Rozbitek

Od ponad godziny starszy lekarz Conway dzielił uwagę pomiędzy iluminator z rozciągającą się za nim międzygwiezdną pustką a ekran radaru dalekiego zasięgu, który pokazywał niezmiennie, że na zewnątrz nie ma żadnych obiektów. Każda minuta coraz bardziej go przygnębiała. Oficerowie na mostku Rhabwara byli zniecierpliwieni, starali się jednak nie dawać temu wyrazu. Wiedzieli, że w trakcie akcji ratunkowej to właśnie szef zespołu medycznego jest najważniejszą osobą na pokładzie.

— Tylko jeden rozbitek — mruknął Conway.

— W poprzednich misjach mieliśmy po prostu szczęście, doktorze — powiedział ze swojego miejsca kapitan Fletcher. — Zazwyczaj nie znajduje się nawet tyle. Proszę wziąć pod uwagę, co tu się stało.

Conway nie odpowiedział. Przez ostatnią godzinę nie myślał prawie o niczym innym.

Międzygwiezdny statek nieznanego pochodzenia, o masie trzykrotnie większej od masy ich statku szpitalnego, uległ katastrofalnej awarii, która zamieniła go w rozproszoną na wielkiej przestrzeni ławicę drobnych szczątków. Analiza temperatury i trajektorii pozostałości wykazała, że do eksplozji musiało dojść przed siedmioma godzinami, dokładnie wtedy, gdy odebrano sygnał uruchomionej automatycznie boi alarmowej. Niewątpliwie przyczyną była utrata jednego z generatorów napędu, jednostka zaś nie miała wystarczająco skutecznych zabezpieczeń, aby ktokolwiek jeszcze zdołał przetrwać.

Conway wiedział, że na statkach Federacji montowano systemy awaryjne wyłączające wszystkie generatory po pierwszym sygnale o awarii jednego z nich. Jednostka wracała wtedy do normalnej przestrzeni i dryfowała w niej bezradnie do chwili, gdy udawało się naprawić usterkę albo gdy przybyła pomoc. Zdarzało się jednak, że bezpieczniki zawodziły lub reagowały z drobnym opóźnieniem. Wówczas część statku wychodziła z nadprzestrzeni natychmiast, reszta zaś kontynuowała przez chwilę lot. Dla najstarszych modeli skutki były katastrofalne.

— Dla tych istot loty nadprzestrzenne muszą być jeszcze nowością, bo inaczej statek miałby konstrukcję modułową — powiedział Conway. — Tylko ona daje załodze jakieś szansę przy podobnych awariach. I nadal nie rozumiem, dlaczego fragment wraku, w którym znaleźliśmy rozbitka, nie został zniszczony.

— Był pan zbyt zajęty, aby badać sprawę, doktorze — odparł kapitan, opanowując zniecierpliwienie. — To zrozumiałe, bo ocalałemu groziła dekompresja i trzeba było jak najszybciej go wyciągnąć. Wiemy jednak, że fragment, w którym przebywał, był osobnym modułem nieznanego przeznaczenia, zamontowanym na kadłubie. Ze statkiem łączył go krótki rękaw ze śluzą. Dlatego oderwał się w całości. Gość miał po prostu szczęście. — Fletcher wskazał na ekran radaru. — Pozostałe szczątki są zbyt małe, aby ktokolwiek mógł przeżyć. Szczerze mówiąc, doktorze, marnujemy już tylko czas.

— Zgadza się — mruknął Conway, nie odwracając głowy.

— Właśnie — rzucił kapitan. — Maszynownia, przygotować się do skoku za pięć…

— Chwilę — przerwał mu cicho Conway. — Jeszcze nie skończyłem. Chcę, by przysłano tu jednostkę zwiadowczą, a jeśli się da, to nawet kilka. Niech przeszukają pole szczątków i zbiorą wszystko, co pomoże dowiedzieć się czegoś o środowisku i kulturze rozbitka. Poproście też Archiwum Federacji o wszystkie dane istot klasy EGCL. Skoro to nowy dla nas gatunek, ekipy kontaktowe będą tego potrzebować. I Szpital też. Jeśli rozbitek ma przeżyć, wszystkie te dane muszą się w nim znaleźć jak najszybciej. Proszę przesłać wiadomość do Szpitala, do działu kontaktów. Z oznaczeniem najwyższego priorytetu. Potem wracamy — dodał. — Będę na pokładzie szpitalnym.

Haslam, oficer łączności Rhabwara, zaczął przygotowywać komunikat, Conway tymczasem skierował się do bezgrawitacyjnego szybu i ruszył w dół, w kierunku śródokręcia. Po drodze zajrzał do swojej kabiny, żeby zostawić ciężki kombinezon, który włożył na czas akcji ratunkowej. Bolały go wszystkie mięśnie i każda kość. Przeniesienie rozbitka wymagało sporego wysiłku fizycznego, po którym nastąpiła trzygodzinna operacja. I jeszcze godzina na mostku. Nic dziwnego, że zesztywniał.

Może tak zacząłbyś myśleć o czymś innym? — powiedział sobie w duchu. Wykonał kilka ćwiczeń, by się rozluźnić, ale ból nie ustępował. Ze złością doszedł do wniosku, że to chyba początki hipochondrii.

— Za pięć sekund zaczynamy transmisję nadprzestrzenną — dobiegł z kabinowego głośnika głos Haslama. — Można oczekiwać zwykłych w takich wypadkach zakłóceń funkcjonowania oświetlenia i systemu sztucznej grawitacji.

Gdy światło zamrugało, a pokład jakby odrobinę się przesunął, Conway znalazł sobie nowy temat do rozważań. Zastanowił go kontrast między względną łatwością przesłania sygnału alarmowego a wielkimi problemami, jakie stwarzała łączność międzygwiezdna.

Osiągnięcie prędkości większej niż ta, z którą porusza się światło, było możliwe tylko w jeden sposób i podobnie istniała tylko jedna metoda wzywania pomocy przez statek uwięziony wśród gwiazd. Radio nadprzestrzenne nie przydawało się w takich sytuacjach. Jego wiązka łatwo ulegała odbiciom i rozproszeniu podczas przechodzenia przez chmury pyłu, poza tym nadanie komunikatu wymagało wielkich ilości energii, która na uszkodzonej jednostce nie była zwykle dostępna. Tymczasem sygnał boi ratunkowej nie musiał zawierać dużo wiadomości, wystarczało podanie pozycji. Zasilana mikrostosem boja nadawała kilka godzin, do utraty mocy. Był to krzyk rozchodzący się na wszystkich dostępnych częstotliwościach. Tym razem boja wypaliła się pośród rozległego pola szczątków, w którym znalazł się tylko jeden rozbitek. Miał wyjątkowe szczęście, że udało mu się przeżyć.

Conway przypomniał sobie obrażenia odniesione przez istotę i pomyślał, że jednak nie do końca miała szczęście. Otrząsnąwszy się z nietypowych ponurych myśli, ruszył na pokład szpitalny sprawdzić stan pacjenta.

Zaklasyfikowany jako EGCL rozbitek był ciepłokrwistym tlenodysznym stworzeniem o wadze dwukrotnie przewyższającej wagę Ziemianina. Przypominał przerośniętego ślimaka z wysoką, stożkową skorupą naznaczoną na szczycie czterema szypułkami ocznymi. U podstawy muszli znajdowało się osiem równomiernie rozmieszczonych trójkątnych szczelin, z których wyrastały chwytne macki. Całość spoczywała na silnie umięśnionym, walcowatym tułowiu, który jak u ślimaka, służył również do przemieszczania się. Na jego obwodzie widniały liczne wyrostki, zagłębienia i otwory służące do przyjmowania pokarmu, oddychania, wydalania, rozmnażania się i dostarczania bodźców innym jeszcze, poza wzrokiem, zmysłom. Ustalono w przybliżeniu właściwe ciśnienie i najlepszą stałą grawitacji, ale ze względu na znaczne osłabienie istotę trzymano w zmniejszonym ciążeniu, aby ulżyć pracy serca. Zwiększono też ciśnienie, co miało ograniczyć krwawienie wewnętrzne będące skutkiem dekompresji.

Conway stanął przy noszach ciśnieniowych i spojrzał na poważnie rannego pacjenta. Po chwili obok zjawiły się patolog Murchison i siostra przełożona Naydrad. Były to te same nosze, na których pacjenta dostarczono z wraku. Ze względu na ciężki stan nie przekładano go bez wyraźnej potrzeby, tyle że na czas transportu do Szpitala EGCL został porządnie przypasany.

Mimo sporego doświadczenia z najrozmaitszymi ofiarami katastrof statków kosmicznych czegoś takiego Conway jeszcze nie przeżył. Fragment wraku, w którym znajdował się rozbitek, wirował z dużą prędkością. Do chwili, gdy go znaleźli, EGCL rozbił swoim masywnym ciałem wszystkie meble i urządzenia i ostatecznie wpasował się w narożnik, gdzie nakryła go cała warstwa śmieci.

W ciągu kilku godzin uszkodził skorupę w trzech miejscach, przy czym jedno z wgnieceń sięgało aż do mózgu. Stracił też jedno oko, a także dwie macki, które wszakże odnaleziono i zabezpieczono do przyszycia. Do tego dochodziły liczne cięte i szarpane rany korpusu.

Niewiele można było na razie dla niego zrobić, stąd jedynie oczyszczono najgłębszą ranę, aby kawałki uszkodzonego pancerza nie uciskały na mózg, założono zaciski i prowizoryczne szwy na co silniej krwawiące rany oraz podłączono go do respiratora wspomagającego pracę jednego ocalałego płuca. Operacja mózgu na pokładzie Rhabwara nie wchodziła w grę, nawet próby ustalenia skali uszkodzeń niewiele dały. Czujniki mówiły o ustaniu aktywności centralnego układu nerwowego, podczas gdy empata Prilicla upierał się — o ile ta nieśmiała istota mogła się upierać — że jest inaczej.

