Wychynęli z nadprzestrzeni daleko na krawędzi galaktyki, gdzie najjaśniejszym obiektem było samotne słońce płonące chłodnym blaskiem na tle mglistego welonu gwiazd. Jednak była to pozorna pustka, bo radar i sensory dalekiego zasięgu oznajmiły zaraz o wykryciu dwóch obiektów znajdujących się tuż obok siebie w odległości dwóch tysięcy kilometrów od Rhabwara. Conway mógł oczekiwać, że przez najbliższe kilka minut nikt nie poświęci mu uwagi.
— Mostek do maszynowni — powiedział kapitan Fletcher. — Za pięć minut chcę mieć maksymalny ciąg. Astrogator, proszę o kurs na wykryte kontakty i przypuszczalny czas dolotu.
Siedem pokładów niżej Chen potwierdził przyjęcie rozkazu, to samo zrobił spoczywający tuż obok kapitana Doddsa.
— Sir — odezwał się Haslam ze stanowiska oficera łączności. — Odczyty wskazują, że większy obiekt ma masę, sylwetkę i wyposażenie typowej jednostki zwiadowczej. Drugi nadal pozostaje niezidentyfikowany, ale ich położenie względem siebie sugeruje, że mogły się niedawno zderzyć.
— Rozumiem — odparł Fletcher i włączył mikrofon nadajnika. — Tu statek szpitalny Rhabwar operujący ze Szpitala Sektora Dwunastego. Przylecieliśmy w odpowiedzi na sygnał waszej boi alarmowej, wysłany w przybliżeniu sześć godzin temu — powiedział, wyraźnie akcentując każdą głoskę. — Podejdziemy do was za…
— Pięćdziesiąt trzy minuty — uzupełnił Dodds.
— Jeśli wasze urządzenia łączności są sprawne, prosimy o ujawnienie tożsamości, opis problemu oraz podanie liczby ofiar z wyszczególnieniem klas fizjologicznych.
Conway pochylił się wyczekująco w stronę głośnika, jakby kilka centymetrów robiło różnicę. Głos, który usłyszał, nie należał jednak do zaniepokojonej osoby. Brzmiało w nim raczej zakłopotanie.
— Mówi statek zwiadowczy Korpusu Kontroli Tyrell pod dowództwem kapitana Nelsona. To nasza boja, ale odpaliliśmy ją w związku z wrakiem, który widzicie obok. Nasz oficer medyczny zna się tylko na leczeniu trzech gatunków, nie jest więc pewien swoich wniosków, przypuszcza jednak, że na pokładzie mogą być ciągle żywe istoty.
— Doktorze… — Fletcher spojrzał na Conwaya, ale zanim ten zdążył się odezwać, Haslam zgłosił się z nowym meldunkiem:
— Sir, kolejny… nie, kolejne dwa kontakty. Masa i konfiguracja podobna jak w przypadku wraku. Jest też wiele drobnych, metalicznych szczątków.
— To drugi powód, dla którego zdecydowaliśmy się wystrzelić boję — powiedział Nelson. — Nie mamy takich sensorów dalekiego zasięgu jak wy. Dysponujemy głównie wyposażeniem fotooptycznym przydatnym w trakcie zwiadu, a ten obszar wydaje się zasłany fragmentami wraku. Wprawdzie w odróżnieniu od mojego oficera medycznego nie przypuszczam, aby na części z nich byli jacyś rozbitkowie, ale nie mogę też tego wykluczyć…
— Dobrze pan zrobił, wzywając pomocy, kapitanie Nelson — przerwał mu Conway. — Gotowi jesteśmy odpowiedzieć nawet na tuzin fałszywych alarmów, byle nie ryzykować, że ignorując choć jeden, zaprzepaścimy szansę ratunku. I tak przy większości katastrof kosmicznych pomoc nadchodzi za późno. Na razie jednak musimy poznać klasę fizjologiczną ofiar oraz rodzaj i rozległość ich obrażeń, by przygotować wszystko na ich przyjęcie. Jestem Conway, starszy lekarz na Rhabwarze — dodał pod koniec. — Mogę rozmawiać z waszym oficerem medycznym?
Zapadła dłuższa chwila ciszy przerywanej statycznymi trzaskami. Haslam oznajmił tymczasem o znalezieniu kilku następnych obiektów i dodał, że choć nie ma jeszcze kompletnych danych, rozkład szczątków wskazuje, że katastrofie uległ bardzo duży statek, który rozpadł się na wiele części. Sporo z wykrytych kontaktów to identyczne w kształcie i wielkości szalupy ratunkowe, takie jak ta obok Tyrella. Biorąc pod uwagę trajektorie i odległości między nimi, można było wnosić, że katastrofa zdarzyła się dawno.
W końcu Conway usłyszał beznamiętny głos, który bez wątpienia pochodził z autotranslatora.
— Doktorze Conway, jestem chirurg porucznik Krach-Yul — przedstawił się obcy. — Na temat fizjologii obcych wiem niewiele, gdyż mam doświadczenie jedynie w leczeniu Ziemian, Nidiańczyków i moich pobratymców z Orligii. Wszyscy oni, jak pan wie, należą do klasy DBDG ciepłokrwistych tlenodysznych.
To, że Orligianie i ich sąsiedzi z Nidii różnili się zdecydowanie wielkością, a jedna z tych ras okryta była gęstym, czerwonawym futrem, nie znaczyło wiełe w kontekście czterołiterowego fizjologicznego klucza, pomyślał Conway. Chociaż z drugiej strony, nieznaczne różnice wystarczyły we wczesnych latach eksploracji kosmosu, by między Orligią a Ziemią doszło do krótkiej, i jak dotąd jedynej, międzygwiezdnej wojny.
Z tego też powodu obecnie Orligianie i Ziemianie byli nastawieni do siebie bardziej niż przyjaźnie. Często spieszyli sobie z pomocą i naprawdę źle się składało, że Krach-Yul miał tak małe doświadczenie. Conway mógł tylko liczyć na to, że okaże dość profesjonalizmu, aby nie wtykać swojego przyjaznego, kudłatego nosa w sprawy, o których nie ma pojęcia.
— Nie wchodziliśmy do wraku — powiedział Orli — gianin. — Nie mamy specjalistów od obcych technologii i obawialiśmy się, że tylko pogorszymy sytuację, zamiast pomóc. Zastanawiałem się nad wywierceniem otworu w poszyciu, aby pobrać próbkę atmosfery. Gdyby rozbitkowie okazali się podobni do nas, moglibyśmy dostarczyć im więcej tlenu. Ostatecznie jednak zrezygnowałem. Mogą oddychać innymi gazami, a wtedy tylko niepotrzebnie uszczupliłbym ich zapas mieszanki. Nie jesteśmy też pewni, czy ktoś tam żyje, doktorze. Nasze czujniki podają, że kadłub jest szczelny, a w środku panuje przyzwoite ciśnienie. Zlokalizowaliśmy też źródło energii i coś, co wygląda na większą ilość materii organicznej, częściowo tylko widoczną przez iluminatory. Nie wiemy, czy to jest żywe.
Conway odetchnął. Wprawdzie Krach-Yul miał wyraźne braki w wykształceniu, ale szczęśliwie był inteligentny. Można się było domyślić, jak przebiegała jego kariera. Prawdopodobnie studiował na Orligii, odbył praktykę na Nidii, a potem zaciągnął się do Korpusu, aby zdobywać dalsze doświadczenia w kontaktach z obcymi. Zapewne stykał się dotąd jedynie z lekkimi urazami i niegroźnymi chorobami ziemskiej załogi, cały czas licząc w skrytości ducha, że zetknie się z czymś więcej. Bez wątpienia aż płonął z ciekawości, chcąc zbadać obecny na wraku organizm, jednak znał granice swoich kompetencji. Conway czuł, że zaczyna już lubić tego Orligianina.
— Bardzo dobrze, doktorze — powiedział serdecznie. — Ale mam prośbę. Wasza jednostka dysponuje przenośną śluzą. Oszczędziłoby nam czasu, gdyby…
— Już ją wyładowaliśmy, doktorze — przerwał mu Orligianin. — Została przymocowana do kadłuba wraku nad największym włazem, jaki znaleźliśmy. Przypuszczamy, że to główne wejście, ale nie próbowaliśmy go otwierać, może się więc okazać, że to tylko panel osłaniający mechanizmy. Wrak obracał się wzdłuż podłużnej osi, ale wyhamowaliśmy ten ruch za pomocą wiązek ściągających. Poza tym jest w takim stanie, w jakim go znaleźliśmy.
Conway podziękował, rozpiął pasy i wstał z fotela. Na ekranie radaru dostrzegł kilka nowych śladów, ale najbardziej interesował go rosnący na głównym ekranie obraz Tyrella i unoszącego się obok wraku.
— Co pan zamierza, doktorze? — spytał kapitan.
— Nie wydaje się bardzo zniszczony — powiedział Conway, wskazując na ekran. — Brak też wystających, ostrych kawałków metalu, więc dla przyspieszenia akcji moi ludzie włożą lekkie skafandry. Wezmę ze sobą patolog Murchison i doktora Priliclę. Siostra Naydrad zostanie na pokładzie medycznym z gotowymi do użycia noszami. Gdy tylko Murchison ustali skład atmosfery, napełnimy nią kopułę noszy. Pójdzie pan z nami zbadać śluzę na obcym statku?
Rhabwar był jednostką jedyną w swoim rodzaju. Zaprojektowany jako statek szpitalny, powstał na kadłubie lekkiego krążownika Korpusu Kontroli, największej spośród jednostek tej formacji, które mogły latać w atmosferze. Przemieszczając się w kierunku szybu komunikacyjnego, Conway wyobraził sobie lśniący biały kadłub z deltoidalnymi skrzydłami, ozdobionymi brunatnym liściem, czerwonym krzyżem, wyglądającym zza chmury słońcem, jak i wieloma innymi znakami, które łączyło to, że na rozmaitych światach Federacji symbolizowały ideę bezinteresownego niesienia pomocy.
Statek był tralthańskiej konstrukcji, co miało swoje zalety, nazwany zaś został na cześć jednej z wielkich postaci w historii medycyny tego gatunku. Przewidziano, że będzie obsługiwany przez ziemską załogę, której kabiny mieściły się na drugim pokładzie, tuż pod mostkiem. Ekipa medyczna zajmowała zbliżone pomieszczenia pokład niżej, tyle że kabiny dodatkowo wyposażono zgodnie z potrzebami kelgianskiej siostry i Prilicli, cinrussańskiego empaty żyjącego w warunkach niewielkiej grawitacji.
Pokład czwarty był równocześnie mesą i salą rekreacyjną, w której wszyscy mieli się spotykać i spędzać czas na rozrywkach, chociaż przy obecnej liczebności załogi brakowało tu miejsca nawet na rozegranie partii szachów. Cały piąty pokład mieścił magazyny i zbiorniki. Przechowywano tu zarówno żywność potrzebną trzem żyjącym na pokładzie rasom, jak i składniki niezbędne to wytwarzania mieszanek oddechowych dla wszystkich mieszkańców Federacji.
Pokłady szósty i siódmy, na które kierował się Conway, mieściły izbę przyjęć, laboratorium i oddział szpitalny. Można było zmieniać na nich dowolnie grawitację, ciśnienie i skład atmosfery, wyposażenie zaś pozwalało podtrzymywać funkcje życiowe pacjenta dowolnej praktycznie rasy. Na pokładzie ósmym mieściła się maszynownia, królestwo porucznika Chena, który obsługiwał generatory hipernapędu, służący do lotów atmosferycznych napęd konwencjonalny i źródła zasilania systemu sztucznej grawitacji, generatorów wiązek ściągających, urządzeń łączności, czujników i wszystkiego, co sprawiało, że statek żył.
Myśląc o drobnym Chenie, który jednym ruchem krótkiego palca mógł uwolnić potworne moce, Conway dotarł na pokład medyczny. Nie musiał nic mówić, bo wszyscy widzieli jego rozmowę z kapitanem, podobnie jak większość tego, co wychwytywały kamery i czujniki statku. Pozostało mu więc tylko włożyć skafander. Miał bardzo dobry zespół, który sam czuwał nad wyposażeniem i szkoleniami, tak że Conway czuł się czasem zupełnie niepotrzebny.
Murchison obracała się, sprawdzając zapięcia skafandra, Naydrad zaś kontrolowała w śluzie nosze. Piękną, srebrzystą sierść tej drugiej czesały spokojnie przetaczające się fale. Korzystający z degrawitatorów i własnych skrzydeł niewiarygodnie kruchy Prilicla wisiał pod sufitem, gdzie nie groziło mu przypadkowe zderzenie z którymś z cięższych współpracowników. Osiem jego pajęczych nóg drgało w niespiesznym rytmie, co wskazywało, że odbiera czyjeś pozytywne emocje.
Murchison zerknęła na Priliclę, a potem na Conwaya.
— Przestań — rzuciła.
Conway wiedział, że to on i, bezwiednie, Murchison odpowiadają za doznania empaty, zdolnego reagować na każde, nawet drobne zmiany pola emocjonalnego w jego otoczeniu. Niemniej patolog Murchison miała fizyczne atrybuty, które trudno było zignorować przeciętnemu samcowi DBDG ziemskiego typu. A gdy wkładała lekki, ale dobrze przylegający kombinezon, pewne myśli same lęgły się w głowie.
— Przepraszam — rzucił Conway ze śmiechem i zaczął wkładać własny kombinezon.
Wrak przypominał metalowy konar z kilkoma powyginanymi gałęziami, które były jednak jedynym niezwykłym elementem. Poza tym wyglądał na cały. Conway dostrzegł dwa małe iłuminatory, odbijające niczym słońca światła Rhabwara. Były osadzone około dwóch metrów od dziobu i rufy, ale nie potrafił rozpoznać, gdzie obiekt ma przód, a gdzie tył. Niebawem ujrzał, że na drugiej burcie znajdują się takie same okienka.
Widział też luźne, przezroczyste powłoki śluzy z Tyrella uczepionej kadłuba niczym pomarszczona pijawka. Obok rysowała się drobna sylwetka, która musiała należeć do orligiańskiego lekarza, Krach-Yula.
Fletcher, Murchison i Conway wylądowali tuż przy nim. Nie odzywali się i starali się nawet nie myśleć, aby nie przeszkadzać Prilicli okrążającemu powoli obiekt. Jeśli cokolwiek żyło na wraku, empata powinien to wyczuć.
— To bardzo dziwne, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla po niemal kwadransie, gdy wszyscy już mimowolnie zdradzali zniecierpliwienie. — Na pokładzie jest życie, chociaż odnajduję tylko jedno źródło emanacji emocjonalnej, tak słabe w dodatku, że nie mogę go dokładnie zlokalizować. Ponadto, wbrew oczekiwaniom, nie wydaje mi się, aby rozbitek był przerażony czy zaniepokojony.
— Może to bardzo młoda istota? — spytał Krach-Yul. — Zostawiona w bezpiecznym miejscu przez dorosłych, którzy potem zginęli? Małe dziecko, które nie rozumie, że jego życie jest zagrożone?
Prilicla, który z zasady zgadzał się ze wszystkimi, aby uniknąć niemiłych emocji rozmówcy, tym razem też przytaknął.
— Nie można wykluczyć takiej ewentualności, przyjacielu Krach-Yul.
— Albo płód żyjący nadal w organizmie martwego rodzica? — zasugerowała Murchison.
— To również jest w pewnym stopniu możliwe, przyjaciółko Murchison.
— Z tego wynika, że tak naprawdę nie wiesz, co to może być — zaśmiała się patolog.
— Niemniej ktoś tam jest — rzekł niecierpliwie kapitan. — Chodźmy się nim zająć.
Fletcher przecisnął się przez podwójne wejście do śluzy, która po napełnieniu powietrzem miała się stać na tyle obszerna, że nie tylko wszyscy mogli się w niej pomieścić, ale jeszcze pracować. Murchison i Conway spędzili tymczasem kilka chwil przy małych ilumina — torach. Otwory były jednak na tyle zagłębione, że nie ukazywały nic poza wycinkami skórzastej powłoki jakiegoś stworzenia.
— Jest wiele sposobów otwierania włazów — powiedział Fletcher, gdy dołączyli do niego w śluzie. — Mogą się uchylać na boki, otwierać do środka albo na zewnątrz, wsuwać w ścianę czy kurczyć ku krawędziom. Ten, jak się wydaje, jest uruchamiany dźwignią, która cofa go do wnętrza kadłuba. O proszę!
Wielki metalowy właz zniknął w środku. Conway oczekiwał z napięciem powiewu powietrza, które wypełni gwałtownie śluzę, ale nic takiego się nie stało. Kapitan złapał się krawędzi wejścia, wyłączył magnetyczne przylgi, aby oderwać stopy od poszycia, i wsunął głowę daleko do wnętrza.
— To nie śluza tylko otwór kontrolny pozwalający dotrzeć do mechanizmów umieszczonych pomiędzy zewnętrznym a wewnętrznym kadłubem. Widzę plątaninę rur i kabli oraz coś, co wygląda na…
— Potrzebuję próbki powietrza — oznajmiła Murchison. — Jak najszybciej.
— Przepraszani — mruknął Fletcher, uwolnił jedną rękę i wskazał na coś. — To chyba oczywiste, że tylko wewnętrzny kadłub jest hermetyczny. Żeby bezpiecznie go przewiercić, proponuję wykonać otwór obok tego wspornika i skupiska przewodów. Nie wiem, jak gruba jest tu powłoka, ale kabel wydaje się na tyle cienki, że nie może przewodzić wysokiego napięcia. Kolory oznaczeń sugerują, że te istoty widzą w tym samym zakresie widma co my.
— Zapewne tak — zgodziła się Murchison.
— Jeśli użyjesz wiertła numer pięć, otwór będzie dość duży, żeby wprowadzić do środka oko — dodał pospiesznie Conway.
— Tak właśnie zamierzałam.
Wiertarka nie musiała pracować długo. Po chwili drgania, przenoszone na metalowy kadłub, a nawet na skafander Conwaya, ustały i powietrze ze środka wdarło się ze świstem przez wydrążone wiertło do analizatora.
— Ciśnienie trochę niższe niż nasze, ale trudno orzec, na ile normalne dla rozbitka — powiedziała cicho Murchison. — Skład i proporcja tlenu do innych gazów typowe dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Teraz wsunę oko.
Conway patrzył, jak odczepia analizator od wiertła i umieszcza w tym miejscu moduł oka. Zrobiła to bardzo umiejętnie, tak by nie wypuścić więcej niż kilka centymetrów sześciennych powietrza. Ostrożnie przesunęła przez wiertło urządzenie składające się z kamery, źródła światła i przewodów, a potem doczepiła konsolę sterującą z ekranem.
Wydawało im się, że upłynęła prawie godzina, nim dobrała wreszcie właściwe oświetlenie i ostrość. W rzeczywistości nie zajęło jej to nawet dziesięciu minut. W milczeniu wysunęła się z wnęki, aby i inni mogli spojrzeć.
— Wielki jest — powiedziała, gdy Conway zajął jej miejsce.
Wnętrze cylindra okazało się pozbawione jakichkolwiek grodzi czy przepierzeń. Podłoga, którą Conway nazwał podłogą tylko dlatego, że powierzchnia ta była płaska i biegła przez całą długość jednostki, miała pośrodku podwójny rząd blisko umieszczonych otworów o średnicy trzech, czterech cali. Znikało w nich siedem albo osiem par odnóży rozbitka, co sugerowało, że chodzi o zwykłe uchwyty. Wkoło ciała unosiły się szerokie, podarte pasy bezpieczeństwa.
Oko znajdowało się niemal na poziomie podłogi, więc nie było widać dużo więcej poza bokiem i odnóżami stworzenia. Dalej, tam gdzie impet katastrofy wyrwał jego stopy z otworów, można było dostrzec jasnoszare podbrzusze i kolejne, krótkie odnóża biegnące dwoma rzędami, całkiem jak u stonogi. W przeciwnym kierunku, nie wiadomo, czy bliższym głowy czy zakończenia ciała, rysowała się pojedyncza linia wyrostków grzbietowych. Długie, cylindryczne pomieszczenie nie było wystarczająco obszerne, aby istota mogła się w nim poruszać. Wypełniała je na tyle szczelnie, że trudno było dojrzeć cokolwiek więcej, niemniej na samym krańcu pola widzenia Conway wypatrzył jeszcze trzy cienkie jak ołówki, przezroczyste i chyba elastyczne przewody, które wybiegały z przymocowanej do ściany szafki i znikały w ciele pacjenta.
Mimo tak wielu kończyn pacjent nie miał najwyraźniej zbyt dużo do roboty. Jeśli nie liczyć mnóstwa przymocowanych do ścian szafek, wnętrze było puste. Brakowało czegokolwiek przypominającego konsolę kontrolną, system monitorujący lub inne urządzenie pozwalające sterować obiektem. Chyba że coś jeszcze znajdowało się po drugiej, niewidocznej akurat stronie.
Conway musiał chyba myśleć głośno, gdyż kapitan, który właśnie wrócił z penetracji kadłuba, skomentował jego rozważania:
— Tu nie ma czym sterować, doktorze. Poza prostymi ogniwami, które obecnie nie są do niczego wykorzystywane, brakuje innych urządzeń. Nie ma silników, ani głównych, ani sterujących, nie znalazłem niczego przypominającego anteny systemu łączności, brak nawet normalnego włazu. Zaczynam się zastanawiać, czy to w ogóle jest statek. Może to raczej kapsuła ratunkowa. To by wyjaśniało dziwny kształt, w zasadzie cylindryczny, ale z płaskim dnem. Na dodatek, gdy szukałem wybrzuszeń, które mogłyby skrywać sensory, zauważyłem, że spód jest lekko zakrzywiony ku obu dłuższym końcom. To sugeruje kolejną możliwość…
— A może to wszystko było zamontowane na zewnątrz? — spytał Conway. — W naszym statku generatory nadprzestrzenne zabudowano w końcówkach skrzydeł. Oni mogli mieć równie oryginalne pomysły.
