Dla słabych stałem się jak słaby by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla wszystkich, by ocalić przynajmniej niektórych.
Św. Paweł, I List do Koryntian
Dlaczego człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do złego? Ba, moi mili, nie mnie odpowiadać na to pytanie. Wiem tylko, że ja przyzwyczaiłem się do Hez-hezronu. Do smrodu rynsztoków, do spienionej wody w rzece, gdzie ławice ryb widziało się tylko, kiedy wędrowały brzuchami do góry, do cienkiego wina i pluskiew w łóżku. Nienawidziłem tego miasta i nie miałem sił, by je opuścić. Cóż, stałem się szczurem portowym, małym padlinożercą, pochłaniającym gnijące mięso. Jak widzicie, nie miałem wielkiego wyobrażenia o swej pracy. A przynajmniej nie miałem go w upalne, bezwietrzne dni, kiedy uliczki Hez-hezronu spowijał niewyobrażalny całun smrodu. Dlaczego nie wybrałem spokojnego życia na prowincji, gdzie jako przedstawiciel Świętego Officjum, w jednym z małych miasteczek, zajmowałbym się chędożeniem dziewek, popijaniem z miejscowymi notablami i popuszczaniem pasa? Znałem inkwizytorów, których bez reszty pochłaniały właśnie takie bogobojne zajęcia. Przyjeżdżali potem do Hez-hezronu na tydzień czy dwa, spasieni i zadowoleni z siebie, opowiadając, jak miło płynie życie z dala od kłopotów wielkiego miasta. A wasz uniżony sługa w tym czasie musiał wdychać odór rynsztoków i trudzić się w pocie czoła dla Jego Ekscelencji biskupa, który potrafił być bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy chwytały go ataki podagry.
Owszem, miło mieć licencję wydaną przez samego biskupa Hez-hezronu (to człowieka nobilitowało w wielu oczach), ale jeszcze milej nie mieć obowiązków i wiecznych kłopotów z gotówką. Mogłem, co prawda, zamieszkać w oficjalnej siedzibie Inkwizytorium i spać w chłodnym, czystym dormitorium, ale wtedy kwaterę musiałbym dzielić z innymi inkwizytorami. A poza tym codzienne modły: w południe, o zachodzie słońca, o północy i na jutrznię, nie były dla mnie. Tak samo jak wino z wodą rozcieńczane w proporcji jeden do trzech i cienka kaszka z byle jaką omastą. Z dwojga złego już wolałem pocić się i wdychać smród we własnej kwaterze. Bo nie znałem zbyt wielu inkwizytorów, którzy brak pieniędzy uważaliby za cnotę. I nie znałem również zbyt wielu takich, dla których przemieszkiwanie w dormitorium byłoby szczytem marzeń.
Teraz leżałem na nędznym łóżku w karczmie Pod Bykiem i Ogierem i, zachowując stoicki spokój, dawałem się żreć pluskwom oraz wszom. Było tak duszno, że czułem, jakbym wdychał powietrze przez cuchnącą, mokrą szmatę. Obok na stoliku stał dzbanek pełen cienkiego i ciepłego już wina, a mnie nawet nie chciało się sięgnąć po niego ręką. Leżałem i rozmyślałem nad marnością ludzkiego życia, kiedy usłyszałem na korytarzu ciężkie kroki. Przeraźliwie skrzypnął jeden z czterech schodków, między moimi drzwiami a korytarzem, po czym ktoś zatrzymał się w progu i chwilę chrapliwie dyszał. A potem rozległo się pukanie. Nawet nie chciało mi się na nie odpowiadać. Zwykłe powiedzenie „wejść” albo „kto tam?” przekraczało siły waszego uniżonego sługi. Wydałem więc z siebie tylko jakiś nieartykułowany odgłos i widać musiał on zostać wzięty za zachętę, bo drzwi rozwarły się i w progu zobaczyłem mężczyznę, którego ciało, a w zasadzie cielsko, zasłaniało cały prześwit we framudze.
– O, na miecz Pana naszego – mruknąłem do siebie, a raczej zaszeptałem, ledwo poruszając ustami, bo nawet mruczeć mi się nie chciało.
Przybysz był naprawdę ogromny. Potężne, rudo owłosione brzuszysko wylewało mu się zza wełnianych spodni i wisiało niemal do wysokości przyrodzenia. Miał czerwone, obwisłe policzki i podbródek niemal zrośnięty z szyją. Jego kark był co najmniej tak szeroki, jak mój tyłek. W dodatku nieznajomy był cały zlany potem i przeraźliwie cuchnął. Wydawało mi się, że nie sposób już, aby w moim pokoju śmierdziało bardziej niż do tej pory, a jednak… Ale bystre oczy waszego uniżonego sługi nie mogły nie zauważyć, że człowiek ten miałby kłopot z przejściem przez ucho igielne nie tylko z uwagi na tuszę. Na jego paluchach dostrzegłem solidne złote pierścienie z całkiem sporymi oczkami szlachetnych kamieni. Szafir, rubin i szmaragd. Błękit, czerwień i zieleń. Bardzo pięknie.
– Mistrzu Madderdin – wysapał, a ja widziałem, iż każde słowo sprawia mu trudność. – Pozwolicie, że usiądę?
Przytaknąłem i miałem tylko nadzieję, że mój niewielki zydel nie rozpadnie się pod jego ciężarem. Ale przybysz ostrożnie złożył ogromny tyłek na siedzeniu, a potem bez słowa sięgnął po dzban z moim winem i przechylił go do ust. Pił, a czerwień spływała mu na tłustą brodę, podgardle, koszulę i wylewała się na wiszący brzuch. Dopił do końca, beknął, po czym odstawił dzbanek. Wyraźnie poweselał, a ja wręcz przeciwnie. Nie lubię ludzi, którzy okazują mi brak szacunku. Lecz mogłem wysłuchać, co ma do powiedzenia, zanim go zabiję. Zwłaszcza, że po pierwsze, nie chciało mi się nawet spuścić nóg z łóżka, a po drugie, pierścienie na jego palcach wskazywały, iż może mieć całkiem ciężką sakiewkę. I być może przybył podzielić się jej zawartością.
– Wybaczcie, panie Madderdin – rzekł mocniejszym głosem. – Złotem wam odpłacę za ten zbawczy dzbanuszek.
Skinąłem głową na znak, że przyjmuję wyjaśnienie. A być może tylko zdawało mi się, że nią skinąłem.
– Zastanawiacie się zapewne, co mnie sprowadza w wasze progi i dlaczego ośmielam się was niepokoić w tak podły czas…
Tym razem nie chciało mi się nawet ruszyć głową i tylko zmrużyłem powieki. Grubasowi, jak widać, pomogło moje winko, bo składał całkiem zgrabne zdania.
– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Marius van Bohenwald, licencjonowany kupiec.
Coś mi mówiło to nazwisko. Zwykle mam dobrą pamięć do nazwisk, ale dzisiejszego dnia ledwo mogłem zapamiętać własne.
– Taaak… – mruknąłem zachęcająco.
– Przyszedłem was prosić o pomoc, panie Madderdin. Słyszałem o waszych – zawahał się przez ledwie dostrzegalny moment – zdolnościach i o tym, że pomagacie czasami przyjaciołom przyjaciół.
– Mówcie, proszę – uniosłem się lekko na łokciach i oparłem nieco wygodniej.
Złożył dłonie na kolanach i przyglądał się przez chwilę swoim grubym jak pęta kiełbas paluchom. Zastanawiałem się, ile złota musiało pójść na jego pierścienie. Doszedłem do wniosku, że dużo…
– Jestem szanowanym kupcem, panie Madderdin. Mam, a raczej miałem, dwie barki oraz skład w porcie. Handluję między Tirianon-nag i Hezem, ale ostatnio ceny w Tirianie poszły bardzo w górę i wysłałem mojego kapitana na południe, żeby pozbyć się pośredników.
Tirianon-nag, powszechnie nazywane Tirianem, było portowym miasteczkiem trzy dni drogi od Hezu. Spławiano tamtędy zarówno luksusowe materiały z południa, na przykład bele grubego, gładkiego samitu, jak zboże i len. Oprócz tego, słodkie, markowe wina z Alhamry i piękne smagłe dziewki, które w Hezie cieszyły się dużym uznaniem. Miejscowi kupcy niechętnie patrzyli na konkurencję z Hezu. Woleli pracować jako pośrednicy, zwłaszcza, że rzeka na południe od Tirianu nie należała do najbezpieczniejszych. Piractwo kwitło jak nigdy, a żeglugę dodatkowo utrudniały liczne mielizny oraz szybko zmieniający się poziom wody, który raz zasłaniał, a raz odsłaniał skały. Dlatego handlarze z Tirianu windowali ceny na niebotyczny poziom, a kupcy z Hezu pluli sobie w brody, ale wytrząsać złoto z kiesek musieli. W końcu pięknotki z Hez-hezronu lubiły samitowe płaszcze, alhamrskie wino gościło na najlepszych stołach, a południowe dziewki rozpalały męskie żądze, jak żadne inne na świecie.
Owszem, zdarzało się, że jakiś przedsiębiorczy kupiec z Hezu próbował ominąć pośredników. Rzecz taka udawała się jeszcze sporym kompaniom, które stać było, aby wysłać kilka statków naraz i zapewnić im doświadczonych pilotów oraz wynająć obstawę. Ale taki człowiek, jak mój gość, ze swoimi marnymi dwoma barkami mógł tylko liczyć, że szczęście się do niego uśmiechnie. Zysk był niebagatelny, ale ryzyko spore. A skoro Marius van Bohenwald zawitał w progi waszego uniżonego sługi, oznaczało, że nie miał zbyt wiele szczęścia w życiu. Tak jakoś się składa, że głównie odwiedzają mnie ludzie pragnący, bym rozwiązywał ich kłopoty. Dlaczego ktoś nie zechciałby rozwiązać moich?
– Wrócił? – zapytałem. – Ten kapitan?
Marius van Bohenwald zagryzł wargi.
– Przysłali mi jego uszy – powiedział.
Roześmiałem się, bo to był stary numer kupców z Tirianu.
– Nie daruję im – rzekł z jakąś zawziętością nie pasującą do jego nalanej twarzy. – I w tym celu potrzebuję pana pomocy, panie Madderdin.
– Pomyliłeś adresy, chłopcze – powiedziałem. – Poszukaj sobie w porcie najemników, albo zabójców, albo kogo tam chcesz… Nie sądzę, żeby był ci potrzebny inkwizytor. – Chciałem się zaśmiać znowu, ale było zbyt duszno, i dałem spokój.
– Panie Madderdin – Marius van Bohenwald zaplótł nerwowo dłonie. – Czy słyszał pan o Kompanii Kupców Jedwabnych z Tirianu?
– Chyba tak. – Nie chciało mi się już z nim gadać, chociaż zdążyłem się przyzwyczaić do smrodu, który parował z jego ciała i mokrych od potu ubrań.
– Oni zajmują się nie tylko handlem, panie Madderdin. To sekta. Składają ofiary…
– Chłopcze – powiedziałem. – Nawet jeśli to prawda, to o ile wiem, a wiem dobrze, w Tirianie jest przedstawicielstwo Świętego Officjum. Taki kamienny budynek niedaleko twierdzy i ratusza. Idź do nich z tym problemem.
– Ręka rękę myje, panie Madderdin…
– Nie chciałbyś chyba powiedzieć, że członkowie Inkwizytorium są przekupni, co? – westchnąłem. – Idź już sobie, Mariusie van Bohenwald, czy jak ci tam, zanim stracę cierpliwość.
– Panie Madderdin. – Wyraźnie się przestraszył. – Nie chciałem pana urazić. Proszę mi wierzyć. – Złożył dłonie jak do modlitwy. – Błagam, niech pan mnie wysłucha.
Zbyt często miałem okazję słyszeć błagania, aby coś takiego robiło na mnie jakiekolwiek wrażenie. I to prawdziwe błagania, moi mili. Słowa wypowiadane zza zmiażdżonych warg i wybitych zębów, słowa z trudem przeciskające się przez opuchnięty język. Tak więc, skoro takie błagania nie robiły na mnie wrażenia, to trudno by je zrobiły popiskiwania marnego kupczyka. Niemniej, z drugiej strony, cóż miałem lepszego do roboty niż wysłuchać go? Może to było i lepsze od nieruchomego leżenia w brudnym wyrze? Zwłaszcza, że rozmowa z Mariusem van Bohenwaldem przynajmniej pozwalała zapomnieć o natrętnym towarzystwie pluskiew.
– Wysłucham – odparłem. – Ale nie nadużyj mojej cierpliwości.
– Oczywiście, panie Madderdin – powiedział szybko. – Jestem niemal pewien, że Kompania Kupców Jedwabnych jest tylko przykrywką dla pogańskiej sekty. Składają ofiary z ludzi rzecznym bóstwom i duchom. Niszczą wrogów dzięki czarnej magii…
– Och, Mariusie – ziewnąłem. – Kupiecka rywalizacja powinna mieć granice, a ty je wyraźnie przekraczasz.
– Mistrzu. – Znowu złożył dłonie jak do modlitwy.
– Ja wiem, że to brzmi – przerwał, jakby zastanawiał się nad słowem – niepokojąco…
– Brzmi głupio i cudacznie – poprawiłem go.
– Ale jeśli… – zająknął się – jeśli jest w tym ziarno prawdy? Gdyby tylko zechciał pan sprawdzić sam, na miejscu. Pokryję wszelkie koszta i będę zachwycony, mogąc panu ofiarować honorarium w wysokości trzystu koron. Niezależnie, czy pan coś znajdzie, czy nie.
Uniosłem nieco głowę i ten ruch bardzo mnie zmęczył.
– Skąd takie zaufanie? – zakpiłem. – A jeśli wezmę pieniądze i przeputam je z tiriańskimi kurwami, mówiąc ci, że nie znalazłem niczego podejrzanego?
– Jest pan przyjacielem przyjaciół – powiedział, i niemal wyczułem oburzenie w jego głosie. – Zapewniano mnie, że jest pan człowiekiem godnym całkowitego zaufania!
– Taaak – przeciągnąłem się. – Zawsze miło słyszeć podobne słowa, kiedy dotyczą własnej osoby.
Powziąłem trudną decyzję i opuściłem nogi na podłogę. A potem usiadłem.
– Namawiasz mnie do zajęcia się brudnymi sprawami – rzekłem. – Wyobrażasz sobie, jak bardzo zachwyceni będą inkwizytorzy z Tirianu, kiedy przybędę szukać herezji na ich terenie?
– Ma pan przecież licencję Hezu, mistrzu – odparł.
Miał trochę racji, bo teoretycznie Tirian podlegał zwierzchnictwu Inkwizytorium w Hez-hezronie, ale sprawy kompetencyjne były bardzo zagmatwane. I jedni juryści mówili tak, drudzy siak, a o wszystkim jak zwykle decydował Jego Ekscelencja biskup, do którego odwoływano się w razie wszelkich konfliktów i nieporozumień. Poza tym istniało coś takiego, jak niepisany kodeks honorowy, a on bardzo wyraźnie mówił, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zwłaszcza, kiedy nikt tegoż wtykania nie nakazywał. Niemniej jednak problem, mimo wszystko, mnie zainteresował. Kupiec musiał być bardzo pewien, że znajdę nieprawidłowości, skoro chciał ryzykować gotówkę. Oczywiście istniało jeszcze jedno rozwiązanie: ktoś chciał skompromitować i narazić na kłopoty waszego uniżonego sługę, i uknuł całą tę intrygę. Nie wydawała mi się ona jednakowoż szczególnie finezyjna. Lecz może o to właśnie chodziło? Tyle, że komu zależałoby na pognębieniu biednego Mordimera? Pomyślałem chwilę i znalazłem co najmniej kilkanaście nazwisk ludzi, którzy z radością ujrzeliby mnie pozbawionego inkwizytorskich insygniów i przegnanego z miasta.
