CZĘŚĆ PIERWSZA

„Cicho, cicho, łączę się z Przylądkiem Race”.

Telegraficzna wiadomość z Titanica, przerywająca ostrzeżenie o górach lodowych, przesyłane z pokładu Californian

Rozdział 1

„Więcej światła!”

Ostatnie słowa Goethego


— Usłyszałam hałas, a potem znalazłam się w tunelu — oznajmiła pani Davenport.

— Może go pani opisać? — spytała Joanna, przysuwając dyktafon odrobinę bliżej rozmówczyni.

— Tunel? — upewniła się pani Davenport. Rozejrzała się po pokoju szpitalnym, jakby szukając natchnienia. — No więc było ciemno…

Joanna czekała. Wiedziała, że każde pytanie, nawet: „Jak ciemno?”, może sugerować odpowiedź, kiedy rozmawia się z ludźmi o ich doświadczeniach granicznych, a gdy zapada cisza, większość osób stara się ją zapełnić słowami, więc prowadzący rozmowę musi tylko czekać. Pani Davenport zachowywała się nietypowo. Przez moment wpatrywała się w kroplówkę, a potem zwróciła pytające spojrzenie na Joannę.

— Czy przypomina pani sobie coś jeszcze o tym tunelu? — drążyła Joanna.

— Nie… — odparła po chwili pani Davenport. — Było ciemno.

„Ciemno”, zapisała Joanna. Zawsze robiła notatki, na wypadek gdyby skończyła się taśma albo uszkodził dyktafon, a poza tym chciała rejestrować zachowanie i intonację rozmówcy. „Małomówna”, odnotowała. „Skryta”. Osoby skryte niekiedy jednak okazywały się najlepszymi rozmówcami, jeśli się miało do nich cierpliwość.

— Powiedziała pani, że usłyszała hałas — przypomniała Joanna. — Może go pani opisać?

— Hałas? — powtórzyła niewyraźnie pani Davenport.

Jeśli się miało cierpliwość Hioba, dodała w myślach Joanna.

— Powiedziała pani… — Ostrożnie akcentowała słowa, nie dając za wygraną: — „Usłyszałam hałas, a potem znalazłam się w tunelu”. Czy hałas dobiegł panią, zanim weszła pani do tunelu?

— Nie… — Pani Davenport zmarszczyła czoło. — Tak. Nie jestem pewna. To było jakby dzwonienie… — Spojrzała pytająco na Joannę. — A może brzęczenie? — Joanna zachowała kamienny wyraz twarzy. Zachęcający uśmiech lub ściągnięcie brwi także mogłyby sugerować odpowiedź. — Chyba brzęczenie — zdecydowała pani Davenport.

— Może je pani opisać?

Powinnam była coś zjeść przed tą wizytą, pomyślała Joanna. Minęło południe, a ona nic jadła jeszcze śniadania, poza kawą i tartinką. Chciała jednak spotkać się z panią Davenport, zanim dotrze do niej Maurice Mandrake, a im dłuższa przerwa między doświadczeniami granicznymi i wywiadem, tym więcej pojawiało się konfabulacji.

— Opisać? — zirytowała się pani Davenport. — Brzęczenie.

To nie miało sensu. Musiała zadać konkretniejsze pytania, bez względu na to, czy coś zasugeruje, ho inaczej nigdy się niczego nie dowie.

— Czy brzęczenie było jednostajne czy przerywane?

— Przerywane? — zmieszała się pani Davenport.

— Czy się kończyło i zaczynało? Jakby ktoś naciskał dzwonek przy drzwiach do mieszkania? Czy też rozlegało się bezustannie, jakby brzęczała pszczoła?

Pani Davenport ponownie zapatrzyła się w kroplówkę.

— Pszczoła — zadecydowała wreszcie.

— Czy brzęczenie było głośne czy ciche?

— Głośne — padła niepewna odpowiedź. — Ustało.

Nic z tego nie będzie, pomyślała Joanna.

— Co się wydarzyło, gdy ustało?

— Było ciemno — stwierdziła pani Davenport. — Potem zobaczyłam światło na końcu tunelu i…

Zapiszczał pager Joanny. Świetnie, pomyślała, niezdarnie usiłując go wyłączyć. Tylko tego mi było trzeba. Pożałowała, że nie wyłączyła go przed rozpoczęciem rozmowy, wbrew ogólnej zasadzie, obowiązującej w Szpitalu Miłosierdzia, nakazującej trzymanie przy sobie sprawnego urządzenia. Otrzymywała wiadomości wyłącznie od Vielle oraz pana Mandrake’a, nie raz zepsuły jej wywiady z osobami po doświadczeniach granicznych.

— Musi pani iść? — spytała pani Davenport.

— Nie. Widziała pani światło…

— Jeśli musi pani iść…

— Nie muszę — stanowczo podkreśliła Joanna i wsunęła pager do kieszeni, nie sprawdzając treści komunikatu. — To nieważne. Widziała pani światło. Może je pani opisać?

— Było złote — szybko wyjaśniła pani Davenport. Zbyt szybko. Poza tym sprawiała wrażenie zbyt pewnej siebie i zadowolonej, jak dziecko, które zna odpowiedź na zadane pytanie.

— Złote — powtórzyła Joanna.

— Tak, a w dodatku jaśniejsze niż jakiekolwiek widziane przeze mnie światło, ale mnie nie raziło. Było ciepłe i uspokajające, a kiedy się w nie wpatrywałam, dostrzegłam, że jest istotą, Świetlistym Aniołem.

— Świetlistym Aniołem. — Joanna zaczęła tracić nadzieję.

— Tak, a wszędzie wokół tego anioła stali znani mi ludzie, którzy zmarli. Moja matka i mój biedny, kochany ojciec, i wuj Alvin. Służył w marynarce wojennej podczas drugiej wojny światowej. Zginął pod Guadalcanal, a Świetlisty Anioł powiedział…

— Zanim weszła pani do tunelu — przerwała Joanna — czy poczuła pani, że opuszcza ciało?

— Nie — padła błyskawiczna odpowiedź. — Pan Mandrake powiedział, że ludzie niekiedy to czują, ale ja widziałam tylko tunel i światło.

Pan Mandrake. Oczywiście. Powinna się była domyślić.

— Rozmawiał ze mną wczoraj wieczorem — dodała pani Davenport. — Napisał Światło na końcu tunelu. To był bestseller.

— Tak, wiem — westchnęła Joanna.

— Pracuje nad nową książką — ciągnęła pani Davenport. — Wiadomości z Tamtej Strony. Wie pani, trudno się domyślić, że jest sławny. Był taki miły. W cudowny sposób zadaje pytania.

Nie da się ukryć, pomyślała Joanna. Słyszała, jak mówił: „Kiedy szła pani przez tunel, słyszała pani brzęczenie, prawda? Czy światło, które dojrzała pani na końcu tunelu, można by opisać jako złote? Chociaż było jaśniejsze niż cokolwiek, co pani widziała, nie raziło pani, zgadza się? Kiedy spotkała pani Świetlistego Anioła?” Słowo „sugestia” to za mało.

Poza tym uśmiechał się i potakiwał zachęcająco głową, kiedy słyszał oczekiwane odpowiedzi. Ściągał usta i pytał: „Jest pan pewien, że tego dzwonienia nie należałoby raczej określić jako brzęczenia?” Marszczył czoło i dopytywał się z przejęciem: „Nie pamięta pani wznoszenia się nad stołem operacyjnym? Jest pani pewna?”

Na jego życzenie ludzie wszystko sobie przypominali: jak opuszczali ciało i wkraczali do tunelu, jak spotykali Jezusa, opowiadali o świetle i retrospekcji życia, a także o spotkaniach ze zmarłymi bliskimi. Zapominali o obrazach i dźwiękach, które mu nie odpowiadały, a także zmyślali to, co chciał usłyszeć. W rezultacie całkowicie zacierały się ich wspomnienia o tym, co faktycznie zaszło.

Dość szkody wyrządziły książki Moody’ego, Otoczony światłem i inne pozycje, a także programy telewizyjne i artykuły z pism, poświęcone doświadczeniom granicznym, podpowiadające ludziom, czego powinni się spodziewać, nawet bez obecności pana Mandrake’a, nabijającego im głowy tego rodzaju historiami tutaj, w Szpitalu Ogólnym Miłosierdzia Bożego.

— Pan Mandrake powiedział mi — obwieściła z dumą pani Davenport — że oprócz opuszczenia ciała moje doświadczenia graniczne są jednymi z najlepszych, jakie spisywał.

Raczej kradł, pomyślała Joanna. Dalsza rozmowa nie miała sensu.

— Dziękuję, pani Davenport — zakończyła. — Dowiedziałam się już wystarczająco dużo.

— Ale przecież jeszcze nie powiedziałam pani o niebiańskim chórze ani o retrospekcji — zaprotestowała pani Davenport, nagle otwierając się przed Joanną. — Świetlisty Anioł nakazał mi spojrzeć w kryształ i pokazał mi wszystko, co kiedykolwiek robiłam: zarówno dobre, jak i złe rzeczy, całe moje życie.

Które właśnie teraz mi opowie, pomyślała Joanna. Wsunęła rękę do kieszeni i ponownie włączyła pager. Piszcz, nakazała. Teraz.

— …a następnie kryształ pokazał mi chwilę, kiedy zatrzasnęłam samochód i przeszukałam torebkę i palto, żeby znaleźć kluczyk…

Teraz, kiedy Joanna pragnęła usłyszeć dźwięk pagera, milczał jak grób. Potrzebowała urządzenia wyposażonego w alarmowy przycisk do włączania sygnału. Zastanawiała się, czy w Radio-Shack sprzedają coś takiego.

— …a potem pokazał mi, jak idę do szpitala i moje serce przestaje bić — wyznała pani Davenport — i wtedy światło zaczęło migotać, a anioł wręczył mi telegram, taki sam jak ten z wiadomością o śmierci Alvina, a ja powiedziałam: „Czy to znaczy, że umarłam?”, a anioł powiedział: „Nie, to wiadomość, że musisz powrócić do swojego ziemskiego życia”. Notuje pani to wszystko?

— Tak — potwierdziła Joanna, pisząc: „Cheeseburger, frytki, duża cola”.

— „Twój czas jeszcze nie nadszedł”, powiedział Świetlisty Anioł, a potem znowu leżałam w sali operacyjnej.

„Jeśli zaraz się stąd nie wydostanę”, zapisała Joanna, „zamkną bufet, więc błagam, niech ktoś prześle mi wiadomość”.

Pager wreszcie się zlitował i zapiszczał w chwili, gdy pani Davenport opisywała światło jako: „świecące pryzmy brylantów, szafirów i rubinów”, dosłownie cytując fragment Światła na końcu tunelu.

— Przykro mi, muszę już iść — oznajmiła Joanna, wyciągając pager z kieszeni. — To pilne.

Porwała dyktafon i zatrzymała taśmę.

— Jak mogę się skontaktować z panią, jeśli przypomnę sobie coś jeszcze na temat moich doświadczeń granicznych?

— Proszę przesłać mi wiadomość na pager — zaproponowała Joanna i uciekła. Nie sprawdziła nawet, kto wysłał jej komunikat, wolała to zrobić po opuszczeniu pokoju. Nie rozpoznała numeru, lecz dzwonił ktoś ze szpitala. Poszła do pomieszczenia pielęgniarek, aby zatelefonować.

— Nie wie pani, czyj to numer? — spytała Eileen, dyżurną pielęgniarkę.

— Trudno powiedzieć — odparła Eileen. — Może pana Mandrake’a?

— Nie, znam jego numer — stwierdziła ponuro Joanna. — Udało mu się dotrzeć do pani Davenport przede mną. W tym tygodniu to trzeci zmarnowany wywiad.

— Żartuje pani — westchnęła Eileen. Wciąż wpatrywała się w numer na pagerze. — Może to doktor Wright. Przyszedł tu wcześniej i pytał o panią.

— Doktor Wright? — zmarszczyła czoło Joanna. Nazwisko nie brzmiało znajomo. — Może go pani opisać?

— Wysoki, młody blondyn…

— Przystojniak — skomentowała Tish, która właśnie podeszła do biurka, trzymając w dłoni kartę choroby.

Opis nie pasował do żadnego znajomego Joanny.

— Powiedział, czego chce?

Eileen pokręciła głową.

— Spytał mnie, czy to pani zajmuje się badaniami dotyczącymi doświadczeń granicznych.

— Świetnie — jęknęła Joanna. — Pewnie chce mi opowiedzieć, jak przechodził przez tunel i zobaczył światło, wszystkich zmarłych krewnych i Maurice’a Mandrake’a.

— Tak pani myśli? — powątpiewała Eileen. — W końcu to lekarz.

— Gdyby to mogło uchronić przed szaleństwem — skomentowała Joanna. — Zna pani doktora Ahramsa z Mt. Sinai? W zeszłym tygodniu wyciągnął mnie na lunch, obiecując, że porozmawia z radą nadzorczą szpitala na temat przyznania mi zezwolenia na wywiady, a następnie sam mi opowiedział o swoich doświadczeniach granicznych: jak ujrzał tunel, światło i Mojżesza, który nakazał mu wrócić i głośno czytać ludziom Torę. Więc czytał. Przez cały lunch.

— Niemożliwe — sapnęła Eileen.

— Ale doktor Wright to przystojniak — wtrąciła się Tish.

— Niestety, to niczego nie gwarantuje — odparła Joanna. — W ubiegłym tygodniu poznałam niezwykle przystojnego stażystę, który wyznał mi, że w swoich doświadczeniach granicznych widział Elvisa.

Zerknęła na zegarek. Bufet powinien być jeszcze otwarty.

— Idę na lunch — oznajmiła. — Gdyby znowu pokazał się doktor Wright, powiedzcie mu, że na pewno chodzi mu o spotkanie z Mandrakiem.

Ruszyła ku mieszczącemu się w głównym budynku bufetowi, wybierając schody dla personelu zamiast windy, aby uniknąć przypadkowego spotkania z Wrightem lub Mandrakiem. Podejrzewała, że to doktor Wright odpowiada za poprzednią wiadomość na jej pagerze, nadesłaną podczas rozmowy z panią Davenport. Z drugiej strony, mogła to być Vielle, z informacją o pacjencie, którego reanimowano i który zapewne miał doświadczenia graniczne. Powinna to sprawdzić. Zeszła na oddział nagłych wypadków.

Pomieszczenie jak zwykle okazało się zatłoczone, wszędzie poustawiano wózki inwalidzkie, na stole do badań siedział chłopiec z ręką owiniętą w mokrą od krwi ściereczkę kuchenną, dwie kobiety gwałtownie i z wściekłością rozmawiały po hiszpańsku z dyżurną pielęgniarką, a ktoś z sali urazowej klął ile sił w płucach. Joanna przedarła się przez las stojaków do kroplówek i wózków reanimacyjnych, wypatrując ciemnoniebieskiego fartucha i czarnej, zaaferowanej twarzy Vielle. Na oddziale nagłych wypadków Vielle zawsze wyglądała na przejętą, bez względu na to, czy przywracała komuś pracę serca czy też usuwała drzazgę, a Joanna często się zastanawiała, jaki to ma wpływ na jej pacjentów.

Stała tam, przy recepcji, czytała czyjąś kartę choroby i sprawiała wrażenie przejętej. Joanna przecisnęła się do niej między wózkiem i stosem koców.

— Wysłałaś mi wiadomość na pager? — spytała.

Vielle pokręciła głową w niebieskim czepku.

— Czuję się tutaj jak w grobowcu. Dosłownie. Postrzelenie z broni palnej, dwa przedawkowania narkotyków, jedno zapalenie płuc plus AIDS. Sami zmarli w chwili przybycia, z wyjątkiem jednego, który przedawkował.

Odłożyła kartę i skierowała Joannę do jednej z sal urazowych. Wywieziono stamtąd stół do badań, a zainstalowano sprzęt elektryczny, wraz z przewodami i kablami.

— Co to takiego? — zainteresowała się Joanna.

— Pokój łączności — wyjaśniła Vielle. — O ile zdołamy go kiedykolwiek wykończyć. Dzięki niemu będziemy w stałym kontakcie z karetkami oraz helikopterem i uda nam się podawać medyczne wskazówki paramedykom jadącym do szpitala. Dzięki temu będziemy wiedzieli, czy pacjenci zmarli w chwili przybycia, jeszcze zanim tutaj dotrą. Albo czy są uzbrojeni.

Ściągnęła czepek, spod którego wysypało się mnóstwo cienkich czarnych warkoczyków.

— Pacjent z przedawkowaniem, który jeszcze żył, usiłował zastrzelić jednego z pielęgniarzy kładących go na stole do badań. Był pod wpływem tego nowego środka, rogue, który wywołuje nawroty agresji. Na szczęście wziął go zbyt dużo i zmarł, zanim zdążył pociągnąć za spust.

— Musisz poprosić o przeniesienie na pediatrię — skomentowała Joanna.

— Dzieci są gorsze od narkomanów — zatrzęsła się Vielle. — Zresztą jeśli się przeniosę, kto cię powiadomi o przypadkach śmierci klinicznej, zanim Mandrake się o nich dowie?

— Fakt, jesteś moją jedyną nadzieją uśmiechnęła się Joanna. — A właśnie, znasz może doktora Wrighta?

— Od lat szukam kogoś takiego* [Wright wymawia się tak samo jak „right” — odpowiedni, właściwy. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] — stwierdziła Vielle.

— Zdaje się, że będziesz musiała jeszcze poczekać — powiedziała Joanna. — To nie jest jeden ze stażystów lub rezydentów na oddziale nagłych wypadków?

— Nie wiem — odparła Vielle. — Kręci się tutaj mnóstwo ludzi, nawet nie próbuję zapamiętać ich nazwisk. Zwracam się do wszystkich: „Przestań” albo „No i co ty robisz?” Sprawdzę.

Weszły z powrotem do sali. Vielle chwyciła tablicę i przesunęła palcem po liście nazwisk.

— Nie. Jesteś pewna, że to ktoś z naszego szpitala?

— Nie — wyznała Joanna. — Ale jeśli będzie mnie szukał, jestem na szóstym piętrze w zachodnim skrzydle.

— A jeśli zjawi się ktoś po doświadczeniach granicznych i będę musiała cię znaleźć!

— Jestem w bufecie — uśmiechnęła się szeroko Joanna.

— Prześlę ci wiadomość na pager — uznała Vielle. — Zanosi się na pracowite popołudnie.

— Czemu?

— Pogoda na ataki serca — zaopiniowała Vielle, a na widok niepewnego spojrzenia Joanny pokazała palcem wejście na oddział nagłych wypadków. — Śnieg pada od dziewiątej rano.

Joanna wbiła zdumiony wzrok w punkt wskazany przez Vielle, lecz z miejsca, w którym stała, niczego nie dostrzegła.

— Cały ranek spędziłam u pacjentów, w pokojach z zaciągniętymi zasłonami. A także w gabinetach bez okien, na korytarzach i w windach.

— Upadki na lodzie, spadające bryły śniegu, wypadki drogowe — wyliczała Vielle. — Zapowiada się mnóstwo roboty. Włączyłaś pager?

— Tak, mamo — obruszyła się Joanna. — Nie jestem jedną z twoich stażystek.

Machnęła ręką na pożegnanie i zeszła na parter.

Ku swojemu zdumieniu ujrzała, że bufet wciąż jest czynny. Zazwyczaj zamykano go najwcześniej spośród wszystkich znanych Joannie bufetów szpitalnych i kiedy przychodziła na lunch, najczęściej zastawała zamknięte na klucz podwójne szklane drzwi i czerwone krzesła z plastiku poustawiane na stolikach z formiki. Dzisiaj lokal był jeszcze otwarty, chociaż pracownica w siatce na włosy uprzątała bar sałatkowy, a jej koleżanka wynosiła stosy talerzy. Uprzedzając pomoce kuchenne, Joanna chwyciła tacę i ruszyła do rzędu pojemników z gorącymi potrawami. Nagle zamarła. Przy automacie z napojami Maurice Mandrake nalewał sobie kubek kawy. Nie, pomyślała Joanna, nie w tej chwili. Teraz mogłabym go zabić.

Odwróciła się na pięcie i szybko pomaszerowała korytarzem. Zanurkowała do windy, wcisnęła przycisk „Zamykanie drzwi” i zastanowiła się, na które piętro pojechać. Nie mogła opuścić szpitala, obiecała przecież Vielle, że pozostanie na miejscu. Automat z przekąskami znajdował się w północnym skrzydle, ale nie miała pewności, czy zabrała jakieś pieniądze. Przetrząsnęła kieszenie kardigana, ale natrafiła wyłącznie na dyktafon, długopis, dziesięć centów, formularz oświadczenia o dobrowolnym uczestnictwie w wywiadzie, zestaw używanych chusteczek do nosa, widokówkę z tropikalnym oceanem o zachodzie słońca i czarnymi sylwetkami palm na czerwonym niebie i koraloworóżowej wodzie. Od kogo to? Odwróciła pocztówkę. „Świetnie się bawimy. Szkoda, że cię tu nic ma”, nabazgrał ktoś, podpisując się niewyraźnie. Obok widniały słowa, napisane przez Vielle: „Pretty Woman, Tytani, Co kryje prawda”. Lista filmów, którą Vielle zamówiła u niej na ich ostatni wieczór smakołyków.

Niestety, nie znalazła popcornu z tego samego wieczoru smakołyków, a najtańsza przekąska w automacie kosztowała siedemdziesiąt pięć centów. Portmonetkę zostawiła w gabinecie, a przed wejściem mógł się czaić doktor Wright.

Skąd jeszcze wziąć jedzenie? Na onkologii mieli preparaty wzmacniające, ale nie była aż tak głodna. Pomyślała o Pauli na czwartym piętrze wschodniego skrzydła. Nigdy się nie rozstawała z zapasem m m’sów. Poza tym powinna odwiedzić Carla Aspinalla. Wcisnęła przycisk na czwarte piętro.

Zastanawiała się, jak się miewa Carl Śpiączka (tak go ochrzciły pielęgniarki). Znajdował się w stanie przedśpiączkowym od dnia przyjęcia do szpitala dwa miesiące temu z zapaleniem opon mózgowo-rdzeniowych. Przez pewien czas zupełnie nie reagował na bodźce, potem jego ręce i nogi zaczęły drżeć, a on sam mamrotał pojedyncze wyrazy. Niekiedy mówił wyjątkowo wyraźnie.

— Z tym, że on nie przeszedł śmierci klinicznej — stwierdziła Guadalupe, jedna z jego pielęgniarek, kiedy Joanna uzyskała od żony Carla pozwolenie na to, aby pielęgniarki spisywały wszystkie wypowiedziane przez niego słowa. — To znaczy, nigdy go nie reanimowano.

— Okoliczności są podobne — podsumowała Joanna. Poza tym Carl był jedynym pacjentem, do którego nie mógł się dobrać Maurice Mandrake.

Zresztą nic do niego nie docierało, chociaż żona i pielęgniarki utrzymywały, że je słyszy. Pielęgniarki zwracały uwagę, aby nie używać w jego pokoju przezwiska Carl Śpiączka ani nie omawiać przy nim jego stanu. Poza tym zachęcały Joannę do rozmowy z chorym.

— Przeprowadzono badania, które wykazały, że pacjenci w śpiączce mogą słyszeć to, co się mówi w ich obecności — poinformowała ją kiedyś Paula, wręczając kilka m m’sów.

Rzecz w tym, że ja w to nie wierzę, pomyślała Joanna, czekając, aż drzwi windy otworzą się na czwartym piętrze. On nic nie słyszy. Znajduje się w zupełnie innym miejscu, nie możemy do niego dotrzeć.

Drzwi windy się rozsunęły i Joanna ruszyła do pokoju pielęgniarek. Nie zastała tam Pauli. Przy komputerze siedziała nieznajoma pielęgniarka z blond włosami i wąskimi, kościstymi biodrami.

— Gdzie Paula? — spytała Joanna.

— Na zwolnieniu — wyjaśniła ostrożnie chuda jak patyk pielęgniarka. — W czym mogę pani pomóc, doktor… — zerknęła na identyfikator, wiszący na szyi Joanny — …Lander?

Proszenie jej o coś do jedzenia nie miało sensu. Wyglądała tak, jakby nigdy w życiu nie włożyła do ust m m’sa, a ze spojrzenia, jakim obdarzyła Joannę, można było wywnioskować, że najchętniej nie pozwoliłaby jej zjeść nawet jednego dropsa.

— W niczym, dziękuję — odparła chłodno Joanna i spostrzegła, że wciąż trzyma tacę z bufetu. Najwyraźniej cały czas miała ją w rękach w windzie i nie zdawała sobie z tego sprawy.

— To musi wrócić do kuchni — przykazała zwięźle i wręczyła tacę pielęgniarce. — Przyszłam zobaczyć się z Carlem… z panem Aspinallem — wyjaśniła i skierowała się do pokoju.

Drzwi były otwarte, a przy brzegu łóżka stała Guadalupe. Zawieszała torbę na stojaku do kroplówek. Krzesło zazwyczaj zajmowane przez żonę Carla stało puste.

— Jak się dzisiaj miewa? — szepnęła Joanna, zbliżając się do łóżka.

— Znacznie lepiej — obwieściła radośnie Guadalupe i dodała szeptem: — Wróciła gorączka.

Zdjęła z haka pustą torbę i podeszła z nią do okna.

— Ciemno tutaj — stwierdziła. — Carl, wpuścić ci trochę światła?

Rozsunęła zasłony.

Vielle miała rację. Prószył śnieg. Wielkie płatki sfruwały z ołowianoszarego nieba.

— Pada śnieg, wiesz, Carl? — powiedziała Guadalupe.

Nie, pomyślała Joanna, wpatrując się w mężczyznę na łóżku. Jego otępiała twarz, skryta za przewodami z tlenem, wydawała się blada i pozbawiona wyrazu w szarym świetle dnia, spod na wpół przymkniętych powiek wyglądały wąskie paski białka, a usta były częściowo rozchylone.

— Na dworze pewnie jest zimno — stwierdziła Guadalupe, podchodząc do komputera. — Śnieg pewnie już zalega na ulicach?

Joanna dopiero po chwili zorientowała się, że pielęgniarka mówi do niej, a nie do Carla.

— Nie wiem — odparła, tłumiąc w sobie chęć mówienia szeptem, aby nie przeszkadzać pacjentowi. — Przyszłam do pracy, zanim zaczęło padać.

Guadalupe klikała na ikonki na ekranie monitora, wprowadzając informacje o temperaturze Carla i podłączeniu nowej torby do kroplówki.

— Powiedział coś od rana? — zainteresowała się Joanna.

— Ani słowa — brzmiała odpowiedź. — Zdaje się, że znowu pływa łódką po jeziorze. Wcześniej mruczał.

— Mruczał? — powtórzyła Joanna. — Może to pani opisać?

— No zwyczajnie, mruczał — wyjaśniła pielęgniarka. Podeszła do łóżka i podciągnęła koc, zasłaniając klatkę piersiową mężczyzny i jego obandażowaną rękę oraz odchodzący od niej przewód. — Brzmiało jak melodia, ale nie udało mi się jej rozpoznać. No proszę, teraz będzie ci ciepło i przyjemnie — oznajmiła i skierowała się w stronę drzwi z pustą torebką w dłoni. — Masz szczęście, Carl, że jesteś tutaj, a nie tam, na śniegu — dodała i wyszła.

Tylko że jego tutaj nie ma, pomyślała Joanna.

— Gdzie jesteś, Carl? — spytała. — Pływasz łódką po jeziorze?

Pływanie łódką po jeziorze było jednym ze scenariuszy wymyślonych przez pielęgniarki na podstawie zachowania pacjenta. Poruszał rękami, jakby wiosłował, a kiedy to robił, zawsze był spokojny i nie krzyczał — właśnie dlatego uznały, że zajmuje się czymś przyjemnym.

Scenariuszy istniało kilka: marsz śmierci na półwyspie Bataan, kiedy nieprzerwanie krzyczał: „Wody!”; bieg do autobusu; a także coś, co każda pielęgniarka nazywała inaczej — palenie na stosie, pułapka Wietkongu, męki piekielne — wtedy ciskał się po łóżku w pomiętej pościeli i wyrywał sobie kroplówkę. Raz podbił Guadalupe oko, kiedy usiłowała go unieruchomić. „Zniszczyć”, wrzeszczał raz za razem, a może też było to słowo „zniżyć!” albo „zmiażdżyć”. Raz krzyknął w panice: „Przeciąć węzeł”.

— Może uważa, że przewody kroplówki to sznury — zasugerowała Guadalupe, nie mogąc otworzyć spuchniętego oka, kiedy przekazywała Joannie opis całego zdarzenia.

— Może — potwierdziła Joanna, chociaż wcale tak nie uważała. On nie wie, że koło niego przebiegają przewody kroplówki, pomyślała, nie ma też pojęcia o śniegu i o pielęgniarkach. Przebywa daleko stąd i widzi coś zupełnie innego. Podobnie jak w wypadku wszystkich pacjentów z atakami serca, po wypadkach samochodowych i z krwotokami, będących jej rozmówcami przez ostatnie dwa lata, po wysłuchaniu opowieści o aniołach, tunelach i krewnych, których programowo widzieli, ze spontanicznych komentarzy wyławiała pozornie mało znaczące szczegóły, mogące sugerować, co ujrzeli i gdzie byli.

— Ogarnęło mnie światło i poczułam się szczęśliwa, rozgrzana i bezpieczna — wyznała Lisa Andrews, której serce przestało bić podczas cesarskiego cięcia, lecz powiedziawszy to, zadrżała i przez długi czas wpatrywała się tępo przed siebie. Z kolei Jake Becker, która spadła z półki skalnej podczas wędrówki po Górach Skalistych, opisując tunel, stwierdziła:

— Był daleko.

— Tunel był daleko od pani? — spytała Joanna.

— Skąd — zdenerwowała się Jake. — Byłam w nim. W środku. Mówię, gdzie on był. Był daleko.

Joanna podeszła do okna i zapatrzyła się na śnieg. Padał teraz szybciej, przykrywając samochody na parkingu dla gości. Starsza pani w szarym płaszczu i plastikowym czepku przeciwdeszczowym pracowicie zeskrobywała śnieg z przedniej szyby swojego auta. Pogoda na ataki serca, stwierdziła Vielle. Pogoda na wypadki drogowe. Pogoda na umieranie.

