.

Dunne rzuciła szybkie, trwożliwe spojrzenie w lewo, na Lendę. Debren nie zaryzykował. Miał tylko nadzieję, że niedouczona, ale znająca się na ludziach burdelmama nie dostrzegła na twarzy dziewczyny wyrazu zdziwienia.

– Łżesz – powiedziała niepewnie. – Ona… W garści ją trzymam. A ciebie trafię dobrze i nożem szybko dorżnę. Srebro nie srebro, od dziury we łbie się kopyta wyciąga.

– Jesteś głupsza, niż myślałem. Słusznie ci Suswok gębę obił. – Oprócz poranionych ust miała też podbite oko (lewe niestety, zbędne przy celowaniu), trochę mniej włosów i opuchnięte ucho. – Nawet jak trafisz, to co zyskasz? Lenda ma cię w garści mocniej niż ty ją. A obojga nas nie zastrzelisz. Nawet srebrną kulą.

– Łajno ma, nie mnie! To? – Dunne wskazała zwłoki Uneborgi. – Powiem, że to ona, nie ja, tak przyjaciółkę sprawiła. Albo i więcej niż przyjaciółkę. Kto wie, co tam we dwie czyniły, w izbie się zaszywając? Ani chybi nie uczciwego, jak to mąż z niewiastą. Wszetecznice zbereźne, tfu! Suswok wie, że żadna z chłopami do łóżka chodzić nie chciała, wie dobrze! Komu uwierzy, myślicie? Tej obleśnicy, z drugą się liżącej, czy mnie, któram się uczciwie, po bożemu kurwiła, a teraz mu zamtuz prowadzę?

Wyszczerzyła triumfalnie zęby, trochę uczciwą pracą przerzedzone. Uniosła kuszę, oparła o ramię. Broń była lekka, sportowa, nawet po załadowaniu bełtem nie bardzo na wojnie przeciw kolczugom przydatna. Ale magun stal blisko i nie miał kolczugi.

– Dobrze, żeś do tego dobrnęła – uśmiechnął się zimno. – Bo w kwestii nekrofilii masz rację: Suswok pewności by nie miał.

Coś zawibrowało w powietrzu; Debren miał nadzieję, że nie od zgrzytania zębów dziewczyny.

– Ale jest coś dużo gorszego – dodał. – Za grzeszne chuci Suswok tłucze, rozpalone igły w różne mało widoczne miejsca wbija, lecz przecie nie zabija. Co innego, gdyby go kto… ale niech lepiej Lenda dokończy. Tylko krótko, bo spieszy mi się. Trzy słowa, Lenda. Dunne zrozumie. I grzecznie się za drzwi wyniesie.

– Śledzie – powiedziała Lenda z mętnym uśmiechem. – I czosnek, Dunne. A do tego mar… marwel… cholera, wszędzie ta cudzoziemszczyzna, jakby własnych słów nie było. Złodziejstwo po naszemu. Mówi ci to coś, stara ruro? Widzę, że mówi. I co tak charczesz jako ta rura właśnie?

Debren chciał powiedzieć, że to nie ona, choć byłaby to półprawda, bo i Dunne włosy zaczęły stawać dęba. Ale było to nic w porównaniu z czymś, co wibrowało w powietrzu. Gęstym nagle od kurzu i elektryczności.

– Na ziemię! – wrzasnął. Za późno: mlasnęło, na chwilę zrobiło się ciemno, bo podmuch ciepła zbił płomienie z połowy świec, a pozostałe przydusił. Po kamieniach sklepienia rozlała się blada, rozchwiana plama poświaty Zaśmierdziało magią i czymś kwaśnym, paskudnym.

– Aaaa!!! – zawyła Dunne. I zwolniła spust. Debren, już na kolanach, zdążył dostrzec, jak ciało Lendy łamie się od nagłego ciosu, wali za łoże z bezwładnością, od której zwinął mu się żołądek, serce zamarło.

– Przestań! Dość tego, tu są ludzie! Przestań! – Dopiero brak tchu uświadomił mu, że to on krzyczy. On, magun. Zawodowiec. Dunne tylko piszczała jak rozdeptywany szczur, wciśnięta w kąt, z bezużyteczną kuszą w ręku.