— Nie, doktorze — powiedział Fletcher oficjalnym tonem, jak zawsze, gdy ktoś usiłował wypowiadać się na tematy, które miał za swoją działkę. — Zbadałem te dziwne wsporniki, czy cokolwiek to jest, i nie znalazłem żadnych przewodów poza nielicznymi porwanymi kablami, które jednak były za cienkie, by dostarczać mocy do generatora. W ogóle wątpię, czy ta rasa zna napęd nadprzestrzenny lub sztuczną grawitację. Konstrukcja dowodzi niskiego poziomu rozwoju techniki kosmicznej. Na dodatek tutaj najwyraźniej nie ma wejścia, a przecież śluza dla tego olbrzyma musiałaby być prawie równie wielka jak sam statek.
— Jest kilka ras, które budują statki bez śluz — zauważył Conway. — Nie tolerują widoku otwartej próżni, więc nie wychodzą z nich nigdy poza swoimi planetami.
— A jeśli to po prostu skafander kosmiczny tej istoty? — podsunęła Murchison.
— Ciekawy pomysł, ale nic poza tym — powiedział kapitan. — Iluminatory są bardzo małe, a pole widzenia ogranicza jeszcze spora odległość między wewnętrznym a zewnętrznym kadłubem. Brak kamer lub czujników, nie ma też manipulatorów. Jednak cokolwiek tu mamy, musi istnieć jakiś sposób dotarcia do środka.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
— Przepraszam, kapitanie — odezwał się w końcu Conway. — Kilka minut temu wspomniał pan o jakiejś trzeciej możliwości. Potem panu przeszkodziłem.
— A owszem — mruknął Fletcher takim tonem, jakby tylko czekał na przeprosiny. — Niemniej rozumie pan, doktorze, że to jedynie hipoteza oparta na wstępnych oględzinach, a nie na dokładnych pomiarach. Tak czy owak, wspomniałem już, że spód jest zakrzywiony, krzywizna zaś nie powstała z pewnością w trakcie katastrofy. Uderzenie dość silne, aby odkształcić całą konstrukcję, na pewno poważnie by ją uszkodziło, na metalu zostałyby też przebarwienia świadczące o działaniu wysokiej temperatury. Z tego wynika, że specjalnie to zaprojektowano. I to by wyjaśniało brak własnego, porządnego zasilania, urządzeń sterowniczych oraz sztucznej grawitacji, gdyż…
— Oczywiście! — wyrwało się Conwayowi. — Pokład pod zakrzywionym spodem był półkolisty, a to oznacza, że wytwarzali ciążenie w najstarszy ze znanych sposobów…
— Czy któryś z was mógłby mi z łaski swojej wyjaśnić, o czym mówicie? — spytała Murchison.
— Oczywiście — powiedział Conway. — Kapitan właśnie przekonał mnie, że to nie kapsuła ratunkowa ani statek, tylko część stacji kosmicznej dawnego typu, takiej przypominającej koło ze szprychami, która uległa jakiejś kolizji.
— Stacja kosmiczna? Tutaj? — zdumiała się Murchison, ale po chwili dotarło do mniej, co to znaczy. — W takim razie czeka nas wiele pracy.
— Może nie — zauważył Fletcher. — Wprawdzie szczątków znajdziemy zapewne mnóstwo, jednak nie oczekiwałbym licznych rozbitków… Tej istoty zaś bez wątpienia nie zdołamy przenieść na nasz pokład. Proponuję przymocować moduł do kadłuba Rhabwara, rozciągnąć odpowiednio nasze pole nadprzestrzenne i dostarczyć całość do Szpitala, gdzie bez trudu znajdzie się śluza mogąca go pomieścić. Tam już zajmą się naszym pacjentem jak należy. Wprawdzie nie jestem lekarzem, ale sądzę, że nie powinniśmy z tym zwlekać. Niech Tyrell szuka pozostałych rozbitków, a my wrócimy, gdy tylko będziemy mogli.
— Nie — sprzeciwił się spokojnie Conway.
— Nie rozumiem pana, doktorze — rzekł Fletcher, czerwieniejąc wyraźnie na twarzy.
Ziemianin nie odpowiedział od razu. Najpierw zwrócił się do Murchison i Prilicli, który podleciał bliżej, chociaż panujące w śluzie emocje nie były raczej dla niego za miłe.
— Z tego, co widzimy, rozbitek jest podłączony trzema osobnymi przewodami do aparatury, która przypomina system podtrzymywania życia. Jest głęboko nieprzytomny, ale poza tym zdrowy. Obiekt ma też pewną rezerwę mocy, która na razie nie jest wykorzystywana. Pozostaje pytanie, czy taki właśnie stan pacjenta nie może być wynikiem celowej hibernacji. I jeszcze jedno — dodał, nim ktokolwiek zdołał się ode — zwać. — Skoro brak śladów energochłonnego systemu chłodzenia, który zwykle niezbędny jest przy hibernacji, może to być naturalne odrętwienie wspomagane jedynie przez aparaturę monitorującą. Znowu zapadła cisza.
— Owszem, to znana metoda… — powiedziała Murchison. — Spowalniało się albo wstrzymywało metabolizm na czas podróży kosmicznej, która trwała zbyt długo, aby załoga mogła ukończyć ją za życia. Poza tym wędrowcy śpiący w znacznie obniżonej temperaturze nie zużywali powietrza ani żywności. Możliwe, że w pewnych wypadkach da się pobudzić tę naturalną zdolność sztucznie i sztucznie ją podtrzymać, dostarczając śpiącemu minimalnych dawek odpowiednio spreparowanego pokarmu. I tak chyba jest z naszym pacjentem.
— Przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla. — Radiacja emocjonalna pacjenta pasowałaby do hipotezy o hibernacji.
Kapitan szybko zrozumiał, o co chodzi.
— Dobrze, doktorze. Skoro rozbitek najwyraźniej jest w tym stanie od dłuższego czasu, nie ma istotnego powodu, aby się spieszyć z dostarczeniem go do Szpitala. To samo będzie zapewne dotyczyć innych, których może zdołamy jeszcze odnaleźć. Co pan wobec tego zamierza?
Conway wiedział doskonale, że ich rozmowy słuchają także załogi Rhabwara i Tyrella. Niemal słyszał oddechy ludzi przy głośnikach. Odchrząknął i zabrał głos:
— Zbadamy ten obiekt, na ile się da, bez wchodzenia do środka. Równocześnie przyjrzymy się bliżej pacjentowi za pomocą oka. A potem wszyscy razem się zastanowimy.
Miał silne przeczucie, że to nie będzie łatwa akcja ratunkowa.
Przez następne trzy godziny, czyli akurat tyle, ile mogli spędzić w lekkich skafandrach przy aktualnym stanie zapasów, badali powierzchnię wraku, a w miarę możliwości również jego lokatora. Z wolna zbierali coraz więcej istotnych albo potencjalnie istotnych danych. Gdy zgromadzili się wreszcie w mesie Rhabwara, przyszła pora na wymianę informacji i przypuszczeń.
Tyrella reprezentowali kapitan Nelson i doktor Krach-Yul, Rhabwara major Fletcher i astrogator, porucznik Dodds. Cywile Murchison, Prilicla, Naydrad i Conway ledwie zmieścili się w ciasnym wnętrzu. Pająkowaty empata oczywiście od razu usadowił się na suficie.
To on, najszybciej zorientowawszy się, że zebrani gotowi są do otwartej rozmowy, zagaił.
— Chyba wszyscy się zgodzą, że odnaleziony rozbitek znajduje się w głębokiej anabiozie i że zapewne nie jest pacjentem, ale kimś, kogo należy po prostu odwieźć na ojczystą planetę, gdy tylko ustalimy jej położenie, oczywiście. Chyba zgodni jesteśmy też w tym, że nie ma pilnego powodu, by ruszać go z obiektu, w którym przebywa.
Porucznik Dodds spojrzał na Fletchera, prosząc o pozwolenie na zabranie głosu.
— Zależy, co pan rozumie przez pilny powód, doktorze. Sprawdziłem trajektorię tego i innych odnalezionych szczątków. Obliczenia wskazują, że katastrofa, która zniszczyła ten statek czy stację kosmiczną, wydarzyła się około osiemdziesięciu dwóch lat temu. Jeśli to był statek, zapewne nie kierował się ku pobliskiej gwieździe, gdyż jest ona pozbawiona planet, jednak przy obecnych kursach fragmentów wraku spora ich część spadnie niebawem na wspomniane słońce albo przejdzie na tyle blisko jego fotosfery, że nawet istota w stanie hibernacji tego nie przeżyje. Zacznie się to za jedenaście tygodni.
Przez chwilę trawili tę wiadomość.
— Nadal uważam, że to nie była stacja kosmiczna — powiedział kapitan Tyrella. — Nie wiem, skąd miałaby się tu wziąć, i to jeszcze podróżując z taką prędkością, że jej szczątki zachowały impet pozwalający dolecieć do pobliskiej gwiazdy. O wiele bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to łódź ratunkowa, której pasażer zapadł w stan hibernacji na skutek wyczerpania zapasów powietrza i żywności.
Fłetcher spojrzał niechętnie na Nelsona, ale zaraz dostrzegł narastające drżenie Prilicli i postarał się uspokoić.
— To nie jest niemożliwe, majorze Nelson, chociaż zgadzam się, że mało prawdopodobne. Można jednak przypuszczać, że chodzi o rasę, która stawiała dopiero pierwsze kroki w rozwoju technologii kosmicznych i wykorzystywała tę stację do eksperymentów z hipernapędem. Mogło dojść do przypadkowego skoku, który wyniósł ich daleko od rodzinnej planety, a wówczas ucieczka w anabiozę byłaby z wymienionych przez pana powodów bardzo uzasadniona. W trakcie wczesnych prób nad podróżami w nadprzestrzeni zdarzało się wiele takich wypadków. Tak czy owak, wydaje mi się, że wyciągamy zbyt wiele wniosków z czegoś, co jest tylko fragmentem układanki.
Conway postanowił włączyć się do rozmowy, zanim przerodzi się ona w kłótnię.
— Ale coś chyba już wiemy, kapitanie? — zagadnął pojednawczo. — Co udało się panu ustalić po dokładnych oględzinach wraku?
— Proszę bardzo — powiedział Fletcher i rzucił na ekran obraz obiektu, po czym zaczął relacjonować wyniki swoich badań i niektóre domysły na temat tego, co wolał nazywać nie statkiem, ale raczej pojemnikiem ciśnieniowym. Był to cylinder długości dwudziestu metrów i średnicy niemal trzech metrów. Z obu stron kończył się płaskimi zaślepieniami, na których umieszczono zaczepy pozwalające spiąć go z innymi, podobnymi pojemnikami. Zaczepy były tak skonstruowane, aby w razie silnego uderzenia czy wstrząsu rozpiąć łącze, zanim działające siły uszkodzą pojemniki. Jeśli przyjąć, że wszystkie obiekty miały te same wymiary, do zbudowania z nich pełnego koła, o średnicy prawie pięciuset metrów, potrzeba byłoby około osiemdziesięciu pojemników.
Zamilkł na chwilę, ale major Nelson nie powiedział ani słowa, a pozostali woleli na razie nie ujawniać swojego zdania.
Pojemnik miał podwójny kadłub, przy czym tylko wewnętrzny był hermetyczny. Nie posiadał urządzeń sterowniczych ani czujników, poza aparaturą służącą podtrzymaniu anabiozy. Poziom techniczny wskazywał na rasę, która opanowała raczej dopiero podróże międzyplanetarne, a nie międzygwiezdne, było zatem swoistą zagadką, skąd stacja wzięła się w tym obszarze próżni. Najbardziej jednak zastanawiało, jak obca istota wchodziła i wychodziła z kontenera.
Przekonali się już, że nie ma w nim włazów na tyle dużych, aby obcy mógł się w nich zmieścić, z co za tym idzie, że jedyne wejście prowadzi przez zaślepienia na szczytach cylindra. Zdaniem Fletchera, musiały być po prostu zdejmowane, i to oba, gdyż obrócenie się w środku było niemożliwe.
— Na razie nie trafiłem jednak na ślad sterującego nimi mechanizmu — podjął Fletcher tonem, z którego przebijała lekka skrucha. — Jest wiele rodzajów drzwi, a tutaj muszą być jakieś, lecz nie potrafię ich odnaleźć. Zastanawiałem się nawet, czy w grę nie wchodzą bolce, odstrzeliwane dopiero po przybyciu do celu przez załogę albo ratowników mogących umieścić pasażera w dogodnych dla niego warunkach, na pokładzie statku lub na powierzchni planety, ale tych też nie dostrzegłem, sposób osadzenia zaślepień nie sugeruje zaś, aby w ogóle tam były. Tak naprawdę nie wyglądają na otwieralne. Na pewno nie uchylają się do środka, gdyż na to nie pozwala średnica wewnętrznego cylindra.
Fletcher potrząsnął w zdumieniu głową.
— Przykro mi, doktorze, ale na razie nie widzę innego sposobu dotarcia do rozbitka, jak tylko przez rozbiórkę jego statku. Może gdy obejrzę inne szczątki, uda mi się dojść do czegoś więcej.
Prilicla zadrżał ze współczucia dla kapitana, a po chwili ciszy głos zabrała Murchison.
— Też chętnie rzuciłabym okiem na coś więcej. Szczególnie na kontener, którego pasażer nie przeżył. Mogłabym dowiedzieć się wtedy, z kim właściwie mamy do czynienia.
Conway spojrzał na Doddsa.
— Wiele jest w pobliżu podobnych obiektów?
— Jest ich trochę. Większość odczytów sugeruje, że chodzi o kontenery tego samego rodzaju, z atmosferą i niewielkim źródłem mocy. Kilka jest wyraźnie uszkodzonych, ale znajdują się na granicy zasięgu skanerów. Na klasycznym napędzie musielibyśmy lecieć tam dość długo. Chyba żeby wykonać krótki skok, ale wtedy możemy przestrzelić.
— Ile jest łącznie tych obiektów? — spytał Nelson.
— Jak dotąd mamy dwadzieścia trzy pewne lokalizacje, plus kilka, które chociaż także wykazują dużą masę, nie są hermetyczne. No i cechuje je spora radioaktywność. Zapewne to szczątki siłowni.
— Jeśli mógłbym coś zasugerować — odezwał się Prilicla z sufitu. — Gdyby major Nelson był skłonny przerwać swoją misję zwiadowczą…
Nelson roześmiał się nagle, a pozostali oficerowie uśmiechnęli.
— Nie ma załogi zwiadu w galaktyce, która nie byłaby gotowa zająć się czymkolwiek innym niż zwiad — powiedział. — Wystarczy, że da mi pan wiarygodną wymówkę, doktorze, a będę do pańskiej dyspozycji.
— Dziękuję, przyjacielu Nelson — odparł empata z lekkim drżeniem satysfakcji. — Proponowałbym, aby Rhabwar i Tyrell rozpoczęły niezależne poszukiwania innych rozbitków i ściągały każdy znaleziony kontener w tę okolicę, używając promieni wiodących albo rozszerzonego pola nadprzestrzennego, jeśli okaże się to konieczne. Mój zmysł empatyczny pozwoli odróżnić cylindry z żywymi rozbitkami od tych, które zawierać będą jedynie zwłoki. Przy tej pracy poproszę o pomoc siostrę Naydrad i doktora Krach-Yula. Patolog Murchison i ty, przyjacielu Conway, możecie się zająć tym samym, wykorzystując bardziej klasyczne środki. Dzięki temu poszukiwania będą trwały o połowę krócej, niż gdyby prowadził je tylko jeden statek, chociaż i tak potrwają dość długo.
Oficer medyczny Tyrella zdecydował się w końcu odezwać.
— Zawsze wyobrażałem sobie, że akcja ratunkowa z udziałem statku szpitalnego to operacja szybka, dramatyczna i pełna napięcia. Ta będzie chyba rozpaczliwie powolna.
— Zgadza się, doktorze — powiedział Conway. — Potrzebujemy pomocy, bo inaczej spędzimy tu nie kilka dni, ale wiele miesięcy. Przydałby się nam nie je — den statek zwiadowczy, lecz cała ich flotylla albo nawet flota zdolna przeszukać…
Kapitan Nelson wybuchnął śmiechem, ale spoważniał, ujrzawszy, że Conway mówi całkiem poważnie.
— Doktorze, podobnie jak kapitan Fletcher, jestem tylko zwykłym majorem Korpusu i nie mogę wezwać całej flotylli statków zwiadowczych, niezależnie od tego, jak bardzo by ich pan potrzebował. Możemy jedynie opisać sytuację zwierzchnikom i przekazać im pańską prośbę.
Fletcher otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale widocznie się rozmyślił, bo tylko spojrzał na swojego kolegę.
— Ja zaś jestem cywilem i w ogóle nie mam stopnia — stwierdził Conway z uśmiechem. — Albo mówiąc inaczej, jestem pracownikiem służb publicznych, który w pewnych sytuacjach staje się naturalnym zwierzchnikiem stróżów porządku…
Fletcher chrząknął głośno.
— Darujmy sobie to filozofowanie, doktorze. Chce pan, bym przekazał przez radio nadprzestrzenne prośbę o wsparcie, które poszukiwałoby dużej liczby rozbitków nieznanej jeszcze rasy?
— Otóż to — odparł Conway. — Prosiłbym też pana o objęcie dowodzenia akcją poszukiwawczą, gdy wezwane statki już przybędą. My tymczasem zrobimy tak, jak zaproponował Prilicla, tyle że ja z patolog Murchison udam się na Tyrella, jeśli się pan zgodzi, kapitanie Nelson.
— Z przyjemnością — odparł Nelson, zerkając na Murchison.
— Chodzi o to, że pańska załoga nie przywykła do towarzystwa tak kruchych istot jak nasz mały empata i łatwo mogłoby dojść do wypadku — wyjaśnił Conway. — Najpierw jednak poprosimy o pomoc w przeniesieniu na pański statek naszego wyposażenia.
Gdy transport już zorganizowano, Conway musiał poświęcić jeszcze parę chwil na przekonanie Murchison, aby nie brała ze sobą całej aparatury z izby przyjęć Rhabwara. Potem odczepiono śluzę od wraku i złożono ją na pokładzie, gdyby miała się okazać potrzebna przy którymś z następnych znalezisk. Podczas pracy kilkakrotnie poczuli lekkie zaburzenia funkcjonowania systemu sztucznej grawitacji. Towarzyszyło im nieznaczne przygaśnięcie świateł, niechybny znak pracy nadajnika nadprzestrzennego.
Conway wiedział, że Fletcher możliwie najbardziej skróci przekaz, aby nie obciążać przesadnie generatorów statku i nie narażać Chena na zbyt wielki stres. Niemniej i tak sygnał miał ulec rozproszeniu, mogły się zdarzyć wytłumienia i odbicia w chmurach zjonizowanego gazu czy polach grawitacyjnych gwiazd, wskutek czego należało każdą informację nadać kilka razy, by odbiorca mógł z tych transmisji złożyć kompletny przekaz.
Pozostało czekać zatem na odpowiedź. Conway oczekiwał jej pełen niepokoju. Pierwszy raz wystąpił z podobną prośbą i mimo usilnego nadrabiania miną nie wiedział, czy zostanie wysłuchany.
Nelson zaprosił Murchison i Conwaya do centrali, tak że mogli bez trudności obserwować podejście Tyrella do kolejnej sekcji obcej stacji kosmicznej. Załoga zaś mogła swobodnie przyglądać się Murchison. Od nadania sygnału minęło już sześć godzin, skutki zaś okazały się na tyle ciekawe, że Nelson spoglądał na Conwaya z mieszaniną zalęknienia i podziwu. Nie był pewien, czy doktor naprawdę jest tak wpływowy, czy tylko udało mu się wywalczyć swoje.
Krótko po przekazaniu prośby głośniki w centrali ożyły jazgotem, który nie milkł przez następną godzinę.
— Statek zwiadowczy Tedlin do Rhabwara. Prosimy o instrukcje.
— Tutaj statek zwiadowczy Tenelphi. Rhabwar, prosimy o wyznaczenie zadań.
— Statek zwiadowczy Torrance, aktualnie jednostka dowódcy flotylli. Mam pod sobą siedem jednostek, osiemnaście dalszych w drodze. Macie dla nas robotę, Rhabwar?
Ostatecznie Nelson ściszył głośnik, żeby nie słuchać Fletchera wyznaczającego przybywającym statkom kolejne obszary poszukiwań. Kapitan uznał, że przy takiej liczbie pomocników Rhabwar nie musi aktywnie uczestniczyć w penetracji próżni, ale pozostanie przy pierwszym zlokalizowanym module, aby koordynować operację i w razie potrzeby udzielać pomocy medycznej. Pewien, że wszystko jest już pod kontrolą, Conway zrelaksował się wreszcie i spojrzał na kapitana Nelsona, który wydawał się bliski zejścia z ciekawości.
— Pan jest naprawdę tylko lekarzem, doktorze Conway?
— Naprawdę, kapitanie — powiedziała Murchison, wyprzedzając Conwaya, i roześmiała się. — Proszę tak na niego nie patrzeć, bo wpadnie w zachwyt.