Co mi szkodziło jednak rozegrać sprawę z najwyższą ostrożnością i pieczołowitością? Popłynąć do Tirianu, rozejrzeć się tu i tam, porozmawiać z miejscowymi inkwizytorami, zasięgnąć języka o Kompanii Kupców Jedwabnych, a potem zdać uczciwy raport Mariusowi van Bohenwaldowi? Kilka setek koron nie chodzi piechotą, mili moi, a w Hezie nie tak łatwo znaleźć ludzi skłonnych do ich rozdawania. Gorzej jednak, jeśli się okaże, iż w Tirianie faktycznie coś śmierdzi, a wasz uniżony sługa będzie musiał smród ten wywietrzyć.
– Dobrze – zadecydowałem – ale to będzie więcej kosztowało, Mariusie.
Najpierw odetchnął z ulgą, lecz kiedy usłyszał ostatnie słowa, twarz mu się wydłużyła. Oczywiście, jeśli przyjąć śmiałe założenie, że ta twarz, wielkości ogromnego bochna chleba, w ogóle mogła się wydłużyć.
– Nie jestem zbyt bogaty, panie Madderdin – powiedział. – A przynajmniej teraz, kiedy interesy nie idą najlepiej.
– Rozumiem – skinąłem głową. – Niemniej sądzę, że stać cię na dorzucenie, jeśli nie gotówki, to chociaż jednego z tych pierścionków. Powiedzmy czerwonego, bo lubię rubiny. A może i dwóch – zastanowiłem się – bo czerwony zapewne przyzwyczaił się do towarzystwa zielonego braciszka.
Spojrzał na mnie, a potem wolnym ruchem sięgnął prawą dłonią do palców lewej dłoni. Musiał mocno szarpnąć, bo palce napuchły mu od upału. Podał mi dwa pierścienie na otwartej dłoni. Oj, solidne były to pierścienie, mili moi. Szeroka, złota obrączka i kamyczki sporej wielkości. Zacny Marius jak widać lubił błyszczeć w towarzystwie.
– A czy ta niebieska sierotka nie będzie zbytnio samotna, panie van Bohenwald? Aż żal zostawiać ją w nieutulonym płaczu za krewniakami…
Tym razem szarpnął za pierścień z jakąś tajoną złością. Ten siedział na palcu mocniej, więc trochę się namęczył, zanim go zdjął. Przyjąłem od niego wszystkie trzy pierścienie i zważyłem je w dłoni. Lekkie one nie były…
– Aż tak ci na tym zależy, Mariusie? – zapytałem z zamyśleniem. – Nie lepiej działać, jak inni kupcy? Opłacać się łobuzom z Tirianu i zarabiać swoje? Aż tak bardzo ci zależy na pieniądzach? A może na tym, by ich pognębić?
– To nie tak, mistrzu Madderdin – rzekł i nie mógł odwrócić wzroku od mojej dłoni, na której wciąż leżały pierścienie. – Wierzę w wolną konkurencję i w to, że powinien decydować pieniądz oraz zdolności. Ale nie zgadzam się, aby łamano moje dobre prawa do tego, by samemu decydować z kim i jak chcę prowadzić interesy.
– Jesteś idealistą, Mariusie – powiedziałem. – Ludzie zawsze łamali prawo i zawsze je będą łamać. Na rzekach będą pływały pirackie barki, a księgowi będą oszukiwać poborców podatkowych. Ten, kto ma większe wpływy i większą siłę, będzie dyktował ceny oraz ustawiał rynek. Tak jest i tak musi być.
– Ja się na to nie zgadzam, mistrzu Madderdin – rzekł z jakąś zawziętością, dziwnie nie pasującą do jego nalanej twarzy. Pomyśleć, że ktoś kiedyś powiedział, iż grubasy są poczciwymi ludźmi. – Płacę uczciwie podatki, ale nie chcę płacić jeszcze haraczu tiriańskiej bandzie.
– Hmmm – Odłożyłem pierścienie na blat stolika. Zalśniły pięknie. – Lubię idealistów – stwierdziłem – i żałuję czasem, że moja praca wymaga ode mnie zbyt wiele realizmu. Umówmy się więc tak, Mariusie: jeśli nie załatwię wszystkiego po twojej myśli, stracisz tylko trzysta koron i moje koszta podróży oraz utrzymania. A te błyskotki wrócą do ciebie. A jeśli cała rzecz się uda, będzie cię stać na następne pierścionki, a tych trzech braciszków zostanie u mnie. Czy to uczciwa propozycja?
– Tak, mistrzu Madderdin – powiedział i widziałem, że moje słowa podniosły go na duchu. – Widzę, że przyjaciele nie mylili się co do pana.
– Odbieram to jako komplement – roześmiałem się. – Dobrze, idź już teraz i zostaw mnie upałowi oraz wszom. Od razu mówię, że nie ruszę się z Hezu, póki nie skończy się ta przeklęta pogoda. A Bóg raczy wiedzieć, kiedy wreszcie spadnie deszcz.
To mu się nie spodobało, ale przez chwilę nic nie mówił. Potem dopiero bąknął:
– Na rzece jest chłodniej, mistrzu Madderdin. Na pewno lepiej by wam było na mojej barce niż tutaj. Każę przygotować kajutę i dobre wino, chłodzone w lodzie. A może jakąś dziewkę, która umiliłaby wam trzy dni podróży?
– Czy myślisz, że w takim upale można myśleć o dziewkach? – Znowu ułożyłem się wygodniej. Całe ciało miałem tak mokre, jakbym dopiero wyszedł z kąpieli.
– Chociaż – dodałem po chwili – może to i dobry pomysł.
Potrząsnąłem głową i wstałem. Jednym szybkim ruchem, gdyż wiedziałem, że jak będę się do tego dłużej zbierał, znowu uznam, że najlepiej jest jednak leżeć.
– Szykuj barkę, Mariusie. O zachodzie słońca odpływam. Tylko niech dziewka naprawdę będzie warta trzech dni spędzonych z nią w jednej kajucie.
– Robi się, mistrzu Madderdin – rozpromienił się. – Mój kantor i magazyny są we wschodniej części doków. Każdy wam wskaże drogę. Albo nie, wyślę po południu chłopaka, by was zaprowadził.
Na koniec wyciągnął rękę i potrząsnął serdecznie moją dłonią. Miął miękkie palce i zniewieściały uchwyt. Wyciągnąłem dłoń z jego dłoni i skinąłem mu głową. Znowu poczułem się bardzo zmęczony. Jakoś Marius van Bohenwald nie potrafił mnie zarazić swoim entuzjazmem. Ale spędzenie trzech dni na wygodnej barce zapewne było dużo lepszym rozwiązaniem od gnicia w łóżku pełnym wszy i pluskiew. Zwłaszcza, że moja sakiewka miała się zapełnić, kupiec miał pokryć koszta utrzymania, a trzydniowe towarzystwo jakiejś hezkiej ślicznotki również nie było do pogardzenia. Pod warunkiem, że będzie to naprawdę ślicznotka, a nie portowa kurwa zżarta pracą i chorobami. Cóż, zobaczymy, czy Marius van Bohenwald potrafi wyrazić swój szacunek. Jeśli nie – zawsze mogę wrócić do wszy i pluskiew.
Jednak przed spacerem do portu i zaokrętowaniem się na łajbie Mariusa van Bohenwalda musiałem dowiedzieć się, kim jest mój zleceniodawca. To, że jego nazwisko obiło mi się o uszy, nie znaczyło przecież nic. Zwłaszcza, że ja nie mam tak dobrej pamięci, jak Kostuch, który rozmowy sprzed miesięcy potrafi cytować, jak gdyby odbyły się wczoraj. Oczywiście w mieście takim, jak Hez sprawdzenie licencjonowanego kupca nie jest niczym trudnym ani pracochłonnym. Wystarczy udać się do gildii kupieckiej i przepatrzyć dokumenty. Człowiek obcy miałby może niejakie kłopoty z uzyskaniem odpowiednich papierów, ale waszego uniżonego sługę kanceliści znali więcej niż dobrze i nikt nawet nie myślał, by rzucać mi kłody pod nogi. Dlatego też dowiedziałem się, iż van Bohenwald wykupił roczną licencję oraz miał referencje od dwóch zacnych kupców z Bortalz, w którym to mieście żyła jego bliższa i dalsza rodzina. Zgłosił utratę statku i wystąpił o odszkodowanie z tytułu ubezpieczenia, a postępowanie w sprawie trwało. Poza tym dzierżawił na terenie portu magazyn i biuro. Dokumenty gildii, jak zwykle były jasne, przejrzyste i konkretne, a wasz uniżony sługa po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że jeśli chce się prowadzić intratne interesy, to należy dbać o porządek.
– Tak, tak, biedny Mordimerze – powiedziałem sobie. – Kiedyś kupcy oraz przedsiębiorcy zawojują świat, a dzięki nim prawdziwą władzę zyskają urzędnicy i prawnicy. A twoja zacna profesja odejdzie w mroki zapomnienia, bo wszyscy zapomną o moralnej czystości, a myśleć już tylko będą o bilansie strat i zysków.
Miałem jednak nadzieję, że nie nastąpi to za mojego życia.
Marius van Bohenwald wydawał się więc człowiekiem wiarygodnym, choć przyznam szczerze, że wolałbym sprawdzić go nieco dokładniej. Ale pogoda w Hezie była tak parszywa, że z ulgą myślałem o orzeźwiającym rzecznym rejsie. Zresztą, jak miały wskazać późniejsze wypadki, nawet najbardziej dokładne sprawdzanie kupca z Bortalz nie przyniosłoby mi żadnej, dającej się wykorzystać, wiedzy.
Barka należąca do Mariusa van Bohenwalda była zwykłą, rzeczną krypą. Szeroka, o płaskim dnie, tępym dziobie i jednym maszcie. Ale pod pokładem było zadziwiająco dużo miejsca na towary, a beczki i worki leżały również na deskach pokładu, pieczołowicie obwiązane linami i nakryte szarym, żaglowym płótnem. Załoga składała się z wytatuowanego od stóp do głów kapitana (był ubrany tylko w szerokie hajdawery, więc miałem okazję mu się dokładnie przyjrzeć), starego, beznosego sternika i czterech marynarzy. Wszyscy zajęci byli ładowaniem towarów, jedynie kapitan stał na pokładzie i wymachiwał trzymanym w dłoni rzemieniem.
Zobaczył mnie, kiedy stanąłem przy trapie, i obnażył w uśmiechu bezzębne dziąsła.
– Fisam fas, panie, na pokłasie Fiosennej Jusienki. So saścit sla mnie.
Wiosenna Jutrzenka była niezłą nazwą. Co prawda ten akurat statek powinien się nazywać Pływająca Balia albo Zanurzony Cebrzyk, ale znałem marynarską fantazję w wymyślaniu nazw, więc nawet się nie uśmiechnąłem.
– Wyłychofalim kąjuskę dla fasiej fielmosności – powiedział. – Posfólcie, saplofase.
Zeszliśmy po stromych, brudnych jak nieszczęście schodkach. Po lewej stronie znajdowały się drewniane drzwiczki.
– Fygós nie ma, fasia fielmośnoś – wyjaśnił. – Sałoga śfi na pokłasie, a su – machnął dłonią – sofały.
Otworzył drzwiczki i przepuścił mnie jako pierwszego. Kajuta była faktycznie maleńka. Mieściły się w niej tylko wypchany sianem materac, drewniana, okuta mosiądzem skrzynia i metalowy cebrzyk. Przy ścianie zobaczyłem szeroką szafkę. Ale bardziej mnie interesowała osoba leżąca na materacu. Zwłaszcza, iż była to półnaga (półnaga zapewne dlatego, że pod pokładem było ciepło i duszno niemal jak w mojej karczmie), młodziutka dziewczyna o białej cerze, długich jasnych włosach i sterczących piersiach.
– Niespocianka i płesen os pana Pohenfalsa – powiedział kapitan z uśmiechem. – Jak sekoś pencies potsepofać, panie, jesem so usłuk.
Wycofał się z ukłonem i zamknął za sobą drzwi. Leżąca na materacu dziewczyna przyglądała mi się uważnie, ale nawet nie drgnęła. Powiodła tylko, chyba bezwiednie, językiem po ustach. Ładne miała te usta. Pełne i czerwone, co przy bieli jej skóry robiło spore wrażenie.
– Jak masz na imię? – zapytałem, zdejmując płaszcz i rzucając go obok niej, na materac.
– Enya – odparła cicho. – Wy naprawdę jesteście inkwizytorem, panie?
– Możesz mówić do mnie Madderdin – zaproponowałem. – Poznamy się zapewne bardzo blisko przez te trzy dni, więc wolę słyszeć z twoich ust własne imię, niż ciągłe „panie”.
– Jak sobie życzysz, Madderdin – powiedziała. – Przyprowadzono mnie tutaj, żebym spełniała twoje życzenia.
– I to lubię – roześmiałem się. – A inkwizytorem jestem naprawdę, skoro już musisz wiedzieć. Lecz trzymaj buzię na kłódkę, jeśli nie chcesz mnie rozgniewać. Dla wszystkich będę Godrygiem Bemberg, kupcem z Hezu, dziedziczącym majątek, który chce zainwestować.
– Oczywiście, Mordimer – odparła grzecznie. – Ale pozwól, że kiedy jesteśmy sami, będę cię nazywała prawdziwym imieniem. Jest dużo bardziej… – zastanawiała się chwilę, a potem uśmiechnęła się leciutko – zmysłowe.
Byłem zdziwiony tym, że tak ładnie się wysławiała. Z całą pewnością nie była to wulgarna, portowa dziwka, potrafiąca jedynie kląć w alkoholowym upojeniu. Miała w sobie jakąś nie pasującą do jej zawodu delikatność. Niemniej nie byłem zachwycony tym, że Marius van Bohenwald powiedział jej, kim jestem. Być może myślał, że wtedy będzie się bardziej starać. Cóż, zapewne tak właśnie było.
– Długo pracujesz w fachu? – zapytałem i zrzuciłem koszulę. Była tak mokra od potu, jakbym wyciągnął ją przed chwilą z wody.
– Niedługo. Pół roku. Ale umiem wszystko, co trzeba – zapewniła. – Przekonasz się.
– To się jeszcze okaże. Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
Zzułem buty i zdjąłem onuce. Nie powiem: zrobiło mi się lepiej, choć pod pokładem i tak było pierońsko duszno.
– Naprawdę, panie… Mordimer – poprawiła się – będziesz ze mnie zadowolony. Chciałabym, żebyś powiedział o mnie dobre słowo w nowym domu, i będę się starała.
– W nowym domu? Gdzie?
– W Tirianie – odparła. – Mam tam zacząć pracę.
Zwaliłem się na materac i położyłem dłoń na jej piersi. Enya była bardzo szczupła i niewysoka, ale piersi miała całkiem spore. Dobrze, bo nie ma jak duży cyc, zwłaszcza kiedy właścicielka jest filigranowej budowy. To mówi wam Mordimer Madderdin, mili moi, wytrawny znawca hezkich dziwek.
– Już chcesz? – zapytała, uśmiechając się.
– Na razie chcę wina – powiedziałem.
Wstała i sięgnęła do szafki. Wyjęła z niej dwa kubki i glinianą butlę. Dużą butlę.