Było gorąco. Przeraźliwie gorąco, choć tylko chwilami, jakby kto ruchomym ogniskiem po twarzy człowiekowi przejeżdżał. Piękne miedzianorude włosy Uneborgi sterczały w górę, rwały ku plamie na stropie, unosiły głowę zmarłej.

– Lenda?! – Nic, cisza i przerażony tupot szczurzych łap gdzieś wewnątrz ścian. – Księżniczko, nic ci…?!

Dostał kurzem po oczach, zacisnął powieki. Zaraz potem ciachnęło go promieniem, sparzyło, poczuł swąd nadpalonych rzęs i brwi. Ktoś pokrzykiwał na górze i bliżej, w piwnicach, nad wszystkim jednak górował skowyt Dunne.

– Kara boża, kara boża… Ja tylko doglądam, Machrusie słodki, mnie nie! Nieee!

Lenda jęczała. Krztusiła się.

– Skończ to, gnoju! – Debren sunął dookoła postumentu na klęczkach, mrugając załzawionymi oczami i gorączkowo szukając najwłaściwszych zaklęć. „Pierwsza Zasada, kursancie Debren? Minimum wysiłku? To po coś tę żabę uprzednio głuszył? Gołą myślą, z trzech kroków?! Rozciąć miałeś, młodzieńcze, jeno rozciąć. Że cierpi? Poczekaj, aż tobie blokadę zdejmą, smarkaczu głupi, zobaczysz, coś ze swoim mózgiem zrobił i co to znaczy cierpieć. No, zmykaj, póki jeszcze chodzić możesz. Zgłoś się do mistrza aptekarza i powiedz, jakiś numer wykręcił. Kursant Trapenakis, ponieważ skalpelem w ścianę trafił i narzędzie złamał, przestanie symulować twórczą pracę i odprowadzi kolegę. A wy do zajęć, kursanci, do zajęć. Stojąc i głupawo zęby szczerząc, nawet jarmarcznymi kuglarzami nie zostaniecie. Idź już, Debren. I na przyszłość nie zapominaj o Pierwszej Zasadzie”.

Uneborga siedziała już na łożu, podobna do lalki pociąganej za zamocowany w głowie sznurek. Chusta zsunęła się do końca, odsłoniła piersi. Piękne były. Cała była piękna, nawet teraz. Wściekłość, pęczniejąca w nim wraz z każdym uderzeniem serca i odkładana na później, eksplodowała nagle z całą silą.

– Sam chciałeś – krzyknął. Zwłoki, szarpnięte gwałtownym przypływem mocy, wywinęły w powietrzu powolnego kozła. Dunne szarpnęła stanik, rozerwała suknię, odsłaniając żebra i przywiędłą pierś. Zerwanym z szyi medalikiem koła popłatnego, oburącz trzymanym, osłoniła się od złego. Magun zaczął skandować zaklęcie, nie zwracając uwagi na zwijające się od żaru pajęczyny, chustę, która zaczęła się tlić i pęcznienie topiących się w oczach świec. Szedł na kolanach za łoże, do Lendy. Łamiąc Pierwszą Zasadę. Po raz pierwszy, odkąd opuścił mury Akademii.

– Co się tu…?! – Ktoś zatrzymał się gwałtownie w progu jak zdzielony obuchem. Ktoś w czarnym kaftanie i z kołem na piersi, kto mimo to winien był sądowi grodzkiemu miasta Vijuka grzywnę i groszy siedem. Bo kaftan, podkasany i zawinięty za pas, był wszystkim, co radca Suswok miał na sobie. Chyba oderwano go od czegoś przyjemnego. Debren nie miał pewności. Cień, który wyłowił kątem oka, a który sterczał z cienia gospodarza jak kikut gałęzi ze słupa w izbie na górze, mógł być po prostu cieniem narzędzia, które tamten ściskał w ręku. Czegoś metalowego.

Ciało Uneborgi, kołysząc piersiami i podskakując lekko, przywarło pośladkami do sklepienia. Poświata sącząca się z kamieni zmieniła barwę, poczerwieniała. Debren skandował zaklęcie, zadzierając głowę i patrząc w rozedrganą karykaturę ludzkiej twarzy. Rozpływała się, łamała na nierównościach, ale nie na tyle, by skryć archipelag śladów jak po ospie, czerń i szaleństwo oczu, błysk śliny. Coś raz i drugi kapnęło na dymiącą chustę, zaskwierczało. Dunne umilkła z braku tchu.

