Wypadek

Centrum Retlin było największym lotniskiem Nidii i równocześnie jedynym na planecie portem kosmicznym. MacEwan zauważył cynicznie, że to także najbardziej uczęszczane w okolicy zoo. Główna hala pełna była futrzanych tubylców, turystów i personelu naziemnego, największy tłok panował jednak za szklanymi ścianami sali odlotów. Nidiańczycy w różnym wieku robili co mogli, aby zobaczyć podróżników oczekujących na wyruszenie w kosmos.

Ciżba rozsunęła się błyskawicznie, widząc Kontrolerów eskortujących MacEwana i jego towarzysza. Żaden tubylec nie ośmieliłby się urazić gościa spoza planety, narażając go na przypadkowy nawet fizyczny kontakt. Za wejściem do sali odlotów obaj cywile zostali skierowani do małego biura, którego ściany niezwłocznie pociemniały.

Przed nimi stał pułkownik Korpusu, najwyższy rangą oficer tej formacji na Nidii. Z szacunkiem poczekał, aż obaj goście usiądą. Pierwszy raz spotkał wielkiego Ziemianina MacEwana i jego równie legendarnego towarzysza, Orligianina Grawlya-Ki. Spojrzał z dezaprobatą na ich mundury, podarte i brudne relikty niemal zapomnianej już wojny, rzucił jeszcze okiem na zajmujący narożnik biurka solidograf i w końcu usiadł.

— Władze tej planety uznały, że nie jesteście już na niej mile widziani — zaczął cichym głosem. — Zobowiązano was do natychmiastowego opuszczenia Nidii. Instytucja, którą reprezentuję, zbliżony do neutralnej międzyplanetarnej policji Korpus Kontroli, została poproszona o wyegzekwowanie tego polecenia. Wolałbym, byście odlecieli stąd sami, nie zmuszając nas do użycia środków bezpośredniego przymusu. Przykro mi, że tak się stało, i zapewniam, że dla mnie też nie jest to miła sytuacja, ale muszę się zgodzić z Nidiańczykami. Wasze ostatnie poczynania niebezpiecznie zbliżyły się do otwartej agresji.

Pierś Grawlya-Ki uniosła się niespodziewanie, aż jego sztywna sierść zaszeleściła, zaczepiwszy o stare rzemienie uprzęży bojowej, jednak Orligianin nie odezwał się ani słowem.

— Próbowaliśmy im tylko wytłumaczyć… — zaczął znużonym tonem MacEwan, lecz pułkownik mu przerwał:

— Wiem, co próbowaliście zrobić, ale skończyło się na zniszczeniu połowy studia, i to już podczas próby. To nie jest dobra metoda. Poza tym wiecie równie dobrze jak ja, że waszym zwolennikom chodziło bardziej o rozróbę niż o propagowanie jakichkolwiek idei. Dostarczyliście im pretekstu…

— Ta sztuka gloryfikowała wojnę — powiedział MacEwan.

Kontroler spojrzał kątem oka na solidograf, a potem z powrotem na obu gości.

— Przykro mi, ale musicie opuścić tę planetę — powiedział łagodniejszym tonem. — Nie mogę was do niczego zmusić, ale najlepiej by było, gdybyście wrócili na ojczyste światy i spędzili tam resztę życia w pokoju. Wasze rany mogły zostawić też psychiczne blizny, być może więc przydałaby się wam pomoc psychiatryczna. Ponadto uważam, że obaj zasłużyliście na trochę tego pokojowego życia, które z takim zaangażowaniem propagujecie.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, pułkownik westchnął głęboko.

— Dokąd się teraz wybieracie?

— Na Tralthę — odparł MacEwan.

Kontroler nie krył zdziwienia.

— Przecież to gorący, mocno zindustrializowany świat o wysokim ciążeniu. Zamieszkują go masywne, sześcionogie istoty o posturze słoni. Cenią pracę, stabilizację i pokój. Od tysiąca lat nie było tam żadnej wojny. Stracicie tylko czas i ośmieszycie się, ale to już wasza sprawa.

— Na Tralcie trwa nieustannie wojna ekonomiczna — powiedział MacEwan. — A jeden rodzaj konfliktu nieuchronnie prowadzi do drugiego.

Pułkownik nawet nie próbował skrywać swojej niechęci.

— Szukacie problemów tam, gdzie ich nie ma. Wiem, co mówię, bo troska o pokój jest naszym podstawowym zadaniem. Robimy swoje po cichu i dyskretnie, nie ustając w obserwacji zjawisk oraz istot, które mogą stwarzać kłopoty. Jeśli interweniujemy, to w minimalnym zakresie, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Myślę, że dobrze wywiązujemy się z naszych zadań. Ale Traltha nie stanowi zagrożenia. Nie przypuszczamy też, by w przewidywalnej przyszłości mogło się to zmienić — dodał z uśmiechem. — O wiele prawdopodobniejsza wydaje się kolejna wojna Orligii z Ziemią.

— Do tego nie dojdzie, pułkowniku — powiedział Grawlya-Ki. Jego słowa były tylko szmerem snującym się w tle beznamiętnych słów padających z autotranslatora. — Dawni wrogowie, którzy poznali się w walce, wyrastają na największych przyjaciół. Chociaż na pewno nie jest to najlepsza metoda pozyskiwania przyjaciół.

— Rozumiem, czym zajmuje się Korpus Kontroli — dodał MacEwan, nim pułkownik zdążył się odezwać. — W pełni aprobuję waszą działalność i nie jestem w tym osamotniony. Ostatnimi czasy jesteście coraz powszechniej akceptowani jako federacyjne ramię sprawiedliwości. Niemniej Korpus jest instytucją zmonopolizowaną przez jeden gatunek. Niemal wszyscy jego funkcjonariusze są Ziemianami. Przy tak wielkiej władzy oddanej w ręce jednego tylko gatunku…

— Zdajemy sobie sprawę z tego zagrożenia — przerwał mu pułkownik. — Nasi psychologowie od dawna nad tym pracują. Wszyscy funkcjonariusze są szkoleni w kontaktach interkulturowych z przedstawicielami innych gatunków. Dbamy także, aby dotyczyło to również załóg wszystkich statków działających w rejonach potencjalnych pierwszych kontaktów. Wszyscy wiedzą, jak wiele zepsuć może przypadkowy gest czy słowo, które przedstawiciele obcej rasy zinterpretują jako nieprzyjazne. Robimy co w naszej mocy, by nikogo nie urazić. Wiecie panowie o tym.

MacEwan pomyślał, że pułkownik jest przede wszystkim policjantem i jak każdy dobry policjant nie lubi, gdy krytykuje się jego działania. Co gorsza, był już tak zirytowany, że lada chwila mógł zakończyć rozmowę. Spokojnie, upomniał się w duchu MacEwan. Ten człowiek nie jest naszym wrogiem.

— Chcę powiedzieć, że takie hiperostrożne podejście nie gwarantuje sukcesu, co więcej, jest przejawem nieszczerości prowadzącej ostatecznie do wzrostu na — pięcia i w konsekwencji do kłopotów. A wszystko przez to, że obecna polityka przewiduje nawiązywanie kontaktów z obcymi tylko przez jedną z wielu ras. Nie pozwala tym samym, aby gatunki Federacji dobrze się poznały, zaczęły sobie ufać i rozwinęły spontaniczne kontakty z mieszkańcami innych światów. W tej chwili są one na tyle nienaturalne, że trudno wyobrazić sobie nawet przyjacielską sprzeczkę z obcym. Musimy wreszcie zacząć ich poznawać, pułkowniku. Na tyle dobrze, by zrezygnować z tych sztucznych uśmiechów. Jeśli Tralthańczyk potrąci Nidiańczyka albo Ziemianina, nie należy go przepraszać, ale upomnieć, żeby zrozumiał swój błąd. To samo w drugą stronę. Kontakty powinni nawiązywać zwykli ludzie, nie tylko starannie wyszkolone elity. Tu potrzebna jest dyskusja, czasem nawet merytoryczna sprzeczka, a nie…

— I dlatego właśnie opuszczacie Nidię — powiedział chłodnym tonem Kontroler i wstał. — Za zakłócenie spokoju.

MacEwan nie dawał jeszcze za wygraną.

— Pułkowniku, ale musimy przecież znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia dostępną zwykłym obywatelom Federacji. Nie powiązaną z wymianą naukową lub kulturalną czy z handlem. Chodzi o coś bardziej uniwersalnego, jakąś ideę albo projekt, który by wszystkich zjednoczył. Obecnie, mimo rozwoju Federacji i waszej czujności, a może właśnie za sprawą waszej czujności, nie poznajemy się ani trochę lepiej. W tej sytuacji kolejna wojna jest nieunikniona, ale nikt nie bije na alarm. Wszyscy zapomnieli już, jak straszna może być wojna.

Przerwał, gdy pułkownik wskazał wolno solidograf, a potem nieco teatralnym gestem cofnął dłoń.

— Cały czas mamy to przed oczami — powiedział Kontroler i nie odezwał się już więcej, tylko stanął na baczność i poczekał, aż goście wyjdą z jego gabinetu.

