9


Szuroczka zaprowadziła pionierów do Milicy Fiodorowny Bakszt. Misza Standal, od niedawna cichy wielbiciel Szuroczki, tak długo nudził, że trzeba go było wziąć ze sobą. Zapukała ostrożnie, bo wiedziała, że staruszka ma dobry słuch i jeśli nie śpi, to otworzy. Nadstawiła ucha. Wydało jej się, że za drzwiami rozlegają się głosy, szept, kroki. Potem wszystko ucichło.

— Chwileczkę — powiedziała wreszcie stara pani Bakszt. — Wejdźcie.

Wszystko w pokoju było jak dawniej. — Ten sam zaduch zamkniętego pomieszczenia, te same akwarele i sztychy na wyblakłych tapetach, doniczki z pradawnymi kwiatami na parapecie, fikus w rozsypującej się drewnianej kadzi, Milica Fiodorowna siedząca przy okrągłym stole. Na obrusie, ciemnozielonym, nieco pogryzionym przez mole, leżał album w czerwonej safianowej oprawie ze złotymi zapinkami w kształcie lwich głów.

Milica Fiodorowna wyglądała dziwnie. Utraciła jakby cząstkę swego królewskiego majestatu, skurczyła się, zapadła w sobie. Rzadkie śnieżnobiałe włosy, przez które przeświecała różowa, sucha skóra, nieco rozwichrzyły się na skroniach, co nigdy dotąd się nie zdarzało. Pergaminowe policzki pokryte były ciemnymi, niemal czerwonymi plamami.

— Przepraszam bardzo — powiedziała Szuroczka. — Przyszliśmy do pani zgodnie z umową. Obiecała nam pani coś opowiedzieć.

— Pamiętam — powiedziała madame Bakszt i skinęła głową. — Niech dzieci wejdą.

Dzieci weszły i grzecznie się przywitały. Nie widziały nigdy przedtem pani Bakszt i zdumiały się, że bywają aż tak starzy ludzie. Głowa Milicy Fiodorowny zupełnie zapadła się w ramiona, dłonie opuchły i leżały na stole jak cudze, nieżywe. Nos zbliżył się do górnej wargi i nawet na nim zarysowały się głębokie zmarszczki. Tylko oczy — wielkie, szare, obramowane ciemnymi rzęsami — zachowały dawną żywość.

— Siadajcie — powiedziała Milica Fiodorowna. — Zachowujcie się cicho i nie palcie.

— My nie palimy — powiedziała Tania Metryk.

— Nie palę — dodał Standal, gdyż Szuroczka popatrzyła na niego srogim wzrokiem.

— Nae mogę poświęcić wam tyle czasu, ile byście pragnęli — powiedziała staruszka. — Obejrzyjcie sobie mój album. Podejdźcie do stołu, śmiało.

W pokoju nastąpiło poruszenie, powietrze zakołysało się i zapachy szafranu, kamfory, wanilii przemieszały się z sobą, a zza parawanu wionął ku nim aromat wody kolońskiej „Chypre”.

Standal pociągnął nosem i zerknął na parawan, spod którego wystawały czubki męskich butów. Znajome czubki. Buty należały do staruszka-porywacza. Jednak Misza nie podejmował żadnych gwałtownych kroków. Gdy dzieci pochyliły się nad albumem, zaczął nieznacznie przesuwać się w stronę parawanu.

— Na tej fotografii — mówiła miarowym głosem staruszka — widzicie mnie w stroju siostry miłosierdzia.

— Przed rewolucją? — zapytał rudy pionier.

— Tak, w Sewastopolu.

Znaczenie tych słów nie dotarło do pionierów. Szuroczka zdziwiła się. Nigdy nie widziała tego albumu. Kobieta w średnim wieku, ubrana w długą białą suknię i czapeczek, stała na tle worków z piaskiem między dwiema staroświeckimi armatami. Obok niej — oficerowie w czapkach z maleńkimi daszkami. Twarz jednego z nich wydała się jej znajoma.

— Kto to jest? — zapytała.

— Pewien znajomy. Nie pamiętam już teraz, jak miał na imię — odparła pani Bakszt. — Bodajże Lowoczka.

Standal kontynuował ruch ku parawanowi. Stąpał na palce, a dopiero później opadał na pięty. Na razie jego podchody nie zostały dostrzeżone.

— A tutaj jest wiersz poety Połońskiego. Pewnie nie znacie takiego. To był prześwietny poeta. Sam imperator bardzo pochlebnie się o nim wyrażał.

Wiersz był poświęcony gospodyni.

Milica Fiodorowna zaczęła deklamować go z pamięci, a pionierzy porównywali z tekstem. Okazało się, że deklamowała bezbłędnie.

Do parawanu zostało najwyżej półtora metra. Czubki butów poruszyły się i cofnęły. Wyleniała stara kotka wyskoczyła zza parawanu i z dzikim wrzaskiem wskoczyła na pierś Standala. Misza gwałtownie cofnął się i omal nie przewrócił fikusa.

— Boże święty! Co się tam dzieje? — wykrzyknęła młodym głosem Milica Fiodorowna.

— Kot — powiedział Standal.

— Proszę natychmiast tu wrócić — powiedziała Milica Fiodorowna — bo w przeciwnym razie będę zmuszona wskazać wszystkim drzwi.

— Ja nic… — wyjąkał Standal. — Wydawało mi się tylko…

— Misza! — powiedziała Szuroczka.

W saloniku zapanował spokój. Standal wrócił do stołu I również zaczął oglądać album, ale kątem oka zerkał na parawan. Kotka położyła się staruszce na kolanach i też zezowała — na Misze, jakby mu groziła.

— A teraz pomówmy o mojej młodości — powiedziała stara pani Bakszt. Spieszyła się, denerwowała i niemal krzyczała.

Na następnej stronie był akwarelowy portret panienki w sukni z głębokim dekoltem.

— To ja — powiedziała Milica Fiodorowna. — W okresie mojego pobytu w Sankt Petersburgu. A ten wiersz wpisał mi do albumu Aleksander Siergiejewicz Puszkin. Tańczył ze mną na balu u Wiaziemskich.

Pionierzy, Szuroczka i Standal zamarli, jak rażeni gromem. Staruszka powiedziała te słowa tak zwyczajnie, że nie można było wątpić w ich prawdziwość. Stronica była zagryzmolona niewyraźnym, pospiesznym pismem. A u dołu widniał podpis: Puszkin (z „twardym znakiem” na końcu).

W tym momencie zza parawanu szybko wyszedł staruszek z żółtawą brodą, dwoma susami dopadł drzwi i zniknął za nimi, unosząc z sobą przenikliwy zapach wody kolońskiej. Nikt go nie zauważył, nawet Standal, tylko syjamska kotka odprowadziła go swymi różnobarwnymi oczyma: jednym czerwonym, drugim niebieskim.



Загрузка...