— Od kiedy wyszedłeś, nie poruszył się, brak też zmian w obrazie klinicznym — powiedziała cicho Murchison, uprzedzając pytanie. — Wcale mi się to nie podoba.

— Jestem tego samego zdania — odezwała się Naydrad, a jej sierść zafalowała niczym podczas wichury. — Moim zdaniem on po prostu nie żyje i tylko Thornnastor będzie zadowolony, że dostał wyjątkowo świeże ciało do autopsji. Doktor Prilicla zaś znany jest z tego — ciągnęła Kelgianka — że gotów jest mówić przede wszystkim to, co zadowoli ludzi wkoło. Najpierw wykrył u pacjenta ból, i to tak silny, że przeprosił nas zaraz po operacji i czym prędzej się oddalił. Ten ból podobno nie ustał, choć nasze odczyty wskazują na brak aktywności korowej. Oczywiście pan nie podziela jego zdania?

— Naydrad! — krzyknął gniewnie Conway, lecz ugryzł się w język. Murchison i Kelgianka powiedziały w gruncie rzeczy to samo, tyle że ta druga nie potrafiła owijać w bawełnę.

Przyjrzał się dwumetrowej, przypominającej gąsienicę siostrze o nieustannie falującej srebrzystej sierści. Falowanie było czysto odruchowe i wiązało się z przeżywanymi w danej chwili emocjami. W ten sposób Kelgianie wyrażali to, czego nie mogli przekazać słowami, brakło im bowiem zdolności modulacji głosu. Owa wiecznie ruchoma sierść uniemożliwiała skrywanie odczuć, tak więc gąsienicowaci zawsze mówili to, co mieli na myśli. Obca im była dyplomacja, nie wiedzieli, co to poczucie taktu czy kłamstwo.

Conway próbował ukryć własne wątpliwości.

— Thornnastor znacznie bardziej woli składać żywych, niż kroić martwych. Poza tym już nieraz przekonaliśmy się, że zmysły Prilicli są bardziej niezawodne niż nasze urządzenia. Nie możemy więc przesądzić, że to beznadziejny przypadek. W każdym razie dopóki nie dotrzemy do Szpitala, moim obowiązkiem jest kontynuować leczenie. Nie podchodźmy do tego zbyt emocjonalnie — dodał. — To nieprofesjonalne i nie pasuje do was.

Naydrad, poruszając energicznie sierścią, wydała jakiś dźwięk, któremu autotranslator nie dał rady.

— Oczywiście masz rację — powiedziała Murchison. — Widywaliśmy już znacznie gorsze przypadki i sama nie wiem, skąd tym razem u mnie tyle pesymizmu. Może się po prostu starzeję.

— Demencja może być jednym z prawdopodobnych wyjaśnień — rzuciła Kelgianka. — Ale mnie to na pewno nie dotyczy.

Murchison się zarumieniła.

— Siostrze przełożonej wolno mówić takie rzeczy, ale mam nadzieję, że doktor nie weźmie ich sobie do serca.

Niespodziewanie Conway po prostu się roześmiał.

— Spokojnie. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by potraktować coś takiego poważnie. A wracając do sprawy, jeśli uważacie, że zrobiłyście już wszystko, by przygotować pacjenta dla Thorny’ego, idźcie spać. Za sześć godzin wszyscy musimy być na nogach. Jeśli nie uda wam się zasnąć, postarajcie się chociaż nie zamartwiać zbytnio naszym podopiecznym, żeby nie niepokoić Prilicli.

Murchison pokiwała głową i oddaliła się w ślad za Naydrad. Conway, który ciągle czuł się bardziej jak pacjent niż jak lekarz na dyżurze, włączył sygnalizację dźwiękową mającą poinformować go o zmianie stanu pacjenta, położył się na pobliskich noszach i zamknął oczy.

Jednak ani Ziemianie, ani Kelgianie nie posiedli zdolności pełnego panowania nad swoją sferą emotyw — ną i rychło okazało się, że zarówno Murchison, jak i Naydrad ciągle się zamartwiają, co nie mogło ujść uwagi Prilicli. Leżąc z zaciśniętymi powiekami, Conway usłyszał zbliżające się ku niemu po suficie skrobanie i stukanie. Źródło dźwięków zatrzymało się w końcu nad jego głową i dla odmiany rozległa się stamtąd seria melodyjnych treli i kląskań.

— Przepraszam, przyjacielu Conway, śpisz? — odezwał się autotranslator.

— Wiesz dobrze, że nie — odparł starszy lekarz. Otworzył oczy i ujrzał wiszącego nad nim Priliclę. Pająkowaty drżał cały od emocji, tak własnych, jak i pacjenta.

Doktor Prilicla był istotą klasy GLNO — owadopodobnym, zewnątrzszkieletowym sześcionogim telepatą obdarzonym ponadto dwiema parami przezroczystych skrzydeł, które w toku ewolucji uległy tylko częściowej atrofii. Jego gatunek wyewoluował na Cinrussie, planecie o bardzo gęstej atmosferze i ciążeniu równym jednej dwunastej ziemskiego. W żadnych innych warunkach podobne owady nie miałyby szansy osiągnąć takich rozmiarów ani rozwinąć inteligencji, o stworzeniu zaawansowanej cywilizacji nie wspominając.

Jednak zarówno w Szpitalu, jak i na pokładzie Rhabwara Prilicla był niemal cały czas w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wszędzie poza swoją kwaterą musiał nosić degrawitatory, gdyż panujące we wspólnych pomieszczeniach ciążenie, które dla większości jego kolegów było całkiem normalne, błyskawicznie zmieniłoby jego ciało w krwawą miazgę. Rozmawiając z kimkolwiek, trzymał się zawsze poza zasięgiem gestykulujących kończyn. Jedno przypadkowe dotknięcie wystarczyłoby, żeby poważnie go zranić albo złamać mu którąś z kruchych nóg.

Nie, żeby ktoś chciał go skrzywdzić — był zbyt lubiany. Empatyczne zdolności Cinrussańczyków zmuszały ich do uprzejmego traktowania wszystkich wkoło, w przeciwnym razie musieliby odbierać ich negatywne emocje, a to już było bardzo przykre. Wyjątek stanowiły kontakty zawodowe z pacjentami oraz zapracowanymi lekarzami.

— Powinieneś spać, Prilicla — rzekł z troską Conway. — Murchison i Naydrad ci przeszkadzają?

— Nie, przyjacielu Conway — odparł nieśmiało telepata. — Ich emocje nie są głośniejsze niż u reszty załogi. Przyszedłem coś skonsultować.

— Dobrze! Przyszło ci do głowy coś nowego w związku z naszym pacjentem…

— Chodzi o mnie — przerwał mu Prilicla, popełniając w swoim mniemaniu olbrzymi nietakt. Co więcej, nawet wcześniej nie przeprosił. Zdumienie Conwaya sprawiło, że pająkowaty zadrżał na całym ciele. — Proszę, przyjacielu, panuj nad swoimi emocjami.

Conway próbował zebrać myśli i podejść do sprawy profesjonalnie, jednak nie było to łatwe w przypadku kogoś, kto był nie tylko jego przyjacielem, ale i bez — cennym współpracownikiem towarzyszącym mu przy każdej praktycznie okazji, odkąd został starszym lekarzem. Nagłe zmartwienie i lęk przed utratą kogoś bliskiego nie pomagały, a wręcz przeciwnie, pogarszały jeszcze samopoczucie Prilicli. W końcu Conway opanował się na tyle, by spojrzeć na przyjaciela niemal jak na pacjenta, i pająkowaty przestał drżeć.

— Co ci dolega? — spytał Conway, jak na lekarza przystało.

— Nie wiem. Nigdy jeszcze nie doświadczyłem czegoś podobnego, nie spotkałem się też z relacją, aby dotknęło to kiedykolwiek innych przedstawicieli mojego gatunku. Nie wiem, co o tym myśleć, przyjacielu Conway. Boję się.

— Objawy?

— Empatyczna nadwrażliwość. Wydaje mi się, jakby twoje emocje, podobnie jak emocje pozostałych członków załogi, były wyjątkowo silne. Dobrze wyczuwam, co się dzieje z porucznikiem Chenem w maszynowni, co myślą wszyscy obecni na mostku. Prawie tak mocno, jakby byli tuż obok. Najsilniej odbieram przerażająco potężne fale rozczarowania mizernym skutkiem akcji ratunkowej. A przecież trafialiśmy już na podobne tragedie. Jednak tym razem reakcja na stan istoty, której nie znamy, jest… jest…

— Nie mamy wielkich nadziei na uratowanie tego rozbitka — wtrącił się łagodnie Conway. — To przygnębia nas wszystkich, nic więc dziwnego, że odbierasz pesymistyczne sygnały silniej niż zwykle. Może to też tłumaczyć wspomnianą nadwrażliwość.

Empata zadrżał z wysiłku, jak zawsze, gdy musiał się komuś sprzeciwić.

— Nie, przyjacielu Conway. Stan i emocje EGCL, chociaż niemiłe, nie są dla mnie problemem. Chodzi o zwykłe, ludzkie odczucia w rodzaju niezadowolenia, irytacji i inne składniki tego, co nazywacie chwilowym nastrojem. Tyle że wszystkie one są teraz dla mnie tak silne, że nie mogę nawet spokojnie myśleć.

— Rozumiem — rzekł odruchowo Conway, choć niczego tak naprawdę nie pojmował. — Czy poza nadwrażliwością zauważasz coś jeszcze?

— Trudny do wyjaśnienia dyskomfort odczuwany w kończynach oraz dolnej części klatki piersiowej. Sprawdziłem już się skanerem, ale nie znalazłem żadnych anomalii ani ognisk zapalnych.