Sala odlotów była w ponad połowie wypełniona grupkami Tralthańczyków, Melfian, Kelgian i Illensańczyków. Były też dwa przysadziste stworzenia z planety o bardzo dużej grawitacji, które spryskiwały się akurat nawzajem jakąś farbą. MacEwan nie znał tej rasy. Misiowaci Nidianczycy w niebieskich szarfach personelu pomocniczego cofnęli się, żeby uniknąć pobrudzenia, ale poza tym ignorowali obu obcych.

Chlorodyszni Illensańczycy mieli wymówkę, aby trzymać się z dala od innych — ich obszerne, przezroczyste skafandry wyglądały na mało wytrzymałe. Jednak wszyscy pozostali należeli do ciepłokrwistych tlenodysznych, mających podobne wymagania dotyczące ciśnienia i grawitacji i powinni wykazywać naturalną, dyktowaną chociażby ciekawością skłonność do nawiązywania kontaktów. A tymczasem każda grupka stała osobno… MacEwan obrócił się ze złością ku tablicy z rozkładem lotów.

Kilka minut wcześniej wylądował wahadłowiec z wielkiego illensańskiego statku przemysłowego, który pozostał na orbicie. Przystosowany do potrzeb chlorodysznych transporter zbliżał się już po płycie, aby zabrać podróżnych. Stojący po drugiej stronie głównego pasa startowego statek pasażerski był już prawie gotów na przyjęcie pasażerów. Konstrukcja należała do nowych i, jak chełpili się tralthańscy budowniczowie, pozwalała komfortowo podróżować przedstawicielom aż sześciu tlenodysznych gatunków równocześnie. MacEwan, Grawlya-Ki i pozostali oczekujący w sali odlotów nie-Tralthańczycy mieli niebawem osobiście to sprawdzić.

Poza wahadłowcem i liniowcem pasażerskim na płycie nie było statków kosmicznych, za to co kilka minut startowały i lądowały miejscowe samoloty. Nie były wielkie, ale przy małych rozmiarach tubylców każdy mógł pomieścić ich nawet tysiąc. Poza tym maszyny wykazywały tak wielkie podobieństwo, że gdyby nie znaki rejestracyjne, ktoś mógłby pomyśleć, iż to jeden samolot krąży nieustannie nad lotniskiem.

Zirytowany sytuacją, MacEwan spojrzał ostatecznie na to, co znajdowało się pośrodku sali, w miejscu nieuchronnie przyciągającym wszystkie spojrzenia. Znał przedstawioną tam scenę na pamięć, ale i tak nadal budziła w nim grozę. Grawlya-Ki zwrócił na nią uwagę już wcześniej i pogwizdywał coś z cicha do siebie.

Była to naturalnej wielkości replika dawnego orligiańskiego monumentu wzniesionego dla upamiętnienia końca pewnej wojny. Widywało się je tysiącami, w różnych publicznych miejscach wszystkich planet Federacji, miniatury zaś często zdobiły biurka czy salony. Oryginał stał od ponad dwóch stuleci pod osłoną pól siłowych na centralnym placu stolicy Orligii. Przez ten czas kilka pokoleń przedstawicieli wielu inteligentnych gatunków próbowało opisać wrażenie, jakie na nich wywierał, ale nikomu w pełni się to nie udało.

Nie było to bowiem marmurowe dzieło sztuki z upozowanymi możliwie dramatycznie postaciami, które chciałyby coś przekazać albo z patosem szykowałyby się na śmierć. Scena przedstawiała Orligianina i Ziemianina pośrodku zrujnowanej centrali dawno wycofanej z użytku jednostki bojowej.

Orligianin stał pochylony do przodu, sierść na jego piersi i twarzy była zlepiona zmatowiałą krwią. Kilka metrów dalej leżał śmiertelnie ranny Ziemianin. Przód munduru miał w strzępach, widać było rozległe obrażenia, w tym wylewające się z jamy brzusznej wnętrzności. Jednak mimo to zdawał się pełznąć w kierunku obcego. Czyżby obaj żołnierze we wraku nadal chcieli walczyć, choćby gołymi dłońmi?

Wokół cokołu przymocowano kilkadziesiąt tabliczek opisujących we wszystkich językach Federacji, co przedstawia niezwykła scena.

Była to prawdziwie epicka opowieść o dwóch dowódcach, Orligianinie i Ziemianinie, którzy podjęli samotny pojedynek. Możliwości bojowe ich okrętów i ich własne zdolności okazały się równe. Straciwszy załogi i zmieniwszy obie jednostki we wraki, wylądowali w niewielkiej odległości od siebie na nie znanej obu, nie zamieszkanej planecie. Orligianin, który chciał poznać ziemskie systemy uzbrojenia, a i był ciekaw przeciwnika, skierował kroki do obcego wraku. Tam się spotkali.

Dla obu wojna już się skończyła, gdyż poważnie ranny Ziemianin bliski był śmierci, a Orligianin nie wiedział, kiedy — jeśli w ogóle — ktokolwiek odbierze jego sygnał alarmowy i przybędzie na ratunek. Podczas sześciogodzinnej walki ich wzajemna nienawiść zmalała, a potem ustąpiła miejsca szacunkowi dla przeciwnika, który pokazał klasę i profesjonalizm. Spróbowali się więc porozumieć i w końcu dopięli swego.

Nie poszło im łatwo, musieli bowiem pokonać wiele uprzedzeń i czysto technicznych trudności, ale gdy już zaczęli rozmawiać, byli wobec siebie całkiem szczerzy. Orligianin wiedział doskonale, że wyjawiając poufne dane, wydaje na siebie wyrok śmierci, Ziemianin dostrzegł z kolei współczucie, którym obdarzyła go obca istota, a był zbyt ciężko ranny, by dbać o to, co mówi o przełożonych. Dzięki temu dowiedział się, że cała ta wojna zaczęła się od drobnego i głupiego wręcz nieporozumienia.

Dogadywali się coraz lepiej, gdy w pobliżu pojawiła się inna orligiańska jednostka. Wylądowała na planecie, a po rozpoznaniu sytuacji użyła wobec wraku ziemskiego okrętu swojego stopera.

Nawet teraz MacEwan nie pojmował do końca zasad działania tego podstawowego orligiańskiego oręża wojny kosmicznej. Broń mogła zamknąć całą jednostkę albo jej żywotne części w polu staży, gdzie ustawał wszelki ruch. Nie powodowało to zniszczeń sprzętu ani obrażeń u istot żywych, ale wystarczyło, żeby ktokolwiek dotknął choćby zamrożonego obiektu albo spróbował wbić igłę w skórę unieruchomionego człowieka, a następowała potężna eksplozja, której siła porównywalna była z detonacją ładunku nuklearnego.

Jednak orligiańskie projektory pola staży służyć mogły nie tylko jako broń.

Pokonawszy wiele trudności, przetransportowano ostatecznie sekcję centrali i dwa zastygłe ciała na Orligię, a dokładniej na centralny plac stolicy, aby uczynić z nich najwymowniejszy ze wzniesionych kiedykolwiek pomników. Stał on tam następnie przez 236 lat. W tym czasie kruchy rozejm zapoczątkowany przez dwóch rannych wojowników okrzepł i zmienił się w trwałą przyjaźń, a nauki medyczne zanotowały na tyle znaczący postęp, że znaleziono sposób na uratowanie ciężko rannego Ziemianina. Grawlya-Ki, który odniósł znacznie mniej groźne obrażenia, nie chciał opuszczać pola staży. Pragnął na własne oczy ujrzeć całego i zdrowego MacEwana.

W końcu dwaj najwięksi bohaterowie tamtej wojny, bohaterowie przez to, że ją zakończyli, zostali przetransportowani do szpitala. Powiadano, że po raz pierwszy ci, którzy pozytywnie zaznaczyli się w historii, otrzymali naprawdę godziwą nagrodę od potomnych. Stało się to ponad trzydzieści lat temu.

Nikt inny w całej Federacji nie znał wojny tak jak oni i w pewnym sensie stali się jej ostatnimi ofiarami. Z czasem coraz trudniej było rozmawiać z nimi o czymkolwiek innym. Otaczający ich szacunek zaczął z wolna zanikać, obecnie zaś wywoływali już tylko zniecierpliwienie i zakłopotanie.

— Wiesz, Ki, czasem się zastanawiam, czy nie powinniśmy się jednak poddać i nieco odpocząć, jak radził nam pułkownik — powiedział MacEwan, odwracając się od ich wizerunku sprzed lat. — Nikt nie chce nas już słuchać, chociaż staramy się im tylko przekazać, żeby wyciągając dłoń do przyjaciół, nie robili tego w biurokratyczny sposób, lecz szczerze, tak by…

— Znam wszystkie argumenty — przerwał mu Grawlya-Ki. — Nie musisz mi ich powtarzać. Skoro jednak próbujesz, może to być oznaka nadciągającej demencji starczej.

— Ty sparszywiały, przerośnięty szympansie! — rzucił ze złością MacEwan, ale Orligianin zignorował go.

— Niestety, demencji psychiatrzy pułkownika nie wyleczą — ciągnął. — Podobnie jak innych zaburzeń wieku starczego. Co zaś do mojego przerzedzonego tu i ówdzie owłosienia, u ciebie poziom hormonów męskich jest tak niski, że hodujesz włosy tylko na głowie…

— Gadanie! Wasze kobiety i tak są bardziej kudłate! — warknął MacEwan i umilkł.

