CZĘŚĆ TRZECIA

„Po tym akcie jest jeszcze jeden. Jak sądzę, domyślasz się, czego dotyczy”.

Thorton Wilder, Nasze miasto

Rozdział 42

„Od około dwóch godzin nikt nie odebrał żadnej informacji z Titanica”.

Wiadomość radiotelegraficzna z La Provence do Celtic


Tego wieczoru Richard znowu trafił do laboratorium, chociaż wiedział, że nie ma możliwości, aby podjął pracę. Wrócił do szpitala, gdyż policja poinformowała go, że zapewne będzie musiał złożyć zeznania, a poza tym nie przychodziło mu do głowy żadne inne miejsce, w które mógłby się udać. Cały oddział nagłych wypadków uznano za miejsce zbrodni i zablokowano, a pacjentów skierowano do Szpitala Szwedzkiego oraz Świętego Łukasza. W pokoju dla lekarzy, na korytarzach i w bufecie tłoczyli się ludzie, zadający Richardowi pytania typu: „Czy na pewno dobrze się czujesz?” albo: „Gdzie, do cholery, byli ochroniarze? Od trzech lat powtarzam, że na oddziale nagłych wypadków prędzej czy później musiało dojść do tragedii. Dlaczego nie zainstalowali wykrywacza metalu?”, albo: „Czy ustalono już przyczynę śmierci?” Nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań.

Przyczyną zgonu było utonięcie, cisnęło mu się na usta wyjaśnienie. Poszła na dno wraz z Titanikiem.

W pewnej chwili — pierwszego wieczoru? Następnego dnia? — zszedł do kostnicy.

— O rany, przykro mi. — Pracownik kostnicy zrobił smutną minę. — Zabrano ją na uniwersytet.

Richard wiedział, że tam przeprowadzą sekcję zwłok. W wypadku morderstwa sekcje nie odbywały się w Szpitalu Miłosierdzia. Ciało kierowano do szpitala Uniwersyteckiego, gdzie zajmował się nim biegły patolog sądowy.

— Może mógłby pan… — zaczął pracownik. Pojechać tam, dokończył w myślach Richard, lecz mężczyzna nie wyjaśnił, o co mu chodziło. Widać było, że żałuje, iż w ogóle się odezwał. Myślał o nacięciu w klatce piersiowej, usuniętych żebrach i mostku, wyjętym sercu, zważonym i rozpreparowanym. Sercu Joanny.

— W porządku — odezwał się Richard. — Chciałem tylko…

Chciałem — czego chciałem? Przekonać się, że jest bezpieczna w kostnicy, owinięta plastikowym workiem i leży na stalowej szufladzie. Bezpiecznie martwa. Że nie jest wciąż na Titanicu, nie chwyta się kurczowo relingu na pochylającym się pokładzie, czekając na śmierć w oceanie.

— Może pan pójdzie do domu i prześpi się trochę, panie doktorze? — zasugerował łagodnie pracownik kostnicy. Richard skinął głową i się odwrócił, ale nie odszedł. Stał jak wryty, wpatrując się bezmyślnie w ścianę.

— Jak się stąd wychodzi? — spytał w końcu.

— Proszę iść tym korytarzem i skręcić w prawo. — Mężczyzna wskazał palcem, a Richard poczuł się tak, jakby ktoś zadał mu cios nożem. Idź tym korytarzem, aż do klatki schodowej. Wejdź schodami na szóste piętro i przejdź łącznikiem na chirurgię, pokazała mu palcem Joanna. Po prawej stronie jest korytarz. Dojdziesz nim do windy, a potem zjedziesz do kadr. Nie potrafił uwierzyć własnym uszom. Nie ma jakiejś drogi na skróty? Joanna się roześmiała. Właśnie to jest skrót.

Dyżurny wziął go pod rękę.

— Zaprowadzę pana. — Skierował go z powrotem na parter, cały czas trzymając pod rękę, jakby miał do czynienia ze starą kobietą. Poszli korytarzem, potem schodami na górę, do holu.

To musiał być dzień, gdyż przed drzwiami do windy stał pan Wojakowski. Jego piegowata twarz promieniowała radością.

— Witam pana doktora — uradował się i zbliżył energicznie. — I jak, czy Joanna Lander pana w końcu znalazła? Dyżurny westchnął i zacisnął dłoń na ręce Richarda. Nieświadomy, niczego pan Wojakowski kontynuował:

— Widziałem ją na internie. Była… Zaraz, zaraz… — Urwał, spojrzał na dyżurnego, a potem ponownie na Richarda. — Panie doktorze, wszystko w porządku?

Dyżurny odciągnął pana Wojakowskiego na bok i zaczął mu szeptać do ucha, a Richard zauważył, że twarz staruszka nagle zbladła jak papier, podkreślając rude piegi. Pan Wojakowski nagle postarzał się o kilka lat.

— Cholera, gdybym wiedział… Jak to się stało?

Dyżurny poszeptał jeszcze chwilę. Drzwi windy rozsunęły się. Richard wbił wzrok w pustą kabinę.

— Powiem mu, że nie miałem pojęcia… — Pan Wojakowski spojrzał niepewnie na Richarda.

— Nie teraz — odradził dyżurny i zaprowadził starszego pana do windy. Potem stanął przed drzwiami ze skrzyżowanymi rękoma jak ochroniarz i zaczekał, aż się zamkną.

Wrócił do Richarda.

— Jak się pan czuje, panie doktorze? — Ponownie wziął Richarda pod rękę. — Czy mam kogoś wezwać?

Richard pomyślał, że tak, Carpathię i Californian, tylko że ich radiotelegrafy są wyłączone, a kapitan poszedł spać.

— Jest pan pewien, że nie ma nikogo, do kogo mógłbym zadzwonić? Może do narzeczonej? Albo współpracownika?

— Nie.

— W każdym razie nie sądzę, aby dał pan radę prowadzić samochód w takim stanie. Czy jest jakieś miejsce, gdzie mógłby się pan położyć?

— Tak. — Richard wrócił do laboratorium. Położył się spać na podłodze, owinięty kocem, którym przykrywał Amelię Tanakę i Joannę. Pod ręką trzymał włączony pager, jakby nie było jeszcze za późno, jakby istniała nadzieja na cofnięcie tego, co się stało.

Zastanawiał się, czy radiotelegrafista na pokładzie Californian zachowywał się podobnie, bez końca pochylał się nad kluczem, ze słuchawkami na uszach, wsłuchując się w inne wiadomości, nie tracąc nadziei na kolejną szansę. Może po dwóch dniach wyłączył urządzenie, nie mogąc znieść bezustannych pytań i kondolencji.

Zadzwonił rezydent, który próbował ratować Joannę, potem trzech dziennikarzy oraz Tish.

— Postanowiłam wrócić na internę. W świetle tego, co zaszło… Złożyłam już oficjalne podanie o przeniesienie. Potrzebuję pańskiego podpisu.

W świetle tego, co zaszło.

— Oczywiście, z przyjemnością poinstruuję moją następczynię o procedurach obowiązujących w laboratorium. — Zawahała się. — Nikomu nie powiedziałam o… Nie chcę, żeby miał pan kłopoty z powodu przeprowadzania na sobie eksperymentu w taki sposób. Szpital mógłby zaprzestać finansowania pańskich prac, a wiem, że pańska reakcja wynikała z paniki. Nie ponosił pan odpowiedzialności za swoje czyny…

Odpowiedzialność. Zostawiłem Joannę na Titanicu, pozwoliłem jej utonąć.

— Panie doktorze? Jest pan tam?

— Tak.

— Wydaje mi się, że powinien pan z kimś porozmawiać. W szpitalu pracuje bardzo dobra specjalistka, doktor Ainsworth. Jest psychiatrą i zajmuje się właśnie tego rodzaju wypadkami.

Jakiego rodzaju? Wypadkami porzucenia? Zdrady? Przypomniała mu się twarz stojącej nad nim Tish, zalana łzami, z policzkami pomazanymi tuszem do rzęs.

— Przepraszam, że panią przestraszyłem — odezwał się do słuchawki.

— Nie szkodzi. — Głos Tish zadrżał. — Nie potrafiłam pana ocucić. — Urwała. — Byłam przekonana, że pan umarł.

— Proszę pani… — zaczął, lecz pielęgniarka wzięła się w garść.

— Wewnętrzny doktor Ainsworth to dwieście osiem — stwierdziła spokojnie. — Specjalizuje się w zaburzeniach stresowych pourazowych. Naprawdę powinien pan się z nią skontaktować.

Richard wytrzymał dwa dni z włączonym pagerem. Carla z onkologii zadzwoniła, aby mu polecić cudowną książkę Jak radzić sobie z tragedią w miejscu pracy. Odezwała się też doktor Ainsworth i funkcjonariusz policji.

— Zadam panu kilka pytań — oświadczył. — Musimy uzupełnić akta sprawy. Czy był pan świadkiem całego zajścia?

— Nie. Znajdowałem się gdzie indziej. — W biurach linii White Star w Nowym Jorku, i byłem zbyt głupi, aby odróżnić budynek od statku, zmarnowałem czas i się spóźniłem.

— Najmocniej przepraszam. Poinformowano mnie, że widział pan to zdarzenie.

— Nie.

Policjant odłożył słuchawkę, a Richard wyciągnął wtyczkę przewodu telefonicznego i wyłączył pager. To tylko pogorszyło sytuację. Nie mogąc się dodzwonić, ludzie zaczęli do niego przychodzić osobiście. Eileen z interny przyniosła mu cudowną książkę Poradnik dla powracających do zdrowia, a Maureen z radiologii ofiarowała mu Dziewięć kroków do podźwignięcia się z osobistej tragedii. Przyszła jeszcze doktor Jamison.

Ona również przydźwigała książkę. Richard podejrzewał, że to Żałoba dla początkujących, lecz się mylił. Było to pismo medyczne.

— To jest opracowanie, o którym wspominałam przez telefon. Przekonałam się, że skupienie się na pracy to najlepszy sposób na pogodzenie się z utratą bliskiej osoby. — Wyciągnęła pismo w jego stronę. — To artykuł autorstwa Barstowa i Skala. Badali asparaginian endorfiny oraz theta-asparcynę…

— Badania zostały wstrzymane.

Przybrała denerwująco życzliwy wyraz twarzy.

— Rozumiem, jak się pan czuje, ale w przeciągu tygodnia lub dwóch…

Zostawiła pismo na biurku. Richard zamknął za nią drzwi, lecz i to nie powstrzymało innych. Tara z położniczo-ginekologicznego zapukała nieśmiało, a potem otworzyła drzwi, jakby był jedną z jej pacjentek. Lekarz-rezydent, który miał wówczas dyżur na oddziale nagłych wypadków, wcale nie zastukał.

— Sądziłem, że chciałby pan poznać wyniki sekcji. — Przez długą, koszmarną chwilę Richard spodziewał się, że usłyszy: „W jej płucach znaleziono wodę”.

— Przyczyną śmierci był ostry krwotok, prowadzący do gwałtownego zmniejszenia objętości krwi krążącej. Nóż wyjątkowo pechowo przeciął aortę. W dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto nóż zatrzymuje się na żebrze, a w najgorszym wypadku przebija płuco. Po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Machnął kartką papieru.

— Wykrwawiła się w niecałe dwie minuty. Nikt nie mógł nic zrobić.

Richard pomyślał, że mógł trzymać włączony pager. Mógł też rozpocząć sesję dwie minuty wcześniej. Wówczas zdążyłby na Titanica.

— Mamy też wyniki Calingi — zakomunikował rezydent.

Calinga? To pewnie ten nastolatek. Richard nie słyszał dotąd jego nazwiska.

— Nafaszerował się taką ilością rogue, że można by nią zabić słonia. — Lekarz pokręcił głową. — Szesnaście lat. — Zamknął teczkę. — Tak czy owak, pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć, że doktor Lander nie cierpiała. — Podszedł do drzwi. — Straciła przytomność w niecałą minutę. Pewnie nie miała nawet czasu, aby uświadomić sobie, co się dzieje.

Po południu zjawiła się Vielle.

— Przyszłam… — zaczęła i zawahała się.

— Ofiarować mi egzemplarz Opłakiwania dla opornych? — podsunął gorzko Richard.

— Wiem, co masz na myśli — odparła. — Doktor Chaffey podarował mi Jak sobie poradzić ze śmiercią kolegi. Kolegi! — Wyglądała tak, jakby również nie dotarła do domu. Wciąż miała na sobie ten sam ciemnoniebieski kombinezon i czepek chirurgiczny. Jej oczy były czerwone, zapuchnięte i podkrążone, wyglądały jak podbite. Dłoń i rękę miała zabandażowane.

— Człowiek myśli, że nie może być gorzej, a potem dzieje się coś takiego.

— Tak… — potwierdził i podsunął jej krzesło. Osunęła się na nie bezwładnie.

— Przyszłam, bo… Wciąż widzę ją na oddziale i nie mogę przestać myśleć o tym, przez co musiała ostatnio przechodzić… Przywieźli do nas faceta z zawałem serca. Joanna z nim rozmawiała, a zanim zmarł, powiedział: „Za daleko dla niej”. Wierzyła, że w ten sposób chciał jej coś przekazać, wciąż o tym mówiła, a potem… — Podniosła wzrok na Richarda. — Wiem, że to zabrzmi, jakby mi trochę odbiło, ale tak się czuję. Wciąż widzę, jak ona do mnie biegnie, a on się odwraca z nożem… — Richard uświadomił sobie, że Vielle nie może mieć na sobie tego samego kombinezonu. Tamten był cały zbryzgany krwią.

— Ja tylko stałam nieruchomo. — Vielle wpatrywała się przed siebie. — Nie zrobiłam nic. Powinnam była…

— Co? — spytał Richard. — Postarać się go powstrzymać? Nafaszerował się rogue.

— Mogłam ją ostrzec. Gdybym krzyknęła, zabroniła jej podchodzić bliżej… Nawet jej nie zauważyłam, dopóki nie stanęła obok niego. Wpatrywałam się w nóż, który ściskał w dłoni, a gdy ją zobaczyłam… Po prostu wbiła się w ostrze…

Richard się zamyślił. Dlaczego nie widziała, co się dzieje? Dlaczego nie zwróciła uwagi na wymuszoną ciszę, na ich przestraszone twarze?

Vielle wydmuchała nos.

— Zresztą nieważne. Wciąż odtwarzam wszystko w pamięci, to co… i muszę cię spytać, chociaż to dziwnie zabrzmi. Kiedy Joanna poddawała się eksperymentom, co wtedy widziała?

Utkwił w niej wzrok.

— Czy zobaczyła Titanica? — naciskała Vielle, a zanim zdążył odpowiedzieć, dodała płaczliwie: — Pytam, bo zadawała mi te wszystkie pytania dotyczące filmu, zwłaszcza jednej sceny, a gdy zainteresowałam się, dlaczego nie może go sobie wypożyczyć i obejrzeć jeszcze raz, odparła, że to nie wchodzi w grę. Wczoraj Kit powiedziała mi, że Joanna prosiła ją o wynajdywanie rozmaitych informacji o Titanicu, i przez kilka ostatnich tygodni sprawiała wrażenie zaaferowanej i przejętej… Właśnie to ujrzała w swoich doświadczeniach granicznych? Titanica?

— Tak — potwierdził i ujrzał, jak jej twarz tężeje ze zgrozy.

— Wiedziałam — szepnęła. — O Boże, a jak tam stałam… Ja…

— To nie twoja wina. Wszystko przeze mnie.

— Nie rozumiesz — sprzeciwiła się z bólem. — Chciała, żebym przeniosła się na pediatrię. — Wstała. — Mówiła, że nagłe wypadki to niebezpieczny oddział. Niebezpieczny!

Wyciągnął do niej rękę.

— Vielle, posłuchaj mnie. To nie była twoja wina. Wyłączyłem pager. To ja…

Ze złością pokręciła głową.

— Gdybym jej posłuchała, w ogóle nie przyszłaby na oddział nagłych wypadków. Zeszła, żeby porozmawiać ze mną o wieczorze smakołyków, o głupim filmie! — Vielle wybiegła z pokoju i popędziła korytarzem.

— Vielle, zaczekaj! — Rzucił się za nią, lecz zdążyła już zniknąć w windzie.

Niecierpliwie wcisnął „dół” i otworzyły się drzwi drugiej windy.

— Och, świetnie się składa — uradowała się kobieta w średnim wieku, ubrana w zieloną sukienkę. — Nazywam się Sally Zimnerman, jestem z chirurgii. Chciałam to panu podrzucić. — Wyciągnęła przed siebie książkę. Na pomarańczowo-żółtej okładce widniał tytuł: Osiem rad po stracie bliskiej osoby. — To naprawdę pomaga. Znajdzie pan tu rozmaite ćwiczenia na czas żałoby i porady dla osamotnionych.

— Człowiek myśli, że nie może być gorzej — mruknął Richard.

— O tym też tu jest — przytaknęła, wyciągając książkę z jego rąk i wertując ją uważnie. — Proszę bardzo. „Jak powiększyć swój iloraz nadziei”.

Następnego dnia przyszedł pan Wojakowski.

— Przepraszam, że tak od razu zacząłem mówić o Joannie. Nikt mnie nie poinformował, co się zdarzyło. — Potrząsnął głową. — Odeszła tak po prostu. Nie sposób do tego przywyknąć. W jednej chwili ktoś stoi obok, na pokładzie artyleryjskim, a zaraz potem odchodzi. Bucky Tobias, mój towarzysz z kajuty. Dziewiętnastolatek. „Myślisz, że Japonce wiedzą, gdzie jesteśmy?”, spytał mnie, a dziesięć sekund później trach! Połowa pokładu wyparowuje. Słyszałem, że był nafaszerowany narkotykami. — Richard z początku sądził, że pan Wojakowski ma na myśli swojego towarzysza broni. — Szesnaście lat. — Pan Wojakowski nie mógł się otrząsnąć. — Straszna szkoda. Tego samego dnia spotkałem ją na internie, szukała pana.

— Szukała mnie? — spytał Richard i poczuł ukłucie w boku, jakby ktoś go dźgnął nożem.

— Tak, a bez względu na to, po co chciała pana znaleźć, to musiało być coś ważnego. Właściwie po mnie przebiegła. Spytałem, czy zagrali sygnał do boju, tak szybko pędziła.

— Kiedy to się stało? — spytał stanowczo Richard.

— W poniedziałek rano. Przyszedłem w odwiedziny do przyjaciela, miał zawał, kiedy tańczył. Wcześniej byłem na tych nudnych badaniach słuchu.

— O której pan ją spotkał?

— Zaraz, zaraz… — Podrapał się w policzek. — Pewnie koło pierwszej. Przyszedłem zaraz po sesji w ośrodku leczenia artretyzmu, a ona trwa od jedenastej do za piętnaście pierwsza.

Pierwsza. Musiała właśnie iść na oddział nagłych wypadków.

— Powiedziała panu, że mnie szuka?

— Tak, stwierdziła, że musi pana natychmiast znaleźć, więc nie ma czasu rozmawiać.

Joanna wcale nie szukała Vielle. Szukała jego. Musi o tym powiedzieć Vielle, żeby nie miała poczucia winy. Przynajmniej tyle mógł dla niej zrobić.

— Wpadłem tylko po to, aby powiedzieć, jak bardzo mi przykro — oświadczył pan Wojakowski, sięgając po kapelusz. — To była świetna dziewczyna. Przypominała mi pewną pielęgniarkę z marynarki wojennej, z którą się spotykałem w Honolulu. Śliczna jak marzenie. Zginęła pod Tarawą. Japonce zatopili transportowiec, którym płynęła do domu.

Kiedy tylko pan Wojakowski sobie poszedł, Richard podłączył telefon i zadzwonił na oddział nagłych wypadków. Nie zastał Vielle, więc przesłał jej wiadomość na pager, a potem siedział przy telefonie, czekając, aż się odezwie. Vielle nie zadzwoniła, w przeciwieństwie do pani Brightman oraz dawnego kolegi, z którym kiedyś dzielił pokój.

— Właśnie oglądałem CNN — bez zbędnych wstępów oświadczył Davis. — Co to za cholerny szpital, w którym pracujesz? Znałeś tę kobietę, jak jej tam, Lander?

— Tak.

— Ale tobie nic się nie stało? — spytał retorycznie Davis.

Richard zastanawiał się, co powiedziałby jego kolega, gdyby usłyszał, że jednak coś mu się stało. Albo że doświadczenia graniczne to nie halucynacje wywołane stymulacją płata skroniowego, tylko rzeczywistość. Richard potrafił przewidzieć jego reakcję. „Chyba nie mówisz tego poważnie!”. Albo: „Najpierw Foxx, a teraz ty? Wiedziałem, że to wirus!” Albo: „Zadzwoniłeś już do Stara«? Niech ci zapłacą przynajmniej za wyłączność. Będziesz potrzebował pieniędzy, skoro wylatujesz z roboty”.

— Nic mi nie jest — stwierdził Richard.

— Na pewno? — upewniał się Davis, a w jego głosie dawało się wyczuć szczerą troskę.

— Tak — odparł Richard i poszedł na oddział nagłych wypadków, żeby porozmawiać z Vielle. Usunięto żółtą taśmę policyjną, lecz przy wszystkich drzwiach stali funkcjonariusze. Przed wpuszczeniem Richarda sprawdzili jego identyfikator i nazwisko na liście w komputerze. Vielle stała przy recepcji, zabandażowaną ręką sporządzając jakiś wykres.

— To nie była twoja wina — zaczął Richard. — To nie ciebie szukała i nie chciała porozmawiać o wieczorze smakołyków. Chciała znaleźć mnie.

— Ciebie? — spytała głucho. — Przecież nie byłeś…

— Powiedziałem jej, że idę porozmawiać z doktor Jamison.

— A doktor Jamison była tutaj chwilę wcześniej — dokończyła Vielle i na jej twarzy pojawiła się ulga, jakby z barków spadł jej spory ciężar.

— Kiedy cię pytała o ten film, Titanic, czy mówiła, co zamierza… — Richard przerwał, gdyż Vielle go nie słuchała. Podniosła wzrok, zapatrzyła się w stronę drzwi i nagle znieruchomiała. Richard podążył za jej spojrzeniem.

W drzwiach stała Joanna. Serce Richarda zaczęło walić jak oszalałe, poczuł się tak, jakby w jego klatce piersiowej tkwił uwięziony ptak, rozpaczliwie bijący skrzydłami o żebra. A więc żyła. Krew, płaska linia na kardiomonitorze, biura linii White Star, wszystko to tylko wyglądało na rzeczywiste z powodu podwyższonego poziomu acetylocholiny i stymulacji płata skroniowego.

— Joanna — westchnął i zrobił krok w jej stronę.

— Nazywam się June Wexler, jestem siostrą Joanny Lander — oświadczyła kobieta w drzwiach, a Richard poczuł się tak, jakby ponownie usłyszał złe wieści. Ona nie żyje. Wreszcie w to uwierzył. Była martwa od trzech dni.

— Cieszę się, że zastałam oboje państwa razem — stwierdziła siostra Joanny, poprawiając okulary. — Jak rozumiem, państwo współpracowali z Joanną. Zastanawiałam się, czy mogłabym z państwem o niej porozmawiać.

Mówiła tak samo jak Joanna, choć jej głos był nieco bardziej szorstki. To od płaczu, pomyślał Richard, spoglądając na jej zaczerwienione oczy i jednorazową chusteczkę w dłoni.

— Od kilku miesięcy nie zamieniłam z nią ani słowa, a tu nagle… — Potarła oczy chustką. — Ciągle myślimy, że mamy mnóstwo czasu, aż wreszcie się okazuje, że go zabrakło. Proszę mi powiedzieć, czy Joanna została zbawiona? — Richard zastanowił się, o co chodzi siostrze Joanny.

— Zbawiona? — powtórzyła Vielle.

— Czy uznała Jezusa Chrystusa za swojego zbawcę — brzmiało wyjaśnienie. — Kilkakrotnie usiłowałam skłonić ją do powrotu do Pana, ale szatan zawsze kierował jej serce przeciwko mnie.

— Szatan? — zdumiała się Vielle.

— Tak. Chciałam jej pomóc, opowiedzieć o mękach oczekujących zatwardziałych grzeszników, o sądzie ostatecznym i ogniu, którego nic nie stłumi. — Ponownie potarła oczy.

Richard wpatrywał się w nią. Wcale nie przypominała Joanny. Zmylił go kolor włosów i okulary.

— Nie ustawałam w modlitwach o to, aby nabrała wiary, pracując z panem — zwróciła się do Richarda — i rozmawiając z ludźmi, którzy stanęli twarzą w twarz z Chrystusem.

Dopiero po chwili Richard uświadomił sobie, że siostra Joanny miała na myśli doświadczenia graniczne.

— Zrobiła to? — nalegała. — Powiedziała państwu, że została zbawiona?

— Nie — burknęła Vielle.

— Są państwo pewni, że nie zmieniła zdania w ostatniej chwili? — Odwróciła się do Vielle. — Powiedziano mi, że pani była przy niej, gdy umierała. Czy powiedziała cokolwiek?

Richard spodziewał się, że ponownie usłyszy zaprzeczenie, lecz po krótkim wahaniu Vielle odparła:

— Nóż przeciął aortę. Joanna straciła przytomność niemal natychmiast.

— Nawet w ostatniej sekundzie Jezus może nam odpuścić grzechy. Nawet jeśli ostatnim tchem poprosimy o przebaczenie. Czy cokolwiek powiedziała? — Siostra Joanny nie ustępowała.

— Nie — odparła Vielle.

Richard pomyślał, że to kłamstwo. Joanna coś powiedziała przed śmiercią.

— Jest pani pewna? — upierała się siostra Joanny. — Czytałam o doświadczeniach granicznych. Wiem, że ludzie widzą Jezusa oczekującego, aby przywitać ich w niebie, i ci, „którzy widzieli, uwierzyli”. Serce Joanny na pewno nie było tak zatwardziałe, aby nie pożałowała swoich grzechów w obliczu tego, co ją oczekiwało.

— Jestem pewna — odparła twardo Vielle. — Nie powiedziała ani słowa.

— A zatem nie ma już nadziei. — Siostra Joanny potarła oczy. — Jest w piekle.

— Joanna?! — wykrzyknęła wzburzona Vielle. — Jak pani śmie…

— To nie ja ją potępiłam, tylko Bóg. Czyż nie jest napisane: „A synowie królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz — w ciemność; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”?

— Proszę się stąd wynosić — rozkazała Vielle.

Siostra Joanny spojrzała na Richarda, jakby oczekując jego wsparcia. Zastanawiał się, jak to możliwe, że kiedykolwiek pomylił ją z Joanną.

— Będę się modliła za was oboje — zapowiedziała i wyszła.

— Niech się pani nie waży tego robić! — wrzasnęła za nią Vielle, a jeden z policjantów przy drzwiach podniósł czujnie wzrok. — Jest pani arogancką, wredną, świętoszkowatą…

— Co powiedziała Joanna? — wtrącił się Richard.

Vielle się odwróciła i spojrzała na niego. Powoli się uspokajała.

— Posłuchaj, Richard…

— Powiedziała coś, prawda? Co takiego?

— Nie mogę uwierzyć, że przyszła tutaj opowiadać takie brednie. Co za suka. Powiem ci, kogo Bóg wyrzuca na zewnątrz, w ciemność. Takie dwulicowe niby-chrześcijanki jak ona!

— Co powiedziała Joanna?

— Joanna powiedziała, że nie utrzymywała bliskich kontaktów z siostrą. — Vielle wróciła do recepcji. — Właściwie były od siebie oddalone o wiele lat świetlnych. — Wzięła do ręki wykres. — Jak to możliwe, że cudowna, kochana, wrażliwa Joanna miała taką siostrę…

Richard złapał ją za rękę.

— Co powiedziała?

— Posłuchaj, muszę wracać do pacjentów. Mam strasznie dużo roboty.

— Właśnie dlatego przyszłaś do mnie do laboratorium, tak? Powiedziałaś, że jakiś facet po zawale stwierdził: „Za daleko dla niej”, i że myślałaś o tym, co się działo podczas ostatnich chwil jej życia. To dlatego, że Joanna powiedziała coś ważnego, prawda? — Potrząsnął jej ręką. — Co powiedziała?

Policjant przy drzwiach ruszył w ich stronę z dłonią opartą na pistolecie.

— Richard…

— To ważne. Mów.

— Powiedziała: „Powtórz Richardowi…” — Umilkła, spoglądając na wykres.

Richard czekał, bojąc się odezwać.

Wpatrywała się bezmyślnie w wykres, aby po chwili podnieść głowę. Wyglądała tak, jak Tish w laboratorium.

— „Powtórz Richardowi, że to jest…” — Przełknęła ślinę. — „SOS. SOS”.

Rozdział 43

„Na litość boską, zaopiekujcie się naszymi ludźmi…”

Ostatni wpis w dzienniku Roberta Falcona Scotta, znaleziony przy jego ciele na Antarktyce


— Przesłałaś pani Joannie wiadomość na pager? — spytała matkę Maisie.

— Tak — potwierdziła pani Nellis, starannie porządkując rzeczy na stoliku przy łóżku córki. — Napijesz się soku? A może zjesz loda na patyku?

— Kiedy ją zawiadomiłaś? Wczoraj?

— Pewnie jest bardzo zajęta. Chcesz galaretkę?

— Mówiła, że przyjdzie w czwartek, a nie zjawiła się ani w czwartek, ani wczoraj — upierała się Maisie. — Jesteś pewna, że siostra Barbara zawiadomiła ją przez pager?

— Jestem pewna — potwierdziła matka, zdejmując wieczko dzbanka na wodę i zaglądając do środka. — Zgadnij, kto przyjdzie jutro po południu? Siostra Barbara powiedziała, że ciebie i inne dzieci na piętrze odwiedzi klaun!

— Taki jak Emmett Kelly? — Maisie podniosła głowę.

— Emmett Kelly? — zdumiała się matka. — Zaraz, zaraz, skąd wiesz, kim był Emmett Kelly?

— Widziałam go na jednej z moich kaset. Tych z filmami Disneya. Nie pamiętam której. Jakiejś o cyrku.

— Ten klaun będzie robił sztuczki magiczne. Fantastycznie, prawda?

— Doktor Lander opowiedziała mi o klaunie, który wyciągał z kieszeni chustkę przywiązaną do jeszcze jednej i jeszcze jednej, i jeszcze jednej — stwierdziła Maisie. — Może była tak zajęta, że zapomniała, i trzeba do niej zadzwonić.

— Skoro jest zajęta, nie powinniśmy jej zawracać głowy. Zobacz, przyniosłam ci nowe taśmy wideo. Najlepsze lato i Nie wierzcie bliźniaczkom. Którą chcesz obejrzeć?

— Zawsze przychodzi, kiedy się ze mną umówi. Nawet jeśli jest bardzo zajęta. Może zachorowała. Siostra Amy miała grypę.

— Powinnaś myśleć o przyjemnych rzeczach, a nie martwić się bez powodu. — Pani Nellis wsunęła Najlepsze lato do odtwarzacza. — Pamiętaj, co powiedział doktor Murrow. Musisz się przygotować na przyjęcie nowego serca. — Włączyła telewizor, wzięła do ręki dzbanek i zaniosła go do umywalki. — Innymi słowy, nie wolno ci się przejmować. — Wylała wodę razem z grzechoczącym lodem, podeszła do drzwi i się odwróciła. — Zaraz wracam. Pójdę po lód.

— Spytaj, czy ktoś ją zawiadomił przez pager. Powiedz, że znalazłam informacje, o które mnie prosiła.

Matka zatrzymała się na progu.

— Jakie informacje?

— Takie różne, o których rozmawiałyśmy, kiedy wpadła mnie odwiedzić.

— To bardzo miło, że personel szpitala cię odwiedza, ale musisz pamiętać, że wszyscy tutaj pracują, i to jest najważniejsze.

Ale ta sprawa dotyczy jej pracy, chciała odpowiedzieć Maisie, lecz ugryzła się w język. Mało brakowało, a jej matka zaczęłaby się dopytywać, o co Joanna ją prosiła.

— Spytaj, czy ją zawiadomiono — zażądała w zamian, a kiedy matka wróciła z dzbankiem i puszką soku, spytała: — I co, spytałaś?

— Popatrz, sok ananasowy — oznajmiła radośnie pani Nellis i postawiła puszkę na stoliku. — Pielęgniarki powiedziały, że znalazła nową pracę i musiała się przeprowadzić. Chcesz słomkę?

— Dokąd się przeniosła?

— Nie wiem. — Matka Maisie odpakowała rurkę.

— Zobaczyłaby się ze mną, gdyby się miała przeprowadzić.

— Pewnie nie miała czasu. Pielęgniarki twierdzą, że musiała od razu rozpocząć nową pracę. — Wręczyła córce sok. — Powiedziały też, że chciała, aby pożegnały się z tobą w jej imieniu. Życzyła ci samych przyjemnych myśli i kazała słuchać poleceń doktora Murrowa. — Włączyła telewizor. — A teraz wypoczywaj i obejrzyj swój film. To o takiej dziewczynce, która zdrowieje. Zupełnie jak ty. — Podała Maisie pilota. — Wrócę, kiedy podadzą kolację — zapowiedziała, pocałowała ją na do widzenia i poszła.

Po chwili Maisie wyskoczyła z łóżka, podbiegła na palcach do drzwi i wyjrzała na korytarz. Matka stała w pokoju pielęgniarek, rozmawiając z Barbarą i jeszcze jedną siostrą. Wróciła do łóżka, usiadła na jego krawędzi tak, aby móc się natychmiast schować pod kocem, gdyby ktoś szedł, i obejrzała pierwszą część Najlepszego lata.

Bohaterka filmu poruszała się na wózku inwalidzkim. Włosy miała przewiązane ogromną kokardą, a kolana przykryte kocem. Wyglądała okropnie smutno.

— Nigdy nie wydobrzejesz, jeśli będziesz tak wyglądać — oznajmił lekarz dziewczynki. — Trzeba się uśmiechać, żeby zdrowieć.

— Nie potrafię się uśmiechać — odparła dziewczynka.

— Więc musisz wziąć jedną z moich pastylek na szczęście — stwierdził lekarz i wyciągnął zza pleców szczeniaka.

— O, szczeniaczek! — uradowała się dziewczynka. — Jaki kochany! Jak ma na imię?

— Ulla — dopowiedziała Maisie i zeskoczyła z łóżka, żeby sprawdzić, czy jej matka jeszcze sobie nie poszła.

Pani Nellis już nie było. Maisie wyłączyła telewizor i wsunęła pilota pod łóżko. Potem weszła do łóżka i starannie poprawiła koc. Poczekała chwilę, aż uspokoi się jej oddech, i wcisnęła przycisk do wzywania pielęgniarek.

Siostra Barbara przyszła po dłuższej chwili. Maisie się ucieszyła bo siostra Amy zawsze się śpieszyła.

— Co się stało, kotku? — spytała Barbara.

— Spadł mi pilot — oświadczyła Maisie i pokazała palcem pod łóżko, a Barbara schyliła się, żeby go podnieść. — Mama powiedziała, że pani doktor Lander się przeprowadziła.

Barbara nie wyprostowała się, cały czas szukając pilota. Maisie się zastanawiała, czy nie wsunęła go zbyt głęboko pod łóżko.

— Tak, to prawda — odparła w końcu pielęgniarka.

— Już jej nie ma? — dopytywała się Maisie.

— Nie ma — potwierdziła spod łóżka Barbara, dziwnie zmienionym głosem. — Odeszła.

— Na pewno?

— Tak. — Barbara wstała i włączyła telewizor. — Który kanał oglądałaś? — spytała, nie odwracając się.

— Wideo. Może jeszcze jest w domu. Bo przecież ludzie muszą się spakować i wynająć mieszkania, zanim się przeprowadzą.

Barbara wcisnęła przycisk odtwarzania. Szczeniak lizał twarz chichoczącej dziewczynki na wózku. Pielęgniarka wręczyła pilota Maisie.

— Teraz w porządku? — spytała, poklepując koc na kolanach chorej.

— Może jeszcze nie wyjechała. Może wciąż się przygotowuje, a potem wróci i pożegna się ze wszystkimi.

— Nie — zaprzeczyła Barbara. — Już jej nie ma. — Wyszła, zanim Maisie zdążyła ją jeszcze o cokolwiek spytać.

Maisie leżała, oglądając Najlepsze lato. Dziewczynka wstała z wózka i chodziła, wspierając się na staromodnych kulach.

— Miał pan rację, mówiąc, że trzeba się uśmiechać, aby wyzdrowieć — powiedziała lekarzowi.

Maisie pomyślała, że mogłaby się założyć, że pielęgniarki zapomniały zawiadomić Joannę, która była zajęta pakowaniem i nawet nie pomyślała o wiadomościach radiotelegraficznych wysyłanych z Titanica. Na pewno przypomni sobie, kiedy dotrze tam, gdzie się przeprowadza. Ponownie wcisnęła przycisk przywoławczy, a kiedy zjawiła się Barbara, spytała:

— Dokąd się przeprowadziła pani Joanna?

Barbara wyglądała na zdenerwowaną, jakby chciała zabronić Maisie tak częstego naciskania dzwonka. Zamiast tego wyciągnęła rękę nad głową dziewczynki i wyłączyła przycisk.

— Z powrotem na wschód.

— Dokąd na wschód?

— Sama nie wiem, może do New Jersey — zasugerowała Barbara i wyszła.

Hindenburg rozbił się w New Jersey. Maisie pomyślała, że Joanna mogła tam pojechać, aby przeprowadzić wywiad z członkiem załogi, który miał doświadczenia graniczne.

Tylko że on mieszkał w Niemczech. Może dowiedziała się o kimś innym z Hindenburga, kto przeszedł śmierć kliniczną, i dlatego wyjechała w takim pośpiechu. Na pewno zadzwoni, jak tylko dotrze na miejsce.

Zaciekawiło ją, jak długo trwa podróż do New Jersey, ale przyszło jej do głowy, że lepiej nie wciskać już dzwonka. Zaczekała, aż Eugene przyniesie jej kolację, i spytała go:

— Eugene, ile czasu trwa podróż do New Jersey?

Uśmiechnął się szeroko.

— A co, planujesz ucieczkę?

— Nie. Ile dni tam się jedzie samochodem?

— Ach, pojedziesz tam samochodem. Nie jesteś trochę za mała, żeby prowadzić?

— Mówię poważnie. Ile dni trwa taka podróż?

— Nie wiem. Trzy, może cztery. Zależy, jak prędko się jedzie. Coś mi się zdaje, że należysz do tych kierowców, którym zawsze się śpieszy! Lepiej uważaj, żeby policja cię nie zatrzymała i nie zażądała prawa jazdy.

Maisie pomyślała, że skoro Joanna przeprowadza się ze wszystkimi swoimi rzeczami, podróż zapewne potrwa cztery dni, lecz wyjechała już wcześniej. Tylko kiedy? Wczoraj? Czy w czwartek? Jeśli wyjechała w czwartek, pewnie zadzwoni pojutrze.

— Wiesz, kiedy pani Joanna wyjechała? — Maisie spytała mamę, która przyszła parę minut później.

— Nie — padła odpowiedź. — Obejrzałaś Najlepsze lato? Przyniosłam ci jeszcze inną kasetę, Tajemniczy ogród.

Maisie uznała, że Joanna zapewne wyjechała wczoraj, więc raczej zadzwoni w sobotę. Dziewczynka postanowiła poszukać jak najwięcej informacji o wiadomościach radiotelegraficznych, aby mieć jak najwięcej do powiedzenia. Raz jeszcze przejrzała wszystkie swoje książki o Titanicu i wypisała wiadomości wysłane przed zderzeniem z górą lodową, na wypadek gdyby Joanna również ich potrzebowała. Potem pozostało jej tylko czekać na telefon.

Joanna nie zadzwoniła jednak ani w sobotę, ani w niedzielę. Pewnie jest zajęta rozmową z tą osobą z Hindenburga, zadecydowała Maisie, oglądając Tajemniczy ogród. W filmie występował chłopiec jeżdżący na wózku inwalidzkim oraz mała dziewczynka, strasznie łatwo wpadająca w złość. Maisie od razu ją polubiła.

Dziewczynka wciąż słyszała dziwne hałasy, jakby ktoś płakał. Kiedy pytała o to ludzi w domu, wszyscy twierdzili, że nic nie słyszą, i natychmiast zmieniali temat. W końcu postanowiła sama wejść na górę i sprawdzić. Ujrzała tam małego chłopca na wózku. Nikomu nic nie mówiąc, zaczęła go wyprowadzać na spacery.

Założę się, że on też wyzdrowieje, pomyślała z niechęcią Maisie i zasnęła. Kiedy się obudziła, dziewczynka pisała list do wujka. „Dokąd mam go wysłać?”, spytała pokojówkę, która podała jej adres.

Kiedy Barbara przyszła zmierzyć jej ciśnienie, Maisie zaczekała, aż pielęgniarka zdejmie stetoskop i spytała:

— Czy siostra zna adres doktor Lander?

— Jej adres? — powtórzyła Barbara, wieszając stetoskop na szyi.

— Adres jej nowego mieszkania.

Barbara odwinęła mankiet ciśnieniomierza i wsunęła go do koszyka na ścianie.

— Maisie… — zaczęła i zamilkła, stojąc nieruchomo.

— Słucham?

— Zapomniałam termometru. — Barbara dotknęła ręką kieszeni. — Zaraz wrócę.

— Ale czy ona zostawiła swój nowy adres?

— Nie. — Barbara zamarła w bezruchu, tak samo jak przed chwilą. — Nie wiem, gdzie ona jest.

Jestem pewna, że doktor Wright będzie to wiedział, uznała Maisie. Wspólnie pracowali przy projekcie badawczym. Pani Joanna na pewno powiedziała mu, dokąd się przeprowadza. Dziewczynka wpadła na pomysł, aby poprosić Barbarę o przesłanie mu wiadomości na pager, lecz przypomniała sobie, jak Joanna mówiła, że Richard czasami go wyłącza, więc samodzielnie zadzwoniła do szpitalnej centrali.

— Czy mogę prosić o numer doktora Wrighta? — spytała, usiłując mówić jak swój a matka.

— Doktora Richarda Wrighta?

— Aha — przytaknęła Maisie. — To jest, chciałam powiedzieć, tak.

— Łączę — stwierdziła telefonistka.

— Nie, chciałam… — sprzeciwiła się dziewczynka, lecz było już za późno. Linia okazała się zajęta.

Maisie zaczekała do wieczoru, kiedy zmieniły się telefonistki, i ponowiła próbę. Tym razem zmieniła taktykę.

— Proszę numer doktora Wrighta.

— Doktor Wright poszedł do domu.

— Wiem. Muszę znać jego numer, żeby zadzwonić jutro. W celu umówienia wizyty — dodała.

— Wizyty? — powątpiewała telefonistka, ale podyktowała numer. Maisie zadzwoniła, na wypadek, gdyby doktor Wright jeszcze był w pracy, lecz nikt nie podniósł słuchawki. Następnego dnia również nikt nie odbierał, chociaż Maisie telefonowała co pół godziny.

Uznała, że musi się z nim spotkać. Zadzwoniła do centrali i spytała o numer gabinetu doktora Wrighta. Telefonistka wyjaśniła, że chodzi o laboratorium numer 502. Maisie była zadowolona, bo skoro jej pokój oznaczono liczbą 322, pokój lekarza powinien się znajdować dwa piętra wyżej, bezpośrednio nad nią. Nie musiała daleko chodzić; wystarczyło, aby wsiadła do windy.

Najtrudniejsze było dyskretne przedostanie się do kabiny. Dziewczynka w Tajemniczym ogrodzie odbyła swoją eskapadę nocą, lecz doktor Wright nie pracował wieczorami. Ranek odpadał, wtedy bowiem pielęgniarki słały łóżka i pomagały jej wziąć prysznic; poza tym przed południem jeździł wózek z książkami z biblioteki. O drugiej przychodziła matka Maisie.

Zatem będzie musiała się wykraść po zebraniu tac z naczyniami po lunchu. Gdy tylko posłano jej łóżko, podeszła do szafy, wyciągnęła ubrania i ukryła je pod kocem. Na wierzchu rozłożyła jedną z książek o Titanicu, żeby zamaskować wybrzuszenie. Następnie położyła się i odpoczywała, zbierając siły na spacer.

Z tego samego powodu zmiotła cały lunch, a Eugene, który przyszedł po tacę, wykrzyknął:

— No proszę! To mi się podoba! Tak trzymaj, a wkrótce cię wypiszą!

Jeszcze przed posiłkiem włożyła spodnie i skarpety. Gdy tylko Eugene sobie poszedł, wciągnęła buty i golf. Na ubranie włożyła szlafrok, podciągnęła koc i leżała nieruchomo, łapiąc oddech i nasłuchując.

W pokoju 320 rozpłakał się chłopczyk. Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i ktoś wszedł do dziecka, aby sprawdzić, co się stało.

Maisie postanowiła włączyć telewizor, żeby pielęgniarki sądziły, że ogląda wideo, i nie sprawdzały, co robi. Wzięła ze stolika pilota, przewinęła Tajemniczy ogród i wcisnęła przycisk odtwarzania.

Płacz ucichł. Po kilku minutach ktoś wyszedł z pokoju chłopca i wrócił do pomieszczenia pielęgniarek. W telewizorze dziewczynka wdrapywała się dyskretnie po wysokich kręconych schodach. Maisie wyszła z łóżka i zdjęła szlafrok. Ukryła go pod kocem i podkradła się do drzwi. Na korytarzu było pusto, nie widziała także nikogo w pokoju dla pielęgniarek. Bardzo prędko podbiegła do windy, wcisnęła i schowała się za drzwiami poczekalni. Gdy zabłysło światło nad wejściem do kabiny, wyskoczyła z poczekalni, wpadła do windy i wcisnęła przycisk piąte piętro.

Jej serce waliło potwornie mocno, przede wszystkim z obawy, że ktoś zobaczy zamykające się drzwi.

— Szybciej! — szepnęła i wreszcie drzwi się bardzo powoli zasunęły. Winda ruszyła.

No dobrze. Teraz musiała tylko znaleźć numer 502. Kiedy drzwi się otworzyły, wyszła i rozejrzała się wokół siebie. Wszędzie było mnóstwo pomieszczeń, lecz żadnego z nich nie oznaczono cyfrą. Na jednych drzwiach widniał napis: TTY-TDD.

Poszła dalej. Na kolejnych drzwiach widziała litery LHS oraz OT, lecz nigdzie nie było cyfr. Z pokoju oznaczonego PT wyszła kobieta z notatnikiem w ręku. Na widok Maisie zatrzymała się i ściągnęła brwi. Przez chwile dziewczynka miała pewność, że nieznajoma domyśliła się, że ma do czynienia z pacjentką. Kobieta podeszła bliżej, przyciskając notatnik do piersi.

— Szukasz kogoś, słoneczko? — spytała.

— Tak. — Maisie usiłowała mówić stanowczo i rzeczowo. — Doktora Wrighta.

— Jest we wschodnim skrzydle. Wiesz, jak tam trafić?

Maisie pokręciła głową.

— Musisz wrócić na czwarte piętro i skręcić w prawo. Zobaczysz napis: „Kadry”. Przejdziesz tamtędy i trafisz do wschodniego skrzydła.

Czy to daleko? Maisie nie odważyła się zadać tego pytania, gdyż kobieta od razu zapytałaby, skąd się tu wzięła.

— Dziękuję bardzo — stwierdziła krótko dziewczynka i wróciła do windy. Szła prędko, żeby nieznajomej nie przyszło do głowy, że jest chora.

W windzie mogła przez chwilę odpocząć. Gdy wyszła, skręciła w prawo, zgodnie ze wskazówkami kobiety. Znak znajdował się bardzo daleko, w głębi korytarza. Serce Maisie zaczęło gwałtownie walić. Zatrzymała się i przez chwilę odpoczywała, lecz z któregoś pomieszczenia wyłonił się mężczyzna z tacą pełną próbek z krwią, więc musiała podjąć marsz.

Drzwi oddzielające łącznik od budynku były bardzo ciężkie. Maisie popchnęła je z całych sił, aby się wreszcie otworzyły. Za nimi znajdował się szary korytarz. Nie wiedziała, jakiej jest długości, lecz na pewno nie planowała tak dalekiej wędrówki. Zawahała się, czy iść dalej, jednak pomyślała, że droga powrotna do windy jest równie długa, a gdyby znalazła doktora Wrighta i uzyskała od niego adres Joanny, mogłaby go poprosić o przetransportowanie do pokoju. Na pewno sprowadziłby jakiś wózek inwalidzki. Zresztą mogła iść bardzo wolno.

Ruszyła przed siebie. Korytarz był dziwny. Nie miał okien, drzwi, ani nawet poręczy przy ścianie, jak wszystkie inne korytarze w szpitalu. Oparła się ręką o ścianę, lecz niewiele to dało. Męczyła się znacznie bardziej, nie mogąc wesprzeć się o poręcz.

— Chyba chwilę odpocznę — powiedziała do siebie i usiadła, opierając się plecami o ścianę, lecz to niewiele pomogło. Nie mogła złapać oddechu, a lampy na ścianach wciąż dziwacznie pływały. — Źle się czuję — stwierdziła i położyła się na podłodze.

Rozległ się głośny hałas, lampy rozbłysły jaskrawym światłem i gwałtownie ściemniały, przybierając ciemnoczerwoną barwę. Zanim prawie zupełnie zgasły, Maisie pomyślała, że to zupełnie jak światła na Titanicu. Mam nadzieję, że nie zrobi się całkiem ciemno. Nie znajdowała się jednak w korytarzu, tylko w tunelu, w którym już wcześniej przebywała. Wyczuwała wysokie, proste ściany po bokach.

To doświadczenie graniczne, przeszło jej przez myśl, i usiadła na pokrytej terakotą podłodze. Tylko że to nie była terakota. Nie potrafiła rozpoznać tego dziwnego w dotyku materiału. Żałowała, że jest tak ciemno i że nie może mu się przyjrzeć. Musiała wszystko uważnie obserwować, aby potem opowiedzieć Joannie.

Powinna także wsłuchiwać się w odgłosy. Przypomniała sobie dziwny dźwięk, który rozległ się przed tym, jak światła zrobiły się czerwone. To był łomot albo głośny stuk. Może wybuch. Nie pamiętała dokładnie. Szkoda, że nie słuchała uważniej, przecież będzie musiała zdać dokładną relację.

Jej serce przestało łomotać i nie czuła już zawrotów głowy. Wstała i ruszyła przed siebie tunelem między wysokimi, prostymi ścianami. Było ciemno i mgliście, jak wcześniej, poza tym zrobiło się bardzo ciepło. Odwróciła się i spojrzała za siebie. Także z tyłu położyła się mroczna mgła.

— Przecież mówiłam panu Mandrake’owi, że nie świeciło światło — powiedziała do siebie i w tej samej chwili na końcu tunelu zabłysło światełko. Miało kolor czerwony, podobnie jak światła w korytarzu, i poruszało się, jakby ktoś biegł z latarnią w ręce, i pewnie tak było naprawdę, ujrzała bowiem pędzących ku niej ludzi. Nie potrafiła ich rozpoznać z powodu mgły.

— Prędko! — krzyczeli. — Tędy! Ogłosić alarm reanimacyjny! Natychmiast!

Minęli ją. Usiłowała im się przyjrzeć, kiedy biegli obok, chcąc rozpoznać ich zasłonięte mgłą twarze. Pan Mandrake twierdził, że to powinni być znajomi ludzie, którzy zmarli, tacy jak babcia, lecz Maisie nie poznawała nikogo z nich.

— Dajcie tu wózek! — krzyknęła do niej jedna z przebiegających kobiet. Miała na sobie białą sukienkę i białe rękawiczki. — Teraz!

— Już — odezwał się mężczyzna. Miał na sobie garnitur, taki sam, jaki zawsze nosił doktor Murrow. — Jeszcze raz. Już.

— Wiadomo, kto to? — spytała pani w białych rękawiczkach.

— Mam na imię Maisie — usiłowała się przedstawić, lecz nikt jej nie słuchał. Wszyscy cały czas biegali.

— To na pewno pacjentka — uznał mężczyzna. — Wiesz, kto to? — zwrócił się do kogoś innego.

— Moje dane są na identyfikatorze na szyi — wyjaśniła Maisie.

— Co ona tu robi? — dziwił się mężczyzna. — Jeszcze raz.

Światło rozbłysło jak wybuch i Maisie ponownie znalazła się na korytarzu. Wokół niej klęczała gromada pielęgniarek i lekarzy.

— W pooorządku! — wykrzyknął mężczyzna.

— Wyczuwam tętno — stwierdziła jedna z pielęgniarek.

— Słyszysz mnie, kochanie? — spytała inna.

— Miałam doświadczenia graniczne. — Maisie usiłowała usiąść. — Znalazłam się w tunelu i…

— Spokojnie, leż spokojnie — przykazała pielęgniarka, zupełnie jak ciotka Em w Czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu. — Nie ruszaj się. Zajmiemy się tobą.

Maisie skinęła głową. Położyli ją na wózku i przykryli kocem, a kiedy to zrobili, spostrzegła, że nie ma na sobie golfu. Sięgnęła ręką do szyi, żeby wymacać identyfikator. Przestraszyła się, że ściągnęli go razem ze swetrem. To była zasadnicza wada metalowych identyfikatorów — ktoś mógł je zdjąć.

— Leż nieruchomo. — Pielęgniarka złapała ją za rękę, a Maisie zobaczyła, że podłączają jej kroplówkę, a na stojaku zawieszają torebkę z roztworem soli. Drugą rękę miała przykrytą kocem. Powoli przesunęła nią po klatce piersiowej. W porządku, identyfikator był na swoim miejscu.

— Jak się nazywasz, kochanie? — spytała pielęgniarka, podłączająca kroplówkę.

— Maisie Nellis — odparła, chociaż miała to wypisane na szpitalnej opasce na rękę i na blaszce na szyi. Jaki pożytek z identyfikatorów, skoro ludzie ich nie czytają? — Musi pani powiedzieć doktorowi Wrightowi, żeby zadzwonił do doktor Lander. Niech mu pani powtórzy…

— Nic nie mów, Maisie — powstrzymała ją pielęgniarka. — Czy doktor Lander cię leczy?

— Nie. Ona…

— Czy leczy cię doktor Wright?

— Nie. On zna doktor Lander. Wspólnie prowadzą badania naukowe.

Pojawiła się inna pielęgniarka.

— Ona jest z pediatrii. Wirusowe zapalenie wsierdzia. Doktor Murrow już tu idzie.

— Jezu! — westchnął mężczyzna, który krzyknął „W pooorządku!”.

— Ktoś za to nieźle oberwie po uszach — dodał ktoś inny, kogo Maisie nie widziała.

— Gotowe — jednocześnie oznajmiła pielęgniarka instalująca kroplówkę i wszyscy prędko popędzili z powrotem korytarzem, którym przyszła Maisie.

— Zaraz, proszę zaczekać! — sprzeciwiła się Maisie. — Ktoś musi powiedzieć doktorowi Wrightowi, żeby zadzwonił do doktor Lander. On pracuje w drugim skrzydle. Niech ktoś mu powie, żeby przekazał pani doktor, że tym razem nie widziałam tylko mgły, zobaczyłam całą masę innych rzeczy. Światło, ludzi i kobietę w białej sukience…

Pielęgniarki wymieniły spojrzenia nad głową dziewczynki.

— Leż nieruchomo — przykazała pielęgniarka podłączająca jej kroplówkę. — Nic ci nie będzie.

— Miałaś zły sen — dodała druga.

— To nie był sen — upierała się Maisie. — Miałam doświadczenie graniczne. Niech panie powiedzą doktorowi Wrightowi, żeby do niej zadzwonił.

Pierwsza pielęgniarka poklepała ją po dłoni.

— Ja jej powiem.

— Nie — sprzeciwiła się Maisie. — Ona się wyprowadziła do New Jersey. Musi pani powiedzieć doktorowi Wrightowi, aby jej przekazał.

— Powiem mu — odparła pielęgniarka. — A teraz nie ruszaj się i odpoczywaj. Zajmiemy się tobą.

— Niech pani obieca.

— Obiecuję.

Dziewczynka się ucieszyła. Teraz na pewno zadzwoni. Zadzwoni, jak tylko się dowie, że Maisie miała doświadczenia graniczne.

Nie zadzwoniła.

Rozdział 44

„Umieranie jest czym innym, niż ludzie sobie wyobrażają”.

Ostatnie słowa świętego Bonifacego, wypowiedziane, kiedy do jego ust wlewano płynny ołów


Joanna długo stała przy relingu, spoglądając w ciemność. Potem podeszła do leżaków i usiadła na jednym z nich.

Otoczyła rękoma kolana i rozejrzała się po pokładzie łodziowym. Nie zauważyła nikogo. Lampy rozświetlały żółtymi plamami puste żurawiki po łodziach ratunkowych i rzędy leżaków, ustawionych przy ścianie sterówki i sali gimnastycznej. Znikł wszelki ślad po oficerach, kierujących załadunkiem łodzi, po J.H. Rogersie i po orkiestrze. A także po Gregu Menottim.

Nic dziwnego. „Umieramy samotni, zgodnie z wolą Nieba” jak powiedział pan Briarley, odczytując głośno fragment z Luster i labiryntów. Z kolei pani Woollam stwierdziła: „Śmierć to coś, z czym wszyscy musimy sobie poradzić sami”.

— „Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu!”* [Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, op. cit.] — powiedziała Joanna, a jej głos zabrzmiał cicho i żałośnie w ciszy panującej na statku. Nie bądź dzieckiem, przykazała sobie. Przecież sama chciałaś się dowiedzieć wszystkiego o śmierci. No i teraz masz okazję. Z pierwszej ręki. — „Śmierć jest także wielką przygodą”* [James Matthew Barrie, Przygody Piotrusia Pana, op. cit.] — oświadczyła stanowczo, lecz znowu zabrzmiała niepewnie i nieprzekonująco.

Na pokładzie panowała cisza i dziwny spokój. „Jakby oczekiwanie i nieoczekiwanie”, powiedział pan Wojakowski, mając na myśli dni poprzedzające wybuch drugiej wojny światowej. Miał na myśli świadomość jej nadejścia, oczekiwanie na jej początek.

Joanna zastanawiała się, czy powinna coś zrobić. Benjamin Guggenheim i jego służący zeszli pod pokład, aby się przebrać w stroje wieczorowe, lecz kabiny mieszkalne znajdowały się już pod wodą. Nie możesz nic zrobić. Jesteś martwa. Już nigdy nic nie zrobisz. Nie jesteś nawet tutaj, tylko na oddziale nagłych wypadków, na stole do badań, na którym zmarłaś, z twarzą przykrytą prześcieradłem, i nie możesz nawet ruszyć palcem.

— Ale potrafisz jeszcze myśleć — powiedziała głośno, zakłócając ciszę pokładu łodziowego. — Wiesz, co się z tobą dzieje. — Przypomniała sobie Lavoisiera, który nie stracił świadomości po ścięciu głowy i dwanaście razy mrugnął, dobrze wiedząc, że jest martwy. Poczuła, jak w jej gardle narasta groza.

Przypomniała sobie, że Lavoisier zdawał sobie sprawę ze swojej śmierci tylko przez kilka sekund. Ciekawe, ile trwa dwanaście mrugnięć oczyma. Pan Wojakowski opowiadał, jak zginął jego kolega Bud Roop: „Trach! Raz, dwa i po wszystkim. Nawet się nie zorientował, co go uderzyło”. Natychmiastowy zgon. Problem w tym, że śmierć wcale nie jest natychmiastowa. Mózg umiera przez cztery do sześciu minut, a Richard wierzy, że nie istnieje związek między czasem w doświadczeniach granicznych i czasem rzeczywistym. Kiedy obeszła cały statek, była nieprzytomna tylko przez kilka sekund.

— Mogę tu spędzić jeszcze wiele godzin — powiedziała na głos.

Pomyślała, że i tak przebywa tu już dość długo. Zeszła do biblioteki i salonu jadalnianego pierwszej klasy. Spędziła na statku dużo czasu, wiedząc, że jednocześnie obumierają komórki mózgu, a połączenia synaptyczne są zrywane jedno po drugim. Wkrótce ich zabraknie, aby tworzyć ujednolicający obraz. W przeciągu czterech do sześciu minut komórki zginą. Joanna wiedziała, że wtedy przestanie cokolwiek pamiętać, myśleć, straci poczucie lęku. Ogarnie ją nicość. Nicość. Zabraknie nawet ciszy i ciemności, a także świadomości ich istnienia. Nicość.

— Nicość — stwierdziła głośno, zaciskając dłonie na drewnianych poręczach leżaka. Pomyślała, że nie będzie sobie tego uzmysławiać. Przestanie się bać. Straci świadomość, zapomni, zaśnie.

— „Usnąć! Śnić może?”* [William Shakespeare, Tragiczna historia Hamleta księcia Danii, op. cit.] — mruknęła, lecz marzenia senne nie wchodziły w grę, skoro nie będzie synaps, acetylocholiny ani serotoniny. Nicość. — Przestaniesz istnieć — powiedziała sobie. — Nie będzie cię.

Nie będzie. Ani tutaj, ani gdziekolwiek indziej. Nic dziwnego, że ludzie uwielbiają książkę pana Mandrake’a. Nie chodzi im o krewnych i o Świetliste Anioły. Oczekują potwierdzenia, że po śmierci wciąż będą istnieć, że po tamtej stronie znajdą coś, cokolwiek. Choćby piekło albo Titanica. Lepsze to niż nic.

Ale Titanic tonie, uświadomiła sobie i poczuła panikę, podchodzącą jej do gardła jak mdłości. Jej serce zaczęło mocniej bić. Pomyślała, że to strach, co dowodzi, że doświadczenia graniczne nie są poduszką ochronną wytworzoną przez endorfiny. Spojrzała na dłoń, lepką i mokrą, i przycisnęła ją do piersi. Serce gwałtownie łomotało, oddychała pośpiesznie i płytko — typowe objawy lęku. Przycisnęła dwa palce do nadgarstka i zmierzyła tętno. Dziewięćdziesiąt pięć. Sięgnęła do kieszeni po długopis i papier, aby zanotować wynik badania i przekazać go potem Richardowi.

Przekazać go Richardowi. Pomyślała, że wciąż w to nie wierzy. Przyłożyła dłoń do boku. Wciąż nie mogła się pogodzić z własną śmiercią.

„To niemożliwe, aby ludzki umysł pojął własną śmierć”, obwieściła kiedyś ostro Richardowi. Wyobrażała sobie, że poczuje ukojenie, będzie chroniona przed straszną świadomością zniszczenia. Nic podobnego. Wiedziała, że śmierć raczej przypomina drażniącą ucieczkę poza pole zasięgu, jak w wypadku świateł Californian, dających złudne poczucie nadziei nawet po tym, jak wszystkie łodzie opuściły statek, a światła gasły.

„Nadzieja jest wieczna”. Joanna uznała, że to nie powiedzenie Pollyanny, tylko groźba. Zastanowiła się przerażona, czy Lavoisier nie wzywał pomocy. Kropka, kropka, kropka, kreska, kreska, kreska, kropka, kropka, kropka. Mrugnął dwanaście razy. SOS. SOS.