Zasunęła zasłony, podeszła do łóżka i siadła na krześle obok. Carl nic nie powie, a bufet zamkną za dziesięć minut. Jeśli chciała coś zjeść, powinna natychmiast wyjść. Mimo to nie ruszyła się z miejsca, wpatrując w ekrany, w przesuwające się linie, zmieniające liczby, obserwując niemal niezauważalne unoszenie i opadanie zapadłej klatki piersiowej Carla, i spoglądając na zaciągnięte zasłony, za którymi cicho padał śnieg.

Zdała sobie sprawę, że słyszy stłumiony dźwięk. Zatopiła wzrok w Carlu, lecz nie zauważyła, aby się poruszył, a jego usta wciąż były na wpół otwarte. Zerknęła na monitory, lecz dźwięk dobiegał od strony łóżka. „Możesz go opisać?”, pomyślała machinalnie. Głęboki, równy odgłos, podobny do brzmienia rogu mgłowego, przerywany długimi pauzami, a po każdej z nich następowała nieznaczna zmiana tonu.

Mruczy, pomyślała. Wygrzebała dyktafon i uruchomiła nagrywanie, zbliżając urządzenie do ust chorego.

— Nmnmnmnm — zahuczał, a potem wydał z siebie nieco niższe i krótsze „nmnm”, zrobił przerwę, aby nabrać powietrza, i powtórzył: „nmnmnm”, jeszcze bardziej obniżając głos. Bez wątpienia była to melodia, chociaż również nie potrafiła jej rozpoznać — robił zbyt długie przerwy między dźwiękami. Z całą pewnością jednak mruczał.

Śpiewał gdzieś na słonecznym jeziorze, przy akompaniamencie ukelele, na którym grała jakaś ładna dziewczyna? A może mruczał przy wtórze anielskiego chóru pani Davenport, stojąc w ciepłym, rozlanym świetle na końcu tunelu? Albo też znalazł się gdzieś w ciemności lub w wietnamskiej dżungli, mrucząc do siebie, aby trzymać swoje lęki na dystans?

Niespodziewanie rozległo się piszczenie pagera.

— Przepraszam — stęknęła Joanna, w panice usiłując wyłączyć urządzenie wolną dłonią. — Przepraszam.

Lecz Carl cały czas nieprzerwanie mruczał, nmnm, nmnm, nmnm, nmnm, nm, nm. Nieświadomy. Nieosiągalny.

Na pagerze pojawił się numer oddziału nagłych wypadków.

— Przepraszam — po raz trzeci powtórzyła Joanna i wyłączyła dyktafon. — Muszę iść. — Poklepała rękę pacjenta, leżącą nieruchomo u jego boku. — Niedługo do ciebie wrócę — dodała i skierowała się prosto na oddział nagłych wypadków.

— Zawał serca — przywitała ją Vielle. — Wykopywał samochód z rowu. Krótko reanimowany w karetce.

— Gdzie jest? — spytała krótko Joanna. — Na górze, na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej?

— Nie, tutaj — usłyszała.

— Na nagłych wypadkach? — zdumiała się. Nigdy tutaj nie rozmawiała z chorymi, chociaż zdarzało się, że chciała ich wypytać, zanim uda się to panu Mandrake’owi.

— Po reanimacji doszedł do siebie wyjątkowo szybko i teraz nie wyraża zgody na przyjęcie go do szpitala przed konsultacją z kardiologiem — wyjaśniła Vielle, zgrabnie przesuwając się bokiem między wózkiem towarowym i przenośnym rentgenem. — Jeśli go zajmiesz i zatrzymasz w łóżku do czasu przybycia kardiologa, wszyscy będą ci ogromnie wdzięczni. Łącznie z nim. Słuchaj, oto twój rozmówca.

— Dlaczego mój lekarz jeszcze się nie pojawił? — dobiegł męski baryton z pokoju badań. — I gdzie jest Stephanie?

Głos brzmiał donośnie i mocno jak na człowieka, który właśnie przechodził reanimację. Może ma rację i wcale nie doznał zawału serca.

— Co to ma znaczyć, że jeszcze się z nią nie skontaktowaliście? Przecież ma komórkę! — ryknął. — Gdzie telefon? Sam zadzwonię.

— Nie może pan wstawać, panie Menotti — rozległ się kobiecy głos. — Jest pan podłączony do urządzeń.

Vielle otworzyła drzwi i wprowadziła Joannę do pokoju, gdzie asystentka pielęgniarki bezskutecznie usiłowała powstrzymać jakiegoś człowieka przed usunięciem elektrod przymocowanych do jego klatki piersiowej. Był to młody mężczyzna, opalony i muskularny, miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Joanna uznała, że na pewno chodzi na siłownię trzy razy w tygodniu.

— Dość — przykazała Vielle i popchnęła go z powrotem na łóżko, ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni. — Musi pan się zachowywać spokojnie. Pański lekarz pojawi się tutaj za kilka minut.

— Muszę się skontaktować ze Stephanie — oznajmił pacjent. — Nie potrzebuję kroplówki.

— Owszem, potrzebuje pan — przerwała Vielle. — Nina zadzwoni do Stephanie w pana imieniu.

Spojrzała na kardiomonitor i zbadała tętno mężczyzny.

— Już próbowałam — odezwała się asystentka. — Nie podnosi słuchawki.

— Spróbuj jeszcze raz — zasugerowała Vielle i asystentka oddaliła się pośpiesznie. — Panie Menotti, to doktor Lander. Mówiłam panu o niej. — Zdecydowanie popchnęła go na łóżko. — Pozwolę wam dwojgu lepiej się poznać. Nie daj mu wstawać — szepnęła cicho do Joanny i wyszła.

— Dobrze, że pani tu jest — odezwał się pan Menotti. — Jest pani lekarką, więc może przemówi im pani do rozumu. Wciąż powtarzają, że miałem zawał, ale to nieprawda. Chodzę na siłownię trzy razy w tygodniu.

— Nie jestem lekarzem medycyny. Jestem psychologiem kognitywnym — sprostowała Joanna. — I chciałabym porozmawiać z panem na temat pańskich przeżyć w karetce. — Z kieszeni swetra wydobyła dokument i rozprostowała go. — To standardowy formularz oświadczenia o dobrowolnym udzieleniu odpowiedzi na kilka pytań, panie Menotti…

— Niech będzie Greg — przerwał. — Pan Menotti to mój ojciec.

— Greg — zgodziła się Joanna.

— A jak ja mam mówić do pani? — Uśmiechnął się szeroko. Był to bardzo pociągający uśmiech, chociaż nieco drapieżny.

— Pani doktor — wyjaśniła oschle. Wręczyła mu formularz. — Dokument stwierdza, że wyraża pan zgodę na…

— A jeśli go podpiszę, dowiem się, jak ma pani na imię? — spytał. — I jaki jest pani numer telefonu?

— Zdaje się, że pana narzeczona właśnie tutaj jedzie, panie Menotti. — Joanna wręczyła mu długopis.

— Greg — poprawił ją i znowu chciał wstać. Joanna zerwała się, żeby przytrzymać dokument do podpisu i nie przemęczać pacjenta.

— Proszę bardzo, pani doktor — stwierdził, zwracając formularz i długopis. — Niech pani posłucha, mam trzydzieści cztery lata. Nie jest pani lekarką, ale przecież wie pani, że faceci w moim wieku nie przechodzą zawałów serca, zgadza się?

Nie zgadza się, pomyślała Joanna, i zazwyczaj nie mają tyle szczęścia, aby dojść do siebie tak szybko po reanimacji.

— Kardiolog zjawi się tutaj za kilka minut — wyjaśniła. — Tymczasem może opowie mi pan, co się zdarzyło?

Uruchomiła dyktafon.

— W porządku — zgodził się Greg. — Wracałem do biura po meczu squasha — gram dwa razy w tygodniu, a w weekendy jeżdżę ze Stephanie na narty. Właśnie dlatego przenieśliśmy się tutaj z Nowego Jorku, dla nart. Uprawiam zjazdy i biegi, więc sama pani widzi, że to niemożliwe, abym dostał zawału.

— Wracał pan do biura… — Joanna znowu podjęła temat.

— No tak — potwierdził Greg. — Padał śnieg, droga była bardzo śliska, a jakiś idiota w jeepie cherokee zajechał mi drogę, więc wylądowałem w rowie. W samochodzie miałem łopatkę, zacząłem się wykopywać i nie wiem, co się później stało. Wykombinowałem, że kawałek lodu z furgonetki trafił mnie w głowę i straciłem przytomność, bo następne, co pamiętam, to ryk syreny, wnętrze karetki i paramedycy, przystawiający mi do piersi te lodowate płytki.

No jasne, z rezygnacją pomyślała Joanna. W końcu znalazłam pacjenta przed Maurice’em Mandrakiem, a facet niczego nie pamięta.

— Czy pamięta pan cokolwiek z czasu między pańskim… między uderzeniem w głowę i ocknięciem się w karetce? — spytała z nadzieją. — Może coś pan słyszał? Albo widział? — Greg już kręcił głową.

— Było tak jak wtedy, gdy poddano mnie operacji więzadła krzyżowego stawu kolanowego. Zerwałem je podczas gry w softball — wyjaśnił. — W jednej chwili anestezjolog mówi: „Proszę głęboko oddychać”, a w następnej leżę w sali pooperacyjnej. A między jednym a drugim nic, zero, nul.

No i dobrze, przynajmniej zatrzymywała go w łóżku do przyjścia kardiologa.

— Kiedy pielęgniarka powiedziała mi, że chce pani porozmawiać o moich doświadczeniach granicznych ze śmierci klinicznej, wyjaśniłem jej, że to niemożliwe, bo daleko mi było do jakiejkolwiek śmierci — obwieścił Greg. — A gdy rozmawia pani z ludźmi, którzy faktycznie zmarli, co mówią? Czy opowiadają pani o tym, że widzieli tunele, światła i anioły, tak jak to się mówi w telewizji?

— Niektórzy — potwierdziła.

— Myśli pani, że to prawda, czy raczej wszystko zmyślają?

— Trudno powiedzieć — zawahała się. — Właśnie to staram się ustalić.

— Coś pani powiem — zaczął Greg. — Jeśli kiedykolwiek naprawdę dostanę zawału i coś zapamiętam z doświadczeń granicznych, od razu do pani zadzwonię.

— Bardzo mi miło — zgodziła się Joanna.

— No, ale muszę znać pani numer telefonu. — Greg znowu, uśmiechnął się drapieżnie.

— Proszę, proszę — odezwał się kardiolog, wchodząc do pokoju w towarzystwie Vielle. — Co my tu mamy?

— Na pewno nie zawał — wyjaśnił Greg, usiłując wstać. — Ćwiczę…

— Sprawdźmy, co się dzieje — przerwał kardiolog i odwrócił się do Joanny. — Może nas pani zostawić na chwilę?

— Jak najbardziej. — Joanna porwała dyktafon. Wyszła na korytarz. Najprawdopodobniej nie miała na co czekać, Greg Menotti stwierdził, że niczego nie doświadczył, ale niekiedy, przy intensywniejszym przepytywaniu, badani coś sobie jednak przypominali. A on wyraźnie wszystkiemu zaprzeczał. Gdyby się przyznał do doświadczeń granicznych, potwierdziłby, że przeszedł zawał.

— Dlaczego pacjenta nie zawieziono na kardiologię? — rozległ się głos kardiologa, wyraźnie zwracającego się do Vielle.

— Nikt mnie nigdzie nie zawiezie, dopóki nie zjawi się Stephanie — zadeklarował Greg.

— Jest już w drodze — odezwała się Vielle. — Rozmawiałam z nią. Będzie tu za kilka minut.

— Dobrze, a teraz posłuchajmy pańskiego serca i przekonajmy się, co jest grane — zarządził kardiolog. — Nie, niech pan nie wstaje. Proszę się nie ruszać. W porządku…

Przez mniej więcej minutę panowała cisza; w tym czasie kardiolog słuchał pracy serca Grega, a potem wydawał polecenia, których Joanna nie dosłyszała.

— Tak jest — potaknęła Vielle.

Znowu wymruczane instrukcje.

— Chcę się widzieć ze Stephanie, gdy tylko tu przyjedzie — domagał się Greg.

— Odwiedzi pana na górze — poinformował go kardiolog. — Zabieramy pana na oddział intensywnej opieki kardiologicznej, panie Menotti. Najwyraźniej miał pan zawał mięśnia sercowego i musimy…

— To niedorzeczne — sprzeciwił się Greg. — Nic mi nie jest. Rąbnął mnie kawałek lodu i straciłem przytomność, kropka. Nie miałem żadnego zawału… — Nagle zapadła cisza.

— Panie Menotti? — odezwała się Vielle. — Greg?

— Reanimacja! — krzyknął kardiolog. — Zostaw to łóżko i szybko wózek do nagłych wypadków!

Rozległ się alarm reanimacyjny i do pokoju nagle wbiegło kilka osób. Joanna się cofnęła.

— Resuscytacja krążeniowo-oddechowa — nakazał kardiolog i dodał jeszcze coś, czego Joanna nie dosłyszała. Alarm wciąż dźwięczał przerywanym, ogłuszającym brzęczeniem. Czy to brzęczenie czy dzwonienie?, pomyślała od rzeczy Joanna. A potem zastanowiło ją, czy taki dźwięk słyszą ludzie, zanim wejdą do tunelu.

— Dawajcie tu elektrody — krzyknął lekarz. — I wyłączcie ten cholerny alarm.

Brzęczenie ustało. Stojak na kroplówkę dźwięknął metalicznie.

— Uwaga, defibrylacja. Strzelamy — oznajmił kardiolog. — Rozległo się innego rodzaju brzęczenie. — Jeszcze raz. Strzelamy. — Przerwa. — Dokładamy jeden amper.

— Za daleko — rozległ się głos Grega Menottiego, a Joanna odetchnęła.

— Mamy go — powiedział ktoś, a ktoś inny dodał: — Sinusoida rytmu w normie.

— Jest za daleko — odezwał się Greg. — Nigdy nie zjawi się tutaj na czas.

— Owszem, zjawi się — stwierdziła Vielle. — Stephanie już jedzie. Będzie za kilka minut.

Kolejna przerwa. Joanna wsłuchała się w spokojne piski dobiegające z kardiomonitora.

— Ciśnienie? — spytał kardiolog.

— Osiemdziesiąt na sześćdziesiąt.

— Nie — ze złością zaprzeczył Greg. — Pięćdziesiąt osiem. Nie uda się jej przybyć na czas.

— Była tylko kilka ulic stąd — wyjaśniła Vielle. — Pewnie już parkuje. Cierpliwości, Greg.

— Pięćdziesiąt osiem — upierał się Greg, a na oddział pośpiesznie weszła ładna blondynka w niebieskiej parce.

Asystentka pielęgniarki, która wcześniej znajdowała się w pokoju, pobiegła za nią, wołając:

— Proszę pani! Musi pani zostać w poczekalni. Proszę pani, nie może tam pani wchodzić.

Blondynka popchnęła drzwi.

— Greg, Stephanie przyjechała. — Joanna usłyszała głos Vielle. — Mówiłam ci, że tu się zjawi.

— Greg, to ja, Stephanie — płaczliwie jęknęła blondynka. — Jestem tu.

Cisza.

— Siedemdziesiąt na pięćdziesiąt — stwierdziła Vielle.

— Na chwilę zostawiłam komórkę w samochodzie, kiedy poszłam robić zakupy w spożywczym. Przepraszam. Przyjechałam najszybciej, jak mogłam.

— Sześćdziesiąt na czterdzieści i spada.

— Nie — szepnął słabym głosem Greg. — Za daleko dla niej.

Linia na monitorze się wyprostowała.

Rozdział 2

„Mijamy Forked River. Kurs Lakehurst”.

Ostatnia telegraficzna wiadomość z pokładu Hindenburga


— Czy na pewno przekazała pani, że jej szukam? — spytał Richard Wright dyżurną pielęgniarkę.

— Z całą pewnością, panie doktorze — potwierdziła. — Podałam jej pański numer, kiedy zjawiła się tutaj dziś rano.

— Kiedy to było?

— Mniej więcej godzinę temu — wyjaśniła. — Przeprowadzała wywiad z pacjentem.

— I nie wie pani, dokąd poszła?

— Nie. Mogę udostępnić panu numer jej pagera.

— Mam numer jej pagera — burknął Richard. Od rana wydzwaniał na jej pager i ani razu nie odpowiedziała. — Zdaje się, że nie ma go przy sobie.

— Szpitalne przepisy zmuszają cały personel do stałego noszenia pagerów — pouczyła go pielęgniarka i sięgnęła po receptę.

No tak, pomyślał, gdyby miała go przy sobie, moje życie byłoby znacznie prostsze. Wiedział, że ten przepis jest absurdalny — sam często wyłączał pager na pół dnia. Gdyby tego nie robił, wciąż by mu ktoś przeszkadzał. Jeśli swoimi wiadomościami, narobił doktor Lander kłopotów, nie bardzo przypadnie jej do gustu perspektywa współpracy z nim.

— Później prześlę jej wiadomość — oznajmił pośpiesznie. — Powiedziała pani, że przeprowadzała wywiad z pacjentem. Którym?

— Z panią Davenport. Z dwieście czternaście.

— Dziękuję — zakończył rozmowę i poszedł do pokoju 214.

— Pani Davenport? — zwrócił się do siwej kobiety w łóżku. — Szukam doktor Lander i…

— Ja też — zjeżyła się pani Davenport. — Całe popołudnie wysyłam jej wiadomości na pager.

Znalazł się w punkcie wyjścia.

— Powiedziała mi, że mogę poprosić pielęgniarkę o przesłanie jej informacji, jeśli przypomnę sobie coś w związku z doświadczeniami granicznymi — wyjaśniła pacjentka. — Siedzę tu i przypominam sobie najrozmaitsze rzeczy, a ona nie przychodzi.

— Nie mówiła, dokąd się wybiera po rozmowie z panią?

— Nie. Jej pager zadzwonił, kiedy byłam w środku opowieści, i musiała gdzieś pobiec.

Zadzwonił pager. A więc przynajmniej wtedy był włączony. A skoro gdzieś pobiegła, na pewno pojawił się nowy pacjent. Może ktoś reanimowany? Gdzie to mogło być? Na kardiologii?

— Dziękuję — pożegnał się i ruszył do drzwi.

— Kiedy pan ją znajdzie, proszę jej powiedzieć, że przypomniało mi się, jak opuściłam ciało. Czułam się tak, jakbym się unosiła nad stołem operacyjnym, wpatrując się w dół. Widziałam pielęgniarki i lekarzy krzątających się przy mnie, jeden powiedział: „To nie ma sensu, straciliśmy ją” i właśnie wtedy usłyszałam brzęczenie, i weszłam do tunelu. I…

— Powtórzę — przerwał Richard, wyszedł na korytarz i skręcił w stronę pokoju pielęgniarek.

— Pani Davenport powiedziała, że podczas wywiadu doktor Lander otrzymała wiadomość — zwrócił się do pielęgniarki. — Czy mogę skorzystać z telefonu? Muszę zadzwonić na kardiologię.

Pielęgniarka wręczyła mu telefon i znacząco odwróciła się plecami.

— Jaki jest wewnętrzny na kardiologię? Chciałbym…

— Trzydzieści pięć zero dwa — odezwała się ładna blondynka, wchodząc do pokoju. — Szuka pan Joanny Lander?

— Zgadza się — przytaknął w wdzięcznością. — Wie pani, gdzie ją znaleźć?

— Nie — stwierdziła, przyglądając mu się spod rzęs. — Ale wiem, gdzie może być. Na pediatrii. Dzwonili stamtąd wcześniej, szukali jej.

— Dzięki. — Odłożył słuchawkę. — Jak mam tam trafić? Jestem tu od niedawna.

— Wiem. — Uśmiechnęła się skromnie. — Doktor Wright, prawda? Mam na imię Tish.

— Na którym piętrze jest pediatria? — dopytywał się. — Windy są tam, zgadza się?

— Tak, ale pediatria jest w zachodnim skrzydle. Najłatwiej tam trafić przez endokrynologię. — Wyciągnęła rękę w przeciwną stronę. — Trzeba pójść schodami na czwarte i przejść przez… — Urwała i uśmiechnęła się. — Lepiej będzie, jak pana zaprowadzę. Trudno tam trafić.

— Już się o tym przekonałem — potwierdził. Dotarcie z jego laboratorium na internę zajęło mu pół godziny i wiązało się z zaczepianiem trzech osób.

— Nie uda się panu tam trafić — stwierdziła asystentka w różowym fartuchu. Uznał, że to żart. Teraz wiedział, że nie.

— Eileen, idę na pediatrię! — krzyknęła Tish i poprowadziła go korytarzem. — To dlatego, że Szpital Miłosierdzia dzielił się kiedyś na Szpital Ogólny Południowy, Luterański Miłosierdzia Bożego i szkołę pielęgniarską. Kiedy się połączyły, niczego nie zlikwidowano. Po prostu połączono budynki korytarzami i łącznikami, żeby wszystko funkcjonowało razem. Zupełnie, jakby zrobili jakiś bypass.

Otworzyła drzwi z napisem „Wyłącznie dla pracowników szpitala” i poszła schodami na górę.

— Te schody prowadzą na trzecie, czwarte i piąte piętro, ale nie dochodzą do szóstego i siódmego. Jeśli kiedyś będzie pan musiał tam dotrzeć, trzeba pójść dalej tym samym korytarzem, którym tu przyszliśmy, i skorzystać z windy technicznej. Od jak dawna pan u nas pracuje?

— Od półtora miesiąca — wyjaśnił.

— Półtora miesiąca? — powtórzyła Tish. — Jak to się stało, że się dotąd nie spotkaliśmy? Jak to możliwe, że nie widziałam pana na lunchu w „Dużej Przerwie”?

— Nie udało mi się jej zlokalizować — przyznał lekarz. — Z trudem znajduję własne laboratorium.

Tish roześmiała się dźwięcznie.

— W tym szpitalu wszyscy się gubią. Ludzie przeważnie zapamiętują drogę z parkingu na piętro, na którym pracują, i z powrotem — powiedziała, idąc przed nim po schodach. Żebym widział jej nogi, pomyślał.

— W czym się pan specjalizuje? — zainteresowała się.

— W neurologii. Prowadzę tutaj prace badawcze.

— Naprawdę? — wykrzyknęła ochoczo. — Może potrzebuje pan asystentki?

Pomyślał, że raczej przydałby mu się współpracownik. Tish otworzyła drzwi oznaczone numerem cztery i wprowadziła go na korytarz.

— Czego dotyczą pańskie prace? Naprawdę mam ochotę przenieść się z interny.

Zastanawiał się, czy będzie równie skłonna do zmiany pracy, jeśli wyjaśni jej, czym się zajmuje.

— Badam doświadczenia graniczne ludzi, którzy przeszli śmierć kliniczną.

— Chce pan udowodnić, że istnieje życie po śmierci? — dopytywała się Tish.

— Nie — stwierdził ponuro. — To naukowe badania. Interesują mnie fizyczne przyczyny śmierci klinicznej i doświadczeń z nią związanych.

— Ciekawe. Jak pan myśli, jakie są te przyczyny?

— Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. Zaczynam od stymulacji płata skroniowego i niedotlenienia tkanek.

— Aha! — znowu wykrzyknęła Tish. — Kiedy mówił pan o doświadczeniach granicznych, pomyślałam, że zajmuje się pan tym samym, co pan Mandrake. No wie pan, wiara w życie po śmierci i takie tam.

Przyszło mu do głowy, że wszyscy tak uważają i właśnie dlatego tak trudno mu znaleźć fundusze na prowadzenie badań. Każdy myśli, że jego dziedzina jest pełna wydrwigroszy i dziwaków. Zresztą to prawda. Najlepszy przykład to pan Mandrake i jego książka Światło na końcu tunelu. Ciekawe, jak przy tym wygląda praca Joanny Lander?

Miała dobrze udokumentowane osiągnięcia, zdobyła niższy stopień naukowy w Emory i zrobiła doktorat z psychologii kognitywnej w Stanford, ale stopień naukowy, nawet w medycynie, nie dowodził rozsądku. Wystarczy wspomnieć doktora Seagala. Albo Arthura Conan Doyle’a. Doyle był lekarzem. I, na litość boską, wymyślił Sherlocka Holmesa, który co prawda wierzył w naukę i osiągnięcia naukowe, ale nie przeszkadzało mu to podejmować prób nawiązania kontaktu ze zmarłymi i duchami.

Z drugiej strony doktor Lander publikowała artykuły w „The Psychology Quarterly Review” i „Nature”, a także miała interesującą go praktykę w przeprowadzaniu rozmów z pacjentami po doświadczeniach granicznych.

— Co pani wie o doktor Lander? — spytał Tish.

— Niewiele. Pracuję na internie dopiero od miesiąca. Ona i pan Mandrake pojawiają się czasem, żeby porozmawiać z pacjentami.

— Razem? — spytał ostro.

— Nie, zazwyczaj nie. Z reguły najpierw przychodzi on, a potem zjawia się ona.

W drugiej kolejności? A może pracowali niezależnie?

— Czy doktor Lander wierzy w „życie po śmierci”, jak to pani ujęła?

— Nie wiem. Rozmawiałam z nią tylko o tym, czy jakiś pacjent może przyjmować gości. To taka szara myszka. Nosi okulary. Tematyka pańskich badań wydaje mi się bardzo ciekawa, więc jeśli jednak potrzebowałby pan asystentki…

— Będę pamiętał — przytaknął Richard. Dotarli do końca korytarza.

— Zdaje się, że muszę już wracać — oznajmiła z żalem pielęgniarka. — Proszę iść tym korytarzem — wyciągnęła lewą rękę — i skręcić w prawo, a potem w lewo. Dotrze pan do rzędu wind. Niech pan pojedzie na trzecie piętro, skręci w prawo i będzie pan na miejscu. Na pewno pan trafi.

— Dzięki — powiedział, mając nadzieję, że to prawda.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Uśmiechnęła się do niego spod rzęs. — Miło mi było pana poznać, panie doktorze. Jeśli miałby pan ochotę wybrać się do „Dużej Przerwy”, proszę do mnie zadzwonić i chętnie pana zaprowadzę.

Korytarzem na prawo, potem w prawo i w lewo, myślał, idąc przed siebie. Liczył na to, że dotrze na pediatrię, zanim doktor Lander znowu gdzieś zniknie. Gdyby tak się stało, nie miał szans jej znaleźć, nie w tym labiryncie. Było tu tak wiele skrzydeł i korytarzy, że mogliby się kręcić po tym samym piętrze i wciąż się mijać. Wiedział, że ona też mogłaby szukać go przez cały dzień lub błąkać się po klatkach schodowych i łącznikach.

Pojechał windą, a potem skręcił w prawo i faktycznie, znalazł się na pediatrii. Poznał to po fartuchu dyżurnej pielęgniarki, ozdobionym klaunami i balonami.

— Szukam doktor Lander — odezwał się.

— Dzwoniliśmy do niej wcześniej, ale się nie pojawiła. — Pielęgniarka pokręciła głową.

Cholera.

— Może już tu idzie?

— Aha! — Na drugim końcu rozległ się okrzyk i w drzwiach jednego z pokoi stanęło dziecko w czerwonym kraciastym szlafroku. Chłopiec? Dziewczynka? Nie potrafił określić płci dziecka. Wyglądało na dziewięciolatka. Miało krótkie włosy koloru ciemny blond, a spod szlafroka wystawały fragmenty szpitalnej piżamy. Chłopiec. Przecież dziewczynki nosiły różowe koszule nocne z lalkami Barbie.

Postanowił nie ryzykować.

— Cześć — odezwał się pierwszy, podchodząc do dziecka. — Jak masz na imię?

— Maisie — odparła dziewczynka. — A pan?

— Jestem doktor Wright. Znasz panią doktor Lander?

— Dzisiaj przyjdzie zobaczyć się ze mną. — Maisie skinęła głową.

Nie jest źle, pomyślał Richard. Zaczekam tu, aż przyjdzie.

— Zawsze przychodzi do mnie, kiedy tu jestem — wyjaśniła Maisie. — Ona też się interesuje katastrofami.

— Katastrofami?

— Takimi jak katastrofa Hindenburga. Wiedział pan, że na pokładzie był pies? Przeżył. Udało mu się wyskoczyć.

— Naprawdę? — zainteresował się Richard.

— Tak napisali w mojej książce. Miał na imię Ulla.

— Maisie — odezwała się pielęgniarka, nie ta, która rozmawiała z Richardem. Podeszła do drzwi. — Nie powinnaś wychodzić z łóżka.

— Spytał mnie, gdzie jest pani Joanna — wyjawiła Maisie, wskazując na Richarda.

— Joanna Lander? — spytała pielęgniarka. — Nie przyszła tu dzisiaj. A gdzie twoje kapcie? — zwróciła się do Maisie. — Szybko. Do łóżka — łagodnie ponagliła dziewczynkę. — Już.

— Ale mogę porozmawiać z panem doktorem, prawda? Siostro Barbaro?

— Tylko przez chwilę — zgodziła się Barbara, zaganiając Maisie do pokoju i pomagając jej położyć się na łóżku. Podniosła barierkę z boku łóżka.

— Masz odpoczywać — przykazała.

— Może powinienem… — zaczął Richard.

— Co to znaczy alzacki? — spytała Maisie.

— Alzacki? — powtórzyła zaskoczona Barbara.

— Chodzi mi o Ullę. — Maisie zwróciła się do Richarda. — Tego psa z Hindenburga.

Pielęgniarka uśmiechnęła się do lekarza i poklepała Maisie po stopie ukrytej pod kocem.

— Nie wychodź z łóżka — nakazała.

— Zdaje się, że chodzi o owczarka niemieckiego — objaśnił Richard.

— No jasne — zgodziła się dziewczynka. — Przecież Hindenburg był niemiecki. Wybuchł podczas lądowania w Lakehurst. Lakehurst leży w New Jersey. Mam zdjęcie.

Maisie opuściła barierkę z boku łóżka, wygramoliła się na ziemię i schyliła przy szafce.