– Mogę napić się z tobą?
– Rzecz jasna – odparłem. – Nie lubię pić sam.
Rozlała wino do kubków i podała mi. Powąchałem.
– Pachnie nieźle – stwierdziłem. – No, to wypijmy za podróż, Enyo.
– Twoje zdrowie, Madderdin – wzniosła toast i wzięła wino do ust.
Potem nachyliła się nade mną, rozlała je po mojej piersi i zaczęła zlizywać. Miała zgrabny, wąski języczek, a lizała nad wyraz delikatnie. Ułożyłem się wygodniej.
– Dobrze, mała – powiedziałem. – Teraz zjedź niżej.
Odgarnęła włosy i uśmiechnęła się, a potem zrobiła, co kazałem.
Muszę powiedzieć, że to były niezłe trzy dni, mili moi. Co prawda na łajbie van Bohenwalda pluskwy również wyłaziły z materaca, spadały z sufitu i gryzły, ale z całą pewnością pojawiały się mniej licznie niż w mojej kwaterze. Poza tym nie za bardzo miałem czas i ochotę myśleć o pluskwach, bo Enya mocno się starała uprzyjemnić mi czas. Muszę przyznać, że dawno nie miałem tak chętnej dziwki, którą w dodatku bawiło, co robi. No, zawsze można powiedzieć, że wasz uniżony sługa potrafi rozpalić nawet zimną kurwę, ale nie… Myślę, że Enya taka po prostu była. Cóż, pół roku w burdelu nie zniszczyło jeszcze w niej ochoty do zabawy i pewnej szczerości uczuć.
Piliśmy, baraszkowaliśmy na materacu i niespecjalnie przejmowaliśmy się tym, co dzieje się wokół. Zresztą nie działo się nic interesującego. Łajba płynęła spokojnie, a pogoda była cały czas piękna i słoneczna. Zresztą rzeka na trasie od Hezu do Tirianu była szeroka, leniwa, rozlana w spore rozlewiska i tu nie groziły żadne niespodzianki. Bystry nurt i mielizny zaczynały się dopiero w górze rzeki, jakiś dzień drogi od Tirianu. Tam leniwa staruszka zamieniała się w kapryśną, żwawą dziewczynkę. Tam rzeka wiła się wśród porohów i mielizn, często zmieniała koryto oraz zaskakiwała licznymi, przykrymi niespodziankami. Do najgorszych z nich należeli korsarze, zwykle podpływający do statków nocą na małych, szybkich łódeczkach i bezlitośnie mordujący wszystkich świadków rabunku. W górze rzeki na pewno nie moglibyśmy sobie pozwolić na żeglugę bez obstawy. Ale tutaj podróż przypominała spacer.
Wreszcie trzeciego dnia minęliśmy Tiriańskie Rozlewisko i z dala zobaczyliśmy wieże miejskiego ratusza. Barka musiała manewrować wśród licznych statków, galer, łódek i łódeczek, które dopływały do Tirianu trzema rzekami wpadającymi w Rozlewisko. Cóż, kupcy w Tiria-nonnag mieli się dobrze z tak liczną klientelą i nie dziwiłem się, że nie chcą rezygnować z monopolu handlowania z południem. Ale wiadomo przecież, że jeśli istnieje monopol, to prędzej czy później ktoś zechce go przełamać. I mój pracodawca należał właśnie do takich ktosiów. Jednak ja nie zamierzałem ryzykować skóry w imię interesów Mariusa van Bohenwalda. Który to Marius był zapewne w stanie za drogie mu idee bez mrugnięcia okiem oddać życie… Nie swoje, rzecz jasna, lecz każdego wynajmowanego przez siebie człowieka.
Tirian, mimo znakomitego położenia u zbiegu trzech rzek, nie był miastem tak dużym jak Hez-hezron i powszechnie uznawano go raczej za prowincję. Z czego to wynikało? Z wielu przyczyn. Między innymi z faktu, iż Tirian żył z pośrednictwa i handlu, a próżno było tu szukać silnych rzemieślniczych gildii. W Tirianie nie było manufaktur, a nawet co zręczniejsi mistrzowie i czeladnicy uciekali czym prędzej do Hezu. Poza tym trudno wyobrazić sobie arystokratę lub bogatego szlachcica, który w Tirianie chciałby mieć miejską posiadłość lub pałac. Oni wiedzieli, że w Hezie rozdaje się karty i właśnie tam warto żyć. Blisko biskupiego dworu i blisko cesarskich namiestników. Co by nie mówić, Tirian był po prostu dziurą. Wielką i bogatą, ale dziurą.
– Ktoś będzie na ciebie czekał? – spytałem Enyę.
– Pewnie tak – odparła i chyba wyczułem w jej głosie jakiś smutek. – A może… – zawiesiła głos – może zatrzymałbyś mnie do czasu swego odjazdu? Chyba nie było ci źle, co?
– Wiesz co – roześmiałem się. – Na twoim przykładzie widać, że nawet dziwki Bóg obdarzył rozumem. Sądzę, że takie towarzystwo w Tirianie może być całkiem miłe.
– Och, dziękuję, Mordimer – powiedziała z radością i przytuliła się do mnie.
Ja myślę! Zawsze lepiej mieć jednego poważnego klienta, który dobrze płaci (miałem nadzieję, że van Bohenwald płaci jej dobrze), a nie ich stado. Mężczyzn, których trzeba obsługiwać, czy się ma na to ochotę, czy nie, i niezależnie od tego, kim są oraz jak wyglądają. A Enya była na tyle miła i dobra w miłosnych zapasach, że perspektywa przedłużenia naszego uroczego, płatnego romansu o kilka lub kilkanaście dni całkiem mi się spodobała.
W porcie czekał już plenipotent van Bohenwalda, stetryczały jegomość o skrzywionych ustach i czerwonym nosie, ubrany pomimo upału (ale dużo, dużo mniejszego niż w Hezie, bo w Tirianie dawało się jakoś oddychać) w wełniany, szary płaszcz.
– Jestem Tobias Amstel – powiedział, skłaniając głowę. – I reprezentuję w Tirianie interesy pana van Bohenwalda. Pozwólcie, że zaprowadzę was na kwaterę. A ona ma tu zostać. – Ruszył niedbale dłonią w kierunku Enyi. – Ktoś po nią przyjdzie…
– Godryg Bemberg – odkłoniłem się uprzejmie, mając nadzieję, że szacowny van Bohenwald nie rozgłosił po całym Tirianie, kim jestem. – A ona idzie ze mną – odparłem i plenipotent tylko uniósł brwi, ale nie odezwał się.
– Pana wola – rzekł w końcu. – Proszę za mną.
Port w Tirianie i towarzyszące mu magazyny oraz składy kupieckie rozłożone były nad rzekami i jeziorem. W zasadzie ten port składał się z kilku oddzielnych cumowisk, kilka też było kapitanatów oraz posterunków straży celnej i służby podatkowej. Wąskie alejki i uliczki ciągnęły się zygzakami wśród budynków postawionych bez żadnego architektonicznego planu. Kluczyliśmy tu i tam, w gęstym tłumie przewalającym się przez ulice. Ten tłum był chyba nawet gęstszy niż w Hezie. Może po prostu straż z Hezu nieco bardziej zwracała uwagę, kogo wpuszcza za miejskie mury? Na ulicach Tirianu oprócz zabieganych przechodniów, roiło się od przekupniów, żebraków, cyrkowców, przedajnych dziewek, silnorękich do wynajęcia, pijanych tragarzy i dokerów. Za to miejskiej straży można było szukać do upojenia. Raz tylko błysnął mi w słońcu stalowy hełm strażnika i zobaczyłem ostrze wysoko niesionej glewii. Ciekawe, jakby sobie poradził tą glewią w zbitym tłumie wypełniającym ulice? Dużo lepsza wydawałaby się zwykła, okuta żelazem pałka. No, ale glewia na pewno godniej się prezentowała…
Ładnych kilka pacierzy trwało, zanim dotarliśmy do nieco spokojniejszej dzielnicy. Tu ulice były szersze, domy i kramy bogatsze, a budynki zwykle ogrodzone. Teraz też częściej można było dostrzec patrol miejskiej straży. Stanęliśmy przed solidnym jednopiętrowym budynkiem w kształcie podkowy. Szyld nad drzwiami głosił: „Pod Lwem i Jednorożcem. Tanie wino, wyśmienite obiady, bezpieczny nocleg”. Poza tym jakiś domorosły malarz wymalował ogromnego białego jednorożca (trochę przypominał osła z rogiem wyrastającym spomiędzy oczu) wspinającego się na tylne nogi i trzymającego kopyta nad głową lwa. Ku mojemu zdumieniu lew miał czerwoną sierść i trzy łapy. W każdym razie nigdzie nie mogłem dostrzec czwartej.
– Wymyślna nazwa – zauważyłem.
– Tirian – odparł mój przewodnik, jakby to słowo miało tłumaczyć wszystko.
Marius van Bohenwald kazał mi wynająć naprawdę wygodną kwaterę. Składała się z dwóch małych pokoików na pierwszym piętrze, z oknami wychodzącymi na ogród, znajdujący się na tyłach gospody. W jednym z pokoi stało szerokie, upiornie skrzypiące łoże, w drugim stolik i dwa sczerniałe ze starości zydle. Ale w kredensie zobaczyłem sporą kolekcję butelek. Pełnych, rzecz jasna. W dodatku pełnych całkiem dobrego wina, którego nie omieszkałem zaraz popróbować.
– Jeśli będzie pan miał jakieś życzenia, proszę dać znać oberżyście – powiedział Tobias Amstel. – Wie, gdzie mnie szukać.
– Dziękuję – skinąłem głową, a on wyszedł pospiesznie.
– Dba o ciebie – stwierdziła Enya, rzucając się na łóżko, aż jęknęło, jakby kogoś w środku zarzynano. – Ten kupiec.
– Ano dba. – Byłem zadowolony, bo lubię, kiedy ludzie mnie szanują.
A oberża sprawiała naprawdę wrażenie przyzwoitej. Zresztą ważne było, że noclegi i jedzenie miałem na koszt mojego pracodawcy. I nie zamierzałem sobie niczego żałować.
– Masz tu kogoś zabić, czy co? – Odwróciła się i zrzuciła bluzkę. – A może chodź do mnie? Masz ochotę?
– Później – odparłem. – Zabić? – Pokręciłem głową. – Czy ja jestem płatnym mordercą, dziewczyno?
– To co masz zrobić? Jeść, pić i gzić się ze mną?
– No to byłby raj – roześmiałem się. – Gdyby płacono za takie rzeczy. Pamiętaj, że nadmierna ciekawość szkodzi zdrowiu. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie.
– Eee tam – powiedziała rozkapryszonym tonem.
– Jak będziesz niegrzeczna, oddam cię do tego burdelu, gdzie miałaś iść, i wezmę sobie dziwkę, która mniej gada.
– Aha, już to widzę. – Roześmiała się i pogłaskała po nagich piersiach, a jej różowe sutki wyprężyły się. – Chodź, Mordimer, i zerżnij mnie porządnie. Potem możesz załatwiać interesy, a ja się prześpię.
Roześmiałem się również i nalałem nam wina do kubków.
– Może to i dobry pomysł – powiedziałem.
Enya przetrzymała mnie w łóżku niemal do zachodu słońca, aż w końcu biedny Mordimer musiał wyrwać się z jej objęć, gdyż przecież przyjechał tu pracować, a nie słodko leniuchować. Tak to już jest, mili moi, że żadna przyjemność nie może trwać wiecznie, a poza tym nie byłoby dobrze widziane, gdybym pierwszego dnia po przybyciu nie odwiedził mych braci inkwizytorów z tiriańskiego Inkwizytorium. Oczywiście nie obligowały mnie do tego żadne przepisy, ale prawo zwyczajowe wyraźnie mówiło, że obcy inkwizytor powinien zameldować o swej obecności miejscowym i przedstawić cel pobytu, jeżeli tylko nie był on tajemnicą służbową.
Tak więc zostawiłem Enyę (ona zresztą momentalnie odwróciła się do ściany i zasnęła) i wolnym spacerkiem udałem się na rynek, przy którym stał solidny, murowany budynek Inkwizytorium. Od ulicy odgradzał go kamienny mur, tak wysoki, że musiałbym nieźle podskoczyć, by zobaczyć, co się za nim dzieje. Przy kutej w żelazie bramie siedział znudzony strażnik miejski, z glewią opartą o mur. Ze zgorszeniem zauważyłem, że ostrze broni było całe pokryte rdzawymi naciekami. W Hezie za takie niedbalstwo z całą pewnością ukarano by go solidną chłostą.
– Czego? – warknął, widząc, że zmierzam w stronę bramy.
– Wstań, synu, kiedy ze mną rozmawiasz! – powiedziałem ostro.
Spojrzał spode łba.
– Bo co? – podniósł się na nogi i oparł dłoń na drzewcu glewii. – Burdy chcesz robić?
– Zamelduj, że inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, Mordimer Madderdin, chce wejść na teren Inkwizytorium.
– Oww-wielmożny, raczcie wybaczyć. – Wzrok strażnika nagle spokorniał, a on sam skulił się i puścił drzewce glewii, jakby go parzyło. – Już wołam.
Szarpnął za sznur zwisający przy murze i po drugiej stronie odezwał się czysty, głośny dźwięk dzwonka. Już po chwili szczęknęła odmykana brama i zobaczyłem służącego w wytartym, czarnym kaftanie i trzymającej się czubka głowy czapeczce.
– Czym mogę służyć? – spytał uprzejmym tonem.
– Jestem Mordimer Madderdin – powtórzyłem, zastanawiając się, ile razy będę musiał jeszcze się przedstawiać, zanim dotrę do Inkwizytorium. – Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Zapraszam, mistrzu. – Odemknął szerzej bramę i uśmiechnął się. – U nas dziś pustki, ale starszy cechu na pewno z radością przyjmie waszą dostojność.
Podziękowałem mu skinieniem głowy i wszedłem za bramę. Murowany budynek Inkwizytorium otoczony był pięknym, świetnie utrzymanym ogrodem. Wśród grządek z różanymi krzewami krzątali się dwaj ogrodnicy w szarych fartuchach, a trzeci szczękał wielkimi nożycami, przycinając wysmukłe tuje. Na środku ogrodu zobaczyłem marmurową fontannę, z której wypływał sztuczny strumyk ginący gdzieś pośród krzewów. A przed samymi drzwiami stała marmurowa figura Jezusa ze stalowym mieczem w dłoni. Jezus był ubrany w lekką zbroję, długie włosy wypływały spod hełmu z nosalem. Sam posąg był znakomity, lecz jego umiejscowienie wydało mi się nieco dziwne. Otóż Chrystus wyglądał tutaj na odźwiernego, stróżującego przy drzwiach Inkwizytorium. Za mniejsze już błędy paliło się ludzi na stosach. No, sprostujmy: za mniejsze błędy paliło się niegdyś ludzi na stosach, bo w dzisiejszych czasach Kościół i jego słudzy złagodnieli i nie ścigali już herezji tak zawzięcie jak dawnymi czasy. Szczerze mówiąc, uważałem to za słuszne, gdyż tak postawiony posąg wystarczyło jedynie przenieść w inne miejsce, a nie od razu palić właściciela. Pochopność jest często wrogiem pokory i zrozumienia. A my – inkwizytorzy – chcemy wszak w pokorze rozumieć innych.
– Piękna rzeźba – powiedziałem.
Służący skwapliwie pokiwał głową.
– Mistrz Ignacius specjalnie sprowadzał rzeźbiarzy z Hezu – wyjaśnił.