Znowu dał sobą pokierować.

Od tamtego historycznego spotkania we wraku zdołali dobrze się poznać, Grawlya-Ki wiedział zatem, co robić, gdy jego przyjaciel jest zbyt przygnębiony. Jak wiele razy wcześniej, teraz też zastosował terapeutyczną sprzeczkę mającą ułatwić spojrzenie na sprawę ze zdrowszej perspektywy. MacEwan uśmiechnął się lekko.

— Zdaje się, że ta szczera wymiana zdań zaniepokoiła nieco pozostałych podróżnych — rzekł cicho. — Pewnie myślą, że zaraz zaczniemy na nowo wojnę, bo żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć czegoś takiego obcemu.

— Ale na pewno o tym marzą. Wszystkie istoty rozumne mają marzenia senne. Albo koszmary.

— Niestety, ich koszmary są inne niż nasz — mruknął MacEwan.

Grawlya-Ki nic nie powiedział. Spojrzał przez przezroczystą ścianę terminalu na podjeżdżający szybko autobus z pasażerami illensańskiego wahadłowca. Był potężny, na wielokołowym podwoziu, a jego krągłe burty zdobiły widoczne z daleka znaki ostrzegające przed chlorową atmosferą wnętrza. Z przodu wystawała przezroczysta kopuła z atmosferą odpowiednią dla nidiańskiego kierowcy. MacEwan zastanowił się przelotnie, dlaczego wszystkie małe istoty charakteryzuje nieopanowana skłonność do szybkiej jazdy. Czyżby natknął się przypadkiem na jakąś kosmiczną prawidłowość?

— Chyba powinniśmy zmienić nieco podejście do zagadnienia — powiedział Orligianin, nie odrywając oczu od pojazdu. — Zamiast straszyć ich potwornościami wojny, moglibyśmy zacząć roztaczać atrakcyjne, inspirujące wizje… Co ten idiota wyrabia?

Autobus jechał ciągle szybko i chociaż terminal był już bardzo blisko, nie zwalniał ani nie zamierzał skręcić do wejścia dla chlorodysznych pasażerów. Teraz patrzyli już na niego wszyscy, a niektórzy wydawali niemożliwe do przetłumaczenia, pełne niepokoju dźwięki.

Kierowca się popisuje, pomyślał MacEwan. Odblask słońca na kopule nie pozwalał dojrzeć Nidiańczyka aż do chwili, gdy pojazd znalazł się w cieniu terminalu. Dopiero wtedy okazało się, że mała postać leży bezwładnie na konsoli kierowniczej, ale było już za późno, by cokolwiek zrobić.

Pojazd uderzył w grubą prawie na stopę ścianę z przezroczystego laminatu. Ten nie pękł od razu, tylko się ugiął. Kopuła kierowcy okazała się mniej wytrzymała i błyskawicznie zmieniła się w zbryzganą krwią i kawałkami futra plątaninę poszarpanego metalu, porwanych kabli oraz plastikowych odłamków. Ułamek sekundy potem ściana ostatecznie się poddała.

Gdy kierowca stracił przytomność, system bezpieczeństwa musiał wyłączyć napęd i uruchomić hamulce, ale pojazd był na tyle duży i rozpędzony, że nawet z zablokowanymi kołami przebił się przez przezroczystą ścianę i gubiąc części karoserii, zmiótł równe rzędy siedzeń przeznaczonych dla najróżniejszych pasażerów. Rozrzucając wkoło szczątki mebli i wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, dotarł prawie na środek sali, gdzie uderzył w jeden z podtrzymujących strop filarów. Ten wygiął się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Budynek zadrżał w posadach. Posypały się panele z sufitu, a wraz z nimi pojawiły się tumany duszącego kurzu.

Obcy wokół MacEwana zaczęli się krztusić, wymachiwać kończynami i biegać na oślep w różnych kierunkach. Słychać było odgłosy przerażenia i bólu. Ziemianin zamrugał i ujrzał Grawlya-Ki na podłodze, tuż obok zniszczonego pojazdu. Orligianin jęczał. Obie wielkie, porośnięte futrem dłonie przyciskał do twarzy i trząsł się cały od kaszlu. MacEwan odsunął stopą jakieś śmieci i ruszył w kierunku przyjaciela, ale nagle oczy zaczęły go piec. Ledwie zdążył zakryć nos i usta. W powietrzu było pełno chloru!

Wstrzymawszy oddech, złapał Grawlya-Ki za rzemienie uprzęży bojowej i zaczął odciągać go od pojazdu, zastanawiając się ze złością, po co marnuje tyle czasu. Był pewien, że jeśli wewnętrzny kadłub autobusu jest uszkodzony, za parę minut cała sala pełna będzie trujących oparów, gdyż Iłłensańczycy oddychali mieszanką pod wysokim ciśnieniem. Nagle usłyszał dziwny syk i potknął się o rozciągnięte w rumowisku, drgające ciało. Spojrzał i pojął, że chlor nie pochodzi wyłącznie z wnętrza pojazdu.

Impet uderzenia musiał rzucić Illensańczyka na kratownicę siedziska dla Kelgian. Jeden ze wsporników rozdarł na całej długości skafander obcego. Bogata w tlen atmosfera zaatakowała nieosłonięte ciało, a skórę okrył siny, organiczny nalot. Szczególnie gruba warstwa zdążyła narosnąć wkoło dwóch otworów oddechowych. Po chwili drgawki ustały, ale dalej słychać było syczący oddech.

Przyciskając nadal jedną dłoń do ust i nosa, MacEwan zaczął drugą szukać na oślep awaryjnego zestawu Illensańczyka. Powinny się w nim znajdować butla z chlorem i prosty namiot z tworzywa. Oczy piekły go mimo zaciśniętych mocno powiek.

Skóra poszkodowanego była gorąca, śliska i włóknista, pokryta splątanymi wypukłymi liniami, które sprawiały, że bardziej przypominała powierzchnię wielkiego liścia. Chwilami MacEwan nie był pewien, czy dotyka samej istoty czy tylko jej zniszczonego skafandra. W głowie łomotało mu ogłuszająco, pierś zaś zdawała się bliska eksplozji. Czuł, że jeszcze kilka chwil, a odetchnie trującym powietrzem, byle tylko pozbyć się bólu. Przycisnął dłoń jeszcze mocniej do twarzy i nie zważając na krwawiący nos, szukał dalej.

Po paru sekundach, które jemu zdały się godzinami, trafił na spory cylinder z wężem i obłym pakunkiem z jednej strony. To było to. Szarpnął nieudolnie kurek zaprojektowany dla dłoni Illensańczyka i nagle syk uciekającego chloru ustał.

MacEwan obrócił się i ruszył dalej, by wydostać się z oparów i złapać wreszcie trochę tchu, ale po kilku krokach potknął się o resztki mebli, na których spoczywały draperie ze ścian, i upadł. Zdołał osłabić upadek wolną ręką, ale za nic nie mógł rozplatać nią płacht elastycznego tworzywa, które oplatały mu nogi. Otworzył oczy, lecz zapiekło tak bardzo, że zaraz musiał je zamknąć. Tym bardziej nie mógł otworzyć ust, aby zawołać o pomoc. Huk pod czaszką stał się nie do zniesienia i MacEwan zaczął się zapadać w pełną zgiełku, tętniącą ciemność, pośród której coś ściskało mu klatkę piersiową niczym stalową obręczą…

Nagle poczuł, że istotnie coś obejmuje go wpół i unosi, a następnie potrząsa nim, by uwolnić jego rękę i nogi z pułapki. Ktoś ruszył z nim przez salę odlotów. W pewnej chwili dotknął nogami podłogi i otworzył oczy i usta.

Tutaj też unosiła się ostra woń chloru, ale można było oddychać. Grawlya-Ki stał kilka stóp dalej. Spojrzał na przyjaciela i wskazał z niepokojem na płynącą mu z nosa krew. Jedna z dwóch wielkich istot, które jeszcze przed chwilą tak pracowicie operowały rozpylaczami, odwinęła grubą i twardą niczym żelazo kończynę z tułowia MacEwana. Ziemianin był ciągle zbyt zajęty oddychaniem, aby cokolwiek powiedzieć.

— Przepraszam najserdeczniej, jeśli uraziłem cię albo przestraszyłem, doprowadzając do gwałtownego fizycznego kontaktu — zadudnił ratownik na tyle głośno, że jego słowa przebiły się przez pełen jęków i krzyków harmider. — Nie śmiałbym cię dotknąć, gdyby nie twój przyjaciel, który stwierdził, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Jeśli jednak czujesz się urażony…

— W żadnym razie — wykrztusił MacEwan. — Wręcz przeciwnie. Ryzykując samemu, uratował mi pan życie. Chlor jest dla nas, tlenodysznych, śmiertelnie groźny. Dziękuję.

Coraz trudniej było mu mówić, gdyż chmura chloru ze skafandra martwego Illensańczyka rozpełzała się po sali. Grawlya-Ki zaczął się już nawet cofać. MacEwan chciał pójść w jego ślady, gdy wielka istota znowu się odezwała.