— Jest w mojej książce. — Sięgnęła do różowej płóciennej torby, ozdobionej z boku wizerunkiem Barbie, i wyciągnęła książkę ze zdjęciem Góry Świętej Heleny na okładce i tytułem Katastrofy dwudziestego wieku.

— Może pan położyć ją na łóżku? Zabronili mi podnosić ciężkie przedmioty.

— Jasne — stwierdził Richard. Podniósł książkę i położył ją na kocu. Maisie otworzyła ją, stojąc przy łóżku.

— Dziewczynka i dwóch małych chłopców uległo poparzeniu. Dziewczynka zmarła. — Maisie się zadyszała. — Ale Ulla przeżyła. O proszę, jest zdjęcie.

Pochylił się nad książką, spodziewając się ujrzeć fotografię psa, lecz zobaczył zdjęcie ogarniętego płomieniami Hindenburga.

— Dostałam tę książkę od pani Joanny. — Maisie przewracała strony. — Są w niej opisy rozmaitych katastrof. O, tu jest powódź w Johnstown.

Posłusznie pochylił głowę nad fotografią domów roztrzaskanych o most. Przez okno jednego z budynków wystawało drzewo.

— Pewnie ty i pani doktor jesteście dobrymi przyjaciółkami?

Przytaknęła, cały czas wertując stronice.

— Przyszła do mnie, kiedy mnie reanimowano — objaśniła rzeczowo. — Wtedy okazało się, że obydwie lubimy katastrofy. Widzi pan, ona bada doświadczenia graniczne.

Kiwnął głową.

— Miałam migotanie komór. Jestem chora na kardiomiopatię — oznajmiła swobodnie. — Wie pan, co to takiego?

Owszem, pomyślał. Poważne uszkodzenie serca, niemożność prawidłowego pompowania krwi, duże prawdopodobieństwo pojawienia się migotania komór. To tłumaczy zadyszkę.

— Kiedy straciłam przytomność, usłyszałam taki dziwny dźwięk, a potem znalazłam się w tunelu — opowiadała Maisie. — Niektórzy ludzie przypominają sobie rozmaite rzeczy, twierdzą, że widzieli Jezusa i niebo, ale ja nie. Prawie nic nie widziałam, bo w tunelu było ciemno i mglisto. Pan Mandrake powiedział, że na końcu tunelu świeciło światło, ale ja go nie zauważyłam. Pani Joanna jest przekonana, że należy mówić tylko o tym, co się widziało, a nie o tym, co ktoś inny mówi, że się powinno widzieć.

— Ma rację. Pan Mandrake też z tobą rozmawiał?

— Aha. — Maisie przewróciła oczyma. — Spytał mnie, czy widziałam oczekujących na mnie ludzi, a ja powiedziałam, że nie, bo nie widziałam, więc on powiedział: „Postaraj się sobie przypomnieć”. Pani Joanna mówi, że nie można tak robić, bo ludzie niekiedy wymyślają sobie coś, co się nie wydarzyło. Ale pan Mandrake mówił: „Postaraj się sobie przypomnieć. Widziałaś światło, prawda, kochanie?” Nie znoszę, kiedy ktoś mówi do mnie „kochanie”.

— Doktor Lander tak się do ciebie nie zwraca?

— Nie — oznajmiła dobitnie dziewczynka i znowu się zadyszała. — Ona jest fajna.

Oto konkretna informacja. Doktor Lander niewątpliwie nie należała do naukowców szukająch dowodów na potwierdzenie z góry założonych tez. Poza tym najwyraźniej zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa konfabulacji na temat doświadczeń granicznych. I w dodatku przyniosła dziewczynce książkę, pomijając jej zbyt osobliwą treść jak na prezent dla dziecka.

— Niech pan popatrzy — podjęła Maisie. — To wielka powódź melasy. Doszło do niej w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku.

Wskazała na ziarniste, czarno-białe zdjęcie czegoś, co przypominało plamę ropy.

— Te wielkie cysterny z melasą — to taki syrop — wyjaśniła, a Richard potaknął — te wielkie cysterny pękły i cała melasa się wylała, topiąc wszystkich dookoła. Dwadzieścia jeden osób. Nie wiem, czy zginęły wtedy jakieś dzieci. Trochę to dziwne tak się utopić w syropie, prawda? — Jej oddech stał się świszczący.

— Zdaje się, że pielęgniarka kazała ci leżeć w łóżku — zganił dziewczynkę.

— Zaraz się położę. Jaka jest pana ulubiona katastrofa? Mnie się najbardziej podoba Hindenburg — zwierzyła się Maisie, ponownie otwierając książkę na stronie ze zdjęciem płonącego pojazdu, spadającego ogonem w dół. — Ten członek załogi wspinał się po balonie, kiedy doszło do wybuchu, i wszyscy spadli, ale on złapał się metalowych elementów. — Wskazała na rusztowania widoczne między płomieniami.

— To są rozpórki — wyjaśnił Richard.

— Poparzył sobie całe ręce, ale nie puścił. Muszę opowiedzieć o nim pani Joannie, jak tylko przyjdzie.

— Powiedziała, kiedy się pojawi?

Wzruszyła ramionami, schylona nad zdjęciem, właściwie przywierając do niego nosem, jakby między płomieniami wypatrywała nieszczęsnych członków załogi. Albo psa.

— Nie wiem, czy ona wie, że jeszcze tu jestem. Poprosiłam siostrę Barbarę, aby wysłała wiadomość na pager. Czasami go wyłącza, ale zawsze do mnie przychodzi, gdy się dowiaduje, że tu jestem — powiedziała Maisie. — Mogę panu pokazać jeszcze dużo zdjęć Hindenburga. O, tu jest kapitan. Zginął. Wiedział pan, że…

— Maisie, muszę już iść — przerwał Richard.

— Niech pan zaczeka, nie może pan teraz odchodzić. Wiem, że wkrótce się tu zjawi. Zawsze przychodzi, gdy tylko…

Barbara wsunęła głowę przez drzwi.

— Panie doktorze? Mam dla pana wiadomość.

— No widzi pan — triumfowała Maisie, jakby potwierdziły się jej słowa.

— Zdaje się, że kazałam ci wracać do łóżka — skarciła ją Barbara, a Maisie pośpiesznie wdrapała się na materac. — Panie doktorze, Tish Vanderbeck prosiła, żeby panu przekazać, że się skontaktowała z doktor Lander i poprosiła ją o przyjście na internę.

— Dziękuję. Maisie, muszę iść porozmawiać z panią doktor Lander. Miło się z tobą gawędziło.

— Zaraz, nie może pan teraz odejść — powtórzyła Maisie. — Jeszcze nie opowiedziałam panu o dziewczynce i małych chłopcach.

Wyglądała na szczerze zawiedzioną, a on nie chciał się znowu rozminąć z doktor Lander.

— No dobrze — ustąpił. — Jedna krótka historia i potem znikam.

— W porządku — zgodziła się. — Tak więc ludzie musieli skakać, bo wszystko płonęło. Dziewczynka skoczyła, ale chłopcy za bardzo się przestraszyli i jednemu z nich zaczęły się palić włosy, więc jego matka go wyrzuciła. A ten pan z załogi poparzył sobie ogniem ręce, ale nie puścił. — Podniosła głowę. — Jak pan myśli, jakie to uczucie? Płonąć?

— Nie mam pojęcia. — Zastanawiał się, czy rozmowa na takie niebezpieczne tematy z małą chorą dziewczynką to dobry pomysł. — To musi być okropne.

— Myślę, że ja bym puściła. — Maisie kiwnęła głową. — Był jeszcze jeden facet…

— Maisie, naprawdę muszę już iść. Nie chcę się minąć z panią doktor Lander.

— Niech pan zaczeka! Jak pan ją spotka, proszę jej powiedzieć, że mam jej coś do powiedzenia. W sprawie doświadczeń granicznych. Niech pan powtórzy, że jestem w pokoju trzysta pięćdziesiąt sześć.

— Dobrze — obiecał i wstał.

— To o członku załogi Hindenburga, który siedział na balonie, kiedy doszło do eksplozji. On…

W takich warunkach spędzi tutaj resztę dnia.

— Idę, Maisie — oznajmił i wyszedł, nie czekając na sprzeciw. Pośpieszył korytarzem, skręcił w lewo i od razu się zgubił. Musiał się zatrzymać i spytać przygodnego sanitariusza, jak trafić do łącznika.

— Musi pan cofnąć się tym korytarzem, skręcić w prawo i pójść prosto do końca holu — objaśnił sanitariusz. — Dokąd chce pan dojść?

— Na internę.

— To w głównym budynku. Najszybciej dojdzie pan prosto tym korytarzem, skręci w lewo, znowu prosto, aż do drzwi z napisem „Dla personelu”. Za nimi znajduje się klatka schodowa. Zejdzie pan na dół, na pierwsze piętro, przejdzie korytarzem, minie radiologię, dojdzie do windy technicznej i z powrotem pojedzie na drugie piętro.

Richard właściwie biegł ostatnim korytarzem, obawiając się, że doktor Lander pojawi się i zniknie, jednak jeszcze nie zastał jej na miejscu.

— Przynajmniej ja jej nie widziałam — wyjaśniła dyżurna pielęgniarka. — Może jest z panią Davenport.

Poszedł do pokoju pani Davenport, ale tam także nie zastał Joanny.

— Żałuję, że jej tu nie ma — poskarżyła się pani Davenport. — Mam tyle do powiedzenia, jej i panu Mandrake’owi. Kiedy unosiłam się nad swoim ciałem, słyszałam, jak lekarz mówi…

— Pan Mandrake? — spytał Richard.

— Maurice Mandrake — potwierdziła pacjentka. — To autor Światła na końcu tunelu. Bardzo mu się spodoba, że przypomniałam sobie o…

— Wydawało mi się, że wywiad przeprowadzała doktor Lander.

— Rozmawiałam z obojgiem. Widzi pan, oni ze sobą współpracują.

— Współpracują?

— Tak mi się wydaje. Oboje przyszli i ze mną rozmawiali.

To nie znaczy, że ze sobą współpracują.

— …chociaż muszę przyznać, że ona nie jest tak sympatyczna, jak pan Mandrake. On się bardzo interesuje wszystkim, co mu się opowiada.

— Czy doktor Lander powiedziała pani, że współpracuje z panem Mandrakiem?

— No, niezupełnie — zmieszała się pani Davenport. — Uznałam… Pan Mandrake pisze nową książkę o wiadomościach z Tamtej Strony.

Jeśli istniała choćby niewielka możliwość, że Mandrake i doktor Lander ze sobą współpracują… Chryste Panie, wiadomości od zmarłych.

— Pani wybaczy — przerwał gwałtownie i wyszedł z pokoju, wpadając prosto na wysokiego siwego mężczyznę w garniturze w wąskie paski. — Przepraszam — mruknął Richard i usiłował obejść nieznajomego, lecz ten złapał go za rękę.

— Doktor Wright, prawda? — spytał mężczyzna, poufale potrząsając ręką lekarza. — Właśnie szedłem spotkać się z panem. Chciałbym porozmawiać na temat pańskich badań.

Richard zachodził w głowę, z kim rozmawia. Badacz zainteresowany podobną tematyką? Skąd, garnitur mężczyzny wyglądał na bardzo kosztowny, a włosy były zbyt starannie ułożone. Członek rady nadzorczej szpitala.

— Chciałem porozmawiać z panem, jak tylko wpadnę do pani Davenport, a oto niespodzianka — stwierdził nieznajomy. — Jak rozumiem, słuchał pan jej opowieści dotyczącej doświadczeń granicznych, czy też, jak to wolę nazywać, wspomnień z życia po śmierci, bo przecież właśnie o to chodzi. Krótkie zetknięcie z tym, co nas czeka, wiadomość zza grobu.

Maurice Mandrake, pomyślał Richard. Cholera. Mógł go rozpoznać, przecież widział jego twarz na okładkach książek. Poza tym powinien myśleć, dokąd chodzi.

— Ogromnie się cieszę, że pracuje pan z nami w Szpitalu Miłosierdzia — wyznał Mandrake. — A zatem nauka wreszcie uznaje istnienie życia po śmierci. Nauka i jednostki badawcze często nie wykazują zrozumienia dla idei nieśmiertelności. Bardzo mi przyjemnie, że w pana wypadku jest inaczej. No tak, a czy mógłby mnie pan wtajemniczyć w istotę pańskich badań.

— Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę nie mogę teraz z panem rozmawiać. Muszę iść na spotkanie — wyjaśnił Richard, lecz Mandrake ani myślał pozwolić mu odejść.

— Fakt, że ludzie, którzy doświadczyli śmierci klinicznej, stale opowiadają o tych samych wspomnieniach, dowodzi, że nie mamy do czynienia ze zwykłymi halucynacjami.

— Doktorze Wright? — zawołała pielęgniarka siedząca za biurkiem. — Czy nadal pan szuka doktor Lander? Właśnie ją zlokalizowałyśmy.

— Jo? — westchnął z zachwytem Mandrake. — Idzie pan na spotkanie właśnie z nią? Cudowna dziewczyna. Współpracujemy ze sobą.

— Współpracujecie? — Richardowi zamarło serce.

— Ależ oczywiście. Nawiązaliśmy bliską współpracę przy okazji wielu przypadków.

Mogłem się tego domyślić, zmartwił się Richard.

— Oczywiście, każde z nas kładzie nacisk na inny aspekt problemu — ciągnął Mandrake. — Obecnie zajmuję się kwestią przekazu z doświadczeń granicznych. Poza tym stosujemy odmienne metody badawcze — uzupełnił, lekko marszcząc czoło. — Czy ma pan się z nią spotkać tutaj? Zwykle bardzo trudno ją zastać.

— Niestety, nie jestem umówiony z doktor Lander — zaprzeczył Richard. Odwrócił się do dyżurnej pielęgniarki. — Nie, nie zamierzam się z nią spotykać.

Mandrake ponownie chwycił go za rękę.

— Bardzo mi było miło pana poznać, panie doktorze, i cieszę się, że nawiążemy współpracę.

Po moim trupie, odparł w myślach Richard. Na pana miejscu nie liczyłbym na jakiekolwiek wiadomości ode mnie z tamtego świata.

— Muszę porozmawiać z panią Davenport — oznajmił Mandrake, jakby to Richard go zatrzymywał, po czym zniknął za drzwiami.

Powinien się tego domyślić. Badania dotyczące śmierci klinicznej mogą się sprowadzać do zbierania danych, przygotowywania opracowań statystycznych, publikacji artykułów w „The Psychology Quarterly Review”, a nawet wywierania korzystnego wrażenia na dzieciach, ale to wszystko było tylko zasłoną. W gruncie rzeczy ludzie stojący za takimi badaniami to współcześni spirytualiści, którzy pod pseudonaukową przykrywką usiłują nadać pozory wiarygodności sprawom faktycznie związanym z religią. Richard ruszył ku windom.

— Panie doktorze! — zawołała za nim Tish.

Odwrócił się.

— Oto ona! — Tish zwróciła się w stronę młodej kobiety w spódnicy i kardiganie, idącej do pokoju pielęgniarki dyżurnej. — Pani doktor — odezwała się do Joanny, gdy stanęły obok siebie. — Pan doktor Wright chciałby z panią rozmawiać.

— Powiedz mu, że jestem… — zaczęła Joanna.

— On tutaj stoi — przerwała Tish, machając ręką na Richarda. — Panie doktorze, znalazłam ją dla pana.

Niech cię diabli, Tish, pomyślał. Jeszcze minuta i bym stąd zniknął. No i co ja mam teraz powiedzieć doktor Lander?

Podszedł bliżej. Wbrew słowom Tish, Joanna nie wyglądała jak szara myszka, i choć faktycznie nosiła okulary, to miały one drucianą oprawkę i nadawały jej twarzy bystry wyraz. Miała orzechowe oczy i brązowe włosy, spięte srebrnymi spinkami.

— Pani doktor — zaczął. — Ja…

— Niech pan posłucha, panie doktorze — przerwała, podnosząc rękę, aby go uciszyć. — Jestem przekonana, że pana doświadczenia graniczne okazały się wyjątkowo interesujące, ale nie pora na ich omawianie. Miałam wyjątkowo zły dzień, a poza tym nie jestem odpowiednią osobą do rozmowy na ten temat. Powinien pan spotkać się z panem Mandrakiem. Mogę panu udostępnić numer jego pagera.

— Właśnie rozmawia z panią Davenport — pośpiesznie wyjaśniła Tish.

— No właśnie, siostra Tish pokaże panu, gdzie go znaleźć. Jestem pewna, że chętnie wysłucha wszystkich szczegółów. Siostro, proszę zaprowadzić pana doktora do pana Mandrake’a. — Joanna ruszyła z miejsca, zamierzając minąć Richarda.

— Niech się siostra Tish nie kłopocze — burknął Richard, zdenerwowany nieuprzejmością lekarki. — Nie jestem zainteresowany rozmową ze współpracownikiem doktor Lander.

— Współpracownikiem? — Joanna odwróciła się gwałtownie. — Kto panu powiedział, że współpracujemy? To jego słowa? Najpierw kradnie wszystkich moich pacjentów, aby popsuć ich wspomnienia, a teraz wmawia ludziom, że współpracujemy! Jakim prawem! — Tupnęła nogą. — Nie współpracuję z panem Mandrakiem!

— Zaraz, zaraz. Spokojnie. — Richard chwycił ją za ramię. — Chwileczkę. Chyba powinniśmy porozmawiać.

— Dobrze — zgodziła się. — Nie współpracuję z Maurice’em Mandrakiem. Usiłuję prowadzić wiarygodne badania naukowe, dotyczące doświadczeń granicznych, a on mi to całkowicie uniemożliwia…

— A ja usiłowałem skontaktować się z panią, aby porozmawiać na temat pani badań. — Wyciągnął rękę. — Richard Wright. Zajmuję się badaniami związanymi z neurologicznymi przyczynami występowania doświadczeń granicznych.

— Joanna Lander — przedstawiła się lekarka, potrząsając jego ręką. — Proszę pana, naprawdę bardzo mi przykro. Ja…

— Miała pani wyjątkowo zły dzień. — Uśmiechnął się szeroko.

— No właśnie — przytaknęła, a jego zdumiało przygnębienie w jej oczach.

— Powiedziała pani, że to nieodpowiednia pora na rozmowę — zaczął pośpiesznie. — Możemy ją przełożyć. Jeśli pani woli, spotkajmy się jutro.

Kiwnęła głową.

— Dzisiaj po prostu… Jeden z moich pacjentów… — Usiłowała dojść do siebie. — Jutro będzie lepiej. O której?

— O dziesiątej? Albo możemy zjeść razem lunch. Kiedy jest czynny bufet?

— Sporadycznie. — Uśmiechnęła się. — Może być dziesiąta. Gdzie?

— Mam laboratorium na piątym piętrze we wschodnim skrzydle. Pokój pięćset dwa.

— Do jutra do dziesiątej — powtórzyła i ruszyła korytarzem, ale niemal natychmiast zawróciła.

— Co… — zaczął.

— Cśśś… — szepnęła, mijając go. — Maurice Mandrake — mruknęła i popchnęła białe drzwi z napisem „Tylko dla personelu”.

Wright się obejrzał, dostrzegł garnitur w cienkie paski wyłaniający się zza rogu i za przykładem Joanny dał nura za drzwi. Znaleźli się w klatce schodowej, prowadzącej na dół.

— Przepraszam — odezwała się Joanna, ruszając po pomalowanych na szaro betonowych schodach. — Bałam się, że jeśli przyjdzie mi z nim rozmawiać, zabiję go.

— Znam to uczucie — potwierdził Richard, podążając za nią w dół. — Miałem okazję z nim dzisiaj mówić.

— Dojdziemy tędy na parter — wyjaśniła, stojąc na półpiętrze — a tam znajdziemy główne windy.

Nagle zatrzymała się jak wryta ze zdumionym wyrazem twarzy.

— Co jest? — podszedł do niej. W poprzek klatki schodowy ktoś rozwiesił żółtą taśmę z napisem „Nie wchodzić”. Dalsza część schodów błyszczała od mokrej jasnoniebieskiej farby.

Rozdział 3

„O kurwa”.

Ostatnie słowa zarejestrowane na większości czarnych skrzynek, odzyskanych po katastrofach samolotów


— Może farba już wyschła — zasugerował Richard, chociaż nie ulegało wątpliwości, że wciąż jest wilgotna.

Joanna się pochyliła i dotknęła podłogi.

— Bynajmniej. — Podniosła palec i pokazała mu jasnoniebieską plamkę na opuszce.

— Nie ma innej drogi?

— Tylko tam, skąd przyszliśmy. Czy pan Mandrake nie powiedział panu przypadkiem, dokąd się wybiera?

— Owszem. Miał się spotkać z panią Davenport.

— No nie, on tam będzie siedział godzinami — uznała Joanna. — Historia życia pani Davenport jest dłuższa niż większości ludzi. Poza tym minęły trzy godziny od chwili, kiedy się z nią widziałam. W tym czasie bez wątpienia „przypomniała” sobie najrozmaitsze szczegóły. A to, czego sobie nie przypomniała, wymyśli pan Mandrake.

— Jak to możliwe, że pomyleniec pokroju pana Mandrake’a otrzymał pozwolenie na prowadzenie badań w tak renomowanym szpitalu?

— Pieniądze — wyjaśniła krótko. — Przekazał szpitalowi połowę dochodów ze Światła na końcu tunelu. Książka rozeszła się w przeszło dwudziestu pięciu milionach egzemplarzy.

— Dowodząc słuszności powiedzenia, że głupców nie sieją, sami się rodzą.

— A ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. W szczególności Esther Brightman.

— Kto to taki?

— Wdowa po Haroldzie Brightmanie z Brightman Industries i najstarsza członkini rady powierniczej Szpitala Miłosierdzia. A także wierna uczennica Mandrake’a, pewnie dlatego, że w każdej chwili może powędrować na tamten świat. Przekazała szpitalowi jeszcze więcej pieniędzy niż Mandrake z Instytutem Badawczym, a kiedy umrze, pozostawi tutaj cały swój majątek. O ile niespodziewanie nie zmieni testamentu.

— Co oznacza, że Mandrake może bez przeszkód psuć tutejsze powietrze.

Skinęła głową.

— I paskudzić wszystkie prace badawcze, związane z doświadczeniami granicznymi. A właśnie tym się tutaj zajmuję.

— Czy pani Brightman nie obawia się, że rzetelne badania naukowe podważą ideę życia po śmierci? — Richard zmarszczył czoło.

— Jest przekonana, że nauka dostarczy dowodów na istnienie życia po śmierci, a ja się do tego przyczynię — uspokoiła go Joanna. — Powinnam być jej wdzięczna. Większość szpitali za żadne skarby nie zgodziłaby się na badanie doświadczeń granicznych. Mimo to nie jestem wdzięczna. Zwłaszcza teraz. — Zapatrzyła się na drzwi. — Moglibyśmy się przekraść, korzystając z tego, że pani Davenport opowiada mu wstrząsającą historię o dyktandzie z trzeciej klasy. — Weszła na palcach na schody i lekko uchyliła drzwi.

Pan Mandrake stał w korytarzu, rozmawiając z Tish.

— Pani Davenport i inni zostali odesłani z powrotem w charakterze emisariuszy — perorował. — Mają zanieść nam słowo o tym, co nas czeka po Tamtej Stronie.

Joanna ostrożnie zamknęła drzwi i zeszła do doktora Wrighta.

— Rozmawia z Tish — szepnęła. — Opowiada jej, że doświadczenia graniczne to wiadomości z Tamtej Strony. Tymczasem my utknęliśmy po tej stronie.

Minęła lekarza i zeszła na półpiętro.

— Nie wiem, jak pan, ale ja nie zniosłabym konieczności wysłuchiwania jego teorii o życiu po śmierci. Może kiedy indziej, ale nie dzisiaj. W takiej sytuacji myślę, że pozostaje mi tylko zaczekać tutaj, aż sobie pójdzie.

Skręciła za półpiętrem i usiadła tak, aby nie widzieć drzwi. Stopy oparła na stopniu tuż powyżej żółtej taśmy.

— Niech pan się nie czuje zobowiązany siedzieć tu ze mną, panie doktorze. Jestem pewna, że ma pan znacznie ważniejsze sprawy…

— Pan Mandrake już raz mnie dzisiaj zatrzymał. Zresztą chciałem z panią porozmawiać, prawda? W sprawie nawiązania współpracy. Mam wrażenie, że znaleźliśmy się w miejscu wręcz stworzonym do takich rozmów. Cicho, nikt nam nie przeszkadza. Tylko proszę nie mówić do mnie panie doktorze w chwili, gdy oboje utknęliśmy na nie domalowanej klatce schodowej. Mam na imię Richard — wyciągnął rękę.

— Joanna. — Lekarka potrząsnęła jego dłonią.

Usiadł na półpiętrze twarzą do kobiety.

— Opowiedz mi o swoim złym dniu.

— Zmarł człowiek. — Oparła głowę o ścianę.

— Ktoś bliski?

— Nawet go nie znałam — zaprzeczyła. — Przeprowadzałam z nim wywiad na oddziale nagłych wypadków… a on…

W jednej chwili był, a w drugiej odszedł, pomyślała. Nie chodziło jej wyłącznie o charakterystyczną figurę retoryczną, eufemizm określający śmierć, taki jak „ostatnie tchnienie”. Opisała to, co czuła. Przyglądała mu się, jak leży, wpatrywała się w piszczący kardiomonitor, śledziła rozpaczliwą akcję reanimacyjną kardiologa i pielęgniarek i wcale nie czuła, żeby Greg Menotti zmarł, zszedł. Raczej odniosła wrażenie, że znikł.

— Miał jakieś doświadczenia graniczne?

— Nie. Nie wiem. Przeszedł zawał serca i reanimowano go w karetce, a potem stwierdził, że niczego nie pamięta, ale podczas badania kardiologicznego ponownie doznał zawału i powiedział: „Za daleko dla niej”. — Podniosła wzrok na Richarda. — Pielęgniarki myślały, że mówi o swojej dziewczynie, ale to nieprawda, ona już przy nim stała.

To on był gdzie indziej, przyszło jej do głowy. Tak samo, jak Carl Śpiączka. Gdzieś za daleko dla niej.

— Ile miał lat? — spytał Richard.

— Trzydzieści cztery.

— I pewnie nigdy wcześniej nie chorował — warknął ze złością. — Gdyby przeżył jeszcze pięć minut, zawieźliby go na chirurgię, zrobili bypass i podarowali dalsze dziesięć, dwadzieścia, może pięćdziesiąt lat. — Gwałtownie pochylił się do przodu. — Właśnie dlatego badania są takie ważne. Jeśli uda się nam twierdzić, co się dzieje w mózgu, kiedy umiera, wówczas opracujemy strategie zapobiegania niepotrzebnym zgonom, takim jak ten z dzisiejszego popołudnia. Jestem przekonany, że doświadczenia graniczne to klucz, mechanizm umożliwiający przeżycie…

— A zatem nie zgadzasz się z Noyesem i Lindenem, że doświadczenia graniczne to tylko skutek niemożności zrozumienia przez mózg jego własnej śmierci?

— Nie, i nie zgadzam się z teorią doktora Rotha, że to jest psychologiczne oddalenie od lęku. Nie istnieje ewolucyjne uzasadnienie ułatwiania lub uprzyjemniania śmierci. Kiedy ciało jest ranne, mózg zapoczątkowuje szereg działań, mających ułatwić przetrwanie. Zamyka dopływ krwi do wszystkich organów, które mogą się bez niej obejść, przyśpiesza tempo oddychania, aby przyjąć więcej tlenu, koncentruje krew w miejscach, gdzie jej najbardziej potrzeba…

— Sądzisz, że doświadczenia graniczne to jedno z takich działań?

Skinął głową.

— Większość pacjentów po doświadczeniach granicznych uratowano dzięki defibrylacji lub noradrenalinie, lecz w niektórych wypadkach organizm samodzielnie wznawiał proces oddychania.

— Myślisz, że to się stało dzięki doświadczeniom granicznym?

— Wydaje mi się, że reanimowały ich procesy neurochemiczne, wywołujące doświadczenia graniczne, one same zaś to tylko skutek uboczny tych procesów. Są także kluczem do zrozumienia tych procesów. Jeśli uda mi się to opisać, uzyskam wiedzę, nadającą się do zastosowania podczas reanimowania pacjentów. Słyszałaś o nowej technice skanowania RIPT?

Joanna pokręciła głową.

— Czy to coś podobnego do tomografii komputerowej emisyjnej?

— W obu wypadkach bada się pracę mózgu — przytaknął. — Z tym, że skanowanie w technice RIPT jest zasadniczo szybsze i znacznie dokładniejsze, bardziej szczegółowe. Poza tym do przeprowadzenia tego typu testu wykorzystuje się znaczniki chemiczne, a nie radioaktywne, toteż jeden pacjent może przejść nieograniczoną liczbę badań. W ich trakcie robi się jednoczesne zdjęcia zjawisk elektrochemicznych, zachodzących w różnych fragmentach mózgu, aby stworzyć trójwymiarową fotografię aktywności układu nerwowego w pracującym mózgu. Albo w umierającym mózgu.

— To znaczy, że teoretycznie można zrobić zdjęcie mózgu podczas doświadczeń granicznych?

— Wcale nie teoretycznie. Ja sam…

Drzwi powyżej nagle się otworzyły.

Oboje zamarli.

— …bardzo owocna sesja — usłyszeli męski głos. — Pani Davenport przypomniała sobie, że po śmierci usłyszała rozkaz powrotu i ujrzała retrospekcję życia.

— O mój Boże — szepnęła Joanna. — To pan Mandrake.

Richard ostrożnie wystawił głowę zza rogu.

— Zgadza się — odszepnął. — Otworzył drzwi do połowy.

— Widzi nas stamtąd?

Pokręcił głową.

— A więc to prawda? — odezwała się ukryta za drzwiami młoda kobieta.

— To Tish — szepnęła Joanna.

Richard przytaknął i oboje zamarli w bezruchu z głowami zwróconymi w stronę schodów i drzwi. Uważnie wsłuchali się w dobiegające ich słowa.

— Umierający człowiek naprawdę widzi przed oczyma całe swoje życie? — dopytywała się Tish.