Mistrz Ignacius był starszym tiriańskiego Inkwizytorium. Pamiętałem go jeszcze ze szkoły, gdyż przybył niegdyś na cykl gościnnych wykładów. Nie bardzo mogłem sobie przypomnieć temat jego nauk, ale wydawało mi się, że był specjalistą od pogańskich wierzeń. Przedstawiał również kontrowersyjną tezę, iż pogańskie wierzenia są bardziej niebezpieczne od herezji wynikających z błędnego rozumienia Pisma. Czyli, że poganin jest gorszy od chrześcijanina – heretyka. Szczerze mówiąc, trudno mi było zgodzić się z takim twierdzeniem, gdyż wypaczanie nauk świętej wiary znacznie jest gorsze od jej nieznajomości.
Służący otworzył drzwi i weszliśmy do chłodnej, kamiennej sieni.
– Proszę na lewo, mistrzu – powiedział. – Mistrz Ignacius wieczerza.
Znowu rozwarł przede mną następne drzwi, tym razem prowadzące do niedużej komnaty, w której stały prostokątny stół i osiem rzeźbionych krzeseł o wysokich oparciach. Tylko jedno z nich było zajęte, a siedział na nim pulchny, niski człowieczek z wianuszkiem włosów, otaczających mu łysinę, niczym wieniec laurowy. Kiedy mnie zobaczył, wstał wolno i odłożył nóż, którym kroił właśnie tłustą pieczeń.
– Kogo mam zaszczyt gościć? – zapytał niezbyt wyraźnie, bo miał pełne usta.
– Jestem Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – po raz trzeci, i miałem nadzieję, że ostatni, wygłosiłem tę formułkę.
– Witam, drogi Mordimerze! – zakrzyknął, jakbym był upragnionym i z dawna spodziewanym gościem. – Jakżeś się zmienił od czasów szkoły!
– Wasza dostojność mnie pamięta? – spytałem uprzejmie.
– Oczywiście, Mordimer. I proszę, nie zawstydzaj mnie „waszą dostojnością”. Nie jesteś już uczniem, lecz inkwizytorem, o którego dokonaniach wiele tu słyszeliśmy, na naszej głuchej i spokojnej prowincji.
– Jesteś zbyt uprzejmy, Ignaciusie – pochyliłem głowę.
– Tak, tak, siadaj, Mordimer. – Wskazał mi krzesło naprzeciw siebie. – Manuelu, przynieś drugie nakrycie, proszę. Zmężniałeś – rzekł, znów obracając na mnie wzrok. – Pamiętam cię jako chudego, wiecznie milczącego szesnastolatka, mój drogi. Wiesz, że nigdy nie zadałeś mi żadnego pytania?
– Słuchałem – odparłem, gdyż lepiej pamiętał przeszłość ode mnie i byłem tym zdumiony.
– To prawda, pilnie słuchałeś. I zastanawiałeś się, jak blisko jestem herezji, prawda?
Drgnąłem. Czyżby było to aż tak widoczne? Faktycznie, jedno zdarzenie akurat sobie przypomniałem. Kiedyś, gdy słuchałem wykładu Ignaciusa przemknęła mi przez głowę myśl: „Spłoniesz, mistrzu. Spłoniesz z całą pewnością”. I zaraz się tej myśli sam przestraszyłem. Skąd mógł wiedzieć? Czy wszystkich uczniów pamiętał i rozumiał aż tak dobrze?
– Byłem niedoświadczony, Ignaciusie – odparłem łagodnie. – I być może nie rozumiałem, że wiara umacnia się w ogniu dyskusji.
– W ogniu dyskusji – powtórzył. – Cóż, nie wszyscy tak myślą – spojrzał na mnie badawczo. – Większość sądzi, że należy wierzyć bez zbędnego mędrkowania.
– Również mają rację – odparłem. – Bo wszystko zależy od tego, kto dyskutuje i jak daleko sięga dyskusyjny zapał.
– Zapał, ogień… Jakże blisko od tych słów do płomienia i stosu… – powiedział zamyślony.
Służący, nazywany przez Ignaciusa Manuelem, przyniósł na tacy talerz, nóż i metalowy kubeczek.
– Częstuj się, Mordimer – zaprosił mnie dawny nauczyciel. – Czym chata bogata… – Dał znak Manuelowi, by opuścił komnatę.
– To miło, że przestrzegasz starych zwyczajów i przyszedłeś nas odwiedzić – powiedział, kiedy odkrawałem sobie najmniej tłusty, a za to dobrze wypieczony kawałek mięsa. – Spróbuj chleba – dodał. – Mamy własną piekarnię i śmiem twierdzić, że robimy najlepszy chleb w Tirianie. Taaak – ciągnął. – Dobrze widzieć, że młode pokolenie szanuje odwieczne obyczaje, na których wyrośliśmy i o które dbaliśmy.
Mógł sobie darować te nostalgiczne uwagi, ale przyjąłem je z uśmiechem. Ignacius sprawiał wrażenie sympatycznego, poczciwego i dobrze trzymającego się staruszka. Czy próbował mnie nabrać, czy też tak bardzo przyzwyczaił się do gry, że stała się jego drugim życiem i grał bezwiednie? Nieważne. Był inkwizytorem, a w Inkwizytorium nie pracują sympatyczni i poczciwi staruszkowie, z łezką w oku wspominający chwałę dawnych czasów.
– Czy nie obrazisz się, Mordimer, jeśli spytam cię o cel wizyty w Tirianie? Może będę ci mógł w czymś pomóc?
– Jesteś niezwykle uprzejmy, Ignaciusie – powtórzyłem niedawno wygłoszoną kwestię. – Ale powiedziałbym, że odwiedziny w Tirianie traktuję jak dawno mi należne wakacje. Pewien bogaty kupiec, pozwól, że nie wymienię jego nazwiska, postanowił sfinansować mój pobyt tutaj. I to pobyt w miłym towarzystwie – mrugnąłem znacząco. – W zamian za niedawno oddane przysługi.
– Ach, tak – uśmiechnął się. – Wybrałeś więc właśnie Tirian jako miejsce odpoczynku. Jak miło!
W jego głosie nie wyczułem ani szyderstwa, ani ironii. Grał swoją rolę bezbłędnie, więc i ja zamierzałem grać swoją.
– Och, nie ukrywam, że postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym – rzekłem z lekkim zakłopotaniem. – I mam nadzieję na pewne spotkanie w interesach. Jednak, wybacz, że nie mogę o tym mówić, gdyż nie działam tylko w swoim imieniu i zobowiązano mnie do utrzymania tajemnicy. Niestety, Ignaciusie, Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu, niech Pan czuwa nad jego świątobliwą duszą, niezwykle skrupulatnie liczy rozchody biskupstwa…
– … a co za tym idzie inkwizytorskie pensje – zaśmiał się. – Skąd ja to znam? Ale oczywiście, Mordimerze – dodał. – W interesach dyskrecja jest rzeczą świętą i nie zamierzam cię skłaniać do złamania danego słowa. Jednak z twoich słów rozumiem, że odwiedziny Tirianu nie są w żaden sposób związane z twoją działalnością, jako inkwizytora Jego Ekscelencji?
– Boże broń, Ignaciusie – powiedziałem.
Przez chwilę jedliśmy w milczeniu i spróbowałem wina, którym poczęstował mnie tiriański inkwizytor.
– Alhamra – powiedziałem, próbując. – Miód w gębie.
– Mamy specjalną zniżkę – mrugnął porozumiewawczo. – Bo w Hezie już każą sobie słono za nie liczyć…
– O, tak – westchnąłem. – Widzę, że i w Tirianie bracia chętniej spędzają czas we własnych kwaterach niż w Inkwizytorium – dodałem.
– Dlaczego tak sądzisz? – zmrużył oczy.
– Wieczerzasz sam – odrzekłem. – Ale ja też wolę pokój w karczmie niż nasze dormitorium.
– Jest nas pięciu – odparł – i wszyscy mieszkamy w Inkwizytorium. Jednak teraz moi czterej bracia przebywają poza miastem i zostałem sam. Tak więc cieszę się, że dotrzymasz mi towarzystwa dzisiejszego wieczoru.
Zaciekawiło mnie, cóż za pilne sprawy wyrwały z miasta wszystkich inkwizytorów, ale wiedziałem, że nie wypada się dopytywać. Jednak fakt, że piątka inkwizytorów mieszkała razem, był nieco dziwny. Chociaż, może w Tirianie obowiązywały inne reguły niż w Hezie? Po dbałości o ogrody i sutym posiłku poznałem, że obyczaje tu były lżejsze niż w Hezie, gdzie panowała ścisła i surowa reguła. No, ale cóż, ich było tylko pięciu i mogli ustalić sobie takie prawa, jakie chcieli.
Z Ignaciusem spędziłem miły wieczór przy dzbanku dobrego wina. Gawędziliśmy leniwie, on opowiadał tiriańskie plotki, a ja zwierzałem się z tego, jak żyje się w bliskości Gersarda, ekscelencji biskupa. Z tym że, chyba wierzycie, mili moi, iż wasz uniżony sługa nie pozwolił sobie na wypowiedzenie ani jednego zbędnego słowa, a o atakach podagry Gersarda mówił z podszytym współczuciem szacunkiem. W końcu samo Pismo mówi: „Nie każdemu człowiekowi otwieraj serce swoje”. I jak mało kto na świecie mogę świadczyć o niezwykłej słuszności tych słów.
Kiedy zaświtał pierwszy poranek mojej bytności w Tirianie, odemknąłem okiennice z poczuciem nieskrywanej ulgi. Oto na niebo wypełzły białe, kłębiaste i gęste chmury, co zapowiadało, iż dzień nie będzie tak upalny, jak poprzedni. I dobrze, gdyż wasz uniżony sługa miał to i owo do załatwienia. Zastanawiacie się zapewne, jakiż to chytry plan ułożył biedny Mordimer, by zadowolić Mariusa van Bohenwalda oraz odkryć, kto morduje niezależnie pływających kapitanów? Być może was rozczaruję, mili moi, ale plan mój był prosty jak dłuto do łupania kości. Otóż ni mniej, ni więcej, tylko zamierzałem pójść najpierw do głównego kapitanatu, podając się za kupca z Hezu. I postarać się legalnie wynająć statek oraz kapitana. A potem zobaczyć, kto przyjdzie mnie ostrzegać przed konsekwencjami takiego zuchwalstwa. Cóż, punkt wyjścia dobry, jak każdy inny.
Główny kapitanat Tirianu mieścił się w wielkim, parterowym budynku, który zapewne niegdyś był magazynem zbożowym, a teraz rozlokowali się w nim urzędnicy i kanceliści. W środku roiło się od kupców, pośredników i zwykłych żeglarzy, z których każdy miał do załatwienia nie cierpiącą zwłoki i niezwykle ważną sprawę. Jednak przyznać muszę, że mimo tłoku, w środku panował niezwykły wręcz ład, a nad porządkiem czuwało kilku strażników portowych z solidnymi pałami w dłoniach. I sam widziałem, że potrafili tymi pałami przylać petentom nie potrafiącym zachować się zgodnie z obowiązującymi regułami.
Musiałem odczekać swoje w dość długiej kolejce do jednego z kancelistów. Siwy, zasuszony człowieczek siedział nad stertą ksiąg i papierów. Blat biurka, palce, a nawet uszy miał poplamione inkaustem.
– Słucham – zapytał niecierpliwie, kiedy stanąłem przednim.
– Chcę wynająć dobry statek i kapitana znającego rzekę w górnym biegu – powiedziałem głośno.
Kancelista odłożył pióro na blat biurka i podniósł na mnie wzrok.
– Macie tiriańską licencję? – zapytał, uważnie mi się przyglądając spod siwych, rzadkich brwi.
– Nie – odparłem. – Jestem kupcem z Hezu.
Ktoś stojący za mną parsknął śmiechem, ktoś inny pokazał mnie palcem, a jakiś głos krzyknął: „znajdźcie mu kapitana, który chce stracić uszy”. Urzędnik uśmiechnął się samymi ustami.
– Nie sądzę, żeby ktoś z wami chciał popłynąć, skoro nie macie licencji – powiedział z ledwo ukrywanym rozbawieniem.
– Nie wierzę, że w Tirianie nie ma kapitana, który nie chce zarobić solidnej sumki za kurs na południe – powiedziałem ze zdumieniem.
– Posłuchajcie no, panie… – zawiesił głos.
– Godryg Bemberg – wyjaśniłem. – Licencjonowany kupiec z Hez-hezronu.
Znowu ktoś z tyłu parsknął śmieszkiem, słysząc te słowa.
– Posłuchajcie no, panie Bemberg – rzekł. – Nie znam kapitana, który by z wami popłynął. Wykupcie w gildii jednorazową licencję albo skorzystajcie z pośrednictwa naszych kupców. To wam mogę poradzić. Następny! – Odwrócił ode mnie wzrok.
– Zaraz, zaraz…
– Następny! – powiedział już ostrzejszym tonem i spojrzał w stronę jednego ze strażników.
– Dobrze, już dobrze – powiedziałem, kiedy zobaczyłem, że strażnik wolnym krokiem zmierza w moją stronę.
W końcu wielce upokarzające byłoby, mili moi, gdyby biedny Mordimer dostał pałą po plecach w tiriańskim kapitanacie. I w dodatku nie mógł we właściwy sposób ukarać napastnika.
Przepchnąłem się przez tłum i wyszedłem na zewnątrz budynku. Przysiadłem na murku ze zrezygnowaną miną i nie musiałem długo czekać, aż podszedł do mnie młody, bogato ubrany człowiek. Miał zdobiony srebrem, jedwabny kaftan i haftowane ciżmy z fantazyjnie wygiętymi noskami. U zdobionego, szerokiego pasa kołysał się sztylecik o grawerowanej srebrem rękojeści.
– Witajcie, panie Bemberg – powiedział serdecznym tonem. – Jeśli dobrze usłyszałem wasze szacowne nazwisko.
– Ano dobrze – wstałem z murku i skinąłem mu głową.
– Pierwszy raz w Tirianie, co? Ach, jakżeż to nieuprzejmie z mojej strony! Jestem Maurycy Mossel, pośrednik, do waszych usług, panie. – Porwał moją dłoń i potrząsnął nią z zapałem. – Jeśli zechcecie wysłuchać kilku rad, chętnie wam ich udzielę przy kielichu lub dwóch dobrego winka.
– A co wy w tym macie za interes, panie Mossel? – zapytałem nieufnie.
– To już zobaczycie i ocenicie sami, a na razie rozmowa ze mną nie będzie was kosztować więcej jak dzbanek wina – wyjaśnił ze szczerym uśmiechem i odgarnął złoty lok, który opadł mu na czoło.
– No, to prowadźcie – burknąłem.
Winiarnia, do której weszliśmy, nie należała do najtańszych, i zapewne odwiedzali ją co najmniej średnio zamożni kupcy. Ale obsługujące gości dziewki były ładne, żwawe i domyte, kielichy i dzbany nie poszczerbione, wybór win ogromny, a same trunki z całą pewnością nie zostały uświęcone ceremonią chrztu. Tak więc winiarnia musiała się cieszyć dobrą reputacją. Mossel dał znak karczmarzowi i zaraz zaprowadzono nas do małego stołu, odgrodzonego od reszty sali drewnianym przepierzeniem.
– Dzbanek białej Alhamry – rozkazał mój towarzysz, czując się tu najwyraźniej jak u siebie w domu, i uszczypnął w tyłek zalotnie uśmiechniętą dziewczynę, która przyszła odebrać zamówienie.
Dziewczyna miała obfity biust i mocno wydekoltowaną sukienkę. Bardzo dobrze, bo wasz uniżony sługa zawsze uważał, że każdy człowiek powinien chlubić się tym, co ma najlepszego.
– „Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich. Szyja twoja, jako wieża z kości słoniowej” – wyrecytowałem, zanim pomyślałem, żeby ugryźć się w język.
– Widzę, że znacie dobrze słowa Pisma, panie – stwierdził Mossel.
– Jedynie te, które pozwalają skaptować płeć piękną – zaśmiałem się rubasznie. – Opowiem wam, panie Mossel, jakie to przygody z pewną – uniosłem palec znacząco – damą wysokiego rodu, miałem okazję…
Chrząknął znacząco.
– Jeśli pozwolicie – powiedział. – Zajmijmy się lepiej waszymi kłopotami, jeśli łaska…
– Ano tak – odparłem, udając zmieszanie. – Damy damami, a interesy interesami.
Dziewczyna przyniosła spory dzbanek wina i dwa kielichy. Mossel rozlał trunek i uniósł kielich.
– Za powodzenie w interesach, panie Bemberg – rzekł uroczystym tonem.
– Ano – przytaknąłem. – Żeby te dukaty w moim mieszku szybko dorobiły się siostrzyczek i braciszków.
Roześmiał się szczerze, upił łyk wina i klepnął mnie serdecznie po ramieniu. Zdolności aktorskich nie można było mu odmówić.
– Powiedzcie, jakie interesy sprowadzają was do Tirianu – rzekł – a ja wam postaram się pomóc z całych sił, bo widzę, żeście człowiek dowcipny, zacny i bystrego umysłu.
– Mam trochę gotowizny po zmarłym wuju – powiedziałem. – Postanowiłem ją rozmnożyć. Ktoś mi powiedział, że na południu, w górze rzeki, dostanę towary, które sprzedam w Hezie z trzykrotnym, a może większym przebiciem. Chcę więc wynająć statek oraz znającego rzekę kapitana, na południu kupić wino, samit, a może kilka pięknych dziewek, i wrócić do Hezu z towarami. – Stuknąłem kielichem w blat stołu. – Tak żem sobie właśnie umyślił.
– I wydaje się wam to takie łatwe, panie Bemberg – rzekł. Założę się, że musiał się nieźle bawić. – A nie pomyśleliście o piratach albo o wykupie tiriańskich licencji?
– Wynajmę ludzi do ochrony, a ufam, że będę mógł zabrać się z innymi kupcami w kilka statków. Ale licencja? – zawiesiłem głos. – Mam licencję z Hezu, panie Mossel, a to pozwala mi na handel wszędzie w obrębie włości Jego Ekscelencji biskupa, czyli i tu, w Tirianie.
Pokiwał głową i zauważyłem, że z trudem ukrywa rozbawienie.
– Prawo prawem, a zwyczaj zwyczajem, panie Bemberg – rzekł. – Widzę, że jest z was człowiek ufny i prawy, ale miejscowi kupcy nie lubią konkurencji. Powiem wam, jak przyjaciel, co możecie zrobić. – Wypił wino, a potem dolał nam trunku do kielichów. Udawał, że się zastanawia.
– Mogę wam polecić szacownych miejscowych kupców – powiedział – którzy chętnie zakupią dla was towary, podług przedstawionego im spisu, i przewiozą je do Tirianu. Możecie też w jednym z naszych domów handlowych wykupić jednorazową licencję, a wtedy zyskacie bez trudu pomoc kapitanatu w znalezieniu statku i kapitana, i sami pożeglujecie na południe, w zgodzie z naszym prawem oraz obyczajem. Jednak wygodniejszy dla was będzie pierwszy sposób. Spędzicie czas w Tirianie, a ja was z chęcią zaprowadzę do uroczych panien, które umilą wasz czas. Żadnych tam dziwek – zastrzegł się zaraz. – Bo ja z takowych usług nie korzystam…
Dobrze, że miłosierny Pan nie razi kłamców piorunami, bo Maurycy Mossel już dawno by nie żył.
– … więc przemyślcie dobrze całą sprawę, by nie narazić się na stratę majątku.
– Dużo takie pośrednictwo kosztuje? – spytałem, drapiąc się po brodzie.
– Pogadacie na miejscu – uśmiechnął się. – Ale nie więcej niż podwójne przebicie…
– Na miecz Pana! – krzyknąłem w udawanym gniewie. – Nigdy się nie zgodzę na takie zdzierstwo!
Jego oczy pochłodniały.
– Zastanówcie się dobrze, panie Bemberg – powiedział – i skorzystajcie z rady doświadczonego człowieka, który dobrze wam życzy.
– Nie będę płacił – rzekłem twardo. – Tak mi dopomóż Bóg.
Piliśmy przez chwilę w milczeniu. Rzecz jasna, wiedziałem, jaka będzie następna propozycja Maurycego Mossela i spokojnie czekałem, aż ją poda.
– Zacny panie Bemberg – zaczął – a nawet ośmielę się powiedzieć: przyjacielu Godrygu, bo u mnie jak widzicie, co w sercu, to i na języku…
O, tak – pomyślałem – z całą pewnością.
– Nie wiem, jak to się stało, ale tak silny odczuwam do was przyjacielski afekt, że – obniżył głos i pochylił się w moim kierunku – złamię swe zasady i pomogę wam. Powiedzcie mi, panie, gdzie stoicie z kwaterą, a ja postaram się jutro przekazać wam dobrą wiadomość.
– Naprawdę to zrobicie? – Chwyciłem go za rękę. – Bóg wam to wynagrodzi, zacny młodzieńcze, a i ja w miarę skromnych możliwości…
– O tym porozmawiamy później – przerwał mi. – Bo jestem ostatnim, który chciałby wyłudzić pieniądze od zacnego kupca i dobrego człowieka.
Rozczuliłem się i pozwoliłem na to, by w moich oczach zalśniły dwie łzy. Z całą pewnością musiał to zauważyć i ufałem, że świetnie się bawi.
Kiedy wyszliśmy z winiarni, rozstaliśmy się w pijackich uściskach i zapewnieniach wzajemnej przyjaźni. Zataczałem się lekko, wsparłem na jego ramieniu i zaślinionymi ustami pocałowałem go w policzek. Ha! Niech wie, że zarabia na swoje pieniądze! Potem przewróciłem się w błoto i pozwoliłem, aby chwilę męczył się nad podniesieniem mnie z niego. Przy tej jednak okazji zwalił się na mnie i utytłał w błotnistej mazi śliczny kubraczek. W świetle latarni zobaczyłem na jego twarzy grymas odrazy i nienawiści. Ale opanował się tak szybko, że gdyby nie miał do czynienia z Mordimerem Madderdinem, lecz poczciwym, acz upartym Godrygiem Bembergiem, z całą pewnością przeszłoby to niezauważone. W każdym razie postąpił bardzo nieprofesjonalnie, pozwalając mi samemu wracać do karczmy. Byłem jego inwestycją, a o inwestycje należy dbać, niezależnie od emocjonalnego stosunku do nich. Tymczasem pozostawienie mnie, pijanego w obcym mieście, niosło ryzyko, że inwestycja jutrzejszego ranka będzie pływać w rzece z kłutymi, ciętymi bądź miażdżonymi ranami. Byłem rozczarowany zachowaniem Mossela, gdyż miałem go jednak za kogoś lepszego.
Zatoczyłem się do najbliższego zaułka, po czym, kiedy byłem już pewien, że zniknąłem mu z oczu, wyrównałem krok. Kaftan i płaszcz miałem całe w błocie, więc pomyślałem, że Enya przyda się dzisiejszego wieczoru do czegoś innego niż łóżkowych zabaw. Może mniej przyjemnego, ale za to na pewno pożytecznego.
Cień, który pojawił się zza załomu jednego z domów, dostrzegłem w ostatniej chwili. I w ostatniej też chwili uskoczyłem w bok, a bełt zaświergolił tuż koło mojego lewego ramienia. Skrytobójca celował w serce. Bardzo roztropnie. Gdyby nie wieloletnie szkolenie, leżałbym teraz jak kłoda drewna i wpatrywał się w ciemność martwymi źrenicami. Smutny byłby to finał życia biednego Mordimera, mili moi. Skończyć w tiriańskich rynsztokach. Jakież to pozbawione estetyki!
Cień znów pojawił się na moment, a potem zniknął. Wyciągnąłem sztylet i ostrożnie poszedłem w tamtym kierunku. Nagle usłyszałem, jak ktoś chrapliwie i boleśnie wciąga powietrze w płuca, a potem coś zwaliło się w błoto z mięsistym chlupotem. Podszedłem bardzo ostrożnie, trzymając się murów. Na ulicy leżał człowiek w czarnym, obcisłym kubraku. Mała kusza wypadła mu z dłoni. Pochyliłem się nad ciałem. Mężczyzna był młody, jasnowłosy, o twarzy przeoranej rozdrapanymi śladami po ospie. Obszukałem go, ale nie miał przy sobie nic. Nawet sakiewki z pieniędzmi. Tylko maleńka, pierzasta strzałka sterczała z jego grdyki. Ostrożnie ją wyciągnąłem. Ostrze było długie, srebrnego koloru. Powąchałem je i poczułem zapach trucizny. Oderwałem pas z koszuli nieboszczyka i starannie zawinąłem strzałkę w materiał, a potem schowałem ją do kieszeni płaszcza. Kto wykończył tajemniczego skrytobójcę? Czy miałem jakiegoś nieznanego opiekuna? A może to tylko przypadek? Jednak odpowiedzi na te pytania nie były aż tak ważne. Dużo bardziej interesowało mnie pytanie, kto chciał usunąć biednego Mordimera z tego nie najlepszego ze światów? Komu zależało na mojej śmierci? Bo z całą pewnością nie łotrzykom powiązanym z tiriańskimi kupcami. Oni zabiją mnie dopiero wtedy, kiedy uda im się przejąć moją gotówkę. To znaczy: będą się starać mnie zabić. Ale ja postaram się ich nie zabijać, zanim nie skłonię ich do dogłębnej i szczerej spowiedzi.
Kiedy wróciłem do karczmy, Enya spała i nawet skrzypnięcie drzwi jej nie obudziło. W poświacie księżyca widziałem jej nagie ciało. Jasne włosy były rozsypane na poduszce, lewą dłoń oparła na piersi, tak że palce środkowy i wskazujący zasłaniały sutek, a lekko rozchylone nogi ujawniały słodką tajemnicę skrytą pomiędzy udami. Wyglądała tak uroczo i niewinnie, że aż wierzyć się nie chciało, iż jest tylko hezką dziwką. A jej uda wyślizgane już zostały przez dziesiątki, a zapewne nawet setki mężczyzn. Cóż, pewnie za kilka lat straci nawet pozorną słodycz i niewinność. Szkoda. Jak zawsze, kiedy ze świata znika trochę piękna.
Klepnąłem ją w tyłek, żeby się obudziła, skrzesałem ogień i zapaliłem lampkę na stole.
– Mordimer – powiedziała, przeciągając się, a jej pełne piersi zakołysały się kusząco. – Gdzieś ty był tyle czasu? – Spojrzała na mnie uważniej. – I w jakim rynsztoku się wytaplałeś?
Zrzuciłem płaszcz i kubrak, zzułem buty, zdjąłem onuce.
– Interesy – wyjaśniłem. – A teraz przestań gadać i zabierz się do roboty. – Pokazałem jej leżący na podłodze brudny stos.
Parsknęła z niezadowoleniem, ale wstała z łóżka. Podrapała się między nogami.
– Wszy, cholera – mruknęła. – Jak ja nienawidzę wszy.
– Tak jakby ktoś je lubił – odparłem.
W cebrzyku była jeszcze resztka wody, więc przepłukałem usta, umyłem twarz i zmoczyłem włosy.
– Może każę przygotować karczmarzowi kąpiel? – zapytałem. – Co ty na to? Wielka balia pełna gorącej wody, ług i brzozowe witki, którymi cię wychłoszczę…
– Zwłaszcza podoba mi się chłostanie – zaśmiała się i obejrzała moją odzież. – A gorąca woda przyda się, po twoich rynsztokowych przygodach.
Chciałem klepnąć ją w pośladki, ale tak zręcznie się usunęła, że tylko musnąłem jej skórę końcami palców.
– Zwinna dziewczynka – mruknąłem i poszedłem budzić karczmarza.
Jak się zapewne domyślacie, mili moi, oberżysta nie był zachwycony niespodziewanymi żądaniami, ale zaświeciłem mu w oczy srebrną dwukoronówką i od razu zebrał się w sobie. Zagonił służebne dziewki do grzania wody i kazał wtaszczyć na górę drewnianą balię z ciemnobrązowego, pachnącego ługiem drewna. Sam zresztą przy tym wnoszeniu musiałem pomagać, bo balia była pierońsko ciężka, a schody strome i wąskie. Ale dzięki temu, już w kilka pacierzy później siedzieliśmy w gorącej wodzie, a służebna dziewka latała tylko z dzbanem i dolewała wrzątku. Kiedy nachylała się nad balią, Enya przytrzymała ją w pasie i sięgnęła do jej piersi.
– Może się przyłączysz, kochanie? – zapytała słodko.
Dziewczyna pisnęła, spłonęła rumieńcem i wyrwała się.
– Ja ppp-pójdę ppp-po wodę – zawinęła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Enya roześmiała się.
– Nie miałbyś ochoty, co, Mordimer? Na taką świeżynkę? Ile ona może mieć lat? Czternaście?
– Dziewczęta też lubisz? – powiodłem palcami po jej gładkim udzie.
– Czemu nie? – odparła pytaniem. – Ja to w ogóle lubię. A ty lubisz swoją pracę, Mordimer? Lubisz zabijać i torturować ludzi?
Żachnąłem się, ale nie rozgniewałem. Byłem przyzwyczajony, że ludzie myśleli w taki właśnie sposób, a poza tym zadała pytanie ze sporym wdziękiem. Nawiasem mówiąc, wdziękiem zupełnie nie pasującym do treści.
– Oto prymitywne pojęcie o pracy inkwizytora – rzekłem, obniżając głos, bo nie chciałem, by ktoś niepowołany usłyszał naszą rozmowę. – Nie jestem, by torturować i zabijać, dziewczyno. Jestem, by dać grzesznikom szansę odkupienia win i szczerej, radosnej pokuty. Tylko dzięki mnie mogą mieć nadzieję na życie wieczne z Chrystusem. Zresztą nie mówmy o mojej pracy. – Chlapnąłem w nią wodą. – Po co zawracasz sobie piękną główkę takimi problemami?
– Taaak? – zapytała, przeciągając – Jestem piękna? Naprawdę? Tak właśnie myślisz?
Naga, z mokrymi włosami i piersiami wyłaniającymi się znad lustra wody, wyglądała rzeczywiście ślicznie i powiedziałem jej to. A potem przyciągnąłem ją do siebie i kiedy służąca weszła z nowym dzbankiem wrzątku, Enya właśnie ujeżdżała mnie, rozchlapując wkoło wodę oraz głośno jęcząc. Służącej wypadł dzbanek z rąk, ale nie przejęliśmy się tym, zwłaszcza że i tak zamierzaliśmy się szybko przenieść na łóżko.
Maurycy Mossel pojawił się w gospodzie koło południa. Miał na sobie inny kaftan, tym razem w kolorze czystego błękitu i nowe ciżmy, ale o równie wygiętych noskach, jak poprzednie. Zaprosiłem go do drugiego pokoju, lecz zdążył jeszcze zerknąć do sypialni i zobaczyć nagie pośladki smacznie śpiącej Enyi.
