14


Człowiek jest istotą rozumną. Rozum mówi mu, że popełnia błędy. Chciałby je naprawić, ale zawsze jest na to zbyt późno. Cokolwiek by zrobił, jeśli przeoczył właściwą porę, na poprawki jest za późno, i dlatego w każdym człowieku drzemie chęć odwrócenia biegu czasu.

Gdy człowiek jest jeszcze mały i chodzi do przedszkola, pragnie wrócić do przeszłości i nie jeść tych przeklętych cukierków, za które dostał lanie. W szkole, gdy nieco wydorośleje, pragnie cofnąć się o dzień i wykuć astronomię od strony 18 do 19 i w ten sposób uniknąć dwójki.

Im dalej, tym gorzej. Człowieka zaczyna prześladować nieodwracalność nieopatrznie wypowiedzianych słów, przegapionych spotkań, mimowolnych i umyślnych oszustw, niepotrzebnych półprawd, zlekceważonych możliwości. W którymś momencie nieodwracalność przekształca się w życie, które skręciło w niewłaściwą stronę. Dokładnie widzi się zakurzone rozdroże i ogromny kamień z napisem; „W tę stronę nie idź, tutaj się nie pchaj, tu nie zaglądaj!” Ktoś inny poszedł, wepchnął się, zajrzał, nie posłuchał wskazówki na drogowskazie — i wygrał. A ty nie.

Najczęściej ludzie przyzwyczajają się, godzą z sytuacją, jakoś dociągają do grobu. Postronnemu obserwatorowi może się wydać, iż są zadowoleni z życia. A gdy zajrzeć nieco głębiej, to okaże się, że niemal każdy, gdyby tylko miał możliwość, powróciłby na rozdroże, przeżyłby swe życie od nowa, korzystając z własnych wieloletnich doświadczeń, naprawiłby błędy, odwróciłby nieodwracalne. Ludzie czynią to w marzeniach i we śnie. W języku ludzkim istnieje nawet tak zwany tryb warunkowy, posługujący się słówkiem „gdyby”. Ów tryb nie trafiłby do gramatyki, gdyby ludzi nie męczył ten odwieczny problem.

Sto tysięcy lat temu pierwszy pitekantrop przemienił się w człowieka. Przeżył swe krótkie życie i pomyślał: gdyby zacząć wszystko od początku… i umarł. Wcześnie umarł. W owych czasach ludzie żyli bardzo krótko — rodzili potomstwo i ustępowali mu miejsca. Od tej pory ludzie nauczyli się żyć nieco dłużej i dzięki temu mogli częściej i z większą zaciekłością powtarzać: „Gdyby… gdyby… gdyby…”

W pewnym momencie okazało się, że ludzie nie muszą pracować od świtu do nocy. W wolnych chwilach niektórzy z nich zaczęli pisać książki. Książki odzwierciedlają ludzkie pragnienia. Tak narodził się doktor Faust, odmłodzony za sprawą siły nieczystej. Dorian Gray posłużył się w tym celu portretem, inny znów bohater literacki — skórą jaszczura. A gdzieś u zarania literatury snuje się Gilgamesz w poszukiwaniu nieśmiertelności. Ale wszystko na próżno. Słodkie pierniki namalowane na szyldzie nikogo jeszcze nie nasyciły.

A tutaj, późnym wieczorem, w mieście Wielki Guslar, stolicy powiatu, zebrało się kilkoro ludzi. Powiedziano im, że można zamienić tryb warunkowy na coś bardziej realnego. Poszczęściło się im, nieprawdopodobnie się poszczęściło. Peszyła ich tylko pewność, że coś takiego jest niemożliwe. Peszył mur wzniesiony w świadomości, mur zbudowany przez ewolucję w tym celu, aby ludzie nie tracili rozsądku. Bo jeśli wierzy się w cuda, można oszaleć.

Jeśli lekkomyślnie uwierzyć w lewitację, zapragnie się skoczyć z dachu dziesięciopiętrowego budynku. Jeśli uwierzyć w niewidzialność, zapragnie się wziąć z banku cudze pieniądze. Jeśli uwierzyć w telepatię, będzie się chciało zaprzestać myślenia, aby ktoś nie podsłuchał. Właśnie do walki z łatwowiernością służy przegródka w głowie człowieka, która nosi nazwę instynktu samozachowawczego. Jedną i jej funkcji jest negowanie cudów.