— Tak jest, wydarzenia z całego życia pojawiają się w formie wizji, zwanej retrospekcją życia — potwierdził pan Mandrake. — Świetlisty Anioł prowadzi duszę poprzez wspomnienia z jej życia i zaznajamia ją ze znaczeniem poszczególnych zdarzeń. Właśnie rozmawiałem z panią Davenport. Anioł ukazał jej wydarzenia i oznajmił: „Patrz i pojmuj”. — Mandrake zapewne oparł się o drzwi i szerzej je otworzył, gdyż jego głos nagle zabrzmiał donośniej. — Patrzeć i pojmować będziemy — głosił. — Nie tylko zrozumiemy nasze własne doświadczenia, ale także samo życie, rozległy ocean zrozumienia i miłości, który stanie się nasz, gdy dotrzemy do wieczności.

Richard wymienił spojrzenia z Joanną.

— Jak długo jeszcze będzie to ciągnął? — szepnął.

— Całą wieczność — mruknęła Joanna.

— Więc naprawdę wierzy pan w życie po śmierci? — zainteresowała się Tish.

Czy on nie ma już kogo odwiedzić, pomyślała z rozpaczą Joanna. Rzecz w tym, że chodziło o Tish, dla której flirt był równie naturalny jak oddychanie. Zarzucała sieć na każdego mężczyznę, nawet pana Mandrake’a. Richard na pewno ją poznał. Joanna zastanawiała się, jak sobie z nią poradził.

— Nie wierzę, aby istniało życie po śmierci — sprostował pan Mandrake. — Ja to wiem. Mam naukowe dowody, że się nie mylę.

— Niemożliwe — zdumiała się Tish.

— Mam naocznych świadków — wyjaśnił. — Moi pacjenci twierdzą, że Tamta Strona to piękne miejsce, skąpane w złocistym świetle i wypełnione najbliższymi.

Zapadła cisza. Może sobie idzie, pomyślała z nadzieją Joanna.

Drzwi otworzyły się jeszcze bardziej i ktoś wszedł na schody. Richard zerwał się na równe nogi i w jednej chwili znalazł się po przeciwnej stronie półpiętra, zmuszając Joannę do wstania i przyciskając siebie i ją do ściany. Wstrzymali oddech i zamarli w oczekiwaniu.

Drzwi się zatrzasnęły, a na betonowych schodach zastukały buty. Za chwilę Mandrake znajdzie się na półpiętrze i ciekawe, jak mu wyjaśnią, dlaczego się tutaj kryją niczym dzieci podczas zabawy w chowanego. Joanna spojrzała pytająco na Richarda. Przyłożył palec do ust. Kroki się zbliżyły.

— Proszę pana! — dobiegł ich krzyk Tish i raz jeszcze usłyszeli skrzypnięcie otwieranych drzwi. — Panie Mandrake! Nie zejdzie pan tamtędy. Jeszcze nie wyschło.

— Nie wyschło? — powtórzył.

— Malują całą klatkę schodową.

Cisza. Richard jeszcze mocniej przycisnął Joannę ramieniem i ponownie usłyszeli kroki, tym razem zmierzające na górę.

— Dokąd pan idzie, panie Mandrake? — spytała Tish.

— Na oddział nagłych wypadków.

— W takim razie powinien pan pójść przez ortopedię i pojechać windą. Zaprowadzę pana.

Znowu dłuższa przerwa i trzaśniecie drzwi.

Richard wychylił się zza Joanny, aby spojrzeć w górę.

— Poszedł.

Odsunął ramię i spojrzał na Joannę.

— Bałem się, że zechce sprawdzić, czy schody na pewno są świeżo malowane.

— Chyba żartujesz — odezwała się Joanna. — Całą swoją karierę oparł na dawaniu wiary innym.

Richard się roześmiał i ruszył pod górę do drzwi.

— Nie robiłabym tego na twoim miejscu. On wciąż tam stoi.

Zatrzymał się i spojrzał na nią pytająco.

— Powiedział, że idzie na oddział nagłych wypadków.

— Nie odejdzie, dopóki będzie miał publiczność. — Potrząsnęła głową.

Richard ostrożne otworzył drzwi i delikatnieje zamknął.

— Miałaś rację. Opowiada Tish o tym, jak to Świetlisty Anioł wyjaśnił pani Davenport tajemnice wszechświata.

— To potrwa miesiąc — oceniła Joanna. Z rezygnacją osunęła się na stopień. — Jesteś lekarzem. Ile czasu trwa umieranie z głodu?

— Chcesz coś zjeść? — zdumiał się.

— Na śniadanie zjadłam tartinkę. — Dotknęła głową ściany. — Zdaje mi się, że to było milion lat temu.

— Żartujesz. — Zaczął przetrząsać kieszenie fartucha. — Masz ochotę na baton regeneracyjny?

— Masz przy sobie coś do jedzenia? — spytała zaskoczona.

— Kiedy idę do bufetu, zawsze jest zamknięty. Czy on w ogóle bywa otwarty?

— Nie. — Joanna nie miała wątpliwości.

— Zdaje się, że w okolicy nie ma żadnych barów.

— Fakt. Najbliższy to Taco Pierre’s, znajduje się jakieś dziesięć przecznic stąd.

— Taco Pierre’s?

— Sprzedają burrito i pałeczki okrężnicy na wynos.

— Hm — mruknął. Wyjął jabłko, wytarł je o kołnierz i wyciągnął do Joanny. — Chcesz jabłko?

Z wdzięcznością przyjęła owoc.

— Najpierw ratujesz mnie przed panem Mandrakiem, a potem od śmierci głodowej. — Ugryzła owoc. — Zrobię wszystko, czego zażądasz.

— To dobrze. — Sięgnął do drugiej kieszeni. — Chciałbym, żebyś podała mi definicję pojęcia doświadczeń granicznych.

— Definicję? — wymamrotała z pełnymi ustami.

— Chodzi mi o wrażenia ludzi. Czego doświadczają podczas śmierci klinicznej. — Wyciągnął owinięty w folię balonik zbożowy i wręczył go Joannie. — Czy wszyscy mają takie same wspomnienia, czy może każda osoba pamięta co innego?

— To nie tak — odparła, usiłując rozerwać opakowanie. — Nie ulega wątpliwości, że istnieje pewne wspólne wszystkim doświadczenie, tak jak twierdzi pan Mandrake. — Oderwała zębami fragment folii. — Zdefiniowanie go to jednak zupełnie inna sprawa.

Richard wyjął z jej rąk batonik, rozerwał opakowanie i oddał przekąskę Joannie.

— Dziękuję. Problem w tym, że istnieje książka pana Mandrake’a i wszystkie opracowania związane z doświadczeniami granicznymi. Ludziom powiedziano, co powinni widzieć, i jak się łatwo domyślić, wszyscy teraz widzą to samo.

— A zatem nie uważasz, że ludzie faktycznie mają przed oczyma tunel, światło i jakąś nieziemską postać? — Zmarszczył czoło.

— Tego nie powiedziałam. — Ugryzła baton. — Doświadczenia graniczne nie pojawiły się u ludzi dopiero wtedy, gdy tą tematyką zainteresował się pan Mandrake i wydano o niej tyle książek. Istnieją dowody na to, że to zjawisko dostrzeżono już w starożytnej Grecji. W Państwie Platona pojawił się opis żołnierza o imieniu Er, który zmarł i wędrował korytarzami prowadzącymi do krainy zmarłych, gdzie ujrzał duchy i coś w rodzaju nieba. Tybetańska księga zmarłych z ósmego wieku opowiada o opuszczaniu ciała, przebywaniu w mglistej pustce i wkraczaniu do krainy światła. Większość zasadniczych doświadczeń związanych z życiem po śmierci pojawiła się więc już dawno temu.

Na chwilę przerwała, aby odgryźć kolejny kęs batonu.

— Nie o to chodzi, że ludzie tak naprawdę nie widzą tunelu ani niczego innego. Rzecz w tym, że niezwykle trudno jest oddzielać ziarna od plew. A plew są całe tony. Ludzie wykorzystują doświadczenia graniczne, aby zwrócić na siebie uwagę. Albo żeby uzasadnić swoją wiarę w zjawiska nadprzyrodzone. Dwadzieścia dwa procent ludzi głoszących, że mieli doświadczenia graniczne, twierdzi, że posiedli zdolność telekinezy i pozazmysłowego postrzegania, albo też przyznają się do regresji do przeszłości, tak jak Bridey Murphy. Czternaście procent osób uważa, że porwali ich kosmici.

— Więc jak oddzielasz ziarna od plew, że użyję twojego sformułowania?

— Zwracam uwagę na język ciała. — Wzruszyła ramionami. — W zeszłym miesiącu miałam pacjentkę, która powiedziała: „Kiedy wpatruję się w światło, pojmuję tajemnicę wszechświata”. Tak na marginesie, tego typu komentarz pojawia się dość często. Kiedy spytałam, jaka to tajemnica, oznajmiła: „Obiecałam Jezusowi, że jej nie zdradzę”, lecz mówiąc te słowa, wyciągnęła ręce, jakby usiłowała złapać coś znajdującego się poza zasięgiem jej ramion — wytłumaczyła Joanna, demonstrując opisywany gest. — Poza tym muszę poszukiwać niekonwencjonalnych wspomnień i zwracać uwagę na spójność relacji. Opisując to, czego doświadczyli, ludzie często podają zbyt wiele szczegółów, niekiedy pozornie nieistotnych, w przeciwieństwie do sytuacji, gdy opisują to, co ich zdaniem powinni byli dostrzec.

— A czego naprawdę doświadczają?

— Na pewno pojawia się wrażenie ciemności, a także światła, zwykle w takiej kolejności. Poza tym najwyraźniej słyszą jakieś dźwięki, chociaż nikt nie potrafi ich dokładnie opisać. Pan Mandrake twierdzi, że to brzęczenie…

— …więc wszyscy jego pacjenci twierdzą, że to brzęczenie — dokończył Richard.

— Tak, ale nawet oni nie wydają się o tym całkowicie przekonani. — Joanna przypomniała sobie wahanie w głosie pani Davenport. — Moi badani podają najrozmaitsze wersje. Słyszą stuki, ryki, drapanie i piski.

— Ale z całą pewnością pojawia się jakiś dźwięk?

— Oczywiście, tak twierdzi osiemdziesiąt osiem procent moich pacjentów. I niczego im nie sugeruję.

— A co z unoszeniem się nad stołem operacyjnym? — Richard wyciągnął z kieszeni torebkę rodzynek.

— Pan Mandrake utrzymuje, że sześćdziesiąt procent jego pacjentów ma wspomnienia związane z opuszczeniem ciała, lecz osobiście zauważyłam takie przeżycia u zaledwie jedenastu procent swoich badanych. Siedemdziesiąt pięć procent moich rozmówców wspomniało o odczuciach spokoju i ciepła, a niemal pięćdziesiąt procent twierdzi, że widziało jakąś postać, zazwyczaj religijną i ubraną na biało, niekiedy błyszczącą lub promieniującą.

— Świetlisty Anioł Mandrake’a — stwierdził Richard.

Wyciągnęła rękę i zgarnęła kilka rodzynek.

— Osoby, którym pan Mandrake wyprał mózgi, widziały Świetlistego Anioła i swoich zmarłych krewnych, czekających na możliwość powitania ich po Tamtej Stronie, lecz wszyscy inni mają spostrzeżenia uwarunkowane religijnie. Chrześcijanie dostrzegają anioły lub Jezusa, chyba że są katolikami, wówczas widzą Matkę Boską. Hinduiści mają przed oczyma Krisznę lub Wisznu, a niewierzący — najbliższych. Albo Elvisa. — Zjadła rodzynkę. — Właśnie to mam na myśli, mówiąc o plewach. Ludzie wnoszą tak wiele ze swoich wspomnień, że niemal nie można stwierdzić, co widzą naprawdę.

— A co z dziećmi? — padło pytanie. — W ich pamięci znajduje się mniej trwale zakodowanych wyobrażeń.

— Zgadza się — potwierdziła Joanna. — Ale jednocześnie są bardziej skłonne zadowalać dorosłego, który przeprowadza z nimi wywiad, czego dowiodły wypadki wykorzystywania przedszkolaków w latach osiemdziesiątych. Dziećmi można tak manipulować, że powiedzą wszystko.

— No nie wiem — powątpiewał Richard. — Dzisiaj poznałem dziewczynkę, która nie wydawała się szczególnie podatna na wpływy. Znasz ją. Maisie.

— Rozmawiałeś z Maisie Nellis? — Zmarszczyła brwi. — Nie wiedziałam, że wróciła.

— Prosiła, żeby ci przekazać, że ma ci coś ważnego do powiedzenia. — Richard skinął głową. — Przeprowadziliśmy interesującą pogawędkę na temat Hindenburga.

— A więc taka jest katastrofa dyżurna w tym tygodniu. — Joanna uśmiechnęła się.

— Tak, i jeszcze wielka powódź melasy. Wiedziałaś, że w 1919 roku dwadzieścia jeden osób zginęło śmiercią naleśnika?

— Ile czasu z nią spędziłeś? — spytała rozbawiona. — Czekaj, niech zgadnę. Maisie doskonale potrafi zatrzymywać ludzi. Jest w tym niezrównana. Poza tym to wyjątkowe dziecko.

— Powiedziała mi, że ma kardiomiopatię i migotanie komór.

— Wirusowe zapalenie wsierdzia. Nie udaje się nad tym zapanować, a ona źle reaguje na leki znoszące arytmię serca. To prawdziwa tragedia.

— Pewnie stąd zainteresowanie Hindenburgiem.

— Myślę, że w ten sposób stara się stawić czoło swoim lękom — przytaknęła. — Matka nie pozwala jej mówić wprost o chorobie i nawet nie dopuszcza możliwości śmierci Maisie. Jednak przede wszystkim myślę, że Maisie usiłuje zrozumieć własną sytuację, czytając o ludziach, którym przytrafiły się niespodziewane i potworne tragedie. — Zjadła kolejną rodzynkę. — Poza tym dzieci zawsze fascynują się śmiercią. Kiedy byłam w wieku Maisie, najbardziej lubiłam piosenkę Biedne dzieci świata, o dwóch maluchach „skradzionych pewnego pięknego letniego dnia” i pozostawionych w lesie na pewną śmierć. Babcia mi to śpiewała, ku zgrozie mojej matki. Starsi ludzie także fascynują się śmiercią.

— No i co? — spytał zaciekawiony Richard. — Co z tymi dziećmi w lesie? Zginęły?

— Tak, lecz zanim to nastąpiło, przez kilka zwrotek błąkały się w ciemnościach. „Gwiazdy się skryły i księżyc zgasł cały, A one wzdychały i gorzko płakały. Biedactwa upadły i ducha oddały” — wyrecytowała. A potem ptaszki przykryły je listkami poziomek.

Westchnęła z nostalgią.

— Uwielbiałam tę piosenkę. Pewnie dlatego, że była o dzieciach. W większości katastrof Maisie pojawiają się dzieci. Lub psy.

— Na Hindenburgu znajdował się pies. Wabił się Ulla. Przeżył.

— Mówiła, o czym chce ze mną porozmawiać? — Joanna go nie słuchała.

— O doświadczeniach granicznych.

— O Boże. Mam nadzieję, że nie doznała znowu migotania komór i nie była reanimowana.

— Nie sądzę. Maisie swobodnie schodziła z łóżka i kręciła się po pokoju. Pielęgniarka wciąż usiłowała zapędzić ją pod kołdrę.

— Powinnam się z nią spotkać — oświadczyła Joanna i spojrzała w górę schodów. Następnie podkradła się do drzwi i lekko je uchyliła.

— …Świetlisty Anioł, promieniujący wokół złocistym światłem, które błyszczało jak migoczące brylanty… — opowiadał pan Mandrake.

— Wciąż tam stoi. — Zamknęła drzwi.

— To dobrze, bo nie miałem jeszcze możliwości przekonania cię do nawiązania ze mną współpracy, a ty nie skończyłaś mówić o tym, czego ludzie doświadczają podczas śmierci klinicznej. Poza tym pora na deser. — Sięgnął do kieszeni fartucha i wydobył paczkę m m’sów z fistaszkami.

— Nie, dziękuję. — Pokręciła głową. — Po nich chce mi się pić.

— O, w takim wypadku… — sięgnął do prawej kieszeni — …mokka cappuccino na zimno. — Postawił na stopniu butelkę i zaraz wyciągnął następną. — Albo też… — przeczytał etykietę — mandarynkowa zielona herbata z żeń-szeniem.

— Jesteś niesamowity. — Joanna wybrała cappuccino. — Co ty tam jeszcze chowasz? Szampana? Homara thermidor? Ja trzymam w kieszeniach tylko pocztówkę i dyktafon oraz… — Przetrząsnęła kieszenie swetra. — Pager, oj, lepiej go wyłączę. Wolałabym, żeby nagle nie zadzwonił i nie zdradził nas przed panem Mandrakiem. — Wyłączyła urządzenie. — Jeszcze trzy używane chusteczki. Masz może słomkę?

Wydobył z kieszeni rurkę w papierowym opakowaniu.

— Mówiłaś o ciemnościach. — Wręczył jej słomkę. — A co z tunelem?

— Większość ludzi wspomina o tunelu — rozpakowała rurkę — ale chodzi im o coś innego. Dla części ludzi to wir, dla innych przejście lub korytarz albo wąski pokój. Kilku moich badanych stwierdziło, że wokół nich zapadały ciemności.

— Uszkodzenie kory wzrokowej. — Wskazał kciukiem na drzwi. — A co z retrospekcją życia?

— Tylko jedna czwarta moich pacjentów o tym wspomina. — Joanna napiła się kawy. — Pojawianie się przed oczyma scen z życia to dobrze udokumentowane zjawisko podczas wypadków. Pan Mandrake twierdzi, że doświadczenia graniczne, czy też zgodnie z jego terminologią wspomnienia z życia po śmierci…

— Mówił mi — skrzywił się Richard.

— …sprowadzają się do dziesięciu zasadniczych elementów: doświadczeń pozacielesnych, dźwięku, tunelu, światła, zmarłych krewnych, Świetlistego Anioła, poczucia spokoju i miłości, retrospekcji życia, nabycia uniwersalnej wiedzy i rozkazu powrotu. Większość moich pacjentów mówi o trzech lub czterech elementach, zwykle dźwięku, tunelu, świetle i poczuciu obecności ludzi lub aniołów, chociaż przy bardziej szczegółowych pytaniach mają problemy z ich opisaniem.

— To wskazuje na stymulację płata skroniowego — odezwał się Richard. — Może wywołać poczucie obecności istot nadprzyrodzonych przy jednoczesnym braku doświadczeń wzrokowych. Poza tym pojawiają się wtedy wspomnienia i nieokreślone dźwięki, między innymi głosy, ale podobne objawy daje nagromadzenie się dwutlenku węgla i pewnych endorfin. To część problemu: istnieją pewne procesy fizyczne, które mogą wywołać zjawiska opisywane jako typowe dla śmierci klinicznej.

— A pan Mandrake będzie twierdził, że podczas badań laboratoryjnych nie uzyska się takich samych wyników, jak u osób przechodzących śmierć kliniczną. W swojej książce pan Mandrake napisał, że wizje światła i tunelu występujące podczas eksperymentów z anoksją są całkowicie odmienne od opisywanych przez jego pacjentów.

— A bez ustalenia obiektywnych standardów nie da się dowieść niepoprawności takiego rozumowania — uzupełnił Richard. — Relacje z doświadczeń granicznych są nie tylko subiektywne, ale w dodatku można je uznać za zwykłe przesądy.

— I są niejasne. A zatem dzięki swoim badaniom chcesz ustalić obiektywny standard?

— Nie. Już go mam. Trzy lata temu wykorzystywałem technikę skanowania RIPT do sporządzenia mapy aktywności mózgu. Prosiłem badanego o policzenie do pięciu, pytałem go o ulubiony kolor, jak pachną róże, i wyszukiwałem rejony aktywności synaptycznej. W trakcie jednego z eksperymentów pacjent musiał być reanimowany.

— Z powodu badania skanerem?

— Nie. Nie jest groźniejsze od zwykłej tomografii komputerowej. Można je nawet uznać za bezpieczniejsze, bo nie stosuje się substancji radioaktywnych. Doszło do rozległego zawału, zupełnie nie związanego z badaniem.

— Pacjent zmarł? — Joanna przypomniała sobie Grega Menottiego.

— Nie. Zespół reanimacyjny go uratował, zrobiono mu bypass i doszedł do siebie.

— Miał doświadczenia graniczne?

— Owszem. I w dodatku zrobiliśmy mu wtedy zdjęcia. — Z kieszeni fartucha wyciągnął zwinięty w harmonijkę papier. — To są obrazy zarejestrowane na trzy minuty przed przybyciem zespołu reanimacyjnego. Skaner cały czas pracował.

Przysunął się do Joanny i rozpostarł taśmę papieru. Widniały na niej czarne rysunki przekroju mózgu, takie same, jakie rejestrowano podczas tomografii komputerowej. Niektóre rejony mózgu zabarwiono na niebiesko, zielono i czerwono, lecz zdjęcia były wyraźniejsze niż tradycyjne. Wzdłuż kolejnych klatek znajdowały się rzędy zakodowanych informacji.

— Czerwień wskazuje na największą aktywność, a błękit — na najmniejszą — wyjaśnił Richard i wskazał na pomarańczowoczerwone plamy. — To jest płat skroniowy, a to… — pokazał palcem czerwoną plamkę — …hipokamp. — Wręczył Joannie papier. — Tak wyglądają doświadczenia graniczne.

Joanna z przejęciem wpatrywała się w pomarańczowe, żółte i zielone kleksy.

— A zatem one naprawdę istnieją.

— To zależy, co rozumiesz przez naprawdę. Widzisz te obszary, które nie wykazują żadnej aktywności? To jest kora wzrokowa, a tu i tam są obszary czuciowe, gdzie przetwarzają się informacje z otoczenia. Mózg nie otrzymuje żadnych danych z zewnątrz. Jedyne bodźce docierają z wnętrza mózgu, co oznacza złe wieści dla pana Mandrake’a. Gdyby pacjent faktycznie dostrzegał jasne światło lub anioła, kora wzrokowa tu i tu — wskazał — byłaby aktywna.

Joanna zapatrzyła się na ciemoniebieskie plamy.

— Co on widział? Ten, którego reanimowano?

— Pan O’Reirdon? Tunel, światło i kilka obrazów z dzieciństwa, jeden po drugim.

— Retrospekcja życia — mruknęła.

— Wydaje mi się, że te wizje są zobrazowane w tym miejscu. — Wskazał na żółtozielone plamy na kolejnych zdjęciach. — To przejawy przypadkowej aktywności synaps odpowiedzialnych za pamięć długotrwałą.

— Czy on widział lśniącą postać w bieli?

— Odczuł obecność nadnaturalnej istoty, która nakazała mu wracać, i wtedy znalazł się z powrotem na stole.

— W tym miejscu zakończyły się doświadczenia graniczne. — Wskazał zdjęcie pod koniec taśmy. — Widać zupełnie inny rozkład plam. Aktywność płatu skroniowego ulega gwałtownemu osłabieniu, a wzrasta w korze wzrokowej i słuchowej.

Joanna nie słuchała. Myślała o tym, że pacjenci zawsze opowiadają o udawaniu się na Tamtą Stronę i powrocie, jakby mówili o rzeczywistym miejscu. Wszystkie osoby po doświadczeniach granicznych wypowiadały się w taki sam sposób. Mówili: „A następnie wróciłem do karetki” albo: „Przeszłam przez tunel”, albo „Przez cały czas, kiedy tam przebywałem, czułem się spokojnie i bezpiecznie”. A Greg Menotti powiedział: „Za daleko dla niej”, jakby nie znajdował się już na oddziale nagłych wypadków, lecz gdzie indziej. Daleko. „Kraina, z której nie powraca żaden wędrowiec”* [William Shakespeare, Tragiczna historia Hamleta księcia Danii, przekład Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978.], pisał o śmierci Szekspir.

— Największy poziom aktywności koncentruje się tutaj — ciągnął Richard. — Obok szczeliny Sylwiusza w przedniej części pląta skroniowego, co wskazuje na jego stymulację. Epileptycy, osoby z chorym płatem skroniowym twierdzą, że słyszą głosy, czują obecność boskich istot, euforię i aury.

— Pewna grupa moich pacjentów wspomniała o aurze otaczającej postaci w bieli — wtrąciła Joanna. — A także promieniujące od nich światło. Kilku z nich, wspominając o świetle, rozpostarło ręce, jakby pokazywało promienie — zademonstrowała.

— Właśnie tego typu informacji potrzebuję — oznajmił Richard. — Chciałbym, żebyś pracowała ze mną przy moich badaniach.

— Ale ja nie wiem, jak odczytywać skany.

— Nie musisz. To moja działka. Chciałbym tylko, żebyś mówiła mi właśnie to, co przed chwilą…

Drzwi otworzyły się z hukiem i po schodach zbiegła pielęgniarka. Joanna i Richard rzucili się na półpiętro, ale było za późno. Już ich zobaczyła.

— Och — odezwała się wyraźnie zaskoczona, a później zainteresowana. — Nie wiedziałam, że ktoś tu jest. — Posłała Richardowi uroczy uśmiech.

— Nie przejdzie pani tędy — wyjaśniła Joanna. — Schody są świeżo malowane.

— A państwo czekają, aż wyschną? — Podniosła brwi.

— No właśnie — potwierdził Richard.

— Czy pan Mandrake wciąż jest na górze? — zapytała Joanna. — Na korytarzu?

— Nie — odparła pielęgniarka, nadal uśmiechając się do Richarda.

— Na pewno? — dopytywała się Joanna.

— Na korytarzu stoi tylko wózek z kolacją.

— Z kolacją? O Boże, która godzina? — rzuciła okiem na zegarek. — Rany, już po szóstej.

Znowu podniesione brwi.

— Łatwo stracić poczucie czasu, co? No nic, życzę miłej zabawy — pożegnała się pielęgniarka, pomachała Richardowi i weszła po schodach na górę.

— Nie miałam pojęcia, że zrobiło się tak późno — wytłumaczyła Joanna, mnąc opakowanie od batonu i wciskając je do kieszeni. Wstała, zabrała butelkę po kawie i ogryzek.

Richard wskoczył dwa stopnie wyżej i odwrócił się, stając na drodze Joanny.

— Jeszcze nie możesz odejść. Nie wyraziłaś zgody na udział w badaniach.

— Przecież i tak przeprowadzam wywiad z każdym pacjentem po doświadczeniach granicznych. Mogę ci udostępnić moje notatki…

— Nie mówię o tych ludziach. Chcę, żebyś porozmawiała z moimi ochotnikami. Jesteś specjalistką, jak to ujęłaś, w oddzielaniu ziaren od plew. Chcę, żebyś właśnie to zrobiła: przeprowadziła wywiad z moimi pacjentami i wyselekcjonowała ich faktyczne doświadczenia, abym mógł określić, w jaki sposób wiążą się z ich skanami.

— Ich skanami? — zdumiała się Joanna. — Nie rozumiem. Bardzo rzadko reanimuje się ludzi w szpitalu, a nawet jeśli tak się zdarzy, miałbyś zaledwie cztery do sześciu minut na przewiezienie urządzenia na oddział nagłych wypadków i…

— Nic z tych rzeczy — zaprzeczył. — Nie rozumiesz. Ja nie czekam, aż ktoś się znajdzie w stanie śmierci klinicznej. Sam ją wywołuję.

Rozdział 4

„Najmocniej przepraszam, monsieur. Zrobiłam to niechcący”.

Maria Antonina po tym, jak przypadkowo nadepnęła katowi na nogę, wdrapując się na gilotynę


— Wywołujesz śmierć kliniczną? Tak jak w Linii życia? — wybuchnęła Joanna, a potem pomyślała, że niepotrzebnie to powiedziała. Znajdowała się z nim sama na klatce schodowej, a nie ulegało wątpliwości, że to wariat.

Linia życia? — przeraził się Richard. — Chodzi ci o ten film, w którym zatrzymują ludziom pracę serca, a potem przywracają ich do życia przed obumarciem mózgu? No pewnie, że nie. Wywołuję to złe słowo. Powinienem był powiedzieć: symuluję.

— Symulujesz? — Joanna nie straciła czujności.

— Tak jest, w tym celu stosuję psychoaktywny lek o nazwie dithetamina. Czekaj, zacznę od początku. Pan O’Reirdon musiał być reanimowany, a my w pewnym sensie mieliśmy zapis jego doświadczeń granicznych. Pewnie rozumiesz, że nie chciałem nadawać sprawie rozgłosu. Właśnie ukazała się książka pana Mandrake’a, zapraszano go do wszystkich talk show, gdzie twierdził, że życie po śmierci jest całkowicie realne, a ja potrafiłem sobie wyobrazić, co by się działo, gdybym pokazał swoje fotograficzne dowody. — Przesunął otwartą dłonią w powietrzu, jakby przedstawiał nagłówek z gazety. — „Naukowiec twierdzi, że istnieją doświadczenia graniczne”.

— Nie, nie tak — zaprzeczyła Joanna. — „Naukowiec fotografuje niebo”, a pod spodem nachalnie sfałszowane zdjęcia błyszczących bram niebios nałożonych na schemat budowy mózgu.

— No właśnie, zresztą to nie miało nic wspólnego z badaniami dotyczącymi opracowania mapy mózgu, które prowadziłem. Dlatego udokumentowałem wyniki badania i opis doświadczeń granicznych, przedstawiony przez pana O’Reirdona, a następnie wszystko trafiło do szuflady. Dwa lata później czytałem o badaniach dowodzących istnienia wpływu środków psychoaktywnych na funkcjonowanie płatu skroniowego. W artykule zamieszczono zdjęcie tomografii komputerowej pacjenta po dithetaminie i wyglądało mi to znajomo. Dla porównania wyciągnąłem fotografie pana O’Reirdona. Schemat okazał się podobny.

— Dithetamina? — powtórzyła Joanna.

— To lek zbliżony do fencyklidyny — wyjaśnił Richard, grzebiąc po kieszeniach fartucha. Joanna zastanawiała się, czy zamierza wyciągnąć fiolkę pełną tabletek. Lekarz wydobył jednak opakowanie miętusów. — Masz ochotę na poobiedniego dropsa? — zaproponował. Wzięła jedną pastylkę.