— Moi koledzy bardzo dbają, aby do tego nie doszło — zauważył ironicznie Conway. — Ale patolog Murchison ma rację. Nie jestem nikim więcej, podobnie jak załoga Rhabwara to po prostu ludzie wykonujący swoją pracę. Jak widać, jest ona wystarczająco ważna, aby dowództwo sektora skłonne było przydzielić nam kilka flotylli jednostek zwiadowczych.
— Ale taki rozkaz mógł wydać jedynie komandor! A może nawet ktoś starszy stopniem… — zauważył Nelson, lecz umilkł, gdy Conway pokręcił głową.
— Żeby wyjaśnić sprawę, muszę sięgnąć trochę głębiej. Część z tego jest powszechnie znana, ale nie wszystko. Chodzi o decyzje, które Rada Federacji podjęła stosunkowo niedawno. Niewiele z tego zdołało przeniknąć niżej, chociaż rzecz dotyczy priorytetów działania Korpusu Kontroli. Przepraszam, jeśli będę mówił o sprawach dobrze panu znanych, ale całość wygląda mniej więcej tak…
Jak dotąd Ziemianie i przedstawiciele ponad sześćdziesięciu ras zrzeszonych w Federacji zbadali tylko drobny wycinek galaktyki, a na dodatek były to badania bardzo fragmentaryczne. Wytworzyła się więc dość osobliwa sytuacja, którą można by porównać do położenia człowieka mającego licznych przyjaciół w odległych krajach, ale nie znającego nikogo z sąsiedniej ulicy. Wynikało to z faktu, że znacznie częściej spotykały się rasy dużo podróżujące w kosmosie, natomiast na tych, którzy po prostu siedzieli w domu, czyli na swoich światach, trafiało się niemal wyłącznie przypadkiem.
Składanie regularnych wizyt było dość proste, jeśli tylko znało się dokładne koordynaty oraz po drodze nie występowały żadne zaburzenia przestrzeni. Nie robiło wtedy różnicy, czy leci się do sąsiedniego systemu gwiezdnego czy do innej galaktyki. Najpierw jednak należało znaleźć planetę, na której rozkwitło rozumne życie, i określić jej współrzędne. To już było znacznie trudniejsze zadanie.
Robiono naprawdę wiele, aby zapełnić białe plamy na mapach nieba, ale prawdziwe sukcesy trafiały się raczej rzadko. Gdy jakiś statek zwiadowczy w rodzaju Tyrella trafiał na gwiazdę mającą system planetarny, było to coś godnego zapisania w annałach. Jeśli jeszcze na którejś z tych planet znaleziono życie, na dodatek rozumne, świętowała hucznie cała Federacja. Było to wydarzenie na tyle rzadkie, że nikt nie zawracał sobie głowy rozważaniami, czy to rasa ogólnie przyjazna i czy nie stworzy zagrożenia dla Pax Galactica. Specjaliści od pierwszego kontaktu zlatywali się wtedy ze wszystkich stron, aby rozpocząć wieloletnie, czasem niebezpieczne dzieło nawiązywania i umacniania stosunków.
Byli oni elitą Korpusu Kontroli. Ta niezbyt liczna grupa składała się z wysoko wykwalifikowanych specjalistów od komunikacji międzykulturowej, filozofii i psychologii. Jednak chociaż nieliczni, nie cierpieli na nadmiar pracy.
— Przez ostatnie dwadzieścia lat trzy razy nawiązali kontakt z nowymi rasami. Wszystkie trzy przystąpiły potem do Federacji. Nie będę zanudzał pana liczbami, sam pan może sobie wyobrazić, ile przedsięwzięto w tym czasie misji zwiadowczych, ile statków wzięło w nich udział, ilu ludzi zaangażowano, jak wielkie sumy wszystkie te operacje pochłonęły. O tych trzech kontaktach wspomniałem zaś dlatego, że w analogicznym okresie służby powstałego nie tak dawno Szpitala Sektora Dwunastego, pierwszej takiej wielośrodowiskowej placówki, napotkały i wprowadziły do Federacji aż siedem nowych ras. Osiągnęły to nie przez powolne i cierpliwie budowanie zrozumienia, ale po prostu udzielając obcym pomocy medycznej.
Conway przyznał oczywiście, że przedstawił obraz mocno uproszczony, gdyż lekarze również natrafiali w takich przypadkach na olbrzymie trudności, szczególnie gdy przychodziło im leczyć nieznane dotąd rasy. Korzystali przy tym z pomocy gigantycznego komputera autotranslatora oraz Korpusu Kontroli, prowadzącego akcje ratownicze i dostarczającego pacjentów do Szpitala. Niemniej to właśnie Szpital był w tych przypadkach ambasadorem dobrej woli całej Federacji, a udzielana w nim pomoc przemawiała do obcych dobitniej niż cokolwiek innego.
Ponieważ wszystkie jednostki Federacji musiały informować przed każdym rejsem o porcie docelowym, kursie, składzie załogi oraz zabieranych pasażerach i ładunku, w razie odebrania sygnału alarmowego łatwo było określić, jakie istoty oczekują pomocy, i wysłać ze Szpitala albo z macierzystej planety ambulans z odpowiednio dobraną załogą. Zdarzało się jednak, i to o wiele częściej, niż się sądzi, że sygnał wysyłały istoty nie znane Federacji. W takich wypadkach ratownicy okazywali się często bezradni. Czasem udawało im się wprawdzie ocalić rozbitków albo przenieść uszkodzoną jednostkę do Szpitala po rozszerzeniu własnego pola nadprzestrzennego, ale w wielu, zbyt wielu przypadkach Szpital otrzymywał tylko zwłoki do autopsji, a Federacja traciła szansę nawiązania kontaktu z wysoko rozwiniętą rasą.
Długo szukano sposobu, jak to zmienić. I w końcu go znaleziono.
— Postanowiono wybudować i wyposażyć specjalny statek, który będzie czymś więcej niż zwykłym ambulansem — ciągnął Conway. — Ustalono, że powinien on być wysyłany głównie do tych jednostek, które nie figurują na planach lotów Federacji. Specjaliści od kontaktów nie mieli nic przeciwko Rhabwarowi, gdyż chodziło o kontakty z rasami znającymi już podróże kosmiczne, tym samym zaś przygotowanymi najpewniej na to, że któregoś dnia spotkają inne istoty rozumne, a więc nie nastawionymi ksenofobicznie. Fachowcy zawsze są ostrożni, gdy mają nawiązać kontakt z istotami, które nie wyszły jeszcze poza swoją planetę, bo nie ma pewności, czy nagłe pojawienie się przedstawicieli wyżej rozwiniętych technologicznie kultur nie zaburzy rozwoju takiego gatunku, nie wykształci w nim kompleksu niższości. Tak czy owak — dodał Conway z uśmiechem i wskazał główny ekran, na którym roiły się statki zwiadowcze — teraz wie już pan, że to nie my jesteśmy tacy ważni, ale Rhabwar. Mimo wszystkich tych wyjaśnień Nelson nadal był pod wrażeniem. Nie skomentował jednak wykładu Conwaya, chwilę później bowiem swoje przybycie oznajmiły dwie kolejne jednostki zwiadowcze. Obie wyszły z nadprzestrzeni w pobliżu fragmentów obcej stacji i już niebawem kierowały się do punktu zbornego, holując je za pomocą wiązek ściągających. W obu przypadkach czujniki mówiły, że w pojemnikach znajdują się żywe istoty.
— Tym razem mamy kiepskie wiadomości — powiedział Nelson, wskazując na ekran. — Ten pojemnik oberwał, i to mocno. Jego lokator nie miał szans przetrwać.
Conway spojrzał na powiększony obraz i przytaknął. Uszkodzona sekcja obracała się powoli, ukazując skalę zniszczeń.
— W rzeczy samej, nie miał szans — mruknęła Murchison.
Cylinder był poobijany i podziurawiony. Doszło do tego zapewne w trakcie zderzeń z elementami konstrukcyjnymi stacji, które unosiły się nieopodal. Wśród szczątków widać było jedno z okrągłych zakończeń pojemnika, z wnętrza zaś wystawały do połowy zwłoki pasażera.
— Możemy przekazać ten obraz na Rhabwara? — spytał Conway.
— Gdy tylko zdołam im przerwać — mruknął Nelson, spoglądając na głośnik, w którym przelewał się szum rozmów pomiędzy Fletcherem a podległymi mu jednostkami.
Murchison wpatrywała się uważnie w ekran.
— Badanie ciała już teraz, na poczekaniu, byłoby marnowaniem czasu — powiedziała. — Kapitanie, moglibyśmy uchwycić go wiązką i zabrać na Rhabwara?
— Wrak też jest ważny — wtrącił się Conway. — Jeśli zbadamy system podtrzymywania anabiozy, dowiemy się na pewno wiele o fizjologii tych stworzeń, i…
— Przepraszam, doktorze — uciszył go Nelson. Gwar w głośniku umilkł na chwilę i kapitan chciał skorzystać z okazji. — Mówi Tyrell. Przyjmiecie przekaz na wizji? Doktor Conway sądzi, że to istotne.
— Czekamy, Tyrell — powiedział Fletcher. — Wszyscy inni, proszę poczekać.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Kapitan Rhabwara studiował obraz wirującego powoli wraku ze zwłokami. Odezwał się dopiero po trzech pełnych obrotach obiektu, i to całkiem nieswoim głosem.
— Ale ze mnie głupiec, że tego nie zauważyłem…
Tylko Murchison odważyła się spytać, o czym mowa.
— Nie zauważyłem, jak to się otwiera — odparł Fletcher i dorzucił z cicha jeszcze kilka inwektyw pod swoim adresem. — Po prostu płyta odpada. Może zresztą jest wypychana przez jakiś mechanizm sprężynowy tą szczeliną, którą widać za kołnierzem zabezpieczającym. Gdzieś tam musi być też bezpiecznik połączony z miernikiem ciśnienia, zapobiegający otwarciu pojemnika w próżni. Zamierza pan wziąć całość czy tylko ciało?
Pytanie zadał takim tonem, że gdyby Conway planował wcześniej co innego, na pewno poczułby się zobowiązany do zmiany planów.
— Całość, i to jak najszybciej. Patolog Murchison zajmie się obcym, a pan mechanizmami. Proszę przekazać Naydrad, by przygotowała salę.
— Oczywiście. Domyśla się pan, że sposób zamykania tych cylindrów oznacza, iż obcy trafiali do nich w stanie anabiozy jeszcze na powierzchni planety i zapewne planowano uwolnić ich dopiero tam, dokąd zmierzali. To był statek kolonizacyjny.
— Tak — mruknął Conway, który zastanawiał się nad możliwą reakcją Szpitala na dostawę całej grupy przerośniętych, hibernujących gąsienic, które nie były w dosłownym znaczeniu tego słowa pacjentami, tylko rozbitkami. Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego nie był obozem uchodźców i należało oczekiwać, że jego władze będą chciały jak najszybciej odesłać uratowanych albo na ich rodzinną planetę, albo na świat, ku któremu zmierzali. Możliwe, że skoro życiu obcych nic aktualnie nie zagraża, Szpital w ogóle wycofa się z akcji, odwołując statek szpitalny, i ograniczy do doradztwa. — Będziemy potrzebowali więcej wsparcia — dodał głośno.
— Tak — westchnął Fletcher, który chyba pomyślał właśnie to samo co Conway. — Wyłączam się.
Gdy Tyrell wrócił do punktu zbornego, wisiało tam już dwadzieścia osiem pojemników, czyli wszystkie te odnalezione dotąd, które zdaniem Prilicli kryły żywych rozbitków. Przypominały grupę zlepionych razem, najeżonych wypustkami bakcyli. Każdy otrzymał własny numer na potrzeby późniejszej identyfikacji. Jednostek zwiadowczych nie było widać, wszystkie poleciały odławiać kolejne cylindry.
Nawet po wyłączeniu grawitacji na pokładzie medycznym i wykorzystaniu wiązek ściągających do manewrowania ciałem dostarczenie zwłok na stół autopsyjny nie było łatwe i zajęło ponad godzinę. Dla pewności podparli jeszcze masywny kadłub łóżkami, stolikami na kółkach i wszystkim, co mieli pod ręką.
Fletcher zajrzał do nich jakąś godzinę później, aby obejrzeć ciało z bliska, ale trafił akurat na chwilę, kiedy Murchison przechodziła od obdukcji do rozkrawania, i nie zabawił długo.
— Gdy będzie pan już wolny, doktorze, zapraszam na mostek — rzucił na odchodnym.
Conway przytaknął, nie podnosząc nawet wzroku. Wpatrywał się właśnie w ekran skanera ukazujący szczegóły budowy otworów oddechowych i tchawicy.
— Ciągle nie mogę odróżnić głowy od ogona — powiedział dwie minuty później.
— Nic dziwnego, doktorze — stwierdziła Naydrad. — To stworzenie nie ma chyba ani jednego, ani drugiego.
Murchison spojrzała znad mikroskopu, którym badała fragment zwoju nerwowego, i przetarła oczy.
— Naydrad ma rację. Brak i głowy, i ogona. Może zostały chirurgicznie usunięte, chociaż to akurat trudno orzec, nawet jeśli na jednym końcu znalazłam ślady po niezbyt rozległej operacji. Na razie wiemy tylko, że to na pewno ciepłokrwisty tlenodyszny. Zapewne dorosły, bo chociaż istota w pierwszym cylindrze była znacznie masywniej sza, to u większości gatunków obserwuje się całkiem naturalne, uwarunkowane genetycznie różnice rozmiarów. Trudno więc przesądzać, że mamy do czynienia z osobnikiem młodocianym albo co najmniej młodszym. Tak… Thornnastor będzie zachwycony.
— Ty już się cieszysz — zauważył Conway. Uśmiechnęła się mimo zmęczenia.
— Nie chciałabym sugerować, że na nic się tutaj nie przydajesz, doktorze, ale mam wrażenie, że kapitan starał się tylko być uprzejmy. Chyba wolałby widzieć cię na mostku już teraz.
Prilicla, który czas pomiędzy kolejnymi wycieczkami na zewnątrz spędzał na suficie, zaklaskał melodyjnie, co autotranslator przetłumaczył:
— Jak na istotę, która nie jest silnym empatą, nader udatnie radzisz sobie z rozpoznawaniem cudzych emocji, przyjaciółko Murchison.
Gdy kilka minut później Conway wszedł na mostek, zastał tam obu kapitanów, którzy powitali go z wyraźną ulgą.
— Doktorze — odezwał się zaraz Nelson — chyba akcja wymyka nam się z rąk. Jak dotąd mamy trzydzieści osiem kontenerów, przy czym objawy życia stwierdzono we wszystkich z wyjątkiem dwóch. Co kilka minut otrzymujemy też zgłoszenia o nowych znaleziskach. Wszystkie są identyczne, ale wydaje się, że w okolicy jest ich o wiele więcej, niż potrzeba do ułożenia jednego koła.
— Jeśli ten statek rzeczywiście przypominał stację dawnej konstrukcji, mogli zastosować w nim podobne rozwiązanie — odparł z namysłem Conway. — Koncentryczne koła, jedno w drugim.
Nelson pokręcił głową.
— Wtedy część pojemników byłaby inna, z większą albo mniejszą krzywizną spodniej części, a jak wspomniałem, są identyczne. Może doszło tutaj do zderzenia dwóch statków kolonizacyjnych?
— Nie zgadzam się z tą hipotezą — odezwał się wreszcie Fletcher. — W każdym razie, jeśli chodzi o przypuszczenie, że były to dwa albo trzy takie same statki. Zbyt wiele modułów nie odniosło żadnych uszkodzeń, całkiem jakby ich statek po prostu się rozpadł. Stawiam na zderzenie z obiektem naturalnego pochodzenia, który poruszał się z dużą prędkością i rozbił centralną część konstrukcji, co uwolniło kontenery.
Conway spróbował sobie to wyobrazić.
— Jednak pan też uważa, że statków było więcej?
— Niezupełnie. Jeden, ale z dwoma kołami osadzonymi jedno za drugim, przy czym na każdym był jeden obcy albo kilka grup obcych. W sumie nadal nie wiemy, czy to pojedyncze osobniki, które zostały zmodyfikowane chirurgicznie na czas podróży, czy może fragmenty jakiegoś większego organizmu. Nie wiemy też ciągle, ile było tych kawałków. W ogóle mało co wiemy i chyba prędko się to nie zmieni, chyba że zaczną trafiać się kontenery zawierające same głowy i ogony. Niemniej jest jeszcze coś. Zakładam, że ten statek składał się z kół osadzonych na centralnej osi, mieszczącej zespół napędowy i automatyczną centralę nawigacyjną. Jeśli mam rację, w polu szczątków powinniśmy odnaleźć tylko jeden moduł silnikowy i jedną sekcję z przyrządami sterowniczymi. Conway pokiwał głową.
— Zgrabna teoria, kapitanie. Sądzi pan, że naprawdę da sieją zweryfikować?
— Wszystkie fragmenty wraku gdzieś tu są — odparł z uśmiechem Fletcher. — Niektóre pewnie porozbijane i trudne być może do zidentyfikowania, ale przy odrobinie wysiłku po jakimś czasie uda sieje pozbierać.
— Myśli pan o zrekonstruowaniu statku?
— Może i tak — odparł Fletcher dziwnie obojętnym tonem. — Ale czy to nasza sprawa?
Conway otworzył usta, aby powiedzieć, co myśli o takich pytaniach, ale zamknął je zaraz, dostrzegłszy miny obu kapitanów.
Po prawdzie Fletcher miał rację. Sprawa rozwijała się tak, że dalszy ich udział stawał się zbędny. Rhabwar był statkiem szpitalnym przeznaczonym do krótkich misji ratunkowych i udzielania pierwszej pomocy przed dostarczeniem poszkodowanych do Szpitala, ci rozbitkowie zaś nie wymagali leczenia ani opieki szpitalnej. Byli pogrążeni w długotrwałej anabiozie i mogli pozostać w tym stanie jeszcze wiele miesięcy albo i lat. Ożywianie ich i przenoszenie na stosowną planetę miało być samo w sobie olbrzymią operacją.
Conway postąpiłby najrozsądniej, gdyby ukłonił się teraz wdzięcznie i zarządził odwrót, przerzucając problem na barki specjalistów od kontaktów kulturowych. Rhabwar wróciłby niebawem do Szpitala, a personel medyczny zajął się ponownie leczeniem najrozmaitszych pacjentów i oczekiwaniem na kolejne, szczególne wezwania.
Jednak ci dwaj patrzący na niego wyczekująco mężczyźni mieli powody, by oczekiwać innego rozwoju sytuacji. Jeden był dowódcą statku zwiadowczego, który mógł mówić o wielkim szczęściu, jeśli raz na dziesięć lat trafił na zamieszkany system. Drugi uchodził za specjalistę od obcych technologii, a operacja ratowania rozbitków ze statku kolonizacyjnego miała być największym takim przedsięwzięciem od czasu odkrycia i leczenia wielkich, pokrywających cały kontynent mieszkańców planety Drambo.
Conway spojrzał na Nelsona, potem na Fletchera i powiedział cicho:
— Ma pan rację, kapitanie. To nie nasza sprawa, tylko specjalistów od kontaktów, którzy na pewno są tego samego zdania i oczekują, że przekażemy im to wszystko. Mam jednak wrażenie, że oczekujecie ode mnie panowie całkiem innej decyzji.
Fletcher tylko pokiwał głową, ale Nelson odpowiedział:
— Doktorze, jeśli ma pan wpływowych przyjaciół, proszę im powiedzieć, że jestem gotów poświęcić nawet rękę czy nogę, byle tylko tutaj zostać.
Zdrowy rozsądek podpowiadał Conwayowi, aby zachował się zgodnie z regulaminem, bo jeśli coś pójdzie nie tak, stanie się oficjalnym chłopcem do bicia, ale tym razem chłodna logika nie miała szans przeważyć.
— Dobrze — powiedział. — Przegłosowane.
Obaj uśmiechnęli się do niego tak radośnie, jakby nie byli oficerami Korpusu Kontroli i jakby nie chodziło o perspektywę wielu miesięcy ciężkiej pracy.
— Tyrell zostanie jako jednostka odpowiedzialna za znalezisko, Rhabwar zapewni zaś oficjalnie opiekę medyczną akcji. To jest proste. Jednak będziemy potrzebowali daleko idącej pomocy. Jeśli mamy ją otrzymać, musicie dostarczyć mi wszystkich dostępnych informacji, nie tylko medycznych, abym wiedział, jak odpowiadać na pytania, które niechybnie zostaną mi zadane. Na początek, potrzebuję znacznie więcej danych o fizjologii rozbitków oraz paru jeszcze ciał do autopsji. Naczelny patolog Szpitala Thornnastor ma sześć nóg i waży prawie tonę. Jeśli nie dostarczę mu obszernej dokumentacji naszych badań i materiału do niezależnej autopsji, przejedzie po mnie jak czołg. Co zaś do O’Mary i Skemptona…
— To też funkcjonariusze służb publicznych, doktorze — wtrącił się z uśmiechem Nelson. — Ma pan na nich wpływ.
Conway wstał energicznie.
— Ale to nie będzie równie proste jak wezwanie kolejnej flotylli statków zwiadowczych. Tym razem komunikacja przez radio nadprzestrzenne może nie wystarczyć. Będę musiał osobiście udać się do Szpitala, aby przekonywać, prosić, a może nawet uderzyć pięścią w stół.