— Tak więc środek składa się z trzech części — powiedział starzec imieniem Ałmaz. — Proszek mam w kieszeni. Rozpuszczalnik znajduje się w butelkach, które zabrałem z muzeum. Trzecia część składa się z różnych substancji, a recepta spisana jest w zeszycie.

Starzec Ałmaz wziął ze stołu brulion w skórzanej okładce i powachlował się nim. W pokoju zrobiło się duszno od pełnych podniecenia oddechów.

Heleno Siergiejewna bębniła palcami w blat stołu, starając się odpędzić wewnętrzne zmieszanie, zagłuszyć dzwonienie w uszach. Przez gęste lepkie powietrze przebiło się ku niej czyjeś uważne spojrzenie. Podniosła głowę, napotkała wzrok Sawicza i zrozumiała, że on jej nie

widzi, że widzi teraz Lenoczke. Kastielskg, którą tak niezdarnie kiedyś kochał. Helena Siergiejewna pojęła w tym momencie, że Sawicz powie „tak”. W nim to „gdyby” tkwiło przez długie lata, odbierało spokój. Zerknęła ukradkiem na Wandę Kazimirownę. Ale dziwna rzecz, ta kobieta patrzyła nie na męża, lecz w błękit za oknem. Uśmiechała się do swoich myśli, i Helena Siergiejewna przypomniała sobie, jaką efektowną rzepą była Wanda, nim utyła od siedzącego trybu życia i tłustego jedzenia.

— Byłem wyłącznym właścicielem tego sekretu i korzystałem z niego, kiedy było trzeba — ciągnął Ałmaz. — Uważałem, że ludziom może tylko zaszkodzić. Teraz wytłumaczyłem wam, jak to wszystko wygląda, i proszę o wyrozumiałość. Nikogo me przymuszam. Natomiast mnie samemu bardzo na tym zależy, zarówno ze względu na mój sędziwy wiek, jak i ze względu na mnóstwo różnych spraw, które muszę koniecznie załatwić.

Ałmaz odłożył brulion na stół i przycisnął go kciukiem.

— To znaczy, że pan zgadza się podzielić z ludźmi? — zapytał Sawicz.

— Zgadzam się. Może w innej sytuacji bym się nie zgodził, ale teraz jest za późno. Obawiam się, że za późno.

— Z formalnego punktu widzenia nie ma pan prawa korzystać ze znaleziska, które jest własnością muzeum — powiedział Misza Standal. — Tym bardziej że naraził pan na szwank skarb państwa.

— A to jest karalne — dodał Udałow.

— Już to mówiliście — powiedziała stara pani Bakszt. — Nie zachowujcie się jak rosyjscy liberałowie. Oni zawsze wiele gadali i nigdy nic z tego nie wynikało.

Helena Siergiejewna usiłowała dostrzec w staruszce rysy pięknej perskiej księżniczki, ale oczywiście niczego nie dostrzegła, bo starcza maska była doskonale niezawodna i nieprzenikliwa.

— Nie, tak nie można — powiedział Standal. — Trzeba koniecznie odwołać się do władz i organizacji społecznych.

— Słusznie — zgodził się Udałow, którego bardzo ubodło porównanie z carskim liberałem. — Co powiedzą w Komitecie Powiatowym? W Akademii Nauk? Dopiero potem nastąpi scentralizowana dystrybucja.

— Ile czasu to zajmie? — zapytał starzec.

— Ile będzie trzeba.

— Rok?

— Może rok, może dwa.

— Nie mogę się na to zgodzić. Mam sprawy do załatwienia. Milica też nie może czekać, umrze.

Milica pochyliła ze smutkiem głowę.

— Głupstwa mówicie, towarzyszu Udałow — wtrącił się Sawicz, który chciał uwierzyć w eliksir. — Myślicie, że przyjdziecie do Komitetu Powiatowego albo nawet do Akademii Nauk i powiecie:,W tym słoiku znajduje się eliksir młodości, otrzymany przez pewnego mego znajomego w podarunku od marsjańskiego podróżnika w XVII wieku”. Wiecie, co wam na to odpowiedzą?

— Poradzą zmierzyć temperaturę — zachichotała Szuroczka Rodionowa. Dziewczyna siedziała cicho jak myszka, krępowała się, ale wyobraziła sobie Udałowa z termometrem pod pachą i nabrała odwagi.