— Lek nie powoduje psychotycznych skutków ubocznych, tak jak fencyklidyna, ani też euforii — kontynuował, rozdzierając opakowanie dropsów. — Wywołuje za to halucynacje. Kiedy zadzwoniłem do lekarza prowadzącego badania i poprosiłem o szczegóły, wyjaśnił, że jego pacjenci opisywali, jak unosili się nad ciałami, a następnie wkraczali do ciemnego tunelu kończącego się światłem, w którym stała promieniująca istota. Wtedy wiedziałem, że wpadłem na coś interesującego.

Ustalenie, co się dzieje po śmierci, zawsze fascynowało ludzi, podobnie jak obecnie spirytualizm i książki pana Mandrake’a. Nikt nigdy nie opracował naukowej metody przekonania się o tym, chyba że wziąć pod uwagę Harry’ego Houdiniego, który nie zdołał po śmierci skontaktować się ze swoją żoną. No i był jeszcze Lavoisier.

Ten wielki francuski chemik został skazany na ścięcie i zaproponował przeprowadzenie eksperymentu, aby udowodnić lub obalić hipotezę, że zdekapitowani ludzie zachowują świadomość po śmierci. Lavoisier stwierdził, że będzie mrugał, dopóki nie straci przytomności. Mrugnął dwanaście razy. Być może był to jedynie odruch, podobnie jak w wypadku kurczaków biegających z odciętymi głowami, i nie dałoby się tego zweryfikować. Sytuacja zmieniła się dopiero teraz.

— A zatem twoje badania sprowadzają się do podawania pacjentom dithetaminy i podłączania ich do skanera RIPT — podsumowała Joanna. — Następnie przeprowadzasz z nimi wywiad?

— Właśnie, a oni opowiadają o tunelach, światłach i aniołach, lecz nie wiem, czy to są takie same zjawiska, jakich doświadczają osoby w trakcie śmierci klinicznej, czy też zupełnie odmienna halucynacja.

— I właśnie tego oczekujesz ode mnie — mruknęła Joanna. — Mam porozmawiać z twoimi pacjentami i powiedzieć ci, czy moim zdaniem ich opisy pokrywają się ze spostrzeżeniami ludzi po doświadczeniach granicznych?

— Chciałbym poza tym, abyś przygotowała szczegółowe opisy doświadczeń moich ochotników. Ich subiektywne wrażenia są wskaźnikiem tego, które obszary mózgu są stymulowane i które przekaźniki nerwowe biorą udział w całym procesie. Naprawdę potrzebuję twojego doświadczenia z rozmów z osobami po śmierci klinicznej. Relacje uzyskane przeze mnie od moich pacjentów na niewiele się przydały.

— Zatem musiały być wiarygodne — sprzeciwiła się Joanna. — Osoby po doświadczeniach granicznych zawsze wypowiadają się w sposób niejasny, chyba że pan Mandrake informował je, co mają mówić. Jeśli zaczniesz wyciągać od nich szczegóły, zachodzi ryzyko zniekształcenia prawdziwości opisu.

— Właśnie — zgodził się Richard. — Dlatego cię potrzebuję. Potrafisz zadawać pytania, nie sugerując odpowiedzi, i masz doświadczenie w pracy z ludźmi po doświadczeniach granicznych. Wiem tylko, że zasadnicze elementy halucynacji po dithetaminie są zbieżne z przeżyciami podczas prawdziwej śmierci klinicznej. Poza tym sądzę, że praca ze mną przydałaby się także tobie — podkreślił z przekonaniem. — Masz okazję przeprowadzić szereg wywiadów w kontrolowanych warunkach.

Pomyślała, że w dodatku nie będzie musiała się przejmować, że pan Mandrake pierwszy dotrze do pacjentów.

— I co ty na to? — spytał Richard.

— Nie wiem — odparła Joanna, ze zmęczeniem pocierając skroń. — To brzmi fantastycznie, ale muszę się zastanowić.

— No jasne. Oczywiście — przytaknął. — Wiem, że to poważna decyzja, a ty miałaś ciężki dzień.

Tak jest, potwierdziła w myślach, i w dodatku widziałam blade i zimne ciało Grega Menottiego na stole do badań. Opuszczone. Porzucone.

— Nie musisz podejmować decyzji od razu — ciągnął Richard. — Przejrzysz jeszcze założenia moich badań, zapoznasz się z warunkami finansowymi. Masz czas na zastanowienie się.

— To dobrze — stwierdziła Joanna, nagle czując zmęczenie. — Bo na razie jeszcze trudno mi powiedzieć. — Wstała. — Słusznie, miałam ciężki dzień, a przed pójściem do domu muszę jeszcze spisać kilka wywiadów. Powinnam też odwiedzić Maisie…

— Rozumiem. Wieczorem przemyśl sobie moją propozycję, a jutro pokażę ci założenia badawcze. W porządku?

— Zgoda. O dziesiątej — postanowiła i weszła na schody. — Dziękuję za kolację. Twój fartuch to najlepszy bar w okolicy.

Po cichu podeszła do drzwi, uchyliła je ostrożnie i wyjrzała. Korytarz był pusty.

— Droga wolna — oznajmiła i wyszli z klatki schodowej.

— Do zobaczenia o dziesiątej. — Uśmiechnął się. — Jeśli nasuną ci się jakieś pytania, dzwoń. — Wyciągnął wizytówkę z kieszeni fartucha. Pomyślała, że przypomina jednego z klaunów, którzy wciąż wydobywają z kieszeni chustki do nosa, trąbki do roweru i króliki.

— Stworzymy świetny zespół — oznajmił Richard.

— Pozwól, że to przemyślę — odparła. — Jutro dam ci odpowiedź.

— Naprawdę chciałbym z tobą współpracować. Mam wrażenie, że możemy dokonać wielkich rzeczy.

Ruszył korytarzem i nagle odwrócił się z zakłopotaniem.

— Jak stąd dojść do mojego laboratorium?

— Pojedź windą na szóste — zaśmiała się. — Idź prosto łącznikiem, skręć na schody obok obrazowania magnetycznego i zejdź na piąte.

— Widzisz? — rozpromienił się. — Bez ciebie nie dałbym sobie rady. Musisz się zgodzić na współpracę w badaniach.

Potrząsnęła głową z uśmiechem, a następnie poszła do zachodniego skrzydła na spotkanie z Maisie. Od razu wpadła na Maurice’ a Mandrake’ a.

— Przesyłałem pani wiadomości na pager — odezwał się surowo. — Rozumiem, że przeprowadzała pani wywiad z pacjentem. Czy teraz pani idzie na kolejny?

— Nie — odparła Joanna, nie zatrzymując się.

— Podobno po południu na oddział nagłych wypadków trafił ktoś po reanimacji. Gdzie on jest?

Dobre pytanie, pomyślała Joanna. Gdzie on jest?

— Zmarł — odparła.

— Zmarł?

— Tak. Zaraz po przywiezieniu do szpitala.

— Szkoda. Osoby po zawale najdokładniej opisują swoje doświadczenia graniczne. Dokąd się pani wybiera?

Pewnie myśli, że ukrywam przed nim jakiegoś pacjenta, przyszło jej do głowy.

— Do domu — wyjaśniła i oddaliła się zdecydowanym krokiem.

— Po południu rozmawiałem z panią Davenport — oznajmił, dogoniwszy ją. — Przypomniała sobie kilka dodatkowych szczegółów. Opowiedziała mi o złotej klatce schodowej, na której stały dwa anioły z błyszczącymi białymi skrzydłami.

— Czyżby? — Joanna nie zamierzała zwolnić kroku. Na końcu korytarza znajdowała się winda dla personelu, w której mogłaby się schronić, gdyby dał jej na chwilę spokój. Niestety, na to się nie zanosiło.

— Pomiędzy aniołami stał jej wuj Alvin, w białym mundurze marynarki wojennej — kontynuował pan Mandrake. — To dowodzi, że wspomnienia pani Davenport są prawdziwe. Pacjentka nie miała możliwości sprawdzić, co jej wuj włożył na siebie przed śmiercią pod Guadalcanal.

Może tylko zapamiętała rodzinne zdjęcia i wszystkie obejrzane filmy o drugiej wojnie światowej, pomyślała Joanna. Zastanawiała się, czy pan Mandrake zamierza iść za nią bez względu na to, dokąd się wybierała. Najwyraźniej tak było, a zatem nie mogła odwiedzić Maisie. Dziewczynka zdołałaby obronić się przed panem Mandrakiem, ale on nie wiedział, że ponownie trafiła do szpitala, i Joanna nie chciała tego zmieniać.

— Nie mogę się doczekać, kiedy powiem panu Wrightowi o doświadczeniach pani Davenport — oświadczył pan Mandrake. — Jedna z pielęgniarek poinformowała mnie, że próbuje on odtworzyć doznania z życia po śmierci w warunkach laboratoryjnych, co jest, oczywiście, niemożliwe. Wielu badaczy usiłowało tego dokonać, stosując odcięcie dopływu bodźców z otoczenia, leki, wibracje dźwiękowe, ale żaden z nich nie potrafił stworzyć sztucznego życia po śmierci, gdyż jest to zjawisko duchowe, a nie fizyczne.

Joanna zauważyła, że z przeciwnej strony korytarza nadchodzą dwie kobiety, i miała nadzieję, że to jej znajome, lecz okazało się, że przyszły z wizytą. Jedna z nich trzymała w dłoniach bukiet tulipanów.

— Wspomnień z życia po śmierci nie da się wyjaśnić anoksją, endorfinami ani też przypadkowo aktywnymi synapsami, co udowodniłem w swojej książce Światło na końcu tunelu — oznajmił pan Mandrake, kiedy minęli odwiedzające. — Można wytłumaczyć to jedynie tym, że pacjenci trafili na Tamtą Stronę. W swojej nowej książce zajmuję się wieloma komunikatami, które…

— Przepraszam — odezwał się ktoś za ich plecami. Była to kobieta z tulipanami. — Niechcący podsłuchałam fragment państwa rozmowy. Pan Maurice Mandrake, prawda? Chciałam tylko powiedzieć panu…

Joanna nie wahała się ani sekundy.

— Pozwolą państwo, że ich opuszczę — wymamrotała i czmychnęła za róg.

— Przeczytałam pana książkę i dała mi ona wiele nadziei — usłyszała jeszcze słowa kobiety. Popędziła na pierwsze piętro, przebiegła przez radiologię do łącznika z zachodnim skrzydłem i schodami na górę dotarła na trzecie piętro.

Nie zastała tam Maisie. Na pewno zabrano ją na dół na badania, pomyślała Joanna, zaglądając do pokoju 356. Łóżko nie było pościelone, koc leżał pognieciony, jakby dziewczynka dopiero co się spod niego wygrzebała. Telewizor grał, a na ekranie tańczyły na schodach sieroty. Annie.

Joanna skierowała się do pokoju pielęgniarek, aby spytać, kiedy wróci Maisie, i wówczas ujrzała jej matkę, idącą z uśmiechem korytarzem.

— Czy pani doktor szuka Maisie? — spytała. — Jest na dole, na echokardiografii.

— Wpadłam tylko na moment, aby się z nią zobaczyć, pani Nellis — wyjaśniła Joanna. — Czy mogłaby pani powtórzyć jej, że jutro do niej przyjdę?

— Nie wiem, czy jutro jeszcze ją pani zastanie — zastanowiła się pani Nellis. — Jest w szpitalu tylko na badaniach kontrolnych. Doktor Murrow prawdopodobnie pozwoli jej wracać do domu zaraz po ich zakończeniu.

— Rozumiem. Jak się miewa Maisie?

— Wyśmienicie. — Pani Nellis wydawała się zachwycona. — Ten nowy lek znoszący arytmię świetnie się sprawdza, znacznie lepiej niż poprzedni. Zauważam ogromną różnicę. Myślę, że Maisie wkrótce wróci do szkoły.

— To cudownie — przyznała Joanna. — Brakuje mi jej, ale cieszę się, że zdrowieje. Proszę jej przekazać, że jutro rano wpadnę się z nią pożegnać, zanim pójdzie do domu.

— Z przyjemnością — zgodziła się pani Nellis i spojrzała na zegarek. — Pora na mnie. Muszę kupić coś do jedzenia i chciałabym tutaj być, kiedy Maisie wróci.

Pani Nellis oddaliła się do windy.

Mam nadzieję, że nie wybiera się do bufetu, pomyślała Joanna i pomaszerowała w stronę schodów.

— Niech pani zaczeka! — dobiegł ją krzyk. Odwróciła się. Na wózku inwalidzkim popychanym przez pielęgniarkę siedziała Maisie i gwałtownie wymachiwała rękami. Joanna podeszła do niej.

— Widzi pani? — triumfowała Maisie, zwracając się do pielęgniarki. — Mówiłam, że pani doktor zawsze przychodzi, kiedy się dowie, że tu jestem. — Dziewczynka zwróciła się do Joanny: — Czy pan doktor Wright przekazał, że mam pani coś do powiedzenia?

— Owszem — przyznała Joanna i poinformowała pielęgniarkę: — Zawiozę ją do pokoju.

Pielęgniarka potrząsnęła głową.

— Muszę podłączyć ją do urządzeń kontrolnych i dopilnować, aby położyła się w łóżku i odpoczęła. — Odwróciła się z udawaną surowością do Maisie.

— Tak, ale najpierw muszę coś powiedzieć pani doktor — stwierdziła Maisie. — O doświadczeniach granicznych. Przeczytałam książkę o Hindenburgu — poinformowała Joannę, kiedy znalazły się pod drzwiami pokoju. — Podobała mi się. Wiedziała pani, że oni mieli fortepian? W tym sterowcu?

Pielęgniarka wprowadziła wózek do pomieszczenia i przysunęła go do łóżka.

— Co prawda był aluminiowy, ale zawsze fortepian! — Nie przestając mówić, Maisie zeskoczyła z wózka, zanim pielęgniarka zdążyła schować podnóżki. Dziewczynka wysunęła szufladę z nocnej szafki. — Założę się, że spadł na kogoś, kiedy Hindenburg wyleciał w powietrze.

Jestem tego pewna, pomyślała Joanna.

— Maisie — powiedziała pielęgniarka, trzymając w rękach przewody do urządzeń kontrolnych i tubę z żelem do posmarowania ciała przed przymocowaniem elektrod.

— Może wejdziesz do łóżka? — zasugerowała Joanna. — Ja sama poszukam książki.

— Nie chodzi mi o książkę. — Maisie ani myślała przestać grzebać w szufladzie. — Tylko o kartkę. Fortepian ważył sto osiemdziesiąt kilogramów.

— Maisie! — W głosie pielęgniarki zabrzmiał ostry ton.

— Wiedziała pani, że na pokładzie znajdował się dziennikarz? — spytała dziewczynka, nonszalancko unosząc szpitalną koszulę, aby pielęgniarka mogła przystawić elektrody do jej chudej, dziecięcej klatki piersiowej. — Relacjonował całe zdarzenie. „Och, to straszne!” Au! Zimno!, „Och, ludzkości!”

Gadała jak nakręcona, podczas gdy pielęgniarka sprawdzała urządzenia, regulowała pokrętła i kontrolowała odczyty. Opowieść Maisie nie miała nic wspólnego z doświadczeniami granicznymi, ale Joanna nie liczyła na wiele. Przez ostatnie trzy lata Maisie głównie leżała w szpitalu — doskonale wiedziała, jak odwrócić uwagę pielęgniarek, odwlec nieprzyjemne zabiegi i, przede wszystkim, zmusić ludzi do dotrzymania jej towarzystwa.

— Dobrze, teraz nie możesz już wstawać z łóżka — zarządziła pielęgniarka. — Proszę dopilnować, aby odpoczywała — zwróciła się do Joanny i wyszła.

— Słyszałaś polecenie. — Joanna wstała. — Może przyjdę do ciebie jutro rano?

— Nie — sprzeciwiła się Maisie. — Nie może pani jeszcze odchodzić. Nic zdążyłam opowiedzieć o doświadczeniach granicznych. Mówiłam pani, że kiedy o mały włos nie umarłam, niczego nie widziałam, a pan Mandrake powiedział, że to niemożliwe, bo wszyscy widzą tunel i anioła. To nieprawda. Ten mężczyzna, który pracował na Hindenburgu i znajdował się wewnątrz balonu, kiedy doszło do eksplozji, nie spadł na ziemię, w przeciwieństwie do reszty. Uwiesił się na metalowych rozporkach i zrobiło się naprawdę gorąco. Bardzo sobie poparzył ręce, całe mu sczerniały, ale nie puścił, chociaż chciał. Mocno zacisnął oczy. — Maisie zademonstrowała jak. — I wtedy zobaczył te wszystkie rzeczy.

Rozpostarła kartkę dla Joanny. Okazało się, że jest to kserokopia jednej ze stron książki.

— Nie wiem, czy to była prawdziwa śmierć kliniczna czy nie, chociaż gdyby naprawdę zmarł, puściłby tę rozpórkę, prawda? Ale on ujrzał rozmaite obrazy na raz. Śnieg, pociąg, wieloryba unoszącego ogon nad powierzchnią oceanu.

Dziewczynka się pochyliła, uważając, aby nie oderwać elektrod, i podała Joannie pozginaną kartkę.

— Najbardziej podoba mi się fragment, w którym znalazł się w potrzasku i musiał zawisnąć na nogach jak na trapezie, aby nie spaść w ogień.

Joanna wygładziła papier i przeczytała opis tego, co widział członek załogi: błyszczące białe pola i wieloryba opisanego przez Maisie, a następnie przejeżdżający pociąg. Zdumiało go, że pojazd się nie zatrzymał, i uznał, że na pewno widział ekspres, ale to nie mogło być prawdą. Do Bregenz nie jeździły ekspresy.

Joanna podniosła wzrok.

— Chyba miałaś rację, Maisie. Myślę, że to były doświadczenia graniczne.

— Wiem — odparła dziewczynka. — Domyśliłam się tego, kiedy przeczytałam o tym, jak ten mężczyzna zobaczył śnieg, bo to, co wszyscy podobno widzą, jest białe jak światło. Przeczytała pani fragment, w którym śnieg zmienia się w kwiaty?

— Nie. — Joanna wróciła do lektury. Widział swoją babcię, siedzącą przy ogniu, a potem siebie jako ptaka w klatce rzuconego w płomienie, następnie raz jeszcze białe pola, lecz nie ze śniegu, tylko z kwiatów jabłoni, rozpościerających się przed nim na bezkresnych niebiańskich łąkach.

— I co pani na to? — niecierpliwiła się Maisy.

Szkoda, że to nie był jeden z moich pacjentów, pomyślała Joanna. Jego opis roił się od szczegółów i poza fragmentem o niebiańskich łąkach, nie zawierał żadnych standardowych wizji religijnych, tuneli i intensywnie białych świateł. Joanna miała niewielkie szansę kiedykolwiek wysłuchać takiej relacji z doświadczeń granicznych.

— Był bardzo dzielny, skoro się tak długo trzymał, prawda? — dopytywała się Maisie. — Zwłaszcza że tak bardzo bolały go ręce i w ogóle.

— Tak — przytaknęła Joanna. — Mogę to zatrzymać?

— Właśnie dlatego poprosiłam siostrę Barbarę o wykonanie ksero, żeby mogła je pani wykorzystać do swoich badań.

— Dziękuję. — Joanna ponownie zgięła papier.

— Nie sądzę, żeby mi się to mogło udać — zamyśliła się Maisie. — Pewnie bym puściła.

Joanna na chwilę przestała wsuwać papier do kieszeni.

— Założę się, że byś wytrzymała.

Maisie z powagą wpatrywała się w nią przez jedną długą minutę.

— Pomogłam pani w badaniach? — spytała w końcu.

— Oczywiście. Możesz zawsze być moją asystentką naukową.

— Poszukam jeszcze innych opisów. Założę się, że mnóstwo ludzi uczestniczących w katastrofach miało takie wizje, choćby podczas trzęsień ziemi i w ogóle.

Pewnie, że tak, pomyślała Joanna.

— Idę o zakład, że ludzie na Górze Świętej Heleny naprawdę je mieli. — Maisie odrzuciła koc i zaczęła wychodzić z łóżka.

— Nie tak szybko — powstrzymała ją Joanna. — Jesteś podłączona do urządzeń. Możesz być moją asystentką tylko, jeżeli będziesz wykonywała polecenia pielęgniarek. Nie żartuję. Masz odpoczywać.

— Sięgałam tylko po moją książkę o trzęsieniach ziemi. Leży na parapecie. Mogę jednocześnie odpoczywać i czytać.

Nie wątpię, potwierdziła w duchu Joanna.

— Nie czytaj dłużej niż kwadrans, dobrze?

— Obiecuję. — Maisie otworzyła książkę. — Prześlę pani wiadomość na pager, jeśli znajdę coś ciekawego.

— Trzymaj się, dzieciaku. — Joanna ścisnęła ukrytą pod kocem nogę Maisie i skierowała się do wyjścia.

— Niech pani nie wychodzi! — zatrzymała ją Maisie, a Joanna się odwróciła. — Muszę pani pokazać zdjęcie fortepianu.

— No dobrze. Jedno zdjęcie, ale potem naprawdę muszę iść.

Trzy zdjęcia fortepianu i dymiącego wraku Hindenburga później wreszcie uwolniła się od Maisie i wróciła do gabinetu. Gdzieś po drodze opadła z resztek sił i poczuła się krańcowo wyczerpana.

Była zbyt zmęczona, aby podlać bluszcz lub wysłuchać wiadomości na sekretarce, chociaż lampka kontrolna migotała dwa razy dłużej, co oznaczało, że w pamięci urządzenia zabrakło miejsca. Odłożyła wyłączony pager na stół, wzięła płaszcz i rękawiczki, wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz.

— Dobrze, że jeszcze nie wyszłaś — ucieszyła się Vielle. Joanna się odwróciła. Vielle zmierzała do niej korytarzem, wciąż ubrana w ciemnoniebieski fartuch i czepek chirurgiczny.

— Co ty tutaj robisz? — zdumiała się Joanna. — Błagam, nie mów, że to kolejna śmierć kliniczna.

— Nic z tych rzeczy, na zachodzie bez zmian — odparła Vielle, zdejmując czepek i rozpuszczając wąskie, ciemne warkocze. — Przyszłam spytać, czy doktor Right cię znalazł i jakie filmy miałam pożyczyć na wieczór smakołyków w czwartek.

Na wieczór smakołyków zawsze wypożyczały filmy z wideoteki.

— Nie wiem — słabym głosem odparła Joanna. — Byleby nie o umieraniu.

— Tak myślałam. Nie mogłam porozmawiać z tobą później. Pracowaliśmy przy nim jeszcze przez dwadzieścia minut, ale to nie miało sensu. Odszedł.

Odszedł, pomyślała Joanna. Nie tylko osoby po doświadczeniach granicznych mówiły o odchodzeniu i powrocie w odniesieniu do umierania. Podobny zwyczaj mieli lekarze i pielęgniarki. Pacjent zszedł. Odszedł. Pozostawił żonę i dwoje dzieci. Opuścił ten świat. Matka Joanny mówiła ludziom, że jej ojciec zszedł. Ksiądz na pogrzebie jej matki mówił o „bliskich, którzy odeszli” oraz „tych, którzy odeszli przed nami”. Dokąd odeszli?

— Źle się dzieje, kiedy odchodzą tak szybko, bez ostrzeżenia — odezwała się Vielle. — Zwłaszcza tak młodzi jak on. Chciałam się upewnić, że nic ci nie jest.

— Wszystko w porządku — oświadczyła Joanna. — Męczy mnie tylko jedno — jak myślisz, o co mu chodziło, gdy powiedział: „Za daleko dla niej”?

— Znajdował się dość daleko, kiedy przyjechała jego dziewczyna. Nie sądzę, aby zdawał sobie sprawę z tego, że już przy nim jest.

Nie, pomyślała Joanna, nie o to chodziło.

— Wciąż powtarzał „pięćdziesiąt osiem”. Czemu to mówił?

— Kto wie? — Vielle wzruszyła ramionami. — Może powtarzał słowa pielęgniarek. Jego ciśnienie krwi wynosiło osiemdziesiąt na pięćdziesiąt.

Miał ciśnienie siedemdziesiąt na pięćdziesiąt, przypomniała sobie Joanna.

— Czy numer komórki jego narzeczonej zawierał kombinację pięćdziesiąt osiem?

— Nie pamiętam. A właśnie, doktor Right cię znalazł? Jeśli nie, to chyba powinnaś przestać go unikać. Po drodze do ciebie spotkałam Louisę Krepke i ona stwierdziła, że to neurolog, nieprawdopodobnie przystojny i samotny.

— Znalazł mnie. Chce, żebym współpracowała z nim w ramach projektu badawczego, dotyczącego doświadczeń granicznych.

— No i?

— No i nie wiem. — Joanna znowu poczuła zmęczenie.

— Nie jest przystojny? Louisa powiedziała, że to blondyn z niebieskimi oczyma.

— Jest przystojny. On…

— Błagam, nie mów tylko, że to jeden z tych świrów opętanych obsesją śmierci klinicznej.

— Nie, nie jest świrem. Uważa, że doświadczenia graniczne są skutkiem ubocznym uruchamiania się neurochemicznego mechanizmu przetrwania. Znalazł sposób na jego symulowanie. Chce, żebym współpracowała z nim i przeprowadzała wywiady z ochotnikami do badań.

— A ty się od razu zgodziłaś, prawda?

— Powiedziałam, że o tym pomyślę, ale sama nie wiem. — Joanna potrząsnęła głową.

— Nie chce przypadkiem przeprowadzać tych symulacji na tobie?

— Skąd. Mam tylko służyć za konsultantkę, przeprowadzać wywiady z pacjentami i informować go, czy ich doświadczenia zasadniczo odpowiadają wspomnieniom osób po śmierci klinicznej.

— Więc w czym problem?

— Po prostu jeszcze nie wiem… Mam spore zaległości we własnej pracy. Zebrało mi się kilkadziesiąt wywiadów, których nie mam czasu spisać. Jeśli się zaangażuję w te badania, kiedy znajdę czas na własnych pacjentów?

— Takich jak pani Davenport? Masz rację. Wspaniały facet, profesjonalny projekt badawczy, żadnych Maurice’ów Mandrake’ów i pań Davenport. Zapowiada się wyjątkowo kiepsko.

— No tak. Racja — westchnęła Joanna. — To brzmi bardzo obiecująco.

Mówiła szczerze. Miała możliwość przeprowadzenia wywiadów z osobami, których pan Mandrake nie zdążył jeszcze skazić rozmową zaraz po ich wyjściu ze śmierci klinicznej. Prawie nigdy jej się to nie udawało. Po reanimacji pacjent niemal zawsze okazywał się zbyt słaby na rozmowę, a im dłuższa przerwa między ocknięciem się a wywiadem, tym większa tendencja do konfabulacji. Poza tym ochotnicy byliby świadomi tego, że doświadczają halucynacji. Wywiady z nimi powinny się okazać znacznie wiarygodniejsze. Dlaczego więc nie mogła się od razu zdecydować?

Dlatego, że tak naprawdę w eksperymentach nie pojawią się prawdziwe wypadki śmierci klinicznej. Doktor Wright uważał doświadczenia graniczne za skutek uboczny, za — jak on to ujął? — „wskaźnik tego, które obszary mózgu są stymulowane i które przekaźniki nerwowe biorą udział w całym procesie”.

Po chwili uznała, że nie chodzi tylko o to. Oni coś widzą, czegoś doświadczają, i to czegoś ważnego. Niekiedy czuła, że zwracają się bezpośrednio do niej, usiłując poinformować ją o czymś, co się z nimi dzieje, opowiedzieć jej o umieraniu. Właśnie tak zachowywali się Greg Menotti i Carl Śpiączka, a jej obowiązkiem było rozszyfrowanie tego, co usłyszała. Czy istniała jednak możliwość wytłumaczenia tego Vielle lub doktorowi Wrightowi tak, by nie wypaść na wariatkę pokroju Maurice’a Mandrake’a?

— Powiedziałam mu, że pomyślę — stwierdziła powściągliwie. — Tymczasem, czy mogłabyś coś dla mnie zrobić? Sprawdź kartę Grega Menottiego i zobacz, czy w numerze telefonu jego narzeczonej znajduje się liczba pięćdziesiąt osiem, albo też czy istnieje jakiś inny numer, o którym wspomniał na krótko przed śmiercią, może jego własny numer telefonu albo ubezpieczenia społecznego, wszystko jedno.

— Rejestry oddziału nagłych wypadków są… — zaczęła Vielle.

— Poufne, wiem. Nie chcę znać tego numeru, potrzebuję tylko informacji, czy istnieje jakiś powód, dla którego powtarzał „pięćdziesiąt osiem”.

— No dobrze, ale wątpię, czy coś znajdę. Pewnie starał się raczej powiedzieć: „To nie może być zawał serca, rano zrobiłem pięćdziesiąt osiem pompek”. — Vielle dotknęła ręki Joanny. — Myślę, że powinnaś zaangażować się w te badania. W najgorszym wypadku Wright przekona się, jaki świetny z ciebie psycholog, zakocha się w tobie do szaleństwa, pobierzecie się, będziecie mieli dziesięcioro dzieci i zdobędziecie Nagrodę Nobla. Wiesz co? Zdaje mi się, że się boisz.

— Boję? — powtórzyła Joanna.

— Moim zdaniem doktor Right ci się podoba, ale obawiasz się skorzystać z nadarzającej się okazji. Zawsze mi mówisz, żebym podejmowała ryzyko, i proszę bardzo, sama rezygnujesz z niesamowitej okazji.

— Wcale ci nie mówię, żebyś podejmowała ryzyko — zaprzeczyła Joanna. — Próbuję przekonać cię, żebyś unikała ryzyka. Przez oddział nagłych wypadków przebiega linia frontu i jeśli nie chcesz się przenieść…

Rozległo się brzęczenie windy.

— Dzwonek mnie uratował — ucieszyła się Vielle i szybko schroniła się w kabinie. — Stoisz przed życiową szansą. Nie zmarnuj jej. Do zobaczenia w czwartek wieczorem. Żadnego umierania! I pamiętaj — zaśpiewała — masz przed sobą całe życie!

— I żadnych musicali — uzupełniła Joanna. — Ani głupkowatych romansów — dorzuciła, zanim zamknęły się drzwi. Po chwili nacisnęła przycisk „do góry” i pokręciła głową. Miłość, małżeństwo, dzieci. Nagroda Nobla.