— Nic mi nie zagraża — powiedziała, patrząc zza grubych, pancernych niemal powłok chroniących oczy. — Jestem Hudlarianinem, Ziemianinie. Mój gatunek nie oddycha tak jak ty, lecz wchłania potrzebne mu składniki wprost z atmosfery, która przy powierzchni naszej planety jest gęsta niczym zupa. Musimy pamiętać, by co pewien czas pokrywać nasze pancerze specjalną substancją odżywczą, ale poza tym żadne warunki nie są dla nas groźne, niezależnie od tego, o jak aktywną chemicznie atmosferę chodzi. Potrafimy nawet pracować dość długo w próżni, na przykład przy budowie stacji orbitalnych. Cieszę się, że mogłem pomóc, Ziemianinie, ale nie było w tym ani trochę bohaterstwa.

— Tak czy owak, jestem wdzięczny — zawołał MacEwan i przystanął. Wskazał wnętrze, które nie przypominało już luksusowej sali odlotów ku gwiazdom, lecz raczej pole bitwy. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zaniósł się kaszlem i dopiero po chwili zdołał wykrztusić kilka zdań: — Przepraszam, jeśli jestem nachalny… ale czy moglibyście udzielić pomocy innym istotom, które odniosły na tyle poważne obrażenia, że nie mogą się same poruszać, a uduszą się, jeśli tu zostaną?

Drugi Hudlarianin podszedł bliżej, ale żaden się nie odezwał. Grawlya-Ki pokazał w stronę przezroczystej ściany, za którą mieścił się gabinet pułkownika. Kontroler gorączkowo dawał im jakieś znaki.

— Ki, zobaczysz, czego on chce? — zawołał MacEwan i zbliżył się do pierwszego Hudlarianina. — Wiem już, że staracie się unikać fizycznego kontaktu z przedstawicielami innych gatunków, nie chcąc ich urazić. W normalnych okolicznościach taka ostrożność god — na jest pochwały i świadczy o dużym wyczuciu i inteligencji. Jednak ta sytuacja jest wyjątkowa. Jestem przekonany, że nawet bardzo bliski kontakt z rannym zostanie wybaczony, gdyż będziecie nieść pomoc. Wiele z tych istot umrze, jeśli jej nie otrzyma…

— Jeśli będziemy dalej marnować czas na rozważania o konwenansach, nam z kolei zagrozi śmierć z nudów i starości — powiedział nagle drugi Hudlarianin. — Wyraźnie nadajemy się idealnie do akcji ratowniczej w tych warunkach. Co mamy robić?

— Przepraszam za nieprzemyślane uwagi mojego partnera, Ziemianinie — rzekł pierwszy obcy. — I za niemiłe wrażenie, które mogły wywołać.

— Nie trzeba, wszystko w porządku — odparł MacEwan i zaśmiał się z ulgą, ale zaraz znowu się rozkaszlał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przeprosić z góry Hudlarian za wszystko, co może jeszcze powiedzieć, ale uznał, że to też byłaby strata czasu. Wciągnął ostrożnie powietrze i przeszedł do konkretów: — Stężenie chloru ciągle rośnie, przede wszystkim wkoło pojazdu. Jeden z was powinien usunąć co cięższe szczątki z leżących w pobliżu poszkodowanych i przenieść ich nieopodal wejścia do tunelu prowadzącego na płytę. Gdyby poziom chloru nadal się podnosił, będzie można przenieść ich do samego tunelu. Drugi niech się zajmie rannymi Illensańczykami i przenosi ich do autobusu, który jest wyposażony w śluzę. Miejmy nadzieję, że lżej ranni chlorodyszni zdołają wciągnąć ich do środka i udzielić pierwszej pomocy. Orligianin i ja zajmiemy się resztą rannych i spróbujemy otworzyć drzwi do tunelu. Ki, co tam się dzieje?

Orligianin wrócił z naręczem małych butli i masek tlenowych.

— Wyposażenie przeciwpożarowe — wyjaśnił. — Pułkownik skierował mnie gdzie trzeba, ale to nidiański sprzęt. Maski nie będą pasować zbyt dobrze, niektórym w ogóle nie uda się ich założyć. Chyba że trzymalibyśmy je przyciśnięte do nozdrzy…

— To akurat nas już nie dotyczy — odezwał się pierwszy Hudlarianin. — Ziemianinie, a co zrobimy, jeśli nie mając pojęcia o medycynie obcych, zaszkodzimy komuś podczas niesienia pomocy?

MacEwan przymocował butlę na piersi. Paski były jednak zbyt krótkie, więc tylko jeden założył porządnie na ramię, drugi musiał przytrzymać pod pachą.

— My będziemy mieli ten sam problem — powiedział ponuro.

— Zdamy się zatem na naszą najlepszą ocenę — rzekł drugi Hudlarianin i ruszył w kierunku pojazdu. Pierwszy podążył za nim.

— To jeszcze nie koniec kłopotów — oznajmił Grawlya-Ki, przytroczywszy butlę do uprzęży. — Nie ma łączności i pułkownik nie może przekazać władzom portu, co tu się dzieje. Nie ma też kontaktu ze służbami ratowniczymi. Powiedział, że wejście do tunelu nie otworzy się, dopóki czujniki będą meldować o skażeniu atmosfery w sali. To część systemu bezpieczeństwa mającego zapobiegać przedostawaniu się toksyn na pokład statku czekającego przy terminalu albo w drugim kierunku. Można go wyłączyć z naszej strony, ale tylko za pomocą specjalnego klucza. Powinien go mieć starszy zmiany. Widziałeś go gdzieś?

— Tak — mruknął ponuro MacEwan. — Tuż przed tym wszystkim stał zaraz przy wyjściu. Teraz jest pewnie gdzieś pod autobusem.

Grawlya-Ki jęknął z cicha.

— Pułkownik próbuje nawiązać przez radio łączność z dokującą w pobliżu jednostką Korpusu, aby wejść za jego pośrednictwem do sieci portu, ale jak dotąd bez skutku. Nidiańskie zespoły ratownicze ogarnął chaos i nie słuchają poleceń z zewnątrz. Mimo to prosi o dane, które mógłby przekazać, gdyby udało mu się kogoś złapać. Liczba i stan ofiar, stopień skażenia, najlepsze wejścia dla drużyn ratowniczych. I chce rozmawiać z tobą.

— Ale ja nie chcę rozmawiać z nim — powiedział MacEwan. Nie dysponował informacjami, które pomogłyby sporządzić taki raport, i wolał wykorzystać czas na coś pożyteczniejszego niż jałowe dywagacje. Wskazał na coś, co wyglądało jak szary, skrwawiony worek i poruszało się z lekka, wydając piskliwe dźwięki. — Najpierw tego.

Przenieść rannego Kelgianina nie było łatwo, szczególnie że Orligianin miał tylko jedną wolną rękę. Grawlya-Ki musiał cały czas przytrzymywać swoją maskę, gdyż w ogóle nie pasowała do jego twarzy. Ofiara przypominała gąsienicę o dwudziestu odnóżach pokrytą srebrzystą, brudną od krwi sierścią. Ciało nie było wprawdzie cięższe od ludzkiego, za to całkiem bezwładne. Wydawało się, że nie ma w ogóle szkieletu czy kości, przynajmniej poza częścią głowową, a tylko szerokie obręcze mięśni otaczające poszczególne segmenty tułowia.

W końcu udało im się unieść Kelgianina. MacEwan niósł na wyprostowanych ramionach przednią część tułowia i głowę, a Grawlya-Ki wcisnął sobie ogon rannego pod pachę, jednak podczas wcześniejszych manewrów jedna z ran gąsienicowatego zaczęła krwawić. Na dodatek przejęty MacEwan nie patrzył pod nogi, zaplątał się w resztki zerwanej zasłony i padł na kolana. Krwawienie nasiliło się niepokojąco.

— Powinniśmy coś z tym zrobić — powiedział Orligianin głosem stłumionym przez maskę. — Masz jakiś pomysł?

W trakcie służby wojskowej MacEwan poznał tylko podstawy pierwszej pomocy, gdyż większość obrażeń odnoszonych podczas walk w próżni wiązała się z nagłymi dekompresjami, a na ich skutki rzadko kiedy dawało się coś poradzić. Zresztą nawet ta skromna wiedza dotyczyła wyłącznie jego gatunku. Pamiętał, że krwotok powstrzymuje się, odcinając dopływ krwi za pomocą opaski uciskowej albo nacisku na tętnicę. Naczynia krwionośne Kelgianina przebiegały wprawdzie prawdopodobnie pod skórą, gdyż potężne mięśnie wymagały obfitego zaopatrzenia w życiodajny płyn, ale nie było ich widać z powodu gęstego futra. MacEwan pomyślał, że może tylko zastosować ciasny opatrunek. Nie dysponował wprawdzie niczym, co mogłoby posłużyć za tampon, ale bandaży miał w nadmiarze. Kilka ciągle czepiało się jego nogi.

Uwolnił stopę z tworzywa i wyciągnął dwumetrowy odcinek. Plastik był dość twardy i musiał użyć całej siły, aby go przedrzeć, lecz pasma były dość szerokie — powinny zakryć ranę, i to z kilkoma calami rezerwy. Z pomocą Orligianina założył opatrunek i związał mocno końce.

MacEwan obawiał się, że prowizoryczny bandaż jest za ciasny, a na dodatek zbyt silnie rozpycha na podbrzuszu dwie sąsiednie pary kończyn, dla których taki kąt wygięcia może się okazać szkodliwy. Wolał nie myśleć też, jaki wpływ na ranę mogą mieć brud i kurz, którymi pokryta była taśma.

Te same myśli musiały przebiegać przez głowę Grawlya-Ki, gdyż odezwał się w pewnej chwili:

— Może znajdziemy innego Kelgianina, który będzie wystarczająco przytomny, żeby powiedzieć nam, co robić.

Minęło jednak sporo czasu, nim tak się stało. Mieli wrażenie, że co najmniej godzina, chociaż sprawny ciągle wielki zegar ścienny wskazywał co innego. Na jego tarczy widniał szereg koncentrycznych kręgów z zaznaczonymi jednostkami czasu stosowanymi przez ważniejsze rasy Federacji. Według ludzkiej miary upłynęło ledwie dziesięć minut.

Tymczasem Hudlarianin uniósł kawałki rumowiska przykrywające dwóch Melfian, z których jeden okazał się całkiem przytomny. Nie był ranny, ale nic nie widział podrażniony chlorem i kurzem. Grawlya-Ki uspokoił go kilkoma zdaniami i odprowadził, ciągnąc za gruby wyrostek nieznanego przeznaczenia sterczący z głowy obcego. Drugi Melfianin wydawał głośne, nieprzekładalne dźwięki. Miał pęknięty w kilku miejscach pancerz, a ponadto połamane dwie nogi jednego boku i urwaną trzecią.

MacEwan pochylił się szybko, wsunął ręce pod pancerz między dwiema bezwładnymi kończynami i uniósł Melfianina do normalnej pozycji. Wspierany w ten sposób ranny ruszył powoli. MacEwan wyprowadził go poza obszar zniszczeń i zostawił obok oślepionego chwilowo kolegi.

Nie mając nic więcej do zrobienia, przyłączył się do Hudlarian rozkopujących największy stos szczątków.

Wkrótce dotarli do trzech kolejnych Melfian, którzy okazali się tylko lekko ranni. Skierowali ich w pobliże wejścia do tunelu. Później ujrzeli dwóch sześcionogich Tralthańczyków, którzy prawdopodobnie nie odnieśli obrażeń, ale zatruli się gazem uchodzącym wciąż z uszkodzonego pojazdu. MacEwan i Grawlya-Ki przytknęli im po masce do jednego z nozdrzy i krzyknęli, by zamknęli pozostałe. Prowadząc olbrzymie istoty, musieli uważać, aby ich nie stratowały. Zaraz potem odkopali dwóch Kelgian, z których jeden wykrwawił się już na śmierć przez olbrzymią ranę w boku, drugi zaś miał zmiażdżone pięć tylnych par koń — czyn i nie mógł się poruszać. Był jednak przytomny i pomógł im, usztywniając ciało, kiedy wzięli go na ręce.

Gdy MacEwan spytał go, czy może pomóc opatrzonemu wcześniej pobratymcowi, odparł, że brak mu wykształcenia medycznego i nie potrafi wymyślić nic lepszego ponad to, co już zostało zrobione.

Z czasem udało im się uwolnić z rumowiska jeszcze wielu chodzących, pełzających albo czołgających się rannych. Wszystkich kierowali ku przejściu do rękawa, aż zgromadził się tam spory tłumek istot, z których większość wydawała tylko nieartykułowane jęki bólu. Odgłosy dochodzące z rumowiska były w porównaniu z tą kakofonią dość słabe.

Niestrudzeni Hudlarianie pracowali, ginąc co chwila w tumanach kurzu, jednak trafiali już prawie wyłącznie na zmasakrowane zwłoki, w tym kolejnego zmarłego z upływu krwi Kelgianina, dwóch albo trzech zmiażdżonych Melfian i przygniecionego belką z sufitu Tralthańczyka. Ten ostatni jeszcze się ruszał.

MacEwan obawiał się dotknąć któregokolwiek z rannych, nie chcąc wyrządzić im jeszcze większej krzywdy, ale z drugiej strony czuł, że wielu z nich mógłby pomóc, gdyby tylko wiedział jak. Był coraz bardziej zły na siebie i własną bezużyteczność, a na dodatek chlor zaczynał przenikać mu z wolna przez maskę.

— Ten wydaje się cały — powiedział stojący obok Hudłarianin, unosząc z ciała Tralthańczyka ciężki blat stołu. Olbrzym leżał na boku, a jego sześć nóg drgało lekko. Ani kopulasta głowa, ani kończyny czy okryty grubą skórą tułów nie nosiły śladów obrażeń. — Czyżby tylko zatruł się chlorem?

— Możesz mieć rację — odparł MacEwan. Wraz z Grawlya-Ki przysunął maski do nozdrzy Tralthańczyka, jednak następne minuty nie przyniosły poprawy. Coraz silniej piekły go oczy, mimo że podobnie jak przyjaciel przyciskał teraz jedną ręką maskę do twarzy. — Macie jakieś pomysły? — rzucił ze złością, która brała się wyłącznie z jego bezradności. Czuł odrazę do siebie, że ujawniają przy Hudlarianinie, szczególnie że nie potrafił odróżnić obu obcych. Wiedział, że jeden z nich jest gotów do długich wywodów, byle tylko zachować się jak najuprzejmiej, drugi zaś wykazuje się stosownym dla chwili rozsądkiem. Wkrótce okazało się, że szczęśliwie towarzyszy im ten bardziej rozgarnięty.

— Możliwe, że odniósł obrażenia drugiego boku, tego, na którym leży i którego nie widzimy — powiedział. — Albo chodzi o jeszcze jedno. To masywna istota nawykła do życia w wysokiej grawitacji, podobnie jak my. A dla nas leżenie na boku jest bardzo nieprzyjemne. Możemy pracować w nieważkości, ale jeśli znajdujemy się w polu grawitacyjnym, musi ono być skierowane w dół, w przeciwnym razie szybko dochodzi do znaczących przemieszczeń organów wewnętrznych, co poważnie upośledza nasze funkcje życiowe. Gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę, że Tralthańczycy montują na swoich statkach systemy sztucznej grawitacji z mnóstwem zabezpieczeń i obwodów rezerwowych, co zresztą sprawia, że ich jednostki są tak popularne, dojdziemy do wniosku, że musi im bardzo zależeć, aby nie dochodziło do żadnych wypadków. Ten zaś osobnik…

— Dość spekulacji — przerwał mu drugi Hudlarianin, który właśnie dołączył do gromady. — Podnosimy.

Wyciągnął przednią parę kończyn i wsunął je między podłogę a niewidoczny bok Tralthańczyka. Pozostałe wparł w podłoże tuż przed słabo drgającymi członkami poszkodowanego. MacEwan patrzył, jak macki się napinają i zaczynają drżeć z wysiłku, jednak ciało ani drgnęło. Drugi Hudlarianin przysunął się, by pomóc.

MacEwan był nie tylko zdumiony, ale i zaniepokojony. Widział już, jak jego pomocnicy unosili bez trudu wielkie kawały gruzu i połamane dźwigary. Ich wydłużone kończyny były bardzo sprawnymi i uniwersalnymi manipulatorami. Silne, wyposażone w twardniejące poduszki, na których można było chodzić, oraz w umieszczony po wewnętrznej stronie zespół wyrostków pozwalających na precyzyjne prace. Masa Tralthańczyka odpowiadała mniej więcej masie ziemskiego słoniątka, a mimo to stawiała im opór!

— Czekajcie — rzucił nagle. — Unosiliście już większe ciężary. Tralthańczyk chyba jest uwięziony, może nadział się na jakiś element konstrukcyjny i dlatego nie możecie…

— Nie możemy go ruszyć, ponieważ zużyliśmy sporo energii, a nie byliśmy w stanie się pożywić — wyjaśnił uprzejmiejszy z Hudlarian. — Absorpcja ostatniego posiłku została przerwana na samym początku przez wypadek. Jesteśmy teraz słabi jak niemowlęta, mamy tyle sił co ty i twój przyjaciel. Jeśli jednak podejdziecie z drugiej strony i zaczniecie pchać ku górze, razem może coś zdziałamy.

Chyba to jednak nie ten uprzejmiejszy, pomyślał MacEwan, napierając z Grawlya-Ki na grzbiet Tralthańczyka. Chętnie przeprosiłby Hudlarian za takie bezosobowe traktowanie, jakby byli tylko maszynami ratunkowymi, lecz na razie zajęty był czym innym, a nieustanna walka o oddech nie ułatwiała konwersacji. W odróżnieniu od Hudlarian, on nie potrafił mówić bez wciągania i wydychania powietrza.

Tralthańczyk stanął w końcu, zakołysał się niepewnie na sześciu szeroko rozstawionych nogach i dał się odprowadzić Orligianinowi na miejsce zbiórki ofiar. Chlor i pot drażniły oczy MacEwana, nie widział więc, który z Hudlarian odezwał się po chwili, gotów był jednak uznać, że to ten, który ratował rannych Illensańczyków i przenosił ich do śluzy pojazdu.

— Mam trochę kłopotu z jednym chlorodysznym, Ziemianinie — powiedział. — Nie pozwala się dotknąć. Nie wiem, co zrobić, a trzeba szybko podjąć decyzję. Czy mógłbyś z nim porozmawiać?

Wszyscy ranni leżący wokół pojazdu zostali już usunięci, z wyjątkiem tego jednego Illensańczyka, który nie pozwolił się ruszyć. Wyjaśnił MacEwanowi, że chociaż nie odniósł poważnych obrażeń, jego skafander został rozdarty w dwóch miejscach. Nie były to olbrzymie otwory, dzięki czemu jeden zdołał uszczelnić, zaciskając po prostu materię obiema górnymi kończynami, na drugim zaś się położył. Sytuacja zmusiła go jednak do stopniowego zwiększania ciśnienia we wnętrzu skafandra, tak więc nie wiedział, na ile jeszcze wystarczy mu chloru w butli i czy zaraz nie zacznie się dusić. Mimo to nie chciał, by go ruszano i przenoszono do względnie bezpiecznego autobusu, który też nie był szczelny. Obawiał się, że w trakcie nieuniknionych manewrów zabójczy tlen wedrze mu się do płuc.

— Już wolę się udusić, niż zatruć waszym palącym tlenem — powiedział. — Zostawcie mnie w spokoju.

MacEwan zaklął pod nosem, ale nie próbował niczego robić na siłę. Gdzie są zespoły ratunkowe? — pomyślał. Powinny już tu dotrzeć. Zegar wskazywał, że od wypadku minęło ponad dwadzieścia pięć minut. Zauważył, że usunięto wszystkich gapiów tkwiących przy wewnętrznej ścianie sali. Zamiast nich pojawiła się ekipa nidiańskiej telewizji i jakiś personel, który zachowywał całkowitą bierność. Na zewnątrz widać było podjeżdżające ciężkie pojazdy i kręcących się tu i ówdzie Nidiańczyków z plecakami i w hełmach. Załzawione oczy i zwisające wszędzie płachty plastiku nie pozwalały dojrzeć nic więcej.

MacEwan wskazał nagle na pasma tworzywa.

— Jeśli mogę was prosić, zerwijcie jedno pasmo i owińcie nim Illensańczyka — powiedział do Hudlarian. — Wygładźcie tworzywo, aby przylegało jak najdokładniej do jego skafandra, i usuńcie możliwie najwięcej powietrza. Zaraz do was wrócę.

Czym prędzej obszedł pojazd, zmierzając do miejsca, gdzie leżał martwy Illensańczyk. Jego ciało było już całkiem niebieskie i zaczynało się rozpadać. Unikając go wzrokiem, MacEwan odszukał zapięcia butli z chlorem. Minęło jednak kilka minut, zanim odczepił butlę od instalacji, i w tym czasie dotknął parokrotnie ciała Illensańczyka. Poddawało się niczym zbutwiałe drewno. Już wcześniej wiedział, że tlen jest dla chlorodysznych wysoce niebezpieczny, ale teraz naprawdę zrozumiał lęk rannego przed transportem w nieszczelnym skafandrze.

Gdy wrócił, Grawlya-Ki wygładzał plastikową okrywę wkoło Illensańczyka, Hudlarianie zaś stali kilka kroków dalej.

— Nasze ruchy stały się nieco nieskoordynowane i chlorodyszny obawiał się, że na niego upadniemy — wyjaśnił przepraszająco jeden z nich. — Jeśli jest jeszcze coś, co moglibyśmy zrobić…

— Na razie nic — odparł MacEwan.

Otworzył zawór butli i wsunął ją szybko pod plastik, jak najbliżej rannego. To trochę chloru w powietrzu nie zrobi już różnicy, pomyślał. I tak otoczenie pojazdu praktycznie nie nadawało się dla tlenodysznych. Przycisnął maskę mocniej do twarzy i zaczerpnął ostrożnie głęboki haust powietrza. Miał coś do powiedzenia Hudlarianom.

— Przepraszam, że nie doceniłem tego, ile tu zrobiliście — zaczął. — Obecnie jednak więcej już nie pomożecie. Idźcie, proszę, spryskać się substancją odżywczą. Okazaliście wielki altruizm, za co jestem wam, podobnie jak wszyscy tutaj, niewymownie wdzięczny. Hudlarianie ani drgnęli. MacEwan zaczął obkładać krawędzie płachty cięższymi kawałkami gruzu, a Orligianin, który błyskawicznie zorientował się, o co chodzi, zajął się tym samym. Niebawem plastik był porządnie przyciśnięty do podłogi i gaz z butli zaczął wydymać prowizoryczny namiot. Hudlarianie jednak nadal nie odchodzili.

— Pułkownik znowu do ciebie macha — zauważył Grawlya-Ki. — Niecierpliwi się coraz bardziej.

— Nie możemy w tej chwili skorzystać z naszych zraszaczy — powiedział jeden z Hudlarian, zanim MacEwan zdążył się odezwać. — Wraz z pokarmem zaabsorbowalibyśmy trujący gaz. Dla naszego gatunku chlor jest zabójczy nawet w śladowych ilościach. Przyjmowanie składników odżywczych może się odbywać tylko w sprzyjającej atmosferze lub w próżni.

— Cholera jasna! — zaklął MacEwan. Pomyślał wprawdzie, że powinien powiedzieć coś więcej tym istotom, które z podziwu godnym poświęceniem ratowały poszkodowanych, choć wiedziały, że mają ograniczone siły — ale nic nie przyszło mu do głowy. Na dodatek Hudlarianie nie zająknęli się wcześniej, że niebawem sami mogą mieć problemy… Spojrzał bezradnie na Ki, jednak oblicze Orligianina zakrywała przytrzymywana dłonią osobliwie mała maska.

— Zagłodzenie objawia się u nas gwałtownie, podobnie jak u płucodysznych brak powietrza — dodał drugi Hudlarianin. — Przypuszczam, że przed upływem ośmiu naszych małych jednostek czasu stracimy przytomność, a potem umrzemy.

MacEwan spojrzał na koncentryczne kręgi zegara. Chodziło o mniej więcej dwadzieścia ziemskich mi — nut. Musieli znaleźć jakiś sposób, aby otworzyć przejście do rękawa.

— Idźcie prosto do drzwi i oszczędzajcie siły. Poczekajcie tam razem z innymi, aż… — Urwał i spojrzał na Orligianina. — Ki, lepiej też do nich dołącz. Tu jest dość chloru, żeby zbielało ci futro. Rozdawaj maski i…

— Pułkownik — przypomniał mu Grawlya-Ki, oddalając się w ślad za Hudlarianami.

MacEwan machnął ręką na znak, że pamięta, ale nim zdążył się ruszyć, usłyszał stłumiony przez warstwę tworzywa głos Illensańczyka.

— To był genialny pomysł, Ziemianinie — powiedział wolno chlorodyszny. — Mam teraz wkoło wystarczająco dobrą atmosferę, żeby naprawić skafander i przetrwać do przybycia naszej ekipy ratunkowej. Dziękuję.

— Do usług — odparł MacEwan i zaczął torować sobie przez rumowisko drogę do ściany, za którą widział gestykulującego żywo pułkownika. Był kilka jardów od celu, gdy Kontroler wskazał na swoje ucho i po — stukał knykciami w dzielącą ich przezroczystą przegrodę. MacEwan posłusznie odpiął maskę z jednej strony i przycisnął głowę do tworzywa. Ledwie co do niego docierało, chociaż sądząc po purpurze oblicza, pułkownik musiał naprawdę krzyczeć.

— Tylko słuchaj, MacEwan, i nie próbuj na razie odpowiadać — wywrzeszczał Kontroler. — Wyciągniemy was stamtąd za piętnaście, góra dwadzieścia minut. Za dziesięć będziecie mieli świeże powietrze. Pomoc medyczna jest już w drodze. Cała planeta wie, co się tu stało, bo telewizja była na miejscu, żeby pokazać waszą deportację. No i mają temat. Przekazują dzięki swoim czułym mikrofonom i translatorom każde słowo, które się tu wypowiada, a władze robią co mogą, aby przyspieszyć akcję ratunkową…

Stojący po drugiej stronie pomieszczenia Grawlya-Ki machał nad głową swoją maską z butlą. Gdy był już pewien, że przyjaciel na niego patrzy, odrzucił jedno i drugie. Reszta zgromadzonych przy wyjściu też była bez masek. MacEwan zrozumiał, że zapas powietrza w butlach się wyczerpał, i pomyślał, na jak długo jeszcze jemu wystarczy tlenu.

Wyposażenie zaprojektowano na potrzeby niewielkich Nidiańczyków, których płuca miały o połowę mniejszą pojemność niż u Ziemian. Poza tym wiele tlenu zmarnowało się podczas przekazywania masek kolejnym ofiarom, a futro na twarzy Orligianina zmniejszało szczelność maski przy brzegach, szczególnie że Grawlya-Ki zwiększył ciśnienie, by uchronić się przed przenikaniem chloru.

Pułkownik też widział poczynania Ki i musiał dojść do identycznego wniosku jak MacEwan.