Conway sięgał już do kieszeni po własny skaner, lecz cofnął rękę. Bez zapisu z cinrussańskiej hipnotaśmy i tak nie wiedziałby, co właściwie widzi, a Prilicla był świetnym diagnostą i chirurgiem. Jeśli mówił, że nie zdołał niczego wykryć, tak właśnie musiało być.

— Nie chorujemy nigdy poza dzieciństwem — rzekł pająkowaty. — Dorosłym zdarza się jednak cierpieć na zaburzenia o charakterze niesomatycznym. Jak zwykle, gdy chodzi o problemy psychiczne, można się wówczas spotkać z szeroką gamą objawów, przy czym niektóre przypominają mój obecny…

— Nonsens! Jesteś przy zdrowych zmysłach! — nie wytrzymał Conway, chociaż nie był o tym do końca przekonany. Nie ułatwiała sprawy świadomość, że Prilicla, który znowu zaczął się trząść, wyczuwa jego wątpliwości. — Przede wszystkim musisz otrzymać zastrzyk uspokajający — powiedział Ziemianin, próbując odzyskać zawodowy dystans. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Wiemy też jednak, że jesteś zbyt dobrym lekarzem, aby poprzestać na leczeniu objawowym, bez próby zdiagnozowania samej choroby. Dlatego właśnie zwróciłeś się do mnie, prawda?

— Prawda, przyjacielu Conway.

— Dobrze. Wiesz także, że nie będziemy mogli rozpocząć leczenia przed powrotem do Szpitala. Póki co zastosujemy zatem silne środki uspokajające. Mam zamiar całkowicie pozbawić cię przytomności. Oczywiście do wyjaśnienia sprawy zwalniam cię z lekarskich obowiązków.

Conway czuł niemal wszystkie wątpliwości Prilicli, ale i tak przeniósł go na nosze ze specjalnym modułem grawitacyjnym oraz delikatnymi pasami.

— Przyjacielu Conway, wiesz, że jestem jedynym na pokładzie empatą z wykształceniem medycznym — odezwał się w końcu Prilicla. — Mózg naszego pacjenta będzie wymagał rozległej i trudnej interwencji chirurgicznej. Jeśli nie będę mógł brać w niej udziału, chciałbym przebywać w przylegającej do sali izolatce, skąd zdołałbym przy obecnej nadwrażliwości monitorować stan emocjonalny EGCL. Zdajesz sobie sprawę, że jakakolwiek interwencja chirurgiczna w obrębie mózgu istoty nieznanego gatunku niesie z sobą wielkie ryzyko. Potrafię wyczuć, czy konkretne posunięcia służą pacjentowi czy nie. Stając się pacjentem, nie tracę przecież moich empatycznych zdolności. Dlatego właśnie, przyjacielu Conway, chcę, abyś obiecał mi, że zostanę umieszczony tak blisko pacjenta, jak to tylko będzie możliwe, i że na czas operacji będę w pełni przytomny.

— No… — zaczął Conway.

— Nie jestem telepatą — stwierdził Prilicla tak cicho, że Ziemianin musiał zwiększyć nieco siłę głosu auto — translatora. — Jeśli jednak nie będziesz chciał dotrzymać danego słowa, na pewno to wyczuję.

Conway nie przypuszczał, że Prilicla potrafi być tak zdecydowany i bezpośredni. Rozważał prośbę przyjaciela, oznaczającą wystawienie nadwrażliwego empaty na traumatyczne doznania związane z długą operacją, tym bardziej że nie wiadomo było, jak anestetyki zadziałają na istotę o słabo znanym metabolizmie. W tym przypadku Conway nie potrafił myśleć wyłącznie jak klinicysta, czuł się bardziej jak krewny pacjenta o nieustalonych rokowaniach.

Prilicla znowu zadrżał, ale środek uspokajający zaczął już działać. Niebawem pająkowaty zapadł w sen i niepokoje Conwaya przestały go dręczyć.

* * *

— Tu centrum recepcyjne — rozległ się z głośnika beznamiętny głos. — Proszę o identyfikację i podanie danych obecnych na pokładzie pacjentów, gości i personelu oraz ich klasyfikacji fizjologicznej. Jeśli to niemożliwe z powodu choroby, obrażeń albo nieznajomości systemu oznaczania cech fizjologicznych, proszę nawiązać łączność na wizji.

Conway odchrząknął.

— Statek szpitalny Rhabwar, mówi starszy lekarz Conway. Na pokładzie załoga i dwóch pacjentów. Wszyscy ciepłokrwiści tlenodyszni, w skład grupy wchodzą Ziemianie DBDG, Cinrussańczyk GLNO i Kelgianka DBLF. Jeden pacjent to EGCL, rozbitek nieznanego pochodzenia, kod obrazu klinicznego dziewięć. Drugi należy do personelu medycznego. To GLNO, kod trzy. Potrzebujemy…

— Prilicla?

— Tak, Prilicla — przyznał starszy lekarz. — Potrzebujemy sali operacyjnej i izolatki na czas intensywnej opieki pooperacyjnej dla EGCL, który kwalifikuje się do natychmiastowego leczenia. Potrzebujemy też znajdującego się tuż obok pomieszczenia dla GLNO. Jego zdolności empatyczne mogą się okazać potrzebne w trakcie zabiegu. Da się zrobić?

Na kilka chwil zapadła cisza.

— Rhabwar, cumujcie przy luku numer dziewięć na poziomie jeden sześć trzy. Macie priorytet, czerwona jedynka. Oczekiwany czas przybycia? Fletcher spojrzał na astrogatora.

— Dwie godziny i siedem minut, sir — odparł porucznik Dodds.

— Czekajcie.

Tym razem upłynęło znacznie więcej czasu, nim Szpital znowu się do nich odezwał.

— Diagnostyk Thornnastor pragnie jak najszybciej omówić z patolog Murchison i z panem stan zdrowia i metaboliczny profil obcego. W trakcie operacji będzie asystował mu starszy lekarz Edanelt. Obaj oczekują informacji o rodzaju i rozległości obrażeń EGCL, chcą też przekazania odczytu skanów z dotychczasowych badań. O ile nic się nie zmieni, pan zostaje przypisany do Cinrussańczyka. Naczelny psycholog O’Mara chce porozmawiać z panem o stanie Prilicli, gdy to tylko będzie możliwe.

Szykowały się bardzo pracowite dwie godziny.

Na przednim ekranie cienka kreska Szpitala rosła coraz bardziej na tle gwiazd, aż zmieniła się w coś w rodzaju gigantycznej, cylindrycznej choinki jaśniejącej tysiącami wielobarwnych iluminatorów, za którymi odtworzono środowiska niezliczonej rzeczy pacjentów i personelu.

Kilka minut po tym, jak Rhabwar zacumował przy śluzie dziewiątej, EGCL i Prilicla zostali przetransportowani do sali operacyjnej numer trzy na oddziale siódmym. Conway nie znał tego zakątka Szpitala, ponieważ gdy kompletowano załogę Rhabwara, poziom sto sześćdziesiąty trzeci był przebudowywany. Wcześniej mieściły się na nim kwatery lekarzy klasy FROB, FGLI oraz ELNT, którzy otrzymali już nowe, przestronniejsze pomieszczenia, tutaj zaś urządzono izbę przyjęć dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Zaraz za nią po — wstał cały oddział z nowymi salami operacyjnymi, pokojami intensywnej opieki medycznej, izolatkami dla rekonwalescentów i pacjentów na obserwacji oraz kuchnią zdolną przygotować każde dietetyczne danie dla hospitalizowanych typów fizjologicznych.

Naydrad i Conway przenosili jeszcze EGCL z noszy do modułu na sali operacyjnej, gdy w drzwiach stanęli Thornnastor i Edanelt.

Przypisanie starszego lekarza Edanelta do tego przypadku nikogo nie dziwiło, było wręcz nieuniknione. Edanelt należał do najlepszych chirurgów Szpitala, nosił cały czas w głowie zawartość czterech hipno — taśm i jak powiadano, niebawem miał zostać Diagno — stykiem. Ponadto krabowaty Melfianin klasy ELNT bardziej niż ktokolwiek inny przypominał rozbitka, co miało wielkie znaczenie, gdyż nie mieli żadnych prawie informacji o EGCL, o hipnotaśmie nie mówiąc. Tymczasem naczelny patolog Thornnastor miał z pacjentem tylko tyle wspólnego, że oddychali tym samym powietrzem.

Chociaż Thornnastor, Tralthańczyk klasy FGLI, należał do jednego z najmasywniejszych znanych Federacji gatunków rozumnych, był też świetnym chirurgiem. Tym razem jednak miał przede wszystkim wystąpić jako doświadczony patolog i zbadać możliwie najszybciej fizjologię i metabolizm rozbitka. Bez tego nie było szans na zsyntetyzowanie koniecznych leków, w tym bezpiecznych środków znieczulających, koagulantów i środków wspomagających regenerację tkanek.

Edanelt i Conway przedyskutowali przypadek w drodze na oddział, podobnie zresztą jak Murchison i jej szef Thornnastor. Zdecydowali, że najpierw skoncentrują się na największych strukturalnych uszkodzeniach, a dopiero potem przeprowadzą misterną i nie — bezpieczną operację na mózgu, by usunąć skutki silnego wgniecenia pancerza. Przewidywali też, że najpewniej trzeba się będzie zająć również sąsiednimi organami. Na tym etapie pomoc Prilicli, monitorującego aktywność układu nerwowego EGCL, mogła zaważyć na powodzeniu zabiegu. Nie chcieli przecież, by pacjent przeżył jako warzywo.

Conway nie był już potrzebny i mógł udać się na spotkanie z O’Marą. Musiał porozmawiać z nim o Prilicli.