I co potem? Przejażdżki łódką po jeziorze? Świetlisty Anioł? Płacz i zgrzytanie zębów? A może zupełna pustka? Komórki mózgu zaczynają obumierać chwilę po śmierci. W ciągu czterech, sześciu minut zmiany stają się nieodwracalne, a ludzie przywróceni do życia po tym czasie nie opowiadają o tunelach ani retrospekcjach życia. W ogóle nie rozmawiają. Nie potrafią jeść, nie reagują na światło, a na skanerze Richarda nie da się ustalić żadnej aktywności. Mózg obumiera.

Ale gdyby umierający zdawali sobie sprawę ze swojej śmierci, powinni mówić: „To już koniec!” albo „Odchodzę!” Dlaczego nie krzyczą, niczym czarownica w Czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu: „Topnieję! Topnieję!” Dlaczego mówią: „Tam jest pięknie”, „Już idę, mamo!” albo: „Ona jest za daleko. Nigdy nie zjawi się tutaj na czas”? Dlaczego wykrzykują: „pięćdziesiąt osiem”?

Drzwi windy rozsunęły się na czwartym piętrze i Joanna skierowała się łącznikiem między skrzydłami do wind po drugiej stronie. Po Tamtej Stronie. Zastanawiała się, czy pan Mandrake wyobrażał sobie śmierć kliniczną jako coś w rodzaju korytarza. Nie ulegało wątpliwości, że postrzegał Tamtą Stronę jak idealną wersję tego świata, z aniołami, uściskami i optymizmem: wszystko będzie dobrze, wszystko zostanie wybaczone, nikt nie zostanie sam.

Bez względu na to, czym jest śmierć, pomyślała Joanna, zjeżdżając windą na parking, bez względu na to, czy jest drogą do nicości, czy też życiem po życiu, na pewno nie przypomina wyobrażeń pana Mandrake’a.

Popchnęła drzwi i wyszła na zewnątrz. Wciąż padało. Samochody na parkingu pokryła warstwa śniegu, a płatki dryfowały w powietrzu, lśniąc złociście i cicho opadając w świetle sodowych żarówek ulicznych latarń. Uniosła twarz i znieruchomiała, wpatrując się w śnieg.

A co z doktorem Wrightem? Może umieranie przebiegało tak, jak on uważał: stymulacja płata skroniowego i przypadkowe uaktywnienie synaps na chwilę przed ich obumarciem?

Odwróciła się i spojrzała na wschodnie skrzydło, gdzie Carl Śpiączka pływał łódką po jeziorze. Odrzucę propozycję doktora Wrighta, postanowiła i poszła do samochodu.

Powinna była włożyć odpowiedniejsze obuwie na taką pogodę. Poślizgnęła się na śliskim śniegu i zmrożone błoto momentalnie dostało się do jej pantofli i zmoczyło stopy. Samochód zniknął pod warstwą śniegu. Ręką odgarnęła biały puch z bocznej szyby, mając nadzieję, że pod spodem nie zbrylił się lód. Niestety. Otworzyła drzwi, wrzuciła torbę na tylne siedzenie i przystąpiła do poszukiwań skrobaczki.

— Pani Joanna? — Za plecami usłyszała kobiecy głos.

Wygramoliła się z samochodu i odwróciła. Okazało się, że to Barbara z pediatrii.

— Mam wiadomość od Maisie Nellis. Prosiła, żeby pani powiedzieć, że wróciła do szpitala i ma pani coś ważnego do powiedzenia.

— Wiem — potwierdziła Joanna. — Już u niej byłam. Jak rozumiem, świetnie się miewa.

— Kto pani to powiedział?

— Jej matka. Oznajmiła, że Maisie przyjechała tylko na badania, a nowy lek znoszący arytmię okazał się rewelacyjny. To nieprawda?

Barbara pokręciła głową.

— Ona faktycznie przyjechała na badania, ale tylko dlatego, że doktor Murrow uważa, że w jej organizmie zaszły o wiele głębsze zmiany, niż to widać na podstawie badań serca. Zastanawia się nad podjęciem decyzji o umieszczeniu Maisie na liście osób oczekujących na przeszczep.

— Czy jej matka o tym wie?

— To zależy, co przez to rozumieć. Słyszała pani, że ona nie dopuszcza do siebie żadnych negatywnych myśli. Matka Maisie to Kleopatra, królowa zaprzeczania. I pozytywnego myślenia. Jej zdaniem wystarczy, aby Maisie odpoczywała i nie zawracała sobie głowy przygnębiającymi przemyśleniami, a w krótkim czasie odzyska pełnię zdrowia. Jak się pani udało uzyskać od niej pozwolenie na przeprowadzenie z Maisie wywiadu na temat jej doświadczeń granicznych? Ona nie pozwala nam nawet używać określenia „choroba serca”, nie mówiąc już o słowie „śmierć”.

— Nie udało mi się. Pozwolenie podpisał jej były mąż. Przeszczep serca? Czy Maisie ma duże szansę na przeżycie?

— Transplantacji? Całkiem spore. Operacje przeprowadzane przez nasz szpital w siedemdziesięciu pięciu procentach wypadków kończą się powodzeniem, a odsetek przyjętych przeszczepów wciąż się zwiększa. Gorzej z utrzymaniem Maisie przy życiu do czasu znalezienia dziewięcioletniego dawcy. Zwłaszcza że nie udało się znaleźć sposobu na opanowanie migotania przedsionków. Już raz ją reanimowano, ale o tym pani wie.

Joanna potwierdziła skinieniem głowy.

— Tak czy owak, chciałam tylko, aby pani wiedziała, że Maisie wróciła. Ona uwielbia pani wizyty. Boże, ale się ochłodziło! Chyba odmroziłam sobie stopy — stęknęła i oddaliła się w stronę swojej hondy.

Joanna odnalazła skrobaczkę i przystąpiła do oczyszczania przedniej szyby. Na serce często czekało się ponad rok, nawet jeśli chory znajdował się na początku listy, a w tym czasie stan uszkodzonego serca pogarszał się coraz bardziej, co powodowało uszkodzenia płuc i nerek, redukując szansę przeżycia.

Na dodatek w grę nie wchodziła osoba dorosła. Czas oczekiwania na dziecięce serce wydłużał się jeszcze bardziej, chyba że pacjent miał szczęście. O szczęściu chorego można było mówić w wypadku utonięcia dziecka w basenie lub śmierci w wyniku kolizji drogowej, ewentualnie zamarznięcia podczas burzy śnieżnej. Nawet wówczas serce dawcy musiało być nienaruszone. I zdrowe. I odpowiednie. No i biorca musiał wciąż żyć w chwili dotarcia organu do przeszczepu. Oczywiście kolejne migotanie komór i śmierć były nieodwracalne.

— Jeśli uda mi się opisać, jak przebiega proces umierania — mówił Richard — uzyskam wiedzę nadającą się do zastosowania podczas reanimacji pacjentów.

Joanna podreptała do tylnej szyby i przystąpiła do oskrobywania szkła. Tak jak starsza pani, którą dojrzała z okna w pokoju Carla Śpiączki. Pogoda na ataki serca, stwierdziła Vielle. Pogoda na umieranie. Pogoda na tragedie.

Wróciła do szpitala i spytała wolontariusza przy wejściu, czy może pożyczyć telefon. Poprosiła o wewnętrzny numer doktora Wrighta.

Nie zastała go.

— Proszę zostawić wiadomość po długim sygnale — zaproponowała automatyczna sekretarka i rozległ się pisk.

— Dobrze — Joanna oświadczyła automatowi. — Zgadzam się. Będę z panem współpracować przy realizacji projektu badawczego.

Rozdział 5

„CQD CQD SOS SOS CQD SOS.

Przybywajcie natychmiast. Zderzyliśmy się z górą lodową.

CQD OM. Położenie: 41°40' N, 50°14' W. CQD SOS”.

Wiadomość telegraficzna wysłana z Titanica do Carpathii


Następnego ranka gdy Richard znalazł się w pracy, odsłuchał wiadomości na sekretarce, aby sprawdzić, czy Joanna się odezwała.

— Masz, dwanaście wiadomości — upomniała go sekretarka. Tak się kończyło całodniowe uganianie się za kimś po szpitalu.

Zabrał się do odsłuchiwania komunikatów, przełączając na następny, gdy tylko padło nazwisko dzwoniącego. Pani Bendix, pani Brightman. „Chciałam tylko powitać pana w Szpitalu Miłosierdzia”, stwierdziła starczym, drżącym głosem, „i poinformować, jak bardzo się cieszę z tego, że zajmuje się pan badaniami nad śmiercią kliniczną, a raczej życiem klinicznym, jestem bowiem przekonana, że pańskie eksperymenty przekonają pana, że pacjenci wówczas żyją, a po Tamtej Stronie napotkamy swoich bliskich. Czy wie pan, że w naszym szpitalu jest również Maurice Mandrake? Zakładam, że czytał pan Światło na końcu tunelu”.

— Ależ oczywiście — odezwał się Richard do maszyny.

„Jego obecność to dla nas prawdziwe szczęście”. Wiadomość od pani Brightman się przedłużała. „Nie wątpię, że będą panowie mieli sobie sporo do powiedzenia”.

— Tylko jeśli w pobliżu nie znajdę żadnej klatki schodowej — uzupełnił Richard i wcisnął przycisk „następna wiadomość”. Pani Edelman z Narodowego Stowarzyszenia Paranormalnych Doświadczeń, pan Wojakowski. „Upewniam się co do jutrzejszego dnia”, wyjaśnił pan Wojakowski. „Próbowałem skontaktować się z panem wcześniej, ale mi się nie udało. Pamiętam telefony zainstalowane na Yorktown, którymi przesyłaliśmy wiadomości na mostek. Trzeba je było nakręcić czymś w rodzaju korby i…”

Kiedy pan Wojakowski zaczynał mówić o Yorktown, nic nie było mu w stanie przeszkodzić. Następna wiadomość. Biuro stypendialne z informacją, że nie przedłożył jakiegoś dokumentu. „Wright?”, rozległ się męski głos. Peter Davis, jego kolega z pokoju, kiedy byli stażystami. Nigdy nie raczył się przedstawiać. „Pewnie słyszałeś. Nie mogę uwierzyć w to, co się zdarzyło z tym Foxem, a ty? To chyba nie jest jakiś wirus, co? Jeśli tak, to lepiej się zaszczep. Albo przynajmniej zadzwoń do mnie z ostrzeżeniem, zanim to dotrze do Starra. Oddzwoń”.

Zastanawiał się, o co chodzi. Jedyny Fox, którego znał, to R. John Foxx, neuropsycholog, który prowadził badania związane z anoksją jako przyczyną doświadczeń granicznych. Richard znowu nacisnął przycisk.

Ktoś z Międzynarodowego Stowarzyszenia Paranormalnego. Znowu pan Wojakowski. „Witam pana doktora. Jakoś nie doczekałem się telefonu, więc znowu dzwonię. Chciałem się upewnić, ze chodzi o godzinę drugą jutro. Albo też czternaście dzwonków, jak mawialiśmy na Yorktown”.

Amelia Tanaka: „Mogę się kilka minut spóźnić, panie doktorze. Mam egzamin z anatomii, który ostatnio trwał całe dwie godziny. Przyjadę jak najszybciej”. Pan Suarez, proszący o przełożenie sesji na jutro. Ponownie Davis, jeszcze trudniejszy do poznania niż przedtem: „Zapomniałem powiedzieć gdzie. Siedemnasta. Pod duchem”. Nierozpoznawalne mruczenie, nie przypominające melodii. Pomoc domowa.

„Doktor Wright?”, spytał głos Joanny. Pochylił się czujnie nad urządzeniem. „Mówi Joanna Lander. Ja…” „Brak miejsca na dalsze nagrania”, obwieściła sekretarka.

— No nie — wykrzyknął Richard. Cholerny Davis. Cholerny pan Wojakowski, ze swoimi nie kończącymi się wspomnieniami z Yorktown. Jedyna wiadomość, której naprawdę chciał wysłuchać.

Stuknął palcem przycisk „powtórz” i jeszcze raz odsłuchał wiadomość. „Doktor Wright? Mówi Joanna Lander. Ja…” Czy ta sylaba na końcu oznaczała początek słowa „Jak”, wprowadzającego zdanie: „Jak najbardziej chciałabym nawiązać współpracę z panem”, czy też „Jakkolwiek” i zdanie: „Jakkolwiek chętnie rozpoczęłabym współpracę z panem, obecnie nie jest to możliwe”?

Jeszcze raz odsłuchał nagranie. „Je”, uznał. Jak w zdaniu: „Jeszcze nie jestem na to gotowa”. Albo: „Jedyna możliwość realnego prowadzenia moich badań to nawiązanie współpracy z panem”. Nie potrafił stwierdzić, o co chodziło Joannie. Musiał zaczekać do dziesiątej i sprawdzić, czy przyjdzie. Albo postarać się ją namierzyć.

Albo lepiej nie, zważywszy na rozmiary szpitala. Tylko tego brakowało, żeby czekała pod drzwiami jego laboratorium, podczas gdy on próbowałby wydostać się z zachodniego skrzydła. Podniósł słuchawkę i przekazał wiadomość na pager, tak na wszelki wypadek, gdyby go nie wyłączyła. Potem jeszcze raz wcisnął klawisz „powtórz”. W jej tonie na pewno było coś, co mogłoby stanowić wskazówkę dotyczącą…

— Wszystkie wiadomości zostały skasowane — oznajmiło urządzenie. Nie! Rzucił się do maszyny i wcisnął przycisk „odtwórz”.

— Brak nowych wiadomości.

Richard chwycił bloczek z receptami.

— Wojakowski — nabazgrał pośpiesznie. — Cartwright Chemical, Davis… — Kto jeszcze?, myślał intensywnie, usiłując odtworzyć w umyśle wszystkie komunikaty. Pani Brightman, a potem ktoś z Northwestern. Geneva Carlson? Zadzwonił telefon. Richard porwał słuchawkę w nadziei, że usłyszy głos Joanny.

— Słucham?

— No i jak, widziałeś? — spytał Davis.

— Widziałem co?

— Starra!

— Jakiego Starra? Nikogo takiego nie znam. Dzwonisz i zostawiasz kompletnie niezrozumiałe wiadomości…

— Niezrozumiałe? — W głosie Davisa zadźwięczała uraza. Wyrażałem się zupełnie jasno. Powiedziałem nawet, na której stronie zamieszczono artykuł.

Nie chodziło o tajemniczego Starra, tylko o gazetę, brukowiec.”Star”.

— Co to za artykuł?

— Na temat Foxxa! Oszalał i ogłosił, że istnieje życie po śmierci. Zaczekaj, mam to tutaj, przeczytam ci… — Rozległ się trzask słuchawki rzucanej na stół i szelest papieru. — Doktor R. John Foxx, szanowany naukowiec, specjalizujący się w badaniach dotyczących śmierci klinicznej, stwierdził: „Kiedy rozpocząłem prace związane z doświadczeniami granicznymi, byłem przekonany, że mam do czynienia z halucynacjami wywołanymi niedoborem tlenu, lecz po wyczerpujących badaniach doszedłem do wniosku, że chodzi o pierwsze zetknięcie człowieka z życiem po śmierci. Niebo to rzeczywistość. Bóg istnieje naprawdę. Rozmawiałem z Nim”.

— Dobry Boże — wymamrotał Richard.

— Foxx rezygnuje z pracy medycznej i otwiera Instytut Wiecznego Życia — zakończył Davis. — Moje pytanie brzmi: Czy coś takiego dotyka wszystkich, którzy prowadzą badania nad śmiercią kliniczną? Rozumiesz, najpierw Seagal twierdzi, że zlokalizował duszę w płacie skroniowym i ma zdjęcia uwieczniające fakt opuszczania przez nią ciała, a teraz ta sprawa z Foxxem.

— Seagal nigdy nie miał równo pod sufitem — oświadczył Richard.

— W przeciwieństwie do Foxxa. Może istnieje jakiś wirus, atakujący wszystkich, którzy zajmują się badaniami nad śmiercią kliniczną? Zainfekowani dostają świra. Skąd mogę mieć pewność, że któregoś dnia nie ogłosisz niespodziewanie, że na monitorze skanera zobaczyłeś wizerunek Matki Boskiej?

— Zaufaj mi, to niemożliwe.

— Dobra, ale jeśli tak się stanie, najpierw zadzwoń do mnie, a potem do brukowców. Zawsze chciałem być tym przyjacielem, z którym przeprowadzają wywiady i publikują jego słowa: „Nie, w jego zachowaniu nigdy nie zauważyłem niczego niezwykłego. Zawsze był cichy, uprzejmy, nieco samotny”. A właśnie, jakieś panienki na horyzoncie?

— Nie — odparł Richard, myśląc o Joannie. Rzucił okiem na zegar. Minęła dziesiąta. Bez względu na to, co Joanna chciała powiedzieć w swojej wiadomości na „Ja”, nie była to zgoda. Prawdopodobnie przeczytała artykuł ze „Stara” i uznała, że uczestnictwo w badaniach doświadczeń granicznych jest obciążone zbyt wielkim ryzykiem. Szkoda. Naprawdę nastawił się na współpracę. Przyszło mu do głowy, że powinien był zaproponować jej coś konkretniejszego niż baton regeneracyjny.

— Żadnych fajnych pielęgniareczek? — dopytywał się Davis. — To dlatego, że masz niewłaściwą specjalizację. Do mnie się pchają drzwiami i oknami. — Znając Davisa, można było założyć, że nie kłamie. — Oczywiście, istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie.

— Tego, że kobiety pchają się drzwiami i oknami?

— Nie. Tego, że wszyscy kojarzeni z badaniami nad śmiercią kliniczną nagle odnajdują prawdziwą wiarę. Może to wszystko prawda, o tym tunelu, niebie i duszy, a tamten świat faktycznie istnieje. — Znowu zaczął mruczeć te same dziwaczne, niemelodyjne dźwięki, które nagrał na sekretarce.

— Co to za nieziemskie odgłosy z siebie wydajesz? Muzykę ze Strefy mroku?

— To motyw przewodni Z Archiwum X — obruszył się Davis. — Rozumiesz, istnieje taka możliwość. Osoby po doświadczeniach granicznych mówią prawdę, i kiedy umieramy, otaczają nas ludzie z najlepszych chwil naszego życia. Wobec tego, zostaję tutaj.

— Ja też — roześmiał się Richard.

— Poza tym miło by było, gdybyś zadzwonił i mnie ostrzegł, abym od razu przystąpił do badań nad nieśmiertelnością.

— Możesz na mnie liczyć — obiecał Richard. Rozległo się pukanie do drzwi. Richard z nadzieją podniósł głowę. — Muszę kończyć. — Odłożył słuchawkę i popędził przez laboratorium, aby otworzyć drzwi.

— Doktor Wright — ucieszył się pan Mandrake i wkroczył do pomieszczenia. — Miałem nadzieję, że pana zastanę. Wczoraj nie mieliśmy okazji porozmawiać.

Richard z trudem powstrzymał się od ucieczki.

— Obawiam się, że to nie najlepszy moment…

Pan Mandrake podszedł do skanera RIPT.

— Liczy pan na to, że z pomocą tego urządzenia uda się panu zarejestrować doświadczenia graniczne? — Zajrzał pod łukowatą kopułkę. — Nic panu z tego nie wyjdzie. Widzi pan, śmierci klinicznej nie da się sfotografować.

Tak samo jak duchów?, pomyślał Richard. Albo UFO?

— Spora grupa badaczy usiłowała już znaleźć fizyczne przyczyny wyjaśniające doświadczenia graniczne. Nagromadzenie dwutlenku węgla, endorfiny, przypadkowa aktywność synaps… — Z politowaniem poklepał urządzenie i podszedł do EEG. — Nauka nie potrafi wytłumaczyć wielu zjawisk związanych ze śmiercią kliniczną.

Niech pan poda choćby jedno, pomyślał Richard.

— Jak pan wyjaśniłby fakt, że każda osoba, która ma wspomnienia z Tamtej Strony, twierdzi, że to nie sen, tylko rzeczywistość?

Subiektywne odczucia niczego nie dowodzą, skomentował w myślach Richard.

— Jak to możliwe, że wytwarzające się podczas śmierci klinicznej endorfiny i dwutlenek węgla dostarczają pacjentom jakichkolwiek informacji? Naukowcy zgodnie przyznają, że tej wiedzy nie można uzyskać standardowymi metodami.

Jacy naukowcy?, pomyślał Richard. Doktor Foxx? Doktor Seagal?

— Moi badani niejednokrotnie twierdzili, że po Tamtej Stronie widzieli krewnych, o których śmierci nie wiedzieli. Pacjenci podkreślali swoje zdumienie z powodu spotkania. Po powrocie telefonowali do bliskich i dowiadywali się, że spotkany krewny niedawno zmarł. W żadnym z tych wypadków nie istniała możliwość, aby pacjent wcześniej wiedział o śmierci krewnego.

— Czy ma pan listę ich nazwisk?

— Ujawnianie nazwisk moich rozmówców wskazywałoby na daleko idący brak profesjonalizmu. — Pan Mandrake spojrzał na Richarda z dezaprobatą. — Istnieją jednak liczne udokumentowane wypadki wystąpienia tego zjawiska.

— Doprawdy? W których periodykach?

— Sfery związane z nauką są, niestety, wyjątkowo ograniczone, jeśli chodzi o publikowanie wyników badań związanych ze śmiercią kliniczną — odparł sztywno pan Mandrake. — Z wyjątkiem kilku odważnych pionierów, takich jak doktor Seagal oraz doktor Lander, naukowcy nie dostrzegają szerszych perspektyw tego problemu.

Na wzmiankę o Joannie Richard ponownie zerknął na zegarek. W pół do jedenastej.

— ,,Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, Horacjo,/ Niż się ich śniło waszej filozofii”* [Ibid.] — zacytował pan Mandrake. — Niejednokrotnie się zdarzało, że osoby po śmierci klinicznej wykazywały paranormalne zdolności. Jeden z moich pacjentów…

— To naprawdę niedobry moment — przerwał Richard. — Muszę zadzwonić, więc jeśli zechce mi pan wybaczyć… — Podniósł słuchawkę.

— Oczywiście — odparł pan Mandrake. — Powinienem się spotkać z panią Davenport. Chętnie podyskutuję z panem na temat pańskich odkryć.

Wyszedł. Richard już miał odłożyć słuchawkę, lecz nagle ponownie przycisnął ją do ucha i wystukał numer Amelii Tanaki, w drzwiach bowiem ponownie stanął pan Mandrake.

— Chciałem tylko wręczyć panu egzemplarz Światła na końcu tunelu — stwierdził, sięgając po długopis Richarda. — Nie, nie, proszę dzwonić. — Machnął ręką. — Wright się pisze przez W, prawda?

— Tak jest — potwierdził Richard, wstukując pozostałe cyfry. Telefon zaczął dzwonić. Mandrake nabazgrał coś na tytułowej stronie.

— Pani Tanaka? — Richard zwrócił się do telefonu. — Mówi doktor Wright.

Pan Mandrake zamknął książkę i wręczył ją Richardowi.

— Myślę, że się panu przyda — oznajmił i skierował się ku drzwiom.

— Dzwonię w odpowiedzi na pani telefon — zwrócił się Richard do sygnału w słuchawce. — Tak. Godzina jedenasta. — I mam nadzieję, że zdasz swój egzamin z anatomii, pomyślał. — Oczywiście. Nie, nie widzę przeszkód.

Pan Mandrake wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Richard odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Za kwadrans jedenasta. Joanna zrezygnowała ze spotkania.

Otworzył książkę, aby sprawdzić, co w niej napisał Mandrake. „Do pomocy w pańskiej podróży do śmierci i dalej”. Czy to miała być groźba?

Ktoś zapukał do drzwi. Na pewno Mandrake, aby mu podać kolejną przyczynę, dla której nagromadzenie dwutlenku węgla nie może wywołać doświadczeń granicznych. Ponownie porwał słuchawkę i krzyknął:

— Proszę!

Joanna otworzyła drzwi.

— Przepraszam za spóźnienie… Och, rozmawiasz przez telefon.

— Wcale nie — zaprzeczył i odłożył słuchawkę. — Wejdź, wejdź.

— Bardzo mi przykro, że się spóźniłam. Odsłuchałeś moją wiadomość?

— Nie.

— No trudno, nagrałam się na twoją sekretarkę, ale i tak zamierzałam zjawić się tutaj o dziesiątej, żeby z tobą porozmawiać.

Nic z tego nie będzie, pomyślał Richard. Przyszła powiedzieć, że nie jest zainteresowana.

— Musiałam porozmawiać z Maisie i wydostanie się z jej pokoju okazało się trudniejsze, niż myślałam. — Pokręciła głową z uśmiechem. — Jak zwykle.

— Wciąż mówi o Hindenburgu? — spytał. Odwlekał nieuniknione, ale dopóki rozmawiali, miał szansę przekonać ją do zmiany zdania.

Skinęła głową.

— Wiedziałeś, ze kilkoro dzieci, które przyszły na lotnisko powitać rodziców, widziało, jak giną w płomieniach?

— Nie miałem pojęcia. Ona naprawdę wyszukuje najbardziej drastyczne historie, prawda? Właśnie dlatego chciała się z tobą zobaczyć?

— Nie. Znalazła dla mnie opis doświadczeń granicznych, powiązany z, katastrofą Hindenburga i musiałam spytać ją o coś w związku z tą sprawą. Chciałam wiedzieć, czy relacja pochodziła z drugiej ręki, a także czy spisano ją zaraz po wypadku, czy też nieco później.

— Maisie ci to wyjaśniła?

— Niestety, nie. W jej książkach nie ma ani słowa na temat okoliczności ani nazwisk członków załogi, ale obiecała, że postara się coś znaleźć.

— Co z tym członkiem załogi, który miał doświadczenia graniczne? Stracił przytomność podczas wypadku i trzeba go było reanimować?

— Niezupełnie, miał wizję — wytłumaczyła Joanna. — Objawiła mu się, kiedy zwisał na metalowej konstrukcji na górze płonącego zeppelina.

— Widział tunel i anioły?

— Nic, wieloryba i klatkę dla ptaków. Nie dostrzegł niczego, co zazwyczaj dostrzegają ludzie, i właśnie dlatego jego przeżycia są ciekawe. Wypadek zdarzył się przed Moodym i spółką, kiedy nie istniało jeszcze powszechne wyobrażenie o takich zdarzeniach. Mimo to w jego opowieści pojawiają się oczywiste związki z typowymi doświadczeniami granicznymi. Słyszał dźwięki — zgrzyt rozdzieranego metalu — i widział swoją babcię, a także oślepiająco białe światło, które uznał za śnieżne pola. Poza tym wspomniał o obrazach zbliżonych do retrospekcji życia. Opowieść tego człowieka mogłaby się naprawdę przydać, ale nie chcę się zbytnio angażować, dopóki nie sprawdzę, w jaki sposób i kiedy wspomniał o swoich doświadczeniach. To wszystko może się okazać konfabulacją, zwłaszcza jeśli opowieść ujrzała światło dzienne kilka tygodni lub miesięcy po wypadku. Wracając do tematu — poprawiła okulary — wydostanie się od Maisie zajęło nieco czasu, a potem, kiedy już tutaj szłam, zauważyłam, że pan Mandrake kieruje się do twojego laboratorium.

I dałaś nura do najbliższej klatki schodowej, uzupełnił w myślach Richard.

— Czego chciał? — zainteresowała się Joanna. — Usiłował wydobyć z ciebie coś na temat badań?

— Nie. Skoncentrował się na tłumaczeniu, dlaczego mój projekt nie ma szans powodzenia.

— Które przemówienie wybrał? „Sama nauka nie może wyjaśnić doświadczeń z życia po życiu”, czy też: „Skoro to wygląda realistycznie, zatem jest realne”, a może: „Są rzeczy na niebie i ziemi”?

— Wszystko po trochu. Oświadczył, że istnieją udokumentowane przypadki ludzi, którzy podczas doświadczeń granicznych uzyskali informacje niemożliwe do uzyskania w innych okolicznościach.

— Jedną z osób czekających na tych wszystkich ludzi jest ciotka Ethel. Kiedy dochodzą do siebie, dzwonią do Minnesoty i przekonują się, że ciotka Ethel właśnie zginęła w wypadku samochodowym.

— Więc istnieją takie wypadki?

Joanna potrząsnęła głową.

— Te wszystkie historie są powtarzane od czasu pojawienia się wiktoriańskiego spirytualizmu, ale nie oznacza to, że ktoś je udokumentował. Albo pochodzą z trzeciej ręki — ktoś znał kogoś, kto powiedział mu, że ciotce Ethel przytrafił się wypadek — albo całą historię spisano już po tym, jak z Minnesoty przyszła wiadomość o śmierci. Poza tym nazwiska tych osób są zawsze utajnione „ze względu na prawo do prywatności pacjentów”. W rezultacie nie ma możliwości sprawdzenia opowieści. Poza tym nikt nigdy nie wspomina o ujrzeniu po Tamtej Stronie kogoś, kto później nie okazałby się martwy. Czy pan Mandrake wspomniał nazwisko W.T. Stead?

— Nie. Kto to?

— Słynny spirytualista i medium. Jak się okazało, nie miał szczególnych zdolności jasnowidzenia, bo wykupił bilet na Titanica. Wszyscy inni jasnowidze i media twierdzili później, że mieli wizje i przewidzieli jego śmierć, ale żaden z nich nie raczył tego obwieścić przed pojawieniem się w prasie informacji o katastrofie oraz listy zaginionych z nazwiskiem Steada. Ostatnia osoba, która rozmawiała ze Steadem, stwierdziła, że kiedy poinformowano go o zderzeniu z górą lodową, oznajmił: „Myślę, ze to drobiazg”. — Joanna zmarszczyła brwi. — Pan Mandrake nie wypytywał cię o szczegóły badań?

— Zerknął na skaner RIPT oraz EKG, ale nie zadawał żadnych pytań. Dlaczego? Powinien był?

Joanna cały czas była zachmurzona.

— Ten człowiek przez pół dnia tylko węszy, aby dowiedzieć się, kim są moi pacjenci, i dotrzeć do nich przede mną. Naprawdę o nic cię nie pytał?