Nadzieja nie jest ochroną, tylko karą. Prawdziwe piekło. Ale przecież to niemożliwe, przecież napis nad bramą piekła głosił: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. To jednak było polecenie, nie stwierdzenie, i być może na tym właśnie polegała prawdziwa męka piekielna, nie ogień, siarka i potępienie, tylko ciągła nadzieja, nawet kiedy rufa uniosła się nad wodę, kiedy zewsząd buchały płomienie, spływała lawa i zbliżał się rozpędzony pociąg, zawsze istniała nadzieja, że w ostatniej chwili uda się ocaleć. Tak jak w kinie.

Joanna pomyślała, że niekiedy nadzieja nie okazywała się złudna, czasami udawało się ściągnąć posiłki.

— Właśnie dlatego chciałam przekazać wiadomość Richardowi — powiedziała głośno i przypomniała sobie, jak usiłowała poruszyć ustami, kiedy Vielle pochylała się nad nią z przejęciem, próbując jej wysłuchać, ściskając ją mocno za ręce.

Nie pożegnałam się z Vielle. Pomyśli, że to jej wina.

— Vielle, to była moja wina — oświadczyła głośno, jakby przyjaciółka mogła ją usłyszeć. — Nie zwróciłam uwagi na otoczenie. Za bardzo się zajęłam nawiązywaniem łączności z przylądkiem Race. Nawet nie zauważyłam, co się dzieje. Z nikim się nie pożegnałam! — wykrzyknęła i gwałtownie zerwała się na nogi, jakby wciąż nie było za późno. Bez słowa opuściła Kit, której narzeczony i wujek już ją zostawili. — Nie powiedziałam nawet do widzenia Richardowi — stwierdziła. Ani Maisie.

Maisie. Obiecała jej, że do niej wpadnie. Będzie czekała. Poczuła dreszcz przerażenia. Potem przyjdzie Barbara i powie jej, że nie żyje. Zrobiła krok w przód, jakby chcąc zatrzymać Barbarę, lecz nie mogła już nikogo przed niczym powstrzymać. Myliła się w sprawie kary dla zmarłych — to nie nadzieja lub zapomnienie są najgorsze, lecz wspominanie niedotrzymanych obietnic i niemożność pożegnania się z bliskimi.

— Och, Maisie — westchnęła Joanna i usiadła na skraju leżaka. Ukryła twarz w dłoniach.

— Czy ma pani prawo tutaj przebywać, pani Lander? — spytał surowy głos. — Gdzie pani przepustka?

Podniosła wzrok. Tuż obok stał pan Briarley, ubrany w szarą tweedową kamizelkę.

— Pan Briarley… Co takiego? — wykrztusiła. — Co pan tu robi? Czy pan też umarł?

— Czy ja umarłem? — Zastanowił się. — Jakie mam odpowiedzi do wyboru? „Ani ryba, ani drób, ani żywy, ani trup”. Uśmiechnął się i dodał poważnie: — Co pani tu robi, zupełnie sama?

— Chciałam przekazać wiadomość. — Zapatrzyła się w ciemności za relingiem.

— I udało się pani?

Pomyślała, że nie, i przypomniała sobie zmartwiony głos Vielle: „Ćśśś, kotku, nic nie mów”, a także swój własny, krztuszący się z powodu krwi wylewającej się z płuc i z gardła. Rezydent krzyczał: „Jeszcze raz. Strzelamy. Już”, a wszędzie wokół wył alarm reanimacyjny, zagłuszający wszystko, zupełnie wszystko.

Nie, Vielle mnie nie słyszała. Nie zrozumiała mnie, nie powiedziała nic Richardowi. Ta świadomość była gorsza niż wizja Barbary informującej Maisie o śmierci Joanny. Gorsza od wszystkiego.

— Nie — odparła głucho. — Nie udało mi się.

— Wiem — stwierdził pan Briarley, wyglądając za reling. — Wiem. Niekiedy sam próbuję. Ale to za daleko. — Położył rękę na jej ramieniu. Dotknęła jej własną dłonią i oboje stali tak przez chwilę. Wreszcie pan Briarley wyciągnął rękę i lekko poklepał Joannę po dłoni. — Strasznie tu zimno. — Pociągnął ją, żeby wstała. — Chodźmy — polecił i poszedł przed siebie.

— Dokąd idziemy? — spytała Joanna, usiłując za nim nadążyć.

— Do palarni pierwszej klasy — odparł przez ramię. — Trochę tam duszno, jak się nietrudno domyślić, ale za to pomieszczenie jest bliżej rufy, a bierne palenie już nas nie powinno martwić.

Joanna w końcu zrównała się z panem Briarleyem.

— A dlaczego tam idziemy?

— Jedno z błogosławieństw śmierci polega na tym, że nie musimy się już bać umierania — ciągnął, jakby jej nie usłyszał. — Straciwszy życie w jeden sposób, siłą rzeczy nie można umrzeć w inny. Jak pisał Carlyle… — Zerknął surowo na Joannę. — Pamięta pani Thomasa Carlyle’a? To angielski autor…? Czego? To będzie na egzaminie końcowym.

Francuskiej rewolucji — odparła Joanna, myśląc o dekapitacji Lavoisiera.

— Bardzo dobrze. — Pan Briarley na chwilę zwolnił krok. — Poza tym napisał: „Katastrofa całego systemu słonecznego i gwiezdnego może zabić tylko raz”.

Przeszedł energicznie po pokładzie, podobnie jak wcześniej na Scotland Road. Joanna musiała niemal biec, aby za nim nadążyć. Poczuła zmęczenie. Co prawda nie widziała, aby pokład się pochylał, ale musiało tak być. Czuła się niepewnie i kilkakrotnie uderzyła dużym palcem u nogi o drewniane deski.

— Zawsze się bałem śmierci w katastrofie samolotu — wyznał pan Briarley. — A także ścięcia, co może wynikać ze związku dekapitacji z angielską literaturą. Sydney Carton, Raleigh i sir Thomas More. More powiedział katu: „Ja się zajmę wejściem na górę, a ty się zajmiesz moim zejściem”. Dowcipny do ostatka.

Pokręcił głową.

— Bałem się też umrzeć na atak serca, chociaż z perspektywy czasu wiem, że każda z tych trzech śmierci byłaby błogosławieństwem. Wszystkie są szybkie, niemal bezbolesne, a mózg sprawnie funkcjonuje do samego końca. — Otworzył drzwi, prowadzące do głównych schodów. Orkiestra ustawiła się na szczycie schodów, grając piosenkę Gilberta i Sullivana. — Człowiek nie boi się już wulkanów, katastrof sterowców ani torped. Ani utonięcia — uzupełnił i skierował się w dół kręconych schodów.

Joanna pomyślała, że to jeszcze nie może być koniec, i przystanęła, aby przyjrzeć się orkiestrze. Nie grają Bliżej Ciebie, Panie ani Jesieni. Przyszło jej do głowy, że teraz się przekona, jaki utwór wykonywali.

— Proszę tutaj — zawołał z dołu pan Briarley. — Czekają.

Joanna zeszła niżej.

— Kto czeka?

Pan Briarley stał w cieniu tuż nad pierwszym podestem. Pod nim schody zakręcały i nikły w ciemności. Oraz w wodzie.

— Kto na mnie czeka? — ponowiła pytanie Joanna, schodząc ostrożnie.

— Jest cała masa rodzajów śmierci, których pani nie musi się już bać. Przedawkowanie narkotyków. Rany postrzałowe…

Rany postrzałowe. Martwy nastolatek z nożem, leżący na podłodze oddziału nagłych wypadków. Martwy. Joanna się zatrzymała z ręką na poręczy.

— Wszyscy są tutaj? — spytała bez tchu. — Wszyscy zmarli? Na statku?

— Wszyscy? — zdumiał się pan Briarley. — Katastrofa Titanica była kolosalna, ale na pokładzie przebywało tylko dwa tysiące ludzi. To zaledwie ułamek łącznej sumy zgonów z każdego dnia — wyjaśnił i szedł coraz niżej.

— Nie o to mi chodziło — sprzeciwiła się i pomyślała, że chciałaby wiedzieć, czy on tu jest, gdzieś pod pokładem, czy na nią czeka? — Miałam na myśli to, czy są tu wszyscy ludzie, który umarli wtedy, co ja? — spytała głośno. — W Szpitalu Miłosierdzia?

Pan Briarley zatrzymał się stopień nad podestem i spojrzał na nią.

— Schodzimy tylko do pokładu z promenadą — stwierdził i wskazał na szerokie drzwi, prowadzące na zewnątrz.

Joanna kurczowo chwyciła poręcz.

— Mówił pan prawdę, że nie możemy umrzeć więcej niż raz?

Skinął głową.

— „Po pierwszej śmierci nie ma następnej”. — Pokonał ostatnie dwa stopnie i doszedł do drzwi. — Dylan Thomas. „Odmowa żałoby po dziecku, które zginęło w płomieniach” wyjaśnił i wciąż mówiąc, wyszedł na dwór.

— Co to znaczy „śmierć dziecka”? — spytała Joanna. Puściła poręcz i zbiegła po pozostałych schodach. — Co to znaczy „w płomieniach”?

Pan Briarley szedł szybko po pokładzie z promenadą.

Stwierdzenie „nie ma następnej” jest dwuznaczne. To aluzja do cudzego zgonu, budzącego nas do naszej śmiertelności, oraz do Zmartwychwstania, lecz można to także zrozumieć dosłownie. Nie ma następnej. Po naszej pierwszej śmierci nie możemy zginąć od uderzenia piorunem czy z powodu choroby serca…

— Czy jest tutaj Maisie?

— Albo na gruźlicę lub niewydolność nerek, wirus Ebola ewentualnie z powodu migotania komór.

— Czy Maisie zmarła? — spytała zrozpaczona Joanna. — Wtedy gdy Barbara powiedziała jej o mojej śmierci? Dostała migotania komór?

— Nie trzeba się już bać szafotu — dodał pan Briarley. W tym miejscu czuło się większy chłód, chociaż ta część pokładu z promenadą była oszklona. Joanna zadrżała. — Ani gilotyny. — Ostrożnie dotknął szyi. — Ani otrucia strychniną. Ani rozległego zawału… — i znalazła się w ciemnym korytarzu, po omacku podążając w stronę szaleńczo dzwoniącego telefonu, przepychając rękę przez koszulę, wyszukując włącznik światła i telefon, niemal zrzucając słuchawkę, jej serce łomotało, wiedziała, co usłyszy, „To twój ojciec…”

— Co to było? — spytała Joanna. Przywarła do jednego z okien, wpatrując się w odbicie swojej własnej, przerażonej twarzy.

— Co takiego? — Z połowy pokładu odezwał się zirytowany pan Briarley.

— Coś się właśnie stało — odparła, obawiając się poruszyć, aby to się nie powtórzyło. — Wspomnienie…

— To z powodu zimna. Chodźmy, w palarni jest cieplej. Rozpalili tam w kominku ogień.

— Ogień? — powtórzyła Joanna. Dym i ogień. Śmierć dziecka w płomieniach. Odwróciła się od okna i podbiegła do pana Briarleya.

— Niech pan powie, że Maisie tu nie ma.

— Ogień to jeszcze jeden rodzaj śmierci, którego nie musi się pani obawiać. Paskudna, powolna śmierć. Joanna d’Arc, arcybiskup Cranmer, Mała Panienka… A, jesteśmy na miejscu — oznajmił i zatrzymał się przed ciemnymi drewnianymi drzwiami.

Rozdział 45

„Bez oficjalnego wystawiania zwłok (…) skromna uroczystość (…) bez przemówień (…) bez balsamowania ciała (…)”

Fragment poleceń Franklina Delano Roosevelta, dotyczących jego pogrzebu, a znalezionych po uroczystości, podczas której całkowicie je zlekceważono


Pogrzeb Joanny miał się odbyć dopiero we wtorek. Tę wiadomość przyniosła Richardowi Vielle.

— Jej siostra nie ufa miejscowym duchownym i nie chce, żeby którykolwiek z nich prowadził uroczystość. Chce koniecznie sprowadzić z Wisconsin własnego specjalistę od ogni piekielnych i potępienia.

— We wtorek — powtórzył Richard. Termin wydawał się odległy o lata świetlne.

— O dziesiątej. — Wręczyła mu kartkę z adresem domu pogrzebowego. — Chciałam cię tylko zawiadomić. Muszę wracać na oddział. — Wbrew zapowiedzi nie wyszła z laboratorium.

Stanęła przy drzwiach, kiwając zabandażowaną ręką. Miała zmartwioną minę.

— To, co powiedziała Joanna… — odezwała się w końcu. — To mogło nic nie znaczyć. Ludzie wygadują rozmaite bzdury. Pamiętam jednego staruszka, który w kółko mamrotał: „Nerkowce są luzem”. Niekiedy sądzisz, że chcą ci powiedzieć jedno, a tak naprawdę próbują wyznać co innego. Miałam kiedyś pacjentkę z niedokrwieniem mózgu, która wciąż powtarzała „wody”, a kiedy podawaliśmy jej szklankę wody do picia, odtrącała ją. Okazało się, że mówi: „Władek”.

— I co z tego? — spytał z goryczą Richard. — Myślisz, że Joanna tak naprawdę mówiła „Suez”? Albo „sos”? Oboje doskonale wiemy, co usiłowała powiedzieć. Wzywała pomocy. Chciała mi przekazać, że jest na Titanicu.

Wyciągnął wtyczkę monitora EKG.

Właśnie o tym zamierzała mnie poinformować, kiedy biegła na oddział nagłych wypadków — ciągnął, zwijając przewód. — Tak się śpieszyła, że wpadła prosto na nóż tego chłopaka. Zamierzała powiedzieć, że to nie złudzenie, że naprawdę znalazła się na Titanicu.

— Ale jak to możliwe? Doświadczenia graniczne to zjawisko typowe dla umierającego mózgu.

— Nie wiem. — Usiadł i oparł głowę na rękach. — Nie wiem.

Vielle wyszła, lecz późnym popołudniem, a może następnego dnia zjawiła się znowu.

— Rozmawiałam z Patty Messner. Wpadła na Joannę w chwili, gdy wchodziła na oddział nagłych wypadków. Spytała, czy jest tam doktor Jamison. Powiedziała: „Muszę znaleźć doktora Wrighta. Wiesz, gdzie on jest?”

Musiał wciąż skrywać w sobie nadzieję, że coś albo ktoś inny sprowadził Joannę na oddział, bo kiedy Vielle mówiła, czuł się tak, jakby słyszał Tish, bez końca powtarzającą wiadomość o śmierci Joanny. Nieco otępiały, zastanawiał się, dlaczego Vielle pokonał tak długą drogę, aby mu o tym powiedzieć.

— Patty twierdzi, że Joanna się śpieszyła, właściwie nie mogła złapać oddechu. Wydaje mi się, że się mylisz — ciągnęła Vielle. — Nie wiesz, co ci chciała powiedzieć.

Urwała, spodziewając się prośby o wyjaśnienie, a gdy jej nie usłyszała, mówiła dalej:

— Kiedy mnie postrzelono, nie powiedziałam o niczym Joannie, bo wiedziałam, jak zareaguje. Zawsze mi powtarzała, że powinnam się przenieść z nagłych wypadków, bo stanie mi się krzywda. Wcale nie miałam ochoty, aby się dowiedziała, że miała rację. — Spojrzała z wyczekiwaniem na Richarda.

— A Joanna wiedziała, że nazwę ją wariatką, gdyby mi powiedziała, że znalazła się na Titanicu, czy o to ci chodzi? — spytał.

— Chodzi mi o to, że przez kilka dni unikałam Joanny, aby nie widziała mojego bandaża. Gdyby to naprawdę był Titanic, Joanna na pewno nie krążyłaby po szpitalu i nie szukała ciebie. Nie rozumiesz? — przekonywała. — Z całą pewnością odkryła coś dobrego, co według niej mogło cię uszczęśliwić.

To brzmiało przekonująco. Wersja Vielle prezentowała się sensownie, przynajmniej do pewnego momentu. „Tak się śpieszyła, że niemal po mnie przebiegła”, mówił pan Wojakowski. Może chciała przekazać mu jakąś dobrą wiadomość, uzyskaną od jednego z pacjentów. Bez względu na to, jaka była jej treść, przyćmiło ją to, co się stało Joannie, przytłumiły panika i groza uwięzienia na pokładzie statku. Racjonalizowanie problemu przez Vielle nie miało znaczenia. Joanna chciała powiedzieć: „Jestem na Titanicu. Toniemy”.

— Myślę, że powinieneś sprawdzić, o co jej chodziło, co ci pragnęła przekazać — zasugerowała Vielle i wyszła, tym razem na dobre.

Zjawili się za to inni ludzie, z książkami i radami. Pani Dirksen z działu kadr ofiarowała mu książkę Siedem strategii pogodzenia się z cudzą śmiercią.

— To niezdrowo tak siedzieć w samotności, jak pan. Powinien pan wyjść i spotykać się z innymi, postarać się nie myśleć o tej tragedii — poradziła.

Ann Collins dała mu Słowa ukojenia w chwilach próby.

— Bóg nigdy nie zsyła na nas więcej, niż możemy znieść.

Ktoś z działu kierowania kadrami wręczył mu ulotkę z informacją o organizowanych przez szpital środowych warsztatach „Jak sobie radzić ze stresem pourazowym”.

Zjawiła się też drobna i młoda blondynka z krótkimi włosami. Jej pojawienie się przerosło nadwątlone siły Richarda.

— Jestem… Byłam przyjaciółką Joanny Lander — wyjąkała. — Nazywam się Kit Gardiner i przyszłam…

Przerwał jej gwałtownie.

— …powiedzieć mi, że to nie moja wina, że nic nie mogłem zrobić? Albo że śmierć była szybka i Joanna nie cierpiała? A może obwieści mi pani, że życie toczy się dalej? Albo wszystko na raz?

— Nie. Przyniosłam książkę. To…

— No jasne, książka — syknął. — Prosta odpowiedź na wszelkie problemy. Jaki jest jej tytuł? Pięć prostych kroków do zapominania?

Nie wiedział, co chciał osiągnąć swoim zachowaniem. Spodziewał się, że ją zrani i zaskoczy, że w jej oczach pojawią się łzy, że ciśnie książkę na ziemię i każe mu iść do diabła?

Nic podobnego. Spojrzała na niego spokojnie, bez śladu łez, a potem stwierdziła łagodnie:

— Spoliczkowałam moją ciotkę Marthę. Kiedy zmarł mój narzeczony. Powiedziała mi, że Bóg go potrzebował w niebie, a ja nie wytrzymałam i ją uderzyłam. Sześćdziesięcioletnią kobietę. Powiedzieli potem, że nie byłam sobą, że żal odebrał mi rozum. To nieprawda. Ludzie opowiadają niewiarygodne bzdury. Zasługują na to, żeby ich spoliczkować.

Wpatrywał się w nią z ulgą.

— Oni… — zaczął.

— Oni każą się z tym pogodzić — stwierdziła Kit. — Wiem. Mówią, że to niezdrowo tak się przejmować. I twierdzą, że nie można się obwiniać, bo nie miało się na to wpływu…

— …i nikt nie mógł z tym nic zrobić — uzupełnił Richard. — To kłamstwo. Gdybym tam dotarł wcześniej, gdybym miał włączony pager… — Urwał, nagle wyobrażając sobie, że Kit wyjaśni, iż nie mógł tego przewidzieć, ale nie powiedziała.

— Wszyscy mi mówili, że to nie moja wina. Z wyjątkiem wujka Pata. — Urwała i spojrzała na książkę, którą trzymała w dłoniach. — To straszne słuchać, że coś nie jest twoją winą, chociaż świetnie wiesz, że to nieprawda. Wie pan co, przyjdę innym razem. — Podeszła do drzwi. — I tak ma pan wystarczająco dużo zmartwień.

— Niech pani zaczeka. Przepraszam, że się zachowałem nieuprzejmie. To wszystko dlatego…

— Wiem. Moja mama uważa, że ludzie nie wiedzą, co powiedzieć i dlatego starają się pocieszać, jak umieją najlepiej. Ale wujek Pat mówi… mówił, że nic nie usprawiedliwia wygadywania takich głupot jak to, że to minie. — Spojrzała na Richarda. — To nigdy nie mija. Przenigdy. Ludzie twierdzą, że z czasem człowiek zaczyna czuć się lepiej. To też bzdura.

Jej słowa brzmiały przygnębiająco, lecz paradoksalnie, Richard poczuł się lepiej.

— „Wydaje ci się, że nie może być gorzej” — zacytował Vielle. — „A potem dzieje się coś takiego”.

Kit skinęła głową.

— Znalazłam książkę, o którą prosiła mnie Joanna w dniu swojej śmierci. Dzwoniłam i proponowałam, że ją przywiozę, lecz Joanna wolała przyjechać po nią osobiście.

Richard pomyślał, że gdyby Kit dostarczyła książkę, być może Joanna nie znalazłaby się na oddziale nagłych wypadków w chwili, gdy przebywał tam chłopak z nożem. Zdumiało go, że każdy znajdzie sposób, aby się obwinić. Gdyby obserwatorzy dostrzegli górę lodową pięć minut wcześniej, gdyby radiotelegrafista na Californian nie poszedł spać, gdyby Carpathia płynęła bliżej. To zdumiewające, jak wiele poczucia winy i „gdybania” towarzyszy każdej tragedii.

Nie ulegało jednak wątpliwości, że Titanic płynął zbyt prędko, na jego pokładzie brakowało łodzi ratunkowych, a Richard miał wyłączony pager.

„To moja wina, nie twoja”, chciał powiedzieć, lecz Kit nie dała sobie przerwać.

— Całymi tygodniami szukałam dla niej tej książki, a kiedy ją wreszcie znalazłam, było za późno, aby się do czegokolwiek przydała. Joanna ogromnie pragnęła dowiedzieć się, skąd się biorą doświadczenia graniczne, jak przebiegają. Właśnie dlatego przywiozłam panu tę książkę. Joanna nie miała możliwości dokończenia tego, co zaczęła, lecz niewykluczone, że to pomoże panu w badaniach. — Wyciągnęła do niego książkę.

Nie przyjął jej.

— Zrezygnowałem z dalszego prowadzenia projektu badawczego. — Pomyślał, że Kit powie teraz, iż to tymczasowe załamanie.

Nie powiedziała.

— To podręcznik, z którego Joanna korzystała na lekcjach angielskiego — ciągnęła, jakby słowa Richarda do niej nie dotarły. — Mój wujek był nauczycielem w liceum. Joanna prosiła, żebym poszukała tej książki. Sądziła, że może znajdzie w niej coś, co wyjaśni, dlaczego w swoich doświadczeniach granicznych widziała Titanica. — Ponownie wyciągnęła do niego książkę.

— Nie potrzebuję jej. I tak znam już odpowiedź.

— Rozmawiałam z Vielle — oświadczyła Kit. — Powiedziała mi o pańskiej teorii. Myśli pan, że ona naprawdę znalazła się na Titanicu.

— Nie myślę — sprostował. — Wiem.

Joanna tak nie uważała. Sądziła, że Titanic to symbol czegoś innego. Starała się dowiedzieć czego. Właśnie dlatego potrzebowała książki. — Położyła ją na stole do badań. — Była przekonana, że wizja Titanica ma związek z czymś, co wujek Pat powiedział podczas jednej z lekcji angielskiego. Wujek zachorował na Alzheimera, więc nic nie pamięta, dlatego Joanna poprosiła mnie o pomoc. Uważała, że istnieje związek między książką i podłożem doświadczeń granicznych. Dzięki podręcznikowi chciała się dowiedzieć, dlaczego widzi Titanica.

— Wiem, dlaczego go widziała. Bo ta wizja to rzeczywistość. Uzyskałem potwierdzenie z zewnątrz.

— Chodzi panu o to, że powiedziała „SOS”? To mogło oznaczać mnóstwo…

— Nie.

— Więc dlaczego?

— Bo udałem się za nią.

Wpatrywała się w niego przez długą chwilę.

— Za nią? Nie rozumiem.

— Wywołałem w sobie doświadczenia graniczne, aby ją uratować. — Wskazał ręką na skaner RIPT i stół do badań. — Wprowadziłem się w stan symulowanej śmierci klinicznej, żeby podążyć za Joanną i ją uratować.

— Podążył pan za nią? — Kit usiłowała pojąć jego słowa. — Na Titanica?

— Nie — odparł z goryczą. — Spóźniłem się.

— Nie rozumiem.

— Najwyraźniej istnieje kilka rodzajów piekła. Moje polegało na tym, że stałem w tłumie w biurze firmy White Star i słuchałem, jak odczytywano oficjalną listę nazwisk zaginionych pasażerów.

— Był pan tam?

— Byłem tam. To wszystko działo się naprawdę. Utonęła wraz z Titanikiem. I wzywała mnie na pomoc. Zjawiłem się za późno. — Wreszcie wszystko z siebie wyrzucił, podzielił się z kimś swoim problemem, dał upust kłębiącym się w nim uczuciom. Zgodnie z przekonaniem autora książki Osiem rad po stracie bliskiej osoby powinien się teraz poczuć lepiej, prawda? Nieprawda.

A skoro wydobył to z siebie, co może powiedzieć Kit? „Pozwolił pan jej utonąć?” albo: „Tak strasznie mi przykro”, albo: „Nie ma pan pojęcia, co pan mówi. Nie potrafi pan rozsądnie myśleć z powodu żalu”.

Nic podobnego. Powiedziała:

— Skąd pan wie? Skąd pan wie, że znalazł się pan w biurze White Star?

— Po prostu wiem. To było rzeczywiste miejsce — oświadczył i uświadomił sobie, że mówi jak jeden z wariatów pana Mandrake’a, przysięgających, że widzieli Jezusa. Kit tylko pokiwała głową.

— Joanna też twierdziła, że czuła się jak w realnie istniejącym świecie, nie w śnie. Mówiła, że to bardzo przekonująca halucynacja.

Sugerowała mu dobre wyjście z sytuacji, takie jak: „To nie była pana wina” i „Wszystko można wytłumaczyć”, tylko jeszcze lepsze. Według niej cały problem można wyjaśnić poziomem acetylocholiny, przypadkową pracą synaps i konfabulacją. Wymyślił sobie biuro White Star na podstawie spisanych przez Joannę relacji z doświadczeń granicznych oraz po obejrzeniu filmu i stworzył obraz ujednolicający, oparty na uczuciach paniki oraz lęku, wynikający ze stymulacji płata skroniowego.

Niemal się udało. Richard pamiętał jednak, że umierająca Joanna wezwała go na pomoc: „SOS. SOS”.

— Nie, dziękuję — stwierdził i oddał Kit przyniesioną przez nią książkę.

Pomyślał, że teraz usłyszy, że powinien kontynuować badania, bo jest to winien Joannie, i gdyby żyła, na pewno tego by chciała.

Kit nic nie odpowiedziała.

— Dobrze — stwierdziła krótko i wsunęła książkę do torby, a potem podeszła do biurka i napisała coś na kartce.

— Jeśli jednak uzna pan, że podręcznik może się panu do czegoś przydać, tu jest mój numer telefonu.

Podeszła do drzwi, otworzyła je i się odwróciła.

— Nie wiem, komu jeszcze mogłabym o tym powiedzieć. Joanna ocaliła mi życie. Mój wujek… Mieszkanie z drugą osobą… — Urwała i zaczęła od początku. — Staczałam się coraz niżej, a pomogła mi stanąć na nogi, przekonała do skorzystania z wykwalifikowanej pomocy opiekuńczej, zaprosiła na wieczór smakołyków. Powiedziała mi… — Wzięła głęboki oddech. — Powiedziała, że chciałaby umrzeć, ratując komuś życie. I tak się stało. Ocaliła mi życie.

Kit wyszła, lecz wkrótce zjawił się przewodniczący zarządu szpitala, aby przypomnieć mu o warsztatach „Jak sobie radzić ze stresem pourazowym”, a potem siostra Hawley z Praktycznym poradnikiem żałobnika oraz starszy wiekiem wolontariusz z egzemplarzem Księgi mormona. We wtorek przyszła Eileen w towarzystwie dwóch innych pielęgniarek z drugiego piętra w zachodnim skrzydle, aby zabrać go na pogrzeb.

— Nie przyjmujemy do wiadomości odmowy — oświadczyły. — W takich chwilach nie można być samemu.

Richard podejrzewał, że zjawiły się u niego za sprawą Tish, lecz chociaż wreszcie trochę spał, czuł się potwornie zmęczony i nie mógł się na niczym skoncentrować, toteż nie przychodziła mu do głowy żadna wiarygodna wymówka. Wchodząc do ciasnego auta, pomyślał, że może to dobry pomysł. Nie był pewien, czy dałby sobie radę z prowadzeniem.

— Wciąż nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje — stwierdziła jedna z pielęgniarek, kiedy tylko opuścili parking.

— Przynajmniej nie cierpiała — dodała druga. — Właściwie co ona robiła na nagłych wypadkach?

— Myślał pan już o terapii dla osób, które utraciły kogoś bliskiego? — zainteresowała się Eileen.

— Mam fantastyczną książkę, powinien pan ją przeczytać — oświadczyła pierwsza. — Nosi tytuł Żałoba w ćwiczeniach i zawiera opisy rozmaitych zadań przydatnych przy pokonywaniu depresji.

W kościele panował tłok. Przybyli głównie pracownicy szpitala, dziwnie wyglądający bez fartuchów i kombinezonów. Richard dostrzegł pana Wojakowskiego i panią Troudtheim. Przy drzwiach narteksu stała siostra Joanny w towarzystwie dwóch dziewczynek. Zastanowił się, czy Maisie też przyszła, lecz przypomniał sobie, że jej matka wytrwale chroni ją przed wszelkimi „negatywnymi doświadczeniami”.

— Popatrz, przyszedł ten przystojny policjant, który przyjmował nasze zeznania — uradowała się jedna z pielęgniarek, wskazując na wysokiego Murzyna w ciemnoszarym garniturze.

— Nigdzie nie widzę Tish — poskarżyła się druga, wyciągając szyję.

— Nie przyjdzie — wyjaśniła pierwsza. — Powiedziała, że nie znosi pogrzebów.

— Ja też nie — przyznała się druga.

— To nie pogrzeb — sprostowała Eileen. — To uroczystość żałobna.

— A jaka to różnica? — zainteresowała się pierwsza.

— Nie ma ciała. Rodzina później się zajmie pochówkiem.

Jednak kiedy weszli do kaplicy, w środku stała trumna z brązu, z uchyloną połową wieka. Druga połowa skrywała się pod naręczami białych chryzantem i goździków.

— Nie musimy przechodzić obok i patrzeć na nią, prawda? — przeraziła się niższa pielęgniarka.

— Ja tego na pewno nie zrobię — zadrżała Eileen i usiadła na ławie. Jej obydwie koleżanki postąpiły podobnie. Richard stał przez chwilę, wpatrując się w trumnę i zaciskając pięści. W końcu podszedł bliżej. Kiedy zatrzymał się przy otwartym wieku, przez dłuższy czas bał się podnieść wzrok. Obawiał się, że na twarzy Joanny pozostał wyraz grozy i paniki, lecz wyglądała spokojnie.

Jej głowa spoczywała na atłasowej poduszce w kolorze kości słoniowej. Włosy zmarłej ułożono wokół głowy w obco wyglądające loki. Sukienka również wyglądała nieznajomo — miała wysoki koronkowy kołnierz, a na piersiach leżał srebrny krzyż. Białe ręce Joanny skrzyżowano na klatce piersiowej, ukrywając uszkodzoną aortę i cięcie po sekcji zwłok.

Obok Richarda przystanęła siwa kobieta.

— Wygląda tak naturalnie — westchnęła.

Naturalnie. W kostnicy wsunięto jej okulary zbyt wysoko na nasadę nosa i nałożono róż na białe policzki, a pozbawione krwi usta zamaskowano grubą warstwą czerwonej szminki. Joanna nigdy w życiu nie używała szminki takiego koloru. Nigdy w życiu.

— Jest taka spokojna — zamyśliła się siwa nieznajoma. Richard spojrzał z nadzieją na oblicze Joanny, licząc, że to prawda. Niestety, poszarzała, pokryta makijażem twarz nie wyrażała żadnych emocji.

Stał w miejscu jeszcze przez chwilę, wpatrując się w Joannę otępiałym wzrokiem. Wreszcie Eileen zdecydowała się pójść po niego i zaprowadzić go do ławy. Usiadł. Pielęgniarka sugerująca mu lekturę Dziesięciu kroków wychyliła się zza Eileen i wręczyła mu jakąś broszurkę. Na okładce widniał tytuł: „Cztery wskazówki, jak przetrwać pogrzeb”. Organista uderzył w klawisze.

Weszła Kit, prowadząc wysokiego, siwiejącego mężczyznę. Towarzyszyła im Vielle. Wszyscy troje usiedli kilka rzędów dalej.

— Czyj to ślub? — zainteresował się mężczyzna, a Kit przysunęła się do niego i coś szepnęła. Nic dziwnego, że w laboratorium nie wstrząsnęły nią jego słowa. Codziennie stykała się z podobnymi potwornościami.

Jedną z nich był pogrzeb. Solista odśpiewał Stoję na brzegu Jordanu, a potem pastor wygłosił kazanie o konieczności dostąpienia zbawienia „póki jeszcze jest czas, gdyż nikt nie zna dnia ani godziny, kiedy nagle staniemy przed Bożym sądem”.

— Jak głosi Pismo Święte — oznajmił — kiedy ten sąd nadejdzie, ci, którzy wyznali swoje grzechy i przyjęli Jezusa Chrystusa jako swojego zbawiciela, dostąpią wiecznego żywota, ale ci, którzy go odrzucili, zostaną skazani na wieczne potępienie. A teraz, proszę otworzyć książeczki do nabożeństwa na Pieśni 458. Pieśń 458 zaczynała się od słów: „Bliżej Ciebie, Panie”. Richard doszedł do wniosku, że dłużej tego nie zniesie, i rozejrzał się z rozpaczą w poszukiwaniu drogi ucieczki. Okazało się, że był z obydwu stron zablokowany przez stojących ludzi.

Pastor szeroko rozpostarł i opuścił ręce.

— Proszę usiąść — powiedział. — A teraz, kolega i oddany przyjaciel Joanny chciałby powiedzieć kilka słów o jej życiu. — Skinął głową panu Mandrake’owi, który wstał, trzymając w dłoni plik kartek, i wyszedł na środek. Kiedy się zbliżał do trumny, odwrócił się i uśmiechnął uspokajająco do siostry Joanny.

Gdyby Richard potrzebował jakiegoś dowodu na to, że Joanny już tam nie ma, że jest oddalona o całe lata i oceany od tego miejsca, że tkwi uwięziona na Titanicu — otrzymał go.

Gdyby Joanna tu była, nie leżałaby biernie na udrapowanym atłasie, z zamkniętymi oczyma i założonymi rękoma. Nie czekałaby spokojnie na przybycie Mandrake’a. Wyskoczyłaby z trumny i popędziła w stronę podium dla chóru, a stamtąd wypadłaby przez boczne drzwi, wykrzykując to samo, co powiedziała pierwszego dnia: „Jeśli przyjdzie mi z nim rozmawiać, zabiję go”.

Nie poruszyła się. Mandrake podszedł do trumny, spojrzał na Joannę, a z jego ust wciąż nie znikał ten wstrętny uśmiech. Następnie pochylił się, aby ucałować ją w czoło. Richard musiał poruszyć się gwałtownie, jakby chciał wstać, bo Eileen wyciągnęła rękę, położyła ją na jego ramieniu i przytrzymała go stanowczo.

Mandrake stanął w mównicy i oparł dłonie na jej krawędziach, uśmiechając się lizusowsko do zebranych.

— Byłem przyjacielem Joanny Lander — zaczął. — Być może jej najlepszym przyjacielem.

Richard spojrzał na Vielle. Kit trzymała ją mocno za rękę.

— Mówię to — ciągnął Mandrake — nie tylko bowiem z nią współpracowałem, tak jak wielu z państwa, ale też dzieliłem z nią jeden cel, wspólną pasję. Oboje poświęciliśmy życie odkrywaniu tajemnicy śmierci. Tajemnicy, która dla niej przestała być tajemnicą. — Uśmiechnął się łagodnie do trumny. — Oczywiście wszyscy mamy swoje wady. Joanna zawsze się śpieszyła.

Tak, aby przed panem uciec.

— Niekiedy wyrażała zbytni sceptycyzm — oznajmił i zachichotał, jakby wspominał o zabawnej przywarze. — Sceptycyzm to zaleta…

Skąd pan to wie?

— Lecz Joanna często przesadzała i odmawiała dania wiary dowodom, które nie pozostawiały cienia wątpliwości. Dowodom na to, że śmierć to nie koniec. — Znowu posłał zebranym uśmiech. — Możliwe, że czytali państwo moją książkę Światło na końcu tunelu.

— Nie do wiary — mruknęła Eileen. — Wykorzystuje pogrzeb do zareklamowania swojej książki.

— Jeśli państwo ją czytali, wiadomo państwu, że śmierci nie należy się obawiać. Nawet jeśli tym z nas, którzy pozostali, umieranie wydaje się bolesne i przerażające, w rzeczywistości jest inaczej. Oczekują nas bowiem nasi ukochani oraz Świetlisty Anioł. Wiemy o tym z ust tych, którzy widzieli światło, widzieli najbliższych. Wiemy o tym dzięki wiadomościom przyniesionym z Tamtej Strony.

Uśmiechnął się nieszczerze do trumny.

— Joanna w to nie wierzyła. Należała do sceptyków: sądziła, że doświadczenia graniczne to halucynacje, wywołane endorfinami i niedoborem tlenu. — Machnął ręką, jakby się opędzał od takich myśli. — Właśnie dlatego jej wyznanie, wyznanie sceptyka, ma tak ogromną wagę.

Zrobił dramatyczną przerwę.

— Słyszałem ostatnie słowa Joanny. Wypowiedziała je do mnie na chwilę przed śmiercią, kiedy zmierzała na spotkanie swojego tragicznego losu. Joanna szła korytarzem do windy, która miała ją zawieźć na oddział nagłych wypadków. Czy wiedzą państwo, co wtedy zrobiła? — Umilkł wyczekująco.

Rozejrzała się z przerażeniem, szukając klatki schodowej, żeby uciec, dopowiedział w myślach Richard.

— Powiem państwu, co zrobiła — kontynuował Mandrake. — Zatrzymała mnie i oznajmiła: „Panie Mandrake, chciałam panu powiedzieć, że miał pan rację w sprawie doświadczeń granicznych. To wiadomość z Tamtej Strony”.

— „Czyżby więc widziała pani, co się kryje po Tamtej Stronie?”, spytałem, a odpowiedź wyczytałem z jej twarzy, promieniującej radością. Przestała wątpić. „Miał pan rację, panie Mandrake”, rzekła. „To wiadomość z Tamtej Strony”. Takiegoż lepszego dowodu potrzeba na to, że czeka nas życie po śmierci? Sama Joanna nam to powiedziała, wydając ostatnie tchnienie, wypowiadając ostatnie słowa.

Ostatnie słowa, pomyślał Richard. Podczas wieczoru smakołyków Joanna stwierdziła: „Dlaczego ludzie w filmach zawsze mówią coś w rodzaju: Mordercą jest… Bum! Wystarczy pomyśleć, że przecież gdyby mieli coś ważnego do powiedzenia, zaczęliby od tego”.

— Joanna wykorzystała swoje ostatnie słowa, aby przekazać nam wiadomość z Tamtej Strony — głosił pan Mandrake. — Jakże moglibyśmy zlekceważyć to przesłanie? Ja na pewno tego nie uczynię. Zamieszczę je w swojej nowej książce Wiadomości z Tamtej Strony.

„Robisz to niewłaściwie”, powiedziała Joanna. „Trzeba zaczynać od najważniejszych słów”. „Powiedz Richardowi… SOS”.

— Joanna miała przed sobą tylko kilka minut życia — twierdził pan Mandrake. — I jak się zdecydowała je spędzić? Postanowiła podzielić się z nami swoją wizją życia po śmierci.

„Joanna nie sądziła, że znalazła się na Titanicu”, mówiła Kit. „Powiedziała, że chciałaby umrzeć, ratując czyjeś życie”.

Mandrake najwyraźniej skończył. Organy zagrzmiały Czy zbierzemy się nad rzeką?, a ludzie zaczęli opuszczać ławy. Richard wyszedł na środek i znieruchomiał, wpatrując się w trumnę Joanny.

„Nie sądzę, aby właśnie to starała się ci przekazać”, mówiła Vielle. „Wydaje mi się, że usiłowała ci wyznać coś dobrego”.

Ludzie mijali Richarda, rozmawiając o kwiatach, śpiewaku, trumnie.

— To niemożliwe, aby odeszła — załkała Nina, zwracając się do patykowatego rezydenta. — Nie mogę w to uwierzyć.

„Nie wierzę w tę wiadomość o Foxxie, a ty?”, głosiła informacja od Davisa, którą nagrał. „Nie mogę uwierzyć w to, co się zdarzyło z tym Foxxem, a ty?”, „Przynajmniej zadzwoń do mnie z ostrzeżeniem, zanim to dotrze do Stara„. Richard zupełnie nie rozumiał tej wiadomości. „Wciąż powtarzała wody. Okazało się, że mówi Władek„.

Pastor oparł dłoń na jego ramieniu.

— Czy życzy pan sobie pożegnać się ze zmarłą? — szepnął, za chwilę wieko zostanie zamknięte. — Richard spojrzał przed siebie. Dwóch mężczyzn w czarnych garniturach stało przy trumnie trzymając ręce skrzyżowane na piersiach.

— W sali na dole odbędzie się oficjalny lunch — ciągnął pastor. — Mamy nadzieję, że pan zostanie. — Delikatnie ścisnął rękę Richarda i poszedł do trumny, aby dyskretnie dać sygnał mężczyznom. Przystąpili do zdejmowania kwiatów z trumny.

„Gdybym to ja umierała, zaczęłabym od najważniejszej części, żeby nie ryzykować wrzaśnięcia Aaaa! przed wyrzuceniem z siebie czegoś istotnego”, twierdziła Joanna.

Mężczyźni opuścili wieko.

„Bez względu na to, po co chciała pana znaleźć, to musiało być coś ważnego. Niemal po mnie przebiegła”, opowiadał pan Wojakowski.

— Dobrze się pan czuje? — spytała Eileen, nagle podchodząc do Richarda.

Mężczyźni zablokowali wieko i przesunęli kwiaty na środek trumny.

— Idziemy do Santeramo na pizzę — oświadczyła Eileen, biorąc go pod rękę i wyprowadzając z kaplicy. — Może wybierze się pan z nami?

— Nie — odparł, szukając wzrokiem Kit i Vielle. Nigdzie ich mc widział.

— Dobrze by to panu zrobiło — stwierdziła pielęgniarka, która ofiarowała mu broszurę. — Dzięki temu zająłby pan czymś umysł.

— Powinien pan coś zjeść — dodała druga pielęgniarka.

— Muszę wracać do szpitala. Vielle mnie podwiezie — stwierdził stanowczo i zaczął się przepychać przez tłum w poszukiwaniu Vielle i Kit.

Pastor oraz siostra Joanny stali obok Mandrake’a.

— …samo uznanie, że istnieje życie po śmierci, to zbyt mało — upierała się siostra Joanny. — Trzeba wyznać swoje grzechy, jeśli chce się dostąpić zbawienia.

Nigdzie nie widział ani Kit, ani Vielle. Musiały wyjść albo zeszły do pokoju niżej. Wszedł na schody prowadzące do piwnicy i wpadł na pana Wojakowskiego, otoczonego wianuszkiem starszych pań.

— Witam pana doktora — ucieszył się. — Straszna, okropna sprawa. Widziałem wiele pogrzebów. Na Yorktown…

— Kiedy spotkał pan Joannę po raz ostatni, czy powiedziała, co mi chciała przekazać? — spytał Richard.

— Nie. Za bardzo się śpieszyła. Z początku nawet mnie nie słyszała, chociaż kilka razy krzyknąłem. „Czy ktoś zagrał sygnał do boju?”, spytałem. Pamiętam, jak na Midway zagrali sygnał do boju. Rety, ale wszyscy pędzili po hełmy. Wiedzieli, że za pięć minut zacznie się piekło. Biegali po korytarzach tak szybko, że nie mieli nawet czasu włożyć spodni, byli przerażeni jak króliki…

— Joanna się bała? — przerwał Richard. — Wydawała się przestraszona, zdenerwowana?

— Joanna? Nie, skąd. Wyglądała jak mój kumpel z kabiny, Frankie Cocelli, podczas bitwy. Mały i kościsty gość, zdawało się, że bez trudu można go przełamać na pół, ale niczego się nie bał. „Dawajcie ich tutaj!”, ryczał, kiedy wyły syreny, i pędził do boju, jakby się nie mógł doczekać, aż ktoś go zestrzeli. I doigrał się. Opowiadałem panu, jak oberwał? Jeden japoński zero…

— A jak wyglądała Joanna? — dopytywał się Richard. — Była rozentuzjazmowana? Podekscytowana?

— No tak. Stwierdziła, że musi pana znaleźć, bo ma panu coś ważnego do przekazania.

— Powiedziała, co to takiego?

— Nie. Więc ten japoński zero…

Richard zauważył Vielle, gdy tylko minął próg.

— Przepraszam — odezwał się i zaczął się bokiem przepychać między ludźmi. — Szukałem cię.

— Stałam na dworze z Kit. Musiała zabrać wujka do domu. Wciąż ją pytał, kto umarł, zupełnie nie mógł przestać. — Potrząsnęła głową. — Biedak. A może szczęściarz. Przynajmniej nie zapamięta tego pogrzebu.

— Muszę z tobą porozmawiać — wyjaśnił. — Chcę wiedzieć, co dokładnie powiedziała Joanna, kiedy umierała.

— Jeśli się martwisz słowami pana Mandrake’a, daj sobie spokój. Kłamie. Joanna nigdy nie odezwała się do niego z własnej woli, nie wspominając już o tych bredniach, że doświadczenia graniczne to wiadomości z Tamtej Strony.

— Wiem — odparł niecierpliwie. — Muszę wiedzieć, co ci powiedziała.

— Nie ma powodu, abyś się nad sobą znęcał…

— Dokładne słowa. To ważne.

Spojrzała na niego z ciekawością.

— Coś się stało?

— Właśnie tego staram się dowiedzieć. Co mówiła? Powtórz ulowo w słowo.

Joanna stwierdziła: „Powiedz Richardowi…” — Vielle podniosła wzrok, usiłując sobie przypomnieć. — „Że to…” Rezydent chciał podać tlen, ale machnęła ręką, żeby przestał. A potem powiedziała: „SOS. SOS”.

Wyciągnął z kieszeni długopis i nabazgrał słowa Joanny na programie uroczystości żałobnych.

— „Powiedz Richardowi… że to… SOS, SOS” — powtórzył. — Czy to wszystko?

— Tak. Nie. Chwilę wcześniej złapała mnie za rękę i powiedziała: „Ważne”.

Ważne.

— Dobrze się czujesz? — zaniepokoiła się Vielle.

— Tak — odparł, wpatrując się w program. Powiedz Richardowi, że to… Co? Co takiego chciała powiedzieć, gdy jej przerwano, aby zainstalować dopływ tlenu?

— Posłuchaj, to niedobry pomysł, abyś teraz był sam — stwierdziła Vielle. — Zwłaszcza po tej parodii pogrzebu. — Zerknęła na drugi koniec sali, gdzie stali Mandrake i siostra Joanny. — Kilka osób z nagłych wypadków idzie coś przegryźć. Może się przyłączysz?

— Nie. Muszę wracać do szpitala. — Wyszedł pośpiesznie na parking i zabrał się z panią Dirksen z kadr.

— Piękne kazanie, prawda? — zachwycała się. — Podobała mi się oprawa muzyczna.

— Mhm — mruknął, błądząc myślami gdzie indziej. Powiedz Richardowi, że to… Ważne. Chciała mu coś przekazać. Coś ważnego.

A jeśli konfabułował? Może nadawał jej słowom znaczenie, którego im brakowało, aby uniknąć konfrontacji z faktem, że wzywała go na pomoc? „Problem z doświadczeniami granicznymi polega na tym, że nie sposób uzyskać potwierdzenia z zewnątrz”, powiedziała kiedyś Joanna.

— Przemówienie pana Mandrake’a było po prostu cudowne — ciągnęła pani Dirksen. Wjechała na parking przy szpitalu. — Pan też tak uważa?

— Dziękuję za podwiezienie — odparł Richard i popędził na skróty do laboratorium.

Przysunął krzesło do szafki, wszedł na nie i sięgnął ręką najdalej, jak potrafił. Nic nie znalazł. Pomacał otwartą dłonią brzegi szafki, a potem przysunął rękę do ściany i z powrotem.

Wyczuł pod palcami kawałek kartonu. Podważył go paznokciami i podniósł. Okazało się, że to różowo-czerwono-złota pocztówka, przedstawiająca zachód słońca w tropikach, z zarysami palm na tle jasnopomarańczowego oceanu. Odwrócił ją, nieco przestraszony, co przeczyta, lecz to nie Joanna napisała wiadomość.

Na górze pocztówki widniały wyraźne, ostro zakończone litery, układające się w słowa: „Pretty Woman, Tytani, Co kryje prawda”. Druga część wiadomości również nie wyszła spod pióra Joanny. Ktoś inny nabazgrał tak niewyraźnie, że z trudem dawało się cokolwiek odczytać. „Świetnie się bawimy. Szkoda, że Cię tu nie ma”.

Wiadomość z zaświatów.

Usiadł na krześle, podłączył telefon i wyszukał numer Kit Gardiner.

— Kit — odezwał się, kiedy podniosła słuchawkę. — Chciałbym, żebyś przyszła do szpitala. I wzięła ze sobą książkę.

Rozdział 46

„Powiedz mi, czy cokolwiek już kiedyś zrobiono”.

Słowa często powtarzane w zapiskach Leonarda da Vinci


Spotkali się w bufecie. Richard zadzwonił do Vielle natychmiast po zakończeniu rozmowy z Kit i właśnie pielęgniarka wybrała to miejsce, gdyż chciała być bliżej oddziału na wypadek nagłego wezwania.

— O ile jest otwarty — stwierdziła. — W co wątpię.

Ku ich zdumieniu, bufet był czynny. Richardowi przyszło do głowy, że Joanna nigdy by w to nie uwierzyła, i na myśl o niej po raz pierwszy nie poczuł ukłucia w brzuchu.

Bufet okazał się prawie pusty. Zapewne dlatego, że wszyscy uważają, iż jest zamknięty, uznał, idąc po kawę. Vielle wyjaśniła jednak, że wszyscy poszli na warsztaty poświęcone radzeniu sobie ze stresem pourazowym. Zapłacili ubranej na różowo i wyraźnie zirytowanej kasjerce, a następnie zasiedli przy stoliku w rogu, gdzie czekała już na nich Kit.

— No tak — zaczęła Vielle, stawiając przed sobą colę. — Od czego zaczynamy?

— Spróbujemy odtworzyć to, co Joanna robiła tego dnia — wyjaśnił Richard. — Po raz ostatni widziałem ją w jej gabinecie. Zajmowała się spisywaniem relacji. Poszedłem poinformować ją, że umówiłem się z doktor Jamison na spotkanie o pierwszej i że wrócę na sesję z panią Troudtheim. Wpadłem do niej o wpół do dwunastej. Parę minut po pierwszej powiedziała panu Wojakowskiemu, że ma mi coś ważnego do powiedzenia, coś tak istotnego, że nie mogła z tym czekać na mój powrót do laboratorium, chociaż wyraźnie zaznaczyłem, że przyjdę przed drugą.

— Ja też z nią rozmawiałam około wpół do dwunastej — odezwała się Kit. — Zadzwoniłam do niej tuż przed albo zaraz po waszym spotkaniu. Chciałam jej przekazać, że znalazłam książkę, którą kazała mi odszukać.

— I jak się zachowywała? — zainteresował się Richard.

— Sprawiała wrażenie zajętej i rozproszonej.

— Ale nie podekscytowanej? — wtrąciła się Vielle.

Kit pokręcili głową.

— Pan Wojakowski twierdzi, że kiedy ją spotkał, strasznie się śpieszyła i była bardzo podniecona — wyjaśnił Richard. — Diane Tollafson widziała ją, jak zbiegała po schodach na oddział nagłych wypadków. A zatem co takiego robiła w ciągu tej brakującej półtorej godziny?

— W ciągu godziny — sprzeciwiła się Vielle. — Rozmawiałam z Susy Coplis. Twierdzi, że widziała, jak o pierwszej Joanna wsiadała do windy. Wtedy też się śpieszyła.

— Była podekscytowana? — spytał Richard.

— Trudno powiedzieć — odparła Vielle. — Susy widziała Joannę od tyłu, ale szła do tej samej windy i też się śpieszyła, bo przedłużył się jej lunch. Joanna poruszała się tak prędko, że zanim Susy dobiegła do windy, drzwi się zamknęły.

— Widziała, na które piętro pojechała Joanna?

— Tak. — Vielle potwierdziła z zadowoleniem. — Musiała stać i czekać, aż kabina po nią wróci. Powiedziała, że Joanna pojechała prosto na siódme piętro.

— Co tam się mieści? — zaciekawiła się Kit.

— Gabinet doktor Jamison — wyjaśnił Richard. — Najwyraźniej pojechała tam, żeby mnie odszukać, i znalazła notatkę zostawioną na drzwiach przez doktor Jamison, która napisała, że idzie na oddział nagłych wypadków. Joanna założyła, że ja też się tam udałem.

— A zatem szła właśnie tam, kiedy spotkała pana Wojakowskiego — podsumowała Kit.

— Zgadza, się — przytaknął Richard. — Na którym piętrze widziała ją Susy?

— Na drugim, w zachodnim skrzydle — odparła Vielle.

— OIOM jest w zachodnim skrzydle, prawda? — spytał Richard, a Vielle potwierdziła kiwnięciem głowy. — Zawiadamiałaś Joannę o jakichkolwiek pacjentach, którzy byli reanimowani tego ranka?

— Nie, tego dnia… tego ranka nie reanimowaliśmy nikogo — poprawiła się Vielle, a Richard uświadomił sobie, że chodzi jej o akcję ratowania Joanny.

— Ale jakiś pacjent mógł zapaść w stan śmierci klinicznej po tym, wysłano go na górę, prawda? — stwierdził nagle Richard. — Czy tego ranka mieliście jakieś zawały? Albo wylewy?

— Nie pamiętam. Sprawdzę, czy tego dnia zdarzyły się jakieś wypadki zagrożenia życia pacjenta — zanotowała sobie Vielle. — Poza tym sprawdzę, czy ktoś był reanimowany na OIOM-ie lub na kardiologii. Gdyby tak było, jedna z pielęgniarek mogła zadzwonić do Joanny i ją o tym zawiadomić.

— A podczas rozmowy z takim pacjentem Joanna mogła się dowiedzieć czegoś istotnego — uzupełniła Kit.

— No właśnie — potwierdził Richard. — Czy istnieje jakiś sposób, aby sprawdzić, czy tamtego dnia zachodziła konieczność reanimowania jakiegoś pacjenta, niekoniecznie na tych dwóch oddziałach? — zwrócił się do Vielle.

Potwierdziła skinieniem głowy.

— A może Joanna po prostu rozmawiała z pacjentem, którego relacją już dysponowała? — zasugerowała Kit. — I wtedy dowiedziała się czegoś nowego? Albo podczas czytania relacji nasunęło się jej jakieś pytanie i poszła z nim do jednego z pacjentów? Mówiłeś, że spisywała właśnie nagrania, kiedy ją widziałeś.

Richard potwierdził ruchem głowy.

— Wiesz, czy jacyś jej dawni pacjenci wciąż są w szpitalu? — spytał Vielle.

— Pani Davenport — odparła, lecz Richard szczerze wątpił, Joanna dobrowolnie poszłaby na spotkanie z panią Davenport. Kogo jeszcze wspominała w rozmowach? Panią Woollam. Nie, pani Woollam zmarła. Będzie musiał sprawdzić spisane przez Joannę relacje. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, aby osoba, która w ciągu ostatnich tygodni znalazła się w szpitalu i miała doświadczenia graniczne, wciąż tu była. Obecna polityka ubezpieczalni to wykluczała. Mimo to zanotował sobie, aby wyszukać w archiwum Joanny nazwiska badanych.

— Wciąż pozostaje nam do wyjaśnienia to, co Joanna robiła przez godzinę — stwierdził. — Vielle, nie znalazłaś nikogo, kto widziałby ją wtedy?

— Jeszcze nie — padła odpowiedź.

— A Maurice Mandrake? — spytała Kit. Richard i Vielle spojrzeli na nią jednocześnie.

— Na pogrzebie wspominał, że rozmawiał z Joanną.

— Kłamał — odpowiedzieli zgodnym chórem.

— Wiem, że kłamał w sprawie tego, co usłyszał od Joanny, ale możliwe, że naprawdę ją spotkał.

— To prawda — przyznała Vielle. — Joanna mogła wpaść na niego przypadkiem, a jeśli tak, potrafiłby nam wyjaśnić, w której części szpitala to się stało i dokąd się udawała.

Richard pomyślał, że na pewno uciekała jak najdalej od Mandrake’a.

— Rzeczywiście — zgodził się.

— Joanna mogła natrafić na coś w swoich relacjach — ciągnęła Vielle. — W efekcie przyszło jej do głowy, aby wyjść i kogoś o to spytać, ale mogła też coś znaleźć i pójść szukać ciebie. W takim wypadku odpowiedź kryłaby się w relacjach.

— Wówczas poszłaby do laboratorium, a stamtąd do gabinetu doktor Jamison na siódmym piętrze, a nie schodziła na drugie w zachodnim skrzydle — wyjaśnił Richard.

— Racja. Zaraz, Kit powiedziała, że zadzwoniła i powiedziała o książce. Może Joanna postanowiła po nią podjechać i zeszła na parking, a potem przypomniało się jej coś z relacji? Nie, wtedy też nie skierowałaby się do zachodniego skrzydła.

— Poza tym stwierdziła, że nie sądzi, aby znalazła czas, aby odebrać książkę przed wyjściem z pracy.

— A jeśli zmieniła zdanie? — zasugerowała Vielle.

— Wcale się nie zainteresowała książką — sprzeciwiła się Kit. — Za pierwszym razem, gdy ją znalazłam, Joanna bardzo się ucieszyła i chciała natychmiast do mnie jechać. W dniu jej śmierci odniosłam wrażenie, że w ogóle jej to nie obchodzi.

— Co mówiła? — spytał Richard. — Mogłabyś dokładnie powtórzyć jej słowa?

— Powiedziała, że jest bardzo zajęta i nie wie, kiedy będzie mogła wpaść — stwierdziła powoli Kit, usiłując sobie przypomnieć. — Mówiła: „Tu jest koszmarne zamieszanie”, ale sprawiała wrażenie raczej zakłopotanej i zajętej.

— Jak mówiła? — dopytywał się Richard.

— Jakby była nieobecna. Kiedy powiedziałam jej o książce, odniosłam wrażenie, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Wydawała oddalona, przejęta. Na pewno nie podniecona ani szczęśliwa.

— I nie powiedziała, dlaczego jest zajęta ani nad czym pracuje?

— Nie — zawahała się Kit, odwracając wzrok od Richarda.

— Jednak coś powiedziała — domyślił się. — Musimy to usłyszeć, nawet jeśli to coś złego. Co mówiła?

Kit bawiła się słomką w swojej coli.

— Spytała mnie, czy znalazłam jakieś informacje na temat pożarów na Titanicu.

— Pożarów? — powtórzyła z niedowierzaniem Vielle. — Titanic zderzył się z górą lodową, a nie spłonął.

— A paliło się tam coś? — zaciekawił się Richard.

— Tak i nie — stwierdziła Kit. — W kotłowni numer sześć tlił się ogień w węglu, zanim jeszcze statek wypłynął na morze, poza tym paliło się w kominkach w przedziałach pierwszej klasy i w palarni, lecz poza tym nie.

— Wspomniałaś, że Joanna chciała, abyś znalazła jakieś informacje na ten temat. Wcześniej pytała cię o ogień albo pożary? — dopytywał się Richard.

— W dniu, w którym znalazłam książkę — potwierdziła Kit. — To znaczy, kiedy znalazłam ją po raz pierwszy. Trafiłam na nią cztery dni wcześniej, ale kiedy Joanna po nią przyjechała, wujek ponownie ją ukrył.

— I wtedy spytała cię o ogień na Titanicu?

— Tak.

Richard pomyślał, że cztery dni później Joanna wciąż była na tym samym tropie. Tylko jakim?

— Tego dnia widziałam, jak wsiadała do taksówki — przypomniała sobie Vielle. — Wyglądała tak, jakby się strasznie śpieszyła, nie włożyła płaszcza ani nie wzięła torebki. Kit, kiedy do ciebie przyszła, miała na sobie płaszcz?

— Nie, tylko sweter — odparła Kit. — Ale nie przyjechała taksówką, tylko swoim samochodem.

— I spytała cię o ogień na Titanicu? — dowiadywał się Richard.

— Tak, powiedziałam, że nic o tym nie wiem, ale mogę sprawdzić.

— Jesteś pewna, że przyjechała swoim samochodem, nie taksówką? — zdziwiła się Vielle.

— Tak, bo bardzo się śpieszyła przy wyjściu. Kiedy zeszłam na dół po bezskutecznych poszukiwaniach książki, oznajmiła, że musi iść, wyszła i wsiadła do samochodu, nawet się nie żegnając. Uznałam, że zdenerwowała się czymś, co powiedział jej wujek — czasami mu się zdarza, kogoś urazić, nic na to nie poradzi, jest chory — albo tym, że nie mogłam znaleźć podręcznika.

Vielle pokręciła głową.

— Była zdenerwowana już w chwili, gdy ją widziałam. Ciekawe, dokąd jechała taksówką? O której do ciebie przyjechała?

— O drugiej.

— Na pewno? — Vielle zmarszczyła brwi.

— Tak. Zdumiałam się na jej widok. Wcześniej utrzymywała, że nie uda się jej wyjść z pracy aż do późnego popołudnia. Dlaczego pytasz?

— Bo wsiadła do taksówki piętnaście po pierwszej. Musiała gdzieś pojechać, wrócić, przesiąść się do samochodu i dotrzeć do ciebie. Jak daleko od szpitala jest twój dom?

— Dwadzieścia minut drogi samochodem.

— Dwadzieścia minut. To oznacza, że bez względu na to, dokąd jechała taksówką, mogła dotrzeć tylko kilka przecznic dalej. Co się znajduje w promieniu kilku przecznic od szpitala?

— Vielle, do czego zmierzasz? — odezwał się Richard. — Sądzisz, że nie w dniu śmierci, ale już cztery dni wcześniej Joanna dowiedziała się czegoś ważnego?