Gdy wychodził, Edanelt spryskiwał właśnie macki szybko schnącym tworzywem, którego Melfianie używali zamiast rękawic chirurgicznych. ELNT pomachał mu na pożegnanie. Thornnastor natomiast lustrował swoimi czterema oczami pacjenta, Murchison i wyposażenie, nie widział więc znikającego w drzwiach Ziemianina.

Na korytarzu Conway zatrzymał się na chwilę, żeby zastanowić się nad najkrótszym szlakiem prowadzącym do gabinetu naczelnego psychologa. Wiedział, że trzy poziomy wyżej rozciąga się teren chlorodysznych Illensańczyków, ale gdyby nawet był tego nieświadomy, umieszczone nad śluzami jaskrawe tabliczki szybko by go o tym poinformowały. Brakowało ich za to na przejściach wiodących w dół, gdzie przebywali tlenodyszni MSVK i LSVO wymagający ciążenia o wartości równej jednej czwartej ziemskiego. Przypominali oni chude trójnożne bociany. Jeszcze niżej mieściły się wodne oddziały Chalderczyków, a dopiero pod nimi pierwszy niemedyczny poziom, na którym urzędował O’Mara.

Po drodze Conway minął dwóch pozdrawiających go szczebiotliwie nallajimskich lekarzy, a zanim jeszcze dotarł do śluzy przed sekcją AUGL, uniknął zderzenia z jednym z wracających do zdrowia pacjentów, który w ostatniej chwili odleciał w bok. Następną część wędrówki musiał odbyć w lekkim kombinezonie. Zanurzył się w zielonkawej wodzie, w której unosiły się majestatyczne sylwetki trzydziestometrowych skrzelodysznych stworzeń przypominających pancerne krokodyle. Ostatecznie, po dwudziestu trzech minutach od wyruszenia i w mokrym jeszcze kombinezonie wszedł do gabinetu naczelnego psychologa.

Major O’Mara wskazał mebel zaprojektowany z myślą o przedstawicielach klasy DBLF i spojrzał kwaśno na Conwaya.

— Nie wątpię, że to sprawy zawodowe nie pozwoliły panu wcześniej się ze mną skontaktować, proszę więc nie tracić czasu na przeprosiny. Co jest z Priliclą?

Conway usiadł ostrożnie na kelgiańskim krześle i zaczął opisywać przypadek Cinrussańczyka. Streścił wstępne objawy, począwszy od niemiłych doznań, a skończywszy na późniejszej traumie, która zmusiła go do podania Prilicli silnych środków znieczulających. Nie zapomniał nadmienić o różnych okolicznościach towarzyszących. O’Mara zachowywał cały czas kamienną twarz, a jego oczy, zwykle tak przenikliwe, że wielu miało go za prawdziwego telepatę, nie wyrażały nic.

Jako naczelny psycholog największego wielośrodowiskowego szpitala Federacji O’Mara odpowiedzialny był za zdrowie psychiczne kilku tysięcy istot należących do ponad sześćdziesięciu gatunków. Stopień majora Korpusu Kontroli nie stawiał go na szczycie szpitalnej hierarchii i został mu przyznany z czysto biurokratycznych powodów, w rzeczywistości jednak jego władza była praktycznie nieograniczona. Dla niego wszyscy, chorzy i personel, byli pacjentami, i to niezależnie od starszeństwa. Dbał, aby każdy pacjent, bez względu na to jak niezwykły czy egzotyczny, trafiał po opiekę właściwego lekarza i aby ich relacji nie mąciła ksenofobia.

Odpowiadał również za stan umysłów szpitalnej elity, czyli Diagnostyków. Nie miał wiele pracy, jednak skłonny był uważać, że nie wynika to z nadzwyczajnego zrównoważenia emocjonalnego pracowników, ale ze strachu, który wzbudzał wśród kapryśnego i nadwrażliwego personelu medycznego. Nikt nie chciał się narazić na jego gniew.

Nie odrywając oczu od lekarza, O’Mara czekał, aż Conway skończy.

— Pańska relacja była rzeczowa, wyczerpująca i składna, ale muszę pamiętać, że jest pan bliskim przyjacielem pacjenta — stwierdził. — To może zaburzać pańską ocenę, skłaniać do przesady. Poza tym nie jest pan psychologiem, ale ksenomedykiem i chirurgiem, który najwyraźniej sam uznał, że ten przypadek podlega pod moje kompetencje. Rozumie pan, na czym polega trudność? Proszę opisać mi odczucia, które towarzyszyły panu podczas misji ratunkowej i później. Ale najpierw chcę usłyszeć, czy czuje się pan dobrze?

Conway czuł rosnące niepokojąco ciśnienie krwi.

— Proszę być tak obiektywnym, jak to tylko możliwe — dodał O’Mara.

Lekarz zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli przez nos.

— Po szybkiej reakcji na sygnał alarmowy na pokładzie dominowało rozczarowanie, że zdołaliśmy uratować tylko jednego rozbitka, i to ledwo żywego. Ale to niewłaściwy ślad, majorze. Wprawdzie sądzę, że wszyscy myśleliśmy podobnie, lecz nie był to nastrój aż tak silny, żeby wyjaśnić stan Prilicli, który zaczął odbierać wyraźnie emocje osób znajdujących się na drugim końcu statku. Normalnie z trudem by je wyczuwał. Tu zatem ani nie przesadzam, ani nie ulegam sentymentom. Jak zwykle w tym gabinecie, jestem tylko coraz bardziej…

— Przypominam o zachowaniu obiektywizmu — przerwał mu oschle O’Mara.

— Nie próbowałem stawiać za pana diagnozy, ale wszystko wskazuje na to, że to problem natury psychicznej — odparł Conway, powracając do tonu zwykłej rozmowy. — Być może to skutek nie zidentyfikowanej choroby, zaburzeń endokrynologicznych albo dysfunkcji jakiegoś narządu, niemniej trudno wykluczyć również czysto psychiczne przyczyny, które…

— Niczego nie można wykluczyć, doktorze — przerwał mu niecierpliwie O’Mara. — Proszę o konkrety. Co zamierza pan zrobić z przyjacielem i czego oczekuje pan ode mnie?

— Dwóch rzeczy. Aby osobiście sprawdził pan stan Prilicli…

— Jak pan wie, zrobię to i tak.

— …i wczytał mi zapis hipnotaśmy GLNO, żebym mógł dokładnie go zbadać. Albo znajdę jakieś somatyczne przyczyny zaburzeń, albo ostatecznie je wykluczę.

O’Mara milczał przez chwilę. Jego twarz wyrażała niewiele więcej niż blok bazaltu, ale oczy zdradzały głęboką troskę i namysł.

— Przyjmował pan już zapisy edukacyjne i wie pan, jak to jest. Jednak taśma GLNO jest… inna. Będzie się pan czuł jak bardzo nieszczęśliwy Cinrussańczyk. Nie jest pan Diagnostykiem, Conway, w każdym razie jeszcze nie. Niech się pan zastanowi.

Conway wiedział z doświadczenia, że z jednej strony hipnotaśmy były czymś na kształt pomniejszego błogosławieństwa, z drugiej jednak należało nazwać je złem koniecznym. Niezależnie od umiejętności zawodowych, nabywanych dzięki talentowi i doświadczeniu, żaden chirurg nie był w stanie przechowywać w głowie wszystkich danych na temat mnóstwa rozmaitych pacjentów, których można było spotkać w tak wielkim szpitalu. Należało mu więc ich dostarczyć, zwykle tylko na jakiś czas, i do tego właśnie służyły zapisy przygotowane przez największych medycznych specjalistów wszystkich znanych gatunków. Jeśli Ziemianinowi przychodziło operować albo leczyć Kelgianina, przyjmował informacje ze stosownej taśmy. Po zakończeniu terapii były one wymazywane z jego umysłu. Jednak dla samego lekarza nie było to miłe doświadczenie, niezależnie od tego, czy chodziło o skorzystanie z hipnotaśmy tylko na czas operacji, czy na wiele miesięcy, co bywało niezbędne przy pracy badawczej czy dydaktycznej.

Jedynym jasnym punktem pozostawał fakt, że zwykli lekarze i tak cierpieli mniej niż Diagnostycy.

Ci ostatni stanowili elitę Szpitala i należeli do nielicznych istot na tyle stabilnych mentalnie, że mogły przechowywać naraz do dziesięciu zapisów. Ich zadaniem było poszukiwanie nowych kierunków w ksenomedycy — nie oraz diagnozowanie i leczenie nieznanych dotąd form życia. Po Szpitalu krążyło przypisywane O’Marze powiedzenie, że każdy dość zdrowy na umyśle, aby zostać Diagnostykiem, niechybnie musi być szalony.

Powód do takiego mniemania był prosty — wraz z danymi o fizjologii przyjmowało się także pamięć i osobowość osoby, która nagrała taśmę. W ten sposób Diagnostyk popadał dobrowolnie w postać złożonej schizofrenii, przy czym wszczepione alter ego mogły być tak diametralnie odmienne, że wielokrotnie posługiwały się nawet innymi systemami logicznymi. Poza tym sporo autorytetów medycznych, chociaż wybitnych w swoich fachu, okazywało się istotami nieopanowanymi, agresywnymi i niemiłymi.

Conway wiedział, że w przypadku taśmy GLNO to akurat mu nie grozi, gdyż Cinrussańczycy byli ze wszech miar łagodni, przyjacielscy i dawali się lubić.

— Już się zastanowiłem — powiedział. O’Mara pokiwał głową.

— Carrington? — rzucił do interkomu na biurku. — Starszy lekarz Conway otrzymał zgodę na przyjęcie taśmy GLNO. Obowiązkowo z godzinnym uspokajaczem po zabiegu. Będę na oddziale nagłych przypadków na sto sześćdziesiątym trzecim. Postaram się jednak nie wtrącać lekarzom do roboty — dodał, uśmiechnąwszy się niespodziewanie do Ziemianina.