— Nie. Kiedy wszedł, oznajmił, że chce porozmawiać o badaniach, ale potem zajął się tym, dlaczego naukowe wyjaśnienia nie są adekwatne w wypadku doświadczeń granicznych, i wreszcie skoncentrował się na ograniczonym środowisku naukowym. Do którego nie zaliczył odważnych pionierów, takich jak ty i doktor Seagal.

— Nie poinformowałeś go, że będziemy współpracować?

— Nie — odparł, usiłując nie okazać nagłego zachwytu. — A będziemy?

— Tak. Nie dostałeś mojej wiadomości?

— Niezupełnie, moja automatyczna sekretarka…

— Powiedziałam tylko, że tak, chciałabym wziąć udział w twoich badaniach. Chyba stwierdziłam: „Jak najbardziej, wchodzę w to” czy coś równie enigmatycznego. Wiadomość zostawiłam wczoraj wieczorem.

A zatem nie: „Jeszcze nie” tylko: „Jak najbardziej”.

— Świetnie. — Uśmiechnął się szeroko. — Ogromnie się cieszę. Będzie nam się wspaniale pracowało.

— Chciałabym nadal przeprowadzać wywiady z pacjentami, którzy trafiają do szpitala, chyba że uważasz to za zły pomysł.

— Skąd, im więcej zbierzemy informacji na temat doświadczeń granicznych, tym lepiej będziemy je mogli porównać z wiadomościami uzyskanymi w laboratorium. Planuję tylko jedną lub dwie sesje dziennie, ponieważ analizowanie zdjęć jest dość czasochłonne. Jestem pewien, że to nie wpłynie niekorzystnie na twój rozkład dnia.

— Na pewno nie.

— Świetnie. Jeszcze dzisiaj porozmawiam z biurem stypendialnym na temat oficjalnego włączenia cię do badań.

— Dobrze — skinęła głową. — Nie mów tylko panu Mandrake’ owi. Im dłużej utrzymamy sprawę w tajemnicy przed nim, tym mniej czasu zmarnuję na opędzanie się od niego. A zatem — uśmiechnęła się — zapoznasz mnie ze szczegółami?

— Mam lepszy pomysł. Jedna z moich pacjentek pojawi się za… — Rzucił okiem na zegarek. Kwadrans po jedenastej. — Za chwilę. Skoro mamy czas… — Zaprowadził ją do pulpitu. — To jest pulpit sterowniczy skanera. Obrazy pojawiają się tutaj. — Wskazał na monitory nad pulpitem. — To jest normalnie funkcjonujący mózg. — Zaczął wystukiwać na klawiaturze polecenia i ekran rozjaśnił się plamami w kolorach pomarańczowym, żółtym i niebieskim. Richard wcisnął jeszcze kilka klawiszy. — A to jest mózg śpiącego pacjenta w fazie REM. Zwróć uwagę, że kora przedczołowa — to obszar pobudzania myśli i oceny rzeczywistości — a także obszary czuciowe niemalże nie wykazują żadnej aktywności. A to — znowu coś napisał — jest mózg podczas doświadczeń granicznych, a przynajmniej mam nadzieję, że to doświadczenia graniczne.

Joanna poprawiła okulary i zapatrzyła się w ekran.

— Wygląda podobnie jak mózg w stanie uśpienia.

— Owszem, ale nie widać żadnej aktywności w korze przedczołowej, natomiast w przednim płacie przysadki, o tutaj, aktywność się nasiliła. — Wskazał czerwone plamy. — Podobnie zresztą jak w hipokampie i migdałku móżdżkowym.

— A to są synapsy pamięci długotrwałej? — spytała, wskazując na rozrzucone czerwone i pomarańczowe punkty w korze czołowej.

— Tak. — Wyczyścił ekrany i wyświetlił zdjęcie pana O’Reirdona. — To jest obraz wzornikowy — wyjaśnił, stukając w klawisze. — A to skan z pierwszej sesji pana Wojakowskiego. — Nałożył obydwa obrazy na siebie na trzecim ekranie. — Jak widzisz, rozkład aktywności jest podobny, z wyjątkiem kory czołowej, chociaż nieidentyczny. Między innymi dlatego potrzebna mi twoja pomoc przy dalszych badaniach.

Podszedł do skanera i położył dłoń na łukowatej kopułce.

— To jest skaner RIPT. Pacjent kładzie się tutaj — wskazał na stół do badań — pod urządzeniem, które następnie przesuwa się nad jego głowę. Znacznik, a później krótkotrwały środek uspokajający i dithetamina są wprowadzane przez kroplówkę. Próbki krwi trzeba pobrać przed eksperymentem, w jego trakcie i po zakończeniu. Zajmuje się tym pielęgniarka, chociaż nie zatrudniam jej na stałe.

Joanna z zamyśleniem wpatrywała się w łukowaty otwór.

— Masz problem? — zainteresował się Richard.

— To wygląda jak tunel. Czy istnieje jakiś sposób, aby przykryć tę kopułkę, zastawić ją czymś do czasu, kiedy pacjent się położy? Chciałeś wyeliminować wszelkie możliwe fizyczne czynniki mogące tłumaczyć wizję.

— Jasne. To się da zrobić.

Joanna spojrzała na sufit.

— Czy podczas badania potrzebne ci górne światło?

— Nie, ale badani i tak mają zasłonięte oczy.

— Czym?

— Czarną maską do spania — wyjaśnił. Wydobył jedną z szafki, aby jej zademonstrować. — Poza tym mają słuchawki, przez które słuchają białego szumu.

— To dobrze. Ale i tak uważam, że powinniśmy przyciemnić światło, zgodnie z wyjaśnieniem Garlanda, widoczne podczas doświadczeń granicznych białe światło jest emitowane przez lampy nad stołem operacyjnym, a jego oślepiająca jasność wynika z rozszerzenia źrenic.

Richard z zachwytem wpatrywał się w Joannę.

— Właśnie dlatego chciałem, żebyś ze mną współpracowała. Przyniosę trochę czarnego papieru do zasłonięcia lampy. Stworzymy rewelacyjny zespół.

Joanna odwzajemniła uśmiech, a następnie podeszła przyjrzeć się szarym metalicznym szafkom i wysokiej drewnianej szafie z oszklonymi drzwiczkami, za którymi przechowywano lekarstwa. Mebel był pozostałością z poprzedniej epoki w historii szpitala. Joanna położyła ręce na biodrach.

— Czy chcesz coś jeszcze zmienić? — spytał Richard.

— Nie — odparła. — Poza jednym. — Sięgnęła do kieszeni swetra i wyciągnęła przedmiot luźno owinięty gazetą. — Oto nasza tenisówka.

— Tenisówka? — Richard zapatrzył się na przedmiot, zbyt mały, aby uznać go za but, chyba że dziecięcy.

— Pan Mandrake nie mówił ci jeszcze o bucie? To zdumiewające. Wszystkim opowiada, że but to naukowy dowód prawdziwości doświadczeń granicznych. Twierdzi, że ten dowód jest wiarygodniejszy niż ciotka Ethel.

Wepchnęła przedmiot z powrotem do kieszeni i podeszła do biurka.

— Pewna kobieta o imieniu Maria miała doświadczenia graniczne podczas operacji. — Joanna wysunęła krzesło. — Potem opowiadała o tym, jak unosiła się nad swoim ciałem leżącym na stole do badań i ze szczegółami opisała wszystkie przeprowadzane na niej zabiegi.

— Wielu pacjentów to robiło. — Richard wzruszył ramionami. — Opisywali intubację i elektrody. Ale przecież mogli zdobyć informacje podczas wcześniejszych wizyt w szpitalu.

— Albo oglądając choćby jeden odcinek Ostrego dyżuru — uzupełniła Joanna. — Maria opisała jeszcze coś, co ma stanowić „naukowy dowód”, na który zawsze się powołuje pan Mandrake. — Popchnęła krzesło w stronę szarej szafki. — Maria powiedziała, że kiedy unosiła się pod sufitem, dostrzegła but leżący na parapecie za oknem, czerwoną tenisówkę. — Wspięła się na krzesło, spojrzała na szafkę, zmarszczyła brwi i zeszła na podłogę. — But nie był widoczny z żadnej części pomieszczenia, ale kiedy lekarz poszedł piętro wyżej i wychylił się daleko za okno, dostrzegł go.

— Co dowodzi, że dusza rzeczywiście opuściła ciało i unosiła się ponad nim — podsumował Richard.

— Idąc dalej tym tokiem rozumowania, wszystkie doświadczenia graniczne są rzeczywiste i nie można ich uznać za halucynację. — Zaciągnęła krzesło do drewnianej apteczki i ponownie na nie weszła. — Niezwykle przekonujące, prawda? Jedyny problem w tym, że nic podobnego się nigdy nie zdarzyło. Kiedy naukowcy usiłowali zweryfikować prawdziwość opowieści, okazało się, że do takiego zdarzenia nie doszło, nigdy nie istniał taki pacjent i nie ma takiego szpitala.

Wydobyła z kieszeni przedmiot w gazecie.

— Oczywiście, nawet gdyby historia okazała się prawdziwa, niczego by nic dowodziła. But mógłby być widoczny z innej części szpitala, ewentualnie sam pacjent lub badacz, zajmujący się przypadkami śmierci klinicznej, mogli go umieścić za oknem. Jeśli kiedyś jakiś pacjent stwierdzi, że to widział — uniosła przedmiot — wezmę pod uwagę możliwość, że opuścił własne ciało.

— Co to takiego? — zainteresował się Richard.

— Coś, czego nikt się nic domyśli — oświadczyła, stając na palcach, pochylając się do przodu i kładąc przedmiot na szafie. — Nawet ty. Jeśli czegoś nie wiesz, siłą rzeczy nie możesz przypadkowo wygadać się przed kimś. — Rozwinęła gazetę i cofnęła się. — Dam ci wskazówkę — oznajmiła, wciskając pomięty papier w rękę Richarda. — To nie jest but. — Odwróciła się i spojrzała z zadumą na zegar.

— Zegar też chcesz zdjąć?

— Nie, chociaż nie od rzeczy byłoby przemieszczenie go w miejsce, którego nie będzie mógł obserwować badany. Im mniej przedmiotów nadających się na temat konfabulacji, tym lepiej. Prawdę mówiąc, właśnie myślałam o twojej pacjentce. O której miała się tu zjawić?

— Umówiliśmy się na jedenastą, ale zadzwoniła z informacją, że ma egzamin i spóźni się kilka minut. To słuchaczka studium medycznego — wyjaśnił, zerkając na zegar. — Powinna już tu być.

— Szukasz kandydatów wśród słuchaczy studium medycznego?

— Nie, stamtąd jest tylko pani Tanaka. Inni ochotnicy pochodzą…

— Ochotnicy? — powtórzyła Joanna. — Korzystasz z ochotników? Jak opisałeś badanie w ogłoszeniu o naborze?

— Badania neurologiczne. Mam tutaj egzemplarz. — Podszedł do biurka.

— Wspomniałeś o doświadczeniach granicznych?

— Nie — odparł, przekopując się przez sterty papieru. — Poinformowałem ich, czego dotyczy projekt, kiedy zgłosili się na wstępne badanie.

— Co to za badanie wstępne?

— Ustalałem profil fizyczny i psychologiczny. — Wygrzebał ogłoszenie i wręczył je Joannie. — Poza tym spytałem, czy wiedzą coś o doświadczeniach granicznych i czy kiedykolwiek ich doznali. Żadnemu się to nie przytrafiło.

— Rozumiem, że przebadałeś już pewną grupę?

— Tak. Pani Bendix poddała się badaniu jednokrotnie, a pan Wojakowski i pani Tanaka — ta, która ma dzisiaj przyjść — dwukrotnie.

— Czy zebrałeś zgłoszenia, a dopiero potem zaprosiłeś ochotników na wstępne rozmowy?

Pokręcił przecząco głową.

— Wstępne rozmowy przeprowadziłem od razu, żeby nie czekać z rozpoczęciem sesji. Czemu pytasz?

Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi i do pokoju weszła Amelia Tanaka.

— Ogromnie mi przykro z powodu spóźnienia — przeprosiła. Rzuciła plecak na podłogę i zsunęła wełniane rękawice, które upchnęła w kieszeniach. — Otrzymał pan moją wiadomość, że przyjdę później?

Na jej długich, prostych, czarnych włosach lśniły płatki śniegu. Strząsnęła je.

— Egzamin z anatomii był potworny — wyznała, ściągając włosy spinką. — Nie udało mi się odpowiedzieć na połowę pytań. — Rozpięła płaszcz. — Połowy problemów w ogóle nie poruszał na zajęciach. „Gdzie się znajduje fałd żyły głównej Marshalla?” Nie mam pojęcia. Napisałam, że w osierdziu, ale równie dobrze może być w wątrobie. — Zdjęła płaszcz, cisnęła go na plecak i podeszła bliżej. — A jak tutaj szłam, ciągle padał śnieg…

Widok Joanny najwyraźniej ją zaskoczył.

— O, dzień dobry — przywitała się i spojrzała pytająco na Richarda.

— Chciałbym, żeby pani poznała doktor Lander — oznajmił lekarz.

— Mam na imię Amelia — poprawiła. — Ale jeśli pójdzie mi tak samo fatalnie, jak na egzaminie, to będzie prawdziwa tragedia.

— Dzień dobry — odezwała się Joanna.

— Doktor Lander będzie współpracowała ze mną podczas badań. Zajmie się przeprowadzaniem wywiadów.

— Ale nie będzie pani zadawała takich pytań, jak: „Gdzie się znajduje fałd żyły głównej Marshalla, prawda?

— Nie. — Joanna uśmiechnęła się szeroko. — Interesuje mnie tylko to, co pani zobaczy i usłyszy, a dzisiaj chciałabym zadać pani kilka osobistych pytań, aby panią lepiej poznać.

— Nie widzę problemu — zgodziła się Amelia. — Zajmiemy się tym teraz czy jak się przygotuję?

— Może najpierw proszę się przygotować — uznała Joanna i Amelia spojrzała na Richarda. Otworzył szarą szafkę i wyciągnął stosik ubrań, które wręczył ochotniczce. Zniknęła w niewielkim pokoju na zapleczu.

Richard zaczekał, aż zostaną sami, a następnie zwrócił się do Joanny:

— Co chciałaś powiedzieć, zanim weszła pani Tanaka? Coś o wstępnych badaniach?

— Możesz mi pokazać listę ochotników?

— Jasne. — Ponownie zaczął przetrząsać papiery na swoim biurku. — Oto ona. Wszystkich zakwalifikowałem, ale nie zdążyłem jeszcze umówić się z nimi.

Wręczył Joannie listę, a ona usiadła na krześle, które wcześniej wykorzystała do ukrycia „buta” na szafie z lekarstwami, i przesunęła palcem po nazwiskach.

— No to przynajmniej wiadomo już, dlaczego pan Mandrake nie starał się wydobyć z ciebie informacji na temat badań. Nie musiał.

— Jak to? — Richard stanął za jej plecami, wpatrując się w listę.

— Jeden z twoich ochotników to pacjent pana Mandrake’a, drugi prawdopodobnie także, a ta — wskazała na nazwisko Dvorjak A. — cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, które w jej wypadku objawiają się silną potrzebą zwracania na siebie uwagi. To taka forma zaburzeń osobowości. Ludzie tacy jak ona wymyślają doświadczenia graniczne, aby inni się nimi interesowali.

— Jak można wymyślić doświadczenia graniczne?

— Przeszło połowa osób opisanych w książce Mandrake’a, którą trzymasz na biurku, w rzeczywistości wcale nie miała doświadczeń granicznych. Niektórym ludziom wystarczy poród albo operacja, chwilowa utrata przytomności lub wręcz omdlenie, aby doświadczyć standardowej wizji z tunelem, światłami i aniołami. Amy Dvorjak specjalizuje się w krótkotrwałych utratach przytomności, które w dodatku nie charakteryzują się żadnymi zewnętrznymi symptomami, więc nie sposób udowodnić, że symuluje. Amy Dvorjak straciła przytomność dwadzieścia trzy razy.

— Dwadzieścia trzy razy!

Joanna pokiwała głową.

— Nawet pan Mandrake już jej nie wierzy, a on wierzy we wszystko, co mu się powie.

Richard porwał listę i wykreślił nazwisko „Dvorjak A.”.

— Którzy z nich to pacjenci Mandrake’a?

Posłała mu smutne spojrzenie.

— Nie spodoba ci się to, co powiem. May Bendix.

— Pani Bendix! — wykrzyknął. — Jesteś tego pewna?

— Należy do ulubionych pacjentek Mandrake’a. Opisał ją nawet w swojej książce.

— Powiedziała, że nawet nie ma pojęcia, czym są doświadczenia graniczne — wyznał ze zgrozą Richard. — Nie do wiary!

— Wydaje mi się, że powinnam sprawdzić pozostałe nazwiska, zanim przystąpimy do badań.

Zerknął na drzwi do przebieralni.

— Powiem Amelii, że skaner się zepsuł i nie możemy przeprowadzić sesji.

— Poza tym chciałabym przeprowadzić z nią wywiad. — Joanna skinęła głową. — Z nią i z resztą ochotników, jak tylko sprawdzę, czy mają cokolwiek wspólnego z panem Mandrakiem lub z doświadczeniami granicznymi.

— Oczywiście. Zaczekaj, powiedziałaś, że jeszcze jedna osoba może mieć powiązania z Mandrakiem. Kogo miałaś na myśli?

— Jego. — Wskazała nazwisko z listy. — Thomas Suarez. W ubiegłym tygodniu zatelefonował do mnie i wyznał, że miał doświadczenia graniczne. Zasugerowałam, żeby zadzwonił do pana Mandrake’a.

— Wydawało mi się, że starasz się przeprowadzać wywiady z pacjentami, zanim Mandrake zdąży ich zepsuć.

— Zazwyczaj tak robię. Jednak pan Suarez należy do tych czternastu procent ludzi, którzy wierzą, że zostali porwani przez UFO.

Rozdział 6

„Ej, gdzie do cholery są spadochrony?”

Pytanie zadane przez Glenna Millera, kiedy wszedł na pokład samolotu do Paryża.

Odpowiedź pułkownika Baesella brzmiała:

„Co jest, Miller, chcesz żyć wiecznie?”


Kiedy Joanna sprawdziła resztę nazwisk z listy pod kątem członkostwa w Stowarzyszeniu Studiów nad Śmiercią Kliniczną, odrzuciła jeszcze dwie osoby.

— Razem pięciu ludzi — poinformowała Richarda.

— Sami szpiedzy Mandrake’a? — spytał wzburzony.

— Nie, niekoniecznie. Bendix i Dvorjak mogły się zgłosić z własnej inicjatywy. Prawdziwi wyznawcy stale poszukują sposobów, aby podkreślić wiarygodność swoich doświadczeń.

— Ale skąd się dowiedziały o moich badaniach?

— Jesteśmy w Szpitalu Ogólnym Miłosierdzia Bożego, zwanym także Szpitalem Ogólnej i Niemiłosiernej Plotki. Możliwe też, że po pierwszej serii rozmów ktoś mógł powiadomić innych, czego dotyczą badania. Osoby po doświadczeniach granicznych mają ze sobą stały kontakt — tworzą organizacje, komunikują się przez Internet — a poza tym powszechnie wiadomo, że Instytut zajmuje się badaniami nad doświadczeniami granicznymi. Pan Mandrake może o niczym nie wiedzieć.

— Chyba w to nie wierzysz, co?

— Nie.

— Uważam, że powinniśmy zgłosić to radzie nadzorczej.

— Nic dobrego z tego nie wyniknie — zaopiniowała Joanna. — Pamiętaj, że w radzie zasiada pani Brightman. Ostatnie, czego ci potrzeba, to konfrontacja z Mandrakiem. Musimy…

— …chować się po klatkach schodowych?

— O ile to okaże się konieczne. Poza tym trzeba dopilnować, aby żaden z pozostałych ochotników nie miał powiązań z Mandrakiem albo ze społecznością ludzi po doświadczeniach granicznych.

— Trzeba też wykluczyć wszystkich wariatów. Wciąż nie potrafię uwierzyć, że weryfikacja psychologiczna nie dała rezultatów.

— Wiara w życie po śmierci nie jest chorobą umysłową — podkreśliła Joanna. — W wielu najważniejszych religiach od stuleci głosi się to samo.

— A co z panem Suarezem i jego UFO?

— Ludzie w pełni władz umysłowych wierzą w najrozmaitsze bzdury. Właśnie dlatego chciałabym przesłuchać ich zaraz po tym, jak ustalę ich powiązania z osobami po doświadczeniach granicznych.

Resztę popołudnia Joanna spędziła na sprawdzaniu ochotników. Poza tym wydrukowała listy członków Międzynarodowego Stowarzyszenia Wspierania Spirytualizmu oraz Stowarzyszenia Paranormalnego, z zamiarem zabrania ich do domu.

Mandrake trzykrotnie nagrał się na jej sekretarce, oznajmiając, że pragnie z nią porozmawiać, dlatego wybrała okrężną drogę na parking, pokonując łącznik z zachodnim skrzydłem na czwartym piętrze, potem schodząc na drugie, wracając łącznikiem poniżej i kierując się przez onkologię do windy dla pacjentów.

Przed wejściem do windy stali mężczyzna i kobieta w średnim wieku.

— Idź — mężczyzna przykazał kobiecie. — Nie ma sensu, żebyśmy zostawali oboje.

Kobieta kiwnęła głową, a Joanna zauważyła, że nieznajoma ma czerwone obwódki wokół oczu.

— Zadzwonisz, jeśli cokolwiek się wydarzy?

— Obiecuję. Musisz odpocząć. I zjedz coś. Nie jadłaś nic od rana.

— Dobrze. — Kobieta zwiesiła ramiona.

Winda zadzwoniła i drzwi się rozsunęły. Kobieta cmoknęła w policzek i weszła do środka. Joanna podążyła za nią. Nacisnęła „G” i drzwi zaczęły się zamykać.

— Czekaj! Masz numer mojej komórki? — krzyknęła kobieta przez zasuwające się drzwi.

Mężczyzna przytaknął.

— Trzy dwa dziewięć sześć zero pięć osiem — wyrecytował i drzwi się zamknęły.

Pięć osiem, pomyślała Joanna. Pięć osiem. Sądziła, że Greg Menotti mógł podawać numer telefonu, ale kiedy ludzie w Ameryce powtarzali numery kontaktowe, wypowiadali pojedyncze cyfry. Nie robili tego w wypadku adresów. Mówili wtedy: „Mieszkam na Pearl Street dwadzieścia jeden piętnaście”. Zaciekawiło ją, pod jakim adresem mieszkał Greg Menotti.

Pochyliła się i nacisnęła jedynkę, a kiedy winda dojechała na pierwsze piętro, wysiadła, udała się do poczekalni i sprawdziła jego adres w książce telefonicznej: South Wyandotte 1903, telefon 771-0642. Ani jednej piątki czy ósemki, nie mówiąc już o kombinacji pięćdziesiąt osiem. Mógł oczywiście podawać adres swojej dziewczyny albo rodziców. Uznała jednak, że nie o to mu chodziło. Starał się przekazać jej jakąś wyjątkowo ważną informację. Jaka kluczowa wiadomość łączy się z liczbą pięćdziesiąt osiem?

Zamknęła książkę telefoniczną i poszła korytarzem do windy. Minęła ją młodsza pielęgniarka ze styropianowym kubkiem w ręku. W pewnej chwili się zatrzymała, aby spytać inną pielęgniarkę:

— Mówiła pani, że w którym pokoju on leży?

— Sto pięćdziesiąt osiem.

Czy Greg Menotti mógł znać kogoś w tym szpitalu i usiłować poprosić, by go sprowadzili? To nie miało żadnego sensu. Wspomniałby o tym wcześniej, kiedy domagał się kontaktu ze swoją dziewczyną. Które pomieszczenia oznaczano liczbami? Biura? Mieszkania?

Joanna zjechała na parking. Pięćdziesiąt osiem. Numer skrytki w przechowalni? Data? Nie, był za młody, żeby się urodzić w 1958 roku. Wsiadła do samochodu. Pięćdziesiąt osiem nie jest żadną znaną liczbą, taką jak trzynaście lub sześćset sześćdziesiąt sześć. Wyjechała z parkingu i skierowała się na Colorado Boulevard. Samochód przed nią miał fioletową lampkę wokół tablicy rejestracyjnej. „WV-58”. Joanna spojrzała na stację benzynową z prawej. „Bezołowiowa”, głosił napis. „1,5899”.

Po grzbiecie Joanny przebiegł dreszcz zabobonnego lęku, unosząc jej włosy na karku. Zupełnie jak w filmie, który pożyczyłam z Vielle, tym o katastrofie lotniczej, z tymi wszystkimi złowróżbnymi znakami. Ostateczny cel.

Uśmiechnęła się szeroko. Tak naprawdę po prostu zaczęła zwracać uwagę na to, co stale znajdowało się w jej otoczeniu. Liczba pięćdziesiąt osiem zawsze pojawiała się przed jej oczyma, podobnie jak każda inna kombinacja cyfr, lecz jej mózg skoncentrował się na wyszukiwaniu jej, podobnie jak podróżnik ostrzeżony przed niebezpieczeństwem, szuka węży. Właśnie do tego sprowadzały się przesądy — były wyłącznie próbami doszukania się znaczenia w przypadkowych informacjach i zdarzeniach.

To nic nie znaczy, powiedziała sobie. Szukasz znaków tam, gdzie ich nie ma. Kiedy jednak dotarła do domu, weszła do Internetu i nakazała wyszukiwarce znaleźć wszystko, co było związane z liczbą pięćdziesiąt osiem. Pojawiło się kilka nekrologów — „Elbert Hodgins, lat pięćdziesiąt osiem”; jedna autostrada międzystanowa i czternaście autostrad stanowych, a także trzy książki w księgarni Amazon.com: Polityka rosyjsko-amerykańskiej zimnej wojny lat 1946-1958, Zjazd na Pięćdziesiątą Ósmą Równoległą, a także: Lepszy w łóżku: 58 sposobów poprawienia życia seksualnego.

Niespecjalnie pasuje to do Strefy mroku, pomyślała rozbawiona Joanna i zaczęła przeglądać listę członkowską Stowarzyszenia Paranormalnego. Amelia nie należała do tej organizacji, podobnie jak żaden z pozostałych ochotników. Kiedy jednak zajrzała do listy Międzynarodowego Stowarzyszenia Wspierania Spirytualizmu, dopatrzyła się tam nazwiska jednego z ochotników, a na stronie poświęconej doświadczeniom granicznym ujrzała jeszcze dwa. Pomyśleć, że nie miała nawet okazji porozmawiać z którymkolwiek z kandydatów.

— Bardzo mi przykro — poinformowała Richarda. — Moim celem jest dopilnowanie, abyś nie tracił czasu na oszustów, a nie utrudnianie ci badań.

— Wiesz, co utrudniłoby moje badania? Pojawienie się któregoś z ochotników w książce Mandrake’a. Albo na pierwszej stronie „Stara” — uzupełnił. — Miałaś rację. Nie powinienem donosić radzie o działalności Mandrake’a. Powinienem obić mu gębę.

— Nie mamy na to czasu — sprzeciwiła się Joanna. — Musimy przeprowadzić wstępny wywiad z pozostały mi ochotnikami i znaleźć nowych. Ile czasu zajmuje uzyskanie koniecznych zezwoleń?

— Rada nadzorcza i komitet badawczy mają od czterech do sześciu tygodni na wydanie zgody. Zaaprobowanie mojej grupy zajęło pięć i pół tygodnia.

— Wobec tego powinniśmy od razu rozpocząć nowy nabór podsumowała Joanna — a ja zajmę się tymi wywiadami. Mogę już porozmawiać z Amelią Tanaką. Prezentuje się obiecująco. Nic znalazłam niczego problematycznego poza faktem, że twierdzi, iż ma dwadzieścia cztery lata i wciąż jest słuchaczką studium medycznego, ale intuicja podpowiada mi, że to nie jest wariatka.

— Intuicja? — rozbawił się Richard. — Nie sądziłem, że naukowcy mają intuicję.

— No pewnie, że mają. Po prostu na niej nie polegają. Dowody — obwieściła, wymachując listą członków MSWS. — Oto przepustka. Potwierdzenie z zewnątrz. Właśnie dlatego zadzwonię do osób mogących poświadczyć prawdomówność Amelii i chcę przeprowadzić z nią wywiad. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będziesz mógł bez problemu rozpocząć badania.

Poszła do swojego gabinetu i potwierdziła informacje o Amelii, a następnie zadzwoniła do niej samej i ustaliła termin rozmowy. Nie było to proste. Amelia miała wykłady i zajęcia w laboratorium, a poza tym musiała się przygotowywać do nadchodzącego egzaminu z biochemii. Joannie wreszcie udało się skłonić Amelię do wizyty następnego dnia o pierwszej.

Joanna była zadowolona, że umówienie Amelii okazało się tak czasochłonne. Ochotniczka nie starała się przyjść za wszelką cenę, co dowodziło, że nie należała do grona Prawdziwych Wyznawców. Joanna sprawdziła jej nazwisko na liście członków Stowarzyszenia Teozoficznego, a następnie zajęła się aktami dalszych siedmiu kandydatów do eksperymentu.

Prezentowali się obiecująco. Pani Coffey zajmowała się zarządzaniem systemami danych, pan Sage był spawaczem, pani Haighton pracownicą społeczną, a pan Pearsall agentem ubezpieczeniowym. Żadna z tych osób, podobnie jak Ronald Kelso czy Edward Wojakowski, nie znajdowała się na żadnej ze stron poświęconych doświadczeniom granicznym. Joanna niepokoiła się wyłącznie o panią Troudtheim, która nie mieszkała w Denver.

— Ona jest ze wschodnich równin — zakomunikowała Richardowi następnego dnia. — Mieszka nieopodal Deer Trail. To, że jedzie tu z tak daleka — ile to kilometrów? Sto? — aby wziąć udział w projekcie badawczym, jest nieco podejrzane, ale poza tym nie mam wobec niej żadnych zastrzeżeń, a inni ochotnicy prezentują się nieźle. — Spojrzała na zegarek. Wskazywał za kwadrans pierwszą. — Amelia Tanaka powinna się zjawić za parę minut.