— Gdyby taki człowiek przyszedł do mnie — powiedział Sawicz — postarałbym się go jak najszybciej izolować.

Udałow usłyszał słowo „izolować”! zamilkł. Lepiej zmiiczeć. W każdym razie on już swoje powiedział. W razie czego ludzie to sobie przypomną.

Grubin nie wytrzymał, poderwał się na równe nogi i zaczął miotać się po pokoju, przeskakując przez nogi i krzesła.

— Rosyjscy lekarze — powiedział — wszczepiali sobie dżumę. Umierali. W złych warunkach. A nam przecież nikt nie proponuje śmierci. Bez większego ryzyka możemy okazać się bohaterami w oczach nauki i całej ludzkości.

Glos Grubina zabrzmiał wysokimi rejestrami i ucichł. Kudłacz palcami rudymi od nikotyny starał się zapiąć górny guzik marynarki, ukryć niebieski podkoszulek, gdyż odczuwał nieadekwatność swego stroju do wzniosłych słów, które właśnie wypowiedział.

— To wcale nie jest śmieszne — skarcił Sawicz chichoczącego Udałowa.

— Nie możemy zwrócić się do instytucji naukowych — ciągnął Grubin nabierając odwagi. — Zaczną się z nas

śmiać, jeśli nie gorzej. Nie mamy prawa odmawiać udziału w doświadczeniu. W każdym razie ja nie mam prawa. Jeśli odmówimy — butelki albo zaginą w muzeum, albo towarzysz Ałmaz Bity przeprowadzi eksperyment sam i niczego się nie dowiemy.

— Jeśli doświadczenie się powiedzie — powiedział Sawicz, który chciał wierzyć — wówczas pójdziemy do uczonych, ale już nie z pustymi rękoma.

— Z metrykami i dowodami osobistymi — dodał Grubin — w których nasz ankietowy wiek nie będzie zgodny z rzeczywistym.

— Okropność! — wykrzyknęła Wanda Kazimirowna. — A jeśli to trucizna?

— Ja będę pierwszy — odparł starzec Ałmaz.

— I ja — powiedziała Milica Fiodorowna. — Dla mnie to nie pierwszyzna.

— Nikogo nie zmuszamy — oświadczył Grubin. — Uczestniczą w eksperymencie tylko chętni. Pozostali będą grupą kontrolną.

— Czy mogę o coś zapytać? — Misza Standal podniósł dwa palce do góry. — A co będzie, jeśli ja zgodzę się na udział w doświadczeniu?

— Staniesz się oseskiem — odpowiedziała Szuroczka Rodionowa. — I ja też. Zabiorą nas stąd w wózeczkach.

— A to działa od razu? — zapytał Udałow. Nie chciał się wyróżniać, ale myślał o powrocie do domu. Do małżonki.

— Nie, po pewnym czasie — odpowiedział Ałmaz. — Dekokt działa rozmaicie, ale zanim organizm go nie wchłonie, musi upłynąć parę godzin. Nad ranem wszystko stanie się jasne. Każdy powróci do okresu rozkwitu sił fizycznych. Dlatego młodym nic tu nie grozi. Zresztą nie warto na nich tracić eliksiru.

Ałmaz poczuł, że opinia obecnych zaczyna mu sprzyjać. Ciekawość ludzka, pasja poznawania nowych rzeczy, przeklęte „gdyby”, obawa, aby nie być tchórzliwszym od innych — wszystkie te przyczyny sprzyjały powodzeniu jego zamysłów. Szybko więc ustawił na środku stołu butelkę i polecił Helenie, aby przyniosła szklanki i inne naczynia oraz łyżkę wazową. Poprosił też o zwykłą, drobną sól kuchenną i kredę lub wapno, a sam pospiesznie kartkował brulion, przypominał sobie receptą. Obawiał się bowiem, że ktoś zacznie żartować, gdyż ironia w takich wypadkach jest gorsza od inwektyw i wątpliwości. Wystarczy, aby ktoś uznał, iż baśniowość eliksiru kłóci się ze zwyczajnym wyglądem saloniku i czasami, w których żyją ci ludzie — i już zabiorą butle, zaniosą je do muzeum, zamkną w kasie pancernej. Jeśli tak się stanie, upadnie sprawa, dla której odbył tak daleką podróż, a i jego życie wrotce dobiegnie kresu. Do tego nie wolno było dopuścić, gdyż starzec, dożywając na świecie trzystu lat, dopiero teraz naprawdę zaczynał poznawać smak ludzkiego istnienia.