* * *

Obudziwszy się, Conway ujrzał nad sobą wielki różowy balon czyjegoś oblicza. Odruchowo chciał uciec na ścianę, byle dalej od tego olbrzymiego ciała, które mogłoby go przypadkiem zmiażdżyć. Oblicze nieco drgnęło. Jego właściciel zorientował się, co się dzieje, odsunął się nieco i wyprostował.

— Spokojnie, doktorze — powiedział porucznik Carrington, jeden z asystentów O’Mary. — Proszę powoli usiąść, a potem wstać. I nie przejmować się, że ma pan tylko dwie nogi, nie sześć.

Wędrówka na pokład 163 nie trwała nawet specjalnie długo, jeśli wziąć pod uwagę, że obchodził z daleka wszystkie napotkane stworzenia, nawet te mniejsze od siebie, ponieważ obcy w jego umyśle twierdził, że są wielkie i niebezpieczne. Od Murchison dowiedział się, że O’Mara kontaktował się już z salą operacyjną i chciał wypytać Thornnastora i Edanelta o specyficzne cechy fizjologiczne i ewolucyjne EGCL. Chirurdzy byli jednak zbyt zajęci, aby z nim rozmawiać, psycholog poszedł więc do izolatki Prilicli.

Na pogawędki z Conwayem też nie mieli chęci i łatwo się było domyślić dlaczego. Operacja okazała się o wiele trudniejsza, niż sądzili, i obecnie po prostu ścigali się z czasem.

Jak wyjaśniła pospiesznie Murchison, korzystając z chwil, gdy nie musiała pomagać Thornnastorowi, po usunięciu przed godziną tkwiących w mózgu odłamków pancerza niespodziewanie pogorszył się stan pacjenta. Zmianę wykrył Prilicla, który wprawdzie nie mógł uczestniczyć w operacji, ale nie przestał być lekarzem. Na dodatek obecna nadczułość narządów zmysłów pozwalała mu śledzić przebieg zdarzeń na odległość. Korzystając ze swojej rangi, przysłał siostrę dyżurną oddziału siódmego na salę operacyjną z propozycją, aby pozwolono mu oglądać wszystko na monitorze, a tym samym skuteczniej pomóc.

Przyczyną kryzysu okazały się uszkodzenia szeregu dużych naczyń krwionośnych w okolicach mózgu. Po usunięciu odłamków zaczęły one obficie krwawić

1 obaj chirurdzy byli zmuszeni skorzystać z propozycji Prilicli. Bez pomocy empaty kontrolującego stan pacjenta pospieszne zatrzymywanie krwawienia i rekonstruowanie naczyń przebiegających w tak wrażliwym rejonie byłoby zbyt niebezpieczne.

— Rokowania? — spytał cicho Conway, ale zanim Murchison zdołała odpowiedzieć, Thornnastor obrócił jedną z szypułek i spojrzał na stojącego za jego plecami gościa.

— Jeśli w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie dojdzie do wylewu, to zapewne umrze dopiero ze starości — powiedział. — A teraz proszę przestać absorbować moją asystentkę i zająć się własnym pacjentem.

W drodze na siódemkę Conway zastanawiał się, jakim cudem empata potrafi odróżnić słabą emanację nieprzytomnego EGCL od emocji pół tuzina przytomnych istot obecnych tuż obok. Może wiązało się to z obecną nadwrażliwością Prilicli, jednak jakiś głos podpowiadał Conwayowi, że chodzi o coś całkiem innego.

O’Mara ciągle przebywał w izolatce. Bardzo niska grawitacja sprawiała, że cały czas przytrzymywał się stelaża sprzętu monitorującego. Wraz z Priliclą śledził na ekranie przebieg operacji.

— Conway, proszę przestać! — powiedział ostro psycholog.

Lekarz starał się nie reagować żywiołowo na widok chorego empaty, ale jego umysł był teraz w połowie cinrussański. Dla przedstawiciela gatunku o najsilniejszych w Federacji talentach empatycznych widok cierpiącego współplemieńca był szalenie przykry, na dodatek Conway, jako Ziemianin, nie potrafił przejść obojętnie obok przyjaciela w potrzebie. Sytuacja była więc niełatwa dla nich obu.

— Przykro mi — mruknął niepotrzebnie.

— Wiem, przyjacielu Conway — powiedział Priliclą, obracając się w jego stronę. — Nie powinieneś jednak przyjmować tego zapisu.

— Został ostrzeżony — warknął O’Mara, ale sądząc po wyrazie twarzy, nie był zirytowany. Też się przejął.

Conway należał teraz do empatycznej rasy, jednak jako osobnik okaleczony. Dysponował wspomnieniami, które podpowiadały mu, jak ważna jest więź empatyczna, ale nie potrafił jej nawiązać. Owszem, widział i słyszał Priliclę, mógł go nawet dotknąć, lecz nie potrafił biegle odczytywać emocji kryjących się za każdym słowem, gestem czy poruszeniem. Dla przebywających w zasięgu wzroku Cinrussańczyków taki kontakt był czymś naturalnym i dostarczał wielkiej satysfakcji. Conway czuł się zatem jak ktoś, kto nagle ogłuchł i stracił głos. Wydawało mu się wprawdzie, że odbiera silne sygnały od Prilicli, ale była to tylko gra wyobraźni, bardziej współczucie niż współodczuwanie.

Jego ludzki mózg nie pozwalał mu na więcej i cudza pamięć o doznaniach empatycznych nic tu nie zmieniała. Natomiast bardzo użyteczne mogły być wspomnienia związane z doświadczeniem klinicznym dawcy. Zamierzał z nich skorzystać.

— Jeśli można, doktorze Prilicla — powiedział Conway oficjalnym tonem — chciałbym zacząć badanie.

— Oczywiście, przyjacielu Conway. — Prilicla nie trząsł się już, tylko drżał lekko, co sugerowało, że Conway odzyskał wreszcie panowanie nad sobą. — Pojawiły się kolejne, bardzo dokuczliwe objawy.

— Też mi się tak wydaje — powiedział Ziemianin, odsuwając delikatnie jedno z niewiarygodnie kruchych skrzydeł, aby przytknąć skaner do klatki piersiowej przyjaciela. — Opisz je, proszę.

Przez dwie godziny, które upłynęły, od kiedy Conway ostatni raz widział Priliclę, w wyglądzie i zachowaniu empaty zaszło sporo drobnych, lecz zauważalnych zmian. Lekko nieprzytomne spojrzenie chronionych trzema powiekami oczu sugerowało kłopoty z koncentracją. Napięte zazwyczaj skrzydła pofałdowały się, a cztery niezwykle precyzyjne manipulatory, które mogły uczynić kiedyś z Prilicli jednego z najlepszych chirurgów w Szpitalu, drżały, choć trzymał je kurczowo razem. GLNO wyglądał na raptownie postarzałego i poważnie chorego.

Podczas badania również cinrussańska część umysłu Conwaya zdumiewała się tym, co stwierdzał. Zarówno on, jak i autor hipnotaśmy opierał się na własnym, bogatym doświadczeniu, ale obaj byli pewni jednego — pacjent jest bliski śmierci.

Empata zatrząsł się gwałtownie i znowu uspokoił, gdy Conway zdołał opanować nieprofesjonalne odczucia.

— Nie znalazłem żadnych deformacji, zatorów, zmian chorobowych czy infekcji, które mogłyby wywołać opisane objawy — powiedział spokojnie. — Nie dostrzegam też żadnych przyczyn zaburzeń oddychania, o których wspomniałeś. Moje cinrussańskie alter ego podpowiada mi, że podobna nadwrażliwość zdarza się u dorosłych osobników twojego gatunku, ale nigdy nie jest aż tak intensywna jak twoja. Przypuszczam, że może chodzić o nie powiązane z toksynami i patogenami oddziaływanie na ośrodkowy układ nerwowy.

— Myślisz, że to psychosomatyczne? — spytał bez ogródek 0’Mara, wskazując palcem Priliclę.

— Chciałbym to zweryfikować — odparł spokojnie Conway. — Jeśli nie masz nic przeciwko, porozmawiam z majorem 0’Marą na zewnątrz.

— Oczywiście, przyjacielu Conway — zgodził się Prilicla. Drżenie nie ustępowało i wydawało się, że jeszcze trochę, a rozerwie kruchą istotę. — Jednak proszę, byś jak najszybciej wymazał hipnozapis. Twój podwyższony poziom współczucia i troski nie pomaga żadnemu z nas. Chciałbym też zaznaczyć, że dawcą tego materiału był nasz wielki autorytet medyczny z odległej przeszłości. Z całą skromnością mogę powiedzieć, że przed przybyciem do Szpitala, przygotowując się do podjęcia tej pracy, osiągnąłem zbliżony poziom. Zapewniam, że w historii naszego gatunku nie odnotowano niczego, co przypominałoby mój stan. To naprawdę bezprecedensowa sytuacja. Oczywiście, jeśli przyjąć, że przyczyny są psychosomatyczne, nie jestem w pełni wiarygodny, jednak zawsze, tak w dzieciństwie, jak i w wieku dojrzałym, cieszyłem się pełnią władz umysłowych. Przyjaciel O’Mara może to potwierdzić. Mam nadzieję, że skoro wszystkie te dziwne symptomy u mnie wystąpiły tak nagle, równie szybko ustąpią.

— Może Thornnastor mógłby… — zaczął Conway.

— Sama myśl o tym, że ten olbrzym miałby do mnie podejść, może mnie zabić. Poza tym Thornnastor jest zajęty… Przyjacielu Edanelt, uważaj!

Prilicla skupił nagle całą uwagę na ekranie.

— Nawet chwilowy nacisk na ten obszar powoduje gwałtowny spadek aktywności mózgu. Proponuję, byś podszedł do tej wiązki nerwów przez otwór obok…

Conway nie usłyszał reszty, O’Mara bowiem złapał go za rękę i wyciągnął ostrożnie z pomieszczenia.