– Bezbożne świnie – wycharczał Suswok. Chwycił za tkwiący przy pasie sztylet, przy okazji uwalniając poły kaftana i nieświadomie zakrywając nagość. – Pod moim dachem… Ja was… Co z tym truchłem robisz, bydlaku?! Żebyś oślepł!

– Zabij – pisnęła Dunne. – Szybko, nim co powie! Kark przetrąć.

Debren zaklął. W duchu. Kończył zaklęcie, nie mógł na głos. I oglądać się za siebie też nie wolno było, nie teraz.

Mała trąba powietrzna przemknęła przez piwniczkę. Spryskała czymś lepkim, uderzyła gorącem. Jasny jak błyskawica płomień przeszył Uneborgę, wszedł między pośladkami, wyprysnął ustami i przez nozdrza. Oczy, których Debren nigdy przedtem nie oglądał i więcej oglądać nie miał, zalśniły brązem spod umalowanych powiek i pękły. Lewe eksplodowało z ohydnym mlaśnięciem, prawe rozlało się, spłynęło po czole, wsiąkło we włosy barwy krwi. Resztka mocy ugodziła w nogę łoża, tę najbliższą maguna. Rzucił się odruchowo w bok. Noga pękła z trzaskiem.

Sztylet, warcząc, przemknął tuż obok niego. Łoże osiadło, zadymiło. Strop pluł tysiącem kleistych kropel, Uneborga miotała się jak na wozie pędzącym po przeraźliwie nierównym bruku. Debren zacisnął zęby i skoczył szczupakiem ku wezgłowiu, gdzie ugrzęzło ostrze. Po topieniu przez flisaków, pirrendzkim raku, trzech dniach marznięcia i przede wszystkim tym ostatnim zaklęciu czuł się słaby jak dziecko. Potrzebował broni. I szczęścia.

Przez pył w oczach chybił za pierwszym razem, w dodatku pozbawione nogi łoże kolebnęło się, próbowało go zrzucić. Kątem oka dostrzegł czerń nad sobą. Cisnął gangarinem, prawą dłonią spod lewej pachy, aż rykoszet zadudnił po żebrach, sięgnął czaszki. Suswok rąbnął wielkimi szczypcami, parę kropel krwi zmieszanej z moczem prysnęło z ich zębatej szczęki, trafiło Debrena w twarz. Narzędzie, wymierzone w dłoń maguna, uderzyło w rękojeść sztyletu, zamiast kości złamało głęboko tkwiącą klingę.

Gangarin chybił celu. Albo przechył łoża zrobił swoje. Suswok, unikając pięty czarodzieja, poleciał gdzieś w prawo, na ciało Lendy. Debren, kopnąwszy się w drugą stopę, rozkrzyżował rozpaczliwie ramiona. Jego błędnik szalał. Miał wrażenie, że piwnica przechyliła się o ćwierć obrotu i to, co było posadzką, stało się ścianą. I nieodparte chciało się sprawdzić w roli stropu. Spadał.

A z innej strony spadała Mama Dunne. Z wzniesionym nad rozczochraną głową nożem. Nie mógł jej powstrzymać, za bardzo pogubił się w kierunkach. Rewers, szybko, odwrócić to choler…

Trzask. Ohydny trzask kręgów szyjnych pięćdziesięcioletniej kobiety, której o połowę młodsza, ale i – przy całej swej cudnej figurze – o połowę cięższa dziewczyna wali się na kark tym, co ma najmasywniejszego. Biodrami. Z wysokości co najmniej dwunastu stóp.

Tylko ciało zawodowej tancerki mogło wykonać taki obrót w trwającym mgnienie oka locie. Od magii aż furczało, ale Debren i tak nigdy później nie umiał rozrysować działających na zwłoki sił i wyjaśnić, co się właściwie stało.

To, że rewers zadziałał, rozumiał. Wszystko trwało po prostu krócej, niż sądził, a zaklęcie, które należało anulować, musiało być żałośnie słabe. Po Suswoku spłynęło jak woda po maśle. Mógł zdruzgotać Debrenowi głowę, miał czas. Zerwał się pierwszy, jego ud nie przygniatały dwa kobiece trupy.