W czasie przygotowań, które były tak zwyczajne, jak przygotowania do południowej herbaty, zaczęły się ciche rozmowy — w dwójkę, we trójkę. Czasami rozlegał się śmiech, który jednak nie krył w sobie żadnej ironii, był nerwowy, zdławiony.

Ałmaz Fiedotowicz wsypał do miski więcej niż połowę proszku, żeby starczyło dla wszystkich. Potem odkorkował butelki z rozpuszczalnikiem, przelał do jednego naczynia, zmrużył oko i napełnił miskę ciemnym płynem. Zaczął mieszać proszek, mieszać starannie, fachowo i wprawnie, drugą ręką wyjmując z kieszeni spodni różne torebeczki i zawiniątka.

— Te wszystkie dodatki — wyjaśnił — kupiłem w aptece. Nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Zaopatrzyłem się nawet w aspirynę, w celu wzmocnienia efektu.

— Potem będziemy musieli wszystko zanotować i przekazać uczonym — powiedział Grubin.

— Nie zapomnimy — zgodził się starzec, dla którego obcowanie z uczonymi było rzeczą niezmiernie odległą i niezupełnie realną. Myślał teraz tylko o jednym — żeby zdążyć wszystko przygotować, a potem niech się dzieje, co chce.

— Poproszę kartkę papieru — zwrócił się Grubin do Heleny Siergiejewny. — Sporządzimy protokół doświadczenia. Nikt nie oponuje?

— Po co to? — zapytał Udałow.

— Przekażemy kompetentnym organom.

— A jeśli ktoś sobie rwę życzy? — zapytał Udałow.

— Wolna wola. Obserwatorzy też są nam potrzebni.

Udałow chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Grubin odebrał mu głos, powstrzymał podniesioną dłonią, wziął kartkę, długopis i wykaligrafował wielkimi literami:

”Dwunastego lipca roku 1975. Miasto Wielki Guslar w obwodzie wołogodzkim. Uczestnicy eksperymentu mającego na celu odmłodzenie organizmu”.

Siebie wpisał na pierwszym miejscu:

”1) Grubin Aleksander Jewdokimowicz, urodzony w roku 1934”.

Potem szedł starzec Ałmaz:

”2) Bity Ałmaz Fiedotowicz — urodzony w roku 1603”.

”3) Bakszt Milica Fiodorowna”.

— Kiedy się pani urodziła?

— Niech pan napisze orientacyjnie — odparła Milica Fiodorowna. — W dowodzie osobistym figuruje rok 1872, ale to nieprawda. Proszę napisać połowa XVII wieku.

Grubin więc napisał: „połowa XVII w.”

W poczynaniach Grubina była pewność siebie oraz rzeczowość i dlatego wszyscy bez żartów, poważnie odpowiadali na pytania i dalsza część listy przybrała następującą postać: „4) Kastieiska Helena Siergiejewna, 1915 rok; 5) Udałow Korneliusz Iwanowicz, 1933; 6) Sawicz Nikita Nikołajewicz, 1914; 7) Sawicz Wanda Kazimirowna, 1924; 8) Rodionowa Aleksandra Nikołajewna, 1955; 9) Standal Michał Arturowicz, 1947”.

– Łącznie dziewięć osób — powiedział Grubin. — Dzielę je umownie na dwie grupy. Do pierwszej zaliczam tych, którzy uczestniczą w eksperymencie w nadziei na sukces. Numery od pierwszego do siódmego. Druga grupa jest kontrolna. U jej członków nie powinno być żadnych wyników, ale ryzyko pozostaje.

— Nie szkodzi — powiedział Misza. — W najgorszym razie Szuroczka może zrezygnować.

— Jeszcze czego! — oburzyła się Szuroczka.

W oczach Grubina zabłysnął święty ogień pioniera, ogień Galileusza i Giordano Bruno. Kierował eksperymentem, a Udałow bardzo chciał znaleźć się w grupie kontrolnej, chociaż i to nie ratowało go przed ewentualnymi konsekwencjami.

— Jest pan gotów? — zapytał Grubin Ałmaza, obracając się ku niemu całym ciałem i powiewając kartką protokołu niczym sztandarem.