— To dobrze. Jeśli nie spostrzeżesz czegoś niepokojącego, chciałbym rozpocząć sesję. Powiedziałem pielęgniarce, żeby przygotowała się na wezwanie.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Wcześnie przyszła — zdziwiła się Joanna i podeszła do wejścia.

Na progu stał niski starszy pan z wypłowiałymi rudymi włosami, mocno przerzedzonymi nad piegowatym czołem.

— Jest doktor Wright? — spytał, spoglądając nad ramieniem Joanny. Dostrzegł Richarda. — Witam pana doktora. Przyszło mi do głowy, że skoro jestem w pobliżu, to wpadnę spytać, kiedy mam następną sesję. Jestem jedną ze świnek morskich doktora Wrighta.

— Pani doktor Joanna Lander, Ed Wojakowski — oświadczył Richard, podchodząc do drzwi. — Panie Wojakowski, pani doktor będzie ze mną współpracowała przy badaniach.

— Proszę mi mówić Ed, pan Wojakowski to mój tata. — Mrugnął do Joanny.

Przypomniało się jej, że Greg Menotti tak samo zażartował. Zastanawiała się, ile lat może mieć pan Wojakowski. Wyglądał na co najmniej siedemdziesiąt, a w projekcie mieli uczestniczyć ochotnicy w przedziale od dwudziestu jeden do sześćdziesięciu pięciu lat.

— Kiedyś znałem jedną Joannę — wyznał pan Wojakowski. — Jeszcze kiedy służyłem w marynarce, podczas drugiej wojny światowej.

Znowu druga wojna światowa i marynarka, pomyślała Joanna. Najpierw pani Davenport, a teraz pan Wojakowski. Czy to oznacza, że z nim rozmawiała? A może pan Mandrake rozmawiał z obojgiem? Miała nadzieję, że nie: gdyby to się okazało prawdą, zabrakłoby im ochotników.

— Pracowała w kantynie w Honolulu — ciągnął pan Wojakowski. — Przyjemna dziewczyna, choć nie taka ładna jak pani. Którejś nocy Stinky Johannson i ja wprowadziliśmy ją na pokład, aby pokazać jej naszego kota i…

— Jeszcze nie ustaliliśmy daty naszej kolejnej sesji — przerwał Richard.

— Rozumiem, w porządku panie doktorze — odparł pan Wojakowski. — Tylko pomyślałem, że się upewnię.

— Skoro już pan przyszedł — odezwała się Joanna — pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań? — Odwróciła się do Richarda. — Pani Tanaka zjawi się za jakieś piętnaście minut.

— Jasne — zgodził się Richard, chociaż nie wyglądał na przekonanego.

— Możemy to odłożyć na później.

— Nie, załatwmy to teraz.

Joanna zastanawiała się, czy dobrze odczytała intencje Richarda.

— Czy ma pan czas, aby odpowiedzieć na kilka pytań, panie Wojakowski?

— Ed — poprawił. — No pewnie, że mam. Od kiedy jestem na emeryturze, mam mnóstwo czasu.

— Tak — odezwał się z powątpiewaniem Richard. — Tylko że o pierwszej mamy kolejny wywiad.

— Zrozumiano, panie doktorze — stwierdził pan Wojakowski. — Będzie krótko i węzłowato. — Odwrócił się do Joanny.

— Co pani chce wiedzieć, pani doktor?

Joanna spojrzała na Richarda, niepewna, czy naprawdę zgadza się na przeprowadzenie rozmowy, ale gdy skinął głową, wskazała panu Wojakowskiemu krzesło i pomyślała, że na wypadek podobnych sytuacji w przyszłości musi ustalić z Richardem jakiś kod porozumiewawczy.

— Chciałam tylko dowiedzieć się paru rzeczy o panu i poznać pana bliżej, skoro mamy razem pracować. — Joanna usadowiła się naprzeciwko pana Wojakowskiego. — Kim pan jest, dlaczego zdecydował się pan na uczestnictwo w badaniach? — Włączyła magnetofon.

— Kim jestem, tak? Nie ma sprawy, powiem pani, kim jestem. Jestem starym marynarzem. Służyłem na USS Yorktown. Najlepszy okręt drugiej wojny światowej, do czasu posłania go na dno przez Japońców. Przepraszam. — Dostrzegł jej spojrzenie. — Tak ich kiedyś nazywaliśmy. Nieprzyjaciela, Japończyków.

Joanna nie myślała jednak o obraźliwym słowie Japonce. Obliczała, ile jej rozmówca może mieć lat. Skoro walczył w drugiej wojnie światowej, musiał dobiegać osiemdziesiątki.

— Powiedział pan, że służył na Yorktown? — Zerknęła do jego akt. Nazwisko. Adres. Numer ubezpieczenia społecznego. Dlaczego nie ma wzmianki o jego wieku? — To był pancernik, prawda? — spytała, żeby zyskać na czasie.

— Pancernik! — żachnął się. — Skąd, to był lotniskowiec. Najlepszy cholerny lotniskowiec na całym Pacyfiku. Podczas bitwy o Midway zatopił cztery inne lotniskowce, zanim dopadła go łódź podwodna Japońców. Torpeda. Przedtem posłali na dno niszczyciela, który znajdował się bliżej. Hammann. Przepadł jak kamień. Był trupem, zanim ktokolwiek się zorientował. W dwie minuty. Wszyscy zginęli.

Wciąż nie potrafiła doszukać się jego wieku. Alergie na lekarstwa. Przebyte choroby. Zaznaczył „nie” we wszystkich miejscach, od wysokiego ciśnienia krwi do cukrzycy i wyglądał na człowieka energicznego i bystrego, lecz jeśli miał osiemdziesiąt lat…

— …Yorktown szedł na dno znacznie dłużej — ciągnął. — Całe dwa dni. Okropny widok.

Życie zawodowe, referencje, osoba, którą należy zawiadomić w nagłym wypadku, ale brak daty urodzin. Nie uwzględniono jej w formularzach?

— …rozkaz opuszczenia okrętu i wszyscy marynarze zdjęli buty, aby ustawić je w szeregu na pokładzie. Setki par butów…

— Panie Wojakowski, nigdzie nie widzę…

— Ed — poprawił i kontynuował, jakby domyślił się, o co chce go spytać Joanna. — Wstąpiłem do marynarki, gdy miałem trzynaście lat. Skłamałem w kwestii swojego wieku. Powiedziałem w szpitalu, że moje świadectwo urodzenia spłonęło. Po Pearl Harbor nie sprawdzali takich rzeczy. — Rzucił jej wyzywające spojrzenie. — Pani jest o wiele za młoda, żeby wiedzieć, co znaczy Pearl Harbor.

— Niespodziewany japoński atak na Pearl Harbor?

— Niespodziewany? Raczej grom z jasnego nieba. Stany Zjednoczone zajmują się swoimi sprawami i nagle bach! Bez wypowiedzenia wojny, bez ostrzeżenia, bez niczego. Nigdy tego nie zapomnę. Była niedziela, a ja czytałem takie zabawne pisemko „Dzieciaki w opałach”, wciąż mam je przed oczyma. Podnoszę głowę i nagle widzę, że jedna pani, mieszkająca dwa domy dalej, biegnie zadyszana i mówi: „Japońce właśnie zbombardowały Pearl Harbor!” Nikt z nas nawet nie wiedział, gdzie jest Pearl Harbor, z wyjątkiem mojej młodszej siostry. Widziała je w kronice filmowej poprzedniego wieczoru. Desperadoes, to wtedy puszczali. Randolph Scott. A następnego dnia pojechałem do śródmieścia do punktu rekrutacyjnego i zaciągnąłem się do marynarki wojennej.

Umilkł na moment, aby zaczerpnąć oddech.

— Panie… Ed, dlaczego zdecydował się pan zgłosić do naszych badań? — Joanna skorzystała z okazji, aby szybko zadać pytanie. — Gdzie się pan o nich dowiedział?

— Zauważyłem ogłoszenie w centrum rekreacyjnym w Aspen Gardens. Właśnie tam mieszkam. Potem przyszedłem na rozmowę z, panem doktorem i uznałem, że to wszystko brzmi interesująco.

— Czy kiedykolwiek uczestniczył pan w badaniach prowadzonych w tym szpitalu?

— Nie. Wciąż rozwieszają ogłoszenia. W większości wypadków trzeba być chorym na coś konkretnego — przepuklinę, albo trzeba mieć problemy ze wzrokiem i tak dalej. Ponieważ nic podobnego mi nie dolega, nie mogłem się zgłosić.

— Powiedział pan, że tematyka badań brzmi interesująco. Czy może pan powiedzieć coś konkretnego na ten temat? Czy interesował się pan problematyką doświadczeń granicznych?

— W telewizji były o tym programy.

— I właśnie dlatego postanowił pan uczestniczyć w badaniach?

Pokręcił głową.

— Podczas wojny i tak zbyt często ocierałem się o śmierć. — Mrugnął. — Tunele i światło, proszę mi wierzyć, to nic szczególnego w porównaniu ze świadomością, że zbliża się zero, a mój karabin maszynowy się zaciął. Te cholerne jedenastki wciąż się zatykały i strzelec musiał włazić pod nie z młotkiem, żeby je odblokować. Pamiętam, że kiedyś Holecek Strit, nazywaliśmy go Strit, bo zawsze dobierał do strita, zresztą nieważne, otóż on…

Nic dziwnego, że Richard niechętnie przystał na przeprowadzenie wywiadu z panem Wojakowskim, skoro Amelia miała się zjawić za kilka minut. Richard stanął za plecami pana Wojakowskiego. Spojrzała na niego i ujrzała, że się szeroko uśmiecha.

— …a wtedy zero zanurkował prosto na nas, Strit krzyknął i puścił młotek prosto na moją nogę, i…

— Skoro nie interesowały pana doświadczenia graniczne, co takiego zaciekawiło pana w projekcie? — Joanna wróciła do tematu.

— Powiedziałem już, że służyłem na Yorktown. Proszę mi wierzyć, to był ogromny okręt. Zupełnie nowy i błyszczący jak złoto, z prawdziwymi kojami do spania. Zainstalowali na nim nawet dystrybutor z napojami. Można było podejść i zażyczyć sobie czekoladę na gorąco albo syrop wiśniowy, zupełnie jak w sklepie na lądzie. — Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. — Zresztą, po tym, jak wypłynęliśmy z Rabaul, skierowali starego Yorky, tak go nazywaliśmy, na rejs patrolowy po Morzu Koralowym, gdzie utknęliśmy na półtora miesiąca na grze w tryktraka i obstawianiu, czyje paznokcie u stóp rosną najszybciej.

Joanna zastanawiała się, co to ma wspólnego z powodem, dla którego pan Wojakowski zgłosił się do badań. Nie mogła się opędzić od natrętnej myśli, że w gruncie rzeczy jej rozmówca korzysta z każdej okazji, aby opowiedzieć komuś o wojnie. Jeśli mu nie przerwie, dotrą do bitwy o Midway.

— Panie Wojakowski, miał mi pan powiedzieć, dlaczego zgłosił się pan do badań.

— Właśnie to robię. — Skinął głową. — Wracając do rzeczy, siedzimy tam sobie z założonymi rękami, a pod koniec tygodnia jesteśmy tak znudzeni, że nie możemy się doczekać, aż Japońce zaczną nas bombardować lotem nurkującym. Przynajmniej mielibyśmy wtedy coś do roboty. Skoro już o nurkowaniu mowa, czy opowiadałem pani o tym, co zrobił Jo-Jo Powers na Morzu Koralowym? Jego eskadra po raz pierwszy niczego nie zatopiła, wszystkie torpedy chybiły, więc przygotowując się do następnego lotu, mówi: „Trafię w ten lotniskowiec, choćbym sam miał położyć na nim bombę”, no i…

— Panie Wojakowski — przerwała twardo Joanna. — Z jakiego powodu zgłosił się pan do badań?

— Była pani kiedykolwiek w Aspen Gardens?

Pokręciła przecząco głową.

— Ma pani szczęście. Człowiek czuje się tam zupełnie tak samo jak podczas rejsu po Morzu Koralowym, tylko że nie ma z kim pograć w tryktraka. Więc przyszło mi do głowy, że się zgłoszę i zrobię coś ciekawego.

Bardzo dobry powód.

— Czy kiedykolwiek doznał pan doświadczeń granicznych?

— Nie, do czasu gdy pan doktor owinął mnie drutami jak Frankensteina i wsadził do tego urządzenia. Zawsze uważałem, że ta cała gadanina o tunelu, świetle i Jezusie to kupa bzdur, ale fakt, znalazłem się w tunelu. Nie było jednak Jezusa. I tak uważam, że to kupa bzdur. Zbyt wiele widziałem na wojnie, żeby przykładać dużą wagę do religii. Pewnego razu na Morzu Koralowym…

Pozwoliła mu mówić, zadowolona, że pan Wojakowski nie należy do grona szpiegów pana Mandrake’a. Nie ulegało wątpliwości, że zgłosił się wyłącznie po to, aby mieć komu opowiadać swoje historie. Pan Mandrake dostanie za swoje, jeśli spróbuje go wziąć w obroty, pomyślała z satysfakcją. Przyjdzie mu wysłuchać całej historii wojny na Pacyfiku. Jej zresztą też, jeśli Amelia wkrótce się nie pojawi. Zerknęła na zegarek. Dochodziła druga. Gdzie ona się podziewała?

Zapiszczał pager Joanny.

— Przepraszam — przerwała panu Wojakowskiemu i ostentacyjnie wyciągnęła urządzenie z kieszeni, aby sprawdzić, kto dzwoni. — Niestety, muszę do kogoś zatelefonować.

— Oczywiście, pani doktor — rozczarował się pan Wojakowski. — Te wszystkie nowinki techniczne są niesamowite. Szkoda, że nie mieliśmy ich podczas drugiej wojny światowej. Na pewno pomogłyby nam, kiedy…

— Skontaktujemy się z panem, kiedy tylko ustalimy plan badań — stwierdziła Joanna, odprowadzając go przez laboratorium w stronę wyjścia. Pan Wojakowski nie przestawał opowiadać. Otworzyła drzwi.

— Za dzień lub dwa będziemy już wszystko wiedzieli.

— Odpowiada mi każdy termin. Mam mnóstwo czasu.

Joanna nagle poczuła wyrzuty sumienia.

— Ed — zwróciła się do niego. — Nie skończył pan opowieści o lotniku z bombowca nurkującego, tym, który powiedział, że trafi w lotniskowiec, choćby sam miał położyć na nim bombę. Co się z nim stało?

— Chodzi pani o Jo-Jo? — spytał. — Powiem pani, co się stało. Powiedział, że zatopi ten lotniskowiec, choćby to była jego ostatnia akcja w życiu. No i to był widok, jak leci prosto na Shokaku, z ogonem w płomieniach, a wokół niego fruwają zera. Zrobił to, co powiedział, położył bombę na pokładzie. Zwolnił ją dopiero na wysokości nie większej niż sześćdziesiąt metrów, a potem bang! Jego bombowiec rozbił się w morzu.

— Och… — westchnęła Joanna.

— Ale udało mu się, chociaż już nie żył, kiedy wybuchła bomba. Udało mu się.

Rozdział 7

„Na pokładzie statku Pacific z Liverpoolu do Nowego Jorku — zamieszanie na pokładzie — ze wszystkich stron góry lodowe. Wiem, że nie uda mi się uciec. Opisuję przyczynę naszej tragedii, aby przyjaciele nie żyli w niepewności. Znalazca jest proszony o opublikowanie wiadomości. Wm.

Graham”.

Wiadomość znaleziona w butelce, 1856


Pozbycie się pana Wojakowskiego trwało jeszcze dwadzieścia minut i dwie opowieści o Yorktown.

— O kurczę — stwierdziła Joanna, opierając się o drzwi, kiedy wreszcie udało się je zamknąć za gadatliwym gościem. — Trudniej się od niego uwolnić niż od Maisie.

— Jak sądzisz, to jeden z ludzi Mandrake’a? — spytał Richard.

— Nie, gdyby należał do Prawdziwych Wyznawców, wszystko by nam o tym opowiedział. Powinien okazać się bardzo dobrym ochotnikiem, jeśli tylko uda mi się powstrzymać go przed opowiadaniem o USS Yorktown. Zwraca uwagę na szczegóły i dużo mówi.

— Nie wierzę własnym uszom — uśmiechnął się Richard. — Jesteś pewna, że to zaleta?

— Tak. Nie ma nic gorszego niż pacjent, który odpowiada monosylabami albo po prostu siedzi cicho. Gaduły świetnie się sprawdzają.

— Więc mogę go umówić na sesję?

— Tak, ale lepiej będzie zobaczyć się z nim bezpośrednio przed spotkaniem z innym ochotnikiem. Inaczej nigdy się go nie pozbędziemy. — Podeszła do biurka i odłożyła teczkę pana Wojakowskiego. — Cały czas liczyłam na to, że przyjdzie Amelia Tanaka i uda się sprawnie zakończyć spotkanie. Powinna już tu być. To reguła, że się spóźnia?

— Tak, ale zazwyczaj wcześniej dzwoni.

— Może dzwoniła. — Joanna wyciągnęła pager. — Przekazałam jej numer swojego pagera. — Pośpiesznie zadzwoniła do centrali i spytała o wiadomości.

— Amelia Tanaka poinformowała, że się spóźni, powinna się pojawić przed drugą — oznajmiła telefonistka. — Poza tym siostra Howard prosi o telefon.

Chodziło o Vielle, która na pewno nie dzwoniła w sprawie śmierci klinicznej. Kiedy kogoś reanimowano, zostawiała wiadomość, aby Joanna przyszła na oddział nagłych wypadków.

Odkryła, co miał na myśli Greg Menotti, kiedy mówił pięćdziesiąt osiem, pomyślała Joanna. Zerknęła na zegar. Za dwadzieścia druga.

— Biegnę na oddział nagłych wypadków — oznajmiła Richardowi, odłożywszy słuchawkę. — Amelia zjawi się o drugiej. Zdążę wrócić.

— Co się stało? — spytał. — Kogoś reanimowano?

— Nie. Muszę się czegoś dowiedzieć od Vielle.

Co oznacza pięćdziesiąt osiem.

Pewnie to nic ważnego, powtarzała sobie, zbiegając po schodach na czwarte piętro. Vielle pewnie powie mi, że Greg Menotti usiłował powiedzieć coś najzupełniej banalnego, choćby: „Zadzwońcie może do biura Stephanie. Znajduje się na Grant 1658”. Albo: „To nie może być zawał serca. Rano pięćdziesiąt osiem razy okrążyłem salę gimnastyczną”.

Tylko że to nieprawda, myślała, pokonując łącznik do głównego budynku i windy. Nie mówił o okrążeniach ani o numerach telefonu. Chodziło mu o coś innego. Starał się przekazać coś istotnego.

Wsiadła do windy, zjechała na pierwsze, a potem pobiegła schodami i korytarzem na oddział nagłych wypadków. Vielle stała przy recepcji, wypisując na karcie nazwiska pacjentów. Joanna do niej podeszła.

Dowiedziałaś się, co to znaczy, prawda? Co on chciał powiedzieć?

— Kto? — spytała zaskoczona Vielle. — O czym ty mówisz?

— O Gregu Menottim. Pacjent z zawałem, reanimowany we wtorek.

— A, racja — potwierdziła Vielle. — Zawał mięśnia sercowego, powtarzał „pięćdziesiąt dziewięć”.

— Pięćdziesiąt osiem — poprawiła Joanna.

— Tak, zgadza się. Przepraszam. Miałam sprawdzić numer telefonu jego przyjaciółki — przypomniała sobie i poprawiła elastyczny czepek, który osunął się jej na czoło. — Zupełnie o tym zapomniałam. — Spojrzała za Joannę. — Sprawdzę jeszcze dziś po południu, obiecuję. Właśnie po to przyszłaś?

— Nie. Dzwoniłaś do mnie, pamiętasz?

— Rzeczywiście — przyznała Vielle z niepewnym wyrazem twarzy. — Nie zastałam cię. — Ponownie zajęła się kartą.

— No i? — zniecierpliwiła się Joanna. — O czym chciałaś porozmawiać?

— O niczym istotnym. Nie pamiętam. Pewnie chodziło o wieczór smakołyków. Wiesz, jak trudno znaleźć film, w którym nie ma nic o śmierci? Nawet komedie są nią naszpikowane. Zakochany Szekspir, Bezsenność w Seattle, Cztery wesela i pogrzeb. Wczoraj wieczorem spędziłam półtorej godziny w wypożyczalni Blockbuster, szukając czegoś wolnego od śmierci.

I wyraźnie starasz się zmienić temat, pomyślała Joanna. Dlaczego? Po co dzwoniła? Niewątpliwie chciała jej coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.

— Nie ma nawet filmów dla dzieci — trajkotała Vielle. — Ojciec Kopciuszka, matka Bambi, Zła Czarownica z Zachodu. Co się stało, Nina? — zwróciła się do młodszej pielęgniarki, która do niej podeszła. To też było dziwne. Vielle zwykle krzyczała na przeszkadzające jej pomoce pielęgniarskie.

— Pani Edwards przy biurku prosiła, żeby to pani przekazać — oświadczyła Nina, wręczając Vielle powiększenie fotografii.

Widniał na niej wytatuowany nastolatek z blond włosami, upchniętymi pod zrobioną na drutach czapką. Było to najwyraźniej zdjęcie policyjne, ponieważ pod spodem widniał długi szereg cyfr.

— Nie pojawiło się nic nowego, prawda? — spytała Joanna.

— Nie — odparła z rezerwą Vielle. — Przez cały dzień było cicho jak makiem zasiał. Same skręcone kostki i skaleczenia papierem. Dlaczego pani Edwards kazała mi to przekazać? — spytała Ninę.

— Policjanci powiedzieli, że jeśli przyjdzie ten facet, trzeba ich zawiadomić, postrzelił jednego gościa w nogę z maszyny do wbijania gwoździ…

— Dziękuję, Nina — przerwała Vielle, zwracając zdjęcie pielęgniarce. — Pokaż to doktorowi Thayerowi.

— Jeśli przyjdzie ten ranny facet, też trzeba zadzwonić na policję — dodała Nina. — Obaj są członkami gangu…

— Dziękuję, Nina — przerwała stanowczo Vielle.

Gdy tylko młodsza pielęgniarka odeszła, Joanna wybuchnęła:

— Maszyna do wbijania gwoździ! Vielle, kiedy się stąd wreszcie wyniesiesz? To się robi niebezpieczne…

— Wiem, wiem, już mi to mówiłaś — przerwała, wpatrując się w punkt za plecami Joanny. — Ojoj, muszę iść. — Ruszyła w stronę wejścia na oddział, gdzie dwóch mężczyzn trzymało pod ręce bladą jak kreda kobietę.

— Vielle…

— Pogadamy jutro, na wieczorze smakołyków. — Vielle przyśpieszyła.

Za późno. Kobieta zwymiotowała na podłogę i obydwu mężczyzn. Jeden z nich puścił ją i odskoczył poza linię ostrzału, przez co kobieta osunęła się na ziemię. Przejęta Vielle podtrzymała chorą, zanim upadła.

Joanna nie miała po co dłużej pozostawać na oddziale. Kobieta z całą pewnością zajmie Vielle na jakiś czas, a i tak dochodziła druga. Zresztą, co mogłaby powiedzieć, gdyby została? „Vielle, jaki jest prawdziwy powód twojego telefonu? Tylko mi nie mów, że chodziło o matkę Bambi!”

Joanna weszła na górę. Amelii jeszcze nie było.

— Dowiedziałaś się tego, co trzeba? — zainteresował się Richard.

— Nie — odparła. W żadnym wypadku.

— Tak na marginesie, Vielle…

Rozległo się stukanie do drzwi i do środka weszła Amelia z okrzykiem:

— Strasznie przepraszam za spóźnienie. Uwierzą państwo, że wszyscy moi profesorowie zaplanowali moje egzaminy w tym samym tygodniu? — W takim samym tempie jak ostatnio wyplątała się z plecaka, zdjęła rękawice i płaszcz, a przy tym nie przestawała mówić. — Wiem, że nawaliłam. Nienawidzę biochemii!

Miała długie czarne włosy, skręcone w pozornie bezładny kuc na czubku głowy; najwyraźniej wszystkie studentki college’ów nosiły obecnie takie fryzury. Rozrzuciła włosy i skręciła je ponownie w jeszcze bardziej bezładny kuc.

— Dostałam troję, jestem tego pewna — obwieściła, ściągając włosy dużą plastikową spinką w złotym kolorze. — Mam się rozebrać, panie doktorze?

— Jeszcze nie — odparł Richard. — Pani doktor chciałaby zadać pani kilka pytań.

— Amelio — zaczęła Joanna, wskazując na jedno z trzech krzeseł. Sama także usiadła, a Richard zajął ostatnie wolne miejsce. — Jest pani słuchaczką studium medycznego, zgadza się?

Amelia osunęła się na trzecie krzesło.

— Nie po ostatnim egzaminie z biochemii. Był gorszy niż anatomia. Byłam słuchaczką. Teraz jestem nikim.

Joanna zapisała: „słuchaczka studium medycznego”.

— Ile pani ma lat?

— Dwadzieścia cztery — odparła Amelia. — Wiem, to sporo, jak na słuchaczkę studium. Wcześniej zdobyłam tytuł licencjata w teatralnej szkole muzycznej, ale postanowiłam zrezygnować z kariery aktorki.

Aktorka. Dobrze odgrywa różne role. Dobrze oszukuje.

— Dlaczego uznała pani, że nie chce być aktorką?

— Uświadomiłam sobie, że nigdy nie zagram nic lepszego od Tuptim i Miss Saigon, a nie dopuszczałam możliwości odegrania bibliotekarki Marian* [Bohaterka musicalu Music Man.] lub zagrania w Annie, chwyć za broń, więc postanowiłam wstąpić do szkoły medycznej. Lekarze zawsze mają o co ręce zaczepić. — Uśmiechnęła się szeroko do Joanny. — No wiadomo, o nerki, pęcherzyk żółciowy, wątrobę.

Dowcip, który nie przeszedłby przez gardło żadnemu Prawdziwemu Wyznawcy. Jeśli istniała jakaś wspólna cecha wszystkich chorobliwych wielbicieli śmierci klinicznej oraz doświadczeń pozazmysłowych, a także ludzi rzekomo porwanych przez UFO, był to całkowity brak poczucia humoru. Poza tym Amelia dysponowała wiedzą naukową i chętnie dzieliła się informacjami, co oznaczało, że nie miała nic do ukrycia. Najwyraźniej postawili na dobrego konia.

— Może mi pani powiedzieć, dlaczego zdecydowała się pani wziąć udział w badaniach?

Amelia posłała Richardowi spojrzenie pełne poczucia winy.

— Dlaczego się zdecydowałam? — Odwróciła wzrok. — No więc…

I to w chwili, gdy sądziłaś, że najgorsze masz za sobą, pomyślała Joanna.

— Podobno interesuje się pani neurologią — zasugerował Richard. Nie ułatwiaj jej zadania, mówiło mu ostrzegawcze spojrzenie Joanny.

— Interesuję się neurologią — potwierdziła Amelia. — Chciałabym się w niej specjalizować, ale nie powiedziałam panu — wykręciła ręce na kolanach — że nie zgłosiłam się z własnej woli.

Zaczyna się, przyszło Joannie do głowy. Pan Mandrake jej kazał. Albo, co gorsza, głosy w jej głowie.

— Mój profesor od psychologii gorąco wierzy, że słuchacze sami powinni być pacjentami, aby po skończeniu studiów mogli wczuwać się w ich sytuację. — Amelia wpatrywała się w swoje dłonie. — W dodatku stawia oceny za udział w projekcie badawczym. a ja bardzo potrzebuję punktów. Psychologia idzie mi fatalnie. — Spojrzała przepraszająco na Richarda. — Nie powiedziałam panu, bo się bałam, że mnie pan odrzuci.

Odrzuci?, pomyślała Joanna. Takich jak ty powinny być dziesiątki. Studenci zgłaszający się w celu uzyskania lepszej oceny to doskonały materiał. Nie mają żadnych opracowanych planów i nieszczególnie interesują się tematyką badań, dzięki czemu istnieje małe prawdopodobieństwo, że znają treść książki Mandrake’a lub innych pozycji o doświadczeniach granicznych.

— Czy profesor wyznaczył panią do udziału w naszych badaniach? — dopytywała się Joanna.

— Nie — odparła Amelia, ponownie wpatrując się w Richarda wzrokiem pełnym skruchy. — Wybieraliśmy dowolny temat, który nas interesuje.

— Interesuje się pani śmiercią kliniczną? — Serce Joanny zamarło.

— Nie, kiedy się zapisywałam, nie miałam pojęcia, że badania mają cokolwiek wspólnego ze śmiercią kliniczną. — Znowu wykręciła ręce. — Uznałam, że to jeden z tych eksperymentów z pamięcią. Nie w tym rzecz, że miałam na to nadzieję. — Zarumieniła się. — Doświadczenia graniczne są znacznie ciekawsze.

Rzuciła Richardowi kolejne spojrzenie. Jej zachowanie zdumiało Joannę.

— Potrzebujemy kopii pani planu zajęć, żebyśmy mogli ustalić odpowiedni termin sesji.

Richard zerknął pytająco na Joannę, która go zignorowała.

— Możemy się spotkać jutro o jedenastej? — spytała.

— Tak — ochoczo przytaknęła Amelia. — Nawet dzisiaj mogę zostać na jedną sesję, jeśli to państwu odpowiada.

— Świetnie — zgodziła się Joanna. — Wobec tego może pójdzie się pani rozebrać? — Wstała, wciąż unikając wzroku Richarda, i skierowała się do stołu do badań.

— Wiem, gdzie co jest — oświadczyła Amelia, zgarnęła ze stołu stertę ubrań i zniknęła w przebieralni.

— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — odezwał się Richard, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi. — Widziałaś jej reakcję, kiedy ją spytałaś, dlaczego się zgłosiła do badań? Naprawdę się zdenerwowała. Nie sądzę, żeby mówiła prawdę.

— Bo nie mówiła — potwierdziła Joanna. — Mam ci pomóc przy przygotowywaniu urządzenia?

— Skoro kłamała, to skąd wiesz, czy nie jest jedną z wysłanniczek Mandrