Ta historia zaczęła się w Hez-hezronie i tam właśnie musiała się zakończyć. Do domu Lonny weszliśmy wczesnym rankiem. Ja, Kostuch, bliźniacy i trzech inkwizytorów w ciemnych płaszczach. Kiedy nas zobaczyła, krew odbiegła jej z twarzy.
– Mordimer – powiedziała głuchym głosem.
– Mordimer Madderdin w imieniu Inkwizycji – rzekłem. – Twój dom, córko, zostanie poddany inspekcji.
– Ja nic nie zrobiłam – powiedziała z rozpaczą w głosie. – Wiesz o tym, Mordimer!
– Przynależność do Kościoła Czarnego Przemienienia, obmierzłej sekty heretyków, to twoim zdaniem nic? – zapytałem. – A skupowanie dziewic w celu poddawania ich świętokradczym obrządkom? Nie mówiąc już o sprofanowanych relikwiach i heretyckich amuletach, które znajdziemy w twoim domu.
– Powiedziałeś, że jeśli stoisz po jednej strony barykady, a kto inny po drugiej, to można podjąć tylko jedną słuszną decyzję. I ja stanęłam po twojej stronie, Mordimer! Pomogłam ci!
– Nic ci nie obiecywałem, Lonna – wzruszyłem ramionami. – Takie jest życie. Pełne niegodziwości. Zresztą sama o tym najlepiej wiesz. W końcu to ty, perełko, wydałaś mnie ludziom kardynała. Łatwo było myśleć, że uprzykrzony Madderdin nigdy nie opuści już Gomollo, prawda? Ale zapomniałaś o nieoczekiwanym, perełko. O tym, że Goliat nie zawsze zwycięża Dawida. W końcu Mądra Księga mówi: „Albowiem Bóg jest sędzią. Tego poniża, a owego podwyższa”.
Lonna patrzyła na mnie i milczała. Bardzo dobrze, bo nie było nic do powiedzenia.
Kostuch zbliżył się do mnie i widziałem jego wygłodniałe oczy.
– Mogę, Mordimer? – zapytał pokornie.
– Możesz, Kostuch, ale ona ma przeżyć – odparłem.
Był jak wdzięczny psiak, kiedy porywał ją, i bezwolną, zrozpaczoną i oniemiałą prowadził na górę, do komnat. Potem słyszeliśmy przez dłuższy czas jej krzyk, ale później ten krzyk umilkł. Kiedy inkwizytorzy ją zabierali, miała zakrwawione uda, porwaną suknię i pustkę w oczach.
W dwie godziny potem otoczyliśmy dom Hilgferarfa. Przyjął nas zimno, spokojnie, i tak, jak my, wiedział, że jest już martwy.
– Nie trzeba było mnie oszukiwać, panie Hilgferarf – powiedziałem. – Dziewice z południa miały być wspólnym prezentem pana i Bulsaniego dla Diabła z Gomollo i jego gości, prawda? Pan dawał gotówkę, a prałat dojście do kardynała. Ale Bulsani postanowił pana przechytrzyć, czyż nie tak, i wręczyć prezent tylko we własnym imieniu? Wynajął mnie pan, doskonale wiedząc, gdzie jest Bulsani. Co to miało być? Próba?
– Nie. Nie wiedziałem, że Bulsani kupił dziewczyny, dopóki mi pan o tym nie powiedział. Przypuszczałem tylko, że mógł to zrobić.
– Tak, tak, wysoko grał nasz prałat. Tak jak i pan – powiedziałem serdecznie.
– To prawda – rzekł Hilgferarf. – O co jestem oskarżony?
– O herezję, łamanie zasad świętej wiary, spisek, profanację relikwii, rytualne morderstwa, przynależność do sekt nie usankcjonowanych przez Kościół – powiedziałem – i o co pan jeszcze tylko chce.
– Dlaczego mi to pan robi, Madderdin?
– Aby układanka pasowała – rzekłem. – Kardynałowie i ladacznica, poważany kupiec i słynący z frywolnego życia prałat. Wszyscy są heretykami, a to oznaczy, że herezja może być wszędzie. Tu i tam. W domu twojego sąsiada i w kościele twojego proboszcza. Może nawet w głowie twojej żony. Trzeba było zajmować się handlem, panie Hilgferarf, a nie mieszać do polityki. I niech pan pomyśli, kto był pańskim wspólnikiem, bo takie pytania pan na pewno usłyszy. A wtedy trzeba będzie odpowiadać szybko i logicznie, jeśli nie chce pan cierpieć ponad miarę.
– Mam przyjaciół – powiedział blady, nie wierząc we własne słowa.
Skinąłem mu głową i przywołałem skinieniem inkwizytorów. Wyszedłem, kiedy zakładali mu kajdany. Był już przecież martwy, a martwi ludzie nie mają przyjaciół.
Być może spytacie, co czuję, pozostawiając za sobą trupy? Co czuję, wiedząc, że sześciu kardynałów, Lonna, Hilgferarf, dworzanie i żołnierze kardynała Gomollo są martwi? Niektórzy zresztą jeszcze żyją. Ich serca biją ze strachu, ich gardła wydają okrzyki bólu, ich płuca duszą się w chrapliwym oddechu, ich mózgi starają się wymyślić historie, które zaspokoją ciekawość spokojnych ludzi w ciemnych płaszczach. Schodzę czasami tam, na dół. Do mrocznych piwnic, których ściany tętnią bólem i strachem. Widziałem Lonnę, widziałem Hilgferarfa i widziałem kardynałów. Pozbawieni godności i purpury wili się u stóp inkwizytorów, oskarżając samych siebie i swych towarzyszy. Nie odczuwam radości, ale nie odczuwam też smutku. Ci ludzie już teraz wierzą, że byli heretykami, spiskującymi przeciw Kościołowi i świętym zasadom naszej religii. A jeśli uwierzyli we własną zdradę, to znaczy, że ta zdrada była zawsze w głębi ich serc. Bo człowiek uczciwy nigdy nie straci zaufania do własnej prawości.
Jedyne, kogo mi żal, to sześciu dziewic z południa. Kazałem zabić je Kostuchowi i bliźniakom, a ich ciała ułożyć w wyrysowanych czarną kredą kręgach, potem podciąć żyły i krew zlać do szklanych retort. Kazałem na ich piersiach i brzuchach wypisać tajemne symbole, a między nogi włożyć odwrócone krzyże. Wiedziałem, że ten widok wystarczy, by inkwizytorzy z Hez-hezronu poczuli się jak gończe psy na tropie. Wiedziałem też, że będzie to powód aresztowania sześciu kardynałów-spiskowców, zwłaszcza iż do Hez-hezronu dotarły wieści o spisku knutym przy okazji heretyckich praktyk. Tak więc czuję trochę żalu. Pociesza mnie tylko jedno: wszyscy jesteśmy winni w oczach Boga, a pytaniem jest jedynie czas i wymiar kary. Tak powiedział mój Anioł, a ja nie znajduję powodów, by nie wierzyć jego słowom. I wierzę też, że mój czas nieprędko nadejdzie, a kara nie będzie surowa nad miarę.