— Można rozlewać — odparł starzec. Był prawie bez sił, wycieńczony napięciem i wysiłkiem fizycznym. Wyraźnie chwiał się na swym krześle.

— Pomóc? — zapytała Helena Siergiejewna i nie czekając na odpowiedź rozlała płyn z miski do szklanek i kubków. Dziewięć naczyń stało ciasną grupką pośrodku stołu i ktoś pierwszy powinien wyciągnąć po nie rękę.

Starzec przeżegnał się zamaszyście, co było sprzeczne z naukowym nastrojem doświadczenia, lecz nie wywołało protestów, przesunął dłonią nad grupą filiżanek i wybrał sobie błękitną ze złotym szlaczkiem.

— No — powiedział obrzuciwszy pozostałych przenikliwym wzrokiem — z Bogiem l

Przymknął oczy, wlał zawartość filiżanki do gardła i przełknął z głośnym bulgotem. Potem odstawił puste naczynie na stół i powiedział ochryple:

— Dobre poiło. Heleno, daj wody do popicia.

I natychmiast cisza, która zapadła w pokoju, gdy tylko starzec wziął filiżankę ze stołu, skończyła się. Wszyscy jak na komendę ruszyli do stołu, po szklanki, jakby znajdował się w nich szampan…

Misza Standal wypił pierwszy i rozkasłał się.

— Mocne? — zapytał Grubin, który wolno sączył eliksir, aby dokładnie poczuć działanie preparatu.

— Dostało się w drugą dziurkę — powiedział Misza, nadal kaszląc. Szuroczka, nie wypuszczając filiżanki z ręki, poklepała go po plecach i rozlała eliksir na podłogę.

— Co ty robisz! — powiedział Misza. — Podłogi nie zamierzaliśmy odmładzać.

— Rzeczywiście! — rozzłościł się Grubin.

Szuroczka zmieszała się, upiła łyk, skrzywiła się i powiedziała:

— Jakie paskudztwo! I w dodatku słone.

Grubin zamieszał resztkę płynu na dnie szklanki i powiedział, zwracając się przede wszystkim do Udałowa, który znieruchomiał ze szklanką w ręku, w ciężkiej podejrzanej zadumie:

— Dzisiaj my, a jutro cała ludzkość — wykrzyknął. — Na świecie nie będzie starców.

Wzrok Grubina zahipnotyzował Udałowa. W jego wnętrzu zaczął rosnąć bohater. Bohater obijał się o żebra, trykał w serce, kopał w kolana i łaskotał w kręgosłup. I Udałow ujrzał oczami duszy, jak on, młody i smukły, jedzie na Plac Czerwony.

…Zgodnie i rytmicznie gra orkiestra dęta. Ogromne tłumy mieszkańców Moskwy i przyjezdnych stoją po obu stronach ulicy Gorkiego, którą w otwartym samochodzie sunie majestatycznie Korneliusz Udałow z butelką eliksiru w dłoniach. Z tyłu suną samochody członków rządu. Udałow ma zajęte ręce, więc nie może godnie odpowiedzieć na entuzjastyczne powitania ludu, tylko uśmiecha się szeroko i z całego serca.

Na Placu Czerwonym ustawili się w karnych szeregach uprawnieni do skorzystania z eliksiru w pierwszej kolejności.

Po prawej zasłużeni emeryci, po lewej — kaukascy matuzalemowie. Udałow wysiada z samochodu. Muzyka urywa się, tylko miarowo, niczym wielkie serce, łomoce werbel.

— Witajcie, towarzysze starcy! — mówi Udałow.

— Witaaaaa!…

Grzmią, przetaczają się nad Placem Czerwonym drżące głosy.

Udałow walczy ze łzami, napływającymi do oczu. Wyjmuje z kieszeni srebrną szklaneczkę z kompletu do golenia i ostrożnie, aby nie uronić nawet kropli — kamery telewizyjne całego świata śledzą każdy jego gest — nalewa szklaneczkę do pełna. Stoi przed nim długowieczny starzec kaukaski w wieku 142 lat, a osiemdziesięciu dwóch wnuków i prawnuków, zgrupowanych za nim, bije brawo. Matuzalem drżącą ręką podnosi szklaneczkę do wyschniętych ust, po czym oblizuje krople z brody.