Zamiast tego zawył jak wilk. Debren z niedowierzaniem patrzył w sklepienie i nagle wyostrzony obraz czerwonej krostowatej twarzy. I w szczeliny pęknięć, rozbiegających się ni to po kamieniach, ni to po obrazie.

– Coś mu zrobił, skurwielu?! Jaja ci oberżnę! Nie, wyszarpię! Kęs po kęsie! – Trzasnął siadającego czarodzieja w nos, powalił. Potem zaczął się odwracać. – Te szczypce już niejedno wycie z gardła…

Stęknął. Debren rozpaczliwym wysiłkiem oswobodził lewą nogę spod cudnej piersi Uneborgi, wierzgnął w prawo, za jednym zamachem nadwerężając staw biodra i kolana. Stopa trafiła w wypięte w skłonie pośladki. Trochę z boku. Na szczęście.

Bo środkiem wylazło nagle lepkie od kału i krwi ostrze.

Coś plasnęło cicho o posadzkę. Coś, co miecz Lendy odciął od ciała, nim wszedł w dół brzucha po tamtej stronie Suswok charczał. I wciąż klęczał. Silny był.

Dom zadygotał. Cały dom, nie tylko piwnica. Całym domem i wszystkim w środku szarpnęło, gdzieś na górze strzelało szkło w nielicznych reprezentacyjnych oknach. Nadproże pękło z hukiem, w mroku pisnął miażdżony szczur. Debren, sam siebie zaskakując szybkością, wykorzystał okazję, zwinął się, uwolnił drugą nogę. Przetoczył się przez krawędź łoża, spadł na podłogę.

– Pod łóżko! Na brzuch i pod łóżko, Lenda!

Rąbnął czołem klęczącego nad nią Suswoka, przewrócił. Chwycił dziewczynę za łokieć, potem za włosy, zaczął ciągnąć. Ciężka była. Ale pełzli. Nie dalby rady, nie w takiej pozycji, ale pełzli. Bo mu pomagała, bo ciągle jeszcze,…

– Żyjesz? – Złamane łóżko nie chciało wpuścić pod spód obojga równocześnie, więc najpierw wepchnął Lendę. Sam wpełzł do połowy. I tak utknęli. – Nie umieraj, księżniczko, nie rób mi tego! Zaraz pieprznie i będę cię mógł…

Pieprznęło.


* * *

Niebo było czyste, bezchmurne. Pirrend przelewał się dostojnie między belkami pomostu, obmywał miękko smukłe podbrzusze pięćdziesięciostopowej łodzi z mocno zadartym, nie bojącym się morskiej fali dziobem. Krzyczały mewy, zmylone widokiem sieci i beczek przetaczanych na pokład, wypatrujące rybich odpadków. Krzyczał wąsaty dziesiętnik, doglądający załadunku pocisków do katapulty. Terkotały kości leniuchujących na rufie łuczników, jakiś skacowany żeglarz oddawał rzece pożegnalną, ostatnią wieczerzę. Debren stał oparty brzuchem o barierkę, żuł wykałaczkę i próbował skomponować mało fatygujące zaklęcie, skuteczne na dziurawy tyłek.

Nie usłyszał jej. Było za głośno, jak to w porcie. Wyczuł. Nie myła się od wczoraj, a pot przemieszany z lnem jej sukienki, choć zwietrzały i przyprawiony kurzem, miał całe tygodnie. Ale to Debren odnotował później, odwracał się z całkowitą pewnością, że to ona. Ciekawe. Nie, nie ciekawe. Smutne.

– Jesteś jeszcze – przywołała na twarz nijaki uśmiech, była blada. To nic nie znaczyło, nie oglądał jej przedtem w świetle słonecznym. I nie znał tak naprawdę koloru jej oczu. Trochę niebieskich, odrobinę zielonych, maźniętych złotem. Jak rzeka za jego plecami.

– Problemy z załadunkiem. Głównie pijanej załogi. Cieszę się, że cię widzę, Lenda.

– To ty oko swym widokiem cieszysz – mruknęła, przesuwając nieco roztargnionym spojrzeniem po sylwetce czarodzieja. – W końcu widać, żeś pan. Kaftan srebrem haftowany, czyściutki, pachnidłem skropiony…

– I zacerowany bardzo dyskretnie. Dzięki. Oddajecie w lepszym stanie, niż był, gdy mnie flisacy do rzeki ciskali. Ale z tymi pachnidłami toś przedobrzyła. Babskie, słodkie… Wszyscy się na mnie dziwnie patrzą.