– Godryg, przyjacielu – rzekł serdecznie. – Widzę, że nie próżnujesz.
– Ano – odparłem. – Interesy interesami, a męska zabawa być musi.
– I ja tak myślę – przyznał poważnym tonem.
Usiedliśmy na krzesłach i nalałem wino do kubków. Stuknęliśmy się.
– Jest za co pić – powiedział. – Bo mam dobre nowiny. Znalazłem pewnego człowieka, który jest mi winien przysługę, a który ma szczęście być kapitanem wspaniałej barki i doskonale zna rzekę. Zabierze cię na południe, przyjacielu!
– To mi nowina – rozpromieniłem się. – Masz moją dozgonną wdzięczność, kochany Maurycy!
– Jest jednak pewien kłopot… – zawiesił głos.
– Jakiż to kłopot? – zaniepokoiłem się, ale w myślach serdecznie sobie ziewnąłem.
– Otóż jestem owemu kapitanowi winien pewną sumkę. Niewielką sumkę – zastrzegł się, machając lekceważąco dłonią. – Niemniej dla mnie poważną, jako że poczyniłem pewne inwestycje i nie dysponuję teraz gotówką…
– To nie kłopot. – Stuknąłem kubkiem w jego kubek. – Rad będę, spłacając twój dług. Ileż on wynosi?
Dostrzegłem krótkie wahanie, bo widać chciwość walczyła w moim rozmówcy z ostrożnością.
– Sto koron – powiedział, przyciszając głos.
– To żaden problem – zapewniłem i doskonale wiedziałem, jakie będą jego następne słowa.
– Plus odsetki – dodał, i nie zawiódł mnie. – Dwadzieścia koron.
– Mus to mus – rzekłem. – Skoro ten człowiek nie chce ci zaufać i sprolongować długu. A ile zażąda ode mnie za wynajęcie łodzi i załogi?
– Eee, jakoś się dogadasz – powiedział lekceważącym tonem. – Tylko nie daj się orżnąć, bo w Tirianie pełno jest zbirów i naciągaczy. Targuj się, drogi Godrygu, targuj się z całych sił.
– Nie omieszkam – pokiwałem poważnie głową. – Wręczę kapitanowi twój dług, ale najpierw muszę obejrzeć barkę. Czy aby wystarczająco pojemna.
Musiał się spodziewać podobnych słów, bo nie przypuszczał chyba, że nawet Godryg Bemberg jest takim idiotą, aby wręczyć gotówkę na piękne oczy.
– Oczywiście – odparł. – Spotkamy się jutro w południe przy kapitanacie i zaprowadzę cię na miejsce. Kiedy będziesz bogatym człowiekiem, Godrygu, nie zapomnij o przyjaciołach!
– Och tak, Maurycy, wierz mi, że nie zapomnę o tobie – powiedziałem najserdeczniejszym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.
I była to, mili moi, najszczersza ze szczerych prawd. Nie zamierzałem zapominać o Maurycym Mosselu i wierzyłem, że będziemy mieli kiedyś czas na długą i owocną pogawędkę. Na razie odprowadziłem go do drzwi i serdecznie się pożegnaliśmy. Jak prawdziwi przyjaciele.
Kiedy wróciłem do sypialni Enya już nie spała, lecz siedziała na łóżku z zatroskaną miną.
– Słyszałam waszą rozmowę, Mordimer – była zaniepokojona i poważna. – Przecież oni cię zabiją pierwszej nocy…
– Nie – odparłem, a kiedy chciała zaprotestować, uniosłem dłoń, by ją uciszyć. – Nie pierwszej, moja piękna. Dopiero drugiej. Pierwsza noc posłuży temu, by uśpić moją czujność.
Usiadłem obok niej i pocałowałem ją prosto w usta.
– Ale to miło, że się martwisz, skoro niezależnie od tego, czy będę żył, czy nie, zostaniesz opłacona.
Wysunęła się spod mojego ramienia.
– Nie dasz im rady, Mordimer – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Kapitan i co najmniej pięciu, sześciu marynarzy. Zarżną cię we śnie.
Uśmiechnąłem się i położyłem palec na jej ustach.
– Nie bój się – powiedziałem. – Zaręczam ci, że wrócę i jeszcze nie raz dobrze się zabawimy. Być może nie będzie tak łatwo, jak myślę, ale przecież Pismo mówi wyraźnie: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Mam więc zawsze nadzieję, że Pan doskonale wie, czemu używa wobec mnie rózgi.
Położyła dłoń na moim policzku.
– Ufam, że wiesz, co robisz – powiedziała smutnym głosem. – Nie daj się zabić, Mordimer.
– Nie dam – obiecałem jej. – Mam bardzo silne przekonanie, że czas, kiedy łaskawy Pan powoła Mordimera Madderdina do swej chwały jeszcze nie nadszedł – dodałem żartobliwym tonem.
Spędziliśmy uroczą noc (jak każda zresztą noc z Enyą) i kiedy niedługo po świcie się obudziłem, ona spała jeszcze zwinięta w kłębek przy ścianie. Wstałem i starannie się ubrałem. Miałem przy sobie dwa sztylety, jeden ukryty w cholewie wysokich butów, drugi schowany pod płaszczem. W kieszeni ukryłem również woreczek z sherskenem.
Spojrzałem na śpiącą Enyę i pomyślałem, że istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że nie wrócę z podróży na południe. Nie myślcie, mili moi, że Mordimer Madderdin pesymistycznie patrzy na świat i nisko ocenia własne umiejętności. Ale w przyszłość należy patrzyć trzeźwo. Jak nikt inny wiedziałem, że życie ludzkie jest kruche, a zabić człowieka jest łatwiej niż ktokolwiek z was by pomyślał. Wystarczy draśnięcie zatrutym ostrzem, przecięcie tętnicy, nieszczęśliwy upadek z wysokości, zachłyśnięcie wodą… Cokolwiek. Jesteśmy uczynieni z bardzo nietrwałego materiału, ale póki zdajemy sobie sprawę z własnych słabości, mamy szansę, by je przezwyciężyć.
Nie chciałem, by, jeśli przytrafi mi się nieszczęście, Enya została sama, pozbawiona środków do życia. Jasne, że van Bohenwald miał ją opłacić, ale czy będzie taki szczodry i skory do wydawania pieniędzy, kiedy zabraknie biednego Mordimera? Nie wierzyłem aż tak bardzo w ludzką przyzwoitość, by dać za to choć złamanego centyma. Dlatego wyliczyłem dwieście koron i ułożyłem je na stole w dwóch stosikach. Królewska zapłata za kilka nocy. W razie czego, będzie mnie dobrze wspominać, choć sam nie wiem, czemu miałoby mi na tym zależeć…
Wyszedłem, choć do ustalonego terminu spotkania zostało jeszcze sporo czasu. Ale nie miałem już ochoty siedzieć w oberży, a we mnie, gdzieś w środku, wibrował przedziwny niepokój. Tak silny, że przez moment zastanawiałem się, czy nie rzucić wszystkiego w diabły i nie wracać do Hezu. Ale Mordimer Madderdin nie jest egzaltowaną panienką, której rytm życia wyznaczają przeczucia, obawy i niepokoje. Dlatego wiedziałem, że muszę zakończyć sprawę, która mnie tu sprowadziła, niezależnie od tego, jakie będą konsekwencje tej decyzji.
Maurycy Mossel czekał, tak jak obiecał, przy kapitanacie. Dzień był chłodny i wietrzny, słońce skryło się za szarymi chmurami, gnanymi na północ silnymi podmuchami. Wszystko wskazywało na to, że letnie upały na razie ustąpiły i być może zaczną się deszcze. Dla planów Mossela i jego wspólników musiała to być dobra odmiana. Wichura i ulewa zagłuszą kroki zabójców, ciemność skryje ich sylwetki, a zmasakrowane sztyletami ciało biednego Godryga Bemberga pluśnie w toń rzeki, niczym ogromna kropla deszczu. Tak właśnie wszystko miało się potoczyć.
– Cóż za punktualność, najdroższy druhu. – Maurycy Mossel serdecznie potrząsnął moją dłonią i dla większego okazania uczuć poklepał mnie jeszcze po ramieniu.
Jakoś to zniosłem i uśmiechnąłem się promiennie. Szybko dotarliśmy do całkiem przyzwoicie wyglądającego stateczku i rozpocząłem długie, zażarte targi z kapitanem. Mossel dzielnie mnie wspomagał. Jęczał, rwał włosy na głowie, wyzywał kapitana od łgarzy i oszukańczych szubrawców, dwa razy ciągnął mnie już w stronę trapu, mówiąc, że nic tu po nas, i że za taką cenę wynajmiemy kilka luksusowych łodzi z załogą, a nie jedną, rozpadającą się łajbę, pełną nie znających rzeki obszarpańców. Jednym słowem odegrał piękne przedstawienie, które miało utwierdzić Godryga Bemberga w mniemaniu, że wróci cało z handlowej podróży.
W końcu uzgodniliśmy cenę, całkiem zresztą przyzwoitą, płatną w połowie po dopłynięciu do portu Nadrevel w górnym biegu rzeki, a w drugiej połowie po szczęśliwym powrocie. Kapitanowi, oczywiście, było wszystko jedno, gdyż sądził, że i tak zabierze całe moje złoto już drugiej nocy. A mnie było wszystko jedno, ponieważ wiedziałem, że tej właśnie drugiej nocy kapitan oraz jego ludzie staną się smacznym pokarmem dla rybek. Jednak teatrum należało odegrać, gdyż, zgadzając się zbyt szybko na proponowaną kwotę, mógłbym dać powód do podejrzeń. Co prawda, nie sądziłem, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł sądzić, że kupiec z Hezu zamorduje kapitana rzecznej łajby i jego pięciu marynarzy, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Pierwszą noc spędziliśmy na miłych gawędach, a kapitan przy winie i mocnej, choć soczyście śmierdzącej, śliwkowej gorzałce opowiadał mi o niebezpieczeństwach rzeki, o mieliznach, porohach, tajemniczych zaginięciach oraz krwawych pirackich napadach. Rozmowa była na tyle zajmująca, iż obiecałem sobie, że z wdzięczności za mile spędzony czas postaram się go zabić tak, by zbytnio nie cierpiał. Oczywiście pod warunkiem, że zechce podzielić się ze mną bez oporów wszystkimi tajemnicami.
Ale drugiego wieczoru cała rzecz nie potoczyła się w taki sposób, w jaki potoczyć się powinna. Podszedł do mnie zasępiony kapitan i, wzdychając, powiedział:
– Uszkodziliśmy ster, panie Bemberg. Musimy przybić do brzegu i postaramy się go o świcie naprawić.
Tego się nie spodziewałem. Oczywiście mogliśmy naprawdę uszkodzić ster, ale podejrzewałem, że równie dobrze na brzegu mogą czekać następni złoczyńcy. Tylko po co było gromadzić tak wielkie siły, by zamordować jednego kupca? W końcu im więcej osób zaangażowanych zostanie w zbrodnię, tym mniejsza będzie stawka do podziału. Dlatego doszedłem do wniosku, że naprawdę coś stało się ze sterem. Niestety, mili moi, nie znam się na żegludze oraz budowie okrętów, więc można mi wmówić w tej dziedzinie wszystko. Nie odróżniam foka od grota, a słowa takie jak zęza, marsel, czy bukszpryt mogą dla mnie równie dobrze oznaczać zgraję mitologicznych potworów. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wszcząć walki z załogą już teraz, ale nie zapadły jeszcze ciemności, a w polu widzenia mieliśmy co najmniej dwa inne statki.
– Trudno – powiedziałem. – Przynajmniej przenocujemy na ziemi, a nie na pokładzie. Może uda się upolować coś na pieczyste?
– O, tak – odparł kapitan z uśmiechem. – Z całą pewnością zajmiemy się polowaniem…
Wydawało mu się, że jest bardzo chytry i dowcipny, ale ja doskonale zrozumiałem aluzję tkwiącą w jego słowach. Cóż, w takim razie dojdzie do walki na lądzie. Może to i lepiej? W końcu, moi mili, biedny Mordimer nie jest przyzwyczajony do bijatyk na kołyszących się i mokrych deskach pokładowych. Natomiast starcie na stałym lądzie może być całkiem miłym urozmaiceniem podróży. Wiedziałem tylko, że muszę się pilnować, by nie zabić kapitana. To on miał być dla mnie źródłem cennych informacji i jeśli zginie, cała wyprawa może okazać się daremna. Co prawda, zawsze miałem jeszcze Maurycego Mossela, który mógł nawet wiedzieć więcej, ale dwa wróble w garści lepsze są od jednego.
Jeszcze przed wieczorem wpłynęliśmy w boczną odnogę rzeki, prowadzącą do małego jeziora, o brzegach gęsto zarośniętych trzcinami i o powierzchni pokrytej zgniłozielonym dywanem wodnej rzęsy. Kapitan musiał znać to jezioro, bo niezawodnie wybrał miejsce, w którym zarzuciliśmy kotwicę. Od brzegu dzieliło nas zaledwie kilkadziesiąt metrów. Marynarze przepłynęli do niego wpław, a ja z kapitanem powiosłowaliśmy na szalupie.
Kilkanaście metrów od brzegu rozpaliliśmy ognisko, a ja wykorzystałem czas, kiedy marynarze zbierali chrust, by uważnie przyjrzeć się okolicy. Rzut kamieniem dzielił nas tylko od nieprzeniknionej teraz, ciemnej ściany lasu. To nie był dobry znak. Cóż komu zaszkodzi zaczaić się z łukiem w zaroślach i potraktować biednego Mordimera, jakby był łanią lub jeleniem? Na wszelki wypadek siadłem tak, by płomienie ogniska odgradzały mnie od drzew, gdyż wiedziałem że strzelec może mieć wtedy kłopoty z dokładnym wycelowaniem. Oczywiście: niedoświadczony strzelec, gdyż zręczny łucznik z pewnością wymierzy dobrze. Na szczęście niedaleko było jezioro, ale w tym akurat miejscu jego brzegi były piaszczyste i łyse. Nie rosły tam ani krzewy, ani trzciny. Wiedziałem jednak, że jeśli tylko uda mi się zanurkować, to moi prześladowcy będą mogli potem szukać wiatru w polu. Potrafię pod wodą odmówić sześć razy „Ojcze nasz”, a to wystarczająco długi czas, by odpłynąć naprawdę daleko. Inna rzecz, że nie na tym polegał plan, by inkwizytor Jego Ekscelencji uciekał z podkulonym ogonem przed zgrają rzezimieszków. Ale cóż, kiedyś ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział: „Jeśli mam wroga dziesięć razy silniejszego, rzucam się na niego z kłami i pazurami. Jeśli jest on sto razy silniejszy, przyczajam się, czekając dogodnej okazji”. Może nie była to sentencja świadcząca o nadmiernej waleczności, ale za to kierując się nią, na pewno łatwiej było przeżyć.
Przyjąłem od jednego z marynarzy bukłak z winem. Nie sądziłem, by było zatrute, poza tym zdolności waszego uniżonego sługi pozwalały rozpoznać jakiekolwiek niezdrowe domieszki. Łyknąłem sobie solidnie. Zapadł zmierzch, a na twarzy poczułem leciutkie pacnięcia mżawki. Może to szum deszczu, a może głośne rozmowy marynarzy spowodowały, że nie zorientowałem się, iż prawdziwe niebezpieczeństwo wcale nie nadchodzi od strony lasu. Nie usłyszałem plusku wioseł, zresztą nowi napastnicy musieli być zręcznymi wioślarzami.