Udałow nie traci czasu. Robi krok do przodu. Jeszcze jeden sędziwy starzec patrzy na niego z nadzieją i miłością…

Następnie szybkim defiladowym krokiem przecina Udałow plac po czerwonym chodniku i nalewa do pełna weteranowi trzech wojen. Weteran pije. Udałow — siewca ludzkiego szczęścia — idzie dalej i wszędzie towarzyszą mu pełne zachwytu westchnienia wdzięcznego narodu. Starcy i weterani młodnieją w oczach. Wracają na swoje miejsce przerzedzone włosy, niknie siwizna, prostują się zgarbione plecy, oczy nabierają blasku i oto Już ognista zamaszysta lezginka poderwała pierwszego matuzalema. Były starzec mknie w tańcu po kamiennej kostce, a za nim wnuki i prawnuki, równie smukli i barczyści, podzwaniający ładownicami i kindżałami, wywijający papachami. Lezginkę podchwytują weterani, krąg taneczny wciąż się. rozszerza i potężnieje. Młode i piękne sprzedawczynie z GUMu na widok takiego skupiska młodzieży męskiej porzucają swoje miejsca pracy i wybiegają na plac, kokieteryjnie strzelając oczyma. A Udałow wciąż biegnie i biegnie wzdłuż spragnionych szeregów, nie ustaje, dopóki widzi chociażby jedną, wyciągającą się ku niemu pomarszczoną rękę…

— No i jak, będziemy pić? — zapytał surowym głosem Grubin, niwecząc piękne widziadło.

Udałow wyprężył się, obciągnął niebieską kurtkę od piżamy, westchnął głęboko i zupełnie tak samo, jak sędziwi starcy z jego widzenia, duszkiem wypił filiżankę. Natychmiast wydało mu się, że odmłodniał i usłyszał lezginkę. O mało nie ruszył w tany, ale nadział się na własną gipsową rękę i zląkł się, że wypił zbyt mało eliksiru. Mogli go przecież oszukać, wykiwać. Zobaczył ledwie napoczętą filiżankę Szuroczki i ukradkiem sięgnął po nią zdrową ręką.

Grubin postawił swą szklanką i wrócił do protokołu.

— No więc, Grubin zażył — pierwsza grupa. — Kto jeszcze z pierwszej? Udałow. Standal i Rodionowa — druga grupa. Towarzysz Sawicz?

Sawicz w tym momencie wreszcie się zdecydował. Pił i starał się nie patrzeć na żonę, której nigdy nie mógł wybaczyć, że się z nią ożenił. Nie był złym człowiekiem, życzył jej szczęścia i miał nadzieję, że jeśli preparat poskutkuje, Wanda odmłodnieje i znajdzie sobie nowego męża. Jednocześnie, jako fachowiec o wykształceniu medycznym, starał się przekonać samego siebie o niemożliwości takiego baśniowego rezultatu, a gdy się już przekonał, wpadał w przerażenie, że istotnie nic się nie wydarzy. Pil wolno, usiłując odgadnąć skład, i lękał się go odgadnąć, gdyż jeśliby mu się to udało, mogłoby się okazać, że starzec jest sprytnym oszustem, który usiłuje osiągnąć jakieś ciemne, podejrzane cele. Albo jeszcze gorzej — starzec jest niespełna rozumu i oni wszyscy — mój Boże, iluż dorosłych ludzi! — padli ofiarą taniego żartu. Aby już dłużej o tym nie myśleć, Sawicz szybko dopił i powiedział do Grubina:

— Niech pan postawi ptaszka przy Sawiczu.

Wanda Kazimirowna wypiła swą filiżankę, gdy tylko przekonała się, że jej mąż już to zrobił. W ogóle traktowała to wszystko jako zabawę, związaną, rzecz dziwna, z niepoważnym charakterem męża, ale nie chciała ryzykować. Jeśli z takim trudem utrzymuje przy sobie podstarzałego Sawicza, to młody Sawicz rzuci ją natychmiast. Ale jeśli ona odmłodnieje…

— Pani jest ostatnia — zwrócił się starzec do Heleny Siergiejewny. — Proszę się nie lękać, zapewniam panią, że to jest zupełnie nieszkodliwe.

— Nieszkodliwe, ale i niepoważne — powiedziała Helena Siergiejewna i aby uniknąć sporów, wypiła pół filiżanki. Płyn był jednocześnie słodkawy i słonawy. To połączenie byłoby dość wstrętne, gdyby nie dziwny aromat ziół i korzeni, gdyby nie miętowy chłodek, kryjący się w każdym łyczku eliksiru.