Gdy wchodził do szybu komunikacyjnego, usłyszał jeszcze głos Fletchera:
— To było ryzykowne, Nelson. Większość jego wpływowych przyjaciół ma o wiele więcej kończyn, niż naprawdę potrzebuje…
Zostawiwszy Rhabwam i pochłonięty pracą zespół medyczny, Conway poleciał do Szpitala na pokładzie Tyrella. Ledwie wyszli z nadprzestrzeni, poprosił o pilne spotkanie z wielką trójką, czyli Skemptonem, Thornnastorem i O’Marą. Uzyskał zgodę, chociaż gdy próbował wysondować grunt, naczelny psycholog zapowiedział mu, że nie zamierza dwa razy słuchać tego samego, Conway winien więc uzbroić się w cierpliwość i ponownie przemyśleć wszystkie argumenty.
Gdy zjawił się w gabinecie O’Mary, Thornnastor i Skempton już tam byli. Jako najwyższy stopniem oficer Korpusu Kontroli w Szpitalu, pułkownik Skempton zajmował jedyne, poza fotelem gospodarza, krzesło nadające się dla Ziemian. Thornnastor, podobnie jak inni Tralthańczycy, robił wszystko — ze snem włącznie — na stojąco, nie potrzebował więc siedziska.
Naczelny psycholog wskazał dziwne meble stojące przed jego biurkiem.
— Proszę sobie wybrać coś stosownego, doktorze, i usiąść, w miarę możności nie kalecząc się za bardzo. I słuchamy.
Conway przycupnął ostrożnie na kelgiańskim taborecie i zaczął streszczać przebieg wydarzeń od chwili, gdy Rhabwar odpowiedział na wezwanie Tyrella. Opowiedział o badaniu pierwszego znalezionego obiektu, który okazał się wytworem rasy zaczynającej dopiero podbój kosmosu, miał bowiem wyłącznie podświetlny napęd i obracał się wokół własnej osi dla uzyskania namiastki grawitacji. Uzasadnił wezwanie dodatkowych statków zwiadowczych pilną potrzebą odszukania wszystkich kontenerów z pogrążonymi w anabiozie rozbitkami. Przedstawił też wyliczenia, z których wynikało, że za dwanaście tygodni szczątki zaczną ulegać zagładzie w fotosferze pobliskiej gwiazdy.
O’Mara patrzył na niego niemal bez mrugnięcia i mogłoby się wydawać, że przenika bez trudu umysł Conwaya. Thornnastor też nie spuszczał z niego oczu, natomiast Skempton rysował coś bez przerwy w notatniku. Conway spojrzał na jego szkic i nagle urwał.
— Przepraszam, doktorze, przeszkadzam panu? — zapytał Skempton, podnosząc głowę.
— Wręcz przeciwnie, sir — odparł Conway z uśmiechem. — Chyba bardzo nam pan pomógł.
Zdumiona mina pułkownika dobitnie mówiła, że Skempton nic z tego nie rozumie. Nie czekając na pytania, Conway zaczął wyjaśniać:
— Pierwotnie założyliśmy, że mamy do czynienia ze szczątkami podświetlnego statku przypominającego budową stację kosmiczną z kolistymi pokładami. Sądziliśmy, że po zniszczeniu modułów tworzących oś koła siła odśrodkowa po prostu rozrzuciła pozostałe elementy. Jednak do chwili, gdy opuszczałem miejsce katastrofy, udało się odnaleźć dość kontenerów, aby złożyć z nich nie jedno, ale trzy koła, przy czym nie trafiliśmy na szczątki centralnej struktury. Stąd przyszło mi do głowy, że mogło to być nie koło lub koła, ale coś takiego, co widać na szkicu pułkownika…
— Doktorze! — odezwał się nagle Thornnastor, który rzadko interesował się czymkolwiek spoza własnej specjalności. — Uprzejmie prosiłbym raczej o szczegółowy opis tych istot. Typ fizjologiczny, szacunkowa liczba ofiar, które przyjdzie nam leczyć, i tak dalej. Ma pan ciała gotowe do autopsji?
Conway poczuł, że się rumieni. Musiał się przyznać do czegoś, co stawiało pod znakiem zapytania jego medyczne kompetencje.
— Nie zdołaliśmy jednoznacznie sklasyfikować tych stworzeń, sir. Przywiozłem jednak dwa ciała w nadziei, że może pan tego dokona. Jak już wspomniałem, żywi rozbitkowie znajdują się nadal w kontenerach anabiotycznych. Ciała ofiar są całe, poza paroma wyjątkami, kiedy to doszło do ich rozerwania… Tralthańczyk wydał kilka odgłosów, które były chyba oznaką aprobaty, i powiedział:
— Gdyby nawet wszystkie były całe, szybko bym to zmienił. Ale fakt, że ani pan, ani patolog Murchison nie zdołaliście określić ich typu fizjologicznego, bardzo mnie zdumiewa i intryguje. Niemniej na pewno macie jakieś przypuszczenia?
Conway mógł być wdzięczny losowi, że Prilicla jest daleko. Empata bardzo źle odebrałby jego zakłopotanie.
— Tak, sir. Ten, którego zbadaliśmy, okazał się ciepłokrwistym tlenodysznym o metabolizmie typowym dla tej grupy. Ciało masywne, długości około dwudziestu metrów i średnicy trzech, jeśli nie liczyć szeregu kończyn i wyrostków. Przypomina kelgiańskich DBLF, tyle że bez ich futra. Podobnie jak DBLF ma wiele odnóży, ale chwytne wyrostki tworzą pojedynczy rząd na grzbiecie. Jest ich dwadzieścia jeden i noszą ślady wyraźnej specjalizacji. Sześć długich, masywnych kończy się pazurami i ewolucyjnie musiały służyć do obrony, gdyż istota jest roślinożerna. Następne piętnaście tworzy trzy grupy po pięć i znajdują się pomiędzy wymienionymi wcześniej sześcioma. Każdy z tych mniejszych wyrostków kończy się czterema palcami, z czego dwa są przeciwstawne. Pierwotnie musiały służyć do zbierania pokarmu i przenoszenia go do otworów gębowych. Te są trzy i prowadzą do trzech osobnych żołądków. Dwa otwory na obu bokach połączone są z wielkimi płucami o bardzo złożonej budowie, sugerującej, że wydychane powietrze może być wykorzystywane do generowania modulowanych dźwięków. Na podbrzuszu znajdują się trzy otwory służące funkcjom wydalniczym. Niejasny pozostaje sposób reprodukcji, a badany okaz miał na każdym z końców odpowiednio męskie i żeńskie narządy płciowe. Mózg, o ile jest to mózg, ma postać pnia nerwowego z trzema wyraźnymi zgrubieniami. Biegnie on centralnie przez całe ciało. Drugi, cieńszy pień nerwowy przebiega równolegle do pierwszego około dwudziestu pięciu centymetrów od podbrzusza. W pobliżu obu końców znajdują się po dwa zestawy złożone z trojga oczu. Połowa z nich patrzy na boki, połowa ku krańcom. Są trochę cofnięte, ale mogą się wysuwać. Wówczas dają razem pole widzenia obejmujące praktycznie całe otoczenie. Wszystko to sugeruje, że chodzi o rasę, która wyewoluowała w bardzo nieprzyjaznym środowisku. Tymczasowo skłonni bylibyśmy zaklasyfikować ją jako CRLT.
— Tymczasowo? — spytał Thornnastor.
— Tak, sir. Ciało, które badaliśmy, było niemal nietknięte, ofiara zginęła bowiem na skutek powolnej dekompresji i nie wybudziła się z anabiozy, jednak trafiliśmy na ślady operacyjnego usunięcia czegoś, co mogło być głową albo ogonem. Na pewno nie była to przypadkowa amputacja związana z katastrofą, ale rozmyślne działanie, konieczne zapewne przed wyprawieniem istoty w podróż kolonizacyjną. Cała skóra tych stworzeń jest gruba i twarda, natomiast na końcach mamy jedynie cienką warstwę przezroczystej tkanki czy materii niewiadomego pochodzenia. To sugeruje…
— Conway — warknął O’Mara, mierząc blednącego doktora wzrokiem. — Z całym szacunkiem dla Thornnastora, myślę, że zbyt szybko przeszliśmy do szczegółów medycznych. Proszę skupić się na całokształcie problemu i proponowanych rozwiązaniach.
Ziemianin bardzo tego pragnął, ale wiedział, że łatwe to nie będzie, głównie ze względu na Skemptona, który chociaż był w pełni kompetentnym administratorem Szpitala, na sprawach medycznych nie znał się wcale i nie lubił, gdy koledzy zaczynali przy nim zbytnio zagłębiać się w podobne tematy. Jednak tym razem trzeba było mu się narazić.
— Podsumowując, mamy do czynienia z olbrzymim stworzeniem, które przypomina długiego na jakieś pięć kilometrów robaka i zostało na czas podróży podzielone na kilkaset kawałków. Wskazane leczenie polegałoby na połączeniu ich, i to we właściwej kolejności.
Pułkownik przestał nagle bazgrać w notatniku, a Thornnastor zahuczał niczym syrena okrętowa. Nawet flegmatyczny zwykle O’Mara wykazał niejakie zainteresowanie.
— Zamierza pan może sprowadzić tego węża Midgardu do Szpitala?
Conway pokręcił głową.
— Nie. Szpital byłby dla niego za mały.
— Statek szpitalny tym bardziej — zauważył Skempton.
— Trudno mi uwierzyć, aby opisane stworzenie mogło przetrwać tak radykalną amputację — odezwał się Thornnastor, uprzedzając odpowiedź Conwaya. — Niemniej skoro zarówno pan jak i Priłicla twierdzicie, że wyizolowane sekcje pozostają żywe, muszę przyjąć, że tak jest. Ale czy rozważyliście i taki wariant, że chodzi o istotę zbiorową w rodzaju wspólnoty Telphi? Każdy z nich z osobna jest prawie bezrozumny, ale wspólnie tworzą umysł o wysokiej inteligencji. Wówczas łatwiej byłoby uwierzyć w powodzenie czasowego rozczłonkowania tego stworzenia, doktorze.
— Tak, sir, braliśmy to pod uwagę, ale odrzuciliśmy tę ewentualność…
— Dobrze, doktorze — wtrącił się O’Mara służbowym tonem. — Proszę teraz przejść do kwestii technicznych. Możliwie jak najprościej.
No właśnie… — pomyślał Conway.
Na początek poprosił ich, by wyobrazili sobie wielki statek takim, jaki był przed katastrofą. Nie jako zespół okręgów, o jakim myślano pierwotnie, ale rodzaj spirali o stałej średnicy. Coś takiego jak na szkicu pułkownika. Każdy zwój połączony był z sąsiednimi systemem wsporników, które dodatkowo usztywniały konstrukcję, szczególnie podczas przyspieszania i hamowania. Po zmontowaniu na orbicie statek musiał mieć średnicę około pięciuset metrów i blisko półtora kilometra długości. Z jednej strony znajdował się system napędowy, z drugiej czujniki i automatyczny moduł nawigacyjny. Oba zapewne umieszczone na zbiegających się centralnie wspornikach.
Trudno było orzec, jak doszło do katastrofy, ale sądząc po skutkach, mogło chodzić o zderzenie ze sporym, naturalnym obiektem, który nadleciał z przodu, zniszczył urządzenia sterownicze i napędowe i wywołał wstrząs, który rozczepił kontenery. Siła odśrodkowa dokonała reszty.
— Te istoty, czy raczej istota, wydaje się tak zbudowana, że aby jej pomóc, musimy najpierw odtworzyć cały statek i szczęśliwie sprowadzić go na powierzchnię planety. Dopasowanie poszczególnych elementów nie powinno być w stanie nieważkości problemem. Wprawdzie poszczególne sekcje poleciały w różnych kierunkach, ale zachowały pozycje wobec siebie, co ułatwi ich ponowny montaż.
— Chwila, chwila — odezwał się pułkownik. — Nie bardzo wiem, jak to ma być możliwe, doktorze. Potrzebowałby pan komputera o gigantycznej mocy obliczeniowej, aby prześledzić trajektorie wszystkich kontenerów i wyliczyć na ich podstawie, gdzie który znajdował się na początku. Druga sprawa to sprzęt montażowy. Przecież…
— Kapitan Fletcher sądzi, że to możliwe — stwierdził Conway stanowczo. — Robiono już takie rzeczy i wiele można się było przy okazji nauczyć. Wprawdzie nie było wówczas żywych rozbitków, a i skala operacji była mniejsza, ale…
— O wiele mniejsza — zauważył O’Mara. — Kapitan Fletcher jest teoretykiem, Rhabwar to jego pierwsze prawdziwe dowództwo. Przy okazji, jak radzi sobie z koordynacją działań flotylli zwiadowczych?
O’Mara nie byłby sobą, gdyby zapomniał o sprawach związanych z jego zainteresowaniami i stanowiskiem. Poza tym lubił wyrywać się przed szereg.
— Wydaje się, że jest w swoim żywiole — odparł Conway. — W każdym razie nie wykazuje objawów megalomanii.
O’Mara pokiwał głową i rozparł się wygodnie w fotelu. Skempton dopiero po chwili pojął, o co naprawdę mu chodziło.
— O’Mara, chyba nie zamierza pan zaproponować, aby to Rhabwar kierował całą operacją? Jest za duży, zbyt kosztowny i przeznaczony do całkiem innych zadań. Powinniśmy zwrócić się z tym…
— Nie ma czasu na zachowanie oficjalnej drogi — przerwał mu Conway.
— …do Rady Federacji — dokończył pułkownik. — Czy Fletcher powiedział chociaż, jak zamierza złożyć ten statek?
— Tak, sir. To kwestia podejścia do sposobu projektowania…
Kapitan Fletcher, podobnie jak większość najlepszych inżynierów Federacji, wyznawał pogląd, że każdy mechanizm powyżej pewnego stopnia złożoności wymagał z zasady olbrzymiego wysiłku projektantów. Nie dlatego, by sam w sobie był taki skomplikowany, ale z powodów czysto praktycznych — kierując do budowy cokolwiek, czy miał to być prosty pojazd naziemny czy długi na kilometr statek kosmiczny, należało opracować na tyle przystępne instrukcje dla budowniczych, aby każda istota o przeciętnej inteligencji zdołała je wykonać niezależnie od tego, czy będzie wiedziała dokładnie, jak ma działać lub wyglądać wynik jej pracy.
Tak samo było u wszystkich ras — Ziemian, Tralthańczyków, Illensańczyków czy Melfian. Wszędzie precyzyjnie oznaczano wszystkie części składowe symbolami na tyle prostymi i czytelnymi, aby każdy z elementów na pewno trafił na swoje miejsce.
Być może byli specjaliści obcych, którzy korzystali z bardziej skomplikowanych sposobów opisywania komponentów, na przykład kodami zapachowymi, jednak w przypadku tak wielkiego statku byłaby to niepotrzebna komplikacja. Chyba że z przyczyn fizjologicznych nie umieliby inaczej, to jednak było mało prawdopodobne.
Oczy zbadanego rozbitka były zdolne do odbierania światła w paśmie widzialnym, co nasunęło Fletcherowi myśl, że i oznaczenia na segmentach będą z daleka widoczne. Po dłuższych oględzinach znalazł nawet grupy wyrytych w metalu symboli i przekonał się, że sąsiednie elementy noszą te same oznaczenia różniące się tylko ostatnim znakiem.
— Najwyraźniej rozwiązali to zadanie tak samo jak my — zakończył Conway.
— Rozumiem — rzekł pułkownik i pochylił się na krześle. — Ale rozszyfrowanie tych symboli zajmie mnóstwo czasu.
— Niekoniecznie, jeśli otrzymamy dodatkową pomoc. Skempton wyprostował się i pokręcił głową. Thornnastor milczał, ale niecierpliwe postukiwanie wielkich stóp dawało do zrozumienia, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Dopiero O’Mara przerwał milczenie.
— O jakiej pomocy pan mówi, doktorze? — spytał. Conway spojrzał z wdzięcznością na naczelnego psychologa, który raz jeszcze przeszedł natychmiast do sedna. Wiedział jednak, że przy najmniejszych wątpliwościach, czy zdoła tę pomoc właściwie wykorzystać, wsparcie zostanie cofnięte. Musiał zatem przekonać O’Marę, że wie, co robi.
— Po pierwsze, chcę natychmiast rozpocząć poszukiwania macierzystego świata tych istot, aby dowiedzieć się jak najwięcej o ich kulturze, środowisku i wymaganiach żywieniowych. No i by mieć je gdzie dostarczyć, gdy zmontujemy już ich statek. Niemal na pewno katastrofa spowodowała zejście szczątków z kursu, możliwe też, że moduł nawigacyjny już wcześniej nie działał prawidłowo, wskutek czego statek ominął cel. To wszystko skomplikuje poszukiwania i będzie wymagało zatrudnienia dodatkowych jednostek. Potrzebuję też dostępu do archiwów Federacji — dodał, nie czekając na reakcję pułkownika. — Jeszcze przed jej powstaniem było przecież wiele ras, które opanowały technikę podróży międzygwiezdnych, ale nie rozpoczęły szerszej ekspansji. Istnieje szansa, że któraś z nich napotkała nasze robaki albo chociaż słyszała o tym wężu Midgardu.
Przerwał na chwilę, aby wyjaśnić Thornnastorowi, że wąż Midgardu był stworzeniem z ziemskiej mitologii. Według podań miał owijać się wkoło planety, trzymając swój ogon w paszczy. Thornnastor podziękował i wyraził ulgę, że chodzi tylko o stworzenie z legendy.
— Na razie tylko — zauważył z przekąsem O’Mara.
— Po drugie — rozpoczął znowu Conway — pojawia się problem sprawnego odzyskania zagubionych pojemników. Potrzebne będą dalsze statki zwiadowcze oraz specjaliści od języków i technologii obcych. Trzeba będzie znaleźć dla nich komputer zdolny do przeanalizowania całego zebranego materiału. Któraś z wielkich translatorskich maszyn pokładowych powinna uporać się z tym zadaniem na czas…
— To oznacza zaangażowanie Descartes’a! — zaprotestował Skempton.
— Słyszałem, że zakończył już misję na Dwerli i akurat jest wolny. Trzecia trudność wiąże się z kwestiami czysto technicznymi. Do montażu statku potrzebna będzie cała flota jednostek pomocniczych z odpowiednimi urządzeniami i wykwalifikowanym personelem inżynierskim. Zapewne niektóre elementy statku okażą się zbyt zniszczone i trzeba będzie wytworzyć je od podstaw. Idealni byliby tutaj Tralthańczycy i Hudlarianie z zespołów zajmujących się budowami w przestrzeni kosmicznej. Po czwarte — ciągnął, nie zostawiając nikomu czasu na wyrażenie sprzeciwu — koniecznie musimy znaleźć statek zdolny koordynować montaż i wspomagać go wiązkami ściągającymi i odpychającymi. Do tego potrzebna będzie jednostka o dużej liczbie generatorów i załodze mającej wprawę w operowaniu nimi. Zmniejszymy w ten sposób ryzyko kolizji elementów z naszymi statkami. Oczywiście jednostka koordynująca musi mieć własny komputer, który zajmie się logistyką…
— On chce Vespasiana… — jęknął Skempton.
— Tak, komputer bojowy nadałby się idealnie — zgodził się Conway. — Vespasian ma też wystarczającą liczbę baterii generatorów wiązek i zapewne wielką ładownię, która również może się przydać, gdybym musiał na jakiś czas wyładować któregoś rozbitka z jego modułu. Proszę nie zapominać, że pewne fragmenty istoty zostały zniszczone i tam będzie potrzebna interwencja chirurgiczna, aby zapełnić luki. Dopóki jednak nie dowiemy więcej o jej fizjologii i wymaganiach środowiskowych, nie zdołamy określić bliżej zakresu koniecznej zapewne pomocy.
— Jeśli pan skończył, czy moglibyśmy zająć się znowu kwestiami medycznymi? — spytał Thornnastor.
— Celowo odsuwałem to zagadnienie, sir — powiedział Conway. — Nim zajmiemy się samą istotą, musimy zrekonstruować jej statek. Patolog Murchison i ja zbadaliśmy jedno ciało i bardzo zależy nam tak na potwierdzeniu dotychczasowych wniosków, jak i nowych danych, które uzyska pan po autopsji zwłok, które przywieźliśmy na Tyrellu. Czekamy też na wyniki analizy urządzeń do podtrzymywania anabiozy. Najbardziej zależy nam na informacjach dotyczących systemu nerwowego, sterowania świadomymi oraz autonomicznymi ruchami mięśni i zdolności regeneracyjnych tkanek, co może mieć wielkie znaczenie podczas ewentualnych operacji. Chcielibyśmy również wiedzieć, czym właściwie jest przezroczysta materia zakrywająca rany operacyjne na obu krańcach stworzeń. Oczywiście, wszystko na wczoraj.
— Oczywiście — mruknął Thornnastor i znowu zaczął przytupywać. Chyba najchętniej zaraz zabrałby się do pracy.
O’Mara odczekał dokładnie trzy sekundy i spojrzał na Conwaya.
— To już wszystko, doktorze?
— Na razie tak.
— Na razie chce pan połowy floty sektora z Descartes’em i Vespasianem włącznie. Zanim otrzyma pan aż takie środki, musimy skontaktować się z Radą Federacji, aby… — Urwał, gdy coraz głośniejsze tupanie praktycznie uniemożliwiło rozmowę.