– Prostaczka jestem, daruj. A dziękuj Ksemi, ona prała i cerowała. Ja mieczem lepiej robię niż igłą, dopiero by się z ciebie śmiali. A skoro o tym mowa… – Sięgnęła pod lewą pachę, podała Debrenowi podłużny przedmiot zawinięty w płócienny worek. – To dla ciebie. Między pogaństwo jedziesz, a sama różdżka to mało. Weź, Debren. Podostrzyłam, z braku brzytwy od biedy się i ogolisz. Prosty jak darczyńca, ale solidny.

Powoli odwinął nadgryzione przez myszy płótno. Miecz miał nieskomplikowaną rękojeść, wybite wschodnimi runami znaki manufaktury, z Wysp Anvash chyba, bo z drugiej strony Lwa z Morza wytłoczono. Rzadka broń w tych stronach i choćby przez to cenna. Przede wszystkim jednak znakomicie dobrana do właściciela. Nie za wielka, nie za mała, łatwo wyskakująca z pochwy i łatwa do skrycia pod opończą, wygodna w podróży: w sam raz dla kogoś, kto raz konno, raz tratwą flisacką podróżuje.

– Dzięki, Lenda. Dzięki, ale go nie wezmę. Ja, widzisz, mieczy nie używam. Z nożem można różne rzeczy robić, z siekierą, nawet sulicą niekoniecznie ludzi trzeba kłuć, tylko dziki na szynki dla rodziny przykładowo. A miecz to miecz. Ma myślące istoty życia pozbawiać.

– Nie pieprz, mistrzu. Przez kummońskie stepy płyniecie. Jak was, odpukać, dopadną…

– Księżniczko, ja jestem magun, nie wojak. Rzemieślnik, apolityczny fachowiec, co granic nie zna i w klientach nie przebiera. Póki z różdżką za pasem chodzę, nader rzadko do mnie z łuków szyją, a siec na plastry w ręcznym boju nikt jeszcze, odpukać, nie próbował. Miecz to dla mnie same kłopoty. Nawet bić się dobrze nie umiem. I nie lubię.

Owinął broń workiem, ale nie oddawał jeszcze. Miejsce pod prawą pachą Lenda też miała zajęte. A w tej chwili nie wyglądała ani na silną, ani na zręczną.

– Łżesz. Nie chcesz brać, bo myślisz, że ze mnie ostatni gołodupiec.

– Nie myślę – uśmiechnął się z wysiłkiem. – Patrz, tam przy żurawiu draby miejskie sterczą, tylko patrzą, kogo by tu mandatem ukarać. I żaden do nas nie pędzi, by grzywnę i groszy siedem skasować.

Lenda parsknęła, przez nos, jak to ona, i tym razem musiała szybko głowę schylić, rękawem się poratować.

– Nie, księżniczko, nie z litości przyjęcia daru odmawiam. Nie wyciągam pochopnych wniosków z faktu, żeś tu przyszła w sukienczynie, w której świętej pamięci Dunne karierę pewnie na grodzkich łęgach zaczynała. Bo ciepło się zrobiło i pewnie nad rzeką chcesz pospacerować, oczy złotem liści nacieszyć, resztkami lata odetchnąć. Strój pastereczki do tego jak znalazł. Jak się pobrudzi, podrze, to i nie żal. A bose nogi wystarczy przy studni spłukać, nie to co ubłocone ciżemki z delikatnej skórki.

– Kpisz sobie ze mnie? – Przez chwilę była dawną sobą, złośnicą ze zmrużonymi oczami.

– Nie kpię. Mówię tylko, że „Różowy Królik” stoi jak stał, dziewczęta poweselały, do wydajniejszej pracy są gotowe, a ty Dunne zastępujesz. Z mieczem czy bez, z głodu nie umrzesz, a i ubrać się w coś ładnego chyba będziesz mogła. Więc nie lituję się nad tobą. Nie patrzę z góry. Rzeczowo tłumaczę, dlaczego broni nie chcę.