— Powiedz im, żeby wytrzymali jeszcze kilka minut! — krzyknął. — Nie możemy wyciąć otworu w ścianie, bo zbyt wielu jest tu nie chronionych ludzi. Ten plastik jest bardzo wytrzymały i wymaga użycia specjalnych palników o bardzo wysokiej temperaturze. Nie zdołamy sprowadzić ich tak szybko. Poza tym wydziela mnóstwo toksycznych gazów, przy których chlor byłby tylko lekkim smrodkiem. Chcą więc dostać się do was dziurą wybitą przez autobus. Między jego karoserią a ścianą jest teraz ledwie parę cali prześwitu, ale wycofają go i wtedy was wyciągniemy. Na zewnątrz czekają już lekarze… MacEwan zaczął bić pięścią i kopać w ścianę, żeby zwrócić na siebie uwagę pułkownika. Oddychał przy tym głęboko, by móc wykrzyczeć kilka zdań. Przysunął usta jak najbliżej tworzywa.

— Nie! Prócz jednego, wszyscy ranni Illensańczycy są w pojeździe, a ten jest uszkodzony i puszcza chlor wszystkimi spawami. Jeśli zaczniecie go wyciągać, najpewniej się rozpadnie i pasażerowie zostaną wystawieni na działanie powietrza. Widziałem, co kontakt z tlenem zrobił z jednym z nich.

— Ale jeśli nie wyciągniemy szybko tlenodysznych, wszyscy zginą — odparł pułkownik. Jego twarz nie była już czerwona, lecz trupioblada.

MacEwan widział niemal, jakie myśli przemykają mu przez głowę. Jeśli autobus z chlorodysznymi rzeczywiście pęknie, illensańskie władze nie będą zachwycone. Ale jeśli nie zadziałają szybko, niezadowolenie wyrażą rządy Tralthy, Kelgii, Melfu, Orligii i Ziemi.

Takie zdarzenia bywały powodami międzygwiezdnych wojen.

Przy telewizji transmitującej wszystko na żywo i przekazującej każde wypowiedziane w środku słowo, z przerażonymi krewnymi i przyjaciółmi zagrożonych, którzy obserwowali akcję zza ściany, oceniali wszystko i na wszystko żywo reagowali, nie było najmniejszej szansy na wyciszenie sprawy albo dyplomatyczne załagodzenie skutków. Tymczasem trzeba było podjąć prostą i tragiczną zarazem decyzję: poświęcić życie siedmiu lub ośmiu chlorodysznych, by uratować trzykrotnie więcej innych istot, albo poświęcić tlenodysznych dla ocalenia Illensańczyków.

MacEwan nie potrafił wziąć na siebie tej odpowiedzialności. Podobnie blady i spocony Kontroler uwięziony w swoim gabinecie.

W końcu MacEwan załomotał w ścianę.

— Otwórzcie zewnętrzne wejście do tunelu! Jeśli trzeba, wysadźcie je. Dajcie jakieś wentylatory albo dmuchawy, żeby doprowadzić powietrze od strony statku i odsunąć chlor. Potem wprowadźcie do tunelu ekipy ratownicze i otwórzcie nasze drzwi. Przecież na pewno można jakoś oszukać ten system, spiąć na krótko albo co…

Zastanawiał się, jak daleko jest od wejścia do wylotu rękawa. Przy nieczynnym ruchomym chodniku samo pokonanie tunelu może potrwać dość długo. Nie wiadomo też, czy w porcie są materiały wybuchowe. Być może znalazłyby się na okręcie Korpusu, ale ich sprowadzenie zajęłoby nieco czasu, a im zostały już tylko minuty.

— System bezpieczeństwa wyłącza się z waszej strony — przerwał mu pułkownik. — Drugi koniec przejścia jest za blisko statku, żeby użyć ładunków. Liniowiec musiałby najpierw wystartować, a to długa procedura. System wyłączyć można tylko specjalnym kluczem, który nosi szef personelu odlotów. Klucz otwiera osłonę zakrywającą panel kontrolny drzwi. Osłona jest przezroczysta i nietłukąca. To zwykły środek bezpieczeństwa. W tak dużym porcie kosmicznym skażenie może być śmiertelnie niebezpieczne, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę, czym oddychają niektórzy obcy. Chlor nie jest jeszcze najgorszy…

MacEwan uderzył ponownie w ścianę.

— Nidiańczyk z kluczem leży gdzieś pod autobusem, którego nie możemy ruszyć. Ale kto powiedział, że tej osłony nie da się stłuc? Mamy tu mnóstwo prętów, kawałków mebli. Jeśli nie zdołam rozbić osłony, spróbuję ją podważyć albo odłupać. Proszę się dowiedzieć, co powinienem potem zrobić z panelem kontrolnym.

Pułkownik już o tym pomyślał i zdążył wypytać Nidiańczyków. Dla uniknięcia przypadkowego uruchomienia przez obcych panel kontrolny miał sześć zagłębionych mocno przycisków, które należało wdusić w określonej kolejności. MacEwan musiał zrobić to jakimś szpikulcem, gdyż otwory były za małe dla jego palców. Wysłuchał cierpliwie instrukcji, pokiwał głową na znak, że zrozumiał, i wrócił do pozostałych.

Grawlya-Ki słyszał część jego głośnej rozmowy z Kontrolerem i wyszukał już dwa kawałki metalu. Próbował właśnie jednym z nich rozbić osłonę. Pręt był twardy, ale za lekki, przez co odbijał się nieustannie albo obsuwał, nie zostawiając śladu na plastiku.

Cholerni Nidiańczycy i ich supertwarde wynalazki! — wściekł się MacEwan. Próbował podważyć osłonę, jednak szczelina między nią a obudową była prawie niewidoczna, zawiasy zaś wpasowane tak idealnie w postument, że nic nie wystawało.

Orligianin nic nie mówił, bo zanosił się kaszlem, a łzawiące od chloru oczy sprawiały, że coraz częściej nie trafiał w ogóle w konsolę. MacEwan też zaczynał odczuwać już brak powietrza. Jego butla musiała być prawie pusta i nie zapewniała właściwego ciśnienia, przez co zasysał pod brzegami maski skażone powietrze.

Pozostałymi też zdawał się targać kaszel, jakby bliscy byli uduszenia. Spazmatyczne ruchy pogarszały dodatkowo ich stan. Tylko dwóch Hudlarian zachowywało się spokojnie — stali na swoich sześciu odnóżach utrzymujących ich ciała ledwie kilka cali nad podłogą. MacEwan uniósł się na palcach, wyprostował ręce i opuścił pręt najsilniej, jak potrafił.

Jęknął z bólu, gdy narzędzie napotkało zdecydowany opór. Pręt wypadł mu z dłoni. Zaklął ponownie i bezradnie się rozejrzał.

Pułkownik obserwował go przez ścianę swego gabinetu, przez sąsiednią zaś wpatrywały się weń kamery nidiańskiej telewizji. Kurz opadł już na tyle, że widać było stojące przed budynkiem ekipy z ciężkimi holownikami. Czekali tylko na sygnał MacEwana, aby wyciągnąć autobus. W kilka minut wszyscy tlenodysz — ni znaleźliby się wtedy pod opieką lekarzy.

Jednak jak zareagują na to Illensańczycy? Byli zaawansowani technologicznie, zamieszkiwali wiele światów, które skolonizowali, przystosowując je do swoich potrzeb. Nie wiedziano o nich zbyt wiele, bo chociaż nikt nie podróżował tyle co oni, mało kto odwiedzał ich planety ze względu na niebezpieczne i niemiłe środowisko. Kogo obarczą odpowiedzialnością za wypadek i śmierć pobratymców? Nidiańczyków? A może wszystkich tlenodysznych, jeśli tylko oni ocaleją?

Ale jeśli nikt niczego nie zrobi, nie podejmie decyzji, patrząc jedynie na śmierć tlenodysznych, jakie stanowisko zajmą Kelgia, Traltha, Melf, Orligia i Ziemia?

Zapewne nie rzucą się na Illensańczyków, nie zaczną też wojny z powodu tego incydentu. Nie dojdzie do oficjalnych wrogich wystąpień. Zasiane zostanie jednak ziarno konfliktu, i to niezależnie od tego, która grupa przeżyje. Stanie się tak nawet wówczas, gdy wszyscy zginą. A przecież nikt niczego tu nie planował, był to tylko mało prawdopodobny zbieg okoliczności, wypadek, któremu trudno było zapobiec. Choć zapewne byłoby to możliwe…

Przecież nawet nagłemu zasłabnięciu kierowcy autobusu dałoby się zapobiec, kontrolując lepiej stan zdrowia personelu naziemnego. Czysty pech sprawił, że zdarzyło się to akurat w takiej chwili, a nazbyt sztywno zaprojektowany system bezpieczeństwa dopełnił reszty. Jednak za większość ofiar miały odpowiadać ignorancja i strach, pomyślał ze złością MacEwan. Bezsensowny lęk i nadmiar źle rozumianej uprzejmości nie pozwalały bowiem poprosić obcych o instruktaż udzielania pierwszej pomocy.