— Przepraszam, pułkowniku — rzekł Tralthańczyk. — Wydaje mi się, że jeśli zwrócimy się do rady, to choć podjęcie decyzji zabierze jej na pewno sporo czasu, ostatecznie jednak uzna, że najwłaściwszymi osobami zdolnymi uporać się z problemem są członkowie załogi Rhabwara. Nasz statek szpitalny został zaprojektowany i zbudowany właśnie po to, aby stawiać czoło nieoczekiwanym wyzwaniom. A to jest takie wyzwanie, na dodatek jedyne w swoim rodzaju, jeśli chodzi o rozmach. Przede wszystkim mamy tu wszakże do czynienia z istotami albo istotą nieznanego gatunku. Zdecydowanie zalecam, aby starszy lekarz Conway otrzymał pomoc, której potrzebuje do przeprowadzenia akcji ratunkowej. Niemniej nie zgłaszam oczywiście najmniejszego sprzeciwu, aby przekazać sprawę radzie, tak by zastanowiła się nad nią i zatwierdziła właściwe decyzje albo podjęła inne, gdyby komuś udało się znaleźć lepsze rozwiązanie. I jak, pułkowniku?
Skempton potrząsnął głową.
— To nie w porządku, by przekazywać tyle władzy w ręce niedoświadczonego dowódcy i lekarza, ale załoga Rhabwara rzeczywiście jest w tej chwili jedyną, która ma szansę sobie poradzić. Niechętnie, ale wyrażam zgodę. O’Mara?
Obecni spojrzeli ośmiorgiem oczu na naczelnego psychologa, który na dłuższą chwilę wpatrzył się w Conwaya.
— Jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia, doktorze — przemówił w końcu — proponuję, aby wrócił pan czym prędzej na Rhabwara. Jeśli będzie pan zwlekał, może mieć kłopot z odnalezieniem własnego statku w gąszczu innych.
W razie potrzeby Korpus Kontroli potrafił reagować naprawdę szybko. Po wyjściu z nadprzestrzeni na przednim ekranie Tyrella pojawiła się cała mgławica rozmaitych jednostek. W samym jej środku migotał sygnał świetlny Rhabwara. Fletcher potwierdził przyjęcie ich meldunku o powrocie i dodał, że nie ma czasu na pogawędki, chwilę wcześniej bowiem zjawiło się nieoczekiwanie jeszcze piętnaście jednostek zwiadowczych i musi przydzielić im zadania. Z tego powodu Conway nie miał okazji uprzedzić go o następnych gościach, którzy powinni być już w drodze. Gdy znalazł się wreszcie na pokładzie statku szpitalnego, było już za późno.
— Rhabwar, tu jednostka służb kontaktów kulturowych Descartes pod dowództwem pułkownika Okaussiego — zadudniło z głośnika, gdy wchodził na mostek. — Zostałem skierowany do pracy z wami, majorze Fletcher.
— Aa… tak, sir — odpowiedział dowódca i spojrzał wymownie na Conwaya. — Jeśli mogę coś zasugerować, sir, to prosiłbym, aby pańscy specjaliści od języków obcych…
— Wolałbym, aby pan nie sugerował — przerwał mu pułkownik Okaussie. — Jeśli mogę coś zasugerować, oczywiście. Przynajmniej dopóki nie będę się orientował w temacie równie dobrze jak pan. Na razie jednak, majorze, proszę nie marnować czasu i powiedzieć nam po prostu, co mamy robić.
— Tak, sir. — Fletcher w kilka minut wyjaśnił wszystko. Ledwie skończył, na ekranie radaru ukazał się nowy ślad, o wiele większy niż Descartes. Przedstawił się jako hudlariański statek warsztatowy Motann, bogato wyposażona jednostka krążąca na co dzień w przestrzeni i udzielająca pomocy tym statkom, które doznały poważnych, ale nie fatalnych w skutkach awarii hipernapędu. Jego kapitan, który nie był oficerem Korpusu, również wyraził gotowość współpracy z Fletcherem. Chwilę później radar zameldował o pojawieniu się kolejnego, jeszcze większego obiektu. Porucznik Haslam odruchowo skierował teleskop w jego stronę i nastawił maksymalne powiększenie.
Na ekranie zajaśniała majestatyczna sylwetka krążownika liniowego klasy „Emperor”.
Fletcher zbladł wyraźnie na samą myśl, że przyjdzie mu wydawać rozkazy boskiej niemal osobie, jaką niewątpliwie musiał być dowódca takiego okrętu. Jednak na razie z pokładu krążownika odezwał się tylko oficer łączności. Przekazał uprzejme pozdrowienia od komandora Dermoda i poprosił o kontakt na wizji w pierwszej dogodnej dla Fletchera chwili. Conway, który nadal nie miał kiedy wyjaśnić kapitanowi, co zwojował w Szpitalu, zerwał się na równe nogi.
— Będę na pokładzie medycznym, sir — powiedział i poklepał z uśmiechem Fletchera po plecach. — Doskonale pan sobie radzi, kapitanie. I proszę nie zapominać, że każdy komandor też kiedyś był majorem.
Gdy dotarł na pokład medyczny, Fletcher rozmawiał już z Dermodem. Na ekranie widać było, jak poruszają ustami, ale trudno było orzec, o czym mówią, Prilicla wyłączył bowiem dźwięk i przekazywał na innym kanale instrukcje lekarzowi z jednego ze statków zwiadowczych, który trafił na kolejne zwłoki. Murchison chciała przeprowadzić kolejną autopsję. Razem z Naydrad pracowała ciągle nad pierwszym okazem, który został już praktycznie rozłożony na czynniki pierwsze.
— Widzę, że dostałeś, co chciałeś — powiedziała, wskazując na ekran. — O’Mara był w dobrym nastroju?
— Jak zwykle sarkastyczny, ale pomocny — mruknął Conway, przysuwając się do stołu autopsyjnego. — Wiemy coś więcej o tym przerośniętym pytonie?
— W sumie nie wiem jeszcze, co wiemy — parsknęła. — Coś zapewne tak, za to nie wiem, co o tym sądzić. Na przykład…
Gruby pień nerwowy ciągnący się przez cały tułów był niemal na pewno odpowiednikiem mózgu, ale coraz więcej wskazywało na to, że istota nie miała głowy, podobnie zresztą jak i ogona, materia przykrywająca rany operacyjne okazała się zaś równie twarda i wytrzymała jak sama skóra.
Udało się prześledzić nerwy biegnące od pnia do oczu, macek na grzbiecie i ust oraz zastanawiających struktur mięśniowych, które znajdowały się na obu końcach istoty, dokładnie pod śladami po operacjach.
Wydawało się, że to okaz płci męskiej, gdyż żeńskie narządy rozrodcze były u niego wyraźnie skurczone, jakby w zaniku. Udało się też odnaleźć gruczoły produkujące spermę i poznać mechanizm jej przenoszenia do organizmu samicy.
— Mamy dowody nienaturalnego przemieszczenia narządów wewnętrznych, które mógł spowodować tylko pobyt w stanie nieważkości. Ciążenie, sztuczne czy naturalne, jest tym istotom niezbędne. Dopóki hibernują, jego brak nie powinien być szkodliwy, lecz po odzyskaniu przytomności najpierw pojawiłyby się silne mdłości, potem dezorientacja, a następnie poważny, narastający stres.
To oznaczało, że do budzenia istoty można było przystąpić dopiero po umieszczeniu jej w odbudowanej karuzeli statku albo na planecie. Ten pacjent nie potrzebuje lekarza, tylko cudotwórcy, pomyślał Conway.
— Z pomocą kapitana ustaliliśmy, że podłączony do pacjenta podajnik zawiera przede wszystkim środek, który wywołuje albo przedłuża stan hibernacji. Niemniej jest tam również niewielka ilość innej substancji, która może służyć jedynie do wybudzania. Dys — penserem steruje automat zaprogramowany tak, aby przywracanie do przytomności nastąpiło tylko wtedy, gdy kapsuła znajdzie się w gęstej atmosferze i w silnym polu grawitacyjnym. Czyli mówiąc inaczej, na powierzchni planety. Ten sam automat odpowiada za odrzucenie płyt zaślepiających cylinder. Wcześniej czy później będziemy musieli obudzić któregoś, ale do tego czasu musimy być całkiem pewni, że wiemy, jak to się robi.
Conway zdjął już skafander i przebierał się w strój chirurga.
— Czym mam się zająć? — spytał.
Pracowali wytrwale, a na wyświetlaczu mijały najpierw godziny, potem zaś dni i tygodnie. Od czasu do czasu docierały do nich przez radio informacje od Thornnastora potwierdzającego ich przypuszczenia albo sugerującego nowe ścieżki poszukiwań, jednak ciągle wydawało im się, że robią postępy tak małe, iż prawie nic nie znaczące.
Coraz rzadziej spoglądali na ekran przekazujący obraz z mostka. Najczęściej i tak widzieli Fletchera, hudlariańskich specjalistów albo któregoś z oficerów Korpusu pokazującego reszcie jakiś powyginany kawałek metalu. Porównywali nieustannie odnalezione w różnych miejscach symbole i bez końca potrafili o nich rozprawiać. Niewątpliwie było to szalenie ważne, jednak postronnych nudziło. Poza tym Murchison i Conway starali się cały czas połapać jakoś we własnej, medycznej układance.
Pewnym urozmaiceniem były wycieczki na zewnątrz, do kolejnych odnajdywanych ciał, gdyż na pokładzie medycznym Rhabwara miejsca wystarczało tylko na jeden okaz. Resztę badań prowadzili więc w próżni i jedynie w uzasadnionych przypadkach brali coś do dokładniejszych oględzin w laboratorium. Dzięki temu udało im się odkryć niezwykłą cechę związaną z wiekiem i płcią CRLT. Wszystkie starsze osobniki były dojrzałymi samcami o zabarwionych na brunatno zakończeniach tułowia, podczas gdy młodsze okazywały się wyraźnie żeńskie, a te same obszary miały jaskraworóżowe.
Raz zdarzyła się też przerwa w rutynowych działaniach, której woleliby uniknąć. Badali właśnie od paru godzin purpurowy gruczoł, który — jak im się wydawało — odpowiedzialny był za naturalne zdolności anabiotyczne istot, i mieli tego badania coraz bardziej dość, bo nic im nie wychodziło, gdy nagle w pełną frustracji ciszę wdarł się głos Prilicli.
— Przyjaciółka Murchison jest bardzo zmęczona — powiedział empata.
— Nie jestem — odparła patolog z ziewnięciem tak rozdzierającym, że omal nie wywichnęła sobie ślicznej szczęki. — W każdym razie nie byłam, dopóki o tym nie powiedziałeś.
— Podobnie jak ty, przyjacielu Conway… — dodał Prilicła, ale nagle na ekranie pojawiła się kudłata sylwetka porucznika chirurga Krach-Yula.
— Doktorze Conway, muszę zameldować o wypadku. Mamy dwóch rannych DBDG typu ziemskiego, z prostymi złamaniami i bez obrażeń dekompresyjnych….
— Zdarza się — mruknął Conway, tłumiąc ziewnięcie. — Ma pan okazję zdobyć trochę więcej doświadczenia przy leczeniu obcych.
— …i jednego FROB-a, hudlariańskiego inżyniera, z głęboką raną szarpaną, którą sam poszkodowany opatrzył sobie wprawdzie dość szybko, ale zrobił to niefachowo. Doszło do sporej utraty płynów ustrojowych, spadku ciśnienia wewnętrznego i osłabienia przytomności…
— Już tam lecę — powiedział Conway. — Nie czekaj na mnie, tylko idź spać — mruknął do Murchison.
Tyrell zmierzał na miejsce wypadku, który zdarzył się podczas dopasowywania trzech kolejnych sekcji obcego statku, a Conway usiłował przypomnieć sobie Wszystko, co wiedział o chirurgii Hudlarian.
Stworzenia te naprawdę rzadko chorowały, a i to tylko w młodości. Były niesamowicie wręcz odporne na urazy — nawet ich oczy chroniła gruba, przezroczysta tkanka, ich skóra przypominała zaś elastyczny pancerz pozbawiony naturalnych otworów. Te pojawiały się jedynie chwilowo na czas godów i narodzin.
FROB-y były idealnymi kandydatami do pracy w próżni. Na ich ojczystej planecie panowało ciążenie cztery razy większe niż na Ziemi, a atmosfera przypominała gęstą zupę, w której unosiło się mnóstwo mikroorganizmów i drobin roślinnych. Przy samej powierzchni planety panowało ciśnienie siedmiokrotnie przekraczające ziemskie. W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniali składniki pokarmowe przez twardą wprawdzie, ale porowatą skórę, poza swoim światem musieli natomiast dość często spryskiwać się specjalną masą odżywczą. Mieli sześć giętkich, bardzo silnych kończyn chwytnych zakończonych cztero — palczastymi dłońmi, które po zwinięciu zamieniały się w stopy.
Dzięki takiej właśnie budowie potrafili adaptować się do każdych praktycznie warunków. Mogli pracować w silnie toksycznej albo nawet żrącej atmosferze, nie było dla nich problemem dłuższe przebywanie w próżni, oczywiście bez skafandrów. Poza narzędziami potrzebowali wówczas tylko małych komunikatorów, które miał kształt przyczepianych do membran głosowych i wypełnionych powietrzem kopułek zawierających mikrofon, głośnik i moduł radiowy.
Conway nawet nie pytał, czy na statku Hudlarian jest lekarz. Do chwili przystąpienia do Federacji i pierwszych wizyt w Szpitalu rasa ta nie słyszała nawet o medycynie, a szczególnie o chirurgii. Nadal było wśród nich bardzo mało lekarzy. Poza Szpitalem trafiali się niemal tak rzadko jak ranni Hudlarianie. Kapitan Nelson zatrzymał Tyrella piętnaście metrów od sceny wydarzeń. Krach-Yul ruszył zaraz w kierunku poszkodowanych Ziemian. Jeden z nich nieustannie przepraszał za wszystko i powtarzał, że to jego wina, skutecznie blokując przy tym częstotliwość.
Conway, który zmierzał już ku Hudlarianinowi, dowiedział się przy tej okazji, że obaj Ziemianie uniknęli dopiero co niechybnej śmierci. Znaleźli się między dwoma łączonymi z wolna elementami i źle by się to dla nich skończyło, gdyby nie Hudlarianin, który stanął obu sekcjom na drodze i dał ludziom czas na ucieczkę. Sam też wyszedłby z tej przygody bez szwanku, gdyby nie sterczący z jednego z kontenerów dźwigar, który wbił się mu w kończynę tuż u jej podstawy.
Gdy Conway przybył na miejsce, Hudlarianin ściskał ranną kończynę trzema innymi, co miało zastąpić opaskę uciskową, a pozostałymi dwiema próbował zbliżyć brzegi rany. Nie udawało mu się to jednak i między palcami wykwitały co rusz małe krople krwi, które parując, odlatywały na boki. Nie powiedział ani słowa, podczas wypadku stracił bowiem komunikator. Jego membrana drżała wprawdzie, lecz w próżni nie było nic słychać.
Conway wyciągnął z hudlariańskiego zestawu pierwszej pomocy opatrunek rękawowy i pokazał rannemu, aby odsunął ręce.
Sądząc po silnym krwawieniu, rana rzeczywiście musiała być głęboka, jednak Conway zdołał założyć rękaw, nim FROB stracił zbyt dużo płynów. Po chwili zauważył, że krew znowu wydostaje się przy krawędziach opatrunku. Szybko odpiął mocowania i zaczął dociskać opatrunek z jednego końca, podczas gdy Hudlarianin zajął się drugim. Ostatecznie krwawienie ustało, ale ręce rannego zwiotczały, a membrana już nie drgała. Hudlarianin zemdlał.
Dziesięć minut później byli już w ładowni Tyrella, co pozwoliło Conwayowi zbadać poszkodowanego skanerem. Szukał wewnętrznych obrażeń, które mogła spowodować nagła dekompresja. Im dłużej wpatrywał się w odczyty, tym bardziej nie podobało mu się to, co widział. Gdy kończył badanie, obok pojawił się Krach-Yul.
— U Ziemian nie ma nic groźnego, doktorze — powiedział. — Czyste złamania. Złożyłem kości, chociaż zastanawiałem się chwilę, czy pan nie wolałby tego zrobić.
— I pozbawić pana szansy na zdobycie nowych doświadczeń? Nie, doktorze, pan ich leczy. Domyślam się, że są na środkach przeciwbólowych i nic im nie zagraża?
— Oczywiście.
— Dobrze, bo mam dla pana nowe zadanie. Chcę, żeby zajął się pan tym Hudlarianinem i doglądał go do chwili, gdy znajdzie się w Szpitalu. Będzie pan musiał zabrać z ich statku urządzenie do natryskiwania pasty odżywczej i pamiętać o podawaniu jej choremu co godzinę. Trzeba też będzie zwiększyć ciążenie i ciśnienie w ładowni do wartości, która jest normalna dla tej rasy. Albo chociaż do zbliżonej. Poza tym należy kontrolować funkcje serca i poluźniać co pewien czas na trochę opatrunek, żeby nie doszło do martwicy. Pan będzie nosił przy nim dwa degrawitatory. Gdyby jeden zepsuł się nagle przy czterech g, mielibyśmy zaraz następną ofiarę, czyli pana. W normalnych okolicznościach sam bym z nim poleciał — dodał, tłumiąc kolejne ziewnięcie — ale mogę być potrzebny tutaj, gdyby wynikło coś nowego z CRLT. Operowanie Hudlarian to niełatwa sprawa, przekażę więc za pańskim pośrednictwem nieco notatek dla zespołu, który się nim zajmie. Poproszę też, aby pozwolono panu obserwować operację. Jeśli pan chce, oczywiście.
— Chętnie. Dziękuję, doktorze.
— Zostawiam więc pana z pacjentem i wracam na Rhabwara — powiedział. I zaraz idę spać, dodał w myślach.
Tyrell zniknął na całe osiem dni, potem zaś zaprzęgnięto go do regularnych zadań kurierskich. Woził do Szpitala nowe okazy, wracał z informacjami, radami i listami szczegółowych pytań. Te ostatnie sporządzał Thornnastor i dotyczyły niezmiennie postępu prac. Wielka spiralna konstrukcja obcego statku zaczynała z wolna nabierać kształtu, chociaż na razie tylko fragmentami, gdyż wielu cylindrów jeszcze nie odnaleziono albo były zbyt zniszczone, żeby je zamontować.
Conway miał coraz większe powody do niepokoju, ponieważ skupiona wkoło Rhabwara armada oliwkowych statków Korpusu i jednostek pomocniczych zbliżała się z każdym dniem do rosnącej z wolna, coraz gorętszej gwiazdy. Prace nie posuwały się równie szybko. Gdy zwierzył się jednak ze swoich trosk Dermodowi, ten powiedział tylko, aby lekarz był łaskaw pilnować własnego, medycznego nosa.
Kilka dni później Tyrell wrócił z nowymi wieściami, które dla medycznego nosa okazały się nader frapujące.
Oficer łączności Vespasiana, zwykle na tyle oficjalny, że kazał czekać kilka chwil na rozmowę z dowódcą, tym razem połączył go z komandorem prawie natychmiast. Nie wynikało to z nagłego wzrostu znaczenia Conwaya w szeregach Korpusu, ale z przypadku. Podczas gdy lekarz szukał Dermoda, Dermod szukał jego.
Oficer odezwał się pierwszy, i to wyraźnie sztucznym tonem. Conway z miejsca zorientował się, że Dermod nie tylko działa pod presją i bardzo mu się spieszy, ale też zapewne ma w kabinie jeszcze kogoś, kto przebywa poza zasięgiem kamery.
— Doktorze, mamy poważny problem. Jak pan wie, jesteśmy ograniczeni czasem. Odkładałem rozmowę z panem na ten temat do chwili, gdy będę mógł zaproponować jakieś całościowe rozwiązanie, i wreszcie chwila ta nadeszła. Może inaczej, niż oczekiwaliśmy, ale jednak. I stąd właśnie potrzeba wezwania drugiej ciężkiej jednostki, Claudiusa…
— Ale po co…? — zaczął Conway, kręcąc ze zdumienia głową. Zamierzał przedstawić komandorowi listę własnych problemów, a tu coś takiego…
— Dobrze, doktorze, zacznę od początku — powiedział Dermod, kiwając głową na kogoś, kto musiał stać z boku. Ekran pociemniał na chwilę, a po sekundzie na czarnym polu ukazała się gruba, pionowa szara linia. U jej dolnego końca widniał spory czerwony kwadrat, na górze niebieski krąg.
— Wiemy już dość dobrze, jak wyglądał obcy statek — odezwał się Dermod. — Postaram się pokazać to panu chociaż w ten sposób, bo na inną prezentację nie mamy obecnie czasu. Ta szara linia to oś jednostki z zaznaczonymi na czerwono silnikami i niebieskim modułem nawigacyjnym. Ponieważ pasażerowie byli nieprzytomni, wszystkie te urządzenia były w pełni automatyczne. Na osi mieściły się też punkty mocowania wsporników struktury podtrzymującej cylindry. Jak pan widzi, były nieco pochylone do przodu, aby łatwiej przenosić obciążenia powstające w trakcie rozpędzania i wyhamowywania statku.
Z osi wyrósł nagle las szarych konarów, zmieniając ją w coś na kształt płaskiej, cylindrycznej choinki osadzonej w kwadratowej, czerwonej doniczce i z błękitnym światełkiem na szczycie. Potem na zakończeniach konarów pojawiła się spirala modułów hibernacyjnych. Na samym końcu ukazały się wsporniki rozporowe utrzymujące kolejne zwoje w stałej odległości. Obraz przestał przypominać drzewo.