— To bardzo dobra rada — powiedział naczelny psycholog, gdy oddalili się już nieco od izolatki. — Usuńmy ten zapis, doktorze, a po drodze do mojego gabinetu porozmawiamy o naszym małym przyjacielu.

Conway pokręcił zdecydowanie głową.

— Jeszcze nie teraz. Prilicla powiedział wszystko, co wiadomo im o takich objawach. Najgorsze jednak, że Cinrussańczycy nie należą do najodporniejszych gatunków Federacji. Nie są wytrzymali, nie potrafią długo przeciwstawiać się chorobom czy skutkom obrażeń, i to niezależnie od ich przyczyny. Zapewne wszyscy, czyli i ja, i moje alter ego, i pan, wiemy, że jeśli nie zdołamy szybko mu pomóc, umrze. Zapewne przed upływem dziesięciu godzin.

Major przytaknął.

— Jeśli nie ma pan jakiegoś genialnego pomysłu, a zapewniam, że byłbym otwarty na każdą propozycję, pójdę teraz przemyśleć kilka spraw z tym zapisem w głowie — dodał Conway. — Na razie nie dał mi wiele, ale chcę spróbować raz jeszcze, tyle że bez powstrzymywania zbyt silnych emocji w towarzystwie pacjenta. Jest w tym przypadku coś dziwnego, co ciągle mi umyka. Idę więc na spacer. Chcę się znaleźć poza zasięgiem empatycznego zmysłu Prilicli.

O’Mara ponownie skinął głową i oddalił się bez słowa. Conway włożył lekki kombinezon i ruszył trzy poziomy w górę, do sekcji chlorodysznych Illensańczyków. W porównaniu z ludźmi były to istoty mało towarzyskie i lekarz miał nadzieję, że w wypełnionych żółtawą mgłą korytarzach uda mu się znaleźć odrobinę samotności. Wyszło jednak inaczej.

Starszy lekarz Gilvesh, który pracował z Conwayem kilka miesięcy wcześniej przy przypadku Dwerlanki DBPK, był tego dnia nietypowo towarzyski i nie zamierzał przepuścić okazji na pogawędkę z kolegą. Spotkali się w wąskim korytarzu wiodącym do magazynu aptecznego, więc Ziemianin nie miał jak umknąć.

Gilveshowi trafił się akurat jeden z tych dni, kiedy pacjenci prześcigali się w skargach, że poświęca się im za mało uwagi, i domagali się zwiększonych dawek środków przeciwbólowych, których podawanie wymagało jego osobistego nadzoru. Młodsi lekarze i personel pielęgniarski pracowali więc pod presją, wszyscy chodzili rozdrażnieni i ciągle ktoś się na kogoś wściekał. Gilvesh przeprosił z góry za wszystkie przykrości, które mogły spotkać na oddziale tak szacownego gościa jak starszy lekarz Conway. Dodał też, że ma kilka przypadków, które zainteresowałyby Ziemianina.

Podobnie jak inni lekarze pracujący w wielośrodowiskowym szpitalu, Conway dysponował podstawową wiedzą o fizjologii, metabolizmie i najpowszechniejszych chorobach ras żyjących w Federacji, jednak prawdziwa konsultacja, o diagnozie nie wspominając, wymagałaby przyjęcia illensańskiego hipnozapisu. Gilvesh wiedział o tym równie dobrze jak Conway, ale był na tyle zaniepokojony stanem swoich pacjentów, że mimo wszystko zależało mu na choćby pobieżnej opinii przedstawiciela innego gatunku.

Z cinrussańską taśmą i głową zaprzątniętą Priliclą Conway potrafił zdobyć się jedynie na uprzejme chrząknięcia. Gilvesh tymczasem rozprawiał ze swadą o ko — lejnych przypadkach: infekcji przewodu pokarmowego, bez wątpienia poważnej i nawet na oko dokuczliwej grzybicy wszystkich ośmiu szpatułkowych kończyn i innych jeszcze dolegliwościach, które zdarzały się Illensańczykom.

Jego pacjenci byli wprawdzie poważnie chorzy, ale stanu żadnego z nich nie można było nazwać krytycznym, a zwiększone dawki środków przeciwbólowych, które Gilvesh podał im trochę wbrew sobie, z wolna zaczynały działać. W końcu Conway zdołał przeprosić kolegę i skierował się ku spokojniejszym poziomom MSVK i LSVO.

Po drodze zajrzał na poziom sto sześćdziesiąty trzeci, żeby sprawdzić, co się dzieje z EGCL. Murchison wyjaśniła mu między ziewnięciami, że operacja przebiega pomyślnie, a Prilicla dobrze ocenia emocjonalną aktywność pacjenta. Z Priliclą nawet nie próbował się kontaktować.

Na poziomach o niskiej grawitacji okazało się, że tam również jest jeden z tych szczególnych dni, kiedy wszystko idzie na opak, i zaraz zaangażowano go do dalszych konsultacji. Nie mógł się wykręcić, bo był przecież Conwayem, ziemskim starszym lekarzem znanym z nieortodoksyjnych pomysłów, które z reguły okazywały się trafne, zarówno jeśli chodzi o diagnozy, jak i o leczenie. Tutaj mógł się jednak na coś przydać, chociaż jego sugestie były całkiem zwyczajne. Cinrussańczycy, których dane miał w głowie, nie różnili się bardzo pod względem temperamentu czy budowy od Nallajimów czy Eurilów, ptakowatych kruchych i niezwykle nieśmiałych wobec większych stworzeń. Nadal jednak nie widział rozwiązania, tradycyjnego czy nie, problemu, z którym najbardziej chciał się uporać.

Choroby Prilicli.

Zastanowił się, czy nie pójść do swojego pokoju, gdzie miałby ciszę i gdzie mógłby spokojnie pomyśleć, ale taka wędrówka na drugi koniec Szpitala zajęłaby ponad godzinę, Conway zaś chciał być w pobliżu pacjenta, na wypadek gdyby i tak ciężki już stan Prilicli jeszcze się pogorszył. Wysłuchiwał więc dalej nallajimskich pacjentów opisujących swoje dolegliwości i współczuł im z całego serca. Cinrussańska część jego umysłu podpowiadała mu, jak bardzo muszą cierpieć, chociaż on sam, jako Ziemianin, nie potrafił w pełni odebrać ich doznań. Całkiem jakby oddzielała go od otoczenia szklana tafla nie przepuszczająca dużo więcej ponad widok otoczenia.

Niemniej coś docierało. Miał wrażenie, że odczuwa słabe echa bolesnych doznań illensańskich pacjentów, a także nieco emocji Eurilów i Nallajimów. A może to była tylko autosugestia?

Szklana tafla, pomyślał nagle i coś zaczęło mu świtać. Próbował uchwycić tę myśl. Szkło… coś ze szkłem… albo materiałem o właściwościach szkła…?

— Przepraszam, Kytili — powiedział do nallajimskiego lekarza, który głośno wyrażał zaniepokojenie nieswoistymi objawami pacjenta, którego dałoby się łatwo wyleczyć, gdyby nie ciągle odczuwany przez niego ból. — Muszę pilnie zobaczyć się z O’Marą.

Jednak naczelny psycholog został wezwany do jakiegoś problemu, który pojawił się nagle na opuszczonym niedawno przez Conwaya poziomie chlorodysznych, i zapis hipnotaśmy GLNO usunął Conwayowi Carrington, który też był wysoko wykwalifikowanym psychologiem. Spojrzał potem uważnie na Conwaya i spytał, czy mógłby jeszcze w czymś pomóc.

Ziemianin pokręcił głową i uśmiechnął się zdawkowo.

— Chciałem poprosić o coś O’Marę. Ale zapewne i tak by odmówił. Można skorzystać z komunikatora?

Kilka sekund później na ekranie pojawiła się twarz Fletchera.

— Tu Rhabwar.

— Kapitanie, chcę prosić o przysługę. Jeśli się pan zgodzi, zadbam o to, by cokolwiek się stanie, nie został pan obciążony odpowiedzialnością. Chodzi o sprawę czysto medyczną i to moje polecenia będą wiążące. Mam pomysł, jak pomóc Prilicli — dodał i wyłożył dokładnie, czego oczekuje. Gdy skończył, Fletcher spojrzał na niego uważnie.

— Zdaję sobie sprawę ze stanu Prilicli, doktorze — powiedział. — Naydrad chodzi do niego tak często, że prawie nie opłaca się zamykać śluzy. Po każdym powrocie informuje nas o postępach leczenia, a raczej ich braku. Nie muszę wspominać, że czujemy się za niego współodpowiedzialni. Domyślam się, że pragnie pan użyć statku do nieautoryzowanej misji i ukrywa pan jej szczegóły, by ewentualne śledztwo dotknęło mnie w jak najmniejszym stopniu. Niepotrzebnie, doktorze, ale rozumiem pana i oświadczam, że wykonam każdy rozkaz, który pan wyda. — Kapitan przerwał i po raz pierwszy Conway dojrzał na jego kamiennym obliczu coś na kształt ożywienia. — Domyślam się, że chce pan, byśmy polecieli na Cinrussa, żeby nasz mały przyjaciel mógł umrzeć wśród swoich.

Zanim Conway zdążył odpowiedzieć, Fletcher przełączył obraz na Naydrad, która znajdowała się na pokładzie medycznym.

Pół godziny później Conway wraz z Kelgianką zaczął przenosić Priliclę z łóżka na nosze. Empata był już ledwie przytomny, osłabienie zmniejszyło nawet dręczące go drgawki. W korytarzu wiodącym do luku numer dziewięć nikt nie spytał ich, co robią. Paru osobom, które miały taki zamiar, Conway pokazał swój autotranslator. Stukając z irytacją w obudowę, sugerował, że urządzenie się zepsuło. Jednak gdy mijali wejście do izolatki EGCL, trafili na wychodzącą Murchison. Natychmiast stanęła im na drodze.