Obok klęczał i zanosił się kaszlem Grawlya-Ki, nie wypuszczając metalowego pręta z dłoni. W każdej chwili pułkownik mógł dać sygnał do rozpoczęcia akcji, a wszystko przez to, że znajdujący się w centrum wydarzeń Ziemianin był zbyt wielkim tchórzem, by zrobić to samemu. Niemniej cokolwiek Kontroler postanowi, i tak będzie to zły wybór. MacEwan przysunął się do jednego z nieruchomych Hudlarian i pomachał mu ręką przed wielkimi, szeroko rozstawionymi oczami.

Przez kilka dłużących się sekund nie było żadnej reakcji. MacEwan zaczął się obawiać, że obcy już umarł, lecz w końcu Hundlarianin się odezwał:

— O co chodzi, Ziemianinie?

MacEwan chciał zaczerpnąć powietrza, ale odkrył, że nie ma już czym oddychać. Na moment ogarnęła go panika i o mało co odetchnąłby przez usta. Na szczęście w porę się powstrzymał. Wskazał konsolę.

— Możesz to otworzyć? — spytał dzięki powietrzu, które miał jeszcze w płucach. — Trzeba tylko wyłamać pokrywę. Wiem, co zrobić potem.

Desperacko starał się nie wciągnąć skażonego chlorem powietrza do coraz bardziej obolałych płuc, a tymczasem Hudlarianin wysunął powoli mackę i owinął ją wokół kopułki. Ześliznęła się po gładkiej powierzchni. Druga próba również skończyła się niepowodzeniem, obcy cofnął więc kończynę i dźgnął tworzywo ostrą, twardą jak stal szpatułką. Na osłonie pojawiła się mała rysa, ale kopułka nie pękła. Hudlarianin spróbował wziąć większy zamach.

MacEwanowi huczało w głowie. Nigdy jeszcze nie słyszał równie ogłuszającego dźwięku. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Niezdarnie zerwał z siebie koszulę, zwinął ją i przycisnął do ust w nadziei, że spełni funkcję prowizorycznego filtra. Drugą ręką przytrzymywał maskę, żeby chronić choć oczy. Odetchnął ostrożnie i udało mu się nie rozkaszleć. Hudlarianin cofał wciąż odnóże.

Tym razem jego macka uderzyła niczym taran i osłona, konsola, a nawet wspornik rozpadły się na kawałki.

— Przepraszam za niezgrabność — powiedział powoli obcy. — Brak pożywienia osłabia moją zdolność oceny…

Urwał, gdy nagle nad ich głowami rozbrzmiał podwójny, łagodny sygnał i drzwi do tunelu stanęły otworem. Omyła ich ożywcza fala chłodnego, świeżego powietrza, a z głośników rozległ się nagrany głos: „Prosimy pasażerów o wejście na ruchomy chodnik i przygotowanie kart pokładowych do kontroli”.

Dwaj Hudlarianie znaleźli jeszcze dość sił, aby przenieść na chodnik najciężej rannych, po czym zaczęli spryskiwać się nawzajem substancją odżywczą, pomrukując coś przy tym nieartykułowanie. Z głębi tunelu nadciągali już pierwsi nidiańscy ratownicy z depczącymi im po piętach lekarzami różnych ras, w tym parą Illensańczyków.

* * *

Wypadek opóźnił odlot tralthańskiego liniowca o sześć godzin. Przez ten czas lżej poszkodowani zostali opatrzeni i załadowani na pokład, innych zaś rozlokowano w specjalistycznych szpitalach w mieście, gdzie mieli pozostać pod opieką lekarzy swoich gatunków. Z poczekalni wyciągnięto opróżniony autobus i wiatr swobodnie wpadał przez dziurę wybitą w szklanej ścianie.

Grawlya-Ki, MacEwan i pułkownik stali obok wejścia do tunelu. Wielopierścieniowy zegar nad ich głowami pokazywał, że do startu zostało niecałe pół godziny.

Kontroler trącił nogą fragment zniszczonej konsoli.

— Mieliście szczęście — powiedział, nie podnosząc wzroku. — Wszyscy mieliśmy szczęście. Aż boję się myśleć, z jakimi reperkusjami mielibyśmy do czynienia, gdybyście ich stąd nie wyprowadzili. Ale z pomocą Hudlarian udało wam się uratować wszystkich oprócz pięciu, którzy zginęli w samym wypadku. — Roześmiał się w sposób zdradzający, że napięcie jeszcze go nie opuściło. — Lekarze mówią, że niektóre wasze pomysły zjeżyły im włos na głowie, takie były proste, ale nikogo nie zabiliście, a w paru przypadkach uratowaliście rannym życie. Na dodatek zrobiliście to na oczach całej planety i wszystkich przebywających tu gości z innych światów. Pokazaliście tym samym, jak bardzo zależy wam na budowie szczerych kontaktów między różnymi gatunkami. Tego nikt nie zapomni. Znowu jesteście bohaterami i sądzę… a właściwie jestem, kurna, pewien… że wystarczy jedno wasze słowo, a władze Nidii cofną nakaz deportacji.

— Wracamy do domów — powiedział stanowczo MacEwan. — Na Orligię i Ziemię.

Pułkownik zmieszał się jeszcze bardziej.

— Rozumiem, że ta nagła zmiana nastawienia może budzić w was mieszane uczucia, ale teraz są wam wdzięczni. Wszyscy, Nidiańczycy i inni, zabiegają o wywiady i tym razem na pewno was wysłuchają. Jeśli jednak zależy wam na jakichś oficjalnych przeprosinach, mogę to zorganizować…

MacEwan pokręcił głową.

— Odlatujemy, bo znaleźliśmy odpowiedź. Wiemy już, jak rozwiązać dręczący nas problem. Dostrzegliśmy obszar wspólnych interesów wszystkich istot rozumnych Federacji. Mamy pomysł na program, który z chęcią zaakceptują. Nie dostrzegliśmy tego wcześniej, chociaż to takie proste — dodał z uśmiechem. — Oczywiście realizacja tego planu będzie ponad siły dwóch starych weteranów, którzy przejedli się już ludziom. Nie obejdzie się bez zaangażowania organizacji w rodzaju waszego Korpusu Kontroli oraz zasobów i środków technicznych co najmniej pół tuzina planet.

Całość pochłonie więcej pieniędzy, niż potrafię sobie wyobrazić, i naprawdę sporo czasu…

W miarę jak mówił, dostrzegł dziwne poruszenie wśród ekipy telewizyjnej, która stała z boku w nadziei, że uda jej się porozmawiać chwilę z bohaterami. Zgody na wywiad nie otrzymali, ale nagrali ich rozmowę z pułkownikiem. Gdy Orligianin i Ziemianin odwrócili się i ruszyli do tunelu, kamery zarejestrowały, jak najwyższy oficer Korpusu na Nidii stanął na baczność i zasalutował z namaszczeniem. W oczach MacEwana widać było dziwny blask, ale jego oblicze pozostawało jak zawsze nieodgadnione.

* * *

Czasu upłynęło więcej, niż przewidywały najostrożniejsze nawet szacunki. Pierwotne, skromne raczej plany zmieniano po wielekroć, gdyż nie było prawie dziesięciolecia, w którym nie odkryto by nowego gatunku istot rozumnych. Te naturalną koleją rzeczy wstępowały do Federacji i deklarowały udział w przedsięwzięciu. Ostateczny projekt przewidywał więc budowę struktury tak wielkiej i tak złożonej, że do jej powstania przyczynić musiały się setki światów. Powstałe na nich sekcje zostały przetransportowane w częściach na obszar budowy, gdzie składano je mozolnie.

To, co pojawiło się z czasem w Sektorze Dwunastym galaktyki, było szpitalem. Największym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska wszystkich form życia, które zamieszkiwały Federację, począwszy od żyjących w wiecznym mrozie metanowców, przez zwykłych tleno— i chlorodysznych, po istoty żywiące się twardym promieniowaniem.

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego był swoistym cudem inżynierii i psychologii stosowanej. Jego utrzymaniem, zaopatrzeniem i administrowaniem zajmował się Korpus Kontroli, jednak nie było tu częstych gdzie indziej tarć między cywilnymi a mundurowymi pracownikami. Nie notowano także poważniejszych konfliktów wśród dziesięciotysięcznego personelu medycznego, który rekrutował się spośród ponad sześćdziesięciu gatunków mających własne przyzwyczajenia, kierujących się odmiennymi filozofiami życiowymi i roztaczających rozmaite miazmaty.

Łączyło go — przejawiane niezależnie od wielkości, kształtu czy liczby kończyn — pragnienie niesienia pomocy tym, którzy jej potrzebowali.

W wielkiej stołówce przeznaczonej dla ciepłokrwistych tlenodysznych umieszczono tuż przy wejściu małą plakietkę. Kelgianie, Ianie, Melfianie, Nidiańczycy, Orligianie, Dwerlanie, Tralthańczycy i Ziemianie, zarówno ci z personelu medycznego, jak i technicznego, rzadko kiedy mieli czas spojrzeć na wyryte na niej nazwiska. Zwykle byli zbyt zajęci zamawianiem potraw, wymienianiem uwag i ploteczek albo spożywaniem posiłków przy stołach zaprojektowanych dla przedstawicieli całkiem innej rasy — przy panującym nieustannie w stołówce rozgardiaszu każdy siadał bowiem, gdzie tylko mógł. Ale Grawlya-Ki i MacEwan na pewno byliby zadowoleni.

Загрузка...