— Średnica spirali była stała i wynosiła około pięciuset metrów. Pierwotnie składała się ona z dwunastu zwojów, co przy dwudziestu metrach długości każdego cylindra daje prawie osiemdziesiąt modułów na zwój i prawie tysiąc w całym statku. Zwoje dzieliło siedemdziesiąt metrów, tak że całkowita długość jednostki to ponad osiemset metrów. Zastanawialiśmy się, dlaczego spirala została aż tak rozciągnięta, chociaż prościej byłoby zbudować kolejne zwoje tuż obok siebie. Obecnie przypuszczamy, że chodziło o zmniejszenie ryzyka poważnych uszkodzeń w wyniku kolizji z meteorem i odsunięcie przynajmniej części modułów hibernacyjnych od potencjalnego źródła promieniowania, czyli reaktora na rufie. Przypuszczamy, że kolejność ładowania modułów była odwrócona i ostatecznie owa wielka istota podróżowała niejako ogonem naprzód, a to oznacza, że odpowiednik jej głowy, w każdym razie zaś najbardziej myślącej części, znajdował się na rufie. Niestety, na tym etapie podróży statek leciał już rufą naprzód i to ona doznała największych uszkodzeń podczas zderzenia, między innymi dlatego, że była cięższa niż reszta konstrukcji, musiała bowiem znosić większe obciążenia podczas startu i hamowania. Jak można się domyślić, właśnie w tej części statku jest najwięcej ofiar śmiertelnych.
Symulacja komputerowa przygotowana na Vespasianie pozwalała domniemywać, że statek zderzył się czołowo z dużym meteorem, który poruszał się niemal dokładnie tym samym kursem, tyle że w przeciwnym kierunku. Uderzenie wyrwało całą oś. Podobny skutek miałoby użycie antycznej broni strzeleckiej do drylowania owoców. Na polu szczątków udało się znaleźć tylko drobne fragmenty centralnej struktury. Dość, żeby je zidentyfikować, ale o wiele za mało na rekonstrukcję. Wstrząs spowodowany jej zniszczeniem rozerwał całą konstrukcję.
Obraz na ekranie zmienił się nieco. Teraz nie był już kompletny, brakowało kilkunastu sekcji, głównie na rufie. Potem cała oś z silnikami i modułem nawigacyjnym zniknęła; zostały same zwoje.
— Oś statku została zapewne rozdarta na bardzo małe fragmenty, które na dodatek mogą się teraz znajdować całe lata świetlne stąd. Uznaliśmy więc, że odbudowywanie jej byłoby tylko marnowaniem czasu i materiałów, szczególnie że istnieje prostsze rozwiązanie. Do tego właśnie będzie nam potrzebny drugi okręt klasy „Emperor”…
— Ale co zamierzacie? — spytał Conway.
— Właśnie to wyjaśniam, doktorze — rzucił ostro komandor. Obraz na ekranie znowu się zmienił. — Dwa krążowniki liniowe oraz Descartes zajmą pozycje tuż za rufą statku i połączą się mocnymi wiązkami ściągającymi, co da jeden zespół o potężnej mocy, który zastąpi zniszczony napęd. Wiązkami zastąpimy również brakujące łączniki, które usztywniały konstrukcję. W czasie lądowania statki podzielą się zadaniami. Pierwsze dwa będą utrzymywać jednostkę w całości, natomiast Vespasian wykorzysta swój napęd, aby wyhamować cały zespół. Mamy wystarczający nadmiar mocy, by to zrobić — dodał z dumą. — Po lądowaniu utrzymamy statek w całości przez jakieś dwanaście godzin, co powinno wystarczyć, aby wszyscy pasażerowie wysiedli. Oczywiście, jeśli tylko będziemy mieli gdzie go posadzić.
Obraz zamrugał i na ekranie pojawiła się twarz komandora.
— Tak więc widzi pan, doktorze, że Claudius jest niezbędny. Oczywiście najpierw będziemy musieli sprawdzić, jak zachowa się cała konstrukcja pod obciążeniem, szczególnie w trakcie lądowania. To dość pilne, podobnie jak przeliczenie mocy pól niezbędnej dla sprzęgnięcia trzech statków i wykonania wspólnego skoku nadprzestrzennego, nim znajdziemy się zbyt blisko tego słońca.
Conway milczał chwilę. Do głowy przychodziły mu same czarne scenariusze tego, co stanie się przy próbie wykonania skoku przez trzy połączone jednostki. Nie wyraził jednak tych wątpliwości głośno, gdyż nie on decydował o podobnych sprawach. Dermod bez ogródek powiedziałby mu, żeby nie zajmował się czymś, na czym się nie zna. Poza tym Conway miał własne problemy i potrzebował pomocy.
— Sir, pańskie rozwiązanie jest genialne w swojej prostocie i dziękuję za obszerne wyjaśnienia — stwierdził ostatecznie. — Jednak wcześniej pytałem nie o to, do czego będzie potrzebny Claudius, ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie. Jak mogę tu pomóc?
Komandor patrzył na niego przez moment, jakby zgubił wątek, ale potem rysy mu złagodniały.
— Przepraszam, doktorze, chyba byłem trochę szorstki. Chodzi o to, że na mocy dyrektywy Rady Federacji jednostką kierującą naszą operacją jest statek szpitalny Rhabwar. Stąd zobowiązany jestem zwracać się do pana o zgodę przy każdym większym zapotrzebowaniu na nowych ludzi albo dodatkowy sprzęt. Drugi krążownik liniowy na pewno można określić jako „większe zapotrzebowanie”. Mogę zatem przyjąć, że mam pańską akceptację?
— Oczywiście.
Dermod był wyraźnie zakłopotany sytuacją, ale przytaknął z zadowoleniem. Po chwili jednak jego oblicze znowu się zachmurzyło.
— Mogę zatem liczyć, że jako kierujący operacją lekarz przekaże pan dowództwu, że krążownik liniowy Claudius jest nam pilnie potrzebny? I że od tego zależy bezpieczeństwo i zdrowie pańskiego pacjenta? Wystarczy kilka zdań. Ale pan też chciał się ze mną skontaktować, doktorze. Mogę w czymś pomóc?
— Tak, sir. Zajmował się pan ostatnio ustawieniem cylindrów we właściwej kolejności, ja zaś myślałem o tym, jak złożyć naszego pacjenta w całość. Szczególne problemy wystąpią zapewne tam, gdzie zabraknie elementów, które zginęły w katastrofie. Obecnie jesteśmy prawie pewni, że każda z tych istot z osobna jest inteligentna i w normalnych warunkach łączy się z innymi według jakiegoś klucza. Na razie to tylko hipoteza, która wymaga weryfikacji. Nie wiemy, jak będzie to wyglądało w przypadku stworzeń, które wcześniej nie były obok siebie. Żeby to sprawdzić, będziemy musieli wyjąć je z pojemników anabiotycznych
1 zestawić. Wtedy prawdopodobnie zdołamy określić, na ile będziemy musieli wspomóc operacyjnie późniejszy proces łączenia.
— To już na pewno zadanie dla pana, nie dla mnie — stwierdził Dermod z lekkim odcieniem współczucia — Czego dokładnie pan potrzebuje?
On jest taki jak O’Mara, pomyślał Conway. Lubi konkrety i denerwuje się, gdy ktoś zbacza z tematu.
— Dwóch mniejszych jednostek, aby sprowadzić wybrane segmenty, a potem odstawić je na właściwe miejsce w spirali. I ładowni dość obszernej, by pomieściła dwa złączone cylindry i dwóch CRLT, którzy zostaną z nich wyjęci. Ładownia musi być wyposażona w system sztucznej grawitacji i generatory wiązek obezwładniających, na wypadek gdyby przytomne istoty wpadły w przerażenie i zrobiły się agresywne. Potrzebny będzie również personel do obsługi wszystkich urządzeń. Wiem, że oznacza to zajęcie ładowni któregoś z największych statków, ale tylko jednej. Poza tym jednostka będzie mogła spokojnie wykonywać cały czas swoje zwykłe obowiązki.
— Dziękuję — powiedział służbiście komandor i zamilkł, gdy ktoś powiedział coś do niego zza kadru. — Będzie pan mógł skorzystać z przedniej ładowni Descartes’a, który zapewni też ludzi oraz odda panu do dyspozycji dwa ładowniki. Jeszcze coś?
— Tylko jedna nowina, sir. Archiwiści Federacji znaleźli chyba coś na temat macierzystej planety naszych CRLT. Obecnie nie jest już ona zamieszkana w związku z zaburzeniami orbity i wywołaną tym wielką aktywnością sejsmiczną. Dział Kolonizacji znalazł jednak nowy świat dla nich. Poda nam jego koordynaty, gdy tylko uzyska pewność, że spełnia wszystkie wymogi środowiskowe. Będziemy mieli więc dokąd ich zabrać, chociaż musimy pamiętać o jeszcze jednym: to nie była wyprawa kolonizacyjna, ale próba ocalenia podjęta przez ostatnich żyjących przedstawicieli tego gatunku.
Conway rozejrzał się niespokojnie po wielkiej dziobowej ładowni Descartes’a i pomyślał, że gdyby przewidział, ilu gapiów się tu zbierze, poprosiłby o mniejsze pomieszczenie. Szczęśliwie jednym z widzów okazał się dowódca statku, pułkownik Okaussie, który nie pozwalał przypadkowym osobom zapuszczać się na tę część pokładu, na której złożono dwa pojemniki. Tam stali tylko Murchison, Naydrad, Prilicla, Fletcher, Okaussie i Conway, który pewien był jednego: czy uda się to połączenie dwóch CRLT czy nie, nie zdoła utrzymać wyniku w tajemnicy.
Starszy lekarz zwilżył wargi i powiedział cicho:
— Proszę rozczepić cylindry i ustawić je w odległości trzech metrów, nastawić sztuczną grawitację na ziemski poziom i wypełnić ładownię powietrzem o ziemskim składzie i pod ciśnieniem jednej atmosfery. Macie wszystkie potrzebne dane.
Jego lekki skafander zaczął mocniej przylegać do ciała, stopy mocniej oparły się na podłodze. Z napięciem wpatrywał się w pokrywy cylindrów, gdy nagle wszystkie odskoczyły niemal równocześnie i, niczym wielkie monety, upadły na pokład. Cylindry były teraz otwarte z obu stron, dzięki czemu CRLT mógł wyjść w kierunku towarzysza albo się od niego oddalić.
— Idealnie! — krzyknął Fletcher. — Automat reaguje na obecność atmosfery oraz nacisk wywierany na dolną powierzchnię kontenera, co możliwe jest tylko w stałym polu grawitacyjnym. Wtedy wszystkie kontenery się otwierają, każde stworzenie rusza przed siebie, łączy się z tym w sąsiednim cylindrze i cała istota powoli wypełza ze spirali. Moduł medyczny działa na tej samej zasadzie, czyli podobnie reaguje na warunki planetarne, które właśnie pan odtworzył, doktorze.
Conway przytaknął.
— Prilicla, wyczuwasz coś?
— Jeszcze nie, przyjacielu Conway. Przysunęli się bliżej, aby zajrzeć do cylindrów.
W końcu jedno z masywnych ciał zadrżało, a po chwili oba ruszyły raptownie ku sobie.
— Odsunąć się! Prilicla?
— Odzyskują przytomność, przyjacielu Conway — odparł empata, drżąc tak od cudzych, jak i własnych emocji. — Ale powoli. Ta pierwsza reakcja była czysto odruchowa.
Gdy przód jednego CRLT napotkał tył drugiego, organiczna błona, która okrywała te miejsca, zmiękła, zaczęła spływać i w końcu zniknęła. Pośrodku przedniej części zaczęła się formować cylindryczna struktura otoczona drgającymi wgłębieniami, wypustkami i pofałdowaniami mięśni. Zakończenie drugiego stworzenia wytworzyło podobną, ale lustrzaną strukturę otoczoną czterema wielkimi, trójkątnymi płatami tkanki, które rozwarły się jak kielich kwiatu. Wkrótce mieli przed sobą nie dwie, lecz jedną istotę, przy czym miejsce, w którym się one zetknęły, było praktycznie niewidoczne.
A obawiałem się, czy zechcą się połączyć, pomyślał z rozbawieniem Conway. Problem mogę mieć raczej z ich oddzieleniem!
— Czy to jakiś rodzaj kopulacji? — spytała Murchison, nie adresując jednak tego pytania do nikogo konkretnego.
— Przyjaciółko Murchison, stan emocjonalny tych istot nie sugeruje, aby był to świadomy lub odruchowy akt płciowy. Ich zachowanie określiłbym raczej jako poszukiwanie fizycznego kontaktu dla odbudowy poczucia bezpieczeństwa. Odbywa się to na tej samej zasadzie, na jakiej niemowlę szuka bliskości rodzica. Obie istoty czują się zagubione i starają się zaradzić temu przykremu doznaniu.
— Operatorzy wiązek! — zawołał Conway. — Rozdzielić ich, ale ostrożnie!
Świadomość, że w odpowiednich warunkach istoty te łączą się właściwie odruchowo, była dla niego wielką ulgą, chociaż inaczej mogło być w przypadku segmentów, które wcześniej ze sobą nie sąsiadowały. W żadnym przypadku nie chciał jednak dopuścić do powstania przedwczesnego stałego połączenia. Lepiej, żeby obie istoty zapadły ponownie w anabiozę i wróciły do spirali. W przeciwnym razie mogłyby się poczuć trwale odseparowane od grupy, wręcz osierocone.
Operatorzy wiązek nie byli już łagodni, ale CRLT nadal nie chciały się rozdzielić, zaczęły natomiast zdradzać oznaki pobudzenia. Próbowały całkowicie wyjść z cylindrów, ich emocje zaś wyraźnie zaniepokoiły Priliclę.
— Musimy odwrócić proces… — zaczął Conway.
— Czujniki reagują na ciążenie i ciśnienie powietrza — wtrącił się Fletcher. — Nie możemy wytworzyć tu próżni, nie zabijając obcych, ale ciążenie dałoby się zmniejszyć…
— Niemniej nie zdołamy wsunąć z powrotem sprzężonych z tym mechanizmem zaślepień cylindrów, nie rozcinając połączonych istot — zauważył Conway.
— Ale może ustałby chociaż dopływ środka wybudzającego i zaczęłaby się procedura usypiania — mruknął kapitan. — Obie istoty są ciągle podłączone do kroplówek i to się nie zmieni, dopóki nie pozwolimy im opuścić cylindrów. Gdybyśmy zablokowali dopływ tego wybudzacza, chyba dałoby się obejść mechanizm sterujący zaślepieniami i zapoczątkować dopływ środka usypiającego.
— Tylko w tym celu musiałby pan wejść do środka i pracować obok dwóch rozzłoszczonych obcych — zauważyła Murchison.
— Nie, proszę pani. Aż tak szalony nie jestem. Dobrałbym się do dostępnego z zewnątrz panelu sterującego. Zajmie mi to jakieś dwadzieścia minut.
— Za długo — stwierdził Conway. — Do tego czasu wyrwą sobie kroplówki. Możemy jednak sami obliczyć ilość środka potrzebną do uśpienia każdego z nich. Zdołałby pan przewiercić się przez poszycie tak, żeby niczego nie uszkodzić, a potem pobrać środek wprost ze zbiornika?
Fletcher zamarł na chwilę, po czym skrzywił się ze złością. Zły był jednak na siebie za to, że o tym nie pomyślał.
— Jasne, doktorze.
Jednak gdy byli już gotowi do wstrzyknięcia specyfiku, pojawiły się kolejne problemy. Operatorzy wiązek nie mogli skutecznie unieruchomić istot bez rozpłaszczenia na podłodze usiłujących podejść blisko lekarzy. Ostatecznie wybrano wyjście kompromisowe, tak ustawiając wiązki, by stworzyć przy krańcu każdego pola dwumetrową strefę wolną od nacisku. To wszakże znaczyło, że cztery metry ciała istoty są całkiem wolne. Obcy w pełni korzystał z tej odrobiny swobody. Wiercił się, wyrywał, rzucał, machał kończynami i w ogóle robił wszystko, aby dać do zrozumienia, jak bardzo nie podoba mu się pomysł, żeby jakieś dziwne stworzenia właziły mu na grzbiet i wbijały weń igły.
Conway spadł kilka razy z pacjenta, raz zaś tylko głośny okrzyk Fletchera uchronił go przed utratą hełmu, a zapewne i głowy. Murchison zauważyła ironicznie, że patolog ma jednak lepsze warunki pracy. Przynajmniej o tyle, że ciało na stole autopsyjnym nie rzuca się zwykle na lekarza i nie próbuje nabić mu całej kolekcji siniaków. W końcu Naydrad owinęła się wkoło jednej ruchliwej kończyny, a Fletcher i Okaussie zawiśli na drugiej, i pole operacyjne oczyściło się chwilowo. Murchison przytrzymała skaner, siedzący na oklep na grzbiecie obcego Conway znalazł zaś właściwą żyłę, zdołał się w nią wkłuć i wprowadzić środek, zanim kolejny spazm CRLT wyrwał igłę.
Po kilku sekundach wiszący od dłuższej chwili na suficie Prilicla oznajmił, że istota zaczyna zasypiać. Poruszała się coraz mniej energicznie.
Zanim w podobny sposób uporali się z drugim osobnikiem, doszło do spontanicznego rozdzielenia. Pofałdowania na krańcach zapadły się, powierzchnia wygładziła, z nabłonka zaś zaczęła się sączyć tężejąca z wolna ciecz, która ostatecznie zmieniła się w twardą i wytrzymałą osłonę. Operatorzy wiązek ostrożnie umieścili stworzenia w cylindrach, a Conway dał znak, by wyłączyć sztuczną grawitację. Tak jak oczekiwali, zamknięcie pojemników nie nastręczyło żadnych problemów. Potem zmniejszono powoli ciśnienie, aby sprawdzić, czy cała operacja nie spowodowała przecieków w cylindrach. Wszystko było w porządku.
— Jak dotąd idzie nam dobrze — zauważył Conway. — Odstawcie ich na miejsca i sprowadźcie następnych dwóch.
Pierwsza para żyła w sąsiadujących ze sobą cylindrach i połączyła się odruchowo, pod każdym względem naturalnie. Drugą jednak dzieliła na spirali pusta przestrzeń po rozbitym pojemniku, którego lokator zginął. Conway obawiał się, że w tym przypadku więź może nie być tak silna.
Niemniej wszystko przebiegło dokładnie tak samo, tyle że tym razem znacznie wcześniej wstrzymali wybudzanie i ponowne uśpienie stworzeń nie wymagało już tylu zapasów. Prilicla zameldował jedynie o słabym i przelotnym rozczarowaniu towarzyszącym pierwszemu kontaktowi. Wszelako można było uznać, że istoty okazały się kompatybilne i przerwa w łańcuchu w niczym nie zaszkodzi.
Conway nie był jednak do końca zadowolony. Miał wrażenie, że idzie im za dobrze. To samo musiało dręczyć Priliclę. Ziemianin już dawno nauczył się odróżniać reakcje małego empaty na własne i cudze stany emocjonalne.
— Przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla, gdy czekali na trzecią parę CRLT. — Pierwsze dwa stworzenia były stosunkowo młode i pochodziły z przedniej części statku, czyli z ogona węża. Drugie zabrano ze śródokręcia, ale nadal bliżej dziobu. Opierając się na naszych przemyśleniach i dostarczonych przez Tyrella informacjach o rodzinnej planecie tych istot, przyjmowaliśmy dotąd, że ogon tworzą osobniki młode, ledwie dojrzałe, natomiast głowę tę najstarsze, najbardziej doświadczone, które miały pokierować opuszczaniem statku po lądowaniu.
— Zgadza się — stwierdził Conway, poganiając w duchu Priliclę, aby przestał owijać w bawełnę i przeszedł do rzeczy. Nawet jeśli miało im to popsuć humor.
— Z tego wynika, że przed śródokręciem powinniśmy trafić na stworzenia nieco starsze niż w ogonie. Tymczasem para, która właśnie odleciała, sprawiała wrażenie znacznie mniej dojrzałej emocjonalnie niż pierwsza.
Conway spojrzał na Murchison.
— Przykro mi, ale nie wiem, dlaczego tak jest — powiedziała, rozkładając ręce. — Czy w danych na temat ich rodzinnej planety, jeśli to była ich planeta, nie ma informacji, które pozwoliłyby to wyjaśnić?
— Jestem pewien, że chodzi o ich macierzysty świat — odpowiedział, cedząc słowa, Conway. — Nie było drugiej takiej planety. Jednak danych o niej jest niewiele i wszystkie pochodzą z okresu poprzedzającego budowę i wystrzelenie statku. Poza tym byliśmy ostatnio zbyt zajęci, by porządnie się nad nimi zastanowić.
— Następni CRLT przylecą dopiero za pół godziny — zauważyła Murchison. — Mamy mnóstwo czasu.
Wiele wieków przed powstaniem Federacji w przestrzeni kosmicznej pojawiła się rasa Eurilów — rasa bardzo ciekawska i zarazem na tyle ostrożna, że pobratymcy Prilicli mogliby przy nich uchodzić za lekkomyślnych. Fizjologicznie należeli do klasy MSVK, co oznaczało przystosowane do niskiej grawitacji trójnożne istoty mogące skojarzyć się Ziemianinowi z bocianem, tyle że ich skrzydła wyewoluowały w podwójne zestawy chwytnych kończyn. Eurilowie stali się najważniejszymi obserwatorami losów galaktyki i nadal pełnili tę funkcję, zbierając za pomocą sond i czujników najrozmaitsze informacje. Robili to przy tym na tyle umiejętnie, że wiele podglądanych gatunków, tak inteligentnych, jak i czysto zwierzęcych, przyjaznych albo wrogich, nie wiedziało w ogóle o ich istnieniu.
Podczas swoich podróży trafili kiedyś na system z jedną tylko planetą, na której jednak rozwijało się życie. Glob krążył po silnie wydłużonej, niestabilnej orbicie, co zmuszało tamtejszą florę i faunę do wielkich wysiłków adaptacyjnych związanych z kontrastowymi wahaniami pogody: od tropikalnego gorąca po zimę tak surową, iż na pierwszy rzut oka nic nie miało szans przeżyć wśród lodu. Zobaczywszy tę planetę w zimowej szacie, Eurilowie gotowi byli uznać ją za martwą i chcieli już odlecieć, gdy sondy wykryły na lodowej pustyni ślady rozwiniętej cywilizacji technicznej. Bliższe badania pozwoliły ustalić, że istnieje tam bogata kultura, która podobnie jak wszystkie zwierzęta i rośliny tej planety, spała, czekając na życiodajną wiosnę.
Dopiero gdy nawet na biegunach zrobiło się cieplej, okazało się, że twórcami owej kultury są przypominające kłody obiekty leżące w okolicy i na ulicach skrytych pod lodem miast.
— Wynika z tego, że jakkolwiek są to stworzenia żyjące w ścisłych zbiorowościach, to do hibernacji muszą się z jakiegoś powodu rozłączać — wyjaśnił Conway. — No i wiemy, że sen zimowy jest dla nich zjawiskiem całkiem naturalnym, zatem wykorzystanie go na potrzeby podróży kosmicznej nie było najpewniej z medycznego punktu widzenia trudne. Przez następny rok Eurilowie obserwowali te istoty w stanie pełnej aktywności. Ustalili, że poruszały się najczęściej w małych grupach, a większość czasu spędzały pod ogrzewanymi podlodowymi kopułami, co sugeruje, że w anabiozę zwykły wchodzić dopiero wtedy, gdy były do tego zmuszone. Można z tego wysnuć wniosek, że ich nowa planeta nie musi wcale przypominać wcześniejszej i że klimat odpowiadający ich letniej pogodzie też całkowicie wystarczy. Gdyby było inaczej, nie podejmowaliby zapewne w ogóle wyprawy, gdyż znalezienie drugiego takiego świata jest zadaniem praktycznie niewykonalnym. Jasne też jest, dlaczego istoty żyjące pierwotnie w małych grupach stały się jednym organizmem.
Nawet w czasie wizyty Eurilów dysponujący całkiem już zaawansowaną techniką mieszkańcy dziwnej planety nie panowali w pełni nad swoim środowiskiem. Zamieszkiwali niewiarygodnie dziki świat, w którym brakowało wyraźnej granicy między roślinnymi a zwierzęcymi drapieżnikami. Aby mieć szansę przetrwania, młodzi CRLT musieli rodzić się dobrze rozwinięci fizycznie i pozostawali pod opieką rodzica tak długo, jak tylko było możliwe. Samodzielność osiągały dopiero osobniki prawie dorosłe, które umiały już o siebie dbać i posiadły sztukę współpracy z rodzicem. Na zimę rozdzielali się, aby samotnie zapaść w hibernację. O tej porze roku nic im nie groziło. Wiosną młode pokolenie wracało do rodziców, aby kontynuować naukę. Na tym etapie rozwoju składało się wyłącznie z osobników żeńskich, które wcześnie uzyskiwały dojrzałość i szybko rodziły własne dzieci. Nadal jednak trzymały się one rodzica, zmieniającego tymczasem z wolna płeć na męską i wodzącego mnóstwo coraz młodszych, mniej doświadczonych i coraz bardziej, patrząc ku „ogonowi”, żeńskich osobników. Sam rodzic przesuwał się powoli, jako coraz pełniejszy samiec, ku głowie węża.
— Mózg CRLT ma postać pnia nerwowego, który łączy się z mózgami innych, zespolonych z nim osobników — ciągnął Conway. — W ten sposób każdy z nich dysponuje nie tylko własnym doświadczeniem, ale też doświadczeniem przodków. Oznacza to także, że im liczniejsza jest dana grupa, tym większa staje się jej kolektywna inteligencja. Tym mądrzejszy jest również starszy takiej grupy, znajdujący się na samym czele samiec, który dosłownie i w przenośni jest jej głową. Jeśli zdarzy się, że umrze ze starości albo zginie, jego rolę przejmuje następny w kolejności osobnik.
Murchison zastanowiła się chwilę i odchrząknęła głośno.
— Jeśli ktokolwiek spróbuje wykorzystać ten szczególny przypadek, aby wyciągać wnioski na temat fizycznej i intelektualnej przewagi mężczyzn, może być pewny, że jutro obudzi się z podbitym okiem.
Conway uśmiechnął się i pokręcił głową.
— Męska głowa zapładnia oczywiście w ciągu swego życia liczne młode samice z innych grup, ale widzę tu pewien problem. Przy tak wielu żyjących razem osobnikach, które nie są ani męskie, ani żeńskie i nie mogą podjąć czynności prokreacyjnych, nie da się uniknąć frustracji na tle seksualnym, a nawet…
— To żaden problem — przerwała mu Murchison. — Wystarczy, że zarówno przykre, jak i miłe stany podziela cała grupa. Skoro ich układy nerwowe są połączone, co odczuwa jeden z nich, odczuwają wszyscy.
— Jasne, całkiem o tym zapomniałem — mruknął Conway. — Ale jest jeszcze coś. Pomyśl, jak długi jest nasz rozbitek. Jeśli on też ma uwspólnione myśli i doświadczenia, mamy tu istotę nie dość, że długowieczną, to jeszcze wysoce inteligentną…
Dalszą dyskusję uniemożliwił brzęczyk oznajmiający przybycie trzeciej pary CRLT.
Tę dwójkę dostarczono z samej rufy, gdzie śmierć zebrała największe żniwo, i to pośród najstarszych, najmądrzejszych osobników. Według obliczeń komputera bojowego Vespasiana i ustaleń naukowców z Descartes’a, którzy odszyfrowali sposób zapisu obcych i ich system numeryczny, brakowało łącznie aż pięćdziesięciu trzech cylindrów. Między tymi kontenerami ziała luka na siedemnastu członków społeczności.
Pozostałe przerwy były znacznie mniejsze — najdłuższa ciągnęła się przez pięć miejsc, inne przez trzy albo cztery. Conway miał nadzieję, że jeśli uda się w najtrudniejszym przypadku, reszta nie będzie już takim problemem.
Podobnie jak poprzednio, zwiększenie ciśnienia i grawitacji spowodowało odrzucenie pokryw i rozpoczęcie wybudzania. Conway czym prędzej wkłuł obu pacjentom kroplówki, aby uśpić ich, nim zaczną się niepokoić. Prilicla zameldował, że sądząc po stanie emocjonalnym, mieli do czynienia z istotami w pełni dojrzałymi, zdrowymi i nade wszystko inteligentnymi. Gdy odzyskały przytomność, wysunęły się z cylindrów i ruszyły ku sobie.
Dotknęły się i odskoczyły jak oparzone.
— Co jest? — zawołał starszy lekarz.
— Odczuwają znaczny dyskomfort, przyjacielu Conway — powiedział drżący empata. — A ponadto zagubienie, rozczarowanie i niechęć. W tle odnajduję również zaciekawienie, ale to odnosi się zapewne do otoczenia, które obserwują.
Conway nie wiedział, co z tym zrobić. Przysunął się do miejsca nieudanego zetknięcia. Nie przypuszczał, aby było to niebezpieczne, gdyż sądząc po tym, co widział i usłyszał od Prilicli, zapewne nie miało w ogóle dojść do połączenia. Przyjrzał się obu zakończeniom, zbadał je przenośnym skanerem rentgenowskim i zmierzył. Kilka minut później dołączyła do niego Murchison i nawet Prilicla zawisł kilka metrów nad istotami.
— I bez badań widać, że nie pasują do siebie — orzekł zaniepokojony Ziemianin. — W trzech miejscach różnice są tak duże, że wymagałyby interwencji chirurgicznej. Nie chciałbym jednak ich kroić, nie wiedząc, jaki będzie tego skutek. Wolałbym najpierw uzyskać zgodę, a najlepiej pełną współpracę.
— To może być trudne — rzekł Okaussie. — Ale możemy spróbować…
— Owszem, możemy. Włączcie generatory wiązek i wymuście jeszcze jeden kontakt — rozkazał Conway. — Muszę mieć więcej materiału, najlepiej zbliżeń. Niech Prilicla wsłuchuje się cały czas w ich emocje, żebyśmy wiedzieli, które punkty zakończeń sprawiają im najwięcej trudności, a tym samym najbardziej wymagają przystosowania. Na czas operacji zahibernuje — my ich, zamiast podawać narkoaę. Tak, doktorze Prilicla?
— Zastanowiłeś się nad…
— Mały przyjacielu, wiem, że nie zwykłeś mówić przykrych rzeczy wprost i że źle znosisz ból zadawany pacjentom. Ja też, ale tym razem to konieczne.
— Doktorze Conway — odezwał się głośniej pułkownik Okaussie. — Przed chwilą chciałem zaproponować panu, abyśmy spróbowali porozumieć się z tymi istotami. Są w pełni przytomne, inteligentne i mają podobne do naszych narządy wzroku, może więc uda się wyjaśnić im sytuację za pomocą obrazów? Myślę, że warto spróbować.
— Najpewniej tak… — stwierdził Conway i ułowił przelotne spojrzenie Fletchera. — Dlaczego na to nie wpadłem?
— Zaraz zawiesimy ekran — powiedział dowódca Descartes’a.
Conway zaczął kompletować potrzebne instrumenty, Murchison i Naydrad zaś dokonywały niezbędnych pomiarów. Prilicla polatywał w górze i starał się podnieść pacjentów na duchu.
Wielki ekran został umocowany pod kątem między sufitem a przednią grodzią, tak by obie istoty go widziały. Specjaliści z Descartes’a przygotowali naprędce krótką, ale bardzo treściwą prezentację.
Pierwsza scena była znajoma, wykorzystano w niej bowiem materiał, który wcześniej został przedstawiony Conwayowi. Niemniej na samej rekonstrukcji statku się nie skończyło. W pewnej chwili na skraju ekranu pojawił się meteor, który uderzył w rufę i przeleciał wewnątrz spirali, zabierając zespół napędowy i wszystko, co było na osi. Wstrząs zburzył porządek zwojów, a ruch obrotowy sprawił, że kontenery rozleciały się we wszystkie strony. Te, które zostały zniszczone, oznaczono na czerwono.
Potem nastąpiła dwuminutowa sekwencja ukazująca Vespasiana, Claudiusa i Descartes’a w otoczeniu całego roju mniejszych jednostek montujących spiralę. W kolejnej scenie można było zobaczyć odbudowany statek lądujący z pomocą dwóch krążowników liniowych Descartes’a na powierzchni ciepłej, zielonej planety.
Na koniec pojawił się rysunek spirali z pulsującymi na czerwono brakującymi cylindrami, które w pewnej chwili zniknęły, pozostałe moduły zaś zostały przesunięte, aby wypełnić luki. Ostatnie ujęcie przedstawiało udane połączenie dwóch pierwszych CRLT.
Materiał nie zostawiał wiele miejsca na domysły lub nieporozumienia i Conway nie musiał pytać Prilicli, czy został zrozumiany. Wystarczyło spojrzeć na CRLT. Znowu zaczęli się do siebie przysuwać.
— Nagrywacie?
— Tak — szepnęła Murchison.
Conway wstrzymał oddech, gdy masywne istoty ponowiły próbę. Poruszały się bardzo wolno, przypominały dwie kłody niesione leniwym prądem rzeki. Gdy dzieliło je może piętnaście centymetrów, na obu zakończeniach pojawiły się takie same struktury jak w poprzednich wypadkach, łącznie z czterema podobnymi do płatków kwiatu, płaskimi obejmami, które podczas autopsji wydawały się bez znaczenia i były prawie cztery razy mniejsze. Mimo to zagłębienia i występy nadal do siebie nie pasowały. Po trwającym może trzy sekundy kontakcie istoty znowu odskoczyły.
Jednak zanim Conway zdążył to skomentować, spróbowały ponownie. Tym razem istota z przodu pozostała nieruchoma, druga zaś spróbowała wpasować swoją końcówkę pod nieco innym kątem — znowu bez powodzenia.
Było oczywiste, że cała operacja jest dla obu stworzeń bardzo przykrym i bolesnym przeżyciem. Jednak wbrew pozorom nie zamierzały się poddać. Wycofały się do swoich cylindrów, wzięły rozpęd i spróbowały połączyć się na siłę. Conway skrzywił się, usłyszawszy, jak wpadają na siebie z rozgłośnym klaśnięciem.
Ale i to okazało się daremne. Odsunęły się i legły na pokładzie. Przez dłuższą chwilę poruszały jedynie wyrostkami grzbietowymi, posykiwały i dyszały z cicha. Potem raz jeszcze powoli się do siebie przysunęły.
— One naprawdę próbują — zauważyła cicho Murchison.
— Przyjacielu Conway, odczucia obu istot stają się coraz bardziej złożone. Odczytuję głęboki niepokój, ale nie lęk, a także zrozumienie i wielką determinację. Powiedziałbym, że determinacja przeważa. Myślę, że pojęły, w jakiej sytuacji się znalazły, i bardzo chcą współpracować. Jednak nieudane próby połączenia sprawiają im wiele bólu.
Było charakterystyczne, że mały empata nie wspomniał ani słowem o własnym bólu, który musiał być tylko odrobinę mniej dotkliwy. Jednak mimowolne drgawki, miotające nogami i jajowatym tułowiem Prilicli, mówiły same za siebie.
— Połóżmy je z powrotem spać — zaproponował Conway.
Zapadła dłuższa cisza, w trakcie której środek zaczął działać.
— Tracą świadomość, ale wyczuwam jeszcze zmianę emocji — odezwał się w końcu Prilicla. — Odnajduję nadzieję. Liczą na to, że rozwiążemy ich problem, przyjacielu Conway.
Wszyscy spojrzeli na niego, lecz tylko Naydrad, która wyraźnie bardzo zaangażowała się w tę sprawę, zadała zasadnicze pytanie:
— Ale jak?
Conway nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, co miały oznaczać te wszystkie próby. Już przy pierwszej obaj CRLT pojęli, że im się nie uda. Mimo to próbowali jeszcze dwukrotnie, raz na wcisk, drugi raz na siłę. Może też chcieli coś im powiedzieć? Lingwiści z Descartes’a nie mieli jeszcze okazji nauczyć się języka obcych, więc normalna rozmowa była niemożliwa. Niemniej wyświetlone na ekranie obrazy trafiły do adresatów i zostały zrozumiane. Obcy mogli tylko pokazać coś swoim działaniem… Trudno było więc wykluczyć, czy poprzez powtarzane próby nie chcieli dać ludziom do zrozumienia, że bez pomocy nigdy nie zdołają się połączyć. Wystarczyłoby przecież zmienić lekko kształt zakończeń, przyłożyć nieco siły i już…
— Przyjaciel Conway patrzy na sprawę optymistycznie — oznajmił Prilicla.
— Może w wolnej chwili wyjaśni nam dlaczego — zauważyła Murchison.
Lekarz zignorował sarkazm i streścił, co mu przyszło do głowy, chociaż osobiście skłonny byłby określić swoje odczucia raczej jako cień nadziei niż głębszy optymizm.
— Sądzę, że CRLT chcieli nam powiedzieć, iż tu trzeba nie siły, ale pomocy chirurgicznej. Co więcej, to nie będzie nic nowego, bo ślady podobnych operacji znaleźliśmy na badanych dotąd ciałach, a to by znaczyło…
— Te zmiany nie były jednak wielkie i dotyczyły młodych osobników — zauważyła Murchison. — Podczas badania zgodziliśmy się zresztą, że miały zapewne charakter kosmetyczny.
— Teraz sądzę inaczej. Zastanówmy się nad organizacją tej wielkiej, zbiorowej istoty. Na czele znajdują się najstarsze, męskie osobniki, ogon zaś tworzą niedawno urodzone dzieci. Pomiędzy nimi jest cały szereg coraz starszych i coraz bardziej męskich stworzeń. Jednak Prilicla uświadomił nam, że trafiają się wyjątki. Młodzi CRLT z pierwszej pary wykazali większą dojrzałość niż ci z drugiej, choć druga para pochodziła z miejsca bliższego głowie, a tym samym powinna być starsza. Aż do teraz nie rozumiałem, co było przyczyną tej anomalii. Załóżmy, że nasza istota powstała nie naturalnie, ale dla realizacji projektu emigracyjnego. Zastanawiało mnie, dlaczego składa się z aż tylu osobników. To dałoby się teraz wyjaśnić. Zapewne ma nie jedną, lecz cały szereg głów, podobnie jak wiele ogonów ustawionych jeden za drugim. Łącza między podgrupami zostały chirurgicznie zmodyfikowane, niemniej mają jedynie tymczasowy charakter. Na docelowej planecie ogony oddzielą się i zaczną samodzielnie bytować, a z czasem wytworzą własnych „starszych”. Bez tego istoty byłyby zagrożone chowem wsobnym. Sądzę, że starsze osobniki tworzące głowę też poddano operacjom, gdyż inaczej nie można byłoby dodać do zespołu doświadczonych fachowców, bez których wyprawa nie miałaby sensu. To oni mają potem wyprowadzić młodszych ze statku, ochronić w razie zagrożenia i przekazać im całe dziedzictwo kulturowe gatunku.
— Piękna teoria, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla, który zawisł kilka centymetrów nad głową doktora. — Pasuje do wszystkiego, co wiemy, i do emocji, które wyczułem u badanych.
— Zgadzam się — przytaknęła Murchison. — Też miałam trudności ze zrozumieniem przyczyn, dla których ta istota jest tak długa. Koncepcja głowy złożonej ze starszych osobników, które mają przewodzić szeregom młodszych ogonów, wydaje mi się sensowna. Niemniej to właśnie czołowe moduły ucierpiały najbardziej podczas katastrofy i trudno wykluczyć, że głowa nie jest już tak mądra jak na początku. Wiele ze wspomnianego dziedzictwa kulturowego mogło przepaść na zawsze.
Pułkownik Okaussie odczekał chwilę dla pewności, że nikt z zespołu medycznego nie ma już nic do dodania, i dopiero wtedy się odezwał:
— Może i nie. Większość ofiar znajdowała się na rufie, czyli zapewne chodziło o osobniki odpowiedzialne za wyładunek po lądowaniu, czym teraz zajmie się Korpus Kontroli. Przypuszczam, że najwartościowsi naukowcy znajdują się nieco dalej. Można powiedzieć, że najbardziej ucierpiała załoga, która nie będzie już potrzebna.
— Może przestaniemy gadać i wrócimy do pracy? — odezwała się nagle Naydrad, falując z irytacją sierścią.
Ekran, który wykorzystano do komunikacji z CRLT, ukazywał niezmiennie różne postacie w skafandrach kosmicznych kończące montaż statku obcych. Conway nie wiedział, czy dowódca Descartes’a przekazuje ten obraz w celach czysto informacyjnych czy też może jest to zawoalowana sugestia, aby zespół medyczny postarał się być równie produktywny. W obu przypadkach byłby to chybiony pomysł, gdyż cała jego ekipa pracowała bez wytchnienia i nie miała czasu na oglądanie transmisji. Sporządzali dokładną mapę zakończeń CRLT, sprawdzali skanerami przebieg ważniejszych naczyń krwionośnych i rozkład nerwów. Z głębokim namysłem wybierali fragmenty, które należało i można było zmienić bez okaleczania osobnika.
Była to praca żmudna i na pewno nie kojarząca się z ożywioną krzątaniną. Można więc było wybaczyć pułkownikowi podejrzenia, że zespół medyczny zbija bąki.
— Przyjacielu Conway, różnice między tymi dwoma osobnikami wydają się tak wielkie, jakby należały one do dwóch różnych podgatunków — zauważył w pewnej chwili Prilicla.
Conway zajmował się akurat czymś, co mogło być głównym zwieraczem przedniego CRLT, nie odpowiedział więc od razu. Wyręczyła go Murchison.
— W pewnym sensie masz rację, Prilicla, ale przy ich sposobie reprodukcji to całkiem normalne. Wyobraźmy sobie tego z przodu, gdy był jeszcze ostatnim w szeregu, żeńskim osobnikiem. Z czasem osiągnął dojrzałość i nie odłączając się od rodzica, został zapłodniony przez samca z czoła innej grupy. Jego dziecko rosło tak samo jak on, uczepione jego tylnej części, miało własnego potomka, i tak dalej. Napływ nowego materiału genetycznego był praktycznie nieustanny. Kontakt między rodzicem a dzieckiem, jaki obserwujemy u CRLT, nie ma zapewne odpowiednika. Przypuszczam, że podobna więź może istnieć też między dziadkiem a wnukiem, albo i prawnukiem. Niemniej efekt związany z zapładnianiem jednego łańcucha za każdym razem przez innego samca musi się kumulować. Zrozumiałe jest zatem, że pomiędzy tymi dwoma osobnikami, odległymi pierwotnie aż o siedemnaście miejsc, różnice muszą być olbrzymie.
— Dziękuję, przyjaciółko Murchison. Chyba głowa coś mi dzisiaj szwankuje.
— Może i tak — mruknęła Murchison ze współczuciem. — Masz prawo zasypiać na stojąco. Tak jak ja.
— I ja też — dodała Naydrad.