— Dokąd go bierzecie? — spytała stanowczo, chociaż wyraźnie była bardzo zmęczona i nieco przez to zła, gdyż empata zadrżał wyczuwalnie.

— Na Rhabwara — odparł Conway możliwie najspokojniej. — Jak EGCL?

Murchison spojrzała na Priliclę i spróbowała opanować emocje.

— Całkiem dobrze, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Jego stan się ustabilizował. Cały czas jest przy nim siostra przełożona. Edanelt odpoczywa w pomieszczeniu obok, jakby co, będzie na miejscu w parę sekund, choć nie oczekujemy problemów. Wręcz odwrotnie, przypuszczamy, że niebawem odzyska przytomność. Thornnastor wrócił do siebie, żeby przeanalizować wyniki testów Prilicli. Nie powinniście go ruszać…

— Thornnastor nie zdoła go wyleczyć — powiedział Conway z dużą pewnością siebie i spojrzał przelotnie na nosze. — Przydałaby się nam twoja pomoc. Wytrzymasz jeszcze kilka godzin na nogach? Proszę, nie mamy wiele czasu.

Kilka sekund po tym, jak nosze znalazły się na pokładzie szpitalnym Rhabwara, Conway połączył się z Fletcherem.

— Kapitanie, proszę ruszać jak najprędzej. I przygotować ładownik planetarny.

— Lądownik… Doktorze, jeszcze nie odcumowaliśmy, o odejściu na odległość skoku nie wspominając, a pan już martwi się o lądowanie na Cinrussie! Na pewno wie pan, co…

— Coś wiem, chociaż pewien nie jestem niczego — przerwał mu lekarz. — Proszę przygotować się na krótki lot z maksymalnym ciągiem, nie będziemy jednak oddalać się nawet na dystans skoku.

Fletcher wyłączył się, nie potwierdziwszy, że przyjął polecenie, ale kilka chwil później widoczne za iluminatorami poszycie Szpitala zaczęło się odsuwać. Szybkość wzrosła wkrótce do maksymalnej możliwej w tych warunkach nawigacyjnych. Niebawem byli już kilometr, a potem dwa dalej. Nikt jednak nie oglądał widoków. Conway wpatrywał się w Priliclę, a Naydrad i Murchison w Conwaya.

— Przed chwilą powiedziałeś, że Thornnastor nie zdoła go wyleczyć — odezwała się nagle patolog. — Co miałeś na myśli?

— To, że Prilicli nic nie dolega — odparł Conway. Ignorując opadłą niedostojnie szczękę Murchison i wichurę czeszącą sierść Kelgianki, spojrzał na małego empatę. — Prawda, przyjacielu?

— Chyba tak, przyjacielu Conway — rzekł Prilicla, po raz pierwszy od dłuższego czasu dając wyraźny znak życia. — Z całą pewnością nic mi w tej chwili nie jest. Ale czuję się zagubiony…

— Zagubiony! — wykrzyknęła Murchison, ale urwała, bo Conway znowu włączył komunikator.

— Kapitanie, natychmiast wracamy do śluzy dziewiątej, żeby przyjąć na pokład kolejnego pacjenta. Proszę włączyć wszystkie zewnętrzne światła i ignorować polecenia z kontroli obszaru. I niech pan połączy mnie z izolatką EGCL na poziomie jeden sześć trzy. Szybko.

— Dobrze — odparł chłodno Fletcher. — Ale żądam wyjaśnień…

— Otrzyma je pan… — zaczął Conway, lecz przerwał, ujrzawszy na ekranie izolatkę z pacjentem, przy którym czuwała zwinięta w futrzany znak zapytania Kelgianka. Siostra zdała krótki i wyczerpujący raport o stanie chorego. Wieści były przerażające.

Conway zerwał połączenie i raz jeszcze wywołał kapitana.

— Nie mamy czasu, proszę więc wszystkich, by słuchali uważnie, a spróbuję wyjaśnić, co zapewne się tu dzieje — powiedział pojednawczym tonem. — Chciałem wykorzystać ładownik jako izolatkę ze zdalnie sterowanym wyposażeniem medycznym, ale widzę, że już z tym nie zdążymy. EGCL zaczyna się budzić i w każdej chwili w Szpitalu może się rozpętać piekło.

Pospiesznie wyjaśnił, na czym opiera się jego teoria na temat EGCL i jak do niej doszedł. Zakończył, przytaczając dowód w postaci szybkiego powrotu Prilicli do zdrowia.

— I to jedno mnie niepokoi — dodał ponuro. — Nie chciałbym ponownie wystawiać naszego przyjaciela na psychiczne tortury.

Empata zadrżał, wspominając niedawne cierpienie.

— Nie szkodzi, przyjacielu Conway. Zgadzam się, skoro będzie to już tylko tymczasowe.

Jednak zabrać EGCL było dużo trudniejsze, niż wykraść Priliclę. Kelgiańska siostra nie chciała im uwierzyć i dopiero połączone wysiłki Naydrad oraz starszych rangą Murchison i Conwaya sprawiły, że posłuchała. Podczas sprzeczki obu Kelgianek ich futra przypominały targane sztormem morza. Nawet Murchison wyraźnie zmieniła się na twarzy, chociaż Conway ostrzegał wszystkich, czym może grozić w tej chwili folgowanie emocjom. Zanim nosze z pacjentem wyruszyły na pokład Rhabwara, wywołali tyle zamieszania, że ktoś na pewno zameldował już o ich poczynaniach przełożonym. Conway wolałby tego uniknąć…

Pacjent dochodził do siebie. Nie było czasu na szukanie właściwych ludzi ani na długie wyjaśnienia. Nagle jednak musiał znaleźć na to kilka chwil, gdyż w pomieszczeniu zjawili się O’Mara z Edaneltem. Pierwszy odezwał się naczelny psycholog.

— Conway! Co pan wyrabia z tym pacjentem?

— Porywam go! — warknął z sarkazmem starszy lekarz, ale zaraz się opamiętał. — Przepraszam, sir, ale wszyscy jesteśmy zdenerwowani, chociaż staramy się nad sobą panować. Edanelt, pomóż mi, proszę, przenieść system podtrzymywania życia EGCL na nosze. Nie zostało nam wiele czasu, wyjaśnię wszystko po drodze.

Melfianin zawahał się, co było widać po tym, jak stuknął kilka razy sześcioma krabowatymi odnóżami o podłogę.

— Niech będzie, Conway — powiedział w końcu. — Ale jeśli mnie nie przekonasz, pacjent zostanie tutaj.

— W porządku — stwierdził Ziemianin i spojrzał na O’Marę, którego twarz zdradzała, iż ciśnienie skoczyło mu niepokojąco. — Z początku miał pan trafne przypuszczenia, ale wszyscy byli zbyt zajęci, aby z panem porozmawiać. Do mnie też powinno to dotrzeć i pewnie by dotarło, gdyby nie zamieszanie z hipnotaśmą GLNO i troska o Priliclę…

— Proszę darować sobie pochlebstwa i wymówki, Conway — przerwał mu O’Mara. — Do rzeczy.

Conway pomagał Murchison i Naydrad umieścić pacjenta na noszach, podczas gdy Edanelt i druga siostra sprawdzali zamocowania biosensorów.

— Ilekroć napotykamy nową inteligentną rasę, zadajemy sobie pytanie, jak doszła do swojej pozycji. Uznajemy, że tylko dominująca forma życia na planecie ma szansę i warunki, aby rozwinąć cywilizację zdolną do podróży międzygwiezdnych…

Z początku Conway nie pojmował, jak EGCL zdołali uzyskać aż tak wysoką pozycję, jak wywalczyli miejsce na samym szczycie ewolucyjnego drzewa. Brakowało im narządów mogących służyć za broń, a pojedyncza, ślimacza stopa nie pozwalała na ucieczkę przed naturalnymi wrogami. Pancerz mógł chronić wprawdzie najważniejsze organy, jednak wysoka skorupa ułatwiała zadanie drapieżnikom. Wystarczyło przewrócić takie stworzenie, żeby dobrać się do jego miękkiego brzucha. Macki były elastyczne i całkiem sprawne, lecz zbyt krótkie i słabe, żeby kogokolwiek przepędzić. EGCL powinni więc przegrać w przedbiegach, ale z jakiegoś powodu tak się nie stało.

Coś zaczęło świtać Conwayowi, gdy krążył po sekcjach chlorodysznych i lekkograwitacyjnych stworzeń. Wszędzie widział pacjentów ze znanymi i poprawnie zdiagnozowanymi schorzeniami, którzy zaczęli żądać masowo środków przeciwbólowych. To była bezprecedensowa sytuacja — chorzy cierpieli znacznie bardziej, niż powinni. Wyczuwał wiele z ich cierpienia, jednak kładł to na karb własnej wyobraźni i autosugestii wywołanej przyjęciem taśmy Cinrussańczyka.

Z początku skłonny był przyznać, że chodzi o zaburzenia psychosomatyczne, ale pacjenci reprezentowali zbyt wiele jednostek chorobowych. To nie było to. Musiał jednak przemyśleć wszystko raz jeszcze.

Podczas powrotu z miejsca katastrofy, gdzie znaleźli tylko jednego rozbitka, wszyscy byli przygnębieni niepowodzeniami misji i zaniepokojeni stanem Prilicli. Jednak gdy spojrzeć na to z dystansu, trudno nie zauważyć, że ich reakcje były nieprofesjonalne. Zbyt mocno wszystko przeżywali. Można powiedzieć, że dotknęła ich ta sama nadwrażliwość, która tak dokuczyła Prilicli. Identyczna reakcja wystąpiła u pacjentów i personelu na poziomach Illensańczyków i Nallajimów. Conway też odczuwał coś takiego: słabe bóle brzucha, drętwienie rąk i palców, zbytnią pobudliwość w sytuacjach, które tego nie uzasadniały. Objawy te słabły wraz ze zwiększaniem się odległości. Podczas wizyt w gabinecie O’Mary lekarz czuł się całkiem normalnie i nie targał nim żaden szczególny niepokój. Troszczył się jedynie o powierzony mu przypadek. Owszem, była to troska szczególna, bo chodziło o Priliclę, ale tylko troska.