– Nie rusz nawet palcem, inkwizytorze – usłyszałem cichy głos. – Dwie kusze są w ciebie wycelowane.
Kapitan pokiwał do mnie ręką z szerokim uśmiechem i odszedł wraz z marynarzami na bok. Dopiero teraz zza ściany lasu pojawiły się jaśniejące na mrocznym tle sylwetki. Jaśniejące dlatego, że ludzie ci ubrani byli w białe, długie szaty. Wśród nich widziałem tylko jedną ciemną plamę. Kogoś w czarnym płaszczu z kapturem.
Nie ruszałem się z miejsca głównie dlatego, iż moi wrogowie wiedzieli, że jestem inkwizytorem. Może, gdyby sądzili, iż mają do czynienia tylko z kupcem, nie zachowaliby należytych środków ostrożności. Może zdołałbym jakoś uciec, przetoczyć się po ziemi, zniknąć w mroku. Ale kusza to niebezpieczna broń, mili moi, zwłaszcza w dłoniach doświadczonego strzelca. A coś mi mówiło, że ludzie stojący za moimi plecami są doświadczeni.
Kapitan wraz z dwoma marynarzami zbliżał się w moją stronę. On sam niósł solidny zwój liny, marynarze w wyciągniętych dłoniach trzymali rapiery. I znowu, mili moi, może spróbowałbym jakichś sztuczek. W końcu dwóch marynarzy z żelaznymi szpikulcami w rękach nie mogło poważnie zagrozić inkwizytorowi Jego Ekscelencji. Tyle, że przedtem usłyszałem plusk wody i kroki w mule. Co oznaczało, iż kusznicy są naprawdę blisko. A bełt godzący w plecy rusza się jednak szybciej niż wasz uniżony sługa.
– Połóż się twarzą do ziemi – usłyszałem. – i złóż dłonie na plecach.
Zrobiłem, co mi kazano, starając się zachować ostrożność ruchów. Nie chciałem, by jakiś nerwowy palec zbyt szybko przycisnął spust.
– Bardzo dobrze – pochwalił mnie głos.
Marynarze oparli ostrza na moim karku i między łopatkami, a kapitan zaczął krępować mi ręce. Nie wiem, czy jego wprawa wynikała z doświadczenia w szykowaniu żeglarskich węzłów, czy też często wcześniej krępował jeńców, ale, uwierzcie mi, unieruchomił moje ręce bardzo solidnie. Potem zajął się stopami, aż wreszcie przewlókł linę pomiędzy sznurem krępującym kostki a sznurem krępującym nadgarstki. Teraz wasz uniżony sługa, nawet gdyby wstał na nogi, mógł uciekać jedynie z ogromną prędkością kulawej kaczki. Zapewne byłoby to bardzo zabawne dla obserwatorów.
Ale nie musiałem sam wstawać, bo marynarze szarpnęli mnie i postawili na nogi. Przed sobą zauważyłem postać, która wcześniej była tylko ciemną plamą na tle lasu.
– Ignacius – powiedziałem wolno, patrząc na niskiego, starszego człowieczka. Krople deszczu lśniły na jego łysinie, pośród wianuszka włosów.
– Tenże sam, mój kochany uczniu – zakrzyknął wesoło. – Tenże sam.
– Dobrze związaliście? – warknął w tył, a dwóch ludzi, którzy mnie wcześniej krępowali, mruknęło przytakująco.
– To dobrze – powiedział, znów obracając na mnie wzrok. – Bo nasz przyjaciel, Mordimer, jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Jest jak wściekły szczur. Przyparty do muru potrafi rzucić się do gardła nawet uzbrojonemu człowiekowi. Czyż nie tak, Mordimerze? – Żartobliwie pogroził mi palcem.
– Jeśli już masz porównywać, bardziej odpowiadałaby mi postać rosomaka a nie wściekłego szczura – odparłem uprzejmie.
– Zbytek łaski – zaśmiał się. – Ale cieszy mnie twoje poczucie humoru. Ofiary składane z ludzi silnych, pełnych życia i odważnych znacznie bardziej cieszą Starych Bogów…
– Starych Bogów? – prychnąłem – Tych, którzy urodzili się w twojej chorej głowie?
Patrzył na mnie z zaciekawieniem, tak jakby obserwował wyjątkowo interesującego robaka.
– Starzy Bogowie – powtórzył i wydawało się, że smakuje te słowa. – Oni istnieją, Mordimerze. Nie są jeszcze tak silni, jak byli, bo ich chwała minęła z przyjściem Jezusa i Apostołów. Ale odrodzą się. Dzięki takim ludziom jak ja, którzy złożą im ofiary. I dzięki takim ludziom jak ty, którzy będą tymi ofiarami.
Pokręciłem głową, bo głową przynajmniej mogłem ruszać. Aż tak dokładnie mnie nie skrępowali. Na nos spadła mi kropelka deszczu i, łaskocząc skórę, spłynęła aż na usta. Oblizałem się.
– Jednak miałem rację, Ignaciusie. Wtedy w szkole. Słusznie mówiłeś, że przeczuwałem, iż spłoniesz. Teraz jestem tego więcej niż pewien…
– Być może… być może… – nie rozgniewał się nawet. – Nikt nie zna przyszłości. Ale jedno jest pewne, kochany uczniu: ty spłoniesz dzisiaj na chwałę Starych Bogów. Tu, w tym wiklinowym koszu. – Wyciągnął dłoń, a ja z trudem przekręciłem głowę, by zerknąć przez ramię.
Trzech mężczyzn dźwigało szeroki i wysoki na mniej więcej piętnaście stóp wiklinowy kosz. Został upleciony tak, by kształtem przypominać ludzką postać, ale w środku, jakby w brzuchu tego olbrzyma, znajdowała się niewielka klatka. Również spleciona z wikliny.
– Twój krzyk ogrzeje zmarznięte serca Starych Bogów, twoje prochy zsypiemy w nurt rzeki. A potem będziemy pić wino, jeść i oddamy się najwymyślniejszym orgiom. – Jego oczy błyszczały spod kaptura chorym, gorączkowym blaskiem. – A Starzy Bogowie będą się radować…
Pozwoliłem sobie na głębokie, pełne znudzenia ziewnięcie.
– Jesteś żałosny – powiedziałem.
– Ale żywy – odparł znowu bez śladu zniecierpliwienia. – Czego za kilka pacierzy nie będzie już można powiedzieć o tobie.
– Bóg jest moim pasterzem – rzekłem.
– Był – mruknął. – Używaj raczej czasu przeszłego. Ale może jeszcze nie wszystko stracone, Mordimerze? Dlaczego człowiek taki jak ty, nie miałby przyłączyć się do nas? Stanąć po stronie nowej potęgi, nowych władców? Korzystać z życia pełną gębą i cieszyć się władzą?
– To nazywasz korzystaniem z życia? – Powiodłem wzrokiem. – Te upokarzające ceremonie? Ofiary składane na pustkowiu? Codzienny lęk przed sługami Pana? Chowanie się w nocy i deszczu? Jeśli tego właśnie pragnąłeś w życiu, Ignaciusie, ośmielam się stwierdzić, że właśnie osiągnąłeś cel. Mam ci pogratulować?
Teraz go rozgniewałem. Widziałem to po skurczu, który przebiegł przez jego twarz, zmieniając ją na moment w odrażającą maskę.
– Milcz! – syknął. – Nie wiesz nawet, o czym mówisz! Nie znasz potęgi tych, którzy wrócą do dawnej chwały.
– Skoro jest im potrzebne życie biednego Mordimera, nie mogą być zbyt wybredni ani zbyt potężni – zadrwiłem.
Podszedł do mnie, a w jego wzroku widziałem gniew. Nienawiść. I odrobinę… szacunku? A może zazdrości?
– Widzę, że się nie dogadamy, Mordimerze – stwierdził. – Szkoda…
– Cóż, nie sądzisz chyba, że chciałbym żyć wiecznie? – zaśmiałem się, choć do śmiechu wcale mi nie było.
Widziałem ludzi, którzy coraz liczniej gromadzili się wokół ognisk. Nadal nie był to tłum, bo jak widać, pogański kult nie zebrał jeszcze wystarczającej liczby wyznawców. Wszystkie postaci były ubrane w powłóczyste, białe szaty, przypominające spięte pod szyją prześcieradła. Jeśli mam być szczery, mili moi, nie wyglądało to zbyt poważnie. Tylko Ignacius był, jak na ironię, w inkwizytorskiej czerni. Jednak na jego kaftanie nie było śladu po srebrnym, złamanym krzyżu.
Wśród kultystów dostrzegłem kilka młodych kobiet, roznoszących miski z jedzeniem, tace pełne chleba i dzbanki wina. Jak widać, współwyznawcy Ignaciusa łączyli krwawe, pogańskie obrządki z miłym piknikiem. Nic nowego, mili moi. Opowieści czarownic i czarowników o sabatach zawsze krążą wokół czterech rzeczy: składania ofiar, obżarstwa, pijaństwa i cielesnego wyuzdania. Zapewne tutaj będzie tak samo. Ciekawe tylko, czy biedny Mordimer zachowa życie na tyle długo, by popatrzeć sobie jeszcze ostatni raz na miłosne zapasy… Chociaż zważywszy, iż na sabatach oddawano się często przeróżnym sodomickim zwyrodnieniom, może i nie było na co czekać.
– Wsadźcie go do kosza – rozkazał Ignacius.
Dwóch młodych, rosłych mężczyzn pochwyciło mnie pod pachy i powlokło za sobą. Nie stawiałem nawet oporu, gdyż nie miało to najmniejszego sensu. Ignacius był inkwizytorem i doskonale wiedział, jakimi zdolnościami dysponujemy. Dlatego też dopilnował, by solidnie mnie związano i zaręczam wam, mili moi, że wyzwolenie się ze sznurów nawet nie graniczyło z cudem. Ono byłoby cudem.
Oczywiście zawsze mogłem pomodlić się do mojego Anioła Stróża. Ale po pierwsze, sądziłem, że Ignacius zabezpieczył się na tę okazję, a po drugie, nie liczyłem, by Anioł zechciał przyjść mi z pomocą, nawet gdyby usłyszał modlitwy. Nie ma co ukrywać: przegrałem z własnej winy i własnej głupoty. Pozwoliłem, by Ciemność zatriumfowała nad Światłem. I być może kara, jaka spotkałaby mnie z rąk Anioła, byłaby gorsza od tego, co szykowali oprawcy Ignaciusa.
Mężczyźni otworzyli wiklinową klatkę, wepchnęli mnie do niej i zamknęli drzwiczki. Klatka była ciasna i niska, a skulony we dwoje, ledwo się w niej mieściłem. Może to i lepiej, bo nie będę miał pokusy ucieczki przed płomieniami i wszystko szybko się skończy.
– „Strzeżcie się pilnie fałszywych proroków – krzyknąłem pełnym głosem słowami Pisma – którzy do was przychodzą w odzieniu owczym, a wewnątrz są wilcy drapieżni”! – zauważyłem, że kilku ludzi przystanęło i zaczęło spoglądać w moją stronę. – W imieniu Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu ofiarowuję łaskę wszystkim tym, którzy wydadzą mi Ignaciusa i wyznają swe grzechy!
– Uciszcie go! – ryknął Ignacius.
Pobiegł w moją stronę, ale potknął się na jakimś korzeniu i runął twarzą w błoto.
– Uciszcie go! – krzyknął znowu, gramoląc się na nogi.
Jeden z mężczyzn szturchnął mnie kijem przez pręty klatki, a ja nawet nie miałem się jak uchylić ani zasłonić. Oberwałem prosto w zęby i zadławiłem się krwią. Starałem się schować głowę między ramiona, a on i jego towarzysz dźgali mnie z zapamiętaniem.
– Ja ci dam łaskę, ja ci dam łaskę… – mamrotał ten pierwszy.
– Zostawcie – rozkazał Ignacius, który pozbierał się już i stał obok mnie. – Szkoda, że nie wyrwaliśmy mu języka…
– Otworzyć? – spytał mężczyzna i przestał mnie kłuć.
– Nie. Nanieście chrustu i podpalajcie. – Spojrzał w moją stronę. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się, Mordimerze, każę wypalić ci plugawy jęzor.
Nie powiedziałem ani słowa, ale uznałem, że, cóż, wypadało spróbować. Oczywiście równie dobrze jak łaskę biskupa mogłem ofiarowywać im Cesarstwo. Niezależnie od moich przyrzeczeń i tak wszyscy zostaliby przesłuchani i spaleni. Mogłem się jednak łudzić, że o tym nie wiedzą.
Ignacius stał tuż koło mnie i znowu się uśmiechał.
– Jakże się cieszę, iż poradziłeś sobie z naszym mordercą – powiedział. – Jednak dobrze cię wyszkolono, Mordimerze. Zanim się zorientowałem, że można z ciebie zrobić większy pożytek, planowałem bezsensownie cię usunąć…
– A więc to byliście wy – chciałem powiedzieć, ale przezornie zmilczałem, bo wolałem umierać z językiem w gębie.
– Nie wiedziałem jednak, że używasz dekańskich strzałek… Hmmm… Bardzo skuteczna broń, jeśli wolno mi powiedzieć, choć nietypowa dla inkwizytora.
Mężczyźni spokojnie układali chrust wokół wiklinowego kosza.
– Mokre to drewno – poskarżył się jeden z nich półgłosem.
– Mokre, więc będzie się dłużej palić – odparł wesoło Ignacius. – Suche, to tylko pssst i nie byłoby Mordimera. No, ale obróćcież go twarzą do rzeki – rzekł nagle – bo jakże tak…
Dwaj mężczyźni zawołali jeszcze kogoś i, stękając, przesunęli wiklinową postać, by front klatki, w której byłem zamknięty, wychodził na rzekę. W związku z tym straciłem z zasięgu wzroku ogniska i krzątających się przy nich ludzi, a przed sobą miałem tylko gładką, ciemnoszarą toń zalewu i błotnisty brzeg.
– Zdziwisz się, Mordimerze – ciągnął Ignacius tonem przyjacielskiej pogawędki. – Kto wyjdzie z toni, by podziwiać twoją śmierć. Tylko nie rozczaruj mnie, chłopcze, i krzycz. Krzycz głośno, kiedy ogień będzie palił twoje ciało.
– Jednak jesteś nienormalny – powiedziałem, wzdychając, bo uznałem, że skoro podnieca go mój krzyk, to jednak nie każe mi wyciąć języka.
Roześmiał się tylko.
– Nigdy nie miałeś okazji podziwiać płomieni z tej właśnie strony, Mordimerze. To będzie nowe doświadczenie życiowe.
Podwładni Ignaciusa skończyli układać chrust wokół wiklinowej figury i teraz przyglądali się efektom swojej pracy.
– Czas zaczynać – rzekł uroczystym tonem Ignacius i odszedł na bok. Wrócił, trzymając w dłoni płonącą pochodnię. – Chodźcie tu, dzieci moje – krzyknął, a ja usłyszałem, że za moimi plecami zaczynają się gromadzić jego współwyznawcy.
– Bogowie rzek i lasów, bogowie pól, łąk i bagien… – zaintonował uroczyście.
– Alleluja, wyłazić potwory! – wrzasnąłem. – Huzia! Hej! Mordimer zaraz skopie wam tłuste dupska!
Usłyszałem za sobą wrogi pomruk, a ktoś wbił mi boleśnie koniec kija w żebra. Zatchnąłem się i zakaszlałem, a wtedy ktoś inny dodatkowo huknął mnie w potylicę.