— Koniec — powiedział Grubin. — Już po eksperymencie. Można rozejść się do domów.

— Hura! — wykrzyknął Sawicz, odczuwając przypływ sił. Zerknął na Wandę, która nieszczerze się uśmiechnęła.

— Hura!!! — powtórzył Sawicz tak głośno, że Helena Siergiejewna skarciła go odruchowo:

— Ciszej, bo obudzisz Wanię.

Krzyk obudził syjamską kotkę, która drzemała u nóg właścicielki, pociągając nosem jak staruszka. Przeraziła ją wojowniczość okrzyku, który być może nałożył się nieszczęśliwie na jakiś koci koszmar. Syjamka otworzyła oczy — jedno niebieskie, drugie czerwone — rzuciła się między ludzkie nogi i żeby wyrwać się, uratować skoczyła w górę, pacnęła brzuchem o stół, zaczęła miotać się po obrusie, przewracając puste szklanki i kubki, uderzyła bokiem o butlę z płynem, która zaczęła się wolno chylić na bok niczym wieża w Pizie.

Butla zbliżyła się do krawędzi stołu, ale nikt nawet nie ruszył się z miejsca, wszyscy jak zaczarowani gapili się na nią i liczyli odruchowo sekundy, dzielące ich od katastrofy. Jedynie Grubin, jakby przedzierając się przez gęste błoto, zaczął przechylać się w kierunku butli.

Butla runęła ze stołu. Błysnęła i rozleciała się na zielone odłamki.

Grubin skoczył i upadł obok niej na podłogę. Po jego ciele, niczym seria pocisków z karabinu maszynowego, zabębniły odłamki szkła i krople ciemnego płynu.

— Gamonie — powiedział starzec.

Kotka zeskoczyła w ślad za butelką ze stołu, przysiadła, bijąc końcem ogona, i chłeptała z czarnej kałuży rozlanej na podłodze, wypluwając odłamki szkła.

— To koniec — powiedział z podłogi Grubin ocierając twarz rękawem marynarki.

— I co teraz będzie? — zapytała Szuroczka. — A czy nie można tego odtworzyć?

— Gdyby było można, wszyscy byliby młodzi — odparł starzec. — Nie mamy jeszcze takiej techniki.

— A wedle czego niby zamierzasz odtwarzać? — rzucił się Grubin na Szuroczkę, jakby to ona była wszystkiemu winna. — Według korka?

— Tym bardziej wzrośnie nasza wartość dla nauki — powiedział Misza Standal, sprytnie odwracając w ten sposób uwagę od Szuroczki. — Będą nas badać w Moskwie.

Misza zwątpił. Nawet kotka wydawała mu się teraz częścią gigantycznej mistyfikacji.

— Został nam proszek — zwrócił się Grubin do starca, bez większej zresztą nadziei w głosie.

— Proszek to rzecz drugorzędna — odparł Ałmaz. — Z samego proszku młody nie będziesz.

Noc dobiegała kresu. Na wschodzie między dzwonnicami i domami niebo już zaczynało jaśnieć, wypełniać się przejrzystym błękitem, w którym tajały pomniejsze gwiazdy. W podwórkach dźwięcznie nawoływały się koguty, a z całkiem już fantastycznej dali za rzeką dobiegł ciźwiąk dzwoneczków — ludzie pędzili krowy na pastwisko.

Przedranny sen miasta był mocny i spokojny. Skrzypnięcie furtki, ciche glosy ludzi nie zakłócały go, nie przerywały, lecz tylko pogłębiały.

Helena Siergiejewna stała przy oknie i nasłuchiwała,

jak nikły w oddali głosy jej nocnych gości, rytm ich kroków. Wyrazisty tupot obcasików Szuroczki. Nierówny, jakby szarpany krok Grubina, donośne, długie jak starczy kaszel szuranie podeszew Ałmaza, delikatny, koci krok Udałowa, splot niemłodego już, zgodnego marszu Sawicza i jego żony.

Kroki rozchodziły się w różne strony, oddalały się, głuchły. Jeszcze przez kilka minut, niczym dudnienie dalekiego bębna, dobiegał stukot laski starca. Wreszcie zapadła cisza.


Загрузка...