O EGCL nie myślał zbyt wiele, wiedział bowiem, że Thornnastor i Edanelt zapewniają mu najlepszą możliwą opiekę.

— Jednak potem zacząłem się zastanawiać nad jego obrażeniami — powiedział. — I nad tym, jak się czułem na statku i tutaj, w promieniu trzech poziomów od sali operacyjnej i izolatki pacjenta. Wcześniej, gdy miałem zapis GLNO, byłem empatą pozbawionym zdolności empatyczych, a mimo to wydawało mi się, że odczuwam cudze emocje i cierpienia. Skłonny byłem sądzić, że to zmęczenie i stres zwiększyły moją podatność na autosugestię, i uznałem te bóle za wytwór mojej wyobraźni. Później dotarło do mnie, że gdyby chodziło o zwykły wpływ, zarówno pacjenci, jak i personel zachowywaliby się poza tym normalnie. I stąd wysnułem wniosek, że mamy do czynienia…

— Z empatą! — powiedział O’Mara. — Takim jak Prilicla.

— Niezupełnie takim — stwierdził pewnym tonem Conway. — Chociaż zapewne zdolności empatyczne przodków obu ras mogły być podobne.

Świat EGCL był kiedyś bez wątpienia znacznie bardziej wrogi niż Cinruss, a ślimakowate stworzenia nie mogły w razie niebezpieczeństwa odlecieć, tak jak antenaci Prilicli. W takim środowisku zwykłe zdolności empatyczne mogły posłużyć co najwyżej za system wczesnego ostrzegania, lecz musiało się to wiązać z bardzo przykrymi doznaniami, w końcu więc umiejętność odbierania emocji zanikła. Bardzo możliwe, że EGCL stracili możliwość odczuwania emocji nawet w obrębie własnego gatunku.

Stali się za to organicznymi nadajnikami. Nauczyli się skupiać i wzmacniać tak własne odczucia, jak i odczucia otaczających ich stworzeń. Można przypuszczać, że obecnie nie kontrolują już nawet tego zjawiska.

— Pomyślcie, jak skuteczna to broń — zaznaczył Conway. Cała aparatura była już na noszach i mogli opuścić izolatkę. — Jeśli drapieżnik próbuje je zaatakować, jego głód i agresja, połączone ze strachem albo i bólem rannej ofiary, spadają na niego, wzmocnione, z nokautującą mocą. Mogę się tylko domyślać, jak przebiega samo wzmacnianie emocji, ale drapieżnik musi być zniechęcony, a przy okazji traci rozeznanie sytuacji. Szczególnie jeśli w pobliżu są inne drapieżniki, których odczucia też zostały wzmocnione. Wtedy mogą nawet zacząć atakować się nawzajem. Wiemy już, jaki wpływ wywiera na nas nieprzytomny EGCL — dodał z ponurą miną Conway. — A teraz dochodzi do siebie i nie mam pojęcia, co jeszcze może się zdarzyć. Nie wiem też, jaki będzie zasięg jego oddziaływania, i dlatego musimy usunąć go ze Szpitala, zanim wybuchnie panika, bo i tego nie potrafię wykluczyć… — Przerwał, aby stłumić narastający lęk. — Dość gadania i pytań. Musimy się pospieszyć.

Twarz O’Mary straciła podczas wyjaśnień Conwaya niepokojąco czerwoną barwę i zrobiła się niepokojąco blada.

— Nie marnujmy więc czasu, doktorze. Lecę z panem. Nie będzie na razie żadnych pytań.

Gdy dotarli na pokład medyczny Rhabwara, pacjent nie odzyskał jeszcze w pełni przytomności, za to Prilicla znowu poczuł się wyraźnie gorzej. Kiedy jednak zaczęli się oddalać od Szpitala, empata zameldował, że przykre doznania słabną, budzący się EGCL przekazuje zaś tylko lekki ból w okolicach, które niedawno operowano. Tego ostatniego nie musiał im mówić, gdyż sami to odczuwali.

— Zastanawiałem się, jak nawiązać z nimi kontakt — powiedział z namysłem O’Mara. — Jeśli wszyscy są tak silnymi nadawcami i wzmacniaczami emocji, mogą nie być tego świadomi, tylko odruchowo bronić się przed każdym, kto mógłby zrobić im krzywdę. Trzeba będzie dogadywać się z nimi na odległość, chyba że któreś z naszych założeń jest fałszywe…

— W pierwszej chwili chciałem umieścić pacjenta w ładowniku ze zdalnie sterowanym sprzętem medycznym — odezwał się Conway. — Potem jednak pomyślałam, że powinien przy nim zostać jeden lekarz, na ochotnika…

— Nie spytam, kto miałby to być — rzucił oschłym tonem O’Mara i uśmiechnął się niespodziewanie, gdy poczuł wzmocnione przez EGCL zakłopotanie Conwaya.

— …ponieważ jeśli może się zdarzyć przypadek wymagający całkowitej izolacji, to mamy z nim właśnie do czynienia — dokończył Conway.

Naczelny psycholog pokiwał głową.

— Właśnie chciałem nadmienić, że chyba nie podeszliśmy do sprawy z należytą uwagą. EGCL nigdy nie powinni być leczeni w szpitalu, gdzie zawsze jest wiele cierpiących albo chociaż obolałych istot. Jednak tutaj, na statku, nie jest tak źle. Owszem, pobolewa mnie w miejscach, czy raczej odpowiednikach tych miejsc, gdzie pacjent doznał obrażeń, ale da się to zmienić. Poza tym odbieram też wasz niepokój o stan chorego, co, nawet wzmocnione, nie jest nieprzyjemne. Wydaje się, że jeśli ktoś myśli o tej istocie dobrze, nie potrafi ona odpowiedzieć niczym nieprzyjemnym. Ciekawe. Czuję się dokładnie tak samo jak zwykle, tylko nie odbieram więcej wrażeń.

— Ależ on odzyskuje przytomność — zaprotestował Conway. — Wszystko powinno się nasilić…

— A jednak jest inaczej — uciął 0’Mara. — To oczywiste, Conway. Dzieje się tak właśnie dlatego, że pacjent odzyskuje przytomność. Proszę pomyśleć. Właśnie, doktorze. Eureka! Czuję, że doszedł pan do tego samego co ja!

— Jasne! — krzyknął Conway i zamilkł gwałtownie, bo jego wzmocnione odczucie satysfakcji sprawiło, że Prilicla aż zamachał powoli skrzydłami, co u Cinrussańczyków oznaczało doświadczanie wielkiej przyjemności. Zmalał też u wszystkich przekazywany przez pacjenta ból. Specjaliści od kontaktów będą mieli z nimi sto światów, pomyślał Conway.

— Zdolność wzmacniania i odbijania cudzych uczuć, wrogich albo przyjaznych, musi z natury rzeczy przejawiać się najsilniej, gdy stworzenie jest bezbronne, ranne czy nieprzytomne. Wraz z powrotem świadomości rola tego mechanizmu obronnego słabnie, ale samo odbijanie emocji nie ustaje. W ten sposób wszyscy w pobliżu takiej istoty są empatami w rodzaju Prilicli. Niemniej sami EGCL pozostają głusi na siebie, ponieważ to wyłącznie nadawcy. Prilicli jest trudniej. EGCL może się okazać świetnym towarzystwem dla każdego, kto będzie w dobrym humorze.

— Mówi mostek — odezwał się kapitan przez głośniki. — Otrzymałem pewne informacje o gatunku, do którego należy nasz pacjent. Archiwum Federacji przekazało Szpitalowi dane, z których wynika, że Hudlarianie nawiązali kontakt z jego przedstawicielami na krótko przed powstaniem Federacji. Rasa nazywa się Duwetz. Zdobyto dość wiadomości o jej języku, aby ówczesne autotranslatory mogły się nim posługiwać, jednak sam kontakt był bardzo trudny z powodu wielu emocjonalnych problemów, które pojawiły się u członków ekipy kontaktowej. Doradzają nam zachowanie daleko posuniętej ostrożności.

— Pacjent się obudził — powiedział nagle Prilicla. Conway przysunął się do EGCL i spróbował nasycić myśli pozytywnymi treściami. Zauważył z ulgą, że aparatura określa stan pacjenta jako stabilny, chociaż nadał był on osłabiony. Niemniej uszkodzone płuco podjęło swoje funkcje, a obie przyszyte kończyny tkwiły mocno w opatrunkach. Założone wprawnie przez Thornnastora i Edanelta szwy oraz spajający skorupę równy rząd klamer musiały do pewnego stopnia dokuczać stworzeniu mimo podania opracowanych przez Patologię środków przeciwbólowych, jednak wśród odczuć, którymi emanował obcy, nie było echa bólu. Nie wyczuwali też strachu ani wrogości.

Dwoje z trojga pozostałych oczu ogarnęło całe towarzystwo, podczas gdy trzecie oko wpatrzyło się w iluminator, za którym w odległości prawie ośmiu kilometrów widać było jasny od świateł masyw Szpitala. Wszystkich owiały odczucia tak silne, że nie byli w stanie powstrzymać widomej, odruchowej reakcji, czy to było westchnienie, drżenie czy falowanie futra. Wiedzieli już, że pacjent jest zdumiony i bardzo zaciekawiony…

— Nie jestem specjalistą od krojenia, ale mam wrażenie, że to naprawdę dobrze rokujący przypadek — powiedział O’Mara.

Загрузка...