– … przyjmijcie naszą ofiarę – wołał dalej Ignacius. – A w zamian uczyńcie z wody, drzew, wiatru i piasków naszych przyjaciół. Ześlijcie naszym wrogom burze i wiry, uderzcie w nich piorunami…
– Pierdnięciami! – wrzasnąłem i znowu oberwałem tak, że zahuczało mi się w głowie.
Niemniej miałem nadzieję, że nieco im psuję uroczysty nastrój. Zawsze uważałem, że jeśli już się umiera, to tak, by był to temat do pieśni albo przynajmniej uciesznej historii.
– … odsłońcie rafy i mielizny przed dziobami ich statków. O to was prosimy!
– Prosimy, prosimy, prosimy – wyjęczała stojąca za mną gromada.
– Pojawcie się i syćcie oczy męką Chrystusowego sługi – wołał Ignacius. – Niech zdycha tak, jak zdechnie jego Bóg!
I nagle, wierzcie mi lub nie, mili moi, zobaczyłem, że z szarej toni coś się wyłania. Jeszcze daleko od brzegu, na krawędzi ciemności, ale jednak… Widziałem, że woda zakotłowała się, jakby pluskała się w niej ogromna ryba. Mimo woli przeszedł mnie dreszcz. Czyżby ci głupcy rzeczywiście nauczyli się przyzywać demony? Cóż, w końcu Ignacius był doświadczonym inkwizytorem, a Bóg tylko raczy wiedzieć, jakie księgi studiował i czego się z nich nauczył.
Z tafli wody wyłaniało się coś ogromnego. Coś szarozielonego, błyszczącego upiornie w słabym blasku księżyca. Coś pokrytego mułem i roślinną pleśnią. Wokół tej niekształtnej, zwalistej postaci widziałem też inne, mniejsze, o jakby kobiecych sylwetkach. Cały ten korowód zbliżał się powoli, a woda wokół niego bulgotała i chlupotała, niczym wzburzona podziemną erupcją. Nie było mi już teraz do śmiechu i bliski byłem, by podziękować Ignaciusowi, że przeznaczył mnie na całopalenie, a nie postanowił rzucić tym istotom na pożarcie. Bo zapewne, jak wszystkie demony, nie miałyby nic przeciwko przekąsce z ludzkiego mięsa.
– Oto wasza ofiara – rzekł Ignacius i zobaczyłem kątem oka, że wznosi dłoń z pochodnią.
I zaraz potem usłyszałem świst, pochodnia upadła w błoto, a Ignacius wrzasnął. I tym razem nie był to wrzask kaznodziei, lecz zranionego człowieka. Za moimi plecami wszczął się tumult, rozległy się krzyki, ale nad nimi dominował potężny głos.
– Naprzód, dzieci Chrystusa! – słyszałem, i głos ten wydał mi się znajomy.
Usilnie próbowałem obrócić głowę, ale nie byłem w stanie tego dokonać i w efekcie nie widziałem nic poza błotnistym brzegiem, wodą oraz zgaszoną w mule pochodnią, która miała służyć do zapalenia mojej pułapki. Stwory wyłaniające się z wody zamarły. A potem zaczęły się cofać. Za plecami słyszałem przeraźliwe krzyki, wrzaski bólu, jęki, świst mieczy i ciężkie mlaskanie stóp w błocie. A potem trzy postacie wbiegły w moje pole widzenia. Dwoma z nich byli mężczyźni w białych szatach, trzecią ktoś potężny, zwalisty, ubrany w czarny płaszcz z kapturem. Ciemna postać, mimo swej wagi i tuszy, dognała pierwszego z uciekających i skręciła mu kark jednym, zdawałoby się niedbałym, ruchem lewej ręki. Wyraźnie usłyszałem trzask pękającego kręgosłupa. Potem ogromny mężczyzna okręcił się niczym baletnica, uchylił przed cięciem szabli i uderzył drugiego z kultystów prosto w pierś. Nie, moi mili, uderzył, to źle powiedziane. On wbił mu palce w klatkę piersiową, przełamał żebra i wyrwał serce. A potem zaśmiał się i rzucił krwawiący ochłap daleko w wodę. Kobiece sylwetki skoczyły, rozszarpując ten strzęp mięsa, a zaraz potem usłyszałem piski i obrzydliwe mlaskanie.
Mężczyzna podszedł w moją stronę, chwycił wiklinowy posąg i jednym ruchem obrócił go tak, że front klatki tym razem skierował się znowu ku lasowi. Dostrzegłem kilka ciemnych, zakapturzonych postaci i wiele białych plam leżących wśród podeptanych ognisk. Gwoli ścisłości należy przyznać, że niektóre z tych plam nie były białe, lecz biało-czerwone. Tymczasem mój wybawca wyrwał drzwiczki klatki i wyciągnął mnie ze środka. A później odrzucił do tyłu ciemny kaptur przesłaniający mu do tej pory twarz.
– Jesteś… jesteś inkwizytorem? – zapytałem bezsensownie, bo widziałem przecież czarny kaftan ze srebrnym, połamanym krzyżem wyhaftowanym na piersi.
Roześmiał się, a jego obwisłe policzki zadygotały.
– Właśnie kimś takim – odparł.
– Musisz nam wybaczyć, Mordimerze, że użyliśmy cię jako przynęty. Ale pamiętasz zapewne, że Pismo mówi: „Kto folguje rózdze, nienawidzi syna swego, lecz kto go miłuje, ustawnie go ćwiczy”. Pan wystawił na próbę twój zapał i twą wiarę, a ty wyszedłeś z próby zwycięsko.
Trudno bym nie pamiętał tego cytatu z Pisma, jako że sam dwa dni wcześniej przytaczałem go, rozmawiając z Enyą. Zresztą dogłębne poznanie słów Pana i Apostołów było częścią mojego wykształcenia. Nie jestem, co prawda, aż tak zuchwały, by twierdzić, że wiem tyle, co uczeni doktorowie, ale jednak posiadam pewną, skromną teologiczną wiedzę.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
– A nie wszyscy to potrafią. W końcu Pismo wyraźnie mówi, że: „Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć”.
– Niewiele im pomógł. – Spojrzałem na leżące na ziemi ciała i ludzi w czerni kręcących się pośród nich.
– Ano niewiele, Mordimerze, a wiesz czemu?
– Bo Bóg tak właśnie chciał – odparłem.
– Najprostsze wytłumaczenie. Ale to nie do końca prawda, Mordimerze. Bóg tak chciał, gdyż widział prawość naszych serc i cnotę naszych uczynków. Bóg tak chciał, bo jaśniejemy światłem odbitym od Jego potęgi. Nie pomógłby nam, gdybyśmy nie byli mieczem w Jego dłoni i żołnierzami Jego armii. Bóg jest wszechmocny, ale sprzyja tylko tym, którzy ufnie wierzą w jego wszechmoc.
Czarno ubrani strażnicy wiązali ostatnich heretyków i przenosili ich na pokład łodzi, która przed chwilą wyłoniła się z mroku i cumowała teraz przy brzegu.
– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – pokręciłem głową.
Obserwowałem mojego wybawcę i wyraźnie widziałem go w świetle księżyca oraz w świetle tlących się wokół ognisk. Przed chwilą walczył z nadzwyczajną zręcznością, a na jego twarzy nie widziałem nawet kropli potu. Przypomniałem więc sobie, jak przyszedł do mojej kwatery. Zziajany, zmęczony, spływający potem i śmierdzący. Wysiłek spowodowany krótkim spacerem i wspinaczką na schody zdawał się go wtedy zabijać. Czy to był ten sam Marius van Bohenwald?
– Jak się życie plecie – uśmiechnął się. – Wiem, o czym myślisz, Mordimerze. O biednym Mariusie, któremu wejście na schody sprawiało taką trudność. Ale, zastanów się: czy ty też nie grałeś roli? Czy nie byłeś przez pewien czas kupcem Godrygiem Bembergiem, poczciwiną z Hez-hezronu? A ja byłem spasionym, niedołężnym i zmarnowanym przez życie van Bohenwaldem…
– Pociłeś się i śmierdziałeś – przypomniałem.
– Pociłem się i śmierdziałem, bo chciałem być spocony i śmierdzący, Mordimerze. Aby lepiej odegrać mą rolę. Chlubisz się tym, że umiesz z ludzkiej gliny ulepić nowego człowieka. I my wszyscy, my inkwizytorzy, znamy tę cudowną przemianę butnego grzesznika w człowieka zrozpaczonego i skruszonego. Ale być może kiedyś nauczysz się lepić samego siebie, Mordimerze. Bo jeśli wierzysz – jego głos nagle stwardniał – jeśli święcie wierzysz, to wiara stanie się rzeczywistością. I nie ma rzeczy, której nie bylibyśmy władni dokonać dzięki potędze naszej wiary. Gdybym chciał, mógłbym oderwać się od ziemi i unosić w powietrzu. Ale nie pragnę tego, bo nie sądzę, by Bóg tego pragnął…
Wyobraziłem sobie ogromnego Mariusa van Bohenwalda unoszącego się w powietrzu, niczym ptak, i mimo całej powagi sytuacji, zachciało mi się śmiać. Jednak, oczywiście, mili moi, nie dałem po sobie znać rozbawienia nawet drgnięciem brwi.
– Bawi cię to, co mówię, Mordimerze – stwierdził ze smutkiem w głosie. – Ale nie obwiniam cię, gdyż niegdyś byłem taki sam. Setki lat temu…
– Setki lat temu? – spytałem bezwiednie, choć pytać nie powinienem, gdyż Marius van Bohenwald niewątpliwie oszalał. A wariatom należy przytakiwać albo ich eliminować.
– Dlaczego nie? – odpowiedział pytaniem.
– Bo ludzie nie żyją tak długo, Mariusie – odparłem najłagodniej jak potrafiłem. Może był i wariatem, ale właśnie on w tej chwili miał władzę nad moim życiem.
– Nie? – uśmiechnął się. – Naprawdę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się do swoich ludzi.
– Dajcie jakiegoś konia mojemu przyjacielowi – rozkazał. – I niech wraca do Tirianu.
Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja ją uścisnąłem. Miał mocny, twardy chwyt, tak różny od miękkiego dotyku Mariusa van Bohenwalda z karczmy Pod Bykiem i Ogierem.
– Obserwujemy cię, Mordimerze – rzekł. – I będziemy obserwować. Być może kiedyś – uśmiechnął się samymi kącikami ust – zaprosimy cię na długą rozmowę.
Zapewne zdążyliście się już domyśleć, że wasz uniżony sługa nie ma płochliwego serca, a niebezpieczne sytuacje nie powodują drżenia jego łydek. Ale w chwili, gdy Marius van Bohenwald dopowiadał zdanie, poczułem zimny dreszcz biegnący od nasady karku aż po krzyże. Musiał jakoś to zauważyć albo wyczuć, bo nagle grymas przebiegł po jego twarzy.
– Och, nie, Mordimerze, nie myślałem o TAKIM spotkaniu, ale o rozmowie, która może zmienić twoje życie na lepsze.
Skinął mi poważnie głową i odszedł kołyszącym się krokiem. Chwilę jeszcze wpatrywałem się w jego ogromne plecy obleczone czarnym płaszczem, aż ktoś stanął obok i wyrwał mnie z zamyślenia.
– Koń czeka, chłopcze – powiedział człowiek, którego twarzy nie mogłem dostrzec spod ciemnego kaptura. – Szczęśliwej podróży.
– A oni? – zapytałem cicho. – Co stanie się z Ignaciusem i innymi inkwizytorami?
Człowiek w czerni ujął mnie za ramię i popchnął. Delikatnie, ale stanowczo.
– Zginęli na polu chwały, Mordimerze. W śmiertelnej walce z przeklętą herezją – powiedział. – I lepiej pamiętaj o tym, bo wśród inkwizytorów nie ma przecież odstępców.
Wiedziałem już, co się z nimi stanie. Trafią do miejsc, o których nigdy głośno się nie mówi. Do kazamat, przy których podziemia klasztoru Amszilas i lochy Inkwizytorium są pałacami. A tam, w bólu oraz pokorze, wyjawią wszystkie grzechy i ponownie nauczą się kochać Boga. Zrozumieją, że błądzili i pojmą, dlaczego błądzili. Tam zostaną pokropieni hyzopem i omyci, a ich dusze wybieleją nad śnieg, choć niewiele pozostanie z ich grzesznych ciał. Aż w końcu dokona się oczyszczenie i spłoną, dziękując Bogu oraz Jego sługom, że pozwolili im zaznać ekstatycznej radości stosu. Zaufajcie mi, że umierać będą pełni natchnionej wiary oraz bezbrzeżnej miłości. To właśnie miał na myśli Marius van Bohenwald, mówiąc o lepieniu ludzi.
Jeszcze przed świtem dotarłem do traktu, a w dwa dni później byłem już w Tirianie. Czy myślałem o tym, co się zdarzyło? A jak sądzicie, moi mili? Myślałem o tym niemal przez cały czas. O Mariusie van Bohenwaldzie, czy raczej człowieku, który przybrał to nazwisko, a był ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielem wewnętrznej kontroli Inkwizytorium. Oczywiście, że my – prości inkwizytorzy – wiedzieliśmy, iż tacy ludzie istnieją. Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?
Rzuciłem lejce chłopcu stajennemu i wszedłem do karczmy. Oberżysta powitał mnie radosnym uśmiechem.
– Jak powiodły się interesy, dostojny panie? – zapytał.
– Dobrze – odparłem. – Całkiem dobrze. Moja kobieta jest na górze?
– Ona – zmieszał się na moment. – Ona… wyjechała. Myślałem, że wasza wielmożność wie… Ale opłaciła wszystkie rachunki na tydzień naprzód.
– Wyjechała – powtórzyłem – cóż…
Chciał jeszcze coś tłumaczyć, ale przerwałem mu i machnąłem dłonią. Byłem zmęczony i chciałem teraz tylko spać. A potem się urżnąć. Wszedłem na schody, kluczem otworzyłem drzwi do pokoju. Na biurku leżała karta papieru zapełniona drobnym, zgrabnym pismem. Ale nie list przykuł mój wzrok, lecz pierzasta strzałka przyszpilająca papier do blatu. Ostrożnie wyciągnąłem ją i położyłem na stole. Potem z kieszeni wyjąłem strzałkę, która zakończyła żywot tiriańskiego skrytobójcy i porównałem obie. Były identyczne. Poza faktem, że na tej z mojego biurka nie było śladów trucizny. Podniosłem papier do oczu.
„Kochany Mordimerze, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawa zakończyła się pomyślnie i cieszysz się życiem oraz dobrym zdrowiem (a przynajmniej taką mam nadzieję). Wiesz już zapewne, czym zajmuję się naprawdę, i sądzę, że nie czujesz rozczarowania faktem, iż nie jestem dziwką. Choć dodam, że przy tobie mogłabym być i dziwką, i kochanką, i przyjaciółką. Żałuję, że los nie pozwala, by ścieżki naszego życia połączyły się na dłużej… Może, jeśli Bóg da, kiedyś jeszcze się spotkamy w równie miłych okolicznościach. Myśl o mnie czasami, Mordimerze.
Enya”.
Na dole karty było jeszcze kilkanaście słów nabazgranych w wyraźnym pośpiechu.
„Słodki byłeś, zostawiając mi pieniądze, ale zostałam naprawdę, dobrze opłacona. Skrypt dłużny na tę sumę przyjdzie do ciebie, do Hezu”.
Starannie złożyłem papier i schowałem go do kieszeni płaszcza, a potem wyciągnąłem z kredensu butelkę wina.
– Twoje zdrowie – powiedziałem w pustkę, unosząc pełny kielich.