— Albo poznała część jakiejś istotnej informacji, a przez trzy kolejne dni usiłowała dowiedzieć się reszty lub potwierdzić to, co odkryła. I to ma jakiś związek z pożarem na Titanicu.

— Ale na Titanicu nie wybuchł pożar — zaprotestowała Kit. — A przynajmniej nie taki pożar, o jaki chodziło Joannie. Kiedy powiedziałam jej o kotłowni numer sześć, spytała mnie, czy bardzo się tam dymiło, a gdy zaprzeczyłam, chciała wiedzieć, czy paliło się gdzie indziej. Wcale nie wydawała się podniecona, raczej zmartwiona i zdenerwowana. Vielle, a kiedy wsiadała do taksówki, sprawiała wrażenie podekscytowanej?

— Nie — stwierdziła stanowczo Vielle. — Widziałam ją tego wieczoru, gdy wróciła i wyglądała tak, jakby dotarły do niej złe wieści. Martwiłam się o nią. Uznałam, że eksperymenty wpędzają ją w chorobę.

A po czterech dniach, rozentuzjazmowana i szczęśliwa pobiegła na spotkanie własnej śmierci, pragnąc coś przekazać Richardowi.

— Skończył pan już? — rozległ się głos. Richard się odwrócił. Przy ich stoliku stała bufetowa, ponuro pokazując palcem jego kawę.

Skinął głową, a kobieta porwała filiżankę oraz kubeczki po coli i wytarła stół szarą ścierką.

— Pora kończyć. Zamykamy za dziesięć minut — obwieściła i demonstracyjnie stanęła przy drzwiach.

— Potrzebujemy więcej czasu — stwierdziła Vielle.

— Raczej więcej informacji — sprostował Richard. — Musimy się dowiedzieć, dokąd poszła w szpitalu.

— I dokąd pojechała taksówką — dodała Vielle.

— Nie wiemy, co robiła na drugim piętrze w zachodnim skrzydle, czego szukała w relacjach…

— I co się wydarzyło między nią i moim wujkiem, kiedy poszłam na górę — uzupełniła Kit.

— Jak myślisz, przypomni sobie? — zastanowił się Richard.

— Trudno powiedzieć. Niekiedy proste, bezpośrednie pytanie, zadane normalnym tonem… Spróbuję.

— Chciałbym też, żebyś przejrzała podręcznik i sprawdziła, czy jest tam coś o Titanicu.

— Przecież Joanna przestała się interesować książką — zaprotestowała Kit.

— Możliwe, ale nie da się wykluczyć, że przypomniała sobie to, co zapomniała, i przestała potrzebować podręcznika — rozważał Richard. — Spróbuj też znaleźć jak najwięcej informacji o ogniu i pożarach. Statek przechylał się coraz bardziej. Może w jednej z kabin upadła świeca, zapalając zasłony.

— Porozmawiam z ludźmi — zaproponowała Vielle. — Sprawdzę, czy tamtego dnia ktoś był reanimowany. Może znajdę kogoś, kto widział wtedy Joannę. Poza tym poszukam taksówkarza, który ją wiózł.

— A ja przejrzę spisane przez Joannę relacje — stwierdził Richard.

— Nie — sprzeciwiła się Kit, a on spojrzał na nią ze zdumieniem. — To ja przejrzę relacje. Ty musisz kontynuować badania.

— Najważniejsze to dowiedzieć się, co powiedziała… — zaczął Richard.

— Tylko jedno mogło być tak ważne, że Joanna nie chciała zwlekać z poinformowaniem ciebie — przerwała gwałtownie Kit. — Zapewne znalazła rozwiązanie zagadki, czym są doświadczenia graniczne i jak przebiegają.

— Ale jak… — sprzeciwił się. — Przecież Joanna nie potrafiła odczytywać informacji ze skanów ani interpretować danych o neuromediatorach…

— Może nie chodziło jej o techniczny aspekt doświadczeń granicznych, lecz o ich istotę. Chciała za wszelką cenę się dowiedzieć, co mój wujek powiedział o Titanicu podczas lekcji. Joanna była przekonana, że ta wiadomość okaże się kluczem do zrozumienia problemu. Sądziła, że podręcznik pomoże jej przypomnieć sobie, w czym rzecz. — Kit mówiła z takim samym zaangażowaniem jak Joanna, gdy stwierdziła: „Titanic coś oznacza. Wiem to”. A Richard stwierdził: „To wrażenie wywołane przez płat skroniowy”.

— Wydaje ci się, że odkryła istotę doświadczeń granicznych?

— Tylko to mogło ją zmusić to tego, aby szukać cię tak intensywnie — potwierdziła Kit. — Na pewno przypomniała sobie, na czym polega związek między podręcznikiem i doświadczeniami. Może właściwą odpowiedź dostrzegła w relacjach pacjentów albo też dowiedziała się tego od jakiejś osoby, z którą rozmawiała. Najważniejsze jednak, że szukała cię w związku z doświadczeniami granicznymi i skanami, więc musisz kontynuować pracę.

— No dobrze — zgodził się wreszcie. — Porozmawiam jeszcze z panią Davenport. Co dalej?

— Sprawdź jej wiadomości na sekretarce — podsunęła Vielle. — Może ktoś do niej dzwonił. Wciąż odbierała telefony od ludzi po doświadczeniach granicznych.

Richard zapisał sobie: „automatyczna sekretarka” oraz „skany”.

— Musimy się jeszcze spotkać. Tylko kiedy? — spytał. — W piątek? Macie jakieś inne plany?

Kit i Vielle pokręciły przecząco głowami.

— O tej samej porze, w tym samym miejscu? — zasugerowała Vielle.

— W piątki nieczynne — usłyszeli głos bufetowej. Postukała w zegarek. Pięć minut.

— W laboratorium — zadecydował Richard, wsuwając swoje krzesło pod stół. — A jeśli którekolwiek z nas dowie się czegoś wcześniej, skontaktujemy się i ustalimy wcześniejszy termin.

Bufetowa otworzyła szeroko drzwi. Przemknęli się pod jej surowym spojrzeniem.

— Może wpadniesz ze mną do gabinetu Joanny i weźmiesz relacje? — zwrócił się Richard do Kit.

— Nie mogę. — Z niepokojem zerknęła na zegarek. — Opiekunka może zostać tylko do czwartej. Przyjdę po nie jutro. Pasuje ci dziesiąta?

— Jasne.

— No to do jutra — pożegnała się i popędziła do windy.

— A ja wracam na oddział — oświadczyła Vielle. — Zadzwonię, jeśli znajdę kogoś, kto spotkał Joannę.

Poszła w stronę schodów. W połowie drogi przystanęła.

— Cholera! — zaklęła i wróciła do Richarda. — Wciąż zapominam, że tędy się nie przedostanę — oświadczyła zdenerwowana. — Malują cały parter. Zupełnie odcięli go od świata. — Minęła Richarda i poszła do windy. — Muszę pojechać na pierwsze i przesiąść się do służbowej windy na dół.

Richard pomyślał, że właśnie na tym polega największy problem. Połowa szpitalnych schodów i łączników jest stale zablokowana, a nawet gdyby było inaczej, właściwie nie istniała możliwość przedostania się z jednej części szpitala do drugiej. Poza tym Joannie deptał po piętach Mandrake. Aby go zgubić, mogła się ukryć w windzie lub w bocznym korytarzu, ewentualnie pójść na skróty w celu ominięcia zamkniętego łącznika. Innymi słowy, jej obecność na drugim piętrze zachodniego skrzydła kompletnie nic nie oznaczała. Chyba że istniałaby możliwość zdobycia planu szpitala, i to takiego, który był aktualny tamtego dnia. Zatem Richard musiał się pofatygować do biura serwisu technicznego.

Zszedł do piwnicy i zamienił kilka słów z mężczyzną o nazwisku Podell, który najwyraźniej sądził, że Richard przyszedł złożyć skargę. Wreszcie niechętnie przedstawił mu plan pracy.

— Co nie oznacza, że prace malarskie przebiegają w wyznaczonych terminach — zaznaczył życzliwie.

Richard skopiował rozpiskę i wsunął ją do kieszeni, myśląc, że lepsze to niż nic.

— Ma pan jakiś plan?

— Naszego szpitala? — Podell wbił w niego osłupiały wzrok. Richard ostatecznie zadowolił się informacją o najszybszej trasie na drugie piętro w zachodnim skrzydle i starannie zapisał podane mu wskazówki. Następnie udał się na górę, na internę, aby spotkać się z panią Davenport. Nie zastał jej — wyszła na tomografię komputerową. Spytał, kiedy można się jej spodziewać z powrotem, a potem jak się dostać na siódme piętro. Ponownie spisał uzyskane wskazówki. Po drodze narysował prowizoryczny plan korytarzy i wind.

Podobnie postąpił na siódmym piętrze. W poszukiwaniu klatki schodowej otworzył szereg drzwi do schowków i magazynów, a gdy wreszcie znalazł się na schodach, zszedł nimi najniżej, jak się dało. Zanim dotarł do laboratorium, jego kartka zapełniła się labiryntem krzyżujących się linii i kwadratów. Przerysował je na komputerze, tworząc plany pięter i łączników, zaznaczając pokonaną przez siebie trasę i wszystkie znajome przejścia. Poza tym zapisał, które części szpitala musi jeszcze zbadać i opisać.

Robił to wszystko głównie po to, aby odwlec w czasie wizytę w gabinecie Joanny i zabrać stamtąd relacje. Wiedział jednak, że rano zgłosi się po nie Kit, więc prędzej czy później i tak nie uniknie tej wyprawy. Wreszcie wziął klucze i zszedł do pokoju Joanny.

Nie wchodził tam od czasu jej śmierci. Przez kilka minut stał przed drzwiami, tocząc wewnętrzny bój, aż wreszcie otworzył je i minął próg. Jej komputer wciąż pracował. Po obu stronach monitora piętrzyły się stosy książek i relacji, a na samej górze znajdowało się pudełko z porozrzucanymi taśmami magnetofonowymi. Obok leżał dyktafon Joanny. Kieszeń urządzenia wciąż była otwarta, jakby przed chwilą wyciągnęła kasetę. Światełko na automatycznej sekretarce natrętnie mrugało.

Wygląd gabinetu Joanny wskazywał na to, że na chwilę wyszła i zaraz wróci, zadyszana stanie na progu i powie: „Przepraszam za spóźnienie. Dostałeś wiadomość ode mnie?”

Nagrania na sekretarce miały już tydzień, kwiatek na szafce był zwiędnięty i brązowy, a Richard musiał sam się domyślić, co mu chciała powiedzieć Joanna. Istniała jeszcze szansa, że osoba, do której poszła, nagrała się na sekretarkę, a wiadomość wciąż jest zarejestrowana na taśmie urządzenia. Richard podszedł do niego i znieruchomiał z palcem uniesionym nad przyciskiem odtwarzania, przygotowując się na dźwięk głosu Joanny. Miał nadzieję, że usłyszy wyłącznie ludzi pozostawiających wiadomości. Liczył na to, że wśród nich natrafi na jakąś przydatną wskazówkę. Wcisnął odtwarzanie.

Pan Mandrake z długą przemową, ganiący Joannę za notoryczne ignorowanie jego wiadomości. Pan Wojakowski. Gospodyni pani Haighton, przekazująca informację, że jej pracodawczyni nie może przyjść w środę z powodu zebrania Klubu Wychowania Fizycznego i musi ustalić inny termin. Ponownie pan Mandrake, usiłujący przekonać Joannę, aby odwiedziła panią Davenport, która dysponuje „niezbitym dowodem na swoje zdolności parapsychiczne, ofiarowane jej przez Świetlistego… Koniec taśmy. Nie można nagrać kolejnych wiadomości”.

Richard zadzwonił do szpitalnej centrali telefonicznej. Sekretarka oświadczyła, że wszystkie wiadomości przekazywane na pager mają charakter poufny. W innych okolicznościach takie stwierdzenie by go rozbawiło, lecz tak czy owak, centrala nie prowadziła rejestru komunikatów.

Odwiesił słuchawkę i wziął do ręki zgromadzone na biurku relacje.

Niektóre słowa lub wyrażenia były podkreślone na żółto.

„Czułem się szczęśliwy i spokojny”, stwierdził pan Sanderson, „jakbym zakończył długą podróż i wreszcie dotarł do domu”. Joanna podkreśliła słowo „podróż”, a w innych miejscach wydruku także: „woda” oraz „zimno”. Wszystkie te wyrazy się ze sobą łączyły, lecz Richard zauważył też wyszczególnione słowo „chwała”, które nie pasowało do pozostałych. W kolejnej relacji Joanna zaznaczyła: „zimno” oraz „przejście” i „dźwięk, przypominający rozdzieranie”. W następnej: „ciemność”, „dym” oraz całe zdanie: „Stałem u stóp pięknych schodów, wznoszących się tak wysoko, że nie dostrzegałem ich końca i wiedziałem, że prowadzą do nieba”.

Albo na pokład łodziowy. Richard wiedział, że Joanna poszukiwała związku między doświadczeniami granicznymi i Titanikiem. Wszystkie zaznaczone przez nią słowa, z wyjątkiem „chwały”, odnosiły się do statku. Pozostawał jeszcze wyraz „dym”, chociaż Joanna mogła go powiązać z prawdopodobnymi pożarami na pokładzie. Ciekawe, czy sama ujrzała jakiś ogień na Titanicu. W żadnej ze swoich relacji o tym nie wspominała. A może jednak? Po dwóch ostatnich sesjach nie słuchał opowieści, gdyż zbytnio zaabsorbował go problem jej przedwczesnego przebudzenia. Czy Joanna mogła ujrzeć coś, co przyczyniło się do rozwiązania zagadki? Czy dlatego w takim pośpiechu opuściła gabinet, zapominając o dyktafonie?

Jej ostatnia sesja odbyła się cztery dni przed śmiercią. Potem pojechała gdzieś taksówką i godzinę później pojawiła się zdenerwowana u Kit. Nie włożyła płaszcza i nagle wyszła z jej domu.

Wszystko się zgadzało. Joanna na pewno ujrzała coś podczas sesji. Richard przystąpił do przeglądania stosu wydruków, w poszukiwaniu jej relacji. Nie mogąc ich znaleźć, otworzył jej pliki i w komputerze, lecz tam również ich nie było. A zatem wciąż znajdowały się na taśmach.

Sięgnął po pudełko z kasetami, lecz jedna trzecia z nich nie nosiła żadnych oznaczeń, a pozostałe opisano jakimś niezrozumiałym kodem. Pomyślał, że musi wziąć je do domu i odsłuchać. Wrzucił wszystkie nagrania z powrotem do pudełka i zaniósł do laboratorium wraz z dyktafonem i dyskietkami Joanny. Następnie wrócił po wydruki.

Aby wszystko przenieść, musiał dwukrotnie pokonać drogę do laboratorium i z powrotem. Zastanawiał się, czy wziąć kwiatek, lecz w końcu go zostawił, gdyż raczej nie dałoby się go odratować. Zamknął drzwi na klucz, zniósł relacje do laboratorium, położył je na stole do badań i wyszedł, aby spotkać się z panią Davenport. W połowie drogi do windy zawrócił, zabrał z laboratorium naczynie z wodą i wrócił do gabinetu Joanny, aby podlać roślinę.

Rozdział 47

„Tak, przegrałem”.

Szolem Alejchem na łożu śmierci, po ostatniej grze w karty, kiedy usłyszał, że przegrał


— Palarnia pierwszej klasy — oznajmił pan Briarley i wprowadził Joannę do obszernego, wyłożonego czerwonymi dywanami pomieszczenia. Jego ściany obito ciemnym drewnem, skóra na krzesłach miała ciemnoczerwoną barwę. Na przeciwległym krańcu pokoju, w pobliżu płonącego kominka, siedziała grupa ludzi. Zgromadzili się wokół stołu i grali w karty.

Joanna nie potrafiła określić, kim są te osoby, gdyż w całej sali unosił się niebieskawy dym. Zauważyła jednak, że to wyłącznie dorośli. Z ulgą stwierdziła, że nie ma pośród nich Maisie, a potem uznała, że to na pewno pasażerowie pierwszej klasy, którzy zasiedli do brydża, gdy Titanic szedł na dno. Pułkownik Butt, ArthurRyerson…

Przy stole zasiadły też kobiety. Joanna przyjrzała się uważniej i doszła do wniosku, że to nie partia brydża, tylko pokera. Przed graczami stały czerwone słupki żetonów, rozrzuconych także pośrodku stołu. Stół do grania nie pasował do dębowych mebli w palarni. Miał blat z formiki i najwyraźniej pochodził z bufetu.

Pan Briarley poprowadził ją w stronę graczy, którzy na ich widok podnieśli wzrok. Jeden z nich odłożył karty i wstał, aby przywitać nowo przybyłych. Był to Greg Menotti, w spodniach od dresu i białej nylonowej kurtce.

— Gdzie byłaś? — spytał. — Po drugiej stronie nie znalazłem żadnych łodzi. Może są jakieś w drugiej klasie?

— Oczywiście, zna pani pana Menottiego. — Pan Briarley poprowadził Joannę za sobą do stołu.

— Sprawdzam — stwierdził człowiek w białej kamizelce, wachlując się kartami. Joanna go rozpoznała — to był ten sam mężczyzna z wąsami, który wręczył jej notatkę. Zaczął zagarniać czerwone żetony ze środka stołu.

— Pani Lander, czy mogę przedstawić… — zaczął pan Briarley, a mężczyzna przerwał zbieranie żetonów, wstał i włożył marynarkę od smokingu.

— J.H. Rogers — powiedziała Joanna. — Włożyłam pana wiadomość do butelki i wyrzuciłam ją za burtę.

Pokręcił głową. Wiedział, że wiadomość nie dotarła do jego siostry.

— Przykro mi, panie Rogers — zaczęła, lecz ponownie potrząsnął głową.

— To nie J.H. Rogers — szepnął pan Briarley. — To Jay Yates. Zawodowy karciarz, pracujący na liniowcach White Star pod rozmaitymi pseudonimami.

— To pan tak ciężko pracował, pomagając pasażerom wsiadać do łodzi — przypomniała sobie Joanna. — Był pan bohaterem.

— Pomagając pasażerom wsiadać do łodzi? — zainteresował się Greg Menotti, wciskając się między Joannę i Yatesa. — A gdzie są inne?

— Inne? — nie zrozumiał Yates.

— Inne łodzie — upierał się Greg.

— Nie ma już innych — odezwała się jedna z kobiet, a Joanna pomniała sobie, że widziała ją na pokładzie, gdy miała na sobie koszulę nocną. Teraz nałożyła czerwony płaszcz i kołnierz z lisiego futra.

— Panna Edith Evans — szepnął pan Briarley do Joanny. — Oddała swoje miejsce na łodzi kobiecie z dwójką dzieci.

— To nie mogła być ostatnia! — wykrzyknął Greg. — Na pewno są jeszcze inne. — Ponownie odwrócił się do Yatesa. — Pomagał pan pasażerom wsiadającym do szalup. Co o nich mówili? W drugiej klasie też były łodzie, prawda? Prawda?

Yates zmarszczył czoło.

— Pamiętam, że ktoś wspominał o opuszczaniu łodzi na pokład z promenadą i załadunku pasażerów, którzy się tam zgromadzili.

— Ale kiedy łodzie się tam znalazły, okna były zamknięte — wyjaśnił pan Briarley. — Dlatego wszyscy musieli iść na pokład łodziowy. — Jednak Greg zdążył już wybiec, pośpiesznie kierując się na pokład z promenadą.

— Greg! — zawołała za nim Joanna i odwróciła się do pana Briarleya. — Czy nie powinniśmy…? — Jednak nauczyciel siedział już przy stole, a Yates wysunął dla niej krzesło.

Usiadła i rozejrzała się. W.T. Stead zajmował miejsce po jej lewej stronie, koncentrując się na kartach, które rozmieścił przed sobą, jakby układał tarota, i odwracał jedną po drugiej.

— Zna pani pana Steada — zwrócił się do niej pan Briarley.

Stead zerknął niecierpliwie na Joannę, skinął jej pośpiesznie głową i powrócił do kart.

— Wydaje mi się, że wszystkich pozostałych też już pani poznała. — Pan Briarley wskazał dłonią osoby siedzące przy stole.

Joanna zaprzeczyła w myślach, lecz gdy pan Briarley przedstawiał całe towarzystwo, uświadomiła sobie, że są to jej pacjenci po doświadczeniach granicznych: pan Funderburk, który martwił się, że nie miał wrażenia opuszczania ciała; łysa i wychudzona pani Grant, która tak bardzo się bała…

— I wreszcie… — Pan Briarley skierował dłoń ku delikatnej, siwej kobiecie. — Pani Woollam.

O nie, pomyślała Joanna, tylko nie pani Woollam. To nie miejsce dla niej. Zasłużyła na to, aby być w pięknym, przepięknym ogrodzie, wraz z Jezusem. Joanna przypomniała sobie, że ten ogród to kawiarnia Verandah.

— Och, pani Woollam… — westchnęła.

— „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę” — zacytowała pani Woollam. Mówiąc te słowa, czule przyciskała Biblię do chudej klatki piersiowej.

— Czy to właśnie to? — spytała niespokojnie pani Grant. — Ciemna dolina? Dolina śmierci?

— Nie — zaprzeczył stanowczo pan Funderburk. — Nic podobnego. Byłem tam. Ciągnie się tam tunel, a na jego końcu pali się światło. I doznaje się retrospekcji życia. — Rozejrzał się sceptycznie po palarni. — Nie mam pojęcia, co to ma być.

— Następne rozdanie — odparł Yates. Zgarnął karty Steada i potasował całą talię. — Powodzenia — stwierdził i zaczął rozdawać.

Joanna podnosiła kolejne karty, nie czekając, aż Yates skończy. Piątka. Ósemka.

— Co to jest, jeśli nie ciemna dolina? — spytała pani Grant, wpatrując się w Joannę.

— Nie wiem.

— Doprawdy? — zdziwił się pan Stead, unosząc brwi. — Odniosłem wrażenie, że jest pani specjalistką w kwestii zjawiska śmierci.

— Bynajmniej — zaprzeczyła Joanna. — Tak mi się tylko wydawało, ale w rzeczywistości nie miałam o niczym pojęcia. — Podobnie jak pan, dodała w myślach. Nikt nic nie wie.

— W takim wypadku — oświadczył Stead — sam to wyjaśnię. Nie ma się czego obawiać, pani Grant. Śmierć to nie koniec, tylko przemiana. Zmierzamy ku Tamtej Stronie, dokąd oddaliły się duchy naszych najbliższych. Powitają nas na drugim brzegu, gdzie wszystko jest pokojem i wiedzą.

— I retrospekcją życia — uzupełnił pan Funderburk.

— A my zrozumiemy wszelkie tajemnice — stwierdził Stead i podniósł swoje karty.

— Czy oni się nie mylą? — Pani Grant wpatrywała się z nadzieją w Joannę, podobnie jak pani Woollam i Yates.

Joanna zerknęła na pana Briarleya, lecz z jego twarzy nic się nie dało wyczytać, podobnie jak podczas lekcji angielskiego: ani jednej wskazówki, ani jednej podpowiedzi. Nie mylą się? — spytała cicho Edith Evans, a Joanna pomyślała o Maisie, pytającej: „Czy to będzie bolało?” twierdzącej, że ludzie powinni mówić prawdę, nawet jeśli jest ona zła.

— Mylą — odpowiedziała Joanna, a wokół stołu rozległo się westchnienie — nie wiadomo, czy ulgi, czy rozpaczy. — To się nie dzieje naprawdę. To tylko halucynacja. Umierający mózg…

— Halucynacja? — Pan Stead podniósł brwi. — Twierdzi pani, że ten ogień, ten stół i te karty… — Wyciągnął dwie i popchnął je w stronę Yatesa. — Dwie — stwierdził i Yates podał mu karty z talii. Podniósł je i ułożył w dłoni. — Te karty… — Położył cały wachlarz na stole, koszulkami do góry. — …nie są prawdziwe i tylko sobie wyobrażamy, że je widzimy? — Wstał i podszedł do kominka. — Wydaje się nam, że czujemy ciepło tego ognia? — Wyciągnął dłonie do płomieni. — A może my też jesteśmy tylko elementem tej halucynacji?

Nie wiem, pomyślała Joanna.

— „Umieramy samotni, zgodnie z wolą Nieba” — mruknął obok niej pan Briarley. Spojrzała na niego, zastanawiając się, czym on jest, czym są oni wszyscy. Wymysłami? Wzbogaconymi o kolory i dźwięki wspomnieniami, przypadkowo pojawiającymi się w mózgu? Albo metaforami? Symbolami jej lęku, wiary i negacji?

— Umysł próbuje zrozumieć wszystko, czego doświadcza — stwierdziła, usiłując wyjaśnić istotę problemu. Tylko komu? Edith Evans i Jayowi Yatesowi, którzy zmarli dziewięćdziesiąt lat temu? A może samej sobie? — Mózg nie potrafi się temu przeciwstawić. Wciąż to robi, chociaż w rzeczywistości jest to uszkodzenie układów. Mózg przestaje funkcjonować, a synapsy rozbłyskują w przypadkowej kolejności w miarę obumierania komórek, lecz umysł cały czas próbuje to zrozumieć, chociaż nie ma takiej możliwości.

Pani Woollam się modliła, bezgłośnie poruszała ustami. Edith Evans dumnie i odważnie uniosła brodę.

— Stara się szukać skojarzeń z pamięci długotrwałej, metafor mogących pomóc w wyjaśnieniu tego, co się dzieje. Organizm jest uszkodzony Jego układy powoli przestają działać, więc mózg konfabuluje, tworząc obraz Titanica.

— Obraz i odbicie śmierci — podsumował pan Briarley.

— Ale to się nie dzieje naprawdę — podkreśliła Joanna. — To się tylko wydaje prawdziwe.

— Tonięcie — odezwała się lękliwie pani Grant. — Czy ono też będzie się wydawało prawdziwe?

— Dusza nie może utonąć — oświadczył stanowczo Stern. — Jest nieśmiertelna, a jeśli to wszystko — machnięciem ręki wskazał karty, kominek i całe pomieszczenie — jest, jak twierdzi pani Lander, symbolem, co jeszcze może symbolizować, jeśli nie wieczną i niezniszczalną duszę? — Uśmiechnął się do pani Grant. — Taki statek nigdy nie zatonie.

Joanna przypomniała sobie pana Wojakowskiego, który z zapałem twierdził, że każdy okręt prędzej czy później pójdzie na dno.

— Czy będziemy konfabulować zatonięcie? — Z uporem pytała pani Grant, wpatrując się w Joannę.

Tak, pomyślała z lękiem Joanna.

— Nie wiem — powiedziała głośno. — To wszystko jest tylko metaforą tego, czego doświadcza umysł, a w miarę zmieniania się doświadczeń, obumierania mózgu i coraz bardziej chaotycznych rozbłysków synaps… — Przypomniała sobie, co jej się przydarzyło po drodze do palarni. Wspomnienia pojawiły się i znikły jak płomień zapałki.

— I co? — spytała przerażona pani Grant. — Co potem?

— Nic. Coraz więcej komórek obumiera i w końcu brakuje ich do tworzenia ujednolicającego obrazu. Wtedy Titanic zniknie lub się rozpadnie. To już się dzieje. Ten stolik pochodzi ze Szpitala Miłosierdzia, a wy… — Urwała i po chwili ciągnęła: — …a teraz, na schodach, wcale nie znajdowałam się na Titanicu, tylko w holu mojego mieszkania, w noc śmierci mojego ojca. A wcześniej, na pokładzie łodziowym, dostrzegłam dwie czirliderki z mojego liceum. To się będzie działo coraz częściej, aż wreszcie obraz Titanica zupełnie się rozsypie.

— A jeśli nie? — spytała pani Grant.

— Co się stało na Titanicu, kiedy odpłynęły łodzie? — zainteresowała się Edith.

Joanna spojrzała na pana Briarleya zajętego tasowaniem kart.

— Dziób statku się zanurzył i cała jednostka przechyliła się na lewą burtę — wyjaśniła. — Woda podeszła w górę studni dziobowej i zejściówki na pokładzie A. Światła… — zawahała się.

— Światła zgasły — dokończyła Edith Evans.

— Sądzi pani, że to będzie elementem metafory? — spytała trwożliwie pani Grant. — Gasnące światła?

Jakże inaczej, pomyślała Joanna. Właśnie teraz gasną światła, jedno po drugim, wspomnienie za wspomnieniem, odczucie za odczuciem, rozmowy telefoniczne, prezenty urodzinowe, wieczór smakołyków, drażetki orzechowe, śnieg, siedzenie na łóżku Maisie, oglądanie zdjęć powodzi w Johnstown.

— Co się potem stanie? — chciała wiedzieć Edith. — Kiedy zgasną światła?

Rufa się uniesie i wyprostuje, jak tonący pływak, jak umierająca dusza, a my zanurzymy się w ciemności.

— Śmierć to tylko iluzja — oświadczył Stead. Dźgnął ogień pogrzebaczem. — Pułapka nauki i braku wiary. — Poruszył żagwie, wzniecając pióropusz popiołu i iskier. — „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi”, pani Lander, „niż się ich śniło waszej filozofii” — oświadczył i wyszedł z sali.

— I co dalej? — spytała z lękiem pani Grant.

Potem zabierają cię do kostnicy i rozcinają klatkę piersiową, aby zmierzyć ranę kłutą i ustalić przyczynę śmierci. Potem wiozą cię do kostnicy i wstrzykują do żył środek balsamujący, w policzki odpowiednie żywice, a zęby szorują ajaksem. Potem zagrzebują cię w ziemi.

— I co dalej? — powtórzyła Edith. — Kiedy zgasną światła?

Wszyscy na nią patrzyli w oczekiwaniu na odpowiedź.

— Potem statek tonie — wyjaśniła.

Zapadła cisza, przerwana przez panią Woollam.

— „Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg”. — Odetchnęła lękliwie. — Ważne, aby wierzyć w Jezusa.

— I dobrze się sprawować — uzupełniła Edith i podniosła wysoko brodę.

— I grać kartami, które się otrzymało — dodał Yates.

— Właśnie o to chodzi — potwierdziła Joanna i podniosła pozostałe karty. Dwójka. Szóstka. As.

— Ile kart dla pani? — spytał Yates.

— Dwie — odparła i popchnęła dwie karty w stronę Yatesa. Spełnił jej prośbę. Jeszcze zanim podniosła karty, wiedziała, co otrzymała.

— Otwieram za sto — stwierdził pan Funderbruk.

— Dokładam do pańskiej setki i przebijam o kolejne sto — oznajmiła Edith. Wszyscy pozostali, nawet pan Stead i pani Woollam, włączyli się do rozgrywki.

— Sprawdzam — zwróciła się do wszystkich Joanna. — Za wszystko, co mam. — Przesunęła na środek stos czerwonych żetonów.

— Kiedy nadejdzie koniec — zaczęła Edith, wyciągając dłoń, aby wziąć Yatesa za rękę. — Kiedy to się stanie, co zrobimy?

Joanna pomyślała, że już to zrobili, i spojrzała na nich z zazdrością. Poświęciliście swoje miejsca na łodzi i życie, aby ocalić wszystkie matki i dzieci.

— Koniec nie może jeszcze nadejść — sprzeciwił się pan Funderburk. — Najpierw powinna być retrospekcja życia.

Oto ona, pomyślała Joanna, wpatrując się w Edith, w Yatesa, to jest retrospekcja życia, świadomość, że się nie udało, choć innym się powiodło: poddali się próbie i wyszli z niej zwycięsko. Maisie, pomyślała z rozpaczą. Maisie jest ważna, a ja ją zawiodłam.

— Co pani ma? — spytał Yates, a Joanna wyłożyła karty.

— Dwie pary. Asy i ósemki.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadł Greg.

— Połowa pokładu G jest pod wodą, a także cały salon jadalniany pierwszej klasy.

Pani Grant wstała, wykręcając ręce.

— Ile jest jeszcze czasu do końca, jak pani myśli?

— Trudno powiedzieć — zastanowiła się Joanna. — Nieodwracalna śmierć mózgu następuje w czasie od czterech do sześciu minut, lecz synapsy wciąż rozbłyskują jeszcze przez kilka minut.

— Minęło już więcej czasu — oświadczyła z nadzieją pani Grant. — Może…

— Czas nie oznacza… — zaczęła Joanna, kręcąc głową.

— Ostatnia standardowa łódź została opuszczona na wodę za pięć druga — wtrącił się pan Briarley. — Światła zgasły kwadrans po drugiej, a pięć minut później statek poszedł na dno. Oznacza to, że między jednym a drugim był odstęp około dwudziestu mi…

— Standardowe łodzie? — uświadomił sobie Greg Menotti. — Co to znaczy standardowe łodzie?

— Czego nie oznacza czas? — spytała pani Grant.

— Na pokładzie znajdowały się także cztery składane łodzie o płóciennych burtach — wyjaśnił pan Briarley. — Na wodę opuszczono tylko dwie z nich. Składana łódź A została zmyta z pokładu i zatonęła, a składana łódź B wywróciła się do góry dnem. Dwóm mężczyznom udało się na nią wspiąć, lecz…

— Gdzie one są? — Greg zwrócił się do Joanny.

— Greg… — zaczęła.

— Czego nie oznacza czas?

Greg złapał ją za rękę i zmusił do wstania, zrzucając karty i żetony na podłogę.

— Gdzie były składane łodzie?

— Nad kwaterami oficerskimi — stwierdził pan Briarley.

— Gdzie są te kwatery? — warknął Greg.

— Nic nie rozumiesz — sprzeciwiła się Joanna. — To nie jest Titanic. To metafora. Jesteśmy…

Greg ścisnął ją boleśnie za ramię.

— Gdzie są kwatery oficerskie? Na którym pokładzie?

— Nawet gdybyś znalazł te łodzie, jest już za późno — jęknęła. — Miałeś zawał. Nie ży…

— Który pokład?

— Łodziowy — odparła z rezygnacją.

— Gdzie dokładnie?

— Po prawej burcie. Między sterówką i pomieszczeniem radiotele…

Radiotelegrafisty. Tam, skąd Jack Phillips wysyłał sygnały SOS jeszcze długo po tym, jak odpłynęły łodzie. Skąd do samego końca wzywał pomocy.

— Między sterówką i czym? — wrzasnął Greg, lecz Joanna oswobodziła się z jego chwytu i pobiegła, co sił w nogach.

Rozdział 48

„Trzymaj mocno!”

Ostatnie słowa Karla Wallendy


Pani Davenport powiedziała Richardowi, że jeszcze wczoraj rozmawiała z Joanną.

— Ma dla pana wiadomość — tłumaczyła. — Kazała panu przekazać, że jest szczęśliwa i nie chce, aby pan jej żałował, bo śmierć to nie koniec. To tylko przejście na Tamtą Stronę.

— Muszę wiedzieć, kiedy po raz ostatni widziała ją pani po tej stronie — nie ustępował Richard. — Widziała ją pani w dniu śmierci?

— Ona nie umarła — sprzeciwiła się pani Davenport. — Pozbyła się tylko ziemskiej powłoki. Jej duch będzie żył na wieki.

Richard uznał, że traci czas. Pani Davenport nic nie wie. Miał jednak zbyt wiele do stracenia, aby się odwrócić i wyjść.

— Czy widziała ją pani w dniu, kiedy zabito jej ziemską powłokę?

— Tak — potwierdziła. — Widziałam, jak zmierzała ku jaskrawemu światłu, w którym skrywał się anioł, wyciągający do niej rękę. Prowadził ją do światła, a ja wiedziałam, że udało się jej pokonać granicę. Cieszyłam się, albowiem nie ma lęku, smutku i samotności po Tamtej Stronie. Jest tam tylko szczęście.

— Pani Davenport — warknął Richard, a parapsychiczne zdolności pacjentki musiały jej podpowiedzieć, że jego cierpliwość się wyczerpała.

— Tamtego dnia nie widziałam jej w doczesnej powłoce. Od wielu tygodni nie miałam okazji się z nią spotkać, chociaż kilkakrotnie przesyłałam jej wiadomości na pager. — Uśmiechnęła się świątobliwie. — Teraz rozmawiam z nią niemal każdego dnia. Chciała panu przekazać, że w sposób naukowy nie uda się panu odkryć prawdy o śmierci ani życiu. Jeśli pragnie pan to uczynić, musi pan skoncentrować się na poszukiwaniu światła.

— Czy powiedziała też: „Rosabelle, uwierz”?

— Rzeczywiście, ma pan rację. Pamiętam, że wypowiedziała te słowa — ożywiła się pani Davenport. — Stwierdziła: „Powiedz Richardowi Rosabelle, uwierz„. Co to znaczy?

To oznacza, że pani ma taki sam kontakt z Tamtą Stroną, jak wszyscy farbowani mistycy, z którymi rozmawiała żona Houdiniego.

— Pora na mnie — oświadczył Richard.

— Och, nie może pan tak szybko odchodzić. Proszę mi wyjaśnić, co znaczy: „Rosabelle, uwierz”. Czy to jakiś szyfr? Co to takiego?

— To znaczy, że nie otrzymuje pani wiadomości od Joanny, tylko od Houdiniego.

— Naprawdę? — podnieciła się pani Davenport. — Widzi pan, tak właśnie czułam. Koniecznie muszę o tym poinformować pana Mandrake’a.

Richard zniknął za drzwiami, kiedy sięgała po słuchawkę. Wrócił do laboratorium i spraw naukowych. Wyświetlił skany Amelii Tanaki, a po chwili zmienił zdanie i zamknął jej pliki. Jeśli istniała jakaś tajemnica, to klucz do jej rozwiązania krył się w doświadczeniach Joanny, w czymś, co ujrzała. Wyświetlił jej skany.

Po chwili ujrzał na ekranie obraz pełen fioletowych, zielonych i niebieskich plam. Musiał je rozszyfrować. Pani Davenport spytała, czy to jakiś szyfr. To rzeczywiście był szyfr i podobnie jak opracowany przez Houdiniego system odczytywania myśli, musiał zostać krok po kroku rozszyfrowany. Richard po kolei oglądał wszystkie skany Joanny, klatka po klatce analizował schematy, oznaczał obszary aktywności, receptory, neuromediatory.

Kiedy po raz ostatni rozmawiał z Joanną, powiedział jej o obecności kwasu deltaaminomasłowego w skanach zarówno jej, jak i pani Troudtheim. Czy mogła odkryć coś w związku z?… Przecież nic nie wiedziała o inhibitorach, a kwas deltaaminomasłowy był obecny przy doświadczeniach granicznych innych osób.

Od czegoś jednak musiał zacząć. Sprawdził, czy w każdej sesji z udziałem Joanny urządzenia odnotowały obecność kwasu. Podczas trzech ostatnich eksperymentów występowały duże ilości tej substancji, a przy pierwszej sesji pojawiła się w śladowych ilościach. Richard przejrzał skany pana Sage’a, lecz nie znalazł w nich kwasu deltaaminomasłowego. Oprócz jednego, we wszystkich skanach Amelii Tanaki zauważył znaczną jego ilość, a w skanie wzorcowym jego obecność była śladowa. Wspaniale.

Przystąpił do przeglądania danych z każdej sesji, sprawdzając neuromediatory. Kortyzol pojawił się w 60 procentach, betaendorfiny w 80 procentach, enkefalina w 30 procentach. Długa lista neuromediatorów występowała wyłącznie w jednym badaniu krwi: tauryna, neurotensyna, tryptamina, kwas adenylowy, glicyna, adenozyna i wszystkie inne istniejące endorfiny i peptydy.

Richard pomyślał, że skoro tak, należy też sprawdzić kombinacje neuromediatorów, lecz nie znalazł żadnych podwójnie występujących endorfin. O wpół do jedenastej uznał, że występują zupełnie przypadkowo. Wziął do ręki stos wydruków z relacjami i poszedł do domu.

Nie mógł liczyć na znalezienie odpowiedzi w słowach pani Kobald: „Anioł dotknął mojej brwi i wiedziałam, że śmierć to tylko początek”, ani w opisie pana Stockhausena: „Młody Brigham stał w świetle, otoczony starszymi”. Wyjaśnienie kryło się w Titanicu.

Spojrzał na zegarek. Wpół do dwunastej. Księgarnie The Tattered Cover Barnes i Noble były już nieczynne. Kto mógłby mieć książki o Titanicu? Kit. Powiedziała, że Joanna poprosiła ją o znalezienie informacji o pożarach i mgle, a pan Briarley niegdyś świetnie się znał na wszystkim, co było związane z Titanikiem. Richard podniósł słuchawkę i po chwili ją odłożył. Zrobiło się zbyt późno, aby telefonować do Kit, lecz następnego ranka zadzwonił do niej zaraz po przyjściu do szpitala.

— Czy wpadając po wydruki relacji, mogłabyś wziąć ze sobą książkę z opisem zatonięcia Titanica?

— Jasne, tylko mam pewien problem. Do popołudnia nie ma żadnego wolnego opiekuna, który mógłby do mnie przyjść, a ja bardzo chciałam rozpocząć pracę przy tych relacjach.

— Mogę ci je podrzucić — zaproponował.

— Nie, to nie jest konieczne. Wiesz co, przyjadę do szpitala z wujkiem Patem. Nie mogę go tylko zostawić w samochodzie. Mógłbyś o dziesiątej zejść na parking i wziąć ze sobą wydruki?

— Pewnie — stwierdził, lecz rzut oka na stos papierów uświadomił mu, że nie zdoła zabrać ich wszystkich za jednym razem. Potrzebował jakiegoś dużego pudła, więc poszedł na dół do magazynu, aby poprosić o odpowiedni karton, lecz nic nie wskórał.

— Może będą coś mieli w archiwum — podsunęła ładna urzędniczka i uśmiechnęła się słodko do Richarda. — Zużywają całą masę papieru do drukarek.

Zszedł do archiwum, gdzie zastał władczo wyglądającą kobietę z napisem „Zaneta” na identyfikatorze.

— Potrzebuję pudła… — zaczął, a Zaneta od razu okręciła się na krześle i wyciągnęła rękę do przegródek z rozmaitymi formularzami.

— Pudła czego? — spytała, nieruchomiejąc z zesztywniałą ręką.

— Tylko pudła. Pustego pudła. — Zdumiał się, gdy urzędniczka wydobyła odpowiedni formularz zamówieniowy.

— Proszę opisać rozmiar i liczbę pudeł, których pan potrzebuje — przykazała, wskazując odpowiednie miejsce na blankiecie. — A także numer swojego gabinetu. Realizacja zamówienia potrwa od tygodnia do dziesięciu dni.

— Potrzebuję tylko pustego pudła po papierze do drukarek — wyjaśnił cierpliwie i w tej samej chwili zabrzęczał jego pager. Wyłączył go zaraz, lecz Zaneta podsunęła mu telefon.

— Zadzwonię z gabinetu — oświadczył i wyszedł na korytarz. Tylnymi drzwiami przedostał się do śmietnika, znalazł puste pudło po kroplówkach i zaniósł je na górę. W laboratorium włożył do środka wydruki, sprawdził godzinę i poszedł na parking. Przy windzie przypomniał sobie, że nie odebrał wiadomości, więc zataszczył ciężkie pudło z powrotem do laboratorium. Miał nadzieję, że Vielle chciała się z nim skontaktować.

Okazało się jednak, że to pani Haighton dzwoniła z pytaniem, czy może ustalić inny termin spotkania. Postanowił jej nie oddzwaniać. Zerknął na zegarek i ponownie opuścił laboratorium, z zadowoleniem konstatując, że zna najkrótszą drogę na parking. Pomyślał też, że powinien odnotować ją na swoim planie szpitala. Samochód Kit stał z pracującym silnikiem przy wejściu dla niepełnosprawnych.

— Przepraszam za spóźnienie. — Richard zajrzał przez okno auta.

— Czy ma pan usprawiedliwienie od wychowawcy? — rozległ się męski głos. Richard spojrzał na fotel obok kierowcy i ujrzał tam siwiejącego mężczyznę, którego widział na pogrzebie. Pan Briarley z opowieści Joanny.

— Niechże pan tak nie stoi. — Pan Briarley ponaglił Richarda. — Proszę usiąść. Jesteśmy na stronie pięćdziesiątej ósmej, Pieśń o starym żeglarzu.

— Wujku — zwróciła się do niego Kit, dotykając jego ramienia. — To Richard Wright. On…

— Wiem, kim on jest — obruszył się pan Briarley. — Kiedy zamierza pan poślubić moją siostrzenicę?

— Wujku, Richard jest tylko moim kolegą. Chciałabym z nim przez chwilę porozmawiać. Możesz zostać w samochodzie, prawda?

— „Stary ten żeglarz zatrzymuje jednego z trzech”* [Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, op. cit… — Wyrecytował pan Briarley. — „Na brodę twą siwą, na płonące oko! Ja przecież gości wiodę. Drzwi oblubieńca są otwarte. Jam krewny mu najbliższy”* [Ibid.]. — Przesunął dłonią po drzwiach w poszukiwaniu klamki.

— Nie, wujku, ty musisz zostać — przykazała Kit, wyciągając rękę i wciskając przycisk blokady. — To potrwa tylko moment. Chcę włożyć coś do bagażnika. Zostań tutaj.

Pan Briarley opuścił dłoń na udo.

— Właśnie tym jest historia, nauka i sztuka — oznajmił łamiącym się głosem. — Tym jest literatura.

— Zaraz wracam. — Kit otworzyła drzwi. Richard się cofnął, aby mogła swobodnie wyjść. Podeszła do bagażnika. — Co powiedziała pani Davenport? — zaciekawiła się.

— Masę bzdur — odparł.

— Joanna poszła się z nią spotkać? — Kit podniosła klapę bagażnika.

— Nie. — Richard włożył do środka ciężkie pudło. — A co z podręcznikiem? Znalazłaś coś?

— „Pieśń o starym żeglarzu” — odpowiedziała smutno. — Nic o Titanicu. — Zatrzasnęła klapę i podeszła do tylnych drzwi. Otworzyła je i schyliła się, wyciągając naręcze książek. — Tu są informacje o Titanicu. — Wręczyła Richardowi materiały. — Mam jeszcze więcej w domu, gdybyś potrzebował.

— To mi na jakiś czas wystarczy — odparł, spoglądając na stos książek.

— Ja też nie będę się nudzić — stwierdziła Kit i wskazała dłonią bagażnik. Usiadła za kierownicą. — Zadzwonię do ciebie, jak znajdę coś ciekawego.

— „Tamten: Był okręt — opowiada… Chce go zatrzymać, spętać”. — odezwał się pan Briarley.

— Statek? — zainteresował się Richard.

Kit zgasiła silnik i odwróciła głowę ku panu Briarleyowi.

— Wujku, rozmawiałeś z Joanną o statku?

— Joanną? — powtórzył niewyraźnie.

— Joanną Lander — wyjaśniła łagodnie Kit. — Była twoją uczennicą. Przyszła się z tobą spotkać. Pytała, co mówiłeś na lekcji. Wspominałeś coś o Titanicu. Pamiętasz?

— Oczywiście, że pamiętam — obruszył się pan Briarley.

— Co powiedziałeś Joannie? — dopytywała się Kit, a Richard znieruchomiał w oczekiwaniu na odpowiedź, bojąc się odetchnąć.

— Joanna. — Pan Briarley wyglądał przez przednią szybę. — „Piękna w ten czas wesela jak róża”* [Ibid.]. — Odwrócił się i wbił wzrok w Richarda. — To porównanie. Musicie to zapamiętać przed egzaminem końcowym.

I to wszystko. Ślepy zaułek. Trzeba spróbować czego innego, pomyślał Richard, niosąc książki do laboratorium. Wznowił pracę przy skanach, porównując schematy z kory czołowej, na których znaczono obecność różnych neuromediatorów, a następnie przejrzał relacje w poszukiwaniu związków między zasadniczymi elementami doświadczeń granicznych.

Co prawda nic nie znalazł, lecz kiedy zestawił doświadczenia graniczne, kierując się długością ich trwania, okazało się, że po trzeciej sesji, w trakcie której Joanna obudziła się spontanicznie, skaner odnotował obecność theta-asparcyny. Richard zastanowił się, czy podczas tego eksperymentu Joanna się odwróciła i cofnęła w głąb przejścia.

Okazało się, że jego podejrzenia są słuszne. Sprawdził relacje z jeszcze dwóch sesji, w których pojawiła się theta-asparcyna. W czasie jednej z nich Joanna się przedwcześnie ocknęła, a w trakcie drugiej wyszła z windy prosto do przejścia. Theta-asparcyny nie było podczas sesji, w której zbiegała po schodach i wpadała do przejścia. W trakcie sesji z windą Joanna nie odzyskiwała przytomności przez prawie cztery minuty.

Richard pracował do wpół do pierwszej, potem zszedł do bufetu, kupił kanapkę i zaczął przeglądać książki od Kit. Najpierw sprawdził w indeksach słowo „winda”. Tak jak przewidywał, niczego nie znalazł. Musiał więc przeczytać wszystkie pozycje.

Zaczął od książki ze stolika, Titanic w kolorach, ze szczegółowymi rysunkami palarni, sali gimnastycznej i głównych schodów.

„U szczytu schodów w stylu Williama i Mary znajdował się rzeźbiony zegar, przedstawiający Honor i Chwałę koronujące Czas”. Joanna podkreśliła słowo „chwała”. Nie znalazł jednak żadnej wzmianki o windzie.

Tajemnice Titanica również nie zawierały informacji o windzie. Książkę poświęcono głównie załodze i temu, co się kryło pod pokładami. Prawie nikt z członków personelu nie przeżył katastrofy. Zginęli oficerowie kierujący akcją ewakuacyjną, radiotelegrafista, mechanicy, którzy do końca pozostali na stanowiskach, aby zapewnić dopływ energii elektrycznej do radiotelegrafu i lamp pokładowych. Technik mechanik Harvey wrócił do zalanej kotłowni, aby zabrać stamtąd kolegę ze złamaną nogą, a wszyscy palacze, trymerzy i urzędnicy pocztowi pozostali na stanowiskach jeszcze długo po tym, jak ich zwolniono z tego obowiązku.

Richard czytał tak długo, jak się dało. Potem zszedł na oddział nagłych wypadków, aby spytać Vielle, czy znalazła inne osoby mające styczność z Joanną w dniu jej śmierci.

— Niestety — oświadczyła pielęgniarka, bandażując łokieć małej dziewczynki. — Rozmawiałam z taksówkarzem, który wiózł kobietę bez płaszcza, lecz nie pamiętał jak wyglądała, więc nie musiała to być Joanna.

— Powiedział, dokąd ją zawiózł?

Pokręciła głową.

— Takiej informacji mógłby udzielić wyłącznie policjantowi. Zadzwonię do znajomego z posterunku i spytam, czy mógłby nam pomóc.

Richard wrócił na górę przez główny budynek, po drodze zapamiętując rozmieszczenie wind i klatek schodowych. Przed drzwiami laboratorium zastał Kit.

— Co ty tu robisz? — zdumiał się.

— Coś znalazłam. Chciałam do ciebie zadzwonić, ale przyszedł opiekun do wujka — zapomniałam rano zadzwonić i go odwołać — więc pomyślałam, że lepiej będzie, jak wpadnę i ci to pokażę osobiście.

Otworzył drzwi i weszli do środka.

— Natrafiłam na dwie dziwne relacje. Większość jest spisana w formie pytań i odpowiedzi. — Wręczyła mu trzy spięte kartki. — Ale jedna to monolog. Tutaj jest nazwisko pacjenta, Joseph Leibrecht. Nie znalazłam go na liście osób, z którymi Joanna przeprowadzała wywiady.

Joseph Leibrecht. Nazwisko brzmiało znajomo. Richard zerknął na wydruk.

— To nie wywiad — oświadczył. — To relacja z doświadczeń granicznych jednego z członków załogi Hindenburga. — Richard nie miał pojęcia, co ten tekst robił pośród relacji pacjentów Joanny. Zdawało mu się, że sama twierdziła, iż jego słowa spisano zbyt późno po całym zdarzeniu, aby nadawały się do naukowego wykorzystania, niemniej zaznaczyła słowa „morze” oraz „ogień”. Znowu ogień.

— Podobno znalazłaś dwie dziwne relacje?

— Tak, sporządziłam listę osób, z którymi Joanna rozmawiała w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jeden z pacjentów pojawia się kilkakrotnie w jej notatkach.

— Jak się nazywa? — Richard sięgnął po ołówek. W tym sęk. — Kit wyciągnęła wydruk z torby. — Na relacji widnieje słowo Carl, lecz nie wiem, czy to imię czy nazwisko. Wszyscy inni pacjenci są opisani z nazwiska i pierwszej litery imienia. Relacje Carla różnią się od pozostałych także pod innymi względami. — Wskazała palcem fragment tekstu. — Pozostałe mają formę pytań i odpowiedzi, a w tej są wyłącznie pojedyncze zwroty i słowa, które zresztą nie mają większego sensu.

Richard spojrzał w miejsce wskazywane przez Kit. „…Muszę… nie mogę… łaty?”

— Gdzie były te relacje, jeśli można je tak nazwać? — spytał.

Kit sprawdziła na liście.

— Pierwsza pochodzi z czwartego grudnia, a ostatnia z osiemnastego bieżącego miesiąca.

— Zatem kimkolwiek jest ten człowiek, jest szansa, że tamtego dnia wciąż przebywał w szpitalu.

— To może być kobieta — zauważyła Kit. — Jeśli Carl to nazwisko.

— Racja. — Richard podniósł słuchawkę. — Sprawdzę, czy Vielle wie coś o tej osobie. — Zadzwonił do nagłych wypadków, spodziewając się, że numer będzie zajęty. W takiej sytuacji musiałby przesłać Vielle wiadomość na pager. Odezwała się jednak asystentka i oznajmiła, że zaraz poprosi Vielle. Po krótkiej przerwie pielęgniarka podniosła słuchawkę.

— Słyszałaś, żeby Joanna kiedykolwiek wymieniała pacjenta o imieniu lub nazwisku Carl? — spytał Richard.

— Tak, ale na pewno nie poszła go wtedy odwiedzić.

— Czemu?

— Bo on nic nie jest w stanie powiedzieć. Zapadł w długotrwałą śpiączkę. Niekiedy coś mamrocze, a Joanna poprosiła pielęgniarki, aby notowały jego słowa — wytłumaczyła Vielle.

To by wyjaśniało pourywane zwroty i znaki zapytania po niektórych wyrazach. W ten sposób Joanna zaznaczała, że pielęgniarki zgadywały, co wybełkotał chory.

— Rozmawiałaś ze swoim przyjacielem z policji?

— Nie — zaprzeczyła. — Ale zamieniłam parę słów z koordynatorem zespołu reanimacyjnego. Tamtego ranka nikt nie był reanimowany, a zatem jeśli Joanna poszła do jakiegoś pacjenta po doświadczeniach granicznych, musiał to być ktoś, z kim rozmawiała wcześ… Co? — spytała kogoś. — Ktoś z raną postrzałową, kończę. — Rozłączyła się.

— Utknęliśmy w martwym punkcie — mruknął Richard, odkładając słuchawkę. — Carl jest w stanie śpiączki.

— Och — westchnęła rozczarowana Kit. — No nieważne, tu są nazwiska pacjentów. — Chciała wręczyć Richardowi listę, lecz cofnęła rękę. — Jedna z nich… — Przesunęła palcem po wydruku. — …wspomniała coś o mgle. Przyszło mi do głowy, że może dlatego Joanna spytała mnie, czy w noc zatonięcia Titanica było mgliście. — Znalazła nazwisko. — Maisie Nellis.

Maisie.

— Chyba wiem, dokąd poszła Joanna — oznajmił i ruszył do drzwi. Nagle stanął. Nie miał przecież pojęcia, czy Maisie wciąż jeszcze jest w szpitalu. — Zaczekaj — zwrócił się do Kit, podniósł słuchawkę i zadzwonił do centrali. — Czy Maisie Nellis widnieje na liście pacjentów?

— Tak…

— Dziękuję. — Rzucił słuchawkę. — Chodź, Kit, idziemy. Po drodze na trzecie piętro w zachodnim skrzydle opowiedział jej o Maisie.

— Podczas naszego pierwszego spotkania powiedziała mi, że Maisie w czasie swoich doświadczeń granicznych widziała mgłę, a Joanna twierdziła, że w trakcie swojej drugiej sesji również ujrzała mgłę. — Dotarli na pediatrię.

Drzwi do pokoju 322 były otwarte.

— Maisie? — Richard zajrzał do środka. Pomieszczenie okazało się puste, łóżko było posłane, a w jego nogach leżało złożone prześcieradło i poduszka. Szafka i stolik lśniły czystością i nie leżały na nich żadne przedmioty. Szafa także stała zupełnie pusta.

Richardowi przemknęło przez myśl, że Maisie umarła. Znowu powtarza się taka sama sytuacja, jak w wypadku Joanny. Maisie nie żyje, a on nie ma o tym pojęcia.

— Dzień dobry — rozległ się kobiecy głos. Richard się odwrócił i ujrzał Barbarę. — Widziałam, jak państwo szli, i domyśliłam się, że chcą państwo złożyć wizytę Maisie. Przeniesiono ją. Jest na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej. Znowu ją reanimowano, a tym razem jej stan znacznie się pogorszył. Znalazła się na początku listy osób przeznaczonych do zabiegu transplantacji serca.

— Na początku? — zdziwił się Richard. — To znaczy, że wszczepią jej pierwsze wolne serce?

— Dostanie pierwsze dostępne serce w odpowiednim rozmiarze, pochodzące od dawcy o tej samej grupie krwi. Na szczęście Maisie ma grupę A, więc pasuje grupa A oraz O, lecz wiadomo, jak krucho jest z dawcami, zwłaszcza dziećmi.

— W jakim czasie powinno pojawić się dostępne serce? — zainteresowała się Kit.

— Nie da się tego dokładnie określić. Miejmy nadzieję, że w przeciągu najwyżej kilku tygodni. Oby dni.

— Jak to przyjmuje jej matka? — zapytał Richard.

Barbara zesztywniała.

— Pani Nellis… — zaczęła nerwowo, lecz udało się jej powstrzymać. — Wszystko można sprowadzić do absurdu, nawet pozytywne myślenie.

— Czy Maisie może przyjmować gości? — dopytywał się Richard.

Barbara skinęła głową.

— Wciąż jeszcze jest bardzo słaba, ale na pewno bardzo się ucieszy na pana widok. Wczoraj się o pana pytała.

— Nie wie pani, czy Joanna wpadła odwiedzić Maisie w dniu swojej śmierci?

— Nie mam pojęcia. Byłam wtedy gdzie indziej. Wiem, że dzień wcześniej Joanna przyszła do Maisie albo do niej zadzwoniła, bo dziewczynka bardzo się zajęła wyszukiwaniem czegoś w swoich książkach o katastrofach.

— Pamięta pani, czego szukała?

— Nie. Chodziło o coś związanego z Titanikiem. To najnowsza pasja Maisie. Wiedzą państwo, jak trafić na oddział intensywnej opieki kardiologicznej? — Przekazała im skomplikowane polecenia, które Richard pilnie zanotował, żeby je potem uwzględnić na swoim planie. Poszli do windy.

— Panie doktorze, proszę zaczekać — krzyknęła Barbara, usiłując za nimi nadążyć. — Powinien pan o czymś wiedzieć. Maisie nie… — zaczęła i urwała.

— Maisie nie co?

Przygryzła wargę.

— Nic takiego. Nieważne. Chciałam was tylko ostrzec, że ona nie wygląda najlepiej. Ten ostatni wypadek… — Znowu zamilkła.

— Wobec tego może nie powinienem…

— Nie, myślę, że wasza wizyta dobrze jej zrobi. Ucieszy się.

Maisie się nie ucieszyła. Leżała bez ruchu, z głową opartą na poduszkach. Wokół niej ustawiono liczne urządzenia kontrolne, wypełniające większość pokoju. Telewizor był włączony, a pilot leżał na łóżku przy ręce dziewczynki, która nie oglądała programu, ale gapiła się w ścianę obok ekranu. Oddychała krótko, urywanie. Na stojaku do kroplówek zawieszono co najmniej sześć torebek. Przewody doprowadzające płyny podłączono do nogi Maisie. Gdy Richard spojrzał na jej rękę, zrozumiał dlaczego. Dziewczynka wyglądała jak po bójce. Cały grzbiet dłoni miała pokryty fioletowo-zielono-czarnymi siniakami. Z szyi zwisał jej metalowy identyfikator.

— Cześć, Maisie — przywitał się Richard, usiłując nadać głosowi normalne brzmienie. — Pamiętasz mnie? To ja, doktor Wright.

— Aha — burknęła bez cienia entuzjazmu.

— Chciałbym, żebyś kogoś poznała. Maisie, to jest Kit. Moja przyjaciółka.

— Cześć, Maisie — odezwała się Kit.

— Dzień dobry — odparła obojętnie dziewczynka.

— Mówiłem Kit, że jesteś specjalistką od katastrof — oświadczył Richard. Odwrócił się do Kit. — Maisie wie wszystko Hindenburgu, o pożarze w cyrku w Hartford i o wielkiej powodzi melasy.

— O wielkiej powodzi melasy? — zdziwiła się Kit. — Co to takiego?

— To wielka powódź. — Dziewczynka wciąż mówiła tym samym, zobojętniałym tonem. — Melasy.

Richard zastanowił się, czy Barbara nie chciała go ostrzec właśnie przed tym. Jeśli tak, potrafił zrozumieć, czemu zmieniła zdanie. Nigdy nie uwierzyłby, że nawet ciężko chora Maisie mogłaby się zachowywać tak obojętnie i biernie, wręcz apatycznie.

— Ktoś zginął? — zainteresowała się Kit. — Podczas tej powodzi?

— Ludzie zawsze giną. Na tym polega tragedia: muszą w niej zginąć ludzie — burknęła Maisie.

— Pan doktor powiedział mi, że się przyjaźniłaś z doktor Lander.

— Czasami do mnie wpadała. — Maisie skierowała wzrok na telewizor.

— Ja też się z nią przyjaźniłam — przyznała Kit. — Maisie, kiedy doktor Lander przyszła cię odwiedzić po raz ostatni?

— Nie pamiętam. — Chora nie oderwała oczu od ekranu.

— To ważne. — Kit sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. — Sądzimy, że doktor Lander dowiedziała się czegoś ważnego, lecz nie wiemy czego. Staramy się dowiedzieć, gdzie była i z kim rozmawiała.

— Dlaczego do niej nie napiszecie i nie spytacie jej o to?

— Napiszecie? — powtórzył niepewnie Richard.

Maisie popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

— Panu też nie zostawiła nowego adresu?

— Nowego adresu?

— Tego, pod którym zamieszkała w New Jersey.

— Zamieszkała…? Maisie, nikt ci nie powiedział? — osłupiał Richard.

— Czego mi nie powiedział? — Maisie usiadła na łóżku. Linia na ekranie urządzenia monitorującego pracę serca gwałtownie podskoczyła. Richard spojrzał błagalnie na Kit.

— Coś się stało pani Joannie, prawda? — zaskrzeczała dziewczynka. — Prawda?