– Nie, to nie – wyrwała mu pochwę z garści. I prawie cisnęła w twarz zawiniątkiem spod prawej pachy. – Wsadź sobie. Pod zadek.

Worek odpadł, odsłonił frędzlastą, obszytą aksamitem poduszkę. Łucznicy, rzucający oczyma a to w kubek z kośćmi, a to na łydki Lendy, zgodnie wyszczerzyli zęby. Magun, trochę zmieszany, zaczął miętosić podarunek w dłoniach. Dziewczyna oklapła, wraz z gniewem uszły z niej pozory niefrasobliwości. Jej oczy zrobiły się szarawe smutne.

– Pewnie masz rację, porządzę trochę – mruknęła. – Wdowa po Suswoku trzy razy mdlała i dwa razy włosy sobie rwała, jak jej z jurystą nieboszczyka tłumaczyliśmy, że „Królika” dziedziczy i co konkretnie dziedziczy. Bogobojna z niej kobieta. Mieszać się w ten brudny proceder nie chce, więc wolną rękę mieć będę. Zresztą teraz męża opłakuje. No i syna.

Debren czekał, ale i ona chyba czekała.

– A… co z nim?

– Myślałam, że nie zapytasz – wyznała. – Żyw będzie. Znaleźli go przy kominku, nieprzytomnego. Dobrze, że się nie spalił, zadek mu tylko przypiekło. Cała komnata w okruchach szkła była; niektóre tak w boazerię powbijało, że wydłubać nie idzie. A chłopaka oślepiło. Zawsze pryszczaty był, ale teraz to aż żal patrzeć: cała gęba w dziurach, istne rzeszoto. Paskudna ta twoja magia, Debren.

– To nie ja, ja tylko przyspieszyłem… To trochę skomplikowane, więc tyle ci powiem, że nie przeze mnie kulę rozerwało, a już na pewno nie przeze mnie akurat chłopakowi prosto w twarz. O oślepianiu stary Suswok krzyczał, zaklęcie zakłócił… Białej magii ktoś do produkcji tego cholerstwa użył, a ta dziwacznymi prawami się rządzi, nieobliczalna bywa jak wszystko, co o humanistyczne nauki zahacza. Zresztą… Wiesz, dziewczyno, ile kosztuje dobra kryształowa kula? Ja w życiu własnej nie miałem, choć pełny trzos się zdarzał. Stary Suswok pękniętą musiał kupić, a że bez pozwolenia, to dodatkowo na czarnym rynku. Te są najgorsze, bez żadnej gwarancji. Gówniany zasięg, gówniana rozdzielczość, jakieś mętne, na kolanie spisane instrukcje obsługi. W dodatku żłopie taka energię jak piechur piwo, więc różne mędrki w ogień ją wsadzają. I jak się zdarzy wsteczne przebicie…

– To od tego zginęły? – zapytała cicho, dziwnie pokornie. – Una i Ruda? A parę innych przypiekło, wystraszyło? Od kuli magicznej? Kawałka szkła?

– Od głupoty ludzkiej. I żądzy. Ten smarkacz, młody Suswok… Daruj, Lenda, ale nie trzeba go było spod łaźni gonić. Obejrzałby kawałek dziewczęcego tyłka w naturze, jak Bóg przykazał… Mógłby… No, mniejsza. Wszyscy tu zawinili, ta twoja cnotliwa Uneborga też. Są sposoby, żeby wilk syty był i owca nieruszana… Wiesz, o czym mówię.

– Wolę nie wiedzieć, mistrzu. I ze świntuszeniem cię nie kojarzyć. Czyli, upraszczając, wszystko znowu przez te cholerne baby?

– Nie upraszczaj, tego nie powiedziałem. Najbardziej stary Suswok oczywiście zawinił. Nie da się wody z ogniem w jednym garnku pomieścić, a już na pewno nie w ludzkiej głowie. Para z tego powstaje, a tę trzeba wypuszczać, bo jak nie, to tak pieprznąć potrafi… Chłopak od małego z ojcem „Różowego Królika” wizytował, naoglądał się różności, choć tylko o naukę prowadzenia interesów chodziło. A jak mu się wąs sypnął, to chodzić przestał, bo akurat wtedy stary zabronił. Ale pamięć przecież została i świadomość tego, jakie skarby ma o sięgnięcie ręką, a sięgnąć nie może. No a potem spotkał Uneborgę. I zakochał się. Że mu drzwi do zamtuza zatrzaskują, to chłopak jeszcze jakoś ścierpi, ale jak drzwi do ukochanej…

– Ładna mi miłość. Najpierw zabił, potem oczy wyłupił.