Conway, który ze wszystkich sił starał się nie myśleć, kiedy ostatni raz udało mu się zmrużyć oko, uznał, że najlepiej zrobi, ignorując te przejawy buntu załogi. Wskazał mały obszar w górnej części „interfejsu” pierwszego obcego, dokładnie w połowie odległości między kopulastą strukturą a krawędzią, potem zaś na odpowiadające mu miejsce u drugiego CRLT.
— Organy rozrodcze możemy u obu spokojnie zignorować. Wykorzystywane są tylko z rzadka i nie odgrywają jakiejkolwiek roli przy połączeniu rodzica i potomka. Z tego, co widzę, musimy się skoncentrować na trzech wycinkach kopułki i analogicznych fragmentach wgłębienia u tego drugiego. Tam właśnie łączą się układy nerwowe, czyli to, co najważniejsze. Drugi w kolejności będzie ten elastyczny skórzasty występ ze zgrubieniem na końcu, który powinien wejść w tę niszę…
— To również jest ważne połączenie nerwowe — dodała Murchison. — Tędy przechodzą impulsy motoryczne. Inteligencja to jedno, ale niewielki byłby z niej pożytek, gdyby każda z istot tworzących łańcuch próbowała iść w swoją stronę.
— Niemniej wydaje mi się, przyjaciółko Murchison, że pierwotny sygnał nerwowy wysyłany przez głowę nie może być tak silny, aby pobudzał po równi wszystkie istoty ogona.
— Owszem — przyznała patolog. — Po drodze przechodzi jednak przez organiczne wzmacniacze, struktury nerwowe mieszczące się nad macicą, a u samców nad miejscem, w którym wcześniej ona była. Otaczająca je tkanka jest w wysokim stopniu zmineralizowana, najwięcej zaś jest soli miedzi. W ten sposób sygnał wychodzący jest równie silny jak ten odebrany.
— Trzecie miejsce to te cztery skórzaste płaty — powiedział Conway, unosząc nieco głos. — Wchodzą haczykowatymi wierzchołkami w te tutaj, wzmocnione tkanką kostną otwory u drugiej istoty. To narząd dokujący, dzięki któremu wąż się nie rozpada…
— Ponadto za jego pomocą samica na końcu węża przytrzymuje swoje potomstwo — wtrąciła się znowu Murchison. — Najpierw potomek nie ma oczywiście wyboru, ale gdy dorośnie, możliwe jest zapewne dobrowolne rozłączenie. Przypuszczam nawet, że zdarza się ono całkiem często, na przykład w trakcie prac, które nie wymagają udziału całej grupy.
— To bardzo ciekawe, przyjaciółko Murchison. Sądziłem, że pierwsze odłączenie od grupy musi się wiązać z ciężkim szokiem, a w każdym razie z przykrymi doznaniami. Możliwe jednak, że jest to raczej coś w rodzaju inicjacji, i praktykuje sieje raz na jakiś czas…
Conway nie powiedział ani słowa, ale Prilicla i tak zadrżał, odbierając jego wyraźną irytację.
— To wszystko jest bardzo ciekawe, przyjaciele, ale nie czas na dysputy. Można tylko dodać, że odłączywszy się na chwilę od rodzica, potomek wraca do grupy raczej w tym samym miejscu, a nie, dajmy na to, siedemnaście pokoleń wcześniej. A teraz, jeśli wolno, zajmijmy się przygotowaniami do operacji. W tej kwestii wysłucham chętnie każdego komentarza.
Komentarzy nie było jednak wiele i niebawem zarówno operatorzy wiązek, jak i dowódca Descartes’a oraz interesujący się postępami prac Dermod nabrali przekonania, że zespół medyczny też daje z siebie wszystko.
Ponieważ Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego miał przede wszystkim nieść pomoc w sytuacjach zagrożenia życia, rzadko wykonywano tam operacje kosmetyczne. Nie mający w nich większego doświadczenia Conway dziwnie się czuł, operując istotę, która była całkiem zdrowa. Inni podchodzili do tego podobnie, niemniej nie oznaczało to, że zabieg jest prosty.
Więcej wysiłku należało poświęcić drugiemu CRLT, którego wyrostek z zakończeniami nerwów był zbyt szeroki u podstawy, aby mógł się zmieścić w zagłębieniu sąsiada. Łatwiej było poprawić elastyczny łącznik nerwów motorycznych. Wgłębienie zostało chirurgicznie powiększone do właściwych rozmiarów, po czym wzmocniono je szwami, aby zapobiec dalszemu, przypadkowemu poszerzeniu. Inaczej trzeba było podejść do zakończonych kościanymi haczykami płatów skórnych.
Wszystkie cztery odpowiedzialne były za fizyczne połączenie istot. Pierwszy CRLT obejmował nimi zwieńczenie tułowia następnego. W tym przypadku trudność polegała na tym, że występy były za krótkie i nie sięgały otworów, w których powinny zostać osadzone haczyki.
Przedłużenie samych płatów nie wchodziło w grę, gdyż za bardzo zostałyby wówczas osłabione, trudno też było przewidzieć, co działoby się z naczyniami krwionośnymi, których obrzmienie skutkowało blisko czterokrotnym powiększeniem się tego organu w trakcie łączenia. Ostatecznie zrobiono więc odlewy haczyków, dzięki nim przygotowano z kolei formy i ostatecznie udało się otrzymać zestaw sztucznych zaczepów z twardego i obojętnego biologicznie tworzywa. Umocowano je na szerokich, elastycznych taśmach i niczym rękawiczki, nałożono na właściwe haczyki, a następnie zabezpieczono szeregiem nitów i szwów.
Nagle okazało się, że nie ma już nic więcej do zrobienia. Pozostało tylko czekać i nie tracić nadziei.
Ekran nad nieprzytomnymi osobnikami ukazywał gotowy już spiralny statek. Brakowało tylko tych kontenerów, których mieszkańcy spoczywali w ładowni. Wkoło czekała w szyku zatrudniona wcześniej przy montażu flota. Conwayowi przebiegło przez głowę, że jeśli teraz im się nie uda, cały wysiłek Kontrolerów i wszystkich innych, którzy zaangażowali się w tę operację, pójdzie na marne.
Na dodatek sam wziął na siebie tę odpowiedzialność. Sam elokwentnie prosił o nią Thornnastora, O’Marę, Skemptona i innych. Musiał chyba oszaleć.
— Budzimy ich — powiedział lekko ochrypłym głosem.
CRLT wyszli powoli ze stanu anabiozy i śledzeni przez wiele uważnych oczu, znowu zaczęli do siebie podchodzić. Dotknęli się raz, na krótko, jakby sprawdzali, co się zmieniło, po czym zlali się w jedno. Tam gdzie przed chwilą leżały dwie dwudziestometrowe gąsienice, teraz była tylko jedna, dwa razy dłuższa.
Oczywiście w tym przypadku widać było, w którym miejscu doszło do połączenia. Conway odczekał dziesięć sekund. Istoty nie odsuwały się od siebie.
— Prilicla?
— Odczuwają ból, przyjacielu Conway, ale w granicach tolerancji. Odbieram też wdzięczność i afirmację zmian.
Conway chciał odetchnąć z ulgą i zaraz, na tym samym oddechu, ziewnął rozdzierająco.
— Dziękuję wszystkim — rzekł, pocierając lekko załzawione oczy. — Proszę ich uśpić, sprawdzić szwy i zamknąć w cylindrach. Nie będą musieli się łączyć wcześniej niż po lądowaniu, a do tego czasu rany się wygoją i będzie im już łatwiej. A co do nas, przepisuję każdemu co najmniej osiem godzin snu…
Nagle na ekranie pojawiło się wielkie oblicze komandora Dermoda.
— Widzę, że udało wam się połączyć dwa najbardziej oddalone ogniwa w łańcuchu obcych — stwierdził z powagą. — Jednak zabrało to sporo czasu, a jest jeszcze wiele innych luk, my zaś mamy już tylko trzy dni. Potem skok będzie niemożliwy. Zbliżamy się do gwiazdy, doktorze, i jej pole grawitacyjne zacznie na tyle zaburzać przestrzeń, że nawet pojedynczy statek mógłby mieć kłopoty. Jeśli przekroczymy trzydniowy termin, zostanie nam doba na podjęcie decyzji, czy porzucamy obcy statek i pozwalamy mu spłonąć czy rozmontowujemy go pospiesznie na sekcje dość małe, by zmieściły się w poszerzonych polach nadprzestrzennych, i ewakuujemy z tej okolicy. Sam pan rozumie, że będzie to pospieszna i ryzykowna operacja, w trakcie której może się zdarzyć wiele wypadków z ofiarami tak z naszej strony, jak i ze strony CRLT. Jeśli więc nie zdołacie dostosować wszystkich osobników do nowych połączeń przed upływem trzech dni, proszę powiedzieć mi o tym już teraz, a nakażę wcześniej rozmontować statek.
Conway znowu potarł oczy.
— Między tymi dwoma brakowało aż siedemnastu ogniw, czyli najtrudniejsze miejsce mamy za sobą. Pozostałych luk nie da się w ogóle z tą porównać, więc i następne operacje będą proporcjonalnie łatwiejsze. Poza tym wiemy już teraz, jak to zrobić. Jeśli nie wydarzy się jakaś niespodziewana katastrofa, trzy dni wystarczą w zupełności.
— Nie mogę czynić pana odpowiedzialnym za rzeczy nieprzewidywalne — zauważył służbiście Dermod. — Dobrze więc. Co pan teraz zamierza?
— Teraz? Teraz idę spać — odparł Conway. Dermod spojrzał na niego ze zdumieniem, jakby w ciągu ostatnich paru dni zapomniał, co to sen, ale ostatecznie pokiwał głową i zniknął z ekranu.
Po dłuższym śnie Conway poczuł się znowu rześki. To samo dotyczyło Murchison i pozostałych. Mogąc ponownie pełnić swoje obowiązki, wrócili do ładowni Descartes’a, gdzie czekała już na nich następna para CRLT. Kolejne cylindry zacumowano na poszyciu statku. Komandor wyraźnie należał do osób, które lubiły przypominać podwładnym o ich obowiązkach.
Tym razem zadanie było proste. Między oboma osobnikami brakowało tylko dwóch krewnych, więc operacja nie trwała długo. Przypadek następnej pary był nieco trudniejszy, ale po dwóch godzinach i tutaj udało się uzyskać pełnowartościowe połączenie. Przy rosnącym doświadczeniu i zawodowej pewności siebie tyle właśnie trwał odtąd średnio każdy zabieg. Szło im tak dobrze, że najchętniej zrezygnowaliby z kolejnej przerwy na sen i posiłek, ale chociaż źli, że coś odrywa ich od pracy, musieli posłuchać własnych organizmów.
Całkiem niepostrzeżenie kolejka oczekujących skończyła się. Conwayowi i jego grupie pozostało tylko obserwować, jak ostatnie cylindry są mocowane na swoich miejscach. Potem setki postaci w skafandrach otoczyły statek ze wszystkich stron, aby sprawdzić po raz ostatni działanie mechanizmów, które po lądowaniu miały odrzucić pokrywy kontenerów.
Obok statku pozostały tylko Rhabwar oraz jeden z lądowników Descartes’a. Wielka flota jednostek pomocniczych cofnęła się o tysiąc kilometrów, co wystarczało, by nikt nikomu nie wszedł w drogę, ale i pozwalało szybko udzielić pomocy, gdyby coś poszło nie tak.
— Nie bardzo wiem, co mogłoby teraz pójść nie tak — powiedział komandor, gdy statek był już kompletny. — Daliście nam dość czasu, doktorze, i na przeliczenie parametrów skoku, i na kalibrację. Nie będzie to łatwe, bo chodzi aż o trzy sprzęgnięte statki. Gdyby jednak jakimś cudem nam się nie udało, czekająca w pobliżu armada podleci, raz — dwa rozmontujemy obcy statek i będziemy go ewakuować w kawałkach. Mamy dość lekarzy Korpusu, by poradzić sobie z ewentualnymi rannymi, gdyby się tacy zdarzyli, stąd proponuję, aby Rhabwar odleciał już teraz i zajął miejsce w pobliżu planety, na której zamierzamy osiedlić CRLT. Jeśli w ogóle pojawią się jakieś kłopoty, to raczej tam.
— Rozumiem — rzekł spokojnie Conway. Dermod pokiwał głową.
— Dziękuję panu, doktorze. Od teraz to już tylko kwestia transportu, za który to ja jestem odpowiedzialny.
To już na pewno zadanie dla pana, a nie dla mnie, pomyślał Conway, gdy Dermod zakończył połączenie.
Myślał o tym cały czas, życząc pułkownikowi Okaussiemu i załodze Descartes’a powodzenia, i później jeszcze, gdy był już na Rhabwarze i statek szpitalny oddalał się od połączonej floty na odległość, z której mógł wykonać skok.
Aż za dobrze rozumiał niepokój Dermoda i powód, dla którego komandor chciał, aby statek szpitalny czekał w systemie docelowym. Obaj wiedzieli, że większość wypadków podczas lotów nadprzestrzennych zdarzała się, gdy jeden z pokładowych generatorów zawodził i automatyczny wyłącznik napędu wymuszał wcześniejszy powrót do zwykłej przestrzeni. Jeśli brakowało tu synchronizacji, potężne siły rozdzierały statek, a jego szczątki nierzadko odnajdywano potem rozrzucone na długości wielu milionów kilometrów. Tak więc zgranie było szalenie istotne już wówczas, gdy w grę wchodziły dwa albo cztery generatory. A tutaj miały startować aż trzy potężne, połączone w jedną całość statki.
Krążowniki liniowe klasy „Emperor” były największymi jednostkami Korpusu. Każdy miał na pokładzie aż sześć generatorów wielkiej mocy. Descartes miał cztery. To oznaczało, że do napędu kompleksu wykorzystanych zostanie aż szesnaście generatorów, które będą musiały dokładnie w tej samej chwili wykonać skok, a potem w tej samej chwili powrócić. Sytuację utrudniał dodatkowo fakt, że miały pracować pod wielkim obciążeniem związanym z rozciągnięciem pól także na obcy statek.
Gdy Rhabwar wszedł w nadprzestrzeń, Conway był już tak zaniepokojony, że nawet Prilicla nie potrafił dodać mu otuchy. Z jakiegoś powodu narastała w nim obawa, że niedługo będą świadkami największej katastrofy w dziejach Federacji.
Planeta, którą wybrano na nowy dom dla CRLT, znana była Federacji od prawie dwóch stuleci. Odkryli ją Chalderczycy, którzy chcieli w przyszłości urządzić na niej swoją kolonię. Ponieważ jednak mieszkańcy Chalderescola III dysponowali już dwiema koloniami, a ich świat daleki był od przeludnienia, nie palili się do zasiedlania kolejnego globu. Gdy usłyszeli o kłopotach odnalezionych wędrowców, z chęcią odstąpili im prawa do planety, która i tak mało ich interesowała.
Był to świat ciepły i urokliwy, z jednym, głównie pustynnym kontynentem wzdłuż równika i dwoma, oddzielonymi oceanem na obu biegunach, gdzie panował klimat umiarkowany, nie było więc czap lodowych, tylko morze zieleni.
Po długiej analizie wyników badań zarówno Murchison, jak i Thornnastor uznali zgodnie, że to idealne miejsce dla CRLT, którzy od tej pory nie będą musieli na dodatek zapadać w sen zimowy.
Na miejsce lądowania wybrany został płaski odcinek wybrzeża nad jednym ze śródlądowych mórz. Oznaczono go już radiolatarniami i podobnie jak wszyscy na pokładzie Rhabwara, czekał na przybycie statku. Conway i pozostali członkowie załogi medycznej tkwili przy iluminatorach, tak jakby ich cierpliwe wpatrywanie się w próżnię mogło jakoś pomóc CRLT bezpiecznie dotrzeć do celu podróży.
Ponieważ jednak chodziło o kosmiczne odległości, nie mieli prawa nic zobaczyć. O tym, że ich oczekiwanie dobiegło kresu, dowiedzieli się z głośników.
— Jest ślad, sir — obwieścił uradowany Haslam. — Namiar…
— Jesteś pewien, że to oni?
— Wielki, pojedynczy odczyt. To nie może być nic innego. Chwilę… czujniki potwierdzają.
— Bardzo dobrze — powiedział kapitan z ledwie skrywaną ulgą. — Proszę o maksymalne powiększenie na wizji. Dodds, połącz się z astrogatorem na Vespasianie i ustalcie koordynaty spotkania. Siłownia, w gotowości.
Personel medyczny nie słuchał dalej, tylko zebrał się przy ekranie. Wystarczyło jedno spojrzenie i wiedzieli już, że wszystkie przygotowania na przyjęcie wielkiej liczby ofiar niemal oczekiwanej katastrofy były marnowaniem czasu. Jednak nie przejęli się tym. Najważniejsze, że nietypowy skok zakończył się pełnym sukcesem.
Na środku ekranu widniała niewielka, ale wyraźna sylwetka spiralnego statku z trzema jednostkami Korpusu rozmieszczonymi wzdłuż jej osi. Całość mogła przypominać złożone zadanie z geometrii wykreślnej. Zastępujący główny napęd Vespasian zaczął już hamować, wznawiając także wraz z pozostałymi jednostkami ruch obrotowy. Po kilku chwilach gwar ucichł na tyle, że znowu można było usłyszeć rozmowy z głośników.
— Spotkanie na cztery godziny i trzynaście minut — oznajmił Haslam. — Nie będą się zatrzymywać na orbicie, zamierzają od razu podejść do lądowania.
Mający sporo cech szybowca Rhabwar okrążał wchodzący w atmosferę statek w odległości trzech kilometrów. Tylko chwilami uruchamiał napęd, aby dostosować swoją prędkość opadania do całej formacji. Obracająca się powoli, oświetlona jasnym blaskiem miejscowego słońca i odbiciami od chmur spirala przypominała Conwayowi gigantyczny świder. Pokryte oliwkowym kamuflażem jednostki Korpusu byłyby całkiem niewidoczne, gdyby nie płomień z dysz Vespasiana, który dźwigał na sobie nie tylko masę obcego statku, ale i dwóch pozostałych jednostek. Trzy kilometry nad ziemią boczne silniki zaczęły wygaszać rotację całego zespołu.
Vespasian zwiększył ciąg i tempo opadania znowu zmalało, aż ostatecznie krążownik zawisł metr nad ziemią. Ruch obrotowy ustał i wsporniki okrętu dotknęły powierzchni w tym samym momencie co rufowa część spirali.
Przez pięć sekund nic się nie działo, potem jednak czujniki zareagowały na ciążenie i atmosferę i na ziemię posypał się metalowy deszcz zaślepień ze wszystkich cylindrów. Zaczęło się wybudzanie pasażerów. Conway wyobrażał sobie, jak po kolei odzyskują przytomność, przeciągają się i łączą… Prawie dziewięćset istot, które przetrwały długi lot, katastrofę i osiemdziesiąt siedem lat dryfowania w próżni. Potem zaniepokoił się, czy któryś nie zablokował się gdzieś, co wstrzymałoby ewakuację…
Jednak wkrótce CRLT zaczęli schodzić na ziemię. Ci, którzy szli na czele węża, okrążyli ostrożnie rozgrzaną rufę Vespasiana i powiedli pozostałych ku bujnej roślinności na skraju łąki. Następnie pojawiły się młodsze osobniki niosące wyposażenie i zapasy, a na końcu wszystkie połączone, młodociane ogony.
Gdy ostatni osobnik opuścił statek, zaczęto zmniejszać powoli moc wiązek usztywniających konstrukcję, aż spirala opadła łagodnie niczym zwój liny. Kilka minut później Vespasian, Claudius i Descartes wzleciały w górę, rozdzieliły się i wylądowały po kolei kilka kilometrów od brzegu, aby oczekiwać oficjalnego kontaktu z CRLT. Wiedzieli, że na pewno do niego dojdzie, gdyż osobniki, które przeszły operację, wiedziały, iż obce istoty na jednostkach Federacji życzą im dobrze. A skoro one to wiedziały, niebawem musieli to wiedzieć wszyscy.
Rhabwar też wylądował i załoga podeszła możliwie najbliżej maszerującej niczym nie kończąca się stonoga istoty. Gotowi byli podjąć każde medyczne wyzwanie, gdyby takowe się pojawiło, przede wszystkim jednak chcieli zaspokoić ciekawość i na własne oczy ujrzeć jedno z najniezwyklejszych stworzeń we wszechświecie w jego środowisku.
Conway znalazł oczywiście kolejne powody do niepokoju, jak zawsze, gdy zdarzało mu się patrzeć na pacjenta po operacji. Wskazał na kilka istot, które zaczęły zrywać rośliny.
— Pewnie któryś ze starszych spróbował to zjeść, stwierdził, że nie jest szkodliwe, i teraz już wszyscy jedzą, chociaż moim zdaniem mogliby jeszcze chwilę poczekać. Nie widziałem żadnego złącza noszącego ślady operacji, chociaż na pewno będą trochę słabsze od pozostałych. Możliwe też, że słabiej będą przewodzić impulsy nerwowe… A to co takiego?
„Tym czymś” był niski, zawodzący dźwięk, który dobiegał z coraz to nowych części mającej wiele kilometrów istoty. Po chwili był wręcz ogłuszająco głośny. Można by sądzić, że wszyscy CRLT dostali równocześnie jakiegoś napadu. Jednak Prilicla nie wydawał się zaniepokojony.
— Nie mam czym się niepokoić — wyjaśnił mały empata. — To grupowy wyraz ulgi, wdzięczności i radości. Oni się cieszą, przyjacielu Conway.