Pełna dobrych chęci matka Maisie powiedziała jej, że Joanna się wyprowadziła i zabroniła Barbarze i innym pielęgniarkom podawania córce prawdziwych informacji. Teraz Richard to zrobił… Za jej głową linia pracy serca gwałtownie zygzakowała. A jeśli jej powie, a ona dozna wstrząsu i dostanie migotania komór? I tak reanimowano ją już dwukrotnie.

— Musi mi pan powiedzieć — krzyknęła Maisie. Urządzenie kontrolne uruchamiało alarm w pokoju pielęgniarek. Za chwilę przybiegnie siostra, aby ich wyprosić i uspokoić małą. Richard pomyślał, że w ten sposób nie będzie zwiastunem złych wieści.

— Błagam — jęknęła Maisie, a Kit kiwnęła do niego głową.

— Joanna się nie wyprowadziła — wyjaśnił łagodnie. — Zmarła.

Maisie wpatrywała się w niego z otwartymi ustami i oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Nie ruszała się. Na ekranie zielona linia wystrzeliła w górę i opadła. No i się doigrałem, pomyślał Richard. Zabiłem ją.

— Wiedziałam — sapnęła Maisie. — To dlatego nie przyszła do mnie po reanimacji. — Uśmiechnęła się promiennie. — Wiedziałam, że nie przeprowadziłaby się z dnia na dzień, nie przychodząc i nie żegnając się ze mną! — wykrzyknęła radośnie. — Wiedziałam.

Rozdział 49

„Ufam, że kat jest specjalistą, a ja mam taką cienką szyję. O Boże, ulituj się nad moją duszą, o Boże, ulituj się nad moją duszą…”

Ostatnie słowa Annę Boleyn, wypowiedziane tuż przed egzekucją


Joanna pobiegła z powrotem po pokładzie z promenadą. Oby radiotelegrafista wciąż był u siebie, powtarzała sobie. Żeby tylko nie przestał jeszcze nadawać.

Przechył statku się pogłębił, gdy przebywała w palarni. Joanna musiała rękami chronić się przed uderzeniem o okna, do których się zsuwała, biegnąc. Oby schodów nie zalała jeszcze woda, myślała. W tej samej chwili przyszło jej do głowy, że w pobliżu tylnych schodów znajdują się schody dla załogi. Przekręciła gałkę najbliższych drzwi.

Zamknięte. Następne były zablokowane przez plątaninę lin, które spadły na pokład. Kolejne też okazały się zamknięte. Gdzie są te właściwe? Szarpnęła za jeszcze jedną gałkę i drzwi niespodziewanie się otworzyły. Za nimi znajdowały się stalowe schody.

Widziała je po raz pierwszy. Były węższe, bardziej strome i ażurowe; stopnie wykonano z cienkiej kraty. Schody, na których Joanna znalazła się wcześniej, wyposażono w drzwi na każdym podeście. Nie miała żadnych wątpliwości, że te schody biegły na sam dół, dzięki ich konstrukcji widziała bowiem wszystko kilka pięter niżej. A jeśli on tam jest?, zadała sobie pytanie, wciąż ściskając gałkę w drzwiach.

Joanna zerknęła na pokład z promenadą. Greg Menotti znajdował się w połowie drogi do niej. Biegł bardzo szybko, energicznie przebierał nogami i machał rękami.

— Musisz mi pokazać, gdzie są składane łodzie! — wrzasnął, a Joanna pośpiesznie ukryła się za drzwiami, które zamknęły się z cichym trzaskiem. Popędziła na górę, głośno tupiąc o metalowe stopnie.

Przechylały się do przodu, więc stopy Joanny wciąż się ześlizgiwały. Chciała chwycić metalową poręcz, lecz nie mogła. Spojrzała na dłonie. Wciąż trzymała tacę z bufetu. Pomyślała, że cały czas biegła z nią na pediatrię i nie uświadamiała sobie tego. Chciała przekazać tacę pielęgniarce bez bioder, lecz nie była na oddziale pediatrii, tylko na schodach, a Greg zbliżał się do niej. Uznała, że musi się pozbyć tacy, więc ją rzuciła. Taca spadała po schodach coraz niżej i niżej, pokład za pokładem, na samo dno statku.

Joanna obydwiema dłońmi chwyciła poręcz, mokrą i tak ostrą, że wbiła się jej w śródręcze. Spojrzała do góry. Gdzieś z wysoka kapała woda. Za późno, pomyślała, a poręcz przecięła jej rękę jak nóż. Statek tonie.

Ale przecież Jack Phillips nadawał SOS do samego końca, nawet wtedy, gdy dziób zniknął pod wodą, nawet gdy kapitan powiedział mu, że odtąd każdy zajmuje się sobą. Joanna puściła poręcz lewą ręką i znowu ruszyła w górę, niezdarnie pokonując pochyłe stopnie, uderzając biodrami o stół, przewracając napój owocowy kool-aid, słysząc, jak jej matka wzdycha: „Och, Joanno”, i sięgając jednocześnie po szklankę i ręcznik, wycierając napój, ręcznik zrobił się czerwony, coraz czerwieńszy, przemókł, a Vielle powiedziała: „Pośpiesz się! Film się zaczyna”, wręczyła jej prażoną kukurydzę, Joanna pobiegła ciemnym przejściem, nic nie widząc, bojąc się, że film się zaczął, mając nadzieję, że to tylko reklamy innych programów, widząc przed sobą światło, migoczące, złote, jak ogień… klęczała z palcami wczepionymi w kratę następnego stopnia. Pomyślała, że nie, jeszcze nie. Muszę przesłać wiadomość. Wstała i ruszyła wyżej, przed siebie.

Dobiegł ją hałas. Joanna przygotowała się na ciemność tunelu. Dźwięk zabrzmiał ponownie. Dochodził z dołu i odbijał się od ścian metalicznym echem. Joanna pomyślała, że on jest na schodach, że idzie na górę. Spojrzała przez ażurowe schody, lecz to nie był on, tylko Greg Menotti, wbiegający na górę.

Szybciej, pomyślała i pokonała ostatnie schody, wbiegła przez drzwi i znalazła się na pokładzie łodziowym. Pędem minęła otwór szybu wentylacyjnego i wypukły dach głównych schodów. Gdzieś za nią trzasnęły drzwi. Szybciej, szybciej. Przebiegła obok pustych żurawików. W pomieszczeniu radiotelegrafisty wciąż świeciło światło. Widziała je pod drzwiami. A więc jeszcze nadawał, i będzie to robił, dopóki nie zabraknie prądu.

Ktoś szarpnął ją za sweter i pociągnął do tyłu. Niezdarnie upadła na kolano.

— Gdzie są… — wrzasnął Greg, lecz jego słowa zagłuszył niespodziewany, ogłuszający ryk pary. Otoczył ich dym. Joannie przeszło przez myśl, że może uda się jej uciec, lecz gdy spróbowała, Greg chwycił ją za nadgarstek, a drugą ręką złapał jej sweter.

Szarpnął nią gwałtownie, stawiając na nogi.

— Gdzie są składane łodzie? — usiłował przekrzyczeć ryk — Gdzie one są?

— Nad kwaterami oficerskimi. — Wyciągnęła rękę ku dziobowi statku. — Tam.

Popchnął ją przed sobą, wykręcając rękę za plecy.

— Pokaż — rozkazał i popchnął ją stanowczo. Przeszli obok komina i pomieszczenia radiotelegrafisty.

— Muszę wysłać wiadomość — oznajmiła Joanna, nie odrywając wzroku od cienkiej linii światła pod drzwiami. — To ważne.

— Najważniejsze to wydostać się z tego statku, zanim pójdzie na dno. — Ponownie ją popchnął.

Joanna pomyślała, że to się nie dzieje naprawdę i że chce, aby Greg zniknął. Jest tylko tworem konfabulacji, metaforą, błędem. Wymyśliłam go, próbując zrozumieć, co się dzieje. Ogarnęła mnie panika, przestałam racjonalnie myśleć. Jego nie ma. Zmarł półtora miesiąca temu. Nie może nikomu nic zrobić. Zacisnęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie jego zwłoki na oddziale nagłych wypadków, lecz cały czas mocno ściskał ją za nadgarstek i brutalnie popychał obok kabiny nawigacyjnej do kwater oficerskich.

— Powinny być tutaj. — Joanna wskazała brodą płaski daszek nad ich głowami.

— Gdzie? — Zerknął do góry. — Jest zbyt ciemno, nic nie widzę.

— Jesteśmy przy kwaterach oficerskich. Łodzie trzymano nad nimi. Nie ma ich tutaj, bo to nie Titanic, tylko…

Wspiął się na leżak, wciąż nie puszczając jej nadgarstka. Pociągnął ją za sobą, na windę kotwiczną. Sięgnął do słupka, naprężył się i puścił jej rękę. Joanna nie zwlekała. Zeskoczyła z windy, z leżaka i popędziła do kabiny radiotelegrafisty.

Drzwi były zamknięte, a po ich zewnętrznej stronie umieszczono dużą kartkę papieru z napisem: „Znasz kogoś w niebezpieczeństwie? Możesz uratować życie”.

Popchnęła drzwi. Oby tylko tam był, żeby wciąż wysyłał sygnał.

Był. Siedział pochylony nad kluczem radiotelegraficznym. Nie miał na sobie płaszcza, a na blond głowie trzymał słuchawki. Palcem gwałtownie przyciskał dźwigienkę klucza. Między biegunami prądnicy rozbłyskiwały iskry. Joanna z ulgą pomyślała, że wciąż nadaje.

— Muszę wysłać wiadomość — oświadczyła, ciężko oddychając. — To ważne.

Jack Phillips nie podniósł oczu i nie przestał nadawać. Uznała, że jej nie słyszy z powodu słuchawek.

— Jack. — Dotknęła jego ramienia. Odwrócił się ze zniecierpliwieniem i ściągnął z jednego ucha głośnik słuchawek. — Panie Phil… — Urwała i wbiła w niego wzrok.

Rozdział 50

„Jesteśmy na 157-337, północ-południe. Nasłuchujcie na 6210”.

Ostatni komunikat radiowy od Amelii Earhart i Freda Noonana


Maisie chciała wiedzieć wszystko.

— Jak zmarła? — spytała Richarda. — W katastrofie?

— Nie — zaprzeczył.

— Zasztyletował ją narkoman na oddziale nagłych wypadków — wytłumaczyła Kit, a Maisie pokiwała głową, jakby potwierdzili, że chodziło o katastrofę. Miała nieco racji. Nieoczekiwana, niezasłużona śmierć. Joanna straciła życie tylko dlatego, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Czym się różniła jej śmierć od tragedii mieszkańców Pompejów, zasypanych przez popiół z Wezuwiusza? Albo od katastrofy pasażerów Lusitanii?

— Dźgnął ją wiele razy? — interesowała się Maisie.

Richard z niepokojem spojrzał na drzwi. Pielęgniarka przybiegła od razu i chciała wiedzieć, co się dzieje.

— Dziwnie się czułam — wyjaśniła bez zająknienia Maisie. — Ale kiedy odwiedził mnie doktor Wright i pani Gardiner, od razu mi się poprawiło.

Nie kłamała. Nawet wyglądała lepiej, choć Richard nie potrafił zrozumieć, co się w niej zmieniło. Wciąż miała podkrążone oczy, bladosine usta, ale odzyskała mocny głos i zachowywała się energiczniej.

— Ratował ją zespół reanimacyjny? — dopytywała się. — zastosowano elektrody?

— Lekarze zrobili wszystko, aby ją uratować — odparł Richard. Przy specjalistce takiej jak Maisie nie musiał stosować określeń zrozumiałych dla laików. — Nóż przeciął aortę. Zmarła w wyniku ostrego krwotoku.

Maisie skinęła z powagą.

— A co się stało z napastnikiem?

— Ochroniarz go zabił — wyjaśniła Kit.

— To dobrze. — Maisie odchyliła się na poduszkach i znowu usiadła. — Mówiliście, że pani Joanna odkryła coś ważnego. Co takiego?

— Nie wiemy. — Richard opowiedział, jak Joanna rozmawiała z panem Wojakowskim o czymś ważnym, co ma do przekazania, i o tym, co chciała powiedzieć, umierając.

— Czy to dotyczyło Titanica?

— Dlaczego tak uważasz? — Richard spojrzał na Kit stojącą po drugiej stronie łóżka.

— Dużo mnie pytała o Titanica. Chodziło o wiadomość radiotelegraficzną?

— Dlaczego? — Richard bał się spytać o cokolwiek więcej.

— Gdy ostatnio do mnie przyszła, chciała, żebym znalazła wiadomości radiotelegraficzne z Titanica.

— Kiedy to było? — Richard chciał dodać, że Joanna zmarła czternastego, lecz przypomniał sobie jej słowa: „Nie sugeruj odpowiedzi”.

— Hm. — Maisie zmarszczyła brwi w zamyśleniu. — Prosiła o znalezienie wiadomości, a zajęło mi to dużo czasu, bo mama często do mnie przychodziła i dwa razy miałam migotanie przedsionków, więc zrobiono mi sporo badań. A potem przyszła, żeby się dowiedzieć, czy na Titanicu był ogród, i musiałam to sprawdzić…

— Ogród? — odezwała się Kit. — Joanna sporządziła listę odniesień do ogrodów pojawiających się w relacjach jej pacjentów — wyjaśniła Richardowi.

— A był tam jakiś ogród? — Richard zwrócił się do Maisie.

— Coś w tym stylu. W jednej z moich książek jest zdjęcie kawiarni Verandah, która wyglądała jak ogród. Były tam kwiaty, winorośl i tak dalej. Zadzwoniłam, żeby jej o tym powiedzieć i żeby przyszła, bo przygotowałam już listę wiadomości radiotelgraficznych.

— Czy tego samego dnia spytała cię o ogród?

— Nie, to się stało dzień wcześniej, a kiedy do niej zadzwoniłam, odparła, że nie może przyjść, bo jest zajęta. Obiecała, że wpadnie później, ale nie wpadła. Sądziłam, że zapomniała, ale ona pamiętała. — Maisie popatrzyła na Richarda. — Niezbyt dobrze pamiętam, którego to się stało. Możecie spytać siostrę Barbarę. Założę się, że wam powie.

Nic było potrzeby. W dniu śmierci Joanna z całą pewnością nie widziała się z Maisie. Szukali kogoś innego.

— Maisie, o której do niej dzwoniłaś? — spytał Richard.

— Zaraz po tym, jak mama poszła do prawnika. Chyba dziewiątej.

O dziewiątej. Joanna powiedziała Maisie to samo, co wyjaśniła Kit, że jest zajęta i wpadnie do niej później.

— Wiedziałaś, o której Joanna do ciebie przyjdzie? — ciągnął Richard.

— Miała wpaść po lunchu.

— Czyli o której? — zapytała Kit.

— O wpół do dwunastej.

Joanna zamierzała odwiedzić Maisie, lecz tego nie zrobiła. To dowód, że coś się wydarzyło. Tylko co?

— Czy Joanna powiedziała ci, czym jest zajęta?

— Wydaje mi się, że chodziło o radiotelegraficzne wiadomości z Titanica, bo prosiła mnie o ich znalezienie.

Richard i Kit wymienili spojrzenia.

— A mówiła, dlaczego chciałaby to wiedzieć?

Maisie pokręciła przecząco głową.

— Mówiła tylko, żebym je wypisała, więc to zrobiłam. — Sięgnęła do szafki nocnej, a linia na monitorze kontrolującym pracę serca zaczęła gwałtownie podskakiwać.

— Zaraz, ja to zrobię — pośpiesznie odezwała się Kit i obeszła łóżko. Maisie położyła się na poduszce i linia się uspokoiła. Kit otworzyła szufladę. — Nic nie widzę.

— Jest w pudełku z Tajemniczym ogrodem.

Kit wyciągnęła kasetę, zajrzała do środka i wytrząsnęła starannie złożoną kartkę papieru, którą wręczyła Maisie. Dziewczynka ostrożnie ją rozprostowała.

— Więc tak, pierwsza… Wypisałam je w kolejności nadawania — wytłumaczyła. — Pierwszą nadano pięć po dwunastej, a ostatnią dziesięć po drugiej. Statek zatonął dwadzieścia po drugiej. — Urwała, aby odetchnąć. — Pierwsza brzmiała: „CQD”, czyli „alarm dla wszystkich stacji”. — Kolejny oddech. — „MGY” to Titanic. — Oddech. — A potem ich pozycja. — Wręczyła kartkę Richardowi.

Wpatrywał się bez zainteresowania w wiadomość wypisaną drukowanymi literami, dziecięcym charakterem pisma Maisie. „CQD. CQD. MGY41.46N, 50.14W. CQD. MGY”.

— Radiotelegrafista Titanica nie wysyłał SOS jako sygnału alarmowego? — zapytał, czując przypływ nadziei.

— Pani Joanna też mnie o to spytała. Nadawali SOS, ale później. — Pochyliła się i wyciągnęła kartkę z rąk Richarda. — O proszę. — Pokazała palcem. — „MGY SOS” piętnaście po dwunastej.

SOS. Czy Joanna widziała, jak radiotelegrafista wystukiwał jedną z tych wiadomości, i potrzebowała potwierdzenia z zewnątrz? A może starała się znaleźć coś innego, a wskazówka kryła się tutaj, na kartce Maisie? Nie, to niemożliwe. Joanna nie widziała tych zapisków.

— Posłuchaj, Maisie — zaczął Richard. — Czy dzwoniąc do Joanny, powiedziałaś jej o wiadomościach, które znalazłaś?

— Nie. Poinformowałam ją tylko, że je mam. Dwie z nich pokazałam jej wcześniej.

— Które? — Richard oddał dziewczynce listę.

— Tę i tę — pokazała.

— „Przybywajcie szybko. Maszynownia zalana do wysokości kotłów” oraz: „Toniemy. Nic nie słychać z powodu szumu pary”. — Joanna pytała Kit o parę i pożary na Titanicu, które mogły wyjaśniać pojawienie się dymu.

— Pytała cię jeszcze o coś związanego z Titanikiem? — chciała wiedzieć Kit.

— Tak, interesowało ją, czy była tam winda i basen. Ciekawiła ją też Carpathia.

Do pokoju zajrzała starsza wiekiem pielęgniarka.

— Pięć minut minęło — obwieściła.

Richard skinął głową, a Kit wstała.

— Nie możecie jeszcze wychodzić — wykrzyknęła Maisie, a linia na monitorze zaczęła gwałtownie zygzakować. — Nie powiedzieliście, co waszym zdaniem odkryła i jak chcecie to potwierdzić. Bardzo proszę, siostro Lucille — zaapelowała do pielęgniarki. — Jeszcze dwie minuty i odpocznę, obiecuję. — Położyła się posłusznie na poduszkach, jakby chcąc dowieść dobrych intencji. — Wypiję mój preparat wzmacniający.

— No dobrze — odparła pokonana Lucille. — Jeszcze dwie minuty i to wszystko. — Wyszła.

Kiedy tylko zniknęła za progiem, Maisie usiadła.

— A teraz mówcie — zażądała. — Uważacie, że do kogoś poszła i czegoś się od niego dowiedziała, tak? Dlatego do mnie przyszliście. Sądziliście, że wpadła do mnie, zgadza się? Było jednak inaczej. Założę się, że chodzi o jednego z jej pacjentów po doświadczeniach granicznych, więc musimy zacząć od…

— My? — zdumiał się Richard. — Ty nie będziesz nic robić poza odpoczywaniem.

— Ale ja mogę… — Nagle zamilkła i opadła bezwładnie na poduszki.

— Maisie? — zaniepokoił się Richard i spojrzał niepewnie na Kit, która zerknęła na ekran, a potem ponownie na dziewczynkę wpatrującą się w drzwi.

Do pokoju weszła Lucille, trzymając w dłoni małą puszkę ze słomką. Postawiła ją na tacy zawieszonej nad łóżkiem Maisie.

— Do dna — zarządziła.

— Waniliowy? Nie ma pani czekoladowego?

— Do dna — powtórzyła Lucille i wyszła.

— Nie cierpię wanilii — burknęła Maisie i odepchnęła puszkę na bok. — Idę o zakład, że pan Mandrake zna wszystkie osoby po doświadczeniach granicznych. Możemy pójść zapytać…

— Ty nigdzie nie idziesz, Maisie. Nie żartuję. — Richard przybrał ostrzegawczy ton. — Nie zrobisz zupełnie nic. Możesz tylko odpoczywać i nabierać sił przed przyjęciem nowego serca. Sami się dowiemy, z kim rozmawiała Joanna.

— Przecież nic bym nie robiła. — Maisie zwróciła się do Kit — Pytałabym tylko różnych ludzi, którzy do mnie przychodzą, czy widzieli, jak z kimś rozmawiała. Na przykład tego faceta od opróżniania koszy na śmieci. Nie musiałabym wstawać z łóżka. — Popatrzyła na Richarda. — Bardzo proszę. Pani Joanna mówiła, że świetnie zbieram informacje.

Richardowi przyszło do głowy, że Maisie zamierza działać na własną rękę bez względu na to, czy uzyska ich przyzwolenie. Zastanowiło go, jak Joannie się udało utemperować zapędy dziewczynki, i uświadomił sobie, że po prostu skierowała jej energię na wyszukiwanie wiadomości radiotelegraficznych i wysp na Pacyfiku.

— No dobrze — odezwał się, spoglądając na Kit. Skinęła głową. — Możesz nam pomóc, ale obiecaj, że będziesz odpoczywała…

— I zrobisz wszystko, co każą pielęgniarki — dodała Kit.

— Słowo — obiecała pokornie Maisie.

— Mówimy serio — podkreślił Richard. — Możesz tylko zadawać pytania. Nie wolno ci nic robić ani dokądkolwiek chodzić.

— I tak nigdzie by mnie nie puścili — zauważyła z niechęcią, a Richardowi przyszło do głowy, że dziewczynka musi już coś mieć na sumieniu. — Obiecuję. Będę tylko zadawała pytania.

— W porządku — zgodził się Richard. — Interesuje nas czas między jedenastą z minutami a piętnaście po dwunastej.

Maise sięgnęła do szafki nocnej, lecz Kit uprzedziła ją i podała ołówek i notatnik.

— Jedenasta — dwunasta piętnaście — zapisała Maisie. — Czy mam przesłać panu wiadomość na pager, kiedy się czegoś dowiem?

— Lepiej zadzwoń. — Uśmiechnął się. Wyłowił z kieszeni fartucha jedną z wizytówek.

— A jeśli pana nie zastanę?

— Zostawisz wiadomość na sekretarce. Obiecuję, że przyjdę, gdy tylko odsłucham nagranie — dodał, widząc jej sceptyczne spojrzenie. Spojrzał na zegarek.

— Pora na nas — potwierdziła Kit i wstała. — Dwie minuty.


— Nie możecie jeszcze iść. Nie znam pani numeru — zaprotestowała Maisie. — Na wypadek, gdyby sekretarka pana doktora się popsuła.

Mistrzyni opóźniania w akcji. Spisała telefon Kit, a potem Vielle.

Ale nie możesz wydzwaniać na oddział nagłych wypadków — zabronił surowo Richard. — Tam nikt nie ma czasu na pogawędki. Masz telefonować do mnie.

— Dobrze — zgodziła się potulnie.

— A teraz wypij swój preparat i odpocznij. — Skierowali się do drzwi.

— Wiecie, co mi to przypomina? — zdążyła spytać Maisie.

— Co takiego?

— Wszystko jest tak samo, jak na Titanicu. Trzeba było dojść do tego, co się stało z ludźmi, którzy zginęli. Dlatego rozmawiano z innymi osobami i dowiadywano się, co kto robił, kto kogo widział i tak dalej.

Łączenie kolejnych elementów tragedii, mozolne badanie rozmów, wspomnień i ostatnich słów.

— Joanna cię bardzo lubiła. — Richard zwrócił się do Maisie, która z powagą skinęła głową.

— Wiedziałam, że nie wyjechałaby tak po prostu i nie zostawiła mnie.

— Niczego nie potrzebujesz, Maisie? — spytała Kit.

— Nie. Niedługo przyjdzie pani z czasopismami. Chodzi po całym szpitalu i rozdaje ludziom magazyny. Jestem pewna, że mogła spotkać Joannę. Mogłaby pani poprawić mi poduszki, zanim pójdziecie?

Wydostanie się z pokoju zajęło im kolejne pięć minut. Uwolnili się od Maisie dopiero, gdy ponownie przyszła Lucille.

— Miałeś rację — przyznała Kit, kiedy czekali na windę. — To wspaniały dzieciak.

— Dlaczego uznałaś, że powinienem powiedzieć jej o Joannie.

— Wyglądała tak samo, jak wujek Pat, gdy zdiagnozowano jego chorobę. — Zapatrzyła się w zasunięte drzwi. — Są rzeczy gorsze od śmierci.

— Na przykład gdy cię ktoś zawiedzie.

Popatrzyła na niego uważnie.

— Nie zawiedziemy Joanny. Rozszyfrujemy jej wiadomość.

Tylko w jaki sposób? Trzeba poukładać w jedną całość wszystkie informacje i rozmowy. Kit przyniosła listę wzmianek dotyczących ogrodu, które znalazła w relacjach. Poza tym miała przy sobie kartkę zatytułowaną „Nagłe wybudzenia z doświadczeń granicznych”.

— Pochodzi sprzed kilku tygodni, już widziałem tę listę — oświadczył Richard, lecz przyjrzawszy się bliżej, dostrzegł na wydruku nazwisko Amelii Tanaki. Gdy porównał jej relację ze skanami z jej sesji, przypomniał sobie, że samodzielnie się wybudziła, a w jej mózgu pojawiła się theta-asparcyna.

Przejrzał jej wspomnienia, a potem sięgnął po relację pana Sage’a. W jego wypadku opis doświadczeń nie był interesujący, lecz Richard dowiedział się ze skanów, że pacjent dwukrotnie nagle się ocknął i w obydwu wypadkach pojawiła się theta-asparcyna. Nie było jej za to w mózgach pana Pearsalla i pana O’Reirdona.

Richard studiował skany, aż rozbolały go oczy. Potem udał się do zachodniego skrzydła, aby sporządzić plan pozostałych pięter i popytać różne pielęgniarki, jak się dostać na siódme piętro we wschodnim skrzydle albo jaka jest najkrótsza droga na oddział nagłych wypadków. Spisywał uzyskane informacje i zaznaczał trasy na planie.

Jednocześnie uważnie studiował sporządzoną przez Maisie listę wiadomości radiotelegraficznych. Kolejne przekazy stawały się coraz drastyczniejsze, właściwie zmieniły się w opis tragedii i narastającej rozpaczy. „Tkwimy na lodzie”. „Oddajemy łodzie ratunkowe kobietom”. „Potrzebna natychmiastowa pomoc”. „Szybko toniemy”. „SOS. SOS. SOS”.

Gdzieś tutaj kryła się wskazówka. Joanna na pewno miała powody, aby prosić Maisie o znalezienie tych wiadomości, lecz Richard zachowywał się równie biernie, jak statki odpowiadające na SOS Titanica. „Co się z wami dzieje?”, pytał Olympic. Trudno uwierzyć, ale potem jego radiotelegrafista chciał wiedzieć, czy Titanic płynie na południe, na spotkanie z Olympikiem. Frankfurt okazał się tak bezradny, że radiotelegrafista Titanica wystał wiadomość: „Durniu, prowadź nasłuch i trzymaj się od nas z daleka!” Nawet radiowiec Carpathii spytał: „Czy mam powiedzieć dowódcy?” Głupcy bez wyobraźni, wszyscy co do jednego, nie potrafili zrozumieć prostej wiadomości. Zupełnie jak ja, pomyślał.

Zadzwoniła Vielle.

— Znalazłam jeszcze kogoś, kto widział Joannę. Wanda Rosso, radiolog. Mówi, że około wpół do dwunastej spotkała Joannę na trzecim piętrze w zachodnim skrzydle.

— Gdzie dokładnie? — Richard wyświetlił swój komputerowy plan szpitala.

— Wsiadała do windy.

Na trzecim piętrze w zachodnim skrzydle znajdowały się dwa rzędy wind dla pacjentów i dwa dźwigi dla personelu.

— Do której?

— Nie powiedziała — odrzekła Vielle. — Uznałam, że chodzi jej o windę przy łączniku.

— Dopytaj ją. Wiedziała, w którym kierunku zmierzała Joanna?

— Nie mogła sobie przypomnieć. Wydawało się jej, że świeciła się strzałka „dół”, ale nie była pewna. Spytałam ją, czy Joanna sprawiała wrażenie podnieconej lub zadowolonej, ale Wanda nie zwróciła na to uwagi. Spostrzegła tylko, że Joannie się śpieszyło, bo wciąż wpatrywała się w numery pięter i tupała nogą.

Śpieszyła się do zachodniego skrzydła. Tylko dokąd? Na drugim piętrze była ortopedia, mało prawdopodobne, aby coś ją tam sprowadziło. Niżej znajdowały się działy administracyjne. Wanda Rosso nie była pewna, czy przy drzwiach do windy świeciła się strzałka „dół” czy „góra”. Na trzecim była pediatria, a Joanna nie poszła odwiedzić Maisie. Na piątym znajdowała się kardiologia, gdzie często pojawiają się pacjenci po doświadczeniach granicznych, lecz Joanna nie wzięła ze sobą dyktafonu.

— Nie wspomniała, czy Joanna miała notatnik?

— Nie.

— A dowiedziałaś się, co z taśmą? — przypomniał sobie Richard. — Czy ma ją policja?

— Nie — odparła Vielle zmienionym głosem. — Zniszczono jej ubrania.

— Zniszczono? Jesteś pewna? Przecież to materiał dowodowy.

— Nie będzie rozprawy. Podejrzany nie żyje, są naoczni świadkowie, więc nie było potrzeby ich przechowywać.

— Ale na pewno nie zniszczono zawartości kieszeni. Na pewno przekazali ją rodzinie. Może jej siostra ma kasetę. Wiesz co, tak sobie myślałem, że mogły też zostać notatki. Joanna zawsze robiła notatki podczas rozmów z pacjentami, a wiadomo, że nie wzięła dyktafonu. Trzeba poszukać notatnika albo kartki papieru…

— Zniszczono wszystko. — Vielle nie miała żadnych wątpliwości. — Zapakowano do pojemnika na skażone przedmioty i wywieziono.

— Pojemnika na skażone przedmioty? — Dopiero po chwili uświadomił sobie, co stara się przekazać mu Vielle, nie nazywając rzeczy po imieniu. Odzież Joanny była przesiąknięta krwią, podobnie jak cała zawartość jej kieszeni. Wszystko uległo całkowitemu i nieodwracalnemu zniszczeniu.

— Przykro mi — powiedziała cicho Vielle. — Wciąż nie znalazłam taksówkarza, ale mam kilka tropów. Zadzwonię do ciebie, gdy tylko się czegoś dowiem.

— W porządku. — Richard wrócił do lektury Titanica, sprawdzając w indeksie hasła: „restauracja A La Carte”, „sala gimnastyczna”, „salon jadalniany pierwszej klasy”. Jim Farrell, młody emigrant z Irlandii, zajął się czterema dziewczynkami, powierzonymi jego opiece. Przeprowadził je z kabin najniższej klasy przez salon jadalniany pierwszej klasy i labirynt przejść, pokładów i klatek schodowych, docierając na pokład łodziowy, a potem się wycofał, nie mogąc się schronić na szalupie.

Richard zajrzał pod „pokład łodziowy”. Archibald Butt, pułkownik Gracie oraz hazardzista J.H. Rogers ładowali ludzi na kolejne łodzie, podrzucając na ich przeładowane pokłady niemowlęta i dzieci.

Zdziwiło go, że Maisie jeszcze nie zadzwoniła. Nie sądził, aby udało się jej znaleźć coś, czego bezskutecznie poszukiwała Vielle i jej znajomi ze szpitala, lecz myślał, że będzie telefonowała bez przerwy. Dziewczynka nie nagrała się na sekretarkę i nie otrzymał żadnych wiadomości na pager. Zastanowił się, czy na pewno nic jej nie jest. Wiadomość o śmierci Joanny przyjęła spokojnie, ale dzieci często zachowują się w trudny do przewidzenia sposób. z początku mogła sobie nie uświadamiać tragedii.

Do następnego popołudnia Maisie wciąż jeszcze nie zadzwoniła, więc Richard poszedł sprawdzić, co się z nią dzieje. Nie zastał jej w łóżku — wyszła na echokardiogram, lecz pielęgniarka (nie ta, która przegoniła ich z pokoju) zapewniła go, że dziewczynka ma się dobrze.

— Od kilku dni jest znacznie weselsza. — Uśmiechnęła się. — Musimy jej uważnie pilnować, żeby nie wstawała z łóżka.

— Mogłaby pani jej powtórzyć, że doktor Wright ją pozdrawia? Wpadnę jeszcze później. — Odszedł kilka kroków w stronę windy i odwrócił się, przybierając odpowiednio zakłopotany wyraz twarzy. — Chciałbym się dostać na oddział nagłych wypadków. Jak tam najszybciej trafić?

Podobne pytanie zadał jeszcze jednej pielęgniarce i dwóm asystentkom, uzyskując kilka zupełnie różnych odpowiedzi, a potem wrócił do laboratorium, żeby nanieść nowe trasy na plan szpitala. Opracował już plan głównego budynku i zachodniego skrzydła, a także czterech najwyższych pięter wschodniego skrzydła. Plan powoli stawał się równie zawiły i nieczytelny jak skany.

Joanna wyszła z gabinetu i zeszła na pierwsze piętro w zachodnim skrzydle, a potem dotarła do gabinetu doktor Jamison, aby stamtąd zejść na oddział nagłych wypadków. Richard nie miał pojęcia, co Joanna robiła między jednym a drugim. Nie ulegało wątpliwości tylko to, że nie interesowało jej trzecie piętro w zachodnim skrzydle, gdyż właśnie stamtąd wyruszyła na górę albo na dół. Po opuszczeniu gabinetu zapewne zeszła na trzecie piętro w zachodnim skrzydle i skorzystała z łącznika miedzy budynkami. O ile rzeczywiście wyszła z gabinetu i wcześniej nigdzie indziej nie poszła.

Przez jakiś czas studiował plan, a potem wypisał wszystkie neuromediatory obecne w skanach theta-asparcyny. Usiłował znaleźć między nimi podobieństwa, lecz niczego się nie dopatrzył. Nie wątpił jednak, że jest na dobrym tropie. Joanna zrozumiała znaczenie Titanica, a odpowiedź kryła się gdzieś w skanach, relacjach lub jej doświadczeniach granicznych. Pomyślał, że nie powinien też wykluczać relacji Josepha Leibrechta, i przeczytał zostawiony przez Kit tekst. Leibrecht ujrzał wieloryba, ptaka w klatce i kwitnącą jabłoń.

Richard powrócił do skanów, usiłując ustalić, czy istnieje jakieś podobieństwa między skanami bez theta-asparcyny. Nic nie zauważył. Wyszukał czasopismo, przekazane mu przez doktor Jamison, i przeczytał artykuł o theta-asparcynie. Okazało się, że wyprodukowano jej syntetyczny odpowiednik i właśnie trwały badania mające na celu ustalenie jej funkcji w organizmie.

Richard pomyślał, że theta-asparcyna ma jakiś związek z do świadczeniami granicznymi. Tylko jaki? Czy mimo wszystko pełniła ona funkcję inhibitora? A może jej obecność była ubocznym skutkiem stymulacji płata skroniowego lub oddziaływania acetylocholiny?

Pracował do późnego wieczoru, a zanim poszedł do domu na zasłużony odpoczynek, zadzwonił do Kit, która również nic wpadła na żaden trop.

— Odkrycie Joanny z całą pewnością ma związek z Titanikiem — wyjaśniła zmęczonym głosem. — Wszystkie podkreślone przez nią słowa na to wskazują.

— Czy to pani Lander? — W oddali rozległ się głos pana Briarleya. — Już po raz drugi spóźnia się na lekcję.

— To doktor Wright, wujku — odparła cierpliwie Kit.

— Powiedz jej, że odpowiedzią jest C, lustrzany wizerunek.

— Powtórzę — potwierdziła i zwróciła się do Richarda: — Przepraszam. Chodzi o to, że wszystkie wyrazy, które zaznaczyła — „winda”, „chwała”, „schody” — pojawiają się w jej relacji z Titanica.

— Znalazłaś jakieś podkreślone słowa odnoszące się do przekazów radiotelegraficznych?

— Nie, chociaż słowo „wiadomość” pojawia się w niemal każdej relacji. Muszę kończyć. Maisie się odezwała?

— Jeszcze nie — odparł i wrócił do przeglądania książki o Titanicu, szukając wskazówek. Natknął się jednak wyłącznie na przerażające opisy śmierci urzędników pocztowych, którzy zeszli do ładowni, aby ratować przesyłki, a woda odcięła im drogę ucieczki; pasażerowie najniższych klas byli przetrzymywani pod pokładem, a dwóch członków załogi prowadziło ich małymi grupkami po schodach drugiej klasy na pokład C, przez hol trzeciej klasy i pokład studniowy do przejścia biegnącego do pierwszej klasy, a potem w górę głównych schodów na pokład łodziowy; kapitan Smith płynął do jednej z łodzi z niemowlęciem w rękach i potem znikł.

Maisie nie odezwała się przez dwa kolejne dni. Vielle zadzwoniła, aby powiedzieć, że rozmawiała z Wandą Rosso i chodziło o windy dla pasażerów obok łącznika.

Poza tym Wanda podobno przypomniała sobie, że Joanna z całą pewnością naciskała przycisk „dół”. Akurat, pomyślał Richard, kręcąc głową. Klasyczny przypadek konfabulacji, wypełniania luk w pamięci obrazami innych zdarzeń, innych wind, nie mających żadnego związku z rzeczywistością.

— Nie spotkałaś już nikogo z zachodniego skrzydła, kto widział Joannę?

— Nie miałam okazji poszukać. Wciąż się zajmuję sprawą taksówkarza — odparła i odłożyła słuchawkę.

Richard postanowił, że w takiej sytuacji sam pójdzie i popyta. Na trzecim piętrze zachodniego skrzydła ani na czwartym, ani na piątym nikt nie przypominał sobie Joanny. Jego wyprawa nie okazała się jednak zupełnie bezowocna. Od stycznia czwarte piętro było całkowicie niedostępne z powodu remontu. Tuż przy windzie zawieszono tablicę z informacją, że klinika artretyzmu została tymczasowo przeniesiona na pierwsze piętro gmachu Brightmana.

Wrócił do laboratorium i wprowadził odpowiednie poprawki na planie, zadowolony, że może wyeliminować jedną z możliwości. W ten sposób ograniczył liczbę miejsc, do których Joanna mogła się udać w zachodnim skrzydle. Istniała jeszcze możliwość, że zeszła na pierwsze piętro, aby łącznikiem przedostać się do głównego budynku.

W końcu dał za wygraną i ponownie zajął się skanami. Porównał szereg skanów, w których pojawiła się theta-asparcyna. Usiłował wyszukać podobieństwa między nimi, lecz na żadne nie natrafił. Oznaczało to, że pojawienie się theta-asparcyny było wyłącznie skutkiem ubocznym lub wynikiem przypadkowo rozbłyskujących synaps.

Kit utrzymywała, że odkrycie Joanny z całą pewnością mu jakiś związek z Titanikiem, a zatem odpowiedź kryła się w stosie leżących przed Richardem książek. Sięgnął po Tragiczny koniec Titanica i zajął się lekturą, opierając głowę na ręce.

„Relacje dotyczące osób, które pozostały na pokładzie po odpłynięciu ostatnich łodzi, są oczywiście przybliżone”, czytał. „Wszyscy się jednak zgadzają, że nie wybuchła panika. Mężczyźni wychylali się za reling lub siedzieli na leżakach, paląc i tocząc ciche rozmowy. Ojciec Thomas Byles chodził pośród pasażerów najniższych klas, modląc się i udzielając rozgrzeszenia. Pokład wkrótce znacznie się przechylił, a światła przygasły, nabierając czerwonawej barwy…”

Richard zatrzasnął książkę i powrócił do nużącej analizy skanów. Sporządził wykresy poziomu kortyzolu i acetylocholiny, a potem odszukał w Internecie informacje o theta-asparcynie. Natrafił na zaledwie dwa artykuły. Pierwszy był studium obecności tej substancji w sercach pacjentów, którzy…

Rozległo się pukanie do drzwi. Richard się odwrócił, spodziewając się ujrzeć Kit lub Vielle, lecz na progu stanęła kobieta w różowej garsonce i na wysokich obcasach. Zastanowił się, czy to zbytnio spóźniona pani Haighton, przybywająca na pierwszą sesję.

— Doktor Wright? — spytała kobieta. — Nazywam się Nellis, jestem matką Maisie.

Wspaniale, tylko tego brakowało, pomyślał z rezygnacją. Doigrałem się. Nie było potrzeby informować Maisie o śmierci Joanny. Dziewczynka powinna słyszeć tylko dobre, radosne wiadomości. Pozytywne myślenie jest dla niej wyjątkowo ważne.

— Córka wiele mi o panu opowiadała. Jestem panu wdzięczna za czas, który pan poświęca na wizyty u niej. Tutaj, w szpitalu, ogromnie trudno mi poprawić jej samopoczucie, a pańskie odwiedziny wpłynęły na nią niesłychanie korzystnie.

— Lubię Maisie — odparł niepewnie. — To fantastyczne dziecko.

Pani Nellis pokiwała głową. Wciąż się uśmiechała, lecz na jej twarzy dało się zauważyć napięcie.

— Wszystko z nią w porządku, prawda? — zaniepokoił się. — Nic się jej nie stało?

— Nie, skądże. Czuje się rewelacyjnie. Ten nowy inhibitor konwertazy angiotensyny, który przyjmuje, świetnie na nią wpływa. Maisie powiedziała mi, że jest pan neurologiem i zajmuje się badaniami naukowymi.

Richard był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że Maisie wie o nim cokolwiek poza tym, że był przyjacielem Joanny. Zresztą do czego zmierzała pani Nellis? Jeśli chciała wygłosić wykład o jego niestosownym gadulstwie, wolałby, aby przestała się uśmiechać i przeszła do rzeczy.

— Wszystko się zgadza — potwierdził. — Interesują mnie doświadczenia graniczne — dodał, aby łatwiej jej było zacząć.

— Właśnie tak mi powiedziano. Jak rozumiem, wierzy pan, że doświadczenia graniczne mogą być pewnego rodzaju mechanizmem przetrwania. Poza tym wnioskuję, że ma pan nadzieję wykorzystać swoje badania do opracowania techniki reanimowania pacjentów w stanie śmierci klinicznej, stworzenia nowej metody przywracania im przytomności.

Kto jej to wszystko powiedział? Joanna nigdy nie zdecydowałaby się na poinformowanie pani Nellis o takich szczegółach, zwłaszcza że znała jej niepoprawny optymizm. Maisie również nie wyjaśniłaby tego mamie. Mandrake? Mało prawdopodobne. Więc kto? Tish? Jeden z badanych? Zresztą to nie miało znaczenia. Musiał zakończyć rozmowę, zanim będzie za późno.

— Pani Nellis, moje badania są w fazie początkowej. Nie ustaliłem nawet, czym są doświadczenia graniczne ani co je wywołuje, nie mówiąc już o tym, jak przebiegają.

— Kiedy jednak dowie się pan czegoś bliższego na ich temat i kiedy opracuje pan zasady leczenia, pojawi się możliwość pomocy pacjentom po śmierci klinicznej. Takim jak Maisie.

— Nie. Pani Nellis… — zaczął, czując się tak, jakby usiłował zatrzymać odjeżdżający pociąg. — Kiedyś, w odległej przyszłości, zebrane przez nas informacje mogą znaleźć praktyczne zastosowanie, lecz na czym ono będzie polegało, a nawet czy w ogóle…

— Rozumiem — przerwała. — Zdaję sobie sprawę z czasochłonności medycznych prac badawczych i niemożności wyciągnięcia ostatecznych wniosków przed ich zakończeniem. Wiem jednak, że w medycynie stale pojawiają się przełomowe odkrycia. Wystarczy wspomnieć penicylinę. Albo klonowanie. Codziennie opracowywane są nowe formy leczenia.

To nie uciekający pociąg, tylko wyrzut materiałów piroklastycznych, uznał Richard, wyobrażając sobie zdjęcie Maisie na Górze Świętej Heleny oraz ciemną chmurę pyłu i odłamków skalnych, osuwającą się coraz niżej i niszczącą wszystko na swojej drodze. Zastanowił się, czy to możliwe, że właśnie stąd się wywodzi zainteresowanie Maisie katastrofami.

— Nawet gdyby doszło do przełomu w rozumieniu doświadczeń granicznych — tłumaczył, pojmując jałowość swoich wysiłków — niekoniecznie przełożyłoby się to na możliwość zastosowania w medycynie. Zakładając z kolei, że taka ewentualność wchodzi w grę, należałoby przeprowadzić liczne eksperymenty, badania, próby kliniczne…

— Rozumiem — przytaknęła pani Nellis.

Pomyślał, że to nieprawda, że mama Maisie wcale nie pojmuje jego słów.

— Nawet gdyby opracowano nową terapię, która na razie nie istnieje, należałoby uzyskać zgodę dyrekcji szpitala i wystąpić o zezwolenie od rady badawczej…

— Wiem, że nie obejdzie się bez przeszkód. Kiedy do badań klinicznych skierowano amiodipril, wciągnięcie Maisie na listę osób oczekujących trwało miesiącami, ale mój prawnik jest bardzo dobry w pokonywaniu przeszkód.

Wyobrażam sobie, skomentował w myślach.

— Właśnie dlatego wciągnięcie Maisie do pańskiego projektu jest sprawą najwyższej wagi. Dzięki temu wszelkie problemy będzie można rozwiązać zawczasu. Oczywiście, wszystko to, co mówię, to tylko dodatkowe środki ostrożności, Maisie bowiem świetnie sobie radzi na inhibitorze konwertazy angiotensyny. Jej stan jest stabilny, być może nie potrzebuje już żadnego dodatkowego leczenia. Na wszelki wypadek chciałabym jednak, aby wszystko było przygotowane. Właśnie dlatego przyszłam do pana od razu po tym, jak Maisie powiedziała mi o pańskim sposobie leczenia pacjentów w stanie śmierci klinicznej. Jeśli Maisie znajdzie się wśród osób uczestniczących w tych badaniach, będzie zaaprobowana przez pana przełożonych, a wszelkie dokumenty gotowe, gdy terapia stanie się dostępna. W ten sposób unikniemy wszelkich niepotrzebnych opóźnień w skierowaniu Maisie do leczenia.

Richard przestał słuchać w chwili, gdy pani Nellis wyznała, swoje informacje uzyskała od Maisie.

Maisie powiedziała coś takiego swojej mamie? Oświadczyła, że Richard potrafi przywracać życie umarłym? Skąd jej przyszedł do głowy tak niedorzeczny pomysł? Jedyną osobą, z którą dziewczynka kiedykolwiek rozmawiała na ten temat, była Joanna, a ona przecież nigdy jej nie okłamywała. Na pewno nie obudziłaby w niej złudnych nadziei.

Zresztą nawet gdyby powiedziała Maisie o rzekomym istnieniu cudownego leku (w co Richard absolutnie nie wierzył), Maisie by w to nie uwierzyła. Przecież to właśnie ona nosiła identyfikator na szyi, aby w wypadku jej śmierci można było rozpoznać zwłoki. Jeśli tragedia Hindenburga, pożar cyrku w Hartford i katastrofa Lusitanii czegokolwiek Maisie nauczyły, to tego, że nie ma czegoś takiego jak cudowne ocalenie w ostatniej chwili. Jej matka mogła wierzyć w cuda, lecz Maisie myślała trzeźwiej. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, dziewczynka na pewno nie powiedziałaby tego właśnie mamie.

Według słów Joanny, Maisie nie zwierzała się matce. Ukrywała przed nią książki, nie zdradzała się z zainteresowaniem katastrofami, nie powiedziała jej nawet, że od Richarda dowiedziała się o śmierci Joanny. Pani Nellis dopuszczała wyłącznie optymistyczne rozmowy, nie pozwalając córce nawet wspominać o śmierci klinicznej. Musiało się wydarzyć coś nieoczekiwanego. Być może Maisie przypadkowo wymieniła nazwisko Richarda, a potem usiłowała zamaskować fakt, że poinformował ją o morderstwie, i wspomniała coś na temat jego badań. W rezultacie jej matka wyobraziła sobie, że Richard znalazł się o krok od odkrycia cudownej terapii.

— Będzie pan potrzebował odpis jej historii choroby — zadecydowała pani Nellis. — Przyniosę z archiwum podanie o dołączenie Maisie do programu badawczego. Bardzo się jej to spodoba. Była niezwykle podekscytowana, opowiadając mi o pańskiej pracy. Niebezpieczeństwo ponownego zapadnięcia w stan śmierci klinicznej bardzo ją przeraża. Zapewniłam ją, że lekarze nie dopuszczą, aby stało się jej cokolwiek złego, ale i tak się ogromnie boi.

Richard pomyślał, że przecież wcześniej dwukrotnie przeżywała śmierć kliniczną i nie wywarło to na niej większego wrażenia. Poza tym wiedziała o przeszczepie, kiedy odwiedził ją z Kit, i wcale nie wydawała się przestraszona. Myślała wyłącznie o tym, jak im pomóc w poszukiwaniach miejsca, do którego udała się Joanna.

— Oczywiście jestem świadoma ogromnego popytu, jaki będzie towarzyszył pojawieniu się lekarstwa na śmierć kliniczną. Wielu pacjentów z całą pewnością zgłosi się do pana na terapię. Także z tego powodu chciałabym dołączyć córkę do projektu badawczego na tak wczesnym etapie. Porozmawiam z prawnikiem o przygotowaniu odpowiedniego zezwolenia na dołączenie do badań osoby niepełnoletniej. Jestem już umówiona z moim adwokatem. Zamierzam spytać go o wszelkie inne potencjalne przeszkody natury formalnej.

Dlaczego Maisie jej o tym powiedziała? Musiała wiedzieć, że nawet przypadkowa wzmianka o możliwości opracowania odpowiedniej terapii zostanie przez jej matkę odebrana jako odkrycie przełomowego sposobu leczenia. Więc skąd u Maisie pomysł podjęcia tego tematu w rozmowie z mamą? Nie ulega wątpliwości, że dziewczynka świetnie zdawała sobie sprawę z konsekwencji swoich słów i przewidziała, ze pani Nellis wpadnie do jego laboratorium i zażąda od niego…

Otóż to. Właśnie dlatego Maisie o tym powiedziała. Chciała, żeby jej mama się tutaj zjawiła, i nalegała, aby udał się na spotkanie z córką. Maisie się dowiedziała, dokąd poszła Joanna, i w ten sposób chciała go o tym poinformować. Tylko dlaczego po prostu nie zadzwoniła? Albo nie zawiadomiła go przez pager?

— Zanim podejmę jakiekolwiek decyzje dotyczące moich badań, muszę porozmawiać z Maisie — oświadczył.

— Oczywiście. Zawiadomię oddział intensywnej opieki kardiologicznej. Maisie nie ma telefonu w pokoju, ale powiem pielęgniarce, żeby pozwoliła panu spotkać się z nią.

A zatem Maisie nie może korzystać z telefonu. Nie miała jak przekazać mu wiadomości, więc skontaktowała się z nim w ten sposób.

— Jeśli napotka pan jakiekolwiek przeszkody, proszę powiedzieć personelowi oddziału, aby skomunikowali się ze mną. Zresztą zaraz pójdę i dopiszę pana do listy gości. Po spotkaniu z prawnikiem porozmawiam w archiwum o procedurze składania odpowiednich podań. A teraz nie będę już dłużej przeszkadzała panu w pracy badawczej. Nie wątpię, że przełom jest bliski! — Uśmiechnęła się promiennie i wyszła.

Kiedy usłyszał dzwonek windy, chwycił fartuch z identyfikatorem, wziął pod pachę oficjalnie wyglądającą teczkę i wyruszył na oddział intensywnej opieki kardiologicznej. Poszedł schodami na szóste piętro i pokonał łącznik, myśląc, że opłacało się poświęcić tyle godzin na sporządzenie planu szpitala. Teraz mógł w pięć minut dotrzeć do każdego miejsca w budynku.

Zbiegł schodami na piąte piętro, a potem korytarzem na oddział. Przy drzwiach stał strażnik, który zerknął na identyfikator Richarda i uśmiechnął się ze zrozumieniem. Richard prędko minął hol i dotarł do pokoju Maisie. Pielęgniarka siedząca za biurkiem przed drzwiami wstała na jego widok.

— Czym mogę służyć? — spytała, stając na progu.

— Nazywam się Wright. Przyszedłem porozmawiać z Maisie Nellis.

— Ach, tak, pani Nellis wspomniała, że pan się zjawi. — Odsunęła się od drzwi. Maisie leżała na poduszkach i oglądała telewizję. — Doktor Wright chciałby zamienić z tobą kilka słów — zwróciła się do niej pielęgniarka, następnie podeszła do kroplówki i wcisnęła przycisk na stojaku.

— Dzień dobry — przywitała się apatycznie Maisie i ponownie zajęła się oglądaniem filmu. Richard się zaniepokoił. Może się mylę i ona nie ma dla mnie żadnej wiadomości? Uważnie przyjrzał się dziewczynce. A jeśli wszystko sobie wymyśliłem?

Pielęgniarka poprawiła przewód kroplówki, ponownie wcisnęła przycisk i wyszła, zostawiając drzwi lekko uchylone.

— Najwyższy czas — oznajmiła Maisie, siadając na łóżku. — Dlaczego tak długo pan nie przychodził?

Rozdział 51

„Bliżej Ciebie, Panie”.

Ostatnie słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya, wypowiedziane po postrzeleniu go przez zamachowca


Joanna wpatrywała się w jasne włosy radiotelegrafisty i w jego młodą, szczerą twarz. Pamiętała ją, roześmianą, z fotografii w bibliotece pana Briarleya.

— Jesteś narzeczonym Kit — zdumiała się.

— Znasz Kit? — Kevin ściągnął słuchawki. — Nie ma jej tutaj, prawda? — Wstał i złapał Joannę za ramiona. — Nie mów mi, że ona tu jest.

— Nie, skąd — pośpiesznie wyjaśniła Joanna. — Nic się jej nie stało. Ona… — Jednak Kevin jej nie słuchał, usiadł i znowu nadawał.

— Muszę jej przekazać wiadomość — oznajmił, wystukując kolejne znaki. — Chcę ją przeprosić. To moja wina. Nie spojrzałem, dokąd idę.

— To tak jak ja — dodała Joanna.

— Chciałbym, aby wiedziała, że ją kocham. — Niezmordowanie wystukiwał litery. — Nie powiedziałem jej tego. Nawet się nie pożegnałem. — Podniósł słuchawki i przyłożył jeden głośnik do ucha. — Nikt nie odpowiada. Jest za daleko.

— Nieprawda. — Joanna uklękła obok i położyła rękę na jego ramieniu. — Wiadomość dotarła. Ona wie, że ją kochałeś, i rozumie, dlaczego nie mogłeś się pożegnać.

— Nic jej nie będzie? — zaniepokoił się. — Zostawiłem ją zupełnie samą.

— Nie jest sama. Ma Vielle, Richarda.

— Richarda? — powtórzył, a jego twarz przeszył bolesny skurcz. — Bałem się, że będzie samotna — wyjaśnił przygnębiony. — Sądziłem, że jest zbyt daleko, aby odebrać wiadomość. — Odłożył słuchawki na stole.

— Była wystarczająco blisko. — Joanna wciąż klęczała. — Wciąż jest. Ja też muszę przekazać wiadomość. To ważne. Proszę.

Skinął głową i położył palec na kluczu.

— Co mam nadać?

Żegnaj, pomyślała. Przepraszam. Kocham cię. Zerknęła na iskrę. Drgała, coraz ciemniejsza.

— Przekaż Richardowi, że doświadczenia graniczne to sygnał alarmowy, wysyłany przez mózg do wszystkich układów ciała. Powtórz mu, że… — Nie dokończyła, bo ktoś gwałtownym szarpnięciem postawił ją na nogi.

— Nie znalazłem tam żadnych składanych łodzi — warknął Greg, ściskając jej ramiona. — Gdzie one są? — Potrząsnął nią.

— Gdzie one są?

— Nic nie rozumiesz. — Joanna spojrzała niespokojnie na Kevina. — Muszę wysłać…

Greg puścił ją i złapał Kevina za rękę.

— Radiotelegraf! — wykrzyknął. — Wysyłasz SOS! Statki już płyną, aby nas uratować, zgadza się? Płyną?

Kevin pokręcił głową.

— Carpathia się zbliża, ale jest pięćdziesiąt osiem mil stąd. Ona jest za daleko. Nie zjawi się tutaj na czas.

Joanna odetchnęła głęboko.

— Co to znaczy: nie zjawi się tutaj na czas? — wykrzyknął Greg, a Joanna wreszcie zrozumiała, co słyszała w jego głosie na oddziale nagłych wypadków — niedowierzanie i furię. — Pięćdziesiąt osiem? — Greg gwałtownym ruchem uniósł Kevina i obrócił go w swoją stronę. — Na pewno coś płynie bliżej. Z kim jeszcze masz kontakt?

— Z Virginian, Olympic, Mount Temple, ale żaden z nich nie jest wystarczająco blisko. Olympic płynie przeszło pięćset mil stąd.

— Więc skontaktuj się z kimś innym. — Greg wepchnął radiolelegrafistę z powrotem na krzesło. — Z kimś bliżej. Co z tym statkiem, którego światła wszyscy widzieli?

— Nie odpowiada.

— Musi. — Greg przycisnął rękę Kevina do klucza. — Nadawaj. SOS. SOS.

Kevin zerknął na Joannę, pochylił się i powrócił do wystukiwania wiadomości. Kropka, kropka, kropka. Kreska, kreska, kreska. Nad jego głową rozbłysła iskra, zamigotała, znikła i ponownie rozbłysła.

Gaśnie, pomyślała Joanna i wepchnęła się między mężczyzn.

— Nie! Za późno na wzywanie pomocy. Przekaż Richardowi, że to SOS, niech wie, że doświadczenia graniczne pani Troudtheim to klucz.

— Nadawaj SOS! — ryknął Greg, zaciskając dłoń na nadgarstku Joanny. — A ty mi pokażesz, gdzie są kamizelki ratunkowe.

— Musisz nadać wiadomość dla Richarda — zawołała do Kevina. — Niech wie, że to szyfr, a neuromediatory… — Nie dokończyła. Greg wypchnął ją z kabiny radiotelegrafisty na pokład.

— Gdzie kamizelki? — warknął. — Musimy zostać na powierzchni, dopóki nie dotrze tu jakiś statek. Gdzie je trzymali?

— Nie wiem — odparła bezradnie, odwracając wzrok ku drzwiom kabiny. Bił spoza nich blask, złoty i spokojny, a w jego świetle siedział Kevin, pochylając jasną głowę nad kluczem radiotelegraficznym. Wyżej rozbłyskiwała iskra przypominająca aureolę. Błagam, prześlij wiadomość, myślała Joanna.

— Gdzie je trzymali? — Palce Grega wbiły się boleśnie w jej nadgarstki.

— W schowku obok kwater oficerskich — wyjaśniła wreszcie. — Ale to nic nie da. Nikt nie płynie na ratunek… — Greg popchnął ją brutalnie w stronę dziobu. Przechył pokładu się pogłębiał. Joanna usłyszała z przodu ciche chlupanie, jakby wody albo krwi.

— Pokażesz mi, gdzie jest ten schowek… „Chcę widzieć, co robię!” — mówił rezydent, a Joanna odsunęła się od nożyczek, bojąc się, że to nóż, nóż! Vielle powiedziała: „ Wytrzymaj kotku. Zamknij oczy”. Światła zgasły, pomieszczenie nagle wypełniły ciemności, a potem gdzieś otworzyły się drzwi, zza których wylało się światło i śpiew „ Sto lat!”, świeczki na torcie płonęły jaskrawo. a jej ojciec powiedział: „Zdmuchnij je!”, pochyliła się, nadęła policzki, dmuchnęła, świeczki zamigotały czerwienią i zgasły, lampy na pokładzie ściemniały, rozjarzyły się na czerwono i znowu pojaśniały, lecz nie tak mocno, wcale nie tak mocno.

Joanna rozpłaszczyła się na stalowym schowku.

— Co to było? — spytał Greg, dłońmi i kolanami opierając się o reling. — Co się dzieje? — Jego głos drżał ze strachu.

Joanna wstała.

— Rozpada się obraz ujednolicający — wyjaśniła. — Synapsy chaotycznie rozbłyskują.

— Musimy włożyć kamizelki! — Greg zerwał się na równe nogi, otworzył schowek, wyciągnął kamizelkę ratunkową i wyciągnął ją w stronę Joanny. — Opuszczamy statek!

Wpatrywała się w niego spokojnie.

— Nie możemy.

Rzucił kamizelkę pod jej nogi, sięgnął po następną i zaczął ją wkładać.

— Czemu? — spytał, usiłując prawidłowo zawiązać sznurki.

Spojrzała na niego z litością.

— Bo to my jesteśmy statkiem.

Znieruchomiał z dłońmi wciąż zaciśniętymi na węzłach. Wbił w nią przerażony wzrok.

— Greg, nie żyjesz, tak samo jak ja. Zmarliśmy na oddziale nagłych wypadków. Doznałeś rozległego zawału.

— Codziennie ćwiczę na siłowni — sprzeciwił się.

— To bez znaczenia. Zderzyliśmy się z górą lodową i toniemy, a wszystko to… — Machnęła ręką, pokazując pokład, puste żurawiki, ciemności. — To tylko metafora rzeczywistych zdarzeń, obumieranie neuronów czuciowych, brak łączności synaptycznej. — Biedny, śmiertelnie ranny mózg wbrew sobie łączy wrażenia i obrazy, usiłując zrozumieć śmierć.

Wpatrywał się w nią, nie starając się zamaskować wyrazu rezygnacji na twarzy.

— Załóżmy, że to prawda, a jeśli to prawda, co powinniśmy zrobić? — Ogarnęła go wściekłość.

Dlaczego wszyscy mnie o to pytają, zastanowiła się Joanna. Trzeba wierzyć w Jezusa. Dobrze się sprawować. Nie oszukiwać. Pamiętać to, co ważne. Starać się zapanować nad lękiem.

— Nie wiem — odparła, żałując jego, żałując siebie. — Widzisz, jest za późno, abyśmy się uratowali, lecz wciąż mamy szansę ocalić Maisie. Gdyby tylko udało się nam przekazać wiadomość…

— Maisie?! — wrzasnął z furią i pogardą. — Musimy dbać o własną skórę. Każdy zajmuje się sobą. — Powiązał sznurki w supeł. — Nie ma wystarczająco wielu łodzi ratunkowych, tak? Właśnie dlatego nie chcesz mi powiedzieć, gdzie są, bo się boisz, że zajmę twoje miejsce. Na pewno są pod pokładem, dobrze mówię?