– Miłość jak cholera, Lenda, uwierz mi. Taka moc przez kulę przeszła… Kula przenosi obraz, to wszystko. Doświadczony mag, a i to specjalista od telezofii, może w drugą stronę sygnały świetlne posyłać, nawet dość mocne. Mówi się, że w Sovro z dźwiękiem eksperymentują, ale czego to o Sovro nie mówią… A tu poszedł żar, uczucie spolaryzowane i płyny organiczne w prawie nieodmienionej postaci. Aż się boję pisać o tym do „Różdżki”, bo mnie konfratrzy wyśmieją. Coś niezwykłego musiało być w tej kuli, to pewne, ale i tak główną siłę sprawczą uczucie odegrało.

– Chuć, Debren – trwała przy swoim. – Chuć, nie żadna miłość. On połowę naszych dziewek ciepłem pomacał po goliźnie. A Rudą spalił długo po tym, jak ta jego niby ukochana nogi wyciągnęła. Rzucał się na wszystko, co kieckę nosi. A dokładniej: właśnie zdjęło. Czy podkasało choćby.

– Nie ma miłości bez chuci – powiedział, nawijając na palec frędzle poduszki. – Choć nie twierdzę, że miłując jedną kobietę nie można z inną… Ale on nie próbował chyba. On szukał, Lenda. Po amatorsku, ukradkiem, kiedy starego w pobliżu nie było i nikt nie patrzył. Gołej Uneborgi, niech ci będzie; nie o motylach i gwiazdach z nią gawędzić zamierzał, tylko… Ale jednak Uneborgi, nie jakiejś innej. A że kulę miał kiepską, a wiedzę jeszcze gorszą, to polował według barwy włosów.

– Hę?

– Obie zabite były rude. Dunne coś rudawego w farbie do włosów miała i sam byłem świadkiem, jak… no, mniejsza z tym. No i Estrenka. Strasznie dużo włosów w stajni zostawiła, różnych, a wszystkie marchewkowe. Więc jak zaczynał szukać, to tam się przede wszystkim gapił. Bo też łatwiej mu było. Musisz wiedzieć, że są duże problemy z zajrzeniem do izby, w której się wcześniej nie było. Im lepiej znasz i pamiętasz miejsce, które chcesz w kuli ujrzeć, tym łatwiej cel osiągnąć. A do stajni młody Suswok wstęp wolny miał, w przeciwieństwie do komnat w zamtuzie, zwłaszcza tych na górze, gdzie dziewczyny pracują. Poza tym zamtuz to zamtuz, inaczej się go buduje niż zwykły dom. Dobry majster i materiałów przeciwkulowych użyje, i zaklęciem ściany zabezpieczy. Coś takiego w piwnicy mieliście, gdzie Una leżała, choć tam raczej o ochronę skarbczyka szło czy składu cennych win. Tak czy siak, póki drzwi zamknięte były, młody Suswok nie miał szansy do środka zajrzeć. Chociaż pewnie próbował. Warsztat Estrenki tak często oglądał, że spory kawał dachu osuszył, ścianę ogrzał… Trwały ślad zostawił. To dlatego przyśniła mi się jego twarz.

– Twarz? Skąd wiesz, że jego? Przecież go na oczy nie widziałeś?

– Ale potem zobaczyłem ojca. I przypomniałem sobie, że dwa razy o pryszczach juniora wspomniałaś. A ta gęba ze snu mocno nakrapiana była.

– Taki bystry jesteś? Już wtedy wiedziałeś?

– Nie. Szczerze mówiąc, Lenda, magia to tylko magia. Zawsze pozostawia ślady, a ja głównie odszukiwaniem takich śladów się trudnię. Dobry w tym jestem, nie chwaląc się. A tam, u was, działy się rzeczy dziwne. Nie rozumiałem ich, nie umiałem wyjaśnić. Więc pomyślałem sobie… Nie śmiej się, ale pomyślałem, że może Dunne i inni mają trochę racji. Że to… kara boska.