— Nie! Tam jest tylko woda. — I ciemności. I chłopak z nożem. — Nie schodź tam! — Usiłowała go zatrzymać, lecz zdążył ją ominąć i podejść do drzwi. — Greg! — Rzuciła się w pogoń.

Szarpnięciem otworzył drzwi, za którymi krył się mrok, zniszczenie.

— Czekaj! — zawołała Joanna. — Kevin! Panie Briarley! Pomocy! SOS!

Rozległ się odgłos kroków ludzi biegnących od strony rufy.

— Szybciej! — krzyknęła i odwróciła się w ich kierunku. — Musicie mi pomóc. Greg…

Ujrzała niezgrabnego, białego psa o wielkich uszach, pędzącego ku niej po pokładzie i ciągnącego za sobą skórzaną smycz. Joanna pomyślała, że to francuski buldog, ten sam, o którym wspominała Maisie.

— Ej, chodź tu! — przywołała go, lecz zwierzę ją zignorowało i przebiegło obok. W jego oczach widać było panikę typową dla psów usiłujących odnaleźć pana.

— Czekaj! — Joanna pobiegła za nim i chwyciła koniec smyczy. Podniosła psa i mocno go przytuliła. — Już dobrze — uspokajała go. — Wszystko w porządku. — Spojrzał na nią wyłupiastymi brązowymi oczyma, cały czas głośno dysząc. — Nie bój się. Mam…

Rozległ się dźwięk. Joanna podniosła głowę. Na najwyższym stopniu schodów dla załogi stał Greg i wpatrywał się w roztaczające się niżej ciemności. Zszedł stopień niżej.

— Nie idź tam! — wrzasnęła Joanna. Wepchnęła psa pod pachę i podbiegła do drzwi. — Stój! — ryknęła, lecz drzwi już się za nim zamknęły. — Zaczekaj!

Wolną ręką chwyciła gałkę, lecz nie mogła jej przekręcić. Pośpiesznie postawiła psa, owinęła koniec smyczy wokół nadgarstka i ponownie szarpnęła gałkę. Drzwi były zamknięte na klucz.

— Greg! — zawołała. — Otwieraj!

Całym ciężarem ciała naparła na drzwi i popchnęła je.

— Otwórz! — Załomotała w szklane drzwi, krzycząc: „ Co to za bufet?” Uderzone szkło zadrżało, a kartka z napisem „ Czynne od 11.00 do 13.00” się zatrzęsła. Kobieta w środku podniosła wzrok znad miseczek z czerwoną galaretką. „Jeszcze nie ma pierwszej!” Na dowód pokazała zegarek, lecz gdy sama na niego spojrzała, nie wskazywał za dziesięć pierwsza, tylko dwadzieścia po drugiej.

Klęczała, kurczowo ściskając jeden z pustych żurawików po łodziach ratunkowych. Mały buldog kręcił się pod jej nogami, patrzył w górę i drżał. Smycz sunęła za nim po pochyłym pokładzie. Joanna ze zgrozą uświadomiła sobie, że ją puściła. Jak mogła to zrobić?

Dwukrotnie owinęła rzemień wokół nadgarstka i zacisnęła go w pięści. Następnie wzięła psa na ręce i się zachwiała, opierając o reling. Przechył znacznie się pogłębił.

— Muszę znaleźć ci kamizelkę ratunkową — postanowiła i poszła z psem w ramionach. Wdrapywała się po pokładzie, usiłując omijać osuwające się leżaki, klatki na ptaki i wózki reanimacyjne.

Pomyślała, że jest w niewłaściwym skrzydle. Muszę się dostać na pokład łodziowy. Nagle usłyszała muzykę.

— Orkiestra grała na pokładzie łodziowym — przypomniała sobie i skierowała się na górę, ku melodii.

Muzycy zaklinowali fortepian w kącie między głównymi schodami i kominem. Sami stanęli z przodu, przyciskając skrzypce do piersi jak tarcze. Gdy Joanna podeszła bliżej, dyrygent uniósł batutę, muzycy przycisnęli skrzypce brodami, unieśli smyczki i zagrali. Joanna czekała, przyciskając do siebie psa, lecz usłyszała ragtime, żywy, nieregularny.

— To jeszcze nie koniec — wyjaśniła psu, minęła muzyków i przeszła obok holu pierwszej klasy. — Wciąż jeszcze mamy czas, koniec nadejdzie dopiero wtedy, gdy zagrają Bliżej Ciebie, Panie.

Znalazła schowek. Odsunęła przeszkadzającą jej kroplówkę oraz nosze na kółkach przykryte białym prześcieradłem i chwyciła kamizelkę ratunkową. Postawiła psa na białym schowku, aby włożyć mu kamizelkę. Owinęła ją wokół jego kanciastego tułowia i przesunęła przednie łapy przez otwory na ręce. Sięgnęła po zwisające sznurki… „Pójdź, niech cię ujmę!”, pan Briarley zacytował fragment z Makbeta „Nie mam cię, a jednak ciągle cię widzę. Fatalne widziadło!” Ricky Inman odchylił się razem z krzesłem do przodu i do tylu, a Joanna zapatrzyła się w niego zafascynowana, oczekując, aż straci równowagę. „Jestżeś sztyletem tylko wyobraźni? Rozpalonego tylko mózgu tworem?*” [William Shakespeare, Makbet, op. cit.] i Ricky upadł do tylu, po drodze łapiąc się ściany i włącznika światła, a gdy zgasło światło, pan Briarley powiedział: „Otóż to, panie Inman, Zgaszę światło, A potem — zgaszę światło”* [William Shakespeare, Otello, op. cit.], i cała klasa wybuchnęła śmiechem, lecz to nie było śmieszne, zapadła ciemność. Było ciemno”, opowiadała pani Davenport, robiąc długą przerwę między jednym a drugim słowem, a znudzona, zobojętniała Joanna spytała: „Czy może to pani opisać?”, na co pan Briarley odpowiedział: „Słońce nie świeciło i gwiazdy pociemniały”.

Kurczowo trzymała się relingu, połową ciała wychylając się za burtę. Ponownie puściła psa, który rozpłaszczył się u jej stóp, skowycząc i ześlizgując się po stromym pokładzie.

Znowu przycisnęła go do piersi i niepewnie zbliżyła się do kolumny pośrodku pokładu, trzymając się relingu najdłużej, jak mogła. Gdy go puściła, zsunęła się do bezpiecznego słupka z drewna. Lampy pokładowe zupełnie ściemniały, a potem ponownie zajaśniały ciemnoczerwonym kolorem.

— Kora wzrokowa przestaje funkcjonować — powiedziała Joanna i złapała się kolumny. Owinęła smycz wokół nadgarstka, jednocześnie usiłując nie puścić słupa. Wózek reanimacyjny zsunął się tuż obok, nabierając prędkości. Tygrys o czerwono-czarnym futrze, słabo widocznym w gasnącym świetle, dał susa koło Joanny.

Joanna owinęła się smyczą w talii i przywiązała węzłem do psa oraz kolumny.

— W ten sposób cię nie puszczę. Jak w Rozbiciu się okrętu Hesperus — wyjaśniła i pożałowała, że nie ma przy niej pana Briarleya. — „Odciął linę ze złamanego drzewca i przywiązał ją do masztu”* [Henry Wadsworth Longfellow, op. cit.] — wyrecytowała, lecz następną linijkę przypomniała sobie dopiero po chwili. — „A gdy nieżywi byli, rudziki czerwienią zalśniły, poziomek liście zebrały, nad nimi je uroniły”*. [Ibid.]

Statek tracił równowagę, podobnie jak Ricky Inman, zbytnio wychylający się na krześle. Buldog, ściśnięty między jej klatką piersiową i kolumną, popatrzył w górę oszalałym z przerażenia wzrokiem.

— Nie bój się — szepnęła. — To już nie potrwa długo.

Zaczął prószyć śnieg. Duże szarobiałe płatki opadały na pokład jak kwiaty jabłoni, jak popiół. Joanna podniosła wzrok, częściowo spodziewając się ujrzeć wznoszącego się wysoko Wezuwiusza. Ubrany na biało marynarz przebiegł obok niej, ciągnąc za sobą kliny do blokowania kół samolotów.

— Zera na dziewiątej! — wrzeszczał. Orkiestra zamilkła, lecz po chwili ponownie zagrała.

— Już czas — szepnęła Joanna. — Bliżej Ciebie, Panie. — Jednak to nie była ta melodia. — No, nie jest najgorzej. — Usiłowała się uśmiechnąć do psa. — Rozwikłaliśmy tajemnicę ostatniego utworu orkiestry, czy grała Bliżej Ciebie, Panie, czy też Jesień. — Ale to także nie była Jesień. Muzycy wcale nie zagrali hymnu religijnego, tylko Gwiazdy i pasy na zawsze.

— Och, Maisie — mruknęła.

Obok przegalopował wymachujący nożem Apacz. Z żurawików, z relingu i ze schowka zaczęła wypływać woda.

— To najgorsza z możliwych katastrof na świecie — zatkał do mikrofonu reporter, stojący na dachu kwater oficerskich. — To tragiczny wypadek, panie i panowie, wszędzie dym i płomienie! O ludzkości! — Uruchomił się alarm reanimacyjny.

Joanna spojrzała w górę, gdzie wznosiła się rufa statku, zawieszona w ciemnościach. Przycisnęła psa, usiłując osłaniać jego łeb. Światła zgasły, zamrugały ciemną czerwienią, znowu zgasły i znowu się zapaliły. Jak alfabet Morse’a. Jak Lavoisier.

Rozległ się potworny hałas i wszystko zaczęło spadać, leżaki, fortepian, wielkie kominy, skrzypce, indiańskie maczugi, karty do gry, pocztówki, granaty, naczynia, wieczór smakołyków, relacje, treliaże i telegramy. Książki wylatywały z półek, Lustra i labirynty, ABC Titanica, Światło na końcu tunelu. Żurawiki wypadły z mocowań, podobnie jak mechaniczny wielbłąd i urządzenie do ćwiczeń, które teraz bardziej niż kiedykolwiek przypominało gilotynę. Wsporniki upadły, a wraz z nimi telegraf z maszynowni, ustawiony na „stop”, skany, maski na oczy, skróty, arterie, starzy żeglarze, dyktafony, metafory, metalowe identyfikatory, wentylatory, noże, neurony, noc.

Wszystko to z donośnym, ogłuszającym rykiem spadło na Joannę i małego buldoga, a w ostatniej chwili, zanim zniknęli, uświadomiła sobie, że myliła się co do hałasu, który słyszała w przejściu. To nie silniki się zatrzymywały, to nie brzęczał alarm reanimacyjny ani też góra lodowa nie rozrywała burty statku. To jej całe życie waliło się na nią, przytłaczało ją i miażdżyło.

Rozdział 52

„Trzymajcie się”.

Radiotelegraficzna wiadomość ze statku Frankfurt do Titanica


— Usiłuję się z panem skontaktować od środy — wyjaśniła z oburzeniem Maisie, zwracając się do Richarda. Sięgnęła po pilota i wyłączyła dźwięk w filmie Dźwięki muzyki. — Tylko że na tym oddziale nie można mieć telefonów w pokoju, więc trzeba prosić pielęgniarkę dyżurną, która dzwoni w imieniu chorego, wybiera numer i tak dalej, a telefony komórkowe też są niedozwolone ze względu na rozruszniki serca. Ich praca może ulec zakłóceniu i istnieje ryzyko wystąpienia migotania komór i w ogóle — mówiła Maisie, śpiesząc się nieco. — No więc poprosiłam siostrę Lucille o zadzwonienie do pana, a ona spytała po co, a nie mogłam podać prawdziwego powodu, bo mam udawać, że nic nie wiem o pani Joannie. Następnym razem musimy ustalić jakieś hasło rozpoznawcze.

— Dobrze, coś wymyślimy — zgodził się Richard. — Dowiedziałaś się, kogo poszła odwiedzić Joanna?

— Tak. Tak czy owak, powiedziałam jej, że chcę się z panem spotkać, i dodałam, że nie jest pan odwiedzającym, tylko lekarzem, ale i tak nie chciała zadzwonić.

Zamilkła, aby nabrać powietrza. Trochę się zadyszała, lecz po chwili ciągnęła:

— No więc poprosiłam ją, żeby zatelefonowała do pani Sutterly, aby przyniosła mi książki, bo ona nie jest odwiedzającą, a ja potrzebuję książek do odrobienia pracy domowej. Kiedy przyszła, pomyślałam, że dyskretnie wręczę jej kartkę z pańskim numerem telefonu, ale siostra Lucille oświadczyła, że mogą wejść tylko członkowie rodziny. Czuję się jak w więzieniu.

— I poinformowałaś mamę, że odkryłem lekarstwo na śmierć kliniczną? — podsunął Richard.

Maisie skinęła głową.

— Wpadłam na to, kiedy oglądałam Nie wierzcie bliźniaczkom, a dokładnie tę część, w której oszukują mamę. Nic innego nie przyszło mi do głowy — przyznała przepraszająco. — Pomyślałam, że sama pana skłoni do przyjścia, jeśli uzna, że opracował pan sposób na przywracanie do życia pacjentów w stanie śmierci klinicznej. I miałam rację. — Zrobiła poważną minę. — Tak naprawdę wiem, że nie umie pan tego robić. Gniewa się pan?

— Nie. Powinienem był wpaść do ciebie wcześniej, bo nie dzwoniłaś. Odwiedziłem cię dwa dni temu, lecz właśnie zabrano cię na badania.

— Zgadza się, na echokardiogram. Po raz kolejny. Kiedy byłam na dole, cały czas starałam się znaleźć kogoś, kto prześle panu wiadomość na pager, ale nikt mi nie chciał pomóc. Mówili, że pagery służą wyłącznie do przekazywania informacji zawodowych.

— Najważniejsze, że się ze mną skontaktowałaś — podsumował. — I dowiedziałaś się, gdzie była Joanna i z kim rozmawiała.

— To mi sprawiło jeszcze więcej kłopotów niż przekazanie panu wiadomości, bo nigdzie nie mogłam pójść ani do nikogo zadzwonić, a miałam pewność, że jeśli spytam pielęgniarki, zainteresują się, co chcę wiedzieć. Dlatego spytałam Eugene’ a. To ten facet, który przynosi jedzenie. Kiedy leżałam na pediatrii, Eugene też mi podawał posiłki, więc przyszło mi do głowy, że na pewno obsługuje wszystkie piętra i widuje wiele osób.

— I jak, spotkał Joannę? — spytał Richard, usiłując wrócić do tematu.

— Nie. Sporo się namęczyłam, zanim skłoniłam Eugene’a, aby popytał ludzi, czy widzieli panią Joannę. Wcale nie miał na to ochoty. Stwierdził, że pacjenci wciąż go nakłaniają do robienia niedozwolonych rzeczy, takich jak dokładanie dodatkowych ciasteczek na tacę albo przemycanie pizzy i tak dalej, a on może z tego powodu stracić pracę, więc mu wyjaśniłam, że wcale nie chodzi mi o przynoszenie czegokolwiek, tylko popytanie ludzi o pewną sprawę, a ponieważ jestem bardzo chora i będę miała przeszczepiane serce i w ogóle, to jeśli tego dla mnie nie zrobi, to sama zacznę chodzić po ludziach i ich wypytywać, a wtedy pewnie stracę przytomność i trzeba będzie mnie reanimować.

Maisie Machiavelli.

— I wtedy się zgodził?

— Tak jest. Jedna z osób roznoszących tace widziała panią Joannę w zachodnim skrzydle, kiedy szła schodami na czwarte piętro i bardzo się śpieszyła.

Czwarte piętro. Co tam się mieści?

— Skłoniłam Eugene’a do porozmawiania z salowymi z czwartego piętra, lecz nikt inny jej nie zauważył. A potem pomyślałam sobie, że na tym piętrze jest łącznik między budynkami i może pani Joanna właśnie tam zmierzała.

— Skąd wiesz, że na czwartym piętrze jest łącznik?

— Och, tak jakoś. — Maisie bąknęła wymijająco, wbijając wzrok w ekran telewizora. Dzieci von Trapp właśnie wpychały żabę do kieszeni Marii. — Czasami chodzę na badania i takie różne. Zresztą pomyślałam, że może pani Joanna szła do wschodniego skrzydła, więc powiedziałam Eugene’owi, aby popytał wszystkich tamtejszych roznosicieli posiłków, ale nikt jej nie zauważył, więc zastanowiłam się, kto jeszcze oprócz pielęgniarek i osób z tacami zwykle przebywa na korytarzach, na przykład sprzątaczki i kierowcy tych pojazdów do mycia podłogi.

— Czy to od nich wiesz, z kim rozmawiała Joanna?

— Nie. Wracając do tematu, Eugene oświadczył, że jeden z sanitariuszy widział panią Joannę schodzącą na oddział nagłych wypadków, ale to nie miało znaczenia, bo i tak pan wiedział, że tam poszła. Mimo wszystko spisałam jednak jego nazwisko, na wypadek, gdyby chciał pan z nim porozmawiać. — Sięgnęła do nocnej szafki, wyciągnęła złożoną kartkę papieru, przypominającą tę, na której wypisywała wiadomości radiotelegraficzne, i ją rozprostowała. Richard ujrzał dwa nazwiska.

— Bob Yancey — oświadczyła Maisie.

— Czy to drugie nazwisko należy do osoby, z którą rozmawiała Joanna? — Richard wychylił się, aby odczytać pismo dziewczynki.

Maisie ukryła kartkę.

— Zaraz wszystko wyjaśnię. — Złożyła papier. — Więc tak, potem jedna pani na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej dostała migotania komór, miała poczwórny bypass, i przyszedł kapelan, i pomyślałam, że na pewno chodzi do naprawdę chorych ludzi, bo odwiedził mnie, kiedy przeszłam śmierć kliniczną, więc jeśli pani Joanna poszła do kogoś po doświadczeniach granicznych, możliwe, że kapelan ją widział.

Kapelan. No jasne. Richard nawet o nim nie pomyślał.

— I co, kapelan ją widział?

— Zaraz do tego dojdę. — Nie ulegało wątpliwości, że Richard najpierw będzie musiał wysłuchać całej opowieści, w jaki sposób dziewczynka odkryła prawdę, a dopiero potem dowie się tego, co go interesuje. — Zamierzałam poprosić Eugene’a, aby go do mnie zaprosił, lecz kiedy przynieśli jedzenie, okazało się, że Eugene’a zastępuje inny facet, więc spytałam go, gdzie jest Eugene, na co odparł: „Wziął sobie kilka dni wolnego”, strasznie denerwujące, więc powiedziałam: „Chyba go nie wylali, co?”, a on stwierdził: „Nie, i całe szczęście, a ponieważ ja też nie chcę wylecieć, nie proś mnie o bawienie się w detektywa”. I wcale nie słuchał, kiedy powiedziałam, że chciałam tylko porozmawiać z kapelanem, po prostu położył tacę zjedzeniem i wyszedł. Zastanowiłam się, jak skłonić kapelana do odwiedzin. Chciałam powiedzieć pielęgniarce dyżurnej, że nie wiem, co myśleć o niebie i tak dalej, ale uznałam, że powtórzyłaby mojej mamie i zdenerwowała ją. No to postanowiłam udawać migotanie przedsionków, jeśli nic innego nie przyjdzie mi do głowy…

Migotanie przedsionków! Richard pomyślał, że stworzył potwora.

— …ale gdy się tak zastanawiałam, zjawił się facet od pobierania krwi, owinął mi ramię gumową rurką i mówi: „Czy to ty wypytujesz wszystkich o Joannę Lander?”, a ja: „Tak, widział ją pan?”, a on mówi, że spotkał ją w pokoju z tym pacjentem, zna jego nazwisko i numer pokoju i w ogóle, bo musi to zapisywać na tych małych rurkach. — Maisie triumfalnie wręczyła mu kartkę.

Richard rozprostował papier.

— Pokój czterysta osiem — odczytał. — Carl Aspinall.

— Podobno był w śpiączce — oznajmiła Maisie.

Richard poczuł, jak traci nadzieję.

— Co się stało?

Przyjrzał się jej zaciekawionej twarzy. Tak bardzo się starała i odniosła sukces tam, gdzie wszyscy inni doznali porażki. Rozczarowanie jej wydało mu się okrutne, bez względu na to, co Joanna twierdziła na temat konsekwentnego mówienia prawdy.

— Co się stało? — powtórzyła. — To nie o niego chodzi?

— Nie. Wiem już o Carlu. Joanna poprosiła pielęgniarki, aby spisywały wszystkie wypowiadane przez niego słowa. Myślę, że poszła tam porozmawiać właśnie z pielęgniarkami.

— A właśnie że nie! Pani Joanna z nim rozmawiała. Tak powiedział ten facet od krwi. Stwierdził, że bardzo się zdumiał na wieść, że Carl odzyskał przytomność. Pielęgniarki poinformowały go, że właśnie tamtego ranka ocknął się ni stąd, ni zowąd. Wszyscy uznali to za cud.

Ocknął się ze śpiączki i opowiedział Joannie, co widział, przekazał jej jakąś ważną wiadomość, podsunął klucz. Pokój 408. Richard sięgnął po telefon komórkowy i przypomniał sobie, że zostawił go na biurku na zewnątrz.

— Dzięki — oświadczył krótko i podszedł do drzwi. — Muszę z nim porozmawiać.

— Nie ma go w szpitalu — pośpiesznie wyjaśniła Maisie. — Facet od krwi twierdzi, że poszedł do domu. W zeszłym tygodniu.

Będzie musiał skontaktować się z archiwum, aby wyciągnąć stamtąd jego adres. Jeśli mu się nie uda, dogada się z pielęgniarkami.

— Pora na mnie, Maisie. Muszę się dowiedzieć, gdzie on mieszka.

— South Jackson Way trzydzieści trzy czterdzieści osiem — wyrecytowała bez wahania Maisie. — Ale nie zastanie go pan. Pojechał do domku letniskowego w górach.

— Powiedział ci to człowiek od krwi?

— Nie, Eugene. — Wyciągnęła rękę do nocnej szafki i wydobyła kolejną kartkę papieru. — Tu jest opis, jak się tam dostać.

Przeczytał wskazówki. Domek znajdował się tuż pod Timberline.

— Maisie, potrafisz czynić cuda — oznajmił, chowając kartkę do kieszeni. — Jestem ci winien kolejkę. — Ponownie ruszył w stronę drzwi.

— Jeszcze nie może pan wychodzić. Nie wiem, czy mam wciąż szukać ludzi, którzy widzieli panią Joannę.

Richard pomyślał, że nie. Znalazł właściwą osobę. Wszystko świetnie do siebie pasowało. Carl Aspinall ocknął się ze śpiączki i powiedział Joannie coś związanego ze swoimi doświadczeniami granicznymi. Dzięki temu przypomniała sobie coś z własnych przeżyć i uświadomiła sobie, czym są doświadczenia graniczne i jak funkcjonują.

Maisie czekała cierpliwie.

— Już znalazłaś osobę, której szukałem — odparł wreszcie. — Teraz powinnaś wypoczywać. Leż i oglądaj swoją kasetę.

— Nie znoszę Dźwięków muzyki. — Oparła się o poduszki. — Potwornie przesłodzony film. Jedyna ciekawa scena jest wtedy, gdy zakonnice wymyślają podstęp na nazistów, aby uciec.

— Maisie…

— A jeśli to nie tego człowieka pan szuka? Albo jeśli ponownie zapadnie w śpiączkę? Albo umrze?

Dał za wygraną.

— W porządku, szukaj dalej, ale nie proś Eugene’a o nic, za co mógłby wylecieć z roboty. I w żadnym wypadku nie udawaj migotania przedsionków. Wpadnę do ciebie, gdy tylko wrócę ze spotkania z Carlem.

— Zabierze pan panią Kit?

— Nie, czemu ci to przyszło do głowy?

— Jest sympatyczna — wyjaśniła Maisie, wpatrując się w telewizor, gdzie kapitan von Trapp śpiewa Marii. — Pomyślałam tylko, że potrafiłaby zadawać dociekliwe pytania. Koniecznie musi pan przyjść i opowiedzieć mi, co mówił.

— Na pewno to zrobię — potwierdził i wrócił do laboratorium, aby zadzwonić do Carla Aspinalla, lecz w jego domku nic było telefonu. Richard uznał, że na pewno mają przy sobie komórkę. Nie wyjechaliby przecież w góry tydzień po wypisaniu Carla ze szpitala, nie pozostawiając sobie żadnej możliwości skontaktowania się ze światem. Numer telefonu komórkowego państwa Aspinall nie znajdował się jednak w rejestrze.

A zatem Richardowi nie pozostało nic innego, jak tylko jazda w góry. Nie żałował tego, dzwoniąc bowiem, mógł usłyszeć, że pan Aspinall jest zbyt chory na spotkanie. Pani Aspinall mogłaby z powodzeniem zaproponować: „Może w przyszłym tygodniu?” Richard nie mógł już czekać do przyszłego tygodnia, ani nawet do jutra. Był zbyt blisko odkrycia prawdy. Zatelefonował do Kit, chociaż wątpił, czy w tak krótkim czasie uda się jej znaleźć kogoś do opieki nad wujkiem. Mógł za to przynajmniej odebrać od niej wydruki ze słowami Carla. Chciałby rzucić na nie okiem przed rozmową.

Numer Kit był zajęty. Richard spojrzał na zegarek. Minęła druga, a Timberline leżało dobre półtorej godziny drogi od szpitala. Ponownie spróbował zadzwonić do Kit, lecz nadal było zajęte. Trudno, pojedzie bez wydruków.

Zgarnął klucze, podszedł do drzwi i znieruchomiał. Robił dokładnie to samo, co Joanna — wychodził, nie informując nikogo o swoich planach. Zatelefonował do nagłych wypadków i poprosił Vielle do telefonu.

— W tej chwili nie może podejść — odparł stażysta, czy też ktokolwiek, kto podniósł słuchawkę. — Mamy tu straszne zamieszanie. Karambol z udziałem dwudziestu samochodów na I-70. Mgła.

Richard uświadomił sobie, że aby się dostać do Timberline, trzeba jechać I-70 na zachód.

— W którym miejscu?

— Na wschodzie pod Bennett. Mam jej przekazać wiadomość?

— Tak — potwierdził Richard. — Proszę jej powiedzieć, że jadę przeprowadzić rozmowę z Carlem Aspinallem. C-a-r-1-e-m — przeliterował. — Aspinallem. Niech pan jej powtórzy, że zadzwonię, gdy tylko wrócę.

— Nie ma sprawy. Proszę ostrożnie prowadzić.

Richard odłożył słuchawkę i po raz trzeci wystukał numer Kit. Odebrał pan Briarley.

— Kto mówi? — spytał stanowczo.

— Richard Wright. Czy jest Kit?

— Nie żyje. Został zasztyletowany w tawernie w Deptford.

— Wujku, to do mnie — rozległ się głos Kit, a jakaś kobieta dodała:

— Przepraszam, poprosił mnie o filiżankę herbaty i…

Nie słyszał dalszego ciągu wytłumaczenia. Kit przejęła słuchawkę i okazało się, że ma już kogoś do opieki nad chorym.

— Wybierałam się do biblioteki, żeby sprawdzić informacje o pożarach na Titanicu — oznajmiła Kit.

— Co jeszcze mogli ujrzeć? — Richard usłyszał pana Briarleya. — To lustrzane odbicie.

— Na jak długo zamówiłaś opiekunkę?

— Do szóstej. Znalazłeś osobę, którą odwiedziła Joanna, prawda?

— Zgadza się. Chciałbym, żebyś ze mną do niej pojechała. Dasz radę?

— Pewnie!

— Świetnie. Weź ze sobą wydruki wypowiedzi Carla Śpiączki.

— Metafory to nie tylko figura retoryczna — podkreślił pan Briarley.

— Lepiej się pośpieszmy — zadecydowała Kit i podyktowała Richardowi swój adres. — Do zobaczenia za parę minut.

— Są esencją i podstawą naszego sposobu myślenia — ciągnął chory.

Richard się rozłączył, wsunął komórkę do kieszeni i skierował się na parking. Nie zdążył dojść do windy, kiedy zaczepił go młody mężczyzna w garniturze.

— Doktor Wright? — spytał i wyciągnął rękę. — Cieszę się, że pana zastałem. Nazywam się Hughes Dutton z kancelarii Daniels, Dutton i Walsh. Jestem prawnikiem pani Nellis.

Dlaczego nie poszedłem po schodach, zasępił się Richard.

— Przykro mi, ale naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Idę…

— To zajmie tylko chwilę. — Pan Dutton rozpiął marynarkę i wyciągnął notatnik elektroniczny. — Podjąłem się prowadzenia negocjacji w sprawie uzyskania zezwolenia na zastosowanie opracowanego przez pana programu leczenia pacjentów w stanie śmierci klinicznej i chciałbym wyjaśnić kilka drobiazgów. Czy terapię zakwalifikowano jako procedurę medyczną czy lekarstwo?

— Ani jedno, ani drugie — zaprzeczył Richard. — Nie istnieje żadna terapia. Usiłowałem wytłumaczyć to pani Nellis, ale nie słuchała. Moje badania doświadczeń granicznych znajdują się w fazie wstępnej i mają charakter czysto teoretyczny.

— Terapia w fazie przedwstępnej — zapisał prawnik.

Richard pomyślał, że z jego rozmówcą jest równie źle jak z panią Nellis.

— To nie jest faza przedwstępna. Nie istnieje żadna terapia, a nawet gdyby istniała, nikt nie zezwoliłby na jej eksperymentalne zastosowanie na dziecku…

— W standardowych okolicznościach zgodziłbym się z panem, lecz jeśli rzeczone leczenie może być zastosowane wobec pacjenta po śmierci klinicznej, istnieje kilka dopuszczalnych rozwiązań, z których najmniej problematyczne wydaje się uznanie pańskiej terapii za pośmiertną procedurę eksperymentalną.

On mówi o Maisie. Richard zazgrzytał zębami.

— Pora na mnie — oświadczył i ominął prawnika, kierując się do windy. — Muszę się spotkać…

— Pojadę z panem. — Prawnik wychylił się zza pleców Richarda i wcisnął przycisk ze strzałką skierowaną na dół. — Ponieważ pod względem technicznym pacjent jest martwy, można zastosować te same zezwolenia prawne, co w wypadku pobierania organów. — Drzwi się otworzyły. Richard i prawnik weszli do kabiny. — Które piętro?

— Parter — odparł Richard.

— Niestety, Szpital Ogólny Miłosierdzia Bożego nie dopuszcza możliwości przeprowadzania eksperymentów na niedawno zmarłych, ale ze względu na fakt, że z założenia taka polityka ma na celu uniemożliwienie stażystom dokonywania ćwiczeń typu cewnikowanie tętnicy udowej, można twierdzić, że pańska terapia nie podlega istniejącemu zakazowi. Nasza druga opcja to powołanie się na zasadę wykorzystania wszelkich możliwych środków w celu uratowania życia pacjenta.

Drzwi windy otworzyły się na parterze. Prawnik wyszedł za Richardem.

— Pod względem prawnym druga opcja jest ryzykowniejsza, lecz ma tę przewagę nad pierwszą, że procedurę można wdrożyć wcześniej niż po śmierci pacjenta. W tej chwili rozważam wszystkie istniejące możliwości — zakończył i cofnął się do windy, zanim zamknęły się drzwi.

Chwała Bogu. Richard pośpiesznie skierował się do samochodu Przez chwilę się bał, że prawnik zechce się z nim zabrać. Zastanowił się, czy zadzwonić do Kit, aby ją poinformować o spóźnieniu, lecz nie chciał tracić czasu na szukanie telefonu i ewentualną rozmowę z panem Briarleyem, która mogła potrwać dłużej niż jazda do domu Kit, zwłaszcza jeśli warunki na drodze okażą się sprzyjające.

Nie okazały się. Nad miastem unosiła się mgła i samochody poruszały się w żółwim tempie. Kiedy dotarł na miejsce, było dwadzieścia po trzeciej.

Richard obawiał się, że uwolnienie się od pana Briarleya zajmie kolejne pół godziny, lecz Kit wyszła na dwór, jak tylko podjechał pod furtkę. Pod pachą trzymała wydruki.

— Wzięłam telefon komórkowy — stwierdziła, kiedy zjeżdżał z krawężnika. — Więc kto to?

— Nie uwierzysz. — Skręcił na drogę do Evans, pojechał w kierunku Santa Fe i zjechał na I-25, po drodze opowiadając o Carlu Aspinallu. — Musiał jej powiedzieć coś, czego doświadczył w czasie śpiączki. To, co od niego usłyszała, zapewne w połączeniu ze słowami wymamrotanymi przez niego, kiedy nie miał świadomości, pozwoliło Joannie rozwiązać problem.

— Myślisz, że Carl będzie wiedział, co wywarło na Joannie tak wielkie wrażenie?

— Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że Joanna jakoś to skomentowała, wykrzyknęła „Eureka!” i wyjaśniła mu, dlaczego tak się uradowała. Jeśli nie, musimy mieć nadzieję, że sami dostrzeżemy jakąś wskazówkę. Może przeczytasz na głos treść tych wydruków?

Kit skinęła głową i sięgnęła po notatki Joanny. Richard skręcił na I-70 i pojechał na zachód. W pobliżu Golden mgła nieco zrzedła, lecz zgęstniała ponownie, gdy dotarli do podnóża gór. Samochody przed nimi znikły w bieli, podobnie jak skaliste wzniesienia po obydwu stronach drogi. Richard przypomniał sobie o karambolu z udziałem dwudziestu samochodów. Włączył reflektory i zwolnił.

— „…pół…” — odczytała Kit. — „…żeby… (niezrozumiałe)…ogień… robić…” — Podniosła wzrok. — Gdzie jesteśmy? — spytała, spoglądając na spowity mgłą krajobraz.

— Na I-70 i jedziemy w stronę Timberline — odparł Richard, wręczając jej kartkę Maisie z opisem trasy. — Aspinall i jego żona zatrzymali się w domku w górach. Na który zjazd mam skręcić?

Kit sprawdziła notatki.

— Na ten — oznajmiła, pokazując palcem zielony znak, ledwie widoczny w mgle. — A potem na północ autostradą pięćdziesiąt osiem.

Oboje się pochylili, usiłując rozpoznać znaki drogowe i wybrać właściwy skręt na autostradę numer 58. Po chwili Kit ponownie zajęła się odczytywaniem wydruku.

— „…woda… o rety (niezrozumiałe)…dym…” — Urwała, wpatrując się w mgłę.

— Czy to wszystko? — spytał Richard.

— Nie. Zamyśliłam się. Może dym jest wskazówką.

— Wydawało mi się, że nie znalazłaś informacji o jakichkolwiek pożarach na Titanicu, które wybuchły podczas katastrofy.

— O to właśnie chodzi. Wszystko inne, co ujrzała Joanna — urzędnicy pocztowi, wciągający worki z przesyłkami na pokład łodziowy, pasażerowie kręcący się po pokładzie, rakiety — to wszystko okazało się prawdą. Swoje opisy sali gimnastycznej oraz głównych schodów i czytelni mogła zapożyczyć z jednej z książek wujka Pata.

— Ale nie znalazła w nich ani słowa o dymie.

— Ani o dymie, ani o mgle, cokolwiek to było. Dym nie pasuje do reszty. Może Joanna zastanawiała się nad jego znaczeniem i znalazła odpowiedź. Przecież przełomowe odkrycia w nauce wynikają właśnie z tego, że coś nie pasuje do reszty.

— Zgadza się. A może chciała udowodnić, że dym nie pasuje, bo to by dowodziło, że nie widziała prawdziwego Titanica. Możliwe, że właśnie dlatego zadawała ci te wszystkie pytania na temat magazynu pocztowego i salonu jadalnianego pierwszej klasy. Po prostu liczyła na to, że jej opis nie będzie pasował do rzeczywistości.

— Dobrze, tylko dlaczego nie spisała tego, co widziała? Jeśli chciała udowodnić istnienie rozbieżności, powinna była zadbać o ich udokumentowanie. Tymczasem w jej relacjach, zarówno spisanych, jak i nagranych na taśmy, nie ma ani słowa o dymie, pożarze lub mgle. Z kolei wzmianki o nich pojawiają się w relacjach Maisie i pani Schuster. Wydaje mi się, że to dobry trop.

— Za kilka minut się przekonamy — podsumował Richard, pokazując ledwie widoczny znak: „Timberline 13 km”.

Mgła stawała się coraz gęstsza, a droga coraz bardziej się wiła. Richard musiał skoncentrować się wyłącznie na obserwowaniu środkowej linii.

— „…woda…” — odczytała Kit. — „… nie… ciemność…”, a potem dwa słowa ze znakami zapytania „zimno?”, „ciemno?”

— Tunel — odezwał się Richard.

— Tunel? — zdumiała się Kit. — Jak można pomyśleć „tunel”, słysząc „zimno” i „ciemno”?

— Tunel — powtórzył i pokazał palcem. Przed nimi piętrzył się łuk wjazdu do tunelu, zupełnie czarny w gęstej mgle.

— Ach, tunel — zrozumiała Kit i wjechali do środka.

Nie zainstalowano w nim lamp, a zatem musiał być krótki. W dłuższych, takich jak tunel Eisenhowera czy te w kanionie Glenwood, zamontowano złote, sodowe oświetlenie. Ten tunel okazał się zupełnie czarny i mglisty.

„Dlaczego miałabym myśleć o Titanicu, skoro jest tyle możliwości?”, stwierdziła kiedyś Joanna. „Mieszkam w Kolorado, gdzie istnieje mnóstwo górskich tuneli”.

Richard doszedł do wniosku, że miała rację. Taki tunel od razu powinien przychodzić na myśl. Wąski, dający poczucie szybkiego przemieszczania się do przodu, ciemny. Z całą pewnością musiał zakręcać, bo Richard nie widział jego końca, nie dostrzegał światła.

Światło. Nie odniósł wrażenia, że skręca, lecz nagle pojawił się przed nimi oślepiająco jasny wyjazd. Richard aż się skulił na widok jaskrawej bieli.

„Jeden z nich mógłby mi się skojarzyć i byłoby to absolutnie logiczne”, mówiła Joanna, mając na myśli górskie tunele. Wrażenie wydostawania się na światło dziennie, na świeże powietrze, wrażenie przystosowywania się oczu do jasności, do oślepiającego błysku. Richard pomyślał, że jest zbyt jasno, i poczuł niepokój, Dlaczego jest tak jasno?

Kit podniosła dłoń, żeby zasłonić oczy. Wyglądała, jakby się osłaniała przed ciosem. Gdzie się znaleźli? Wyjechali z tunelu i trafili do innego świata. Niebieskie niebo, błyszczący śnieg i białe, porośnięte sosnami zbocza.

— Co się stało z mgłą? — zdumiała się Kit.

— Pewnie wjechaliśmy powyżej jej poziomu — zadecydował Richard, chociaż nie miał wrażenia, że jechali pod górę. Na następnym zakręcie ujrzeli w dole białą pokrywę chmur spowijających kanion.

— Niebo — mruknęła Kit, a Richard wiedział, że myślą o tym samym.

— Wszystko się zgadza, z wyjątkiem dzwonienia lub brzęczenia — dodał i wtedy rozległ się dźwięk telefonu komórkowego Kit.

— Pani Gray, czy wszystko w porządku? — spytała niespokojnie. Dzwoniła opiekunka pana Briarleya. — Ach. W szafce nad zlewem, za płatkami owsianymi. Tak mi się wydaje. — Kit się rozłączyła. — Nie mogła znaleźć cukru — z ulgą wyjaśniła Richardowi. Wzięła do ręki wydruki. — Lepiej skończę czytać, już prawie dojechaliśmy.

— Poprawka. Jesteśmy na miejscu — sprecyzował Richard, wskazując palcem znak Timberline. Skręcił na wąską, zaśnieżoną drogę, a potem na jeszcze jedną, węższą i bardziej zaśnieżoną, aż wreszcie się zatrzymał przed zadbanym wiejskim domkiem.

— Nie mogę w to uwierzyć — mruknęła Kit, kiedy podchodzili do drzwi. — Dowiemy się, co chciała nam przekazać Joanna.

Przy drzwiach przywitała ich kobieta, wyglądająca na zaskoczoną i nieco niespokojną.

— Pani Aspinall? — spytał Richard, nagle się zastanawiając, jak wytłumaczyć ich wyprawę i jednocześnie nie wyjść na wariatów. Jestem doktor Wright, a to pani Gardiner. Przyjeżdżamy ze szpitala Miłosierdzia. Jesteśmy…

— Ach tak, zapraszam — odetchnęła pani Aspinall i otworzyła szeroko drzwi. — To miło, że państwo mieli ochotę pokonać taki kawał drogi. Carl jest w dużym pokoju. Bardzo się ucieszy. Wzięła od Richarda płaszcz i powiesiła go w sieni. — Wczoraj gościliśmy doktora Cherikova. — Sięgnęła po płaszcz Kit. — Wszyscy lekarze są tacy mili, nie spodziewałam się, że ktokolwiek zechce się tutaj fatygować.

— Pani Aspinall… — zaczął Richard, lecz gospodyni szła już długim, wyłożonym sosnowymi deskami holem i opowiadała im, jak się czuje Carl.

— Jest z nim coraz lepiej, zwłaszcza tutaj, w górach. Przestały mu się śnić koszmary…

— Pani Aspinall — przerwał niezręcznie Richard. — Obawiam się, że zaszło pewne nieporozumienie. Nie jestem jednym z lekarzy pana Aspinalla.

Pani Aspinall zatrzymała się nagle i odwróciła.

— Przecież powiedział pan, że przyjechaliście ze Szpitala Miłosierdzia.

— Bo to prawda. Jesteśmy przyjaciółmi Joanny Lander. Razem prowadziliśmy projekt badawczy.

— Rozumiem. — Pani Aspinall zawahała się, jakby chciała ich wyprosić, lecz w końcu zaprowadziła ich do drzwi na końcu holu. Z całą pewnością nie znaleźli się w dużym pokoju, tylko w wiejskiej kuchni. — Mają państwo ochotę na herbatę?

— Nie, dziękujemy — odparł Richard. — Pani Aspinall, przyjechaliśmy dlatego, że…

— Głęboko zasmuciła mnie wiadomość o śmierci doktor Lander — oświadczyła pani Aspinall. — Była bardzo dobra dla mnie i dla mojego męża. Często przychodziła i siedziała przy nim, żebym mogła wyjść coś zjeść. — Ze smutkiem pokręciła głową. — Taka straszna tragedia. W dzisiejszych czasach wszędzie kryje się tyle przemocy. Carl też się ogromnie zasmucił.

Richard pomyślał, że Carl przynajmniej o wszystkim wie i nie trzeba będzie przechodzić przez to samo, co w wypadku Maisie. Na wszelki wypadek spytał jednak:

— Powiedziała pani mężowi o jej śmierci?

— Wcale nie zamierzałam. Wciąż jest bardzo osłabiony i nie znał jej. — Uśmiechnęła się przepraszająco. — Z trudem uświadamiam sobie, że wszyscy ludzie, którzy się nim zajmowali przez tyle tygodni i których tak dobrze znam, są dla niego zupełnie obcy.

Richard i Kit wymienili spojrzenia nad stołem.

— Ale Carl słyszał rozmowy pielęgniarek — ciągnęła pani Aspinall. — Kiedy Guadalupe weszła do pokoju, widział, że płakała i że stało się coś złego. Był przekonany, że ukrywam przed nim coś związanego z jego chorobą, więc w końcu o wszystkim mu powiedziałam.

— Pani Aspinall — zaczął Richard. — W dniu swojej śmierci doktor Lander znalazła się na tropie ważnego odkrycia, mającego związek z naszym projektem badawczym. Rozmawiamy ze wszystkimi osobami, które spotkała tamtego dnia, i z tego samego powodu przyjechaliśmy tutaj. Chcielibyśmy…

Pani Aspinall pokręciła głową.

— Nie widziałam się z nią wtedy. Pielęgniarki poinformowały mnie, że wpadła dwa dni wcześniej, ale mnie przy tym nie było. Po raz ostatni spotkałam ją co najmniej tydzień wcześniej, więc niestety, nie mogę państwu pomóc. Przykro mi.

— Prawdę mówiąc, chcielibyśmy porozmawiać z pani mężem — wyjaśnił Richard.

— Z Carlem? — osłupiała. — On nigdy nie widział Joanny. Wydaje mi się, że państwo czegoś nie rozumieją. Mój mąż znajdował się w stanie półśpiączki aż do…

— …ranka w dniu śmierci Joanny — dokończył Richard. — Właśnie wtedy przeprowadziła z nim rozmowę, zaraz po tym, jak odzyskał przytomność.

— Jest pan pewien? Carl nigdy mi nie wspomniał o spotkaniu z doktor Lander. — Zmarszczyła brwi. — Chociaż z drugiej strony był strasznie przygnębiony, gdy opowiedziałam mu o tej tragedii. Wydawało mi się, że to dlatego, iż sam znajdował się tak blisko śmierci i bardzo się jej bał, ale… Kiedy mogła się z nim zobaczyć? Przyszłam zaraz po tym, jak mi powiedziano, że się ocknął, i spędziłam z nim resztę dnia.

— O wpół do dwunastej. — Richard miał nadzieję, że nie zaszło nieporozumienie.

— Ach tak. — Pokiwała głową. — A zatem chwilę, zanim się przy nim znalazłam. — I tuż po tym, gdy Carl odzyskał przytomność, dodał w myślach Richard. Wtedy jego wspomnienia były najświeższe.

— Mimo to wciąż czegoś nie rozumiem — upierała się pani Aspinall. — Uważa pan, że pani Lander znajdowała się na tropie ważnego odkrycia, związanego z prowadzonym przez państwa projektem badawczym. Dlaczego miałaby o tym informować Carla?

— Sądzimy, że… — zaczął Richard.

Z pokoju obok dobiegło głośne dudnienie, jakby ktoś walił młotkiem o podłogę.

— To Carl — wyjaśniła przepraszająco pani Aspinall. — Kiedy czegoś potrzebuje, stuka laską. Przywiozłam dzwonek, ale nie wiem, gdzie się zapodział. — Ponownie rozległo się donośne i rytmiczne łomotanie. — Proszę mi wybaczyć. — Pani Aspinall wstała. — Zaraz wrócę. — Wyszła z kuchni.

Dudnienie trwało jeszcze przez chwilę, a potem się urwało.

— Kto przyjechał? — rozległ się męski głos. — Słyszałem, że podjechał samochód.

— Jacyś ludzie ze szpitala — wyjaśniła pani Aspinall. — Ale nie musisz się z nimi spotykać, jeśli nie masz ochoty. Mogę im powiedzieć, żeby wrócili, kiedy się lepiej poczujesz.

Kit spojrzała niespokojnie na Richarda.

— Czuję się świetnie — oświadczył Carl. — Doktor Cherikov jest zdania, że mój stan znacznie się poprawił.

— To prawda, ale nie powinieneś się przemęczać. Byłeś bardzo chory.

Richard nie dosłyszał odpowiedzi, ale w drzwiach stanęła pani Aspinall.

— Prosiłabym, aby państwo nie przeciągali rozmowy. Carl szybko się męczy. Jak państwo sądzą, czego dotyczyła rozmowa doktor Lander z moim…

Rozległ się stuk, a potem walenie laską, głośniejsze niż wcześniej.

— Idziemy! — zawołała pani Aspinall i poprowadziła Kit oraz Richarda do wyłożonego sosnową boazerią pokoju z kominkiem i szerokimi oknami, za którymi rozciągał się filmowy krajobraz — pokryte śniegiem szczyty gór, sosny, częściowo oblodzony strumień. Grał telewizor. Richard spojrzał na ustawione przed nim krzesło, spodziewając się ujrzeć inwalidę w szlafroku i z kocem na kolanach. Mebel był jednak pusty, a jedyną osobą w pokoju okazał się opalony, zdrowo wyglądający mężczyzna w białym golfie i spodniach khaki. Nieznajomy stał przy oknie i wpatrywał się w dal. Richard zastanowił się, czy to przypadkiem nie lekarz, a potem spostrzegł sękatą laskę w jego dłoni. Doktor Cherikov się nie mylił, najwyraźniej stan Carla znacznie się poprawił.

Pani Aspinall podeszła energicznie do termostatu na ścianie, zwiększyła temperaturę kaloryferów i zbliżyła się do kominka.

— Brr, strasznie tu zimno — zadrżała, zdjęła pilota z kominka i wycelowała go w stronę ognia. Płomienie buchnęły wysoko.

— Carl? — Podeszła do krzesła, podniosła drugiego pilota i wyłączyła dźwięk w telewizorze. — To jest doktor Wright, a to pani Gardiner.

— Witam pana, panie Wright. — Carl podszedł bliżej i podał mu dłoń. Z bliska prezentował się równie zdrowo. Miał opaloną cerę i silny uścisk. Gdyby nie ciemne siniaki i ślady po ukłuciach na grzbiecie dłoni, Richard nie uwierzyłby, że stoi przed osobą, która jeszcze trzy tygodnie temu leżała w szpitalu, i to w stanie długotrwałej śpiączki. — Czy jest pan jednym z tych lekarzy, którzy wbijali mi te wszystkie igły, druty i rurki? A może spotkaliśmy się wcześniej? Ciągle widuję ludzi, którzy mnie znają, a ja sam nigdy ich nie widziałem.

— Nie — zaprzeczył Richard. — Nigdy nie mieliśmy okazji się poznać. Jestem…

— Z całą pewnością nie spotkałem dotąd pani. — Carl ominął Richarda, aby przywitać się z Kit. — Tego bym nie zapomniał.

— Dzień dobry panu. — Uśmiechnęła się Kit. — Jak się pan czuje?

— Wspaniale. Rzekłbym: wyśmienicie. Jak nowo narodzony.

— Proszę usiąść — zachęciła ich pani Aspinall, wskazując na kanapę. Usiedli, a Carl oparł laskę o poręcz swojego fotela. Pani Aspinall nie miała ochoty spocząć. Richard pomyślał, że ich gospodyni stoi na straży.

— Proszę pana — zaczął. — Nie zabierzemy panu wiele czasu. Chcielibyśmy tylko zadać kilka pytań związanych z Joanną Lander.

— Carl, pamiętasz doktor Lander? — spytała pani Aspinall. — Opowiadałam ci o tylu ludziach. Wiem, że w pewnym momencie wszystkie osoby zaczynają się mylić…

Richard pomyślał, że nie wolno niczego sugerować, i spojrzał niespokojnie na Carla, który pokiwał głową.

— Pani Joanna — stwierdził. — Odwiedziła mnie. W dniu, w którym… — Głos uwiązł mu w gardle. Carl zapatrzył się na oblodzony strumień za oknem.

Richard doszedł do wniosku, że pan Aspinall przygląda się wodzie. Płynęła ciemna i przejrzysta, częściowo na powierzchni, a częściowo pod cienką warstwą lodu.

— W dniu, kiedy odzyskał pan przytomność? — podsunęła Kit.

— Zgadza się. Ona nie żyje. Prawda? — spytał po chwili.

— Prawda. Zginęła tego samego dnia — przypomniał Richard.

— Tak myślałem. Niekiedy wszystko mi się miesza, co się naprawdę stało, a co… — Ponownie zamilkł.

— Doktor Cherikov wspominał, że z początku będziesz trochę oszołomiony z powodu lekarstw — przypomniała pani Aspinall.

— Tak właśnie. Z powodu lekarstw — potwierdził. — Robią państwo coś ku pamięci Joanny? Może zakładacie fundację dobroczynną lub coś w tym rodzaju? Chętnie bym ją wsparł.

— Nie — zaprzeczył Richard. — Nie dlatego przyjechaliśmy…

— Jest coś, co pragnęlibyśmy zrobić dla Joanny — odezwała się z zapałem Kit. — Potrzebujemy pańskiej pomocy. Sądzimy, że w dniu swojej śmierci Joanna dowiedziała się czegoś ważnego na temat badań, które prowadziła wraz z doktorem Wrightem. Staramy się ustalić, co to było. Sądzimy, że mogła coś komuś powiedzieć na ten temat.

— I wydaje się państwu, że doktor Lander rozmawiała o tym ze mną? — Carl pokręcił głową. — Ani słowem nie wspomniała o swoim odkryciu…

— Nie, przypuszczamy, że o niczym nie mówiła bezpośrednio — pośpiesznie uzupełniła Kit. — Myślimy jednak, że jeśli porozmawiamy z osobami, z którymi się spotykała tamtego tragicznego dnia, uda nam się znaleźć wskazówki dotyczące jej przemyśleń. — Richard spojrzał na Kit z wdzięcznością i pomyślał, że dobrze zrobił, zabierając ją ze sobą. — Czy mógłby nam pan powiedzieć, o czym wtedy rozmawialiście?

— Rozmawialiśmy? — Ponownie zapatrzył się w ciemną wodę strumienia. Jego palce poruszały się nerwowo na poręczy fotela.

— Tak jest — potwierdziła Kit. — O czym pan mówił z Joanną?

— Carl, jesteś pewien, że chcesz teraz rozmawiać? — spytała niespokojnie pani Aspinall, stając między nimi. — Jestem pewna, że doktor Wright i pani Gardiner zrozumieją, jeśli…

— Nic mi nie jest — przerwał jej w pół zdania. — Przestań się wtrącać. Może pójdziesz zaparzyć nam herbaty?

— Państwo powiedzieli, że nie chcą…

— Ale ja chcę — stwierdził stanowczo. — Zrób mi herbaty i przestań się o mnie troszczyć jak kwoka.

Pani Aspinall wyszła, cały czas zaniepokojona, a Carl uśmiechnął się do Kit.

— No tak, o czym mówiliśmy? — spytał.

— Jesteśmy ciekawi, na jaki temat rozmawiał pan z doktor Lander.

— To nie było nic ważnego. Spytała mnie, jak się czuję, i stwierdziła, że cieszy się, że się ocknąłem. Wyraziła przekonanie, że dojdę do siebie. No i właśnie staram się to zrobić — odpoczywam, nabieram sił, postępuję według wskazań doktora Cherikova. On twierdzi, że powinienem się koncentrować na teraźniejszości i nie myśleć o przeszłości. Muszę zapomnieć o tym, co się zdarzyło i skupić na rekonwalescencji.

— Wracając do pańskiej śpiączki — wtrącił się Richard. — Czy Joanna spytała pana, co się działo, gdy był pan nieprzytomny? Czy interesowały ją pańskie sny?

— To nie sny.

Serce Richarda zabiło gwałtownie.

— Więc co to było? — spytał, usiłując zachować spokój.

Pan Aspinall spojrzał w stronę drzwi, jakby żałując, że jego żona jeszcze nie wraca.

— Proszę pana, to ważne — naciskał Richard. — Joanna usiłowała nam coś powiedzieć, kiedy umierała. Sądzimy, że to może mieć związek z tym, co pan jej przekazał. Jej odkrycie mogło wynikać z uzyskanych od pana informacji na temat pańskich przeżyć w stanie śpiączki.

Carl przestał słuchać.

— Sądziłem, że zmarła natychmiast — oświadczył oskarżycielskim tonem. — Pielęgniarki zapewniły mnie, że śmierć nastąpiła błyskawicznie.

Richard uważnie się przyjrzał swojemu rozmówcy. Co tu się dzieje?

— Mówił pan, że rozmawiała z panem. — Carl podniósł głos. — Chciała panu coś powiedzieć?

— Zgadza się, ale umarła zbyt szybko, aby przekazać nam to, co chciała. Zgon nastąpił w krótkim czasie.

— Nikt nie mógł temu zapobiec — uzupełniła Kit.

— Jak zmarła? — Carl ją zignorował.

Richard spojrzał na przyjaciółkę. Wyglądała na równie zaskoczoną jak on. Zastanawiał się, czy powinni zawołać panią Aspinall, lecz gdyby to zrobili, rozmowa dobiegłaby końca.

— Jak zmarła? — powtórzył Carl.

— Zasztyletował ją pacjent pod wpływem narkotyków — wytłumaczył Richard.

— Zasztyletował? — Carl bezwiednie zacisnął ręce. — Czym?

— Nożem — odparł Richard. Ku jego zdumieniu okazało się, że udzielił odpowiedniej odpowiedzi. Carl rozluźnił pięści i usiadł wygodniej.

— Zmarła niemal natychmiast — mruknął. — Była tam tylko kilka minut.

— Gdzie? — zapytał Richard. — Gdzie pan był, kiedy leżał pan w śpiączce?

Carl ponownie zacisnął pięści, a jego wzrok powędrował do wyciszonego telewizora. Zachowywał się tak samo jak Maisie, kiedy nie chciała rozmawiać.

— Stwierdził pan, że to nie sen. — Richard się pochylił, aby znaleźć się między Carlem i telewizorem. — Więc co to było? Jakie miejsce?

— Miejsce — powtórzył Carl i wyjrzał za okno, jakby znowu zainteresował go ciemny, oblodzony strumień. Co widział, wpatrując się w niego? Wodę, powoli pochłaniającą pokład? A może wlewającą się błyskawicznie przez dziurawą burtę?

— Powiedział pan, że Joanna była tam tylko kilka minut — nie ustępował Richard. — Gdzie? Dlaczego niepokoił pana przedmiot, którym ją zasztyletowano?

Carl jeszcze mocniej zacisnął pięści. Skóra między siniakami na jego dłoniach przybrała biały kolor. Pomimo opalenizny widać było, że poszarzała mu twarz. Wyglądał tak, jakby nagle cała krew odpłynęła mu z głowy.

— Carl, gdzie pan był? — powtórzył.

— Richard… — Kit położyła mu dłoń na ramieniu.

— Gdzie pan był?

— Ja… — Carl odetchnął nierówno. — To…

Teraz, pomyślał Richard. Powie nam.

Drrń! Ciszę nagle przerwał głośny dzwonek telefonu komórkowego.

Tylko nie to!, jęknął w myślach Richard, wpatrując się, jak Kit wygrzebuje go z torby. Nie teraz.

— Przepraszam. — Kit usiłowała wyłączyć dzwonienie. — Nie wiedziałam, że jest włączony.

— Nic się nie stało. — Twarz Carla przybrała normalną barwę.

Richardowi przyszło do głowy, że ich gospodarz wyglądał jak ktoś, kto będąc w opałach, nagle usłyszał trąbkę kawalerii wygrywającą sygnał do boju.

— Proszę się nie krępować — zachęcił Carl. — Niech pani odbierze.

Kit spojrzała na Richarda przepraszająco i przyłożyła telefon do ucha.

— Słucham?

Richard pomyślał, że to na pewno pani Gray z pytaniem, gdzie jest cukier. Albo musztarda.

— O, cześć Vielle — przywitała się Kit. — Tak, jest tutaj. — Wręczyła Richardowi słuchawkę.

— Przepraszam. — Richard podszedł do kominka. — Vielle…

— Co się dzieje? Jeden ze stażystów przekazał mi jakąś niezrozumiałą wiadomość. To chyba niemożliwe, aby któremukolwiek z nich udało się kiedyś czegoś nie pokręcić…

— Nie mogę teraz rozmawiać. — Richard zasłonił słuchawkę ręką. — Zadzwonię później.

— Nie uda ci się — zaprotestowała Vielle. — Mamy tutaj prawdziwą klęskę. Mgła…

Richard wyłączył telefon.

— Do widzenia — powiedział w próżnię i oddał komórkę Kit. — Przepraszam — zwrócił się do Carla.

— Wszystko w jak najlepszym porządku — usłyszał w odpowiedzi. — Na czym stanęliśmy? Ach tak, pytali mnie państwo, co pamiętam ze swojej śpiączki. Obawiam się, że moja odpowiedź brzmi: zupełnie nic.

Cholera jasna, Vielle, pomyślał Richard. A już miał nam powiedzieć.

— Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, jest moja żona, prowadząca mnie do samochodu, aby odwieźć mnie do szpitala — oznajmił Carl. Jego ręce na poręczach fotela były odprężone i spokojne. — Z trudnością zapięła mi pasy, a następne, co pamiętam, to widok nie znanej mi pielęgniarki, która rozsuwała zasłony, i państwa przyjaciółki. Rozmawiałem z nią przez kilka minut, najwyżej pięć. Spytała mnie, jak się mam, i przez chwilę gawędziliśmy, a potem wstała i oznajmiła, że musi iść. — Ponownie uśmiechnął się do Kit.

— O czym gawędziliście? — spytał Richard.

— Prawdę mówiąc, nie pamiętam. — Carl wzruszył ramionami. — Obawiam się, że sporo zapomniałem z pierwszych dni po przebudzeniu. Widzą państwo, to z powodu lekarstw. Sądzę, że one odpowiadają także za to, co mi się śniło w czasie śpiączki.

— Twierdził pan, że to nie były sny — zaprotestował Richard.

— Czyżby? — odparł spokojnie Carl. — Chodziło mi o to, że nie pamiętam swoich snów.

Richard pomyślał, że to kłamstwo.

— Oto twoja herbata. — Pani Aspinall weszła do pokoju i wręczyła mężowi kubek. — Kiedy ją wypijesz, powinieneś się położyć. Blado wyglądasz. — Przycisnęła mu rękę do czoła. — Zdaje się, że masz gorączkę. Jestem pewna, że doktor Wright i pani Gardiner zrozumieją.

— Przykro mi, że nie mogłem państwu pomóc — stwierdził Carl i odwrócił się do żony. — Masz rację, jestem zmęczony. Chyba się położę.

— Wskażę doktorowi Wrightowi i pani Gardiner drogę do wyjścia, a potem wrócę i pościelę ci łóżko.

Wstali.

— Jeśli przypomni pan sobie cokolwiek, prosimy o kontakt — odezwała się Kit.

— Nie powinni państwo na to liczyć. Doktor Cherikov twierdzi, że im więcej czasu minie, tym słabiej będę pamiętał o całym zdarzeniu.

— No i bardzo dobrze — podsumowała pani Aspinall. — Powinieneś zapomnieć o przeszłości i skoncentrować się na teraźniejszości i przyszłości. Prawda, panie Wright? Chciałabym bardzo państwu podziękować za przybycie.

Koniec rozmowy. Pani Aspinall szybko poprowadziła ich korytarzem do drzwi frontowych i pomogła im włożyć płaszcze. Wyraźnie chciała ich jak najszybciej pożegnać, aby wrócić do męża.

— To miło, że chciało się państwu pokonywać tak długą trasę. — Otworzyła drzwi.

— A może pani zechciałaby nam pomóc — zaryzykował Richard. — Pani mąż powiedział Joannie coś, co naprowadziło ją na trop jakiegoś odkrycia. To dotyczyło jego wspomnień ze śpiączki.

— Już pan słyszał, on nic nie pamięta. Jego wspomnienia dotyczące pobytu w szpitalu są bardzo mgliste…

— Ale mógł podzielić się nimi z panią — zasugerowała Kit. — Na przykład wtedy, gdy go pani ujrzała po raz pierwszy po przebudzeniu. Może coś napomknął na temat tego, co widział…

— Pani mąż powiedział, że to, co widział podczas śpiączki, nie było snem — wtrącił się Richard. — Czy powiedział pani, co to było?

Pani Aspinall spojrzała niepewnie w głąb holu.

— Bardzo prosimy — odezwała się Kit. — Pani mąż to jedyna osoba, która może nam pomóc. To ważne.

— Najważniejsza jest rekonwalescencja mojego męża — oświadczyła pani Aspinall. — Wciąż jest bardzo słaby. Jego nerwy… Nie sądzę, aby państwo rozumieli, przez co przechodził. Znalazł się o krok od śmierci. Nie zniosłabym kolejnej rozłąki. Muszę stawiać jego dobro na pierwszym miejscu…

— Mówiła pani, że Joanna była dla pani miła… — przypomniał Richard.

— To prawda. — Pani Aspinall zdjęła rękę z drzwi.

— Czy pani mąż powiedział cokolwiek na temat miejsca, w którym się znalazł? — spytał gwałtownie Richard. — Czy wspomniał główne schody?

Na końcu holu rozległo się głośne walenie laską.

— Mąż się niecierpliwi — powiedziała pani Aspinall. — Muszę go ułożyć do snu.

— Powiedział: „Ona była tam tylko przez kilka minut”, i myśl o tym, że znalazła się w tym samym miejscu wyraźnie go przeraziła. — Richard zignorował łomot. — Czy powiedział gdzie był albo dlaczego tak się bał?

— Muszę iść.

— Proszę zaczekać. — Richard sięgnął do kieszeni. — moja wizytówka z numerem pagera. Jeśli państwo sobie cokolwiek przypomną…

— Zadzwonię. Jeszcze raz dziękuję, że państwo przyjechali do nas z tak daleka — pożegnała się uprzejmie i zatrzasnęła drzwi.

Rozdział 53

„V… V…”

Ostatnia wiadomość radiotelegraficzna z Titanica, z trudem odebrana na pokładzie Virginian


Joanna się zanurzyła.

Nagle znalazła się w wodzie i w ciemnościach. Nic nie widziała, deszcz na przedniej szybie zmienił się w strumienie wody, tak silne, że wycieraczki nie nadążały z ich usuwaniem. Przełączyła je na tryb najszybszej pracy, ale to nic nie pomogło, deszcz zmieniał się w śnieg i lód. Chciała zjechać z drogi, ale nie widziała nawet pobocza, nie czuła dna. Wyciągnęła palce u stóp, usiłując dotknąć piasku. Jej głowa znalazła się pod wodą. Coraz niżej. Wymachiwała rękoma, chciała nabrać w płuca powietrza, połykała wodę, krztusiła się. Tonęła.

„Utonięcie to najgorsza śmierć”, mówiła Vielle, ale wszystkie rodzaje śmierci są straszne. Atak serca, niewydolność nerek, ścięcie, przedawkowanie narkotyków, przecięcie aorty, zmiażdżenie przez walący się komin. Joanna spojrzała w górę, chcąc zobaczyć Titanica, lecz nad nią rozciągała się wyłącznie woda. I ciemności.

Wyciągnęła dłoń ku powierzchni, lecz nie mogła do niej sięgnąć. Po chwili opuściła ramiona i spadła. Jej włosy rozpostarły się wokół głowy tak samo, jak u Amelii Tanaki, leżącej na stole do badań. Martwe dłonie unosiły się bezwładnie w mrocznej wodzie.

Pomyślała, że puściła francuskiego buldoga, i wiedziała, że nie mogła go utrzymać, nie potrafiła zachować wspomnienia o nim ani o Ulli, ani o psie z Pompejów, usiłującym oswobodzić się z łańcucha, ani o pasażerce Titanica wypuszczającej psy z klatek, spadanie było bowiem rezygnacją, a gdy spadała, zapomniała nie tylko o psie, ale też o znaczeniu słów „pies”, „cukier”, „żal”.

Opadły z niej jak śnieg, jak popiół. Pamięć o tym, że mówiła: „Czy może pan powiedzieć coś konkretniejszego”, o zjadaniu prażonej kukurydzy z masłem, o zatrzymaniu się w łączniku na drugim piętrze, wpatrywaniu się w mgłę, zajęciu miejsca na brzegu łóżka pani Woollam, słuchaniu, jak odczytuje fragmenty Biblii. „Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie”, oraz „Rosabelle, uwierz” i „Połóż ręce na moich ramionach i nie broń się”.

Nazwiska opadały z niej bezładnie, nazwiska pacjentów, najlepszych przyjaciół z trzeciej klasy, gwiazdy filmowej, którą przypominał policjant Vielle. Nie pamiętała nawet nazwy stolicy stanu Wyoming ani nazw neuromediatorów, dni tygodnia i zasadniczych elementów wszystkich doświadczeń granicznych.

Pomyślała o tunelach. Chciała je sobie przypomnieć, a wraz z nimi światło i ten, o którym pan… jak mu tam? — zapomniała — tak często wspominał. Retrospekcja życia. „Powinna być retrospekcja życia”, oświadczył, ale się mylił. To nie retrospekcja, tylko pozbywanie się balastu wydarzeń i wiedzy, wyrzucanie ich po kolei za burtę: liczby, daty, fakty, smak ziemniaka Torros, zapach kredek, ceglasty i złoty, i morska zieleń, numer szyfru jej szafki w szkole średniej, i hasło w wypożyczalni kaset wideo, oraz najkrótsza droga z interny na OIOM.

Alarmy reanimacyjne, ogrody zwycięstwa, zeskrobywanie śniegu z przedniej szyby i jakiś pożar, nie kontrolowany, z kłębami ciemnego, ostrego dymu. I zapach świeżej farby, głos Amelii Tanaki, mówiącej: „Byłam w tunelu”. Tunel. Joanna spojrzała w dół na wodę, w której się zanurzała, na ogarniające ją ciemności.

Na końcu tego tunelu nie świeciło jednak światło, nie pojawiły się anioły ani bliscy, a nawet jeśli tam byli, zapomniałaby o nich, o ojcach, babkach i Candy Simons. Zostawiłaby za sobą, w wodzie, pamięć o nich wszystkich, o krewnych i przyjaciołach, żyjących i zmarłych. Guadalupe, Coleridge i Julia Roberts. Ricky Inman, pani Haighton i Lavoisier.

Spadała już bardzo długo. Pomyślała, że to nie może trwać wiecznie. Titanic tonął tylko przez jakiś czas. W końcu dotarł na dno morza i zagłębił się w miękkim mule, otoczony nocnikami, świecznikami i butami.

Joanna zastanawiała się, czy i ją otoczą buty. Ujrzała je w ciemności: czerwona tenisówka, blokująca drzwi, wielkie buciory Emmetta Kelly’ego, mały bucik z gry Monopoly, porzucone buty marynarzy, ułożone na pokładzie Yorktown. Życie tego okrętu również dobiegło końca, podobnie jak Lusitanii i Hindenburga, oraz Jaya Yatesa, Lorraine Allison i Małej Panienki 1565. Wszystko odeszło w niepamięć, nawet ich nazwiska. Niech odpoczywają w pokoju.

Jak się mówi po łacinie: „Niech odpoczywa w pokoju”? Pomyślała, że „Eli, Eli, lema sabachthani?”, ale się myliła. To łacińskie zdanie oznacza co innego. Zapomniała, jak jest po łacinie „Niech odpoczywa w pokoju” i nie pamiętała słów Bliżej Ciebie, Panie, a także Rozbicia się okrętu Hesperus i Dźwięków muzyki.

Wszystko, czego się nauczyła na pamięć, znikło, wers po wersie, urwało się niczym wadliwa taśma z wypożyczalni Blockbuster. „Assyrczyk na Judeę jako wilk się miota” oraz „Ratuj się kto może”. „Houston, mamy problem” oraz „Ach, ty tego nie pamiętasz, dawno temu było dwoje małych dzieci, których imion nie znam”.

Słowa odpływały z wodą, zabierając ze sobą wspomnienia przewodów elektrod, węzłów kamizelek ratunkowych i żółtej łaśmy „Nie wchodzić”. A także wyszywane na żółto tkaniny, żółte tenisówki, takie same jak te, które Whoopi Goldberg nosiła w Jumpin’ Jack Flash, Jaś z bajki o Jasiu i łodydze fasoli, Jack Phillips.

I to było ważne. Z Jackiem Phillipsem wiązało się coś istotnego. Może chodziło o jego fartuch laboratoryjny albo o koc. Albo wyłączający się grzejnik. Pomyślała, że receptory, neuromediatory i neurony się wyłączają, i to jest tylko symbol, coś… Zapomniała słowa „metafora”. Symbol katastrofy. I śmierci.

Zapomniała, jak smakują cheetos, jakiego koloru jest krew i co oznacza liczba pięćdziesiąt osiem. Zapomniała o Szpitalu Miłosierdzia i miłosierdziu Bożym, sterowcach i pocałunkach, o rozmiarze swojej sukienki, swoim pierwszym mieszkaniu, gdzie zostawiła kluczyki do samochodu, jaka jest odpowiedź na pytanie piętnaste w egzaminie końcowym u pana Briarleya, jaki dźwięk rozlega się w tunelu i co oznacza formularz 1040.

Podatki. Nie złożyłam formularza 1040. Trzeba się rozliczyć do piętnastego kwietnia. Przypomniała sobie, że Titanic zatonął czternastego kwietnia w nocy. Wszyscy ci ludzie nie złożyli zeznań podatkowych. Nie, nieprawda. Wtedy nie istniał jeszcze podatek dochodowy. Dlatego byli tacy bogaci. Ale istniały inne rzeczy, których nie zrobili, a które zamierzali zrobić: spotkać się z przyjaciółmi w porcie w Nowym Jorku, wysłać telegram, zawiadamiający o ich szczęśliwym przybyciu, pobrać się, mieć dzieci, zdobyć Nagrodę Nobla.

Joanna uświadomiła sobie, że nie nauczyła się grać na fortepianie. Nie powiedziała też panu Wojakowskiemu, że nie mógł uczestniczyć w badaniach jako ochotnik, więc teraz będzie zawracał głowę Richardowi. Nie spisała relacji pana Sage’a.

Pomyślała, że to bez znaczenia. Ale nie zapłaciła rachunku za gaz. Zapomniała podlać szwedzki bluszcz. Nie odebrała książki od Kit. Obiecała, że odbierze. Obiecała, że wpadnie do Maisie.

Maisie!, pomyślała z przerażeniem. Nie powiedziałam Richardowi. Muszę mu powiedzieć, ale nie pamiętam co. Coś, co ma związek z Titanikiem. Nie, nie z Titanikiem. Pan Briarley się mylił, nie chodziło o Titanica. Chodziło o Indian. I o Rio Grande. I psa. Coś z psem.

Nie, to też nieprawda. Mgła. Przypomniała sobie, jak stała w łączniku i wpatrywała się w mgłę. Była zimna jak śmierć i rozlana jak woda. Wymazała wszystko, pamięć, obowiązki, chęci. Joanna pomyślała, że nie szkodzi. Zapatrzyła się w nicość. Nieważne. Nie szkodzi.

Sprawozdania o postępach, dostarczanie poczty i żal. Nieistotne. Nie, nie jest istotne. Nie ma po co udowadniać, że to Titanic, nie trzeba mieć przepustki, nie ma potrzeby unikać pana Mandrake’a. To wszystko nie ma znaczenia. Nieważny jest pan Wojakowski, nieważne, że pani Haighton nigdy nie oddzwania, nieważna jest Maisie.

Kłamstwo, pomyślał. Maisie jest ważna. Muszę znaleźć Richarda i mu powiedzieć. „Richard, słuchaj”, krzyknęła, lecz jej usta, gardło, płuca wypełniała woda.

Zaczęła chaotycznie kopać nogami, sięgać w górę dłońmi, rękoma. Muszę mu powiedzieć, myślała, łapiąc się wody jak relingu, usiłując wspiąć się po niej jak po linie. Mam do przekazania wiadomość. Dla Maisie.

Chciała się odbić do góry, kopała, machała rękoma, pragnęła wydostać się na powierzchnię.

I wciąż opadała.

Rozdział 54

„Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”

Ostatnie słowa Jezusa na krzyżu


— O rany, zupełnie jak Ismay — skomentowała Maisie, gdy usłyszała, co się stało u Carla. — Obrzydliwe!

Richard myślał o czymś innym. Zastanawiał się, czy dłonie Ismaya, wdrapującego się do łodzi ratunkowej, były tak samo blade i zaciśnięte jak Carla Aspinalla, a jego twarz tak samo zmieszana.

— I co teraz? — spytała Vielle. Zadzwoniła do nich, kiedy wracali, i zażądała wyjaśnień na temat tego, czego się dowiedzieli. Richard, chcąc uniknąć dwukrotnej relacji, powiedział jej, aby przyszła do Maisie.

— Możemy porozmawiać z technikiem, który widział Carla i Joannę — zasugerował Richard. — Istnieje szansa, że słyszał, o czym mówili.

— Nie słyszał — oświadczyła Maisie. — Już go pytałam. Stwierdził, że zamilkli, gdy wszedł do pokoju.

— Może coś mu się obiło o uszy, kiedy otwierał drzwi — nie ustępował Richard. — Albo kiedy wychodził. Albo widział, że ktoś inny wchodził po nim. Skoro technik z laboratorium przyszedł pobrać krew, inne osoby mogły wpaść, aby przeprowadzić jakieś badania. — W jego głosie zabrzmiała pewność siebie, chociaż wcale jej nie czuł. — Albo pielęgniarki. Którą z nich wymieniła pani Aspinall?

— Guadalupe — przypomniała Kit.

— Porozmawiam z nią i z resztą personelu na czwartym piętrze we wschodnim skrzydle. Vielle, nie przestawaj szukać ludzi, którzy mogli widzieć Joannę gdzieś na korytarzu. Nie ograniczaj się wyłącznie do personelu medycznego. Spróbuj też wypytać ochotników i pomoce kuchenne.

— To ja miałam się tym zająć! — zbulwersowała się Maisie.

— Twoje zajęcie polega na wypoczywaniu i nabieraniu sił przed przyjęciem nowego serca — wyjaśnił Richard.

Maisie rzuciła się na poduszki.

— To nie fair! Przecież to ja się dowiedziałam o panu Aspinallu. Zresztą, jeśli nie będę miała co robić ani o czym myśleć, zacznę się przejmować nowym sercem, tym, jak bardzo będzie bolała operacja, umieraniem i w ogóle, a wtedy mogę stracić przytomność.

Richard musiał przyznać, że Maisie świetnie potrafi manipulować ludźmi.

— Dobrze — odparł sztywno. — Pomożesz Vielle.

Dziewczynka zareagowała natychmiast.

— Mam jeszcze jeden pomysł. Trzeba zapytać malarzy. Założę się, że widują mnóstwo ludzi. I jeszcze panią od terapii oddechowej. Mam panią zawiadomić przez pager, kiedy przyjdą mi do głowy inne osoby?

— Nie wolno ci bez przerwy wydzwaniać do Vielle — przerwał Richard. — Pracuje na oddziale nagłych wypadków i ma ręce pełne roboty. Przyjdzie do ciebie, kiedy znajdzie czas, a wtedy pamiętaj, że nie wolno ci jej zatrzymywać pod różnymi pretekstami. — Odwrócił się do Vielle. — Jeśli Maisie się czegoś dowie, nie wysłuchuj całej historii, jak do tego doszła. Pamiętaj, że ona świetnie wie, że musisz wracać na oddział.

— Ale… — zaprotestowała Maisie.

— Obiecaj — przykazał Richard. — Przysięgnij.

— No dobrze… — zgodziła się niechętnie i uśmiechnęła do Vielle. — Porozmawiam z panią, która opróżnia kosze na śmieci, i panem obsługującym ten wielki odkurzacz. I jeszcze z innymi — dodała pośpiesznie.

— I wypijesz preparat wzmacniający — uzupełnił Richard.

— A jeśli nikt inny nie był w tym czasie w pokoju i ich nie słyszał? — zaniepokoiła się Maisie.

— Może pani Aspinall zmieni zdanie — podsunęła Kit.

— No właśnie — zgodził się Richard, choć ani przez chwilę w to nie wierzył. Pani Aspinall troszczyła się wyłącznie o męża, a on myślał tylko o tym, aby jak najdłużej żyć. Nic nie mogłoby go skłonić do powrotu tam, gdzie przebywał, nawet szansa ocalenia Joanny.

— A jeśli ona nie zmieni zdania? — upierała się Maisie.

— Wówczas musimy mieć nadzieję, że technik laboratoryjny coś wie — stwierdził Richard. — Maisie, wiesz, jak on się nazywa?

— Tak — potwierdziła. — Przeczytałam jego nazwisko na identyfikatorze, kiedy się nachylił, żeby wbić igłę w mój przewód kroplówki i…

— Maisie. — Richard przerwał surowym głosem. — Nic wolno ci przedłużać opowieści. Obiecałaś.

— Obiecałam Vielle — sprzeciwiła się, a widząc jego groźne spojrzenie, dodała: — No dobrze. Rudy Wenck. Ale jeśli on nic nie wie?

— Wówczas poszukamy kogoś lepiej poinformowanego — odparł.

— A jeśli nie ma nikogo takiego? — upierała się. — Przecież to możliwe, że nikt nie słyszał, aby rozmawiali.

Nie mam pojęcia, pomyślał. Nie mam pojęcia.

— Później będziemy się tym martwić — stwierdził optymistycznie i doszedł do wniosku, że mówi jak matka Maisie.

O wilku mowa. Pani Nellis stanęła w drzwiach, trzymając w rękach żółtą pluszową kaczkę oraz owiniętą wstążką kasetę wideo. Nowo przybyła obdarzyła wszystkich promiennym uśmiechem.

— Doktor Wright! — wykrzyknęła radośnie. — I pani Gardiner. Cieszę się, że państwa tu widzę. — Uśmiechnęła się do Vielle. — Nie sądzę, abyśmy się kiedykolwiek spotkały.

— To jest siostra Howard — wyjaśnił Richard.

— Pracuje na oddziale nagłych wypadków — uzupełniła Maisie.

— Właśnie wychodziłyśmy — oświadczyły zgodnie Kit i Vielle i ruszyły do drzwi.

— Och, ale pan nie może jeszcze wychodzić, panie doktorze — sprzeciwiła się pani Nellis.

No tak, teraz Richard wiedział, po kim Maisie odziedziczyła zdolność zatrzymywania ludzi przy sobie. Ruchem głowy dał znać Kit i Vielle, aby szły dalej, a sam oznajmił:

— Niestety, śpieszę się na spotkanie.

— To potrwa tylko chwilę. — Pani Nellis położyła prezent i kaczkę w nogach łóżka, a następnie sięgnęła do torebki. — Przyniosłam formularze dopuszczenia do udziału w projekcie badawczym oraz zezwolenie na skierowanie do badań osoby niepełnoletniej. Wszystko podpisane notarialnie. — Wyciągnęła brązową kopertę i wręczyła ją Richardowi. — Mój prawnik pracuje nad sporządzeniem formalnego sprzeciwu przed reanimacją i podejmowaniem prób niesienia ratunku w wypadku nieuleczalnej choroby. Rozmawiał już z panem?

— Tak — potwierdził Richard. — Naprawdę pora już na mnie.

— Mogę otworzyć swój prezent? — wykrzyknęła Maisie, a pani Nellis zdekoncentrowała się na chwilę, sięgając po kasetę.

Brawo, pomyślał Richard i skierował się do drzwi. Pani Nellis okazała się jednak szybsza. Zatrzymała go tuż za progiem.

— Chciałam pana spytać o siostrę Howard — oświadczyła pośpiesznie. — Zgodnie z pana słowami, pracuje na oddziale nagłych wypadków. Zakładam, że jest specjalistką w sprawie procedur związanych z reanimacją. Czy ona współpracuje z panem w ramach projektu? Czy to oznacza, że nastąpił już przełom?

— Nie — zaprzeczył Richard.

— Ale jest już coraz bliżej, zgadza się?

— Mamusiu, chodź do mnie! — wrzasnęła Maisie. — Nie mogę otworzyć kasety!

Pani Nellis zajrzała do pokoju, a potem ponownie spojrzała na Richarda, nie wiedząc, co robić.

— Mamusiu! Chcę ją zaraz obejrzeć!

— Proszę mi wybaczyć — zniecierpliwiła się pani Nellis i cofnęła do pokoju. Richard nie wahał się ani przez chwilę. Popędził korytarzem prosto przed siebie. Za plecami usłyszał jeszcze głos pani Nellis, pytającej: „Podoba ci się nowa taśma, kochanie?” i Maisie: „Jest wspaniała! Heidi to mój ulubiony film!”

Kit i Vielle czekały na niego przed wejściem na oddział intensywnej opieki kardiologicznej.

— Bałyśmy się, że trzeba będzie wysłać ci pomoc w postaci pułku ułanów — przywitała go Kit.

— Maisie ocaliła mi skórę. I wykazała się przy tym wielkim poświęceniem.

— Więc jaki mamy plan? — spytała Vielle.

— Kit, chciałbym, żebyś jeszcze raz przyjrzała się temu, co powiedział Carl Aspinall. Sprawdź, czy jest tam mowa o mieczu albo… — Zastanowił się nad tym, jakim jeszcze przedmiotem można kogoś dźgnąć — …nożyku do otwierania listów albo czymś podobnym. A potem zobacz, czy w książkach o Titanicu nie ma mowy o jakimś przypadku zasztyletowania. Vielle, postaraj się ustalić, kto jeszcze był tamtego dnia na trzecim piętrze wschodniego skrzydła. Ja porozmawiam z Rudym Wenckiem.

— Wydawało mi się, że Maisie już z nim mówiła i okazało się, że niczego nie pamiętał — zauważyła Vielle.

— To prawda, ale nauczyłem się od Joanny, że ludzie pamiętają więcej, niż im się wydaje. A on na pewno coś widział lub słyszał.

Rudy Wenck nic nie potrafił sobie przypomnieć, nawet kiedy Richard przycisnął go do muru.

— Bał się, że będę mu pobierał krew, tyle pamiętam. Zachowywał się tak, jakbym chciał go zabić. Wydawał się jakiś nie z tego świata.

— Mógłby pan to przybliżyć?

— No, był taki jakiś nieswój, przestraszony.

— Mówił coś?

— Nie.

— A doktor Lander? Powiedziała coś?

— Tak, spytała, czy ma się przesunąć, a ja odparłem, że nie, bo mogę to zrobić z tej strony.

— Mówiła jeszcze coś?

— Do mnie?

— Albo do pana Aspinalla, cokolwiek.

Wzruszył ramionami.

— Możliwe. Nie słuchałem.

— Gdyby pan postarał się sobie przypomnieć — naciskał Richard. — To bardzo ważne.

Pokręcił głową.

— Kiedy gdzieś jestem, ludzie ciągle rozmawiają. Nauczyłem się nie słuchać.

Guadalupe okazała się jeszcze mniej pomocna.

— Nie miałam pojęcia, że pani Joanna poszła się z nim zobaczyć.

— Ale tamtego dnia widziała ją pani tu, na piętrze?

Potwierdziła kiwnięciem głowy.

— Przesłałam jej wiadomość na pager, bo nie mogliśmy znaleźć żony pana Aspinalla, i pomyślałam, że pani Joanna może wiedzieć, gdzie jej szukać. Nie wiedziała, ale przyszła tutaj i rozmawiałyśmy przez minutę czy dwie. Pytała, jak się czuje pan Aspinall, i zasugerowała kilka miejsc, w których mogłaby przebywać jego żona. Potem wydawało mi się, że sobie poszła.

— Ale nie widziała pani, jak wychodziła?

— Nie. Działy się wtedy jakieś dziwne rzeczy. Nie spodziewaliśmy się, że Carl… pan Aspinall odzyska przytomność. Od kilku dni jego stan systematycznie się pogarszał, a potem chory nagle się ocknął i zaczęliśmy biegać po szpitalu w poszukiwaniu jego żony i lekarza. Bardzo możliwe, że pani Joanna tu była. Dlaczego to ważne?

Richard wyjaśnił.

— Czy pan Aspinall mówił pani cokolwiek na temat swoich doświadczeń ze śpiączki?

— Nie. Spytałam go, bo strasznie młócił rękoma…

Tonął, pomyślał Richard. Wydawało mu się, że tonie.

— …i krzyczał. Zazwyczaj zdarzało się to wtedy, gdy musieliśmy coś zrobić, na przykład zmienić mu kroplówkę. Zastanawiałam się, czy on wie, co się wokół niego dzieje, ale odparł, że nie, tam nie było nikogo innego, był zupełnie sam.

— Powiedział „tam nie było”?

Pokręciła głową.

— Denerwował się na samą wzmiankę o śpiączce. Pytałam, czy miał złe sny — wielu pacjentów po śpiączce pamięta sny — ale odparł, że nie.

Richard pomyślał, że to dlatego, iż wcale nie chodzi o sen.

— Próbował pan z nim rozmawiać? — zainteresowała się Guadalupe.

— Twierdzi, że nic nie pamięta.

Pokiwała głową.

— Przyjmował dużo leków, które mogą nieźle namieszać w pamięci. Poza tym śpiączka to dziwny stan. Niektórzy pacjenci pamiętają głosy, bywają świadomi, że ktoś ich porusza lub poddaje intubacji, a inni nic sobie nie przypominają.

A jeszcze inni pamiętają, ale nie chcą o tym mówić, dodał w myślach Richard, przeglądając sporządzoną przez Vielle listę osób przebywających tamtego dnia na trzecim piętrze wschodniego skrzydła. Żadna z nich nic nie wiedziała.

— Pracowałam wtedy po drugiej stronie korytarza — oświadczyła Linda Hermosa. — Z powodu grypy kręciło się tu wiele pielęgniarek na zastępstwie.

— Na zastępstwie? — zdziwił się Richard. — Pamięta je pani?

Nie pamiętała, podobnie jak asystentki, które wypytywał. Jedna z nich powiedziała jednak:

— Przypominam sobie, że jedna z nich była naprawdę stara i musiała pracować na czwartym piętrze we wschodnim skrzydle, bo wciąż na mnie wrzeszczała i powtarzała: „Nie tak to robimy na czwartym”. Nie sądzę jednak, aby pracowała w tej części oddziału.

Richard poszedł na czwarte piętro i przedstawił pielęgniarce dyżurnej przybliżony obraz poszukiwanej osoby.

— Ach, pani Hobbs — potwierdziła pielęgniarka. — Zgadza się, jest licencjonowaną pielęgniarką na emeryturze, która czasami przychodzi na zastępstwa, kiedy nie udaje się znaleźć nikogo innego.

Dyżurna pielęgniarka nie znała jej numeru telefonu.

— Kadry się tym zajmują.

Richard podziękował i poszedł na dół, do działu kadr. A jeśli pani Hobbs, która jak dotąd nie prezentowała się zachęcająco, także nie była w pokoju Carla? A jeśli, jak powiedziała Maisie, nikt nie słyszał ich rozmowy? Istniało spore prawdopodobieństwo, że Joanna wykorzystała panujący chaos do odbycia rozmowy z Carlem, zanim jego wspomnienia zanikną, a potem sobie poszła i nikogo o tym nie poinformowała. Co wtedy?

Richard pomyślał, że ktoś musi coś wiedzieć, i przeszedł łącznikiem do zachodniego skrzydła, aby minąć hol i zatrzymać się przy windach. Środkowa szczęknęła i wysiadł z niej mężczyzna z palmtopem w ręku.

Cholera, prawnik matki Maisie. Tylko tego brakowało. Richard gwałtownie się odwrócił i ruszył holem, żałując, że nie dokończył planu tej części szpitala. Wiedziałby przynajmniej, gdzie są klatki schodowe.

Na końcu holu znajdowały się jakieś schody. Wbiegł na nie i popędził na dół. Schody kończyły się na drugim piętrze, ale Richard wiedział, że na tym samym poziomie można się przesiąść do windy. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz.

— Ubiegłej nocy miałam jeszcze jedną wizję — rozległ się kobiecy głos, dobiegający z korytarza za rogiem. — Tym razem ujrzałam mojego wujka Alvina, stojącego u nóg mojego łóżka. Wyglądał równie realistycznie jak ja albo pan.

Psiakrew, Richard uświadomił sobie, że istnieją jeszcze mniej pożądani rozmówcy niż prawnik pani Nellis. Tym razem natknął się na panią Davenport idącą z naprzeciwka. Richard spojrzał na windy, oceniając dystans, jaki musi jeszcze pokonać, a potem na numery pięter nad rozsuwanymi drzwiami. Obydwie kabiny zatrzymały się na siódmym piętrze. Cholera. Odwrócił się i skierował do pokoju pielęgniarek.

— Miał na sobie biały marynarski mundur i promieniowało od niego światło — kontynuowała pani Davenport. — I wie pan, co powiedział, panie Mandrake?

I dodatku w towarzystwie Mandrake’a. Cholera jasna, psiakrew. Richard rozejrzał się z rozpaczą, szukając drogi ucieczki, klatki schodowej, kanału na rzeczy do prania, czegokolwiek. Nawet schowka na pościel. W pobliżu znajdowały się jednak wyłącznie pokoje pacjentów.

— Oznajmił: „Przybywam do domu” — oświadczyła pani Davenport, coraz bardziej się zbliżając. — Nic innego, tylko: „Przybywam do domu”. Jak pan myśli, co to może oznaczać?

— Przekazywał pani wiadomość z Tamtej Strony. To była informacja, że zmarli nie odeszli — wyjaśnił pan Mandrake. — Są z nami, pomagają nam, chronią nas, rozmawiają z nami. Musimy tylko słuchać…

Znaleźli się na rogu. Richard wskoczył w nie oznaczone drzwi. Klatka schodowa. Nie wszystko stracone. Skręcając na półpiętrze, pomyślał, że byłoby wspaniale, gdyby schody prowadziły prosto do piwnicy, aby mógł…

Zatrzymał się. Dwa stopnie poniżej półpiętra wisiała żółta taśma z napisem „Nie wchodzić”. Za nią świeżo pomalowane schody błyszczały błękitem. Poprawka: nie mogły być świeżo pomalowane. Pokryto je farbą przeszło dwa miesiące wcześniej.

Zastanawiał się, co się stało. Czyżby malarze zapomnieli o tej klatce schodowej? Może nie mogli jej odnaleźć w labiryncie szpitalnych łączników, korytarzy i ślepych zaułków? Może technicy i pielęgniarki, widząc taśmę, uznawali, że droga wciąż jest niedostępna, więc wyszukali nowe skróty?

Musiało tak być, pomalowane stopnie za taśmą błyszczały bowiem świeżością, bez jednego odcisku buta, a w całej klatce schodowej wciąż czuć było zapach farby. Nie ulegało wątpliwości, że nikt tutaj nie zawitał od czasu, gdy Richard i Joanna ukrywali się przed Mandrakiem, siedząc na schodach, zjadając batonik i skarżąc się na wiecznie nieczynny bufet. Richard przypomniał sobie, jak usiłował przekonać Joannę do nawiązania z nim współpracy, a gdy spytała, czy to niebezpieczne, odparł, że nie istnieje żadne zagrożenie…

Nagle nogi się pod nim ugięły. Złapał się zaokrąglonej stalowej poręczy i usiadł na trzecim stopniu nad podestem, na którym siedzieli razem, gdzie częstował Joannę jabłkiem i cappuccino w butelce.

— Zmarli nie odchodzą — stwierdził kiedyś pan Mandrake, a gdyby to było prawdą, Joanna pojawiłaby się właśnie tutaj, w pachnącym chemikaliami powietrzu klatki schodowej, gdzie nikt nie zawitał od dwóch miesięcy, gdzie nic nie zakłócało echa jej głosu. Niespodziewanie pożałował, że pan Mandrake się myli, a Joanna nie może się przed nim pojawić, stanąć na jasnoniebieskich schodach, promieniując światłem, i stwierdzić: „Przepraszam, że nie mogłam ci powiedzieć, co odkryłam. Zachowałam się równie niewłaściwie, jak ci wszyscy ludzie z filmów. Skąd mogłeś wiedzieć, co oznacza SOS? Dziwne, że nie poprosiłeś mnie o wyjaśnienie”. Niemal ją ujrzał, jak poprawia okulary na nosie i się śmieje.

Niemal.

Właśnie dlatego ludzie wierzyli w anioły i kupowali książki takich oszustów, jak Mandrake, windując je na listach bestsellerów. Pragnęli wierzyć. Rzecz w tym, że nikt nie potrafił przywrócić zmarłym życia. Ludzi nie prześladowało wrażenie obecności zmarłych, nie dlatego wyobrażali ich sobie w swoich doświadczeniach granicznych. Przeciwnie, przyczyną był brak poczucia bliskości zmarłych w miejscach, gdzie się powinni znajdować.

Joanny nie było obok Richarda, nawet tutaj, gdzie opierali się o ścianę, stali tak blisko siebie, że pod wyciągniętą ręką wyczuwał bicie jej serca. Teraz nie było tu już niczego, nawet kurzu. Ona nie żyje, pomyślał i poczuł się tak, jakby musiał na nowo oswoić się z tym faktem.

Jakoś udało mu się pogodzić z jej tragiczną śmiercią, kiedy biegał po całym szpitalu, sporządzał plany, opracowywał skany, wypytywał asystentki. Zastanowił się, czy właśnie o to chodzi, czy ich obsesja na punkcie ostatnich słów Joanny to jedna z form oswojenia się z jej zgonem, ich osobiste seminarium na temat strategii radzenia sobie z żałobą.

Gdyby udało im się odszyfrować ostatnie słowa Joanny, przynajmniej częściowo odzyskaliby równowagę po tym, jak jej nie uratowali. W rezultacie cała historia zakończyłaby się inaczej. Tylko czym różniłaby się od tego, co usiłował zrobić pan Mandrake?

Richard nagle zadał sobie pytanie, czy zachowywałby się tak samo, gdyby Joanna wymamrotała kilka pojedynczych, nic nie znaczących słów, a wtedy on, Kit i Vielle utworzyliby na ich podstawie nie istniejącą wiadomość. W ten sposób zajęliby się czymś innym niż żałoba i rozpacz: nie rozumieliby, że słowa Joanny nic nie oznaczały.

Nie.

— Chciałaś mi coś powiedzieć — zwrócił się do Joanny, chociaż jej przy nim nie było. — Wiem, że tak.

Nie udało się jej. Mechanizm się wyłączył, zanim zdążyła cokolwiek wyjaśnić. Pomyślał o komunikacie, który pozostawiła na jego automatycznej sekretarce. „A…”, stwierdziła, a on odtworzył go wielokrotnie, usiłując zrozumieć, co chciała powiedzieć. Bez powodzenia. Istniało wiele możliwości i zbyt mało informacji. Tak jak w tej chwili, przyszło mu do głowy. Wbrew temu, co powiedział Kit, nigdy się nie dowiedzą.

Bohaterowie filmowi zawsze się dowiadywali, kim jest morderca, chociaż ofiara umierała, nie zdążywszy im o niczym powiedzieć. W filmach zawsze udawało się rozszyfrować wiadomości, rozwikłać tajemnicę, ocalić dziewczynę. W filmach.

I może po Tamtej Stronie. Ale nie po tej. Po tej stronie nigdy nie wyszło na jaw, co wywołało pożar cyrku w Hartford ani czy na Hindenburgu ktoś podłożył bombę. Po tej stronie lekarz nie potrafił zatamować krwotoku, pomoc nie przyszła na czas, wiadomość była zbyt zniszczona i poplamiona, aby ją odczytać.

„Jeśli ktokolwiek potrafiłby przekazać wiadomość z tamtego świata, to tylko Houdini”, stwierdziła Joanna, kiedy poszli do Taco Pierre’s. Nieprawda. Gdyby ktokolwiek potrafił przesłać wiadomość z Tamtej Strony, to tylko Joanna. Próbowała to zrobić, krztusząc się krwią, kiedy powinna stracić przytomność. Gdyby mogła wrócić stamtąd, gdzie się znalazła — z grobu, z tonącego Titanica albo z Tamtej Strony — aby przekazać mu wiadomość, na pewno by to uczyniła.

Tak się jednak nie stało. Dlatego, że nigdzie się nie znalazła. Odeszła. Richard ukrył twarz w dłoniach.

Siedział tak bardzo długo. Jego pager zadzwonił tylko raz, zakłócając ciszę. Richard natychmiast wyciągnął urządzenie z kieszeni, modląc się, aby to była pani Aspinall z wiadomością, że Carl zmienił zdanie. Okazało się jednak, że Vielle chciała się z nim skontaktować, gdyż znalazła jeszcze jedną pielęgniarkę, skierowaną tam tego dnia na to samo piętro na zastępstwo. Poza tym zlokalizowała taksówkę, którą Joanna pojechała do Yellow and Shamrock.

To nie w porządku. Vielle robiła, co mogła. Wszyscy robili, co mogli. Po prostu brakowało zbyt wielu elementów układanki. Odpowiedź kryła się gdzieś w relacjach albo w książkach o Titanicu, albo w skanach, albo w angielskiej literaturze, lecz Joanna nie zdołała wyjaśnić gdzie, a pan Briarley, jeśli kiedykolwiek to wiedział, nie pamiętał. Z kolei Carl odmawiał wyjaśnień.

A on, Richard, nie potrafił sam rozwikłać tego problemu. Nadszedł czas, aby to wreszcie głośno powiedzieć. Czas, aby stawić czoło rzeczywistości, zebrać się w sobie i przyznać do porażki.

Joanna na pewno by zrozumiała. Widziała, jak zespół reanimacyjny przeprowadza resuscytację krążeniowo-oddechową, wstrzykuje noradrenalinę, podaje roztwór soli, reanimuje elektrodami, po kolei. A ona przebywała na Titanicu, gdzie wszyscy starali się na próżno. Obserwator nie dostrzegł góry lodowej na czas, Californian nie usłyszał SOS, nie dostrzegł błysków lampy sygnalizacyjnej, nie zrozumiał znaczenia rakiet. Technik mechanik Harvey i mężczyzna, którego chciał uratować, zginęli.

Z tragedii Titanica wynikało tyle, że wszelkie próby zawiodły, pomoc przybyła zbyt późno, wiadomości nie dotarły w odpowiednie miejsca. Richard nie zdążył jeszcze sformułować tej myśli, gdy wiedział już, że jest w błędzie.

To, co się wydarzyło na Titanicu, dowodziło, że ludzie powinni się starać nawet wtedy, gdy zdają sobie sprawę z jałowości swoich prób — powinni wystukiwać SOS, wodować składane łodzie ratunkowe, schodzić pod pokład i ratować pocztę, otwierać klatki z psami — wszystko po to, aby kogoś lub coś ratować, choćby za cenę własnej śmierci.

Richard pomyślał, że nie wolno się poddawać. Jack Phillips tego nie zrobił. Joanna też nie.

— Dobrze — oświadczył. Chociaż tego nie wiedział, zabrzmiał tak samo, jak głos Joanny na taśmie automatycznej sekretarki.

Wstał. Dobrze. W dziale kadr zdobędę numer pani Hobbs. Dowiem się, kto jeszcze tamtego dnia leżał na czwartym piętrze wschodniego skrzydła. Porozmawiam z Vielle i z Bobem Yanceyem. Jeszcze raz spróbuję.

Ponownie włączył pager i poszedł po schodach na górę, położył rękę na drzwiach, aby je otworzyć, a potem zbiegł na półpiętro. Zerwał żółtą taśmę i oderwał jej końce z poręczy.

Zaniósł ją na górę do pokoju pielęgniarek. Jedna z nich rozmawiała przez telefon, odwrócona plecami do wejścia.

— Klatka schodowa na pierwszym piętrze jest otwarta. Farba wyschła — oznajmił i położył na biurku zwój taśmy. — Czy Maurice Mandrake wciąż rozmawia z panią Davenport?

— Chwileczkę — powiedziała do słuchawki pielęgniarka, następnie spojrzała kątem oka na Richarda i skinęła głową.

— Dzięki — odparł i poszedł w stronę windy.

— Nie, zaraz, panie doktorze — zawołała pielęgniarka, zasłaniając ręką mikrofon. — Nie wiedziałam, że to pan… — Wrócił do pokoju pielęgniarek. — Szukał pana ktoś z nagłych wypadków. Nie miałam pojęcia, że jest pan na tym piętrze, bo wyszłabym pana szukać. To było jakieś dwie minuty temu…

— Chodzi o Vielle Howard? — przerwał.

— Tak mi się wydaje. Pytałam inne pielęgniarki, ale nie sądziły, aby mógł pan…

— Powiedziała, że mam do niej zadzwonić czy przyjść na oddział?

— Oznajmiła, że ktoś czeka na pana w pańskim laboratorium.

— Kobieta czy mężczyzna?

— Mężczyzna — odparła pielęgniarka.

Richard pomyślał, że to Carl Aspinall, i popędził do windy. Na pewno zmienił zdanie. Pewnie przemyślał to, co powiedziała Kit.

Kiedy jednak dotarł na piąte piętro, przed drzwiami do laboratorium nie zastał Carla.

Czekał tam pan Pearsall.

Rozdział 55

„Jeszcze chwila i was opuszczę, dokąd — nie wiem. Znikąd przybywamy, donikąd zmierzamy. Czym jest życie? Rozbłyskiem robaczka świętojańskiego w nocy”.

Ostatnie słowa Crowfoota, wodza Indian z plemienia Czarnych Stóp


Pojawiły się robaczki świętojańskie. Zapalały się i gasły w otaczających ją ciemnościach. Joanna pomyślała, że jest w Kansas. To musi być element retrospekcji życia. Na pewno zbliża się do jej końca, skoro przypomina sobie dzieciństwo, odwiedziny u krewnych w Kansas, biegi w ciemnościach z kuzynami, ze słoikiem na świetliki w jednej ręce i mosiężną zakrętką w drugiej, przygotowaną do zamknięcia słoika, gdy wpadnie do niego owad. Mokra trawa ocierająca się o kostki, intensywna, słodkawa woń peonii, unosząca się w wieczornym powietrzu.

Tylko że to nie był wieczór, ale noc. Bez względu na to, jak późno mogli kłaść się spać, nigdy nie zapadały równie nieprzeniknione ciemności. Niebo zawsze rozświetlała niebieskawofioletowa poświata i nawet kiedy rozbłysły gwiazdy, wciąż widoczne były sylwetki domów i uginających się topól. Na mrocznym ganku siedzieli dorośli; dawało się też odróżnić od siebie inne dzieci.

Nie widziała trawy, na której siedziała, ani domu, ani własnej ręki, wyciągniętej przed twarz. Zrobiło się ciemno, choć oko wykol, nie pomogły nawet robaczki świętojańskie.

— „Księżyc nie świecił i gwiazdy pociemniały” — powiedziała głośno.

Gwiazdy. Świeciły wyraźnie, pewnie, na czarnym niebie, więc dlaczego przyszło jej do głowy, że to świetliki? Bez wątpienia widziała gwiazdy, jasne i migoczące, rozsypane aż po horyzont. Wszyscy rozbitkowie z Titanica to potwierdzali. Gwiazdy nie przygasały blisko ziemi, świeciły tak samo intensywnie nawet tuż nad wodą.

Woda. Joanna pomyślała, że przeżyła zatonięcie. Płynę na jakimś przedmiocie z Titanica, na leżaku. Ale przecież leżaki wykonano z listewek, a powierzchnia pod nią była szeroka i gładka. Fortepian. To na pewno fortepian z restauracji A La Carte.

Tylko że fortepiany nie unoszą się na wodzie. W filmie Fortepian instrument poszedł na dno jak kamień, ciągnąc bohaterkę za sobą pod zimną, zgubną wodę. Może to jest aluminiowy fortepian z Hindenburga. Ważył zaledwie 179 kilogramów.

I tak by zatonął. A może właśnie tonął. „Prędzej czy później każdy okręt pójdzie na dno”, oświadczył pan Wojakowski, a może ten tonął bardzo wolno dlatego, że ocean był wyjątkowo spokojny. Rozbitkowie mówili, że tamtej nocy woda była gładka jak szkło, a odbicia gwiazd nie mąciła najmniejsza fala.

Joanna wyciągnęła rękę, dotknęła klawiatury, a pod nią wody. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że drugą ręką trzyma coś kurczowo w zgięciu ramienia.

Francuski buldog, uświadomiła sobie. Musiałam go chwycić, kiedy spadałam. Pamiętała jednak, że wszystko wypuściła, rzuciła do wody, a jej puste, otwarte dłonie unosiły się w ciemnościach.

Przypomniała sobie o kamizelce ratunkowej. Usiłowała wymacać jej sznurki, lecz ich nie znalazła. Nachyliła się nad psem, chcąc go obejrzeć. Było zbyt ciemno, lecz wyczuwała jego jedwabistą głowę i drobne ciało przytulone do jej boku. Nie poruszał się.

— W porządku, piesku? — spytała, nasłuchując, czy dyszy i czy jego małe serce bije, lecz niczego nie usłyszała.

Niespokojnie pomyślała, że może utonął, lecz w tej samej chwili przytulił się mocniej do jej boku.

— Nic ci nie jest — ucieszyła się. — Maisie będzie zadowolona.

Maisie. Przypomniała sobie, jak usiłowała pokonać mrok zapomnienia, jak bardzo starała się zapamiętać treść wiadomości, aby móc ją wysłać.

— Jak tylko nas uratują, wyślę Richardowi wiadomość — oświadczyła pieskowi.

Zapatrzyła się w ciemności. Carpathia przybędzie za dwie rodziny. Rozejrzała się wokół, szukając na horyzoncie świateł statku, lecz dostrzegła wyłącznie gwiazdy. Podniosła głowę, starając się znaleźć Wielką Niedźwiedzicę. Carpathia przybyła z południowego zachodu. Gdyby Joannie udało się zlokalizować Wielką Niedźwiedzicę, znalazłaby Gwiazdę Polarną i wiedziała, skąd przypłynie ratunek.

W letnie dni w Kansas wypatrywali Wielkiej Niedźwiedzicy. Biegali po chłodnej trawie, usiłując gołymi rękoma łapać robaczki świętojańskie, a gdy drogą jechał samochód, krzyczeli: „Auto!” i padali na plecy bez ruchu, czekając, aż jego reflektory omiotą okolicę jaskrawym światłem. Udawali martwych. A nawet kiedy samochód już pojechał, wciąż leżeli i wpatrywali się w gwiazdy, pokazując sobie gwiazdozbiory.

— To jest Wielka Niedźwiedzica. — Wskazywali palcami. — A to Mleczna Droga. A to Syriusz.

Gwiazdozbiory znikły. Joanna wyciągnęła szyję, chcąc znaleźć Strzelca, długie pasmo Mlecznej Drogi pośrodku nieba. Widziała jednak wyłącznie gwiazdy. Migotały jasno, wyraźnie, do samej wody, tak nieruchomej, że Joanna nie słyszała fal uderzających o pianino. Ani jedna zmarszczka nie mąciła odbić gwiazd, spokojnych i wyraźnych, jakby wcale nie były odbiciami, jakby wokół nie rozciągała się woda, tylko niebo.

Przytuliła psa.

— Wiesz, Toto, wydaje mi się, że nie jesteśmy już w Kansas. — Podkuliła nogi, odsuwając je od krawędzi fortepianu.

Nie płynęli Atlantykiem, a przedmiot, na którym się znalazła, nie był fortepianem. Raczej stołem do badań albo szufladą w kostnicy. Albo metaforą rozbitków z jej świadomości, unoszących się na wraku jej ciała, podczas gdy ostatnie synapsy rozbłyskiwały jak gwiazdy, jak robaczki świętojańskie.

Z kolei Atlantyk stanowił metaforę innego miejsca. Może rzeki Styks albo Jordan. Albo Tamtej Strony pana Mandrake’a. Nie, nie Tamtej Strony, uznała Joanna. To zupełnie nieznane miejsce, bez związku ze światem.

„Odległa kraina”, pomyślała, lecz znowu się myliła. To nie kraina. To miejsce tak odległe, że trudno je nazwać miejscem. Znajduje się tak daleko, że Carpathia nigdy się tu nie dostanie, nie przybędzie na ratunek, nie zabierze do domu. Stąd nie dochodzi żaden głos, wbrew temu, co twierdzi Maurice Mandrake, i nie ma znaczenia, że podobno otrzymał wiadomości od zmarłych.

Nawet ostatnie słowa umierających wcale nie były wiadomościami, lecz bezużytecznym echem żyjących. Niepotrzebnym kłamstwem. „Nigdy cię nie opuszczę”, twierdzą i opuszczają kogoś na zawsze. „Nie zapomnę cię”, utrzymują i zapominają wszystko w mrocznej, niszczącej wodzie. „Jeszcze się spotkamy” — to największe kłamstwo. Na lśniącym wybrzeżu nie będą czekali ojcowie. Nie znajdą się tam prorocy, starsi. Świetliste Anioły. Mroku nie rozświetli ani odrobina światła. Nigdy się nie spotkają. Ona ich nie zobaczy ani nie będzie potrafiła im przekazać, dokąd się udała.

Znikłam bez pożegnania, przypomniała sobie. Poczuła ukłucie bólu, jakby ktoś jej wbijał nóż między żebra.

— Do widzenia! — krzyknęła, lecz jej głos nie niósł się po wodzie. — Do widzenia, Vielle! Do widzenia, Kit! Do widzenia, Richard! — Chciała ich zobaczyć, lecz stali za daleko. Za daleko, aby mogła przypomnieć sobie twarz Richarda lub Maisie…

Maisie. Uświadomiła sobie, dlaczego uznała, że schody to robaczki świętojańskie. Owady sygnałowe, tak je nazywali w Kansas. Zapalają się i gasną, wysyłając wiadomości w mrok.

— Muszę przekazać wiadomość Richardowi — oświadczyła i stanęła na fortepianie, który zakołysał się niebezpiecznie. — Richard! — wrzasnęła, przykładając dłonie do ust. — Doświadczenia graniczne to wezwanie pomocy przez mózg!

Była za daleko. Jej głos nie miał szans dotrzeć do Richarda. Houdini, wołając w próżni: „Rosabelle, odpowiedz, powiedz, poproś o odpowiedź” do swojej żony, nie potrafił sprawić, aby go usłyszała. Joanna też nie umiała tego dokonać.

— To SOS — zawołała, za cicho. — SOS.

Francuski buldog skowytał u jej stóp, przerażony, że zostanie sam. Joanna ponownie usiadła i wyciągnęła do niego rękę. W ciemnościach nie mogła go z początku wyczuć, lecz w końcu objęła go ramionami i przytuliła.

— To nie ma sensu. — Pogłaskała go po jedwabistej głowie, której nie widziała. — Nigdy nie usłyszą.

Piesek zaszczekał z przejęciem. Jego głos przypominał płacz dziecka.

— Już dobrze — pocieszyła go Joanna, wiedząc, że kłamie. — Nie płacz. Jestem tu. Jestem tu.

Jestem tu. Gdzie jesteś? Świetliki uwięzione w zakręcanym słoiku, schwytane w dłonie, z których nie przenikało światło, wciąż wysyłały wiadomości, zapalały się i gasły, zapalały i gasły, chociaż to już było bez znaczenia. A Jack Phillips, chociaż Carpathia płynęła zbyt daleko, chociaż żaden inny statek nie mógł go usłyszeć, wciąż wysyłał, wystukiwał SOS, SOS, do samego końca.

— SOS — zawołała, kierując swoje myśli do Richarda, Kit i Vielle, niczym sygnały radiotelegraficzne, emitując je w nicość, posyłając przez rozległe mroki śmierci. — Do widzenia. Wszystko dobrze. Nie opłakujcie mnie. — Buldog się uciszył i zasnął, przytulony do niej, ale wciąż głaskała go po głowie. — Nie płacz — powiedziała, pragnąc, aby usłyszała ją Maisie, Richard. — To SOS.

Pomyślała, że jej wiadomości nigdy do nich nie dotrą, ale wciąż siedziała w ciemności, tuląc się do pieska, otoczona gwiazdami. Wysyłała sygnały miłości, żalu i nadziei. Wiadomości od umarłych.

Rozdział 56

„Płyniemy natychmiast”.

Radiotelegraficzna wiadomość z Carpathii do Titanica


— Pan Pearsall — stwierdził Richard, nie potrafiąc ukryć rozczarowania. — Co pan tu robi?

— Zastanawiałem się, czy wciąż mogę się przydać do pańskich badań. Właśnie wróciłem z Indiany. Musiałem tam zostać nieco dłużej, niż planowałem. Zmarł mój ojciec. — Pan Pearsall odchrząknął i kontynuował: — Stanąłem przed koniecznością uregulowania spraw związanych z jego posiadłością. Wróciłem wczoraj. — Ponownie odchrząknął. — Słyszałem o doktor Lander. Ogromnie mi przykro.

Richard pomyślał z goryczą, że to samo mówił pan Aspinall.

— Trudno w to uwierzyć — ciągnął pan Pearsall, obydwiema dłońmi ściskając kapelusz. — W jednej chwili są, a w następnej… Zawsze sądziłem, że doświadczenia graniczne są formą halucynacji, ale teraz sam nie wiem. Tuż przed zejściem mój tata oświadczył — miał wylew i z trudem się porozumiewał, właściwie tylko mamrotał, ale jedno powiedział wyraźnie: „Cholera, kto by się spodziewał!”

Richard wyprostował się czujnie.

— Mówił coś więcej?

Pan Pearsall pokręcił głową. No jasne, pomyślał Richard.

— Stwierdził to tak, jakby przekonał się o czymś bardzo ważnym. — Pan Pearsall ponownie potrząsnął głową. — Chciałbym wiedzieć, co to takiego.

Ja również, dodał w myślach Richard.

— Właśnie dlatego pomyślałem, że jeśli wciąż potrzebuje pan ochotników, mógłbym…

— Prace badawcze są zawieszone.

Pan Pearsall pokiwał głową, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.

— Gdyby zdecydował się pan wznowić badania, z chęcią…

— Zatelefonuje do pana. — Richard zakończył rozmowę. Zamknął drzwi i podszedł do biurka, na którym leżały kasety. Nie zdążył jednak przystąpić do pracy, gdy ktoś zapukał do drzwi. Richard pomyślał, że to również nie będzie Carl Aspinall.

Do laboratorium weszła Amelia Tanaka.

— Amelia? — zdziwił się. — Co pani tu robi?

Stanęła tuż przy drzwiach i znieruchomiała, nie zdejmując płaszcza ani plecaka. Tak samo jak w dniu, kiedy przyszła oznajmić, że rezygnuje z dalszego udziału w projekcie.

— Przyszłam… — zaczęła i wzięła głęboki oddech. — Doktor Lander przyszła na uniwersytet, żeby się ze mną spotkać.

Richard domyślił się, że właśnie dlatego wzięła taksówkę. Chciał spytać, kiedy to się stało, ale Amelia i tak miała trudności z wyjaśnieniem mu wszystkiego. Nie chciał jej zniechęcać.

— Nie podałam państwu prawdziwych przyczyn swojej rezygnacji. Doktor Lander spytała, czy odeszłam z powodu czegoś niepokojącego, co ujrzałam podczas badań, a ja odparłam, że nie, ale to nieprawda. W rzeczywistości tak bardzo się przeraziłam, że nie potrafiłam się zdobyć na to, aby ponownie stawić temu czoło, ale potem dowiedziałam się, że ona nie żyje, i pomyślałam, że przeszła przez to samo, tylko że nie miała wyboru, nie mogła się wycofać.

Mówiła bezradnie, jakby płakała.

— Przyszło mi do głowy, że okropnie stchórzyłam. Ona zawsze odnosiła się do mnie z taką sympatią. Kiedyś poprosiłam ją aby coś dla mnie zrobiła, ona się zgodziła, a ja… — Urwała i się zaczerwieniła. — Mówiła, że to ważne, że powinnam jej powiedzieć, co widziałam. Nie powinnam była kłamać. Mogłam jej wyjaśnić. Jak mogę być lekarzem, skoro pozwalam moim lękom?… — Spojrzała na Richarda. — Już za późno, aby jej powiedzieć, ale skoro to ważne, a pan jest jej współpracownikiem…

— To rzeczywiście jest ważne. Proszę wejść, zdjąć płaszcz i usiąść.

Pokręciła głową.

— Nie mogę zostać. Mam laboratorium z anatomii. — Zaśmiała się nerwowo. — Nie powinnam była w ogóle tu przychodzić, ale musiałam panu powiedzieć…

— W porządku — zgodził się Richard. — Co takiego strasznego pani zobaczyła?

— To… — Przygryzła wargę. — Czy kiedykolwiek śnił się panu koszmar, a kiedy chciał go pan wyjaśnić, nie było w nim nic przerażającego, żadnych nożowników ani… — Przerwała zdumiona tym, co powiedziała. — Nie o to mi chodziło, przepraszam…

— Nie widziała pani żadnych morderców ani potworów — podpowiedział Richard — ale się pani wystraszyła…

— Tak — potwierdziła. — Znalazłam się w tunelu, takim samym, jak wcześniej, ale tym razem uświadomiłam sobie, że to nie tunel, tylko… — Zerknęła na drzwi, jakby szukając drogi ucieczki.

Richard podszedł do wejścia, stając między Amelią a drzwiami.

— Co to było? — spytał, choć dobrze znał odpowiedź. Miała rację, zasadniczo trudno uznać za przerażających ludzi w staromodnych ubraniach, stojących za drzwiami i niepokojących się dźwiękiem wyłączanych silników. „Co się stało?”, spytał swojego stewarda Lawrence Beesley, a w odpowiedzi usłyszał: „Przypuszczam, że nic wielkiego”. Beesley poszedł spać, niczego się nie obawiając.

— Pani Amelio, co to było?

— Więc… To brzmi strasznie głupio, pomyśli pan, że…

Że zachowujesz się jak Bridey Murphy? To samo powiedziałem Joannie.

— Bez względu na to, co to takiego, uwierzę pani — oświadczył głośno.

— Wiem. No dobrze. — Odetchnęła głęboko. — W tym semestrze przerabiam biochemię. Zajęcia są w ciągu dnia, ale laboratorium mamy wieczorem, we wtorki i czwartki, w takim starym pomieszczeniu. Jest długie i wąskie, a wzdłuż ścian stoją ciemne drewniane szafki, w których przechowywane są chemikalia. Ten pokój wygląda jak tunel.

Długie, wąskie pomieszczenie z wysokimi szafkami po obydwu stronach. Zastanawiał się, co to naprawdę było. Apteka? Będzie musiał spytać Kit, gdzie na Titanicu znajdowała się apteka.

— To był nasz egzamin końcowy. Mieliśmy przeprowadzić reakcję enzymów, a mi nic z tego nie wychodziło i zrobiło się już bardzo późno. Światła pogasły i czekano już tylko na mnie.

— Kto na panią czekał? — spytał Richard, zastanawiając się, o jaki egzamin chodzi i co to za reakcja enzymów?

— Moi profesorowie. — Głos Amelii zadrżał ze strachu. — Stali w holu i czekali. Widziałam ich za drzwiami laboratorium, mieli na sobie białe fartuchy i czekali, żeby się przekonać, czy zdałam.

Końcowy egzamin z biochemii i profesorowie w fartuchach. Richard uświadomił sobie, że Amelia miała wiele tygodni na zracjonalizowanie swoich doświadczeń, mogła w tym dokonać daleko posuniętej konfabulacji. W ten sposób zaakceptowała swoją wizję. Na pewno brzmiała ona rozsądniej niż opowieść o Titanicu.

— Kiedy sobie pani uświadomiła, że jest w laboratorium biochemicznym?

Spojrzała na niego zdumiona.

— Nie rozumiem.

— Czy to się stało kilka dni po sesji czy później?

— Wiedziałam o tym od samego początku, nie miałam wątpliwości jeszcze w trakcie badania. Nie powiedziałam panu ani doktor Lander, bo się bałam, że mnie znowu tam poślecie. Mówiłam, że czułam się spokojnie i szczęśliwie, a ujrzałam to samo, co wcześniej, drzwi i światło, ale to nieprawda. Widziałam laboratorium.

To nie Titanic. Nie znalazła się na Titanicu.

— Tak naprawdę to nie mogło być laboratorium. W rzeczywistości szafki nie są pozamykane na klucz. Poza tym nie widziałam mojego profesora od biochemii, tylko doktora Eldritcha od anatomii i jednego reżysera z akademickiego kursu, na który chodziłam do teatru muzycznego. Strasznie się bałam.

— Czego? — spytał Richard.

— Że obleję. — Jej głos ponownie zadrżał ze strachu. — Mogłam oblać egzamin końcowy.

Richard starał się zebrać myśli. Nie przebywała na Titanicu. Znalazła się w swoim laboratorium biochemicznym.

— I co potem? — zapytał wreszcie.

— Szukałam klucza. Musiałam go znaleźć, bo inaczej nie otworzyłabym szafki i nie wyciągnęła odpowiedniego odczynnika. Zajrzałam pod stoły i do wszystkich szuflad. — W jej głosie wyczuwało się napięcie. — Ale było ciemno, nic nie widziałam…

Rozwiązaniem zagadki nie był Titanic. Właśnie to uświadomiła sobie Joanna podczas rozmowy z Carlem Aspinallem.

— …poza tym szuflady oznakowano bez sensu. Widziałam jakieś litery, ale nie słowa, tylko same litery i cyfry, zebrane w ciągi, jak szyfr. Bardzo się bałam… a potem ocknęłam się w laboratorium, więc myślę, że znalazłam, co trzeba, i zdałam. Nie wiem, co dostałam. — Zaśmiała się z zażenowaniem. — Mówiłam panu, że to głupio zabrzmi.

— Skąd — zaprzeczył. — Bardzo mi pani pomogła.

Bez przekonania skinęła głową.

— Muszę lecieć na laboratorium z anatomii, ale… — Znowu wzięła głęboki oddech. — Jeśli będę panu potrzebna, mogę się ponownie poddać badaniu. Jestem to winna doktor Lander.

— To raczej nie będzie konieczne — odparł, a kiedy wyszła, zadzwonił do Carla Aspinalla.

Bał się, że słuchawkę podniesie pani Aspinall, ale na szczęście usłyszał głos jej męża.

— Aspinall, słucham? — odezwał się Carl.

— Dzień dobry panu, mówi doktor Wright. Nie, proszę się nie rozłączać. Rozumiem, że nie chce pan rozmawiać o swoich przeżyciach, ale pragnąłbym zadać panu tylko jedno pytanie. Czy po utracie przytomności znalazł się pan na pokładzie Titanica?

— Titanica? — powtórzył Carl, a zdumienie w jego głosie wszystko Richardowi wyjaśniło.

Carl Śpiączka nie przebywał na Titanicu. Właśnie ta wiadomość sprawiła, że Joanna popędziła na oddział nagłych wypadków. Nie chodziło o to, co Carl jej powiedział o swoich doświadczeniach granicznych, tylko o to, że nie widział Titanica. Joanna uświadomiła sobie, że podążała złym tropem, domyśliła się prawdy i chciała się nią z nim podzielić.

Musiał się upewnić. Zatelefonował do Maisie.

— Maisie, czy kiedy miałaś doświadczenia graniczne, znalazłaś się na statku? — spytał, gdy pielęgniarka wreszcie się zgodziła przekazać słuchawkę dziewczynce.

— Na statku? — powtórzyła, a on wyobraził sobie jej minę. — Nie.

— Skąd wiesz?