– A nie? – zapytała z powagą. – Pewien jesteś?

– Nie jestem. Kapłani mówią, że niezbadane są wyroki boskie. Wszystko da się uzasadnić, z takiego założenia wychodząc. Wszystko. Ale tak sobie myślę, że gdyby Bóg chciał przykładnie Uneborgę ukarać… To nie pryszczaty szczeniak bez doświadczenia, tylko Bóg, na wszystkim się znający, więc i na babskiej anatomii… No więc nie sądzę, by się pomylił i trafił ogniem akurat w cewkę moczową.

Milczeli potem długo, stojąc przy balustradzie łokieć w łokieć i spoglądając w dal, na szeroko rozlaną rzekę. Delikatny, ciepły jeszcze wietrzyk przynosił na przystań żółte i czerwone liście, włókna babiego lata i smród miejskich rynsztoków. Żuraw skrzypiał, dziesiętnik klął coraz plugawiej. Lenda wsparła stopę o dolną belkę barierki, zaczęła ją otrzepywać dłonią.

– Tyłek mocno dokucza? – zapytała z nieoczekiwaną szorstkością. – Ile ci kawałków szklanej kuli cyrulik wydłubał? Trzy?

– Trzy. Dzięki za pamięć. I za poduszkę też dzięki. Nic to, że załoga powód do uciechy mieć będzie.

– Przeżyjesz – wzruszyła niedbale ramionami. – A na drugi raz nie bądź głupi. Sam się pierwszy pod łóżko chowaj, a dopiero potem, jak czas i miejsce jeszcze będzie, dziewkę wpuszczaj. Zwłaszcza…

– Zamknij się. I daj spokój tym paprochom, kurzym łajnem przylepionym. Bez ostentacji, jeśli łaska. Zrozumiałem.

– Dudkaj się – mruknęła apatycznie, stawiając z pokotem na ziemi najbrudniejszą w całym porcie nogę. – Słowa „ostentacja” nie znam, ale tak czy tak: dudkaj się. Moje nogi, zrobię z nimi, co zechcę.

– Twoje – zgodził się. I patrząc na drugi brzeg, doda) – Za ładne pod strzały. Nie lepiej…?

– Wystarczy, Debren. Patrz, trap ściągają. Zaraz w siną dal pożeglujesz, więc oszczędź mi dobrych rad i wymuszonych komplementów. Lepiej wypijmy strzemiennego To nie koń wprawdzie, ale każda okazja dobra, żeby chlapnąć. No, co się gapisz? Pokaż, żeś światowiec bywały i odwróć łaskawie głowę. Gdzie pracuję, to pracuję, ale do świecenia cyckami nie przywykłam.

Odwrócił głowę. Tyle mógł dla niej zrobić. Chociaż chyba bardziej robił to dla siebie. Potem, patrząc w niebieskie oczy, podniósł do ust blaszaną płaską buteleczkę ze śladem kulistego wgniecenia.

– Uuch… Mocne draństwo. – Oddał dziewczynie piersiówkę. – I naczynie mocne. Wiesz, myślałem wtedy…

– Pijackie szczęście, – Łyknęła więcej niż on, ale prawie się nie skrzywiła. – I kula srebrna, miękka. Cholera, zagrzała się gorzałka… Wybacz, że byle czym cię żegnam, Wszystko u mnie takie byle, byle. Masz, trzymaj.

– Kula? Dlaczego mi ją dajesz?

– Ciebie miała trafić, więc tobie się należy. Będziesz miał pamiątkę z Vijuki. Jak ci zaświta fantazja, by tu jeszcze kiedy zawitać, to zawsze wyjąć możesz, popatrzeć i przypomnieć sobie, że tu do magunów strzelają. A poza tym to srebro, z pół talara warte. Przepić możesz. Dobrze się zabawisz.

Obróciła się trochę za szybko. Na rzece nie działo się nic, co by tak szybki obrót uzasadniało. Rybacy rzucali sieci, to wszystko.

– Lenda…

– Idź już, zaraz cumy zwolnią.

– Lenda, ja… – To, co chciał powiedzieć, nie miało sensu, więc powiedział coś, co go być może miało: – Do widzenia, księżniczko.

– Żegnaj, Debren. Bywaj zdrów i żegnaj.

Загрузка...