— Bo wiem. To wcale nie przypominało statku.

— Tylko co?

— Bo ja wiem… — Zastanowiła się. — Powiedziałam pani Joannie, że chyba przebywałam w jakimś pomieszczeniu, ale to mogło być na dworze. Jednocześnie na dworze i w środku. — Ta wyważona odpowiedź utwierdziła Richarda w przekonaniu, że gdy by Maisie znalazła się na statku, doskonale wiedziałaby o tym, a odpowiedź kryła się gdzie indziej.

Tylko gdzie? Musiała się kryć w relacjach, w jednej z cech wspólnych wszystkich doświadczeń granicznych, chociaż ani Amelia, ani Maisie, ani zapewne Carl Aspinall nie mieli przeżyć podobnych do wizji Joanny.

— To musi być tak, jak myślę. — Richard oświadczył w rozmowie telefonicznej z Kit. — Kiedy tylko Joanna dowiedziała się, że Carl nie znalazł się na pokładzie Titanica, wiedziała, w czym rzecz.

— Na pewno chodzi o coś, co jest elementem wszystkich relacji — uznała Kit. — Nagrałeś, co przed chwilą mówiła Amelia?

— Nie. Zachowywała się zbyt nerwowo. Ale spisałem wszystko, co mi się udało zapamiętać.

— A co z twoimi własnymi wspomnieniami? Sporządziłeś relację?

— Moimi własnymi? — zdumiał się. — Przecież to było…

— …związane z Titanikiem — dokończyła. — Wiem, ale może tam się kryje jakaś wskazówka. Wydaje mi się, że masz rację. Chyba istnieje jakiś wspólny mianownik dla wszystkich doświadczeń granicznych, a im więcej ich poznamy, tym większa szansa jego określenia.

Kit się nie myliła. Richard rozważał, czy warto dzwonić do Carla Aspinalla, aby mu wyjaśnić, że jego koszmary, bez względu na treść, są czysto subiektywne. Wątpił jednak, czy Carl będzie miał ochotę z nim rozmawiać.

A zatem pozostają doświadczenia Amelii, jego własne i Maisie. Oraz wizja członka załogi Hindenburga. Richard sporządził listę elementów każdej relacji. Joseph Leibrecht ujrzał śnieżne pola, wieloryby, pociąg, ptaka w klatce i swoją babcię, a także usłyszał dzwony kościelne i zgrzyt rozdzieranego metalu. Amelia widziała enzymy, szuflady w laboratorium i swoich profesorów. Joanna opisywała schody, rowery treningowe, a on nie ujrzał żadnej z tych rzeczy.

Wspomnienia Josepha charakteryzowały się wyraźnym podobieństwem do snu, nie związane ze sobą elementy pojawiały się bowiem w jego umyśle jeden po drugim i zupełnie nie przypominały doświadczeń Joanny. Amelia znalazła się gdzieś pomiędzy, w jej wspomnieniach czas nie przeskakiwał, obrazy pojawiały się w sekwencji, ale istniały luki logiczne. Jego własne doświadczenia graniczne…

W tej samej chwili uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, czy w jego przeżyciach pojawiły się jakiekolwiek niespójności, poza sterowcem-zabawką. Automatycznie założył, że wszystko, co widział, było rzeczywistością, podobnie jak w wypadku Joanny. Potem, przeglądając książki wujka Kit, skoncentrował się wyłącznie na Titanicu.

Ponownie sięgnął po książki. Okazało się, że ludzie faktycznie zbierali się obok biur White Star oraz przy budynku „The New York Times”, lecz nie wchodzili tłumnie do środka. Kręcili się po okolicznych ulicach, oczekując na wiadomości z Carpathii. Kiedy wieści wreszcie dotarły, nikt nie odczytywał publicznie listy rozbitków. Na budynku „Timesa” wywieszono pełną listę — matka Mary Marvin, która przyszła z matką swojego zięcia, krzyknęła z radości, ujrzawszy nazwisko córki, lecz urwała przerażona, gdy uświadomiła sobie, że obok nie widnieje imię Daniela. Krewni zwykle wchodzili do budynku White Star pojedynczo, aby dowiedzieć się czegoś bliższego. Syn Johna Jacoba Astora wyszedł stamtąd natychmiast, chowając twarz w dłoniach.

W siedzibie White Star nie było pokoju z radiotelegrafem. W „Timesie” zainstalowano takie urządzenie, lecz wysoko na dachu. Radiotelegrafista wkładał rozszyfrowane wiadomości do pudełka, przyczepionego do liny, potrząsał nią w metalowym szybie, aby dać znać dziennikarzom poniżej, a następnie zrzucał pudełko szybem.

Co przyszło Richardowi z tych informacji? Że w rzeczywistości wcale się nie znalazł w biurach White Star? I tak to wiedział. Przekonał się za to, że jego doświadczenia są skutkiem konfabulacji opartych na obrazach z filmów i relacjach Joanny. Nie wiedział jednak, dlaczego tak się stało. Nie widział związku.

Wypisał wszystkie elementy — swój pager, kobietę w bluzce o wysokim kołnierzu, rozmawiającą przez telefon, mężczyznę pochylonego nad radiotelegrafem, zegar na ścianie, schody, mężczyznę z gazetą pod ręką — a następnie zadzwonił do Amelii i poprosił o przybycie.

— Chce mnie pan poddać eksperymentowi? — spytała, a on usłyszał w jej głosie lęk.

— Nie — zaprzeczył. — Musimy tylko zadać pani kilka pytań. Możemy się spotkać jutro o dziewiątej?

— Niestety, mam test z psychologii. — Pomyślał, że to wymówka, taka sama jak wtedy, gdy Joanna usiłowała się z nią umówić, jeszcze zanim zrezygnowała z udziału w projekcie. Po chwili spytała jednak: — Czy pasuje panu jedenasta?

Ku zdumieniu Richarda, dziewczyna zjawiła się na czas. Poprosił Vielle o udział w rozmowie.

— Pani Amelio, chcielibyśmy, aby powiedziała nam pani wszystko, co pani pamięta na temat swoich doświadczeń granicznych, poczynając od pierwszej sesji — zaczął, a Vielle włączyła dyktafon Joanny.

Amelia skinęła głową.

— Obiecałam, że zrobię wszystko, co się okaże konieczne — odparła i przedstawiła szczegółowy opis, dodatkowo wzbogacony odpowiedziami na pytania Richarda i Vielle.

— Ilu pani profesorów znajdowało się w biurze? — zainteresowała się Vielle.

— Czterech — padła odpowiedź, — Doktor Eldritch, mój reżyser, pani Ashley, mój nauczyciel angielskiego z liceum i mój świeżo upieczony profesor od chemii. Tak naprawdę wcale nie był profesorem, tylko absolwentem uniwersytetu. Nie cierpiałam go. Na wszystkie pytania odpowiadał: „Sami musicie się tego domyślić”.

— Był tam pani nauczyciel angielskiego? — Richardowi przyszedł do głowy pan Briarley.

Amelia skinęła.

— Tak naprawdę to była kobieta i wcale nie miałam z nią lekcji. Zmarła miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego.

Vielle wypytała ją szczegółowo o oznaczenia na butelkach z chemikaliami.

— Wie pani, jak opracowane są wzory chemiczne? Oznaczenia liczbowe znajdują się pod kreską. Tam wszystko wypisano w szeregu.

— Pamięta pani którekolwiek z oznaczeń literowych? — dopytywała się Vielle.

Amelia zaprzeczyła.

— A pamięta pani jeszcze cokolwiek, co się nie zgadzało? — ciągnęła pielęgniarka.

Amelia wbiła wzrok w przestrzeń.

— Chłód — odparła w końcu. — W tamtym laboratorium zawsze jest gorąco, bo zainstalowano tam staroświeckie grzejniki. W moich doświadczeniach było tam lodowato, jakby ktoś zostawił gdzieś otwarte drzwi.

— Joanna również wspominała o zimnie — zauważyła Vielle po wyjściu Amelii. — A Joseph Leibrecht?

— Mówił, że widział śnieżne pola, ale wymieniał też wrzące morze. Poza tym utrzymywał, że ktoś go cisnął w płomienie. W moich doświadczeniach granicznych nie zaobserwowałem niczego gorącego ani zimnego.

— I ty, i Amelia czegoś szukaliście — podsunęła Vielle.

— Podobnie jak Joanna. Ale Joseph Leibrecht nie.

— A co z jej przekonaniem o śmierci nauczyciela angielskiego?

— To jeden z zasadniczych elementów doświadczeń granicznych.

— Jak myślisz, istnieje jakakolwiek szansa przekonania Carla Aspinalla do rozmowy z tobą?

— Nie odbierają telefonu.

Vielle ze zrozumieniem pokiwała głową.

— Mają funkcję identyfikacji rozmów przychodzących. Ponowna wyprawa w góry nie ma raczej sensu?

Najmniejszego, pomyślał. Zresztą nie tam należało szukać odpowiedzi. Mógł jej udzielić pan Briarley, a uzyskanie jej od niego było równie nieprawdopodobne. „Sami musicie się tego domyślić”, stwierdził nauczyciel Amelii.

— Możesz jeszcze raz poddać Amelię badaniu? — spytała Vielle, kiedy odprowadzał ją do drzwi laboratorium.

— Niewykluczone, choć zapewne powtórzy się u niej ten sam obraz ujednolicający.

— Och, świetnie, że pana zastałam — rozległ się głos i do pomieszczenia weszła matka Maisie, ubrana w słonecznożółtą garsonkę. — Czy to zły moment?

— Właśnie wychodziłam. Pomyślę jeszcze i do ciebie zadzwonię — oświadczyła Vielle i pośpiesznie się wymknęła.

— Nie chciałam przeszkadzać — stwierdziła pani Nellis. — Proszę. — Wręczyła mu małe czarne pudełko.

— Co to takiego? — Przedmiot przypominał bardzo małego palmtopa.

— Pański pager. Wspomniał pan, że problem z zastosowaniem pańskiej procedury wiąże się ze zbyt krótkim czasem na udzielenie pomocy, wynoszącym zaledwie od czterech do sześciu minut.

Richard pomyślał, że mówił o nieodwracalnej śmierci mózgu, zachodzącej w ciągu od czterech do sześciu minut. Matka Maisie nie potrafiła nawet wymówić słowa „śmierć”, ani też przyznać, że w razie konieczności oczekuje od niego sprowadzenia jej córki z powrotem do świata żywych.

— Ten pager rozwiązuje problem — oznajmiła z bezgranicznym zadowoleniem.

— Już mam pager — sprzeciwił się. Nawet gdyby urządzenie zadzwoniło w chwili utraty przez Maisie przytomności, i tak musiałby dostać się do telefonu i dowiedzieć, gdzie szukać dziewczynki. Oczywiście, o ile ktokolwiek bawiłby się w odbieranie telefonów podczas reanimacji.

— To nie jest zwykły pager, tylko urządzenie lokacyjne. Maisie ma przy sobie podobny automat, a także wszyscy jej lekarze i pielęgniarki. W wypadku konieczności reanimacji Maisie natychmiast wcisną ten przycisk. — Wskazała czerwony guzik z boku pudełka. — Wówczas w pańskim pagerze rozlegnie się alarm. Jego dźwięk jest charakterystyczny, więc na pewno nie pomyli go pan z niczym innym.

Richard pomyślał, że urządzenie na pewno wygrywa melodię Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej.

— Kiedy tylko usłyszy pan alarm, musi pan tu wcisnąć. — Pani Nellis wskazała czarny guzik. — Wówczas na wyświetlaczu pojawi się napis, skąd wysłano sygnał. Na przykład: „Oddział intensywnej opieki kardiologicznej” albo: „Zachodnie skrzydło, trzecie piętro” i tak dalej. Przez większość czasu Maisie będzie leżała w swoim pokoju na kardiologii, ale niekiedy, jak pan sam zauważył, jeździ na badania lub… — zacisnęła kciuki — …może się znaleźć na sali operacyjnej, gdzie będą ją przygotowywać do przeszczepu nowego serca. W ten sposób od razu dowie się pan, gdzie jej szukać. Chciałam kupić urządzenie, które zarejestrowałoby miejsce pańskiego pobytu i wyznaczyło najkrótszą drogę do pokonania, ale informatyk stwierdził, że nie istnieje jeszcze odpowiednia technologia.

— Proszę pani, nie istnieje także odpowiednia technologia umożliwiająca ratowanie pacjentów w stanie śmierci klinicznej — oświadczył Richard, usiłując zwrócić urządzenie.

— Ale się pojawi — odparła z przekonaniem. — A kiedy to nastąpi, nie będzie pan musiał martwić się, jak odnaleźć Maisie. Zdaję sobie sprawę, że wciąż są trudności z szybkim dotarciem do niej, ale pracuje nad tym inny programista.

Richard stwierdził w duchu, że i tak zna najkrótszą drogę, gdyż ma w pamięci cały plan szpitala, wszystkie schody i skróty. Mógł dotrzeć do Maisie na czas, lecz nie znał sposobu na odratowanie jej w krytycznej sytuacji. Gdyby tylko dowiedział się, co próbowała mu przekazać Joanna.

— Oczywiście to tylko jeden z środków ostrożności. Lekarze Maisie spodziewają się nowego serca lada dzień, a mała świetnie się trzyma. Wszyscy są zachwyceni jej wynikami. No dobrze — oświadczyła, stanowczo wciskając pager w jego dłoń. — Wiem, że chciałby pan sprawdzić, jak działa to urządzenie, więc Maisie uruchomi swój pager dziesięć po drugiej. Usłyszy pan alarm i sprawdzi, czy wyświetlacz pokazuje odpowiednią lokalizację.

— Dziesięć po drugiej? — zdziwił się Richard.

— Tak. Proponowałam drugą, żeby nie miał pan wątpliwości, że chodzi o ćwiczenia, ale Maisie upierała się przy drugiej dziesięć. Nie mam pojęcia czemu.

Za to ja mam, pomyślał. To szyfr. Maisie się czegoś dowiedziała.

— O drugiej niekiedy zabierają ją na badania. Może uznała, że jeśli znajdzie się poza swoim pokojem, test urządzenia będzie wiarygodniejszy. To takie inteligentne dziecko.

A jakże, zgodził się w duchu.

— Gdzie mam się znajdować, kiedy rozlegnie się alarm?

— Gdziekolwiek. Właśnie o to chodzi. Pager zawiadomi pana wszędzie i wyświetli informację o miejscu pobytu Maisie. Niestety, o wpół do drugiej mam spotkanie z prawnikiem, więc nie mogę uczestniczyć w próbie, ale Maisie zapewne rozwieje wszystkie pańskie wątpliwości.

Mam nadzieję, pomyślał, przyglądając się, jak pani Nellis odchodzi w stronę windy. Maisie na pewno znalazła kogoś, kto widział Joannę w windzie lub na jednym z korytarzy. Przy odrobinie szczęścia mógł to być ktoś, kto zastał ją w pokoju Carla Aspinalla. Pani Nellis weszła do kabiny. Richard zaczekał, aż drzwi się zasuną, a potem udał się na oddział intensywnej opieki kardiologicznej.

— Bałam się, że pan na to nie wpadnie — przywitała go Maisie. — Pomyślałam, że może powinnam była powiedzieć dwadzieścia po drugiej, kiedy statek zatonął, a nie podawać czas nadania ostatniej wiadomości radiotelegraficznej.

— Czego się dowiedziałaś? — spytał Richard.

— Eugene rozmawiał z sanitariuszem, który tamtego dnia widział panią Joannę na pierwszym piętrze we wschodnim skrzydle. Powiedział, że rozmawiała z panem Mandrakiem.

Mandrake. A zatem rzeczywiście ją spotkał, nie wymyślił całego zdarzenia dla autoreklamy. Musiał zatrzymać Joannę, gdy szła porozmawiać z doktor Jamison.

— No i? — spytała niecierpliwie Maisie.

— Joanna pewnie wpadła na Mandrake’a, ale nie powiedziałaby mu niczego. Czy ten sanitariusz słyszał, co mówił Mandrake?

Maisie potrząsnęła głową.

— Pytałam o to Eugene’a. Podobno był zbyt daleko, aby cokolwiek zrozumieć, ale pan Mandrake bardzo dużo mówił, i ona tak samo. Sanitariusz twierdzi, że pani Joanna się śmiała.

— Śmiała? Razem z Mandrakiem?

— Wiem — skrzywiła się Maisie. — Ja też nie uważam go za człowieka, z którym można się pośmiać. Ale to właśnie powiedział Eugene.

Słowa Eugene’a należało traktować z odpowiednim dystansem. Richard słuchał relacji z trzeciej, właściwie z czwartej ręki. Świadkiem rozmowy Joanny z Mandrakiem był człowiek, który stał zbyt daleko, aby cokolwiek usłyszeć. Prawdopodobieństwo, że Joanna ujawniła Mandrake’owi jakiekolwiek istotne fakty, graniczyło z zerem, ale Richard obiecał sobie, że wyjaśni tę sprawę.

Wiedział, że jego poczynania stają się absurdalne.

— Spodziewałem się pańskiego telefonu — oznajmił Mandrake, kiedy Richard zadzwonił do niego z oddziału intensywnej opieki kardiologicznej. — Pani Davenport poinformowała mnie o odbyciu z panem rozmowy na temat komunikatów, które otrzymuje.

Nie dam rady, pomyślał Richard i z trudem się powstrzymał od odłożenia słuchawki. Miał świadomość, że zdradza Joannę, lecz przyszło mu do głowy, że nie miałaby nic przeciwko temu. Interesowało ją wyłącznie przekazanie mu odpowiedniej informacji.

— Chciałbym z panem porozmawiać osobiście — wyjaśnił Richard. — Czy będzie pan w swoim biurze?

— Tak, ale na dzisiejsze popołudnie zaplanowałem kilka spotkań, a mój wydawca… — Zapadła cisza. Pan Mandrake najwyraźniej sprawdzał swój rozkład dnia. — Może o drugiej… nie, jestem umówiony… a wydawca przychodzi o trzeciej… Pasuje panu pierwsza?

— Pasuje — odparł Richard i odłożył słuchawkę, licząc na to, że w przeciągu najbliższej półtorej godziny znajdzie rozwiązanie i nie będzie musiał iść do Mandrake’a.

Ponownie sięgnął po relacje Joanny i wypisał wszystkie — basen, Scotland Road, magazyn pocztowy, klucz. Klucz. Co było kluczem? Rakiety, sala gimnastyczna, rowery, kajuta radiotelegrafisty, worki z przesyłkami pocztowymi. Usiłował ustalić, które z nich występowały także w doświadczeniach granicznych Amelii Tanaki. Obydwie mówiły o drzwiach i butelkach — Amelia o butelkach z odczynnikami chemicznymi, a Joanna o kałamarzu, lecz w jego przeżyciach nie pojawiła się żadna butelka. Klucz? Musiał przekręcić klucz, aby otworzyć drzwi na korytarz. Pan Briarley poszedł do magazynu pocztowego, aby zdobyć klucz do szafki z rakietami. Marynarz obsługujący lampę sygnalizacyjną wspomniał coś o kluczu, a Amelia, mówiąc o katalizatorze, twierdziła: „Muszę znaleźć klucz”.

Naginam fakty, pomyślał Richard. Zresztą Joseph Leibrecht w swojej relacji ani razu nie wymienił słowa „klucz”. Poza tym Joanna nie podkreśliła go w wydrukach relacji.

No dobrze, wobec tego jakie słowa zaznaczyła? Woda? Ani w jego doświadczeniach, ani we wspomnieniach Amelii nie było mowy o wodzie ani o mgle. Może „czas”? Przypomniał sobie zegar na ścianie korytarza firmy White Star. Amelia bała się, że nie zakończy egzaminu na czas, a Joseph Leibrecht wspomniał o dzwonie kościelnym. Poza tym wiedział, że jest godzina szósta. W dodatku cała katastrofa Titanica sprowadzała się do uciekającego czasu.

Richard zastanowił się, która może być godzina. Za dziesięć pierwsza. Akurat tyle czasu, ile potrzeba, aby pójść do Vielle i spytać ją, jakie podobieństwa zauważyła w relacjach, a potem udać się na spotkanie z Mandrakiem.

Zszedł na drugie piętro. Na łączniku wywieszono wielką tablicę z napisem „Nieczynne z powodu remontu”. Richard uznał, że pewnie skończyła się żółta taśma. Będzie musiał zejść do piwnicy, a stamtąd na dwór. Ruszył korytarzem z powrotem. Nagle w jego kieszeni rozległ się pisk pagera, wysoki i agresywny. Pomyślał, że to ćwiczenia Maisie, i wyciągnął urządzenie. Wcisnął czarny przycisk. Na wyświetlaczu pojawił się napis „Piąte piętro, zachodnie skrzydło”. Pod spodem wyświetlił się aktualny czas: 12.58.

Piąte piętro w zachodnim skrzydle. Co ona tam robiła? Nagle uświadomił sobie, o której godzinie otrzymał wiadomość — 12.58.

— Mówiła, że dziesięć po drugiej — powiedział głośno i rzucił się biegiem na drugie piętro, przez łącznik, i na górę po schodach technicznych.

Dotarł na piąte piętro w trzy minuty i dziewiętnaście sekund. Bez tchu wpadł do pokoju pielęgniarek.

— Szybko, gdzie Maisie Nellis?

— Prosto, drugie drzwi — odparła zaskoczona pielęgniarka, a pędząc korytarzem, Richard wciąż jeszcze sobie nie uświadomił, że w razie konieczności reanimacji pielęgniarka nie stałaby bezczynnie. Poza tym nie dzwonił alarm reanimacyjny.

Wpadł do pokoju, gdzie Maisie spokojnie leżała na łóżku na kółkach i wpatrywała się w pager.

— Rozmawiał pan już z panem Mandrakiem? — spytała z ciekawością.

— Niby… jak? — wydyszał. — Wzywałaś… mnie. Co jest? — Opadł na krzesło przy ścianie.

— Ćwiczenia — wyjaśniła.

— Ćwiczenia miały się odbyć dziesięć po drugiej, a nie za dwie pierwsza.

— Dziesięć po drugiej to był szyfr — oświadczyła. — Przywieźli mnie tu na jakieś badania, więc pomyślałam, że dobrze byłoby wypróbować pager, kiedy nie wie pan, gdzie jestem. Tylko w ten sposób można się przekonać, czy działa.

— Jak widzisz, działa. Dlatego kończymy z ćwiczeniami. Możesz mnie wzywać wyłącznie w nagłych wypadkach. Zrozumiano?

— Może powinniśmy przeprowadzić jeszcze kilka ćwiczeń? — Maisie zapatrzyła się tęsknie w pager. — W ten sposób mógłby pan wypracować system szybszego docierania na miejsce?

I tak szybko dotarłem, pomyślał. Znalazłem się tu w niecałe cztery minuty, startując z jednego z najbardziej oddalonych miejsc w szpitalu. Zmieściłem się w limicie czasu, a i tak nie potrafiłbym jej pomóc w razie niebezpieczeństwa.

— Wykluczone. Możesz mnie wzywać tylko wtedy, gdy zagrozi ci niebezpieczeństwo.

— A jeśli uznam, że grozi mi niebezpieczeństwo, a nic mi nie będzie?

— Wówczas lepiej, aby się nie okazało, że chciałaś się ze mną spotkać i pogadać o pożarze cyrku w Hartford. Nie żartuję.

— Dobrze — zgodziła się niechętnie.

— No tak. — Spojrzał na zegarek. Dziesięć po pierwszej. — Spóźniłem się na spotkanie z Mandrakiem. Tylko nie mów: „Nie może pan jeszcze iść”.

— Wcale nie zamierzałam — oburzyła się. — Chciałam panu życzyć powodzenia.

Richard pomyślał, że będzie potrzebował nie tylko powodzenia. Niedługo potem wbił wzrok w Mandrake’a rozpartego za wypolerowanym blatem biurka.

— Spodziewałem się pana o pierwszej — oświadczył Mandrake, spoglądając wymownie na zegarek. — Obawiam się, że teraz mam kolejne…

Zadzwonił telefon.

— Proszę mi wybaczyć. — Mandrake podniósł słuchawkę. — Maurice Mandrake. Podpisywanie książki? Kiedy?

Richard rozejrzał się po gabinecie. Urządzono go jeszcze kosztowniej, niż się spodziewał. Wielki ciemnobrązowy fotel obity skórą, ogromne mahoniowe biurko, zwisający za nim pokaźny, niemal naturalnych rozmiarów portret Mandrake’a, szafka pełna egzemplarzy Światła na końcu tunelu, perski dywan. Richard pomyślał, że pomieszczenie świetnie pasowałoby do Titanica.

Mandrake odłożył słuchawkę.

— Niestety, musimy się spotkać innego dnia. O drugiej mam…

— To nie potrwa długo — przerwał Richard i usiadł. — W swojej mowie pożegnalnej wspomniał pan, że rozmawiał z Jo… z doktor Lander w dniu jej śmierci.

Mandrake skrzyżował dłonie na biurku.

— Tamtego dnia i wiele razy potem.

Nie wytrzymam, pomyślał Richard.

— Z wyrazu pana twarzy wnioskuję, że nie wierzy pan, iż zmarli mogą się kontaktować z żywymi — ciągnął Mandrake.

Gdyby mogli, Joanna powiedziałaby mi, co odkryła w pokoju Carla Aspinalla.

— To słuszny wniosek — odparł.

— Wszystko dlatego, że pan uparcie wierzy w to, co pan widzi na swoich skanach RIPT. — Pan Mandrake uśmiechnął się złośliwie. — Na szczęście doktor Lander zrozumiała, że doświadczenia graniczne to zjawisko, którego nauka nigdy nie wyjaśni. A teraz, jeśli pan pozwoli, muszę się przygotować do następnego spotkania. — Poruszył się, jakby chciał wstać.

Richard nie ruszył się z krzesła.

— Chcę wiedzieć, co powiedziała tamtego dnia.

— Dokładnie to, co pan usłyszał w mojej mowie pożegnalnej. Uświadomiła sobie, że doświadczenia graniczne, a raczej przeżycia z Tamtej Strony, nie są jedynie fizyczną halucynacją, lecz duchowym objawieniem.

Kłamiesz, pomyślał Richard.

— Co powiedziała? Jakie były jej dokładne słowa?

Mandrake rozparł się w fotelu i położył ręce na obitych skórą poręczach.

— Dlaczego to pana interesuje? Sprawdza pan jej poczytalność? Rozumiem, że trudno panu pogodzić się z rzeczywistością. Pana partnerka doszła do innych wniosków w sprawie doświadczeń granicznych, pomimo że usiłował ją pan przekonać, że jest w błędzie. — Mandrake pochylił się w stronę Richarda. — Na szczęście, nie dała się ogłupić pańskim naukowym… — skrzywił się z obrzydzeniem — …argumentom i samodzielnie odkryła prawdę. — Zerknął na drzwi i wymownie skierował wzrok na zegarek. — Obawiam się, że nie mogę poświęcić panu więcej czasu. — Tym razem naprawdę wstał.

W przeciwieństwie do Richarda.

— Chcę wiedzieć, co panu powiedziała.

Mandrake ponownie spojrzał na drzwi. Richard był ciekaw, na kogo czeka jego gospodarz. Najwyraźniej na osobę, której tożsamości nie chce ujawniać. Może to ktoś, od kogo chciałby wyciągnąć informacje o projekcie? Pani Troudtheim? Tish?

— Joanna szła na oddział nagłych wypadków, aby mnie o czymś poinformować. Usiłuję się dowiedzieć, o co jej chodziło.

— To chyba oczywiste — padła odpowiedź, lecz w oczach Mandrake’a pojawił się nagle strach? Poczucie winy?

On wie, pomyślał Richard. To nie miało sensu, ale Joanna naprawdę mu powiedziała.

— Nie — zaprzeczył. — To wcale nie jest oczywiste.

Oczy Mandrake’a ponownie zadrżały.

— Chciała panu powiedzieć to samo, co później powiedziała mi i pani Davenport, przemawiając do nas z Tamtej Strony, w którą uparcie nie chce pan uwierzyć. Istnieją rzeczy na niebie i ziemi, panie doktorze, o których nie dowie się pan ze swoich skanów. — Obszedł biurko i zbliżył się do drzwi. — Przykro mi, ale nasza rozmowa dobiegła końca. Pewien dżentelmen jest umówiony…

Dżentelmen? Pan Sage? Życzę powodzenia w wydobywaniu z niego informacji o projekcie i o wszystkim, co się wiąże z badaniami.

— Muszę dokładnie wiedzieć, co panu powiedziała — powtórzył Richard.

Mandrake otworzył drzwi.

— Jeśli ma pan ochotę spotkać się innego dnia, możemy…

— Joanna zmarła, usiłując mi coś powiedzieć. Muszę się dowiedzieć co. To ważne.

— Doskonale. — Mandrake zamknął drzwi, wrócił za biurko i usiadł. — Skora tak panu na tym zależy.

Richard czekał.

— Powiedziała: „Miał pan rację, panie Mandrake. Teraz to rozumiem. Doświadczenia graniczne to wiadomość z Tamtej Strony”.

— Ty draniu — wycedził Richard, wstając z krzesła.

Rozległo się pukanie do drzwi i do środka zajrzał pan Wojakowski w czapce baseballowej na głowie.

— Witam, Manny — przywitał się z Mandrakiem, a potem zwrócił się do Richarda: — O, witam pana doktora. Przepraszam, że tak się tu wpakowałem, ale…

— Już skończyliśmy — odparł Mandrake.

— To prawda — potwierdził Richard. — Skończyliśmy. — Opuścił biuro, minął pana Wojakowskiego i odszedł korytarzem.

— Panie doktorze, pan zaczeka — zawołał pan Wojakowski, doganiając Richarda. — Świetnie się składa, że pana spotykam.

— Odniosłem odmienne wrażenie. — Richard wskazał kciukiem drzwi do pokoju Mandrake’a. — Najwyraźniej chciał pan się zobaczyć z kim innym, panie Wojakowski.

— Ed — poprawił. — No tak, zadzwonił do mnie wczoraj i oświadczył, że chciałby porozmawiać o pańskich badaniach. Wyjaśniłem, że od pewnego czasu w nich nie uczestniczę, ale upierał się, że to bez znaczenia, bo i tak chce ze mną pogadać, więc się zgodziłem, ale zastrzegłem się, że wpierw muszę się skonsultować z panem, bo nie wiem, czy to będzie w porządku, lekarze niekiedy nie chcą, aby paplać na prawo i lewo o ich badaniach, i od tego czasu usiłuję się z panem skontaktować. — Klepnął ręką w kolano. — O rany, ale ciężko pana złapać. Próbowałem na wszystkie sposoby, jakie mi przychodziły do głowy, bo koniecznie musiałem się spytać, czy nie ma pan nic przeciwko temu. Wiem, że ma pan na głowie zupełnie inne sprawy, wiadomo, biedna doktor Lander i w ogóle. Straciłem nadzieję, że pana gdzieś znajdę. Zupełnie jak Norm Pichette. Opowiadałem panu o nim? Został pod pokładem, kiedy wszyscy opuściliśmy już Yorktown, leżał w izolatce, a kiedy wyszedł na zewnątrz, widzi, że okręt idzie na dno, więc wrzeszczy do Hughesa. — Pan Wojakowski przyłożył dłonie do ust. — Ale jest za daleko, aby go usłyszeć, więc wymyśla inny sposób powiadomienia nas o sobie. Wymachuje rękoma jak szalony, wrzeszczy, gwiżdże i nawołuje, lecz nic nie skutkuje.

Richard przypomniał sobie Maisie, usiłującą skontaktować się z nim, proszącą siostrę Lucille o zawiadomienie go przez pager, umożliwienie jej skorzystania z telefonu, zmuszającą Eugene’a, aby dostarczył wiadomość, wreszcie, na koniec, informującą matkę o jego badaniach.

— No więc w końcu usiłuje nadać komunikat przez radio — ciągnął pan Wojakowski. — Ale drzwi do kajuty z radionadajnikiem są zamknięte na klucz. Wyobraża pan sobie? Zamykać na klucz drzwi na statku, który idzie na dno? Kto niby miałby się tam włamać?

Zamknięte na klucz. Richard poczuł się jak człowiek, który wrzeszczy w panice za zamkniętymi drzwiami, kopie je, usiłuje wrócić do laboratorium. Joanna także chciała otworzyć drzwi prowadzące do tylnych schodów. Przekonała się, że są zamknięte, zeszła do magazynu pocztowego, aby wziąć klucz do skrytki na rakiety. Klucz. Amelia powiedziała, że musi znaleźć klucz.

— Pichette obszedł cały okręt, szukając czegoś, czym mógłby zwrócić na siebie uwagę — opowiadał pan Wojakowski.

Cały statek. Joanna poszła na pokład łodziowy, zeszła na pokład z promenadą, przeszła Scotland Road. Biegała wszędzie. Do laboratorium, aby mu powiedzieć o Carlu Śpiączce, a gdy go zastała, do gabinetu doktor Jamison i na dół, na oddział nagłych wypadków.

On sam, Kit i Vielle też się tak miotali. Udali się do Timberline, na trzecie piętro we wschodnim skrzydle, wypytywali pielęgniarki i taksówkarzy, rysowali plany, usiłowali ustalić, dokąd się udała Joanna, z kim rozmawiała. Przeglądali relacje i Lustra i labirynty, analizowali skany, przeszukiwali szpital, odgrzebywali wspomnienia, poznawali historię Titanica, próbowali wszystkiego, co im przychodziło do głowy.

— Pichette próbował wszystkiego, co mu przyszło do głowy — mówił pan Wojakowski. — Nawet zdjął koszulę i wymachiwał nią jak flagą, ale to też nic nie dało, a okręt tonął. Musiał coś wymyślić, póki czas.

Musiał coś wymyślić. Pan Briarley wystrzeliwał rakiety. Nawigator obsługiwał lampę sygnalizacyjną. Radiotelegrafista wysyłał wiadomości na Carpathię, Californian i Frankfurt. Wiadomości. Brodaty mężczyzna posłał stewarda z wiadomością dla pana Briarleya, urzędnik pocztowy ciągnął worki mokrych listów na pokład łodziowy, a J.H. Rogers pisał list do swojej siostry.

— Wiadomości — mruknął Richard. — Chodzi o wiadomości. — W jego doświadczeniach granicznych aż się roiło od wiadomości. Radiotelegrafista spisywał nazwiska rozbitków, sekretarka trzymała słuchawkę telefoniczną przyciśniętą do ucha, a na pagerze Richarda wyświetlił się numer Joanny.

Nagle przypomniało mu się, że pan Sage słyszał, jak dzwoni telefon, a pani Davenport otrzymała telegram nakazujący jej powrót. „Istnieje jakiś wspólny mianownik dla wszystkich doświadczeń granicznych”, twierdziła Kit. Otóż to. Wiadomości. Wszystkie doświadczenia graniczne sprowadzały się do przekazywania wiadomości.

W doświadczeniach Amelii Tanaki nie pojawiły się jednak żadne telegramy, rakiety ani telefony. Jej przeżycia nie zawierały jakichkolwiek wiadomości, sprowadzały się tylko do egzaminu i zamkniętych szafek z odczynnikami. Próbowała się do nich dostać, otwierała kolejne naczynia z chemikaliami, chcąc natrafić na ten jeden odczynnik, który zadziała.

Zupełnie jak Joanna — nagle ujrzała ratujący ją zespół reanimacyjny, który próbował stosować elektrody, wstrzykiwał adrenalinę, uciekał się do najrozmaitszych technik. Poszukujący czegoś, co zadziała, pomyślał Richard i ogarnęło go uczucie opisywane przez Joannę, jakby znajdował się o krok od odkrycia.

— Wiem, że to ma coś wspólnego z Titanikiem — oświadczyła. Titanic, którego załoga wystrzeliła rakiety, opuściła na wodę łodzie ratunkowe, przesłała wiadomości radiotelegraficzne, szukała skutecznego sposobu nawiązania łączności.

— Tak czy owak, stoję na pokładzie Hughes i wpatruję się w wodę — opowiadał pan Wojakowski, lecz Richard go nie słuchał, usiłując nie zgubić myśli, która niemal zaświtała w jego głowie, która znalazła się na wyciągnięcie ręki.

Alfabet Morse’a. Kod. Szyfr. „Szuflady oznakowano literami i cyframi, jak szyfrem”. Maisie radośnie poinformowała go, dlaczego ustaliła czas na dziesięć po drugiej. „To był szyfr”. Wzory chemiczne, metafory i „jakiś dziwny język”. Kropki i kreski, a także „Rosabelle, uwierz”. Szyfr.

„Powiedz Richardowi, że to… SOS”, brzmiały słowa Joanny. Myślał, że chce mu coś przekazać, lecz jej się to nie udaje. Nieprawda. Właśnie tak brzmiała wiadomość. „To jest SOS”.

SOS. Wiadomość wysłana w świat w nadziei, że ktoś ją usłyszy. Komunikat skierowany przez umierający mózg do kory czołowej, do ciała migdałowatego, do hipokampa, próba wezwania kogoś na ratunek.

— Cholernie sprytne, co? — zakończył pan Wojakowski.

— Co takiego? Przepraszam, nie usłyszałem, jak w końcu zwrócił na siebie uwagę.

— Coś mi się widzi, że to pan powinien się zgłosić na to badanie słuchu. — Klepnął Richarda w ramię. — Za pomocą karabinu maszynowego. Widzi pan, stoję sobie na pokładzie Hughesa i wypatruję japońskich okrętów podwodnych, a nagle widzę małe fontanny. „Okręt podwodny!”, wrzeszczę, przybiega porucznik, patrzy i mówi: „Okręty podwodne nie wywołują takich fontann. To bomba głębinowa”. Gapię się dalej i jakoś nie mogę sobie wyobrazić takiej bomby głębinowej. Fontanny pojawiają się w prostej linii, więc patrzę, skąd się wzięły, i widzę faceta na wieżyczce, wychylonego za reling i strzelającego w wodę. Nic nie słyszę, bo jest za daleko, a on o tym wie, zdaje sobie sprawę, że musi…

Za daleko, a droga ucieczki jest odcięta. Połowa synaps przestała już pracować z powodu niedotlenienia, połowa ścieżek jest zamknięta lub wiszą na nich tablice z napisem: „Nieczynne z powodu remontu”. Płat skroniowy sprawdza kolejne sposoby, jedną substancję chemiczną za drugą, karnozynę, NPK, amiglicylinę, usiłuje znaleźć drogę na skróty, przesłać sygnał do korowego ośrodka ruchu, aby uruchomić serce, płuca. „Było bardzo późno”, opowiadała Amelia. „Chciałam tylko znaleźć odpowiedni odczynnik i iść do domu”. Anioł pani Bradeis oznajmił: „Musisz powrócić na ziemię. Twój czas jeszcze nie nadszedł”.

„Polecenie powrotu pojawia się w przeszło sześćdziesięciu procentach wypadków”, mówiła Joanna. To jednak nie było polecenie, tylko wiadomość, która wreszcie dotarła do adresata, środek chemiczny, który w końcu umożliwił połączenie, synapsa, która nareszcie rozbłysła, jak kluczyk, przekręcony w zapłonie. Richard pomyślał, że doświadczenia graniczne to mechanizm przetrwania, ostateczna próba uruchomienia przez mózg układów organizmu. Coś w rodzaju zespołu reanimacyjnego, wysyłanego przez ciało.

Spojrzał z roztargnieniem na pana Wojakowskiego, który wciąż opowiadał.

— No i spuściliśmy na wodę łódź i po niego popłynęliśmy. Rzuciliśmy mu drabinę, ale on nie chce schodzić, wciąż coś do nas krzyczy, tylko że nic nie rozumiemy, bo silnik za głośno pracuje. Uznaliśmy, że pewnie źle się czuje i nie da rady zejść po drabinie, więc mat wysyła mnie po niego. Widzę, że z człowiekiem krucho, postrzał w brzuch, stracił mnóstwo krwi, ale nie to chciał nam powiedzieć. Zdaje się, że pod pokładem leży jeszcze jeden gość, naprawdę w fatalnym stanie, nieprzytomny, z pękniętą czaszką. — Pokręcił głową. — Nic by z niego nie było, gdyby Pichette nie wpadł na ten pomysł z karabinem maszynowym.

Na drugim końcu korytarza otworzyły się drzwi. Richard spojrzał tam i ujrzał zmierzającego w ich stronę Mandrake’a. Nagle zrozumiał, co Joanna mu powiedziała. Pielęgniarz stwierdził, że się roześmiała. Oczywiście, że tak. „Miał pan rację”, oznajmiła Mandrake’owi. „Doświadczenia graniczne to wiadomość”.

Tylko że nie z Tamtej Strony. Jak najbardziej z tej. To mózg, umierając, zdobywa się na ostatni bohaterski czyn, aby ocalić organizm. Wykorzystuje cały dostępny arsenał środków — endorfiny, aby zlikwidować ból i strach, w ten sposób oczyszczając przedpole do walki; adrenalinę, aby wzmocnić sygnały; acetylocholinę, aby udrożnić ścieżki i połączenia. Całkiem sprytnie pomyślane.

Tylko że acetylocholina wywołuje skutki uboczne. Wzmacnia zdolność kojarzenia, właściwą korze mózgowej, a także pamięć długotrwałą. Mózg usiłuje zrozumieć zmieniające się wrażenia, wizje i emocje, przekształca je w tunele, anioły i Titanica. W metafory, które ludzie błędnie uznają za rzeczywistość. Ta rzeczywistość to skomplikowany system sygnałów wysyłanych do hipokampa, aby uaktywnić neuromediator, który jest w stanie reanimować cały układ ludzkiego organizmu.

Wiem, co to jest, zamyślił się Richard. Ogarnęło go zdumienie. Cały czas szukałem tam, gdzie trzeba. Właśnie dlatego obserwowałem go we wszystkich doświadczeniach granicznych pani Troudtheim, a zwróciłem na niego uwagę także wtedy, gdy Joanna ocknęła się przedwcześnie. Szukałem inhibitora i byłem na właściwym tropie, theta-asparcyna to nie inhibitor. To aktywator. To ona jest kluczem.

— Co pan opowiada mojemu pacjentowi, doktorze Wright? — spytał stanowczo Mandrake. — Twierdzi pan, że doświadczenia graniczne to nie rzeczywistość, że są tylko i wyłącznie zjawiskiem fizycznym? — Odwrócił się do pana Wojakowskiego. — Doktor Wright nie wierzy w cuda.

Wierzę, zaprzeczył w myślach Richard. Ależ wierzę.

— Doktor Wright nie chce uwierzyć, że zmarli potrafią się z nami kontaktować. Czy właśnie to panu wmawiał?

— Nic mi nie wmawiał — sprzeciwił się pan Wojakowski. — Opowiadałem panu doktorowi o swoim pobycie na Yorktown…

— Jestem przekonany, że doktor Wright się zgodzi, aby resztę tej historii opowiedział mu pan przy następnej okazji. Mam bardzo napięty plan dnia i jeśli mamy zamienić parę słów…

Pan Wojakowski odwrócił się do Richarda.

— Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, abym z nim porozmawiał?

— Ależ skąd. Może mu pan powiedzieć wszystko, co panu przyjdzie do głowy — odparł Richard i poszedł do windy. Musiał opracować testy sprawdzające, czy theta-asparcyna może samodzielnie przerywać doświadczenia graniczne, czy też potrzebna jest do tego kombinacja theta-asparcyny oraz acetylocholiny i kortyzolu. Zadzwonię do Amelii, zadecydował. Powiedziała, że jest skłonna ponownie poddać się badaniu.

Wcisnął guzik „góra”. Przejrzę skany i skontaktuję się z doktor Jamison. A także z matką Maisie, dodał w myślach i spojrzał za siebie. Pan Wojakowski i Mandrake niemal dotarli do drzwi biura. Richard popędził za nimi.

— Panie Wojakowski. Ed. — Zatrzymał się przy swoim pacjencie. — Co się z nim stało?

— Doktorze Wright — wtrącił się pan Mandrake. — I tak zabrał mi pan przeszło połowę czasu, przeznaczonego na spotkanie z obecnym tu panem Wojakowskim…

Richard go zignorował.

— Co się stało z marynarzem, tym, który strzelał z karabinu maszynowego?

— Z Normem Pichette’em? Nie wyszedł z tego. — Pan Wojakowski pokręcił głową.

Nie wyszedł z tego.

— Panie doktorze — denerwował się Mandrake. — Jeśli w ten sposób chce pan zaprzepaścić moje badania…

— Zapalenie otrzewnej — wyjaśnił pan Wojakowski. — Zmarł następnego dnia.

— A co z tym drugim?

— Doktorze Wright! — krzyknął Mandrake.

— Z tym, który miał pękniętą czaszkę? George’em Weise’em? Wydobrzał. Któregoś dnia dostałem od niego list.

— Czyli wiadomość — uradował się Richard. — Miał pan rację, Mandrake, to rzeczywiście jest wiadomość.

Mandrake ściągnął usta.

— O czym pan mówi?

Richard klepnął go w ramię.

— I tak pan nie zrozumie. „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi”, Manny, staruszku, „niż się ich śniło waszej filozofii”. I niedługo pozna pan ich znaczenie.

Rozdział 57

„Jestem… ja… morze… sam”.

Alfred Hitchcock, na krótko przed śmiercią


Po długim czasie ciemności zdawały się nieco rozjaśniać, mrok odrobinę poszarzał, gwiazdy przygasły.

— Słońce wschodzi — zwróciła się Joanna do małego francuskiego buldoga, chociaż wciąż go nie widziała. Przyjrzała się uważnie niebu na wschodzie, szukając paska jasności nad horyzontem. Nie potrafiła jednak go dostrzec, a światło, jeśli rzeczywiście było to światło, przesiąkało równomiernie ze wszystkich kierunków nieba, jeśli to naprawdę było niebo.

Światło pojawiało się tak powoli, że Joanna uznała, iż się pomyliła, a szarzejący mrok to wytwór jej wyobraźni. Po niedługim czasie wyszły gwiazdy, niejedna po drugiej, lecz wszystkie naraz, niebo zrobiło się grafitowe, a potem szare. Zerwał się lekki wiatr, a noc zmieniła się we wczesny, chłodny poranek.

Już czwarta, pomyślała Joanna. O tej porze przybyła Carpathia, pokonawszy pełną parą pięćdziesiąt osiem mil w trzy godziny, zabójcze tempo. Ludzie w łodziach ratunkowych ujrzeli statek w ciemnoszarym przedświcie, najpierw światła, a potem wysoki komin wyrzucający dym. Chociaż Joanna bardzo uważnie wpatrywała się na południowy zachód, nie dostrzegała ani świateł, ani dymu.

Pomyślała, że nic tam nie ma, ale w miarę, jak jaśniało, coraz lepiej widziała postrzępiony horyzont, jakby zniekształcony daleką linią gór. Obudziła się w niej nadzieja. To Błogosławione królestwo, uznała. Albo Wyspa Avalon.

— Może jednak jesteśmy uratowani — powiedziała, spoglądając na psa. W tej samej chwili przekonała się, że nie trzyma w rękach francuskiego buldoga, tylko dziewczynkę z pożaru cyrku w Hartford, Małą Panienkę 1565. Miała usmoloną twarz, a jej loki pokrywał popiół.

— Nigdy nie miałam psa — oświadczyła dziewczynka. — Jak się nazywa? — Joanna ujrzała w jej ramionach francuskiego buldoga.

Potem strzepnęła z jej włosów płatek popiołu.

— Nie wiem — stwierdziła.

— W takim razie nadam ci imię. — Mała zwróciła się do pieska i uniosła go w górę, usmarowanymi dłońmi obejmując go w talii. — Nazwę cię Ulla.

Ulla.

— Kim jesteś? — zaciekawiła się Joanna. — Jak masz na imię? — Ze strachem czekała na odpowiedź. Oby nie Maisie. Żeby tylko nie miała na imię Maisie.

— Nie wiem — odparła dziewczynka, unosząc psa za łapy. — Umiesz robić sztuczki, Ulla? Pies w cyrku potrafił skakać przez obręcz. Miał fioletową obróżkę. W takim kolorze.

Wskazała palcem, a Joanna spostrzegła, że niebo przybrało lawendową barwę, a wokół unosiły się na wodzie błyszczące, fioletoworóżowe góry lodowe.

— Pole lodowe — mruknęła Joanna i zapatrzyła się na hiacyntową wodę.

Siedziały na fortepianie z restauracji A La Carte. Szerokie, orzechowe wieko instrumentu unosiło się stabilnie na powierzchni. Na podpórce wciąż stały otwarte nuty.

— Zdaje się, że fortepiany jednak pływają — stwierdziła Joanna i przekonała się, że klawiatura się zanurzyła. W lawendowej wodzie klawisze połyskiwały bladoróżowo i czarno.

— W cyrku była tuba — oznajmiła dziewczynka. — I wielki bęben. Czy Carpathia przypłynie nam na ratunek?

Joanna pomyślała, że nie, pomimo wody i gór lodowych nie znajdują się bowiem na Atlantyku. Zresztą nawet gdyby tam byli, i tak zrobiło się zbyt późno. Carpathia przybyła na długo przed świtem.

Wchodzące słońce zabarwiało niebo, lód i wodę na różowo, aby po chwili zalać wschód światłem. Góry lodowe rozbłysły mężną bielą. Joanna pomyślała, że może właśnie to widzieli pacjenci pana Mandrake’a. Wierzyli, że objawił się im Świetlisty Anioł, lecz się mylili. Pojawiało się przed nimi pole lodowe, błyszczące jak brylanty, szafiry i rubiny w oślepiającym świetle słońca.

— Skacz! — rozkazała dziewczynka. Złączyła ręce, tworząc koło. — Skacz!

Buldog wpatrywał się w nią z zainteresowaniem, przechyliwszy głowę na bok.

Dziewczynka opuściła ręce.

— Co się stanie, kiedy Carpathia tu dopłynie? — spytała.

Carpathia tu nie dotrze, odparła w myślach Joanna. Za daleko dla niej. Nikt tu nie przypłynie, aby nas uratować, bo jesteśmy za daleko.

— Kiedy pasażerowie wchodzą na pokład, ich nazwiska są zaznaczane na liście — oświadczyła dziewczynka. Ściągnęła z włosów wstążkę i zawiązywała ją na szyi psa. — Co im powiem, gdy spytają: „Jak się nazywasz, maleńka?” — Zaplątała nadpaloną na końcach wstążkę w ozdobną kokardę. — Jak ktoś nie zna swojego nazwiska, nie wpuszczają go na statek.

Joanna znowu pomyślała, że to bez znaczenia, bo Carpathia nie przypłynie, ale powiedziała:

— A może nadam ci imię, tak samo jak ty nadałaś Ulli?

— A jakie imię? — spytała sceptycznie dziewczynka.

Na pewno nie Maisie, uznała Joanna. Może imię jakiegoś dziecka, które płynęło Titanikiem. Lorraine. Tylko że Lorraine Allison utonęła. Była jedynym dzieckiem z kajut pierwszej klasy, którego nie uratowano. Na pewno nie Lorraine. To nie może być imię dziecka zmarłego podczas katastrofy. Nie Beatrice Sandstorm ani Nina Harper, ani Sigrid Anderson.

Dziewczynka z Lusitanii, oddzielona od matki — jak ona się nazywała? Ocalił ją ktoś obcy. „Wrzucił ją do łodzi”, w głowie Joanny rozległ się głos Maisie. „Potem za nią wskoczył i się uratowali”.

Helen. Miała na imię Helen.

— Helen — oznajmiła Joanna. — Dam ci na imię Helen.

Dziewczynka złapała psa za przednią łapę.

— Jak się masz? — spytała zwierzę. — Mam na imię Helen. — Obniżyła głos. — Jak się masz? Jestem Ulla. — Puściła łapę psa. — Leżeć, Ulla! — przykazała. — Zdechł pies!

Skołowany buldog usiadł, uniósł ucho. Wiatr, który się zerwał wraz ze świtem, ucichł. Gładka jak szkło tafla wody zupełnie zamarła, lecz niebo się nie zmieniło. Pozostało różowe, połyskując na powierzchni morza, na lodzie i na lakierze orzechowej klapy fortepianu.

— Waruj! — rozkazała dziewczynka. Pies posłusznie znieruchomiał, podobnie jak niebo, woda i morze.

Minęła dłuższa chwila. Helen przestała uczyć psa sztuczek i wzięła go na kolana. Woda całkowicie się wygładziła, upodabniając się do różowego nieba. Słońce jednak nie wzeszło, a na horyzoncie nie pojawił się statek.

— Czy to wciąż doświadczenia graniczne? — zainteresowała się Helen. Postawiła psa na fortepianie i pochylała się nad wodą, wpatrując się w głębinę.

— Nie wiem.

— Dlaczego wciąż tu siedzimy?

— Nie wiem.

— Założę się, że to cisza morska — zadecydowała Helen, leniwie przesuwając dłoń po nieruchomej wodzie. — Zupełnie jak w tym wierszu.

— Jakim wierszu?

— No tym, z ptakiem.

— W Pieśni o starym żeglarzu? — Joanna przypomniała sobie słowa pana Briarleya: „Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, Pieśń o starym żeglarzu nie jest wierszem pełnym porównań, aliteracji i onomatopei. Nie chodzi w niej również o albatrosy i niecodzienną pisownię. To wiersz o zmartwychwstaniu”.

I o czyśćcu, dopowiedziała w myślach Joanna. Pogrążony w wiecznej ciszy morskiej statek z martwą załogą. „Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu!” Zastanawiała się, czy ten statek był naprawdę miejscem kary i pokuty. W Pieśni o starym żeglarzu spadł deszcz, a bryza zmyła grzech, uwalniając załogę. Joanna rozejrzała się po niebie, lecz nie dostrzegła chmur ani wiatru. Panowała śmiertelna cisza.

— Dlaczego pogrążyliśmy się w ciszy morskiej? — zapytała Helen.

— Nie mam pojęcia.

— Jestem pewna, że na kogoś czekamy.

Joanna wyraziła w myślach życzenie, aby tym kimś nie była Maisie.

— Musimy na kogoś czekać — ciągnęła dziewczynka, leniwie przesuwając dłoń po różowej wodzie. — Inaczej coś by się stało.

Coś się działo. Światło się zmieniało, nierówne wierzchołki gór lodowych zmieniły barwę z różowych na brzoskwiniowe, morze z różowego stało się koralowe. Słońce zachodzi, uznała Joanna, chociaż słońce nie świeciło. Świat rozjaśniało różowe równomierne światło.

— Co się dzieje? — Helen przysunęła się do Joanny.

— Robi się ciemno. — Joanna z nadzieją pomyślała o jasnych, błyszczących gwiazdach.

Helen pokręciła głową, kołysząc czarnymi lokami.

— Nie — zaprzeczyła. — Robi się czerwono.

Nie myliła się. Woda stawała się czerwona jak płaskowyże z piaskowca, jak kaniony.

— W cyrku zrobiło się czerwono — dodała Helen. — Wszędzie.

Joanna otoczyła ramieniem dziewczynkę i psa, przytuliła ich do siebie, osłaniając przed niebem.

— Żeby tylko nie Maisie — szepnęła. — Błagam.

Niebo czerwieniało, aż wreszcie przybrało barwę ognia, krwi. Czerwień katastrofy.

Rozdział 58

„Już dobrze, maleńka. Ty popłyniesz. Ja zostanę”.

Ostatnie słowa, które wypowiedział do Mary Marvin jej mąż, Daniel, umieszczając ją w jednej z łodzi ratunkowych Titanica


Maisie dotrzymała słowa. Nie wcisnęła przycisku na swoim pagerze, chociaż doktor Wright nie pojawił się u niej bardzo długo.

Po tygodniu zaczęła się martwić, że może coś mu się stało, tak samo jak Joannie, więc poprosiła siostrę Lucille, by zadzwoniła do niego. Stwierdziła, że musi mu zadać pytanie związane z pagerem. Pielęgniarka poinformowała ją, że Richard nie może przyjść, gdyż pracuje nad czymś ważnym. Zasugerowała natomiast, aby obejrzała film na wideo.

Maisie odparła, że nie chce, ale siostra Lucille i tak włączyła Dźwięki muzyki. Zawsze puszczała ten film, za każdym razem. To była ulubiona kaseta siostry Lucille, pewnie dlatego, że bardzo przypominała te pomarszczone, stare zakonnice.

Wreszcie zjawiła się Kit. Wyglądała bardzo ładnie i sprawiała wrażenie podekscytowanej.

— Czy doktor Wright rozmawiał z panem Mandrakiem? — spytała Maisie.

— Tak — odparła Kit. — To jest prezent od Richarda… doktora Wrighta. Powiedział, że chce ci w ten sposób podziękować za poinformowanie go o panu Mandrake’u. — Wręczyła dziewczynce paczuszkę, owiniętą w czerwony papier i wyglądającą jak kaseta wideo.

— Co mówił pan Mandrake? — dopytywała się Maisie. — Na pewno rozmawiał z panią Joanną, prawda? Powiedziała mu to, czego chciał się dowiedzieć doktor Wright?

— Rozpakuj prezent, a ja ci wszystko opowiem. — Kit podeszła energicznie do drzwi i zasunęła zasłony. — Doktor Wright chciał, żebyś go rozpakowała i schowała, zanim zjawi się twoja mama.

— Naprawdę? Co to takiego? — Zdarła papier. — Hindenburg! — westchnęła zadowolona, wpatrując się z przejęciem na umieszczone na pudełku zdjęcie płonącego sterowca.

— Doktor Wright prosił, żeby cię uprzedzić, że film nie do końca odpowiada prawdzie historycznej. Powiedział, że autorzy zmienili zakończenie, aby ocalić psa.

— Wszystko jedno! — Maisie przycisnęła kasetę do piersi. — Jest fantastyczny!

— Gdzie mam go schować? — zainteresowała się Kit.

— Niech pani weźmie jedną z kaset na dolnej półce nocnej szafki. Nie, nie Tajemniczy ogród. Siostra Evelyn uwielbia ten film. Włącza go za każdym razem, gdy ma dyżur.

— Może być Kubuś Puchatek?

— Tak, w porządku.

Kit wręczyła jej plastikowe pudełko. Maisie wyciągnęła rękę z kasetą z Hindenburgiem.

— Może pani rozpakować? — spytała, a sama wyciągnęła taśmę z Kubusiem Puchatkiem.

Kil zdarła celofan i oddała pudełko dziewczynce, która wysunęła taśmę, włożyła ją do opakowania po Kubusiu Puchatku i oddala Kit kasetę z filmem dla dzieci.

— Proszę położyć na samym dnie — poleciła.

Kit ukryła pudełko pod stosem kaset.

— Rozumiem, że to mam zabrać ze sobą? — Wskazała puste pudełko po Hindenburgu. Maisie skinęła głową. — Wiesz co, Maisie? — spytała poważnie Kit. — Kiedy dostaniesz nowe serce, będziesz musiała przestać kłamać i oszukiwać swoją mamę.

— Co mówił pan Mandrake? — Maisie nie dawała za wygraną. — Powiedział doktorowi Wrightowi, czego się dowiedział od pani Joanny?

— Nie. Ale Richard i tak się wszystkiego domyślił. Joanna chciała nam przekazać, że doświadczenia graniczne to pewnego rodzaju SOS. To taka wiadomość, wysyłana przez mózg do różnych substancji chemicznych w mózgu, aby odnaleźć tę właściwą, która przekaże sercu i płucom sygnał wznowienia pracy.

— Po tym, jak pacjent straci przytomność i trzeba go reanimować.

— No właśnie. Richard teraz to wie, więc może opracować metodę aplikowania tych samych substancji, żeby…

— Czyli naprawdę zna sposób reanimowania ludzi? — Maisie nie starała się ukryć podniecenia. — Ja sama to przecież wymyśliłam.

Kit pokręciła przecząco głową.

— Jeszcze nie, ale nad tym pracuje. Już stworzył prototyp, który należy poddać odpowiednim testom. — Przybrała poważny wyraz twarzy. — Ale nawet jeśli ten lek podziała…

— Nie zawsze będzie czas na jego podanie — dopowiedziała Maisie, bojąc się, że Kit skłamie i powie: „Ależ oczywiście, że podziała”, lecz na szczęście nie zamierzała jej oszukiwać.

— Chciał, żebyś wiedziała, że bez względu na to, co się stanie, dokonałaś czegoś ważnego. Pomogłaś w odkryciu leku mogącego ocalić wiele istnień ludzkich.

Kilka dni później wpadł także Richard i zadał pielęgniarkom masę pytań na temat wagi Maisie i temu podobnych. Właściwie wcale z nią nie rozmawiał, ale gdy wychodził, rzucił okiem na telewizor i spytał:

— Widziałaś ostatnio jakieś ciekawe filmy?

— Tak! — wykrzyknęła. — Oglądałam jeden taki naprawdę świetny film, tylko że zamiast owczarka niemieckiego wystąpił w nim dalmatyńczyk. Poza tym pominięto faceta po doświadczeniach granicznych, ale reszta jest fantastyczna. Najbardziej podoba mi się ta część, w której jeden pan wypuszcza psa.

Oglądała go w kółko. Roznosicielowi posiłków kazała puścić film po kolacji, a salowa z nocnej zmiany musiała go wyłączać przed ciszą nocną.

Czasami Maisie nie miała ochoty na telewizję ani na nic innego. Z trudnością oddychała i cała puchła pomimo dopaminy. Jej kardiolodzy stwierdzili, że należy jej podawać dobutaminę, dzięki czemu poczuła się nieco lepiej i mogła rozmawiać z Kit, kiedy ta przyszła z wizytą.

— Wciąż masz swój pager? — spytała Kit.

— Tak. — Maisie pokazała identyfikator, do którego przypięła urządzenie.

— Musisz go stale przy sobie nosić. To ważne — podkreśliła Kit. — Jeśli poczujesz, że możesz stracić przytomność, albo usłyszysz piszczenie systemu kontroli pracy serca, wciśnij przycisk. Nie czekaj, tylko wciśnij go od razu.

— A jeśli właściwie nic mi się nie stanie? Będę miała kłopoty?

— Nie. Nic ci nie grozi. Po prostu wciśnij guzik, a potem staraj się trzymać. Doktor Wright przyjdzie natychmiast.

— A jeśli nie będzie go w szpitalu?

— Na pewno będzie w szpitalu.

— Ale może się znajdować zbyt daleko, jak Carpathia — upierała się Maisie. — To bardzo duży szpital.

— Doktor Wright zna wszystkie skróty — zapewniła ją Kit.

Richard przyszedł wraz z trzema kardiologami Maisie oraz prawnikiem jej matki. Spytali dziewczynkę, jak się miewa, obejrzeli jej wyniki badań, a potem wyszli na korytarz. Maisie słyszała, jak rozmawiają, chociaż byli zbyt daleko, aby dało się zrozumieć, o czym mówią. Najpierw doktor Wright przez chwilę o czymś opowiadał, potem jej kardiolog mówił bardzo długo, a wreszcie głos zabrał prawnik i gadał bez przerwy. Na koniec wręczył im mnóstwo papierów i wszyscy sobie poszli.

Dwa dni później do Maisie przyszła Vielle. Ona także miała przy sobie pager.

— Nie mogę pracować na oddziale nagłych wypadków, dopóki nie poprawi się stan mojej ręki — wyjaśniła niespecjalnie niezadowolona. — Wysłano mnie tutaj, żebym się tobą zajęła. — Co to takiego? — Wykrzywiła się. — Dźwięki muzyki! Okropieństwo. Zawsze uważałam, że Maria jest zbyt pogodna. Nie masz tu jakichś przyzwoitych filmów? Zdaje się, że będę musiała przynieść kilka własnych.

Vielle dotrzymała obietnicy, lecz Maisie i tak nie obejrzała nowych kaset, gdyż jej mama postanowiła spędzać z nią więcej czasu i zostawała nawet na noc. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż dziewczynka była zbyt zmęczona, aby się skupić na oglądaniu filmów, nawet Dźwięków muzyki. Po prostu leżała i rozmyślała o Joannie.

Lekarze bez przerwy zabierali ją na badania EKG. Któregoś razu, kiedy ją układano na łóżku, ktoś przypadkowo wcisnął przycisk pagera i zbiegło się około setki lekarzy i pielęgniarek, zespół reanimacyjny, a dwie minuty później zjawił się zadyszany doktor Wright. Od tego czasu Maisie przestała się tak bardzo przejmować, ale wciąż czuła się fatalnie. Miała trudności z oddychaniem, nawet przy założonej masce tlenowej, i bardzo bolała ją głowa.

Gdy zjawili się jej kardiolodzy, usłyszała, że zostanie podłączona do specjalnej pompy, która wspomoże pracę jej serca.

— Chodzi o lewokomorowe czy dwukomorowe urządzenie wspomagające? — spytała rzeczowo.

— Lewokomorowe — brzmiała odpowiedź, lecz w końcu zrezygnowano z pomysłu.

— Lekarze uznali, że trzeba zaczekać, aż się lepiej poczujesz — wyjaśniła jej mama. — Zresztą twoje nowe serce zjawi się tutaj lada dzień.

— Czy rozcinają klatkę piersiową, kiedy wkładają choremu nowe serce? — Maisie spytała Vielle, kiedy ta przyszła sprawdzić jej objawy czynności życiowych.

— Tak — potwierdziła pielęgniarka. — Ale to nie boli.

— A do rąk podłączają kroplówki i tak dalej?

— Zgadza się, ale chory jest pod całkowitym znieczuleniem. Nie odczuwa się bólu.

— Mogę dostać trochę taśmy samoprzylepnej? — spytała Maisie. — I nożyczki?

Kiedy pani Nellis poszła do bufetu na kolację, Maisie zdjęła identyfikator i zabrała się do pracy.

Następnego dnia jej mama oświadczyła:

— Kochanie, musisz myśleć wyłącznie o przyjemnych rzeczach. Powinnaś sobie powiedzieć: „Moje nowe serce zjawi się w najbliższych dniach i wówczas wyzdrowieję i zapomnę o niewygodach. Znowu pójdę do szkoły i zagram w piłkę!” Nieco później zjawiła się Vielle i oznajmiła:

— Słonko, musisz jeszcze poczekać. — Ale Maisie nie dała rady. Była zbyt zmęczona, nie miała nawet tyle siły, aby wcisnąć przycisk na swoim specjalnym pagerze. Znalazła się w tunelu.

Tym razem nie otaczały jej dym ani światło. W tunelu panowały kompletne ciemności. Maisie wyciągnęła rękę, starając się wymacać ścianę, i dotknęła wąskiego metalowego prętu. Obok niego nie wyczuła nic, lecz nieco dalej dotknęła kolejnego prętu, sterczącego pod innym kątem, a za nim jeszcze jednego.

— Założę się, że to Hindenburg — stwierdziła. — Idę o zakład, że znalazłam się wewnątrz sterowca. — Spojrzała do góry, starając się obejrzeć wnętrze wielkiego srebrnego balonu, lecz było zbyt ciemno. Poza tym nie stąpała po stalowym podeście, tylko po czymś miękkim i szerokim. Nawet kiedy chwyciła metalowy pręt i jak najdalej rozpostarła ręce, po drugiej stronie tunelu nie wyczuwała niczego.

A zatem to nie Hindenburg, uznała, lecz nie ośmieliła się puścić pręta z obawy przed upadkiem, w razie gdyby to jednak był sterowiec.

Powoli szła dalej, ostrożnie posuwając się po miękkiej podłodze i chwytając się kolejnych prętów. Po kilku minutach pręty się skończyły i nie miała za co złapać. Pomyślała, że pewnie znalazła się na krańcu tunelu. Wytężyła wzrok, usiłując cokolwiek dojrzeć w mroku.

Nagle jej oczy bezlitośnie oślepiło światło. Podniosła dłoń, aby zasłonić twarz, lecz jasność była zbyt silna.

„To wybuch!”, pomyślała.

Światło nagle się przesunęło. Widziała jego długi snop, kołyszący się jak strumień światła z latarki. Rozbłyskiwały w nim drobinki kurzu. Zakołysało się, kreśląc łuk i oświetlając znajdujące się za nią pręty. Przekonała się, że jest pod pełną ludzi widownią. Wysoko nad tunelem, w którym stała, połyskiwał i czerwono-złoty napis: „Wejście główne”.

Światło przesunęło się przed nią, zatrzymało i oświetliło mężczyznę w bieli, stojącego na okrągłym podwyższeniu. Nieznajomy miał białe buty i cylinder. Reflektor go minął i zatoczył wokół niego krąg.

— Paaanie i panowie! — oznajmił donośnie mężczyzna. — Uprzejmie proszę o zwrócenie uwagi na środek areny!

— Ta część podoba mi się najbardziej — skomentował ktoś. Maisie się odwróciła. Obok niej stała dziewczynka. Miała na sobie białą sukienkę i wielką niebieską chustę. W ręku trzymała różową watę cukrową w papierowym rożku.

— Mam na imię Pollyanna — przedstawiła się dziewczynka. — A ty?

— Maisie.

— Uwielbiam cyrk, a ty, Mary? — Pollyanna skubnęła odrobinę waty.

— Nie Mary — sprostowała Maisie. — Maisie.

— Paaanie i panowie! — krzyknął bardzo głośno konferansjer. — A teraz, dla państwa rozrywki, przedstawimy numer tak niesamowity, tak wspaniały i tak zadziwiający, że jeszcze nigdzie nie próbowano go odgrywać. — Dramatycznym gestem wyciągnął bicz w kierunku niewielkiej platformy na szczycie wąskiej drabiny. Światło z reflektora ponownie się zakołysało i oświetliło podest, na którym stali ludzie w wymyślnych, białych kostiumach.

Maisie zapatrzyła się w nich z otwartymi ustami. Stali tak wysoko, że przypominali lalki Barbie. Ich kostiumy połyskiwały w przydymionym, niebieskawym świetle reflektora.

— …czarodzieje podniebnych akrobacji — ciągnął konferansjer. — Bohaterowie sztuk na linie!

Orkiestra zagrała fanfary, a Maisie opuściła głowę, aby sprawdzić, gdzie siedzą muzycy. Zajęli miejsca na wielkim białym podium, a mieli na sobie jasnoczerwone marynarki ze złotymi naszywkami na ramionach. Jeden z członków orkiestry grał na tubie.

— Spójrz! — Pollyanna wskazała coś swoją watą cukrową. Maisie znowu podniosła wzrok. Akrobaci kłaniali się i uśmiechali, jedną ręką machając, a drugą trzymając się drabiny.

— Z dumą przedstawiamy… — mówił konferansjer — odważną, niesamowitą, nie z tego świata… — Urwał, a orkiestra zagrała kolejne fanfary. — …nie lękającą się śmierci… rodzinę Wallendów!

— O nie — jęknęła Maisie.

Orkiestra zagrała wolną, przyjemną melodię, a jedna z akrobatek chwyciła długą białą tyczkę i weszła na koniec wysoko zawieszonej liny. Dziewczyna miała krótkie, jasne włosy, takie jak Kit.

— Musisz zejść! — wrzasnęła do niej Maisie.

Akrobatka ruszyła po linie, utrzymując równowagę za pomocą tyczki.

— Za chwilę dojdzie do katastrofy! — krzyczała Maisie. — Wracaj, wracaj!

Dziewczyna szła dalej, ostrożnie, bardzo ostrożnie stawiając stopy w miękkich białych butach. Maisie odchyliła głowę, usiłując dojrzeć wierzchołek namiotu. Ujrzała pozostałych członków rodziny Wallendów, czekających na swoją kolej, aby wejść na linę. Maisie niczego nad nimi nie dostrzegła, jakby dach nie istniał, a zamiast niego rozpościerało się czarne niebo.

Gdyby to było niebo, widziałabym gwiazdy, pomyślała i w tej samej chwili ujrzała jedną z nich. Migotała wysoko ponad głowami linoskoczków, drobny biały punkcik światła. Może wszystko jest w porządku, zawahała się Maisie, wpatrując w gwiazdę. Ponownie zamigotała, a potem rozbłysła jasno, znacznie jaśniej niż reflektor, i przybrała kolor czerwony.

— Pożar! — wrzasnęła Maisie, lecz Wallendowie nie zwrócili na nią uwagi. Akrobatka dotarła do środka liny. Następny w drogę wyruszył mężczyzna.

Maisie, najszybciej jak mogła, przebiegła przez środek areny, chociaż jej nogi grzęzły w trocinach.

— Pali się dach namiotu! — krzyczała, lecz orkiestra również nie zwróciła na nią uwagi.

Popędziła do dyrygenta.

— Musi pan zagrać melodię alarmową! — wrzeszczała bez tchu. — To będzie oznaczało, że cyrk jest w niebezpieczeństwie! Gwiazdy i pasy na zawsze. — Niech pan patrzy! — Maisie szarpnęła go za rękaw i wskazała palcem ogień. Paliła się lina pod dachem namiotu i wyglądała teraz jak nierówna czerwona kreska.

— Schodźcie! — krzyknęła do Wallendów, pokazując płomienie. Jeden z linoskoczków dostrzegł ogień i wskoczył na drabinę, aby zejść. Dziewczyna przypominająca Kit wciąż stała na środku liny. Jakiś akrobata rzucił jej linę. Złapała ją, puściwszy tyczkę, szybko objęła sznur nogami i zsunęła się na ziemię.

— Pożar! — wrzasnął ktoś z widowni i wszyscy ludzie podnieśli głowy, otwierając usta zupełnie jak Maisie. Po chwili konsternacji tłum rzucił się do wyjścia.

Paliła się lina, po której chodzili akrobaci, płonęło olinowanie cyrku, płomienie rozprzestrzeniały się nierównomiernie. Maisie pomyślała, że przypominają wiadomość. SOS. Ktoś chwycił dziewczynkę za ramię. Odwróciła się i ujrzała Pollyannę.

— Musimy się stąd wydostać! — krzyknęła Pollyanna, ciągnąc Maisie przez arenę ku głównemu wejściu.

— Tędy się nie przedostaniemy! — sprzeciwiła się Maisie. — Drogę blokuje korytarz dla zwierząt.

— Pośpiesz się, Molly! — popędzała Pollyanna.

— Nie Molly, tylko Maisie! — zaprotestowała Maisie, lecz orkiestra zagrała Gwiazdy i pasy na zawsze i Pollyanna jej nie dosłyszała.

— Patrz — przykazała Maisie, sięgając ręką do szyi. — Mam na imię Maisie. Przeczytaj sobie na moim identyfikatorze.

Identyfikator znikł. Maisie z niepokojem zaczęła się obmacywać po szyi. Pewnie spadł, kiedy stała przy wejściu i oglądała Wallendów.

— Słuchaj, Margie, czy jak ci tam, lepiej stąd uciekajmy! — Pollyanna chwyciła Maisie za rękę.

— Nie! — sprzeciwiła się dziewczynka i wyrwała rękę z uścisku Pollyanny. — Muszę go znaleźć! — Pobiegła z powrotem przez ring. — Jeśli tego nie zrobię, wówczas jak znajdą moje ciało, nikt się nie domyśli, kim jestem.

— Przecież mówiłaś, że tamtędy się nie wydostaniemy — zawołała Pollyanna. — Twierdziłaś, że tamtędy nie można…

— Elektrody — stwierdził kardiolog i wstrząs elektryczny gwałtownie podrzucił ciało dziewczynki, lecz najwyraźniej to nic nie dało, bo na monitorze, kontrolującym pracę serca, wciąż widniała prosta linia.

— Dobrze — zadecydował kardiolog. — Jeśli może pan cokolwiek zrobić, to tylko teraz.

— Podać theta-asparcynę. Podać acetylocholinę — zakomenderował doktor Wright.

— Trzymaj się, kochanie — szepnęła Vielle. — Nie opuszczaj nas. — Maisie musiała jednak znaleźć swój identyfikator. Nie leżał w głównym wejściu, więc opadła na kolana i zanurzyła dłonie w trocinach, przesypując je między palcami.

Obok przebiegła kobieta, zasypując trocinami ręce Maisie.

— Niech pani… — zaprotestowała dziewczynka, lecz minęła ją jakaś nastolatka i mężczyzna z małym chłopcem na rękach. — Przestańcie! Przeszkadzacie mi! Muszę znaleźć identyfikator!

Nikt jej nie słuchał. Mijali ją, wbiegając w ciemności tunelu.

— Nie uciekniecie tamtędy! — Maisie złapała nastolatkę za spódnicę. — Tam jest korytarz dla zwierząt!

— Pali się! — wrzasnęła dziewczyna i szarpnęła się tak mocno, że rozerwała spódnicę.

— Trzeba uciekać przez wejście dla artystów! — krzyknęła Maisie, lecz nastolatka zniknęła już w mroku, a za nią podążył tłum ludzi, wzniecając kurz z trocin, kopiąc je i depcząc Maisie po dłoniach.

— Nie możecie mi przeszkadzać — poskarżyła się dziewczynka, drugą ręką ściskając poranione palce. Z trudem stanęła na nogach. — Tędy nie wyjdziecie! — krzyknęła i podniosła ręce, aby zatrzymać ludzi, ale nikt jej nie słyszał. Wszyscy wrzeszczeli i piszczeli tak głośno, że zagłuszali nawet orkiestrę grającą Gwiazdy i pasy na zawsze. Potykali się o Maisie, odpychali ją, wciskali do ciemnego i zadymionego tunelu.

Ktoś popchnął klęczącą dziewczynkę. Upadła twarzą do ziemi, wyciągając ręce i chwytając się prętów. Czuła, jak tłoczący się ludzie zgniatają jej klatkę piersiową.

— Otworzyć klatkę! — rozległ się wrzask.

— Nie! Wtedy wydostaną się lwy i tygrysy! — usiłowała krzyknąć, ale dym stawał się zbyt gęsty, tłum miażdżył jej żebra. Wiedziała, że jeśli się nie wydostanie, ludzie przepchną ją między prętami.

Zaczęła się wspinać na okratowany korytarz dla zwierząt, podciągając się raz jedną, raz drugą ręką, uciekając od napierających ludzi. Gdyby udało się jej dostać na samą górę korytarza, może dotarłaby jakoś do drzwi.

Nie potrafiła jednak wejść tak wysoko. Wspinała się i wspinała, lecz wciąż miała przed sobą pionowe pręty. Podciągała się raz za razem, jak najdalej od wrzeszczącego motłochu, aż wreszcie usłyszała muzykę. Rozlegała się teraz inna melodia, niemieckiej piosenki, takiej samej, jaką słyszała w Dźwiękach muzyki. Nie grała jednak orkiestra, tylko ktoś na fortepianie o delikatnym, przytłumionym brzmieniu, przypominającym dźwięk instrumentu z Hindenburga.

A zatem się omyliła. To jednak był Hindenburg. Nie znalazła się na okratowanym korytarzu dla zwierząt, lecz wewnątrz stalowej konstrukcji balonu. Musiała się mocno trzymać, gdyż mogła spaść z wysokości. Tak samo jak Ulla.

Gdzieś w dole, w New Jersey, dzieci zgromadziły się pod klatką, wrzeszcząc.

— Nie wydostaniecie się tamtędy! — krzyknęła do nich. Otaczały je płomienie, buchały w górę jak gejzery, tak jasne, że nie dało się na nie patrzeć. Maisie wiedziała, że jeśli puści pręty, będzie spadała i spadała, a wtedy nikt nie pozna jej prawdziwego imienia i nazwiska.

— Nazywam się Maisie, Maisie Nellis — przedstawiła się, lecz w jej płucach brakowało już tlenu, był tylko gęsty dym. Pręty się rozgrzały, wiedziała, że już długo nie wytrzyma, topiły się w jej rękach. Płomienie na ziemi stawały się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zorientowała się, że to kwiaty jabłoni. Piękne kwiaty jabłoni w delikatnym odcieniu bieli.

Pomyślała, że jeśli na nie spadnie, nic jej nie będzie bolało. Nie mogła jednak puścić prętów. Nie wiedzieliby, jak się nazywa. Pochowano by ją w grobie oznaczonym numerem i nikt nigdy by się nie dowiedział, co się jej stało.

— Pani Joanno! — krzyknęła. — Pani Joanno!

— Bez zmian — stwierdził kardiolog Maisie.

— Zwiększyć dawkę acetylocholiny — zalecił doktor Wright.

— Minęły cztery minuty — przypomniał kardiolog. — To chyba już czas.

— Nie — sprzeciwił się doktor Wright. W jego głosie wyczuwało się lęk. — Daj spokój, Maisie, przecież świetnie potrafisz wszystko opóźniać. Teraz nadszedł czas na opóźnianie.

— Trzymaj się, kochanie. — Vielle ściskała mocno jej białą bezwładną dłoń. — Zaczekaj jeszcze trochę.

— Puść — powiedział ktoś z dołu. Maisie spojrzała niżej. Nie widziała niczego poza dymem.

— Po prostu puść — polecił głos i z dymu wyłoniła się ręka w białej rękawiczce.

— Jest za daleko — zaprotestowała Maisie. — Muszę zaczekać, aż Hindenburg zbliży się do ziemi.

— Nie ma na to czasu. Puść. — Ręka się przybliżyła. Maisie dostrzegła poszarpany czarny rękaw.

Dziewczynka zmrużyła oczy, usiłując dojrzeć cokolwiek przez kłęby dymu, chcąc się przekonać, czy nieznajomy ma czerwony nos i czarny kapelusz.

— Jesteś Emmett Kelly? — zawołała do niego.

— Nie masz się czego bać, dzieciaku. Złapię cię. — Wyciągnął wysoko rękę, lecz i tak znajdował się strasznie daleko w dole. — Musimy cię stamtąd zabrać.

— Nie dam rady. — Przywarła do rozgrzanych prętów. — Kiedy mnie znajdą, nie będą wiedzieli, kim jestem.

— Ale ja wiem, kim jesteś, Maisie — zauważył. Puściła pręty i spadała, spadała, spadała.

— Brak pulsu — stwierdziła Vielle.

— Miała za bardzo uszkodzone serce — podsumował kardiolog. — Nie wytrzymało napięcia.

— Wstrząs — zakomenderował doktor Wright. — Jeszcze raz. Wstrząs.

— Minęło pięć minut.

— Więcej acetylocholiny.

Złapał ją. Nie widziała go w dymie, lecz wyczuwała pod sobą jego ręce. Potem nagle dym opadł i dostrzegła jego twarz — czerwony nos, domalowaną, brązową brodę, białe, wykrzywione do dołu usta.

— Naprawdę jesteś Emmettem Kellym. — Spoglądała na niego uważnie, chcąc dojrzeć prawdziwą twarz pod klaunowskim makijażem. — Prawda?

Postawił ją na trocinach, uniósł pognieciony kapelusz i śmiesznie się ukłonił.

— Mamy niewiele czasu — wyjaśnił. Dłonią w białej rękawiczce chwycił ją za rękę i pociągnął ku wejściu dla artystów.

Palił się cały dach cyrku, liny oraz słupy wspierające namiot. Wielki kawał płonącego płótna spadł tuż przed podestem dla orkiestry. Mężczyzna grający na tubie śmiesznie zgubił rytm, lecz nie przestał grać.

Emmett Kelly i Maisie przebiegli obok muzyków. Wielkie buciory klauna zabawnie klapały o ziemię. Obok Maisie przebiegł inny klaun w śmiesznym kasku strażackim, ciągnąc za sobą węża z wodą. Minął ich także słoń i owczarek niemiecki.

Emmett Kelly prowadził Maisie dalej, odsuwając ją na bok, aby nie wpadła pod kopyta białego konia z płonącym ogonem.

— Tu jest wejście dla artystów. — Wskazał drzwi, ukryte za czarną zasłoną. — Jesteśmy prawie na miejscu.

Nagle stanął, silnym szarpnięciem zatrzymując także Maisie.

— Dlaczego stoimy? — sprzeciwiła się dziewczynka i w tej samej chwili zawalił się jeden z płonących słupów, grzebiąc pod sobą wejście dla artystów i drabinę, na której stała rodzina Wallendów. Na wierzch opadł ogarnięty płomieniami dach cyrku, wzniecając chmurę iskier i dymu.

— Nie mamy drogi ucieczki! — krzyknął klaun w strażackim kasku.

— Owszem, mamy. Prawda, dzieciaku? — spytał Emmett Kelly. — Dobrze ją znasz.

— Przecież jedno wyjście się zawaliło, a drugie jest zablokowane przez korytarz dla zwierząt — zdziwiła się Maisie.

— Wiesz, jak stąd uciec. — Schylił się i złapał ją za ramiona. — Sama mi mówiłaś, pamiętasz? Kiedy oglądaliśmy twoją książkę.

— Namiot — przypomniała sobie Maisie. — Mogli się wydostać, wyczołgując się spod namiotu.

Emmett Kelly biegiem zaciągnął dziewczynkę pod przeciwległą ścianę cyrku.

— Na drugim końcu placu jest ogród zwycięstwa — poinformował ją po drodze. — Pójdziesz tam i zaczekasz na przybycie mamy.

— Nie idziesz ze mną? — Maisie spojrzała na niego zdziwiona.

Pokręcił głową.

— Tylko kobiety i dzieci.

Dotarli pod płócienną ścianę, przywiązaną do palików wbitych w ziemię. Emmett Kelly przykucnął w swoich za dużych spodniach i rozwiązał linę, a następnie podniósł płótno, aby Maisie mogła się wyczołgać.

— Masz pobiec do ogrodu zwycięstwa. — Uniósł płótno wyżej.

Maisie wyjrzała na zewnątrz. Na dworze było ciemno, ciemniej niż w tunelu.

— A jeśli się zgubię? — sprzeciwiła się i wybuchnęła płaczem. — Nikt się nie dowie, kim jestem.

Emmett Kelly wstał i wsunął rękę do jednej ze swoich podartych kieszeni. Wyciągnął z niej chustkę we fioletowe grochy. Chciał nią wytrzeć oczy Maisie, lecz nie mógł, gdyż jej koniec wciąż tkwił w kieszeni. Pociągnął mocniej i wyszarpnął róg chustki, związany w wielki węzeł, łączący ją z czerwoną bandaną. Gdy wyciągnął bandanę, okazało się, że jest przywiązana do zielonej chustki, a ta z kolei do pomarańczowej.

Maisie się roześmiała.

Klaun wyciągał, wyciągał i wyciągał, robiąc coraz bardziej zdumioną minę. Wydobył jeszcze fioletową chustkę, a po niej żółtą i białą w kwiaty jabłoni. Na końcu tkwił łańcuszek z identyfikatorem Maisie.

Zawiesił go na szyi Maisie.

— A teraz biegiem — nakazał. — Wszystko tu się pali.

Nie mylił się. Dach namiotu stał w płomieniach, pożar ogarnął także miejsca dla publiczności, arenę i podium dla orkiestry.

Mimo to muzycy w czerwonych uniformach wciąż grali, dęli w trąbki i tuby. Przestali jednak grać Gwiazdy i pasy na zawsze i zastąpili ją bardzo wolną, smutną melodią.

— Co to takiego? — spytała Maisie.

Bliżej Ciebie, Panie — wyjaśnił Emmett Kelly.

— Tak jak na Titanicu — stwierdziła.

— Tak samo. To znaczy, że pora już iść.

— Nie chcę — zaprotestowała. — Chcę zostać z tobą. Dużo wiem o katastrofach.

— Właśnie dlatego musisz uciekać. Zostaniesz katastrofologiem.

— A dlaczego ty zostajesz?

— Muszę.

Spostrzegła, że klaun trzyma wiadro z wodą.

— Będziesz ratował ludziom życie — domyśliła się.

Uśmiechnął się pod swoim smutnym, namalowanym grymasem.

— Będę ratował ludziom życie — powtórzył, ponownie przykucnął i uniósł brzeg ściany namiotu. — A teraz idź już, dzieciaku. Musisz biec, jakby się paliło.

Maisie zanurkowała pod płótno i zatrzymała się na chwilę, ściskając identyfikator. Spojrzała na klauna.

— Wiem, kim jesteś — oświadczyła. — Wcale nie nazywasz się Emmett Kelly, prawda? To tylko metafora.

Klaun przyłożył do szerokich ust ukryty w rękawiczce palec i psyknął.

— Biegnij prosto do ogrodu zwycięstwa — przykazał.

Maisie uśmiechnęła się do niego.

— Nie nabierzesz mnie — stwierdziła. — Wiem, kim naprawdę jesteś.

Najszybciej jak mogła, pognała w ciemności.

Rozdział 59

„Trzymaj! Wspomnisz mnie, jeśli łódź zatonie”.

Słowa wypowiedziane do Minnie Coutts przez marynarza z Titanica, który przekazał jej synkowi swoją kamizelkę ratunkową


Dwa dni po zakończonej sukcesem reanimacji Maisie, specjalny pager Richarda ponownie zapiszczał. Tym razem lekarz dotarł na oddział intensywnej opieki kardiologicznej równo w trzy minuty, a po drodze nie zastanawiał się, jakim obciążeniem dla organizmu dziewczynki mogą być dwie kolejne akcje ratunkowe i jak fatalne skutki uboczne ma nadmiar theta-asparcyny.

Kiedy wbiegał na oddział, ujrzał pogodnie uśmiechniętą Evelyn.

— Przywieźli jej nowe serce — oznajmiła. — Właśnie trwają przygotowania. Usiłowałam się z panem skontaktować.

— Otrzymałem wiadomość przez specjalny pager — stwierdził, wciąż nie do końca przekonany, czy nie doszło do tragedii.

— Maisie nalegała, żeby powiadomić pana i Vielle Howard. Zdaje się, że mała wzięła sprawy w swoje ręce — odparła z niezmąconym spokojem Evelyn.

Nie myliła się. Po operacji przeszczepu, trwającej osiem godzin i zakończonej pełnym powodzeniem, jedna z biorących w niej udział pielęgniarek opowiedziała Richardowi, że Maisie przylepiła taśmą do stopy swój identyfikator i zdenerwowała się, kiedy go zdjęto.

— A gdybym umarła? — pytała wzburzona, gdy tylko zdjęto jej aparat oddechowy. W rezultacie, pomimo niebezpieczeństwa iniekcji mogącej wystąpić po lekach immunosupresyjnych, przemyły środkiem dezynfekującym identyfikator pozwolono jej nosić na nadgarstku, „na wszelki wypadek”.

Matka Maisie zrobiła się zupełnie nieznośna po tym, jak wzmocniła się jej i tak niezachwiana wiara w pozytywne myślenie. Według słów pielęgniarki, pani Nellis również chciała przekonać córkę do zdjęcia łańcuszka, lecz bezskutecznie.

— Jest mi potrzebny — stwierdziła krótko Maisie. — Mogą się zdarzyć komplikacje. A jeśli dostanę zakrzepu albo odrzucę nowe serce?

— Nic podobnego się nie stanie — sprzeciwiła się jej mama. — Wyzdrowiejesz i wrócisz do domu, a potem pójdziesz do szkoły. Zapiszę cię na lekcje baletu. — Richard nawet w najśmielszych marzeniach nie potrafił sobie tego wyobrazić, chyba że zajęcia częściowo poświęcono by jakiejś związanej z baletem powodzi lub erupcji wulkanu. — Poza tym zdrowo dorośniesz i będziesz miała własne dzieci.

— I tak kiedyś umrę. Każdy umiera prędzej czy później — odparła jak zawsze trzeźwo myśląca Maisie.

Po tygodniu, w którym lekarze dopuszczali do niej wyłącznie członków rodziny, Maisie przyjęła pierwszych gości. Odwiedzający musieli mieć na sobie papierowe fartuchy, nakładki na buty i maski. Wizyta nie mogła trwać dłużej niż pięć minut, a gości mogło być najwyżej dwoje. Oznaczało to, że każde spotkanie przebiegało pod nadzorem pani Nellis. W efekcie Maisie musiała się zachowywać znacznie powściągliwiej, lecz i tak opowiedziała Richardowi mnóstwo przerażających szczegółów związanych z operacją.

— Więc kiedy otworzyli mi klatkę piersiową — zademonstrowała — wycięli mi serce i wsadzili nowe. Wiedział pan, że przynoszą je w turystycznej lodówce, jak piwo?

— Maisie! — sprzeciwiła się jej mama. — Porozmawiajmy o czymś przyjemnym. Powinnaś podziękować panu doktorowi. Przywrócił ci przytomność, kiedy trzeba cię było reanimować.

— Zgadza się — potwierdziła Evelyn, która weszła, aby sprawdzić odczyty licznych urządzeń kontrolnych. — Doktor Wright ocalił ci życie.

— Nieprawda — zaprzeczyła Maisie.

— Wiadomo, że pan doktor nie przeprowadził operacji przeszczepu, jak doktor Templeton. — Pani Nellis sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Niemniej dzięki niemu twoje poprzednie serce zaczęło znowu bić i można je było wymienić.

— Wiem, ale… — zaczęła Maisie.

— Wielu ludzi ciężko pracowało, aby ofiarować ci nowe serce — mówiła pani Nellis. — Twoje pielęgniarki z pediatrii i doktor…

— Maisie — odezwał się Richard, pochylając się nad łóżkiem. — Kto ci ocalił życie?

Maisie otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz uprzedziła ją Evelyn.

— Wiem, kogo masz na myśli — oświadczyła, poprawiając kroplówkę. — Chodzi ci o osobę, która ofiarowała ci serce, prawda Maisie?

— Tak. — Maisie potwierdziła po chwili, a Richard pomyślał, że nie to chciała powiedzieć. — Szkoda, że nie wiem, jak się nazywał ten człowiek. Nikt mi nie chce nic powiedzieć, ani jak ten ktoś zmarł, ani nawet czy to był chłopiec czy dziewczynka.

— To dlatego, że lekarze nie chcą, abyś się czymkolwiek przejmowała — wyjaśniła pani Nellis. — Żeby wyzdrowieć, musisz myśleć tylko o przyjemnych sprawach.

— To, że żyję dzięki tej osobie, jest przyjemne — podkreśliła Maisie.

— A teraz wesołe tematy — zarządziła pani Nellis. — Powiedz panu doktorowi, co ci przyniósł doktor Murrow.

Doktor Murrow ofiarował Maisie ogromny srebrny balon z rysunkiem serca.

— W środku jest hel, a nie wodór, więc nie trzeba się przejmować, że wybuchnie jak Hindenburg — poinformowała Richarda Maisie i ponownie otrzymała polecenie, że ma rozmawiać o przyjemnych rzeczach.

W następnym tygodniu do balonu z sercem dołączyły inne srebrne balony z uśmiechniętymi buziami i pluszowymi misiami (na oddział intensywnej opieki kardiologicznej nie można było wnosić zwykłych baloników ani kwiatów). Pokój Maisie wypełnił się lalkami, zwierzakami i gośćmi. Z pediatrii przyszła Barbara, a po wizycie wpadła do laboratorium, aby powtórzyć Richardowi, że Maisie chce się z nim spotkać i mu podziękować.

— Ocalił jej pan życie — stwierdziła, co przypomniało mu o tym, co Maisie powiedziała, a raczej co przemilczała podczas jego pierwszej wizyty.

Zastanawiał się, czy właśnie o tym chciała z nim porozmawiać dziewczynka.

— Czy jej matka była obecna podczas pani wizyty? — spytał Barbarę.

— Tak — potwierdziła i przewróciła oczyma. — Niech pan lepiej zaczeka z odwiedzinami. Kiedy wychodziłam, do pokoju zmierzał pan Mandrake. Na pana miejscu starałabym się go unikać. Ostatnio jest w podłym humorze z powodu Mabel Davenport.

— Mabel Davenport? Chodzi o panią Davenport? — spytał Richard. — Dlaczego? Co takiego zrobiła?

— To znaczy, że nic pan nie słyszał? — Nachyliła się konfidencjonalnie. — Nie uwierzy pan, co się stało. Jego nowa książka, Wiadomości z Tamtej Strony, wychodzi w przyszłym miesiącu.

— Zamilkła z wyczekiwaniem. — Dokładnie dwudziestego.

— Wspaniale — stwierdził Richard, zastanawiając się, dlaczego ta wiadomość wywołała u Barbary tak przebiegły uśmiech.

— No i?

— No i Przekazy z zaświatów wychodzą dziesiątego. Towarzyszyć im będzie ogólnokrajowa kampania promocyjna. Plotka głosi, że książka jest jeszcze bardziej odkrywcza niż dzieło pana Mandrake’a.

Przekazy z zaświatów?

— Autorstwa Mabel R. Davenport. Pan Mandrake twierdzi, że wszystko zmyśliła. Z kolei ona głosi, że kazał jej opowiadać o rzeczach, których nigdy nie widziała, a poza tym nic nie zrozumiał z tego, co mu mówiła. Podobno Świetlisty Anioł nie istnieje, nie ma retrospekcji życia, tylko złocista aura, dająca moce parapsychiczne, które pani Davenport rzekomo posiada. Z jej słów wynika, że skontaktowała się z Houdinim i Amelią Earhart. Niemożliwe, aby pan o tym nie słyszał. Wiadomość o tym zdarzeniu obiegła wszystkie brukowce. Pan Mandrake się wściekł. Tak więc spotkanie z Maisie przełożyłabym raczej na dzisiejsze popołudnie.

Richard posłuchał tej rady, lecz kiedy wpadł do Maisie, zastał tam panią Sutterly. Odniósł wrażenie, że dziewczynka chciałaby porozmawiać z nim na osobności, więc tylko pomachał jej od drzwi i wrócił wieczorem, ale wtedy i przez kilka kolejnych dni w pokoju tłoczyli się goście, lekceważąc zasadę o dwóch odwiedzających na raz. Poza tym Richard również był zajęty. Musiał udać się na spotkanie z dyrektorem działu badań i rozważyć propopozycje finansowania dalszych prac nad zastosowaniem theta-asparcyny. W rezultacie zadowolił się telefonicznym kontaktem z oddziałem intensywnej opieki kardiologicznej i wysłuchaniem informacji o stanie Maisie.

Wiadomości od pielęgniarek okazały się niemal równie optymistyczne jak wieści matki Maisie. Nic nie wskazywało na to, aby organizm dziewczynki odrzucił przeszczep, ilość płynu w jej płucach stale się zmniejszała. Poza tym Maisie powróciła do normalnych posiłków (o czym poinformował go Eugene, który jako osoba komponująca jadłospis Maisie, wziął osobistą odpowiedzialność za jej apetyt).

Kiedy Richard wpadł do niej z wizytą w poniedziałek, na miejscu zastał cały personel oddziału pediatrycznego, a we wtorek i w środę przy łóżku czuwała pani Nellis. Wreszcie w piątek przypadkiem spotkał matkę Maisie, kiedy opuszczała intensywną terapię, po drodze ściągając maskę i fartuch.

— Świetnie się składa, że spotykam pana doktora — pośpiesznie przywitała Richarda. — Muszę się zobaczyć z doktorem Templetonem i bałam się, że zostawię Maisie z… — Spojrzała wymownie w stronę drzwi do jej pokoju. — Ale wiem, że mogę panu zaufać, bo na pewno zadba pan o to, aby rozmowa miała optymistyczny i budujący charakter.

Wszedł do środka, zaciekawiony, przed kim ma bronić dziewczynkę. Miał nadzieję, że nie przed Mandrakiem. Na szczęście okazało się, że nie. Przy łóżku stał pan Wojakowski, w masce i w czapce baseballowej.

— …i zrobił to, położył bombę prosto na środku pokładu startowego Shokaku — opowiadał pan Wojakowski.

— I już wtedy nie żył? — spytała rozentuzjazmowana Maisie.

— Już wtedy nie żył. Ale udało mu się to zrobić. — Pan Wojakowski podniósł wzrok. — Witam pana doktora. Właśnie opowiadałem Maisie o Jo-Jo Powersie.

— Nie wiedziałem, że się znacie — zdziwił się Richard.

— Pan Wojakowski zrobił identyfikator, który dostałam od pani Joanny — wyjaśniła Maisie. — Pływał na Yorktown i zna niesamowite historie.

Richard pomyślał, że nie da się zaprzeczyć. Poza tym zdaje się, że znalazł doskonałe audytorium. Szkoda, że nikt na to nie wpadł wcześniej.

— Zajrzałem tylko na moment — stwierdził Richard. — Chciałem sprawdzić, jak się miewasz.

— Bardzo dobrze — odparła. — Siostra Vielle przyniosła mi plakat z Aniołków Charliego, a prawnik mojej mamy dał mi ten balon. — Wskazała srebrny balonik z motylem. — Eugene dał mi to. — Wyciągnęła spod poduszki jaskraworóżową czapkę baseballową z fioletowym napisem: „Wróciłam zza grobu i idę się bawić”. Richard się roześmiał.

— Wiem — powiedziała Maisie. — Uważam, że jest niesamowita, ale mama nie daje mi jej nosić. Mówi, że powinnam myśleć o pozytywnych rzeczach, a nie grobach i takich tam. Wszyscy mnie odwiedzili oprócz pani Kit. Nie mogła przyjść przez swojego wujka, ale powiedziała, że jutro dostanę od was wszystkich niespodziankę.

Naprawdę?, zdziwił się w myślach Richard.

— Co to takiego? — spytała Maisie. — Wydaje mi się, że mam już dość dużo balonów. I pluszowych misiów.

— To niespodzianka. Musisz zaczekać do jutra. — Richard pomyślał, że zadzwoni do Kit i dowie się, o co chodzi.

— Zdaje się, że macie sobie sporo do powiedzenia, więc na mnie już pora — oświadczył pan Wojakowski.

— Niech pan zaczeka! — zaprotestowała Maisie. — Musi mi pan opowiedzieć o ostrzelaniu Yorktown. — Odwróciła się do Richarda. — Japończycy myśleli, że okręt zatonął, więc trzeba go było bardzo szybko naprawić.

— W ciągu trzech dni — dodał pan Wojakowski i znowu usiadł. — „Trzy dni!”, powtórzył cieśla okrętowy i cisnął młotkiem tak mocno, że przebił grodź na wylot. Na to kapitan portu mówi: „No to ma pan jeszcze jedną dziurę do załatania”, i…

Nawet nie zauważyli, kiedy Richard opuścił pokój. Pan Wojakowski okazał się doskonałym partnerem dla Maisie.

Richard zatelefonował do Kit, kiedy tylko znalazł się w laboratorium.

— Maisie powiedziała Vielle, że zawsze marzyła o pójściu na wieczór smakołyków — wyjaśniła Kit. — Postanowiłyśmy więc zorganizować dla niej przyjęcie. Pielęgniarki pozwoliły nam skorzystać z sali konferencyjnej oddziału intensywnej opieki kardiologicznej jutro o czwartej. Musiałyśmy bardzo długo je przekonywać do tego pomysłu. Nie wiem, czy mógłbyś przynieść jakieś kasety. Vielle sugerowała Wulkan albo Płonący wieżowiec.

— A co z mamą Maisie? — zaniepokoił się Richard.

— Nie ma problemu. O szesnastej ma spotkanie z Danielsem, Duttonem i Walshem. Stara się uzyskać zgodę na wciągnięcie Maisie do badań klinicznych nad nowych lekiem wspomagającym przyjmowanie przeszczepów.

Richard pożyczył kasetę z Wulkanem, a ponieważ nie było Płonącego wieżowca, zdecydował się na Twistera.

— Lubimy katastrofy, co? — odezwał się niski chłopak, wręczając mu taśmy. — Powinien pan pożyczyć Titanica.

— Już go oglądałem — odparł Richard.

Gdy dotarł na oddział intensywnej terapii kardiologicznej, Kit i Vielle były już w pokoju Maisie. Miały na sobie maski i fartuchy, a Maisie nie mogła usiedzieć na miejscu z radości.

— Już przyszedł! — wykrzyknęła, gdy go ujrzała. — Miałam czekać na pana, żeby się dowiedzieć, co to za niespodzianka. No więc?

— Powiemy ci, kiedy dotrzemy na miejsce — uciszyła ją Vielle, wprowadzając wózek inwalidzki. Do pomieszczenia weszła także Evelyn, aby przygotować do drogi kroplówki i urządzenie kontrolujące pracę serca. Richard i Kit pomogli dziewczynce usadowić się na wózku i pojechali trzy pokoje dalej, do sali konferencyjnej.

— Wieczór smakołyków! — uradowała się Maisie, ujrzawszy plakaty filmowe.

— To nie jest wieczór smakołyków — sprostowała Kit. — To wieczór dwóch filmów katastroficznych. — Richard pokazał przyniesione kasety.

— Doktor Templeton powiedział, że możesz obejrzeć dzisiaj tylko jeden film — sprostowała Evelyn.

— A zatem drugi seans odbędzie się podczas naszego następnego wieczoru smakołyków — wyjaśniła Kit. — Gdy tylko wyjdziesz ze szpitala.

— Pójdę na prawdziwy wieczór smakołyków — cieszyła się Maisie, a Richard miał nadzieję, że nadmiar emocji jej nie zaszkodzi. Wręczył dziewczynce taśmy, a Kit i Vielle pochyliły się nad nią, aby wspólnie zadecydować, który film obejrzeć, i wytłumaczyć reguły obowiązujące podczas wieczoru smakołyków.

— Zasada numer jeden: nie wolno rozmawiać o pracy — oznajmiła Kit. — W twoim wypadku odnosi się ona do spraw związanych z przeszczepem.

— A także z klatkami piersiowymi. I z przenośnymi lodówkami do piwa — uzupełniła Vielle. — Zasada numer dwa: jemy tylko to, co się jada podczas seansów filmowych.

— Doktor Templeton zdecydował, że jeszcze za wcześnie na popcorn — dodała Kit. — Będziemy musieli z nim zaczekać do następnego wieczoru. Póki co możesz zjeść loda w waflu. — Wyciągnęła smakołyk i dwie butelki syropu. — Czerwony czy niebieski?

— Niebieski! — zdecydowała Maisie.

Richard oparł się o drzwi i przyglądał całej scenie. Vielle zdjęła opatrunek z ramienia, lecz wciąż miała zabandażowaną dłoń. Jej podkrążone, zapuchnięte oczy prezentowały się już lepiej. Kit była równie zachwycona całą sytuacją jak Maisie. Nadal wyglądała bardzo chudo, lecz na jej policzkach pojawił się rumieniec. Richard przypomniał sobie, jak stała w laboratorium, blada i przygnębiona, ściskając w rękach podręcznik. Powiedziała wtedy, że Joanna ocaliła jej życie.

Pomyślał, że Joanna ocaliła życie im wszystkim. Zastanowił się, czy właśnie o to chodziło Maisie, gdy stwierdziła, że to nie on ją uratował. Może dziewczynka uświadomiła sobie, że ostatnie słowa Joanny ocaliły jej życie.

— Zasada numer trzy: nie oglądamy filmów Woody’ego Allena — stwierdziła Kit.

— Ani z Kevinem Costnerem — dodała Vielle.

— Ani Disneya — uzupełniła z zapałem Maisie.

Richard przypomniał sobie, jak podczas ich pierwszego wieczoru smakołyków Joanna ze śmiechem oznajmiła, że znajdują siew strefie wolnej od Titanica.

„Musi istnieć powód, dla którego widzę Titanica”, poinformowała go i miała rację. Titanic to doskonała metafora sygnału alarmowego, chaotycznie wysyłanego przez mózg we wszystkie strony i każdym dostępnym sposobem. Richard wpatrywał się w Maisie, Vielle i Kit, i zastanawiał się, czy to jedyne wyjaśnienie. Tragedia Titanica nie wiązała się w pierwszej kolejności z wiadomościami. Przede wszystkim chodziło w niej o ludzi, którzy nocą, pośrodku oceanu, podjęli nadludzki wysiłek, aby ocalić swoje żony, ukochane, przyjaciół, niemowlęta, dzieci, psy i pocztę z pierwszej klasy. Nie skoncentrowali się na ratowaniu własnej skóry.

Joanna chciała umrzeć jak W.S. Gilbert, a na Titanicu roiło się od podobnych do niego ludzi. Technik mechanik Harvey, Edith Evans, Jay Yates. Daniel Buckley, opiekujący się powierzonymi mu dziewczynkami i prowadzący je przez salon jadalniany pierwszej klasy, po głównych schodach i umieszczający je w łodzi. Robert Norman, przekazujący swoją kamizelkę ratunkową kobiecie z dzieckiem. John Jacob Astor, wciskający kapelusz z kwiatkami na głowę dziesięciolatka i oświadczający: „Teraz jest dziewczynką i może płynąć”. Kapitan Smith, płynący do jednej z łodzi z niemowlęciem w ramionach. I Jack Phillips. I orkiestra. I strażacy, kotłowi, mechanicy, trymerzy, zajmujący się kotłami i prądnicami, aby zapewnić ludziom światło, a radiotelegrafiście prąd. Żeby nie zapadły ciemności.

— Zgaście światło — odezwała się Vielle. — Pora zaczynać. I tak jest już wpół do piątej.

— Siostra Vielle idzie na randkę — oznajmiła z zadowoleniem Maisie.

— A ty skąd o tym wiesz? — Vielle wzięła się pod boki.

— Masz randkę? — zdziwiła się Kit. — Z kim? Tylko nie mów, że z Harveyem Balsamistą.

— Nie, nie z nim — wtrąciła się Maisie. — Z gliniarzem.

— Tym, który wygląda jak Denzel Washington? — dopytywała się Kit. — Wreszcie się z nim zapoznałaś?

Vielle skinęła głową.

— Zadzwoniłam do niego, żeby się spytać, czy może mi pomóc w znalezieniu taksówki, którą jechała Joanna. A skąd ty o tym wiesz, panno plotkaro?

Maisie spojrzała na Richarda.

— A zatem pan i pani Kit będziecie musieli coś zjeść w bufecie. We dwoje — dodała.

— Czas na film — przerwała jej Kit i lekko uderzyła dziewczynkę pudełkiem po kasecie. Następnie wręczyła Vielle taśmę z Wulkanem, a pielęgniarka włączyła telewizor i wsunęła film do odtwarzacza.

— Zaraz! Musicie chwilę zaczekać. Zapomniałam mojej czapki od Eugene’a — wykrzyknęła Maisie i dodała przepraszającym tonem: — Muszę ją mieć. To przecież przyjęcie.

— Ja po nią pójdę — zaproponował Richard.

— Nie — sprzeciwiła się dziewczynka. — Sama muszę ją wziąć. Nie wie pan, gdzie ją schowałam.

„Przecież możesz mi powiedzieć”, chciał zacząć Richard, lecz zerknął na niewinną i zdecydowaną twarz Maisie. Najwyraźniej miała powody, aby wrócić do pokoju, chociaż wiązało się to z przetransportowaniem kroplówki i urządzenia kontrolnego.

— Zaraz wrócimy — stwierdził Richard i popchnął wózek na korytarz.

Kiedy tylko znaleźli się w pokoju, Maisie wyjaśniła:

— Czapka jest pod poduszką. Niech pan mnie przysunie do nocnej szafki. — Wyciągnęła szufladę i wyjęła z niej kilka złożonych na czworo kartek z notatnika. — To opis moich doświadczeń granicznych z czasu, gdy byłam nieprzytomna. — Wręczyła zapiski Richardowi. — Nie miałam jak spisać relacji zaraz po przebudzeniu.

— To nie ma znaczenia — odparł Richard, poruszony, że dziewczynka samodzielnie wszystko spisała. — Dziękuję.

— Pani Joanna mówiła, że wszystko trzeba spisywać od razu po odzyskaniu przytomności — wyjaśniła surowo. — W ten sposób unika się konfabulacji.

— To prawda, ale nie zawsze istnieje taka możliwość. Twoja relacja bardzo mi się przyda.

Maisie wyglądała tak, jakby kamień spadł jej z serca.

— Jak pan myśli, czy pan Wojakowski mówi prawdę?

Pytanie zaskoczyło Richarda.

— Prawdę? — Starał się zyskać na czasie. Zastanawiał się, czy Maisie przyłapała pana Wojakowskiego na nieścisłościach, tak samo jak Joanna.

— Aha — potwierdziła. — Spytałam go, czy wie, czy Jo-Jo Powers, ten facet, który oświadczył, że położy bombę na środku pokładu startowego, zdawał sobie sprawę z tego, iż mu się udało. To znaczy udało mu się trafić Shokaku. No bo przecież już nie żył, kiedy nastąpił wybuch. A pan Wojakowski odparł: „No jasne, że wiedział! Stał przy perłowych wrotach i oglądał całe zdarzenie!” Myśli pan, że tak?

— Chodzi ci o to, czy stał przy perłowych wrotach? — zdziwił się Richard.

— Nie, czy mówił prawdę! To jest jak sen, tak? To znaczy doświadczenia graniczne? Siostra Vielle powiedziała mi, że to jest jak sygnał wysyłany przez mózg, aby uruchomić serce, a człowiek odbiera ten sygnał w formie takiego snu. Siostra Vielle twierdzi, że to symbol.

— To prawda — potwierdził Richard.

— Więc to nieprawda.

— Nie. Ludzie czują się tak, jakby to przeżywali naprawdę, ale to tylko odczucie.

Maisie przemyślała jego słowa.

— Właściwie się tego domyśliłam, bo spotkałam Pollyannę. To nie jest prawdziwy człowiek. Poza tym ani jedno zwierzę się nie wydostało z klatki. To znaczy podczas pożaru cyrku w Hartlord — wyjaśniła, spostrzegając jego zdumione spojrzenie. — Właśnie tam się znalazłam, gdy straciłam przytomność.

Jezus Maria. Pożar cyrku w Hartford.

— A jak się skończą doświadczenia graniczne, wszystko znika — ciągnęła. — Nawet nie wiadomo, że się nie żyje. Dlatego, że mózg umiera.

Skinął głową na potwierdzenie.

— Ale nie wiadomo tego na pewno. Pani Joanna powiedziała, że nikt nie wie na pewno, co się dzieje po śmierci. Zdają sobie z tego sprawę wyłącznie zmarli, a oni nie mogą nic opowiedzieć. — Maisie zastanowiła się nad czymś i mruknęła do siebie: — A to, co oznacza sen, jest prawdą, nawet jeśli sen nie jest rzeczywistością.

— Maisie, czy podczas swoich doświadczeń granicznych spotkałaś Joannę? — spytał Richard.

— Nie — zaprzeczyła. — Pan Mandrake twierdzi, że zmarli mogą nam przekazywać informacje. Myśli pan, że to prawda?

Richard pomyślał, że dziewczynka chciałaby ujrzeć koło siebie Joannę, porozmawiać z nią. Jak można ją za to winić?

— Zmarli przemawiają do naszych serc — stwierdził ostrożnie.

— Nie o to mi chodzi. Chcę wiedzieć, czy naprawdę potrafią się z nami porozumiewać?

— Nie.

Maisie pokiwała głową.

— Powiedziałam panu Mandrake’owi, że to nieprawda, bo gdyby potrafili, Mała Panienka 1565 powiedziałaby, jak się nazywa.

Richard pomyślał, że wówczas Joanna powtórzyłaby mu swoje ostatnie słowa. Ale z drugiej strony tak się właśnie stało. Maisie była tego żywym dowodem. A jeśli zaraz nie wrócą na wieczór smakołyków, Kit i Vielle dostaną szału.

— Lepiej już chodźmy na film — stwierdził i wcisnął różową czapkę na głowę dziewczynki.

Maisie kiwnęła głową, ale gdy stanął za wózkiem, żeby wyprowadzić go z pokoju, zaprotestowała:

— Zaraz, nie możemy jeszcze jechać. Kiedy powiedziałam, że to nie pan ocalił mi życie, nie chodziło mi o dziecko, które oddało mi serce.

— Tylko o kogo?

— O Emmetta Kelly’ego.

— Emmetta Kelly’ego? — Richard ponownie się zdumiał.

— No tak, przecież wiadomo, o kogo chodzi. To taki smutny klaun w podartym ubraniu, wyglądający tak, jakby się nie ogolił. To on ocalił dziewczynkę podczas pożaru cyrku w Hartford. Powiedział jej, żeby schowała się w ogrodzie zwycięstwa. Mnie też kazał tam iść i pomógł wydostać się z namiotu, więc dlatego powiedziałam, że uratował mi życie.

Richard usiłował zebrać myśli.

— Tylko że tak naprawdę to nie był on. Wyglądał jak on i przypominał go, ale był kimś innym. To tak, jak powiedziała siostra Vielle, kiedy tłumaczyła mi, czym są doświadczenia graniczne. Emmett Kelly był tylko symbolem. Ale nic się nie staje oczywistością tylko dlatego, że chcemy w to wierzyć.

— Maisie, więc kim on był naprawdę?

— Ale z drugiej strony pani Joanna nie powiedziała, że to niemożliwe, aby coś się nie stało rzeczywistością, jeśli chcemy w to uwierzyć — rozumowała Maisie. — Myślę, że to było prawdziwe, nawet jeśli Pollyanny, pożaru i wszystkiego innego nie można uznać za rzeczywistość.

— Maisie, kto cię uratował?

Spojrzała na niego, jakby nie rozumiał najprostszych rzeczy.

— Pani Joanna — wyjaśniła z przekonaniem.

Rozdział 60

„Domysły, oczywiście tylko domysły. Jeśli są błędne, prawdą okaże się coś lepszego”.

C.S. Lewis, pisząc o zmartwychwstaniu w Listach do Malcolma, przede wszystkim o modlitwie


— Spójrz — odezwała się Helen. Siedziała blisko Joanny, a na kolanach trzymała francuskiego buldoga. Do tej chwili na przemian rozwiązywała i zawiązywała mu na szyi wstążkę do włosów, nie zwracając uwagi na czerwieniejące niebo. W końcu spojrzała jednak w górę. — Wydaje mi się, że coś się dzieje.

Joanna pomyślała, że czerwień ciemnieje, i ze strachem wpatrywała się w krwiste niebo. Światło znika i tym razem nie czeka ich noc pełna jasnych, migoczących gwiazd. Niebo jednak nie stawało się coraz mroczniejsze, raczej zmieniało odcień z krwistej czerwieni w karmin.

— Nie chodzi mi o niebo. — Helen wskazała palcem za krawędź fortepianu. — Tylko o wodę!

Joanna spojrzała w toń, która również przybrała karminową barwę, przypominającą pomarańczowoczerwone płomienie.

„Ale dla tchórzów, niewiernych: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką”, pomyślała Joanna, przypominając sobie słowa siostry, cytującej Biblię. „To jest śmierć druga”.

Wyciągnęła rękę, aby przyciągnąć do siebie Helen, ale dziewczynka wywinęła się z jej objęć i zbliżyła do brzegu fortepianu. Następnie położyła się na brzuchu, a obok niej spoczął pies. Zanurzyła dłoń w wodzie.

— Raczej nie panuje cisza morska — uznała Helen, lecz płomiennoczerwona woda wciąż pozostawała gładka jak szkło. Przesuwająca się po niej dłoń dziewczynki nie wywołała ani jednej fali.

— Wcale nie ma ciszy morskiej — powtórzyła Helen, jakby Joanna ją o to spytała. — Patrz! — Skinęła głową w kierunku gór lodowych. Miała rację. Chociaż fortepian nie dryfował, chociaż woda była gładka i nieruchoma, już nie otaczał ich lód. Góry pozostały daleko w tyle, a ich spiczaste wierzchołki w miedziowym kolorze wyraźnie się odcinały na tle płonącego nieba.

Joanna pomyślała, że wypłynęły z pola gór lodowych i straciły szansę na to, że ktokolwiek je znajdzie.

— Powiedziałam ci, że cisza morska się skończyła. — Helen wstała, a fortepian się zakołysał, rozchlapując wodę na brzegach. — Założę się, że to, na co czekałyśmy, właśnie nastąpiło.

Nie, pomyślała Joanna. Tylko nie to.

— Jak myślisz, co?… — zaczęła Helen i urwała, patrząc w kierunku gór lodowych.

Joanna spojrzała w tym samym kierunku. Nie dostrzegła już gór. Ze wszystkich stron, aż po sam horyzont, otaczała je nieruchoma, gładka tafla wody.

— Jak myślisz, co się teraz stanie? — dokończyła Helen.

— Nie wiem.

— Sądzę, że wkrótce dotrzemy do lądu — stwierdziła dziewczynka i usiadła ze skrzyżowanymi nogami pośrodku fortepianu Przyłożyła do oka zwinięte w kółka dłonie, jakby patrzyła przez teleskop, i uważnie obejrzała horyzont w poszukiwaniu ziemi. — Patrz! — wykrzyknęła i wyciągnęła rękę na wschód. — Jest!

Z początku Joanna niczego nie widziała, lecz po chwili dostrzegła na horyzoncie maleńki punkcik. Pochyliła się i zmrużyła oczy. Pomyślała, że to łódź ratunkowa, i wbiła w nią wzrok. Miała nadzieję, że przypłynie nią pan Briarley i pani Woollam, bezpiecznie schronieni na składanej łodzi D.

— To statek! — wrzasnęła Helen, a gdy Joanna spojrzała uważniej, przekonała się, że punkcik zmienił się w długi kształt, przypominający komin. — Carpathia! — wykrzyknęła uszczęśliwiona dziewczynka.

Joanna uznała, że to niemożliwe. Za daleko dla niej. Zresztą Carpathia nadpłynęła z południowego zachodu.

— I tak idę o zakład, że to ona — oświadczyła Helen, jakby Joanna się do niej odezwała. — No bo co innego?

Joanna doszła do wniosku, że Mackay-Bennett. Spoglądała na zbliżający się parowiec. Wypłynął z Halifaksu z pastorem i ładownią pełną lodu do obłożenia wyłowionych zwłok. Ciała zamierzano pochować w oceanie. Joanna pomyślała, że koniec musi być bliski. Popatrzyła na statek. Niebo znowu zmieniało barwę, ciemniało, żółkło, jak gnijące mięso.

Pewnie umierają ostatnie neurony, ostatnie komórki kory mózgowej, hipokamp, ciało migdałowate. Synapsy coraz słabiej rozbłyskują, przestają przekazywać impulsy. I co potem będzie? Nieodwracalna śmierć mózgu i Mackay-Bennett, zadecydowała.

— Jeśli to Carpathia, jesteśmy uratowane — cieszyła się Helen, przygarniając buldoga, jakby zbierała bagaże i przygotowywała się do wejścia na pokład.

Niebo stało się ciężkie, rdzawe. Komin Mackaya-Bennetta wyraźnie się od niego odcinał. Joanna pomyślała, że nikt nie pozna ich nazwisk. Chciała znaleźć swój szpitalny identyfikator, lecz nie miała go przy sobie, spadł do wody. Pożałowała, że nie poprosiła pana Wojakowskiego o wykonanie metalowego identyfikatora z jej nazwiskiem.

Johna Jacoba Astora rozpoznano po inicjałach wyhaftowanych po wewnętrznej stronie kołnierza. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu długopisu, aby napisać imię Helen na kołnierzu jej sukienki, lecz niczego nie znalazła, nawet monety dla Charona.

— Chyba miałaś rację — przyznała Helen. — Ten statek wcale nie wygląda jak Carpathia.

Joanna podniosła wzrok, obawiając się, że ujrzy pokład zapełniony trumnami i przygotowanego do pracy balsamistę. Statek wciąż się znajdował daleko, lecz na tle rdzawego nieba wyraźnie było widać jego sylwetkę. Joanna od razu zorientowała się, że zamiast komina na statku znajduje się pomost wyspowy, najeżony masztami i antenami, a pod nim rozciąga się szeroki, płaski pokład i wklęsły, trójkątny dziób.

— Czy to Carpathia? — dopytywała się Helen.

— Nie — zamyśliła się Joanna. — To Yorktown.

— Yorktown? — powtórzyła dziewczynka. — Wydawało mi się, że Yorktown zatopiono na Morzu Koralowym.

— To prawda — potwierdziła Joanna. Dostrzegała teraz kabinę radiotelegrafisty, znajdującą się wysoko na pomoście wyspowym, oraz przypominające krzyże anteny. Naprawiono go w trzy dni.

— Co on tu robi?

— Nie mam pojęcia.

— Skąd wiesz, że to Yorktown, skoro nie widać nazwy? — dziwiła się Helen, lecz nie było mowy o pomyłce. Joanna widziała samoloty. Marynarze ustawili się przy relingu na pokładzie startowym, a ich białe mundury lśniły oślepiającą bielą.

— Myślisz, że nas widzą? — zaciekawiła się Helen. — Może powinnyśmy ich jakoś zawiadomić?

— Już to zrobiłyśmy — odparła Joanna. — SOS. SOS. — Wstała i zapatrzyła się w okręt, jakby na jego pokładzie ustawiono pluton egzekucyjny.

— Jesteśmy uratowane? — Helen spojrzała na Joannę.

— Nie wiem — usłyszała w odpowiedzi. To może być jeden z ostatnich rozbłysków synaps, ostatnia próba zrozumienia śmierci i umierania, ostatnia metafora. Albo coś zupełnie odmiennego. Joanna popatrzyła w niebo. Znowu się zmieniało, jaśniało, przybierało złotą barwę. Yorktown płynął prosto w kierunku fortepianu, niewiarygodnie wielki, niewiarygodnie prędki. Jego wąski dziób przecinał lśniącą wodę niczym nóż.

— Boisz się? — spytała Helen.

Yorktown znajdował się już bardzo blisko. Na wieżyczce, masztach i antenach powiewały flagi, a na pokładzie startowym stali marynarze. Machali rękami. Pośrodku, ubrany na biało dowódca okrętu spoglądał w kierunku Joanny i Helen przez lornetkę. Jej soczewki lśniły złotem.

— Więc jak? — dopytywała się dziewczynka.

— Tak — odparła Joanna. — Nie. Tak.

— Ja też się boję — przyznała Helen.

Joanna otoczyła ją ramieniem. Marynarze wznosili okrzyki, wymachiwali białymi czapkami w powietrzu. Za nimi, nad wieżą, wyszło słońce, oślepiająco jasne, pozłacając krzyże i dowódcę.

— A jeśli znowu zatonie? — przestraszyła się Helen. — Yorktown poszedł na dno pod Midway.

Joanna uśmiechnęła się do niej i do małego buldoga, a potem ponownie spojrzała na okręt.

— Każdy okręt prędzej czy później pójdzie na dno — stwierdziła i podniosła rękę na powitanie. — Ale nie dzisiaj. Nie dziś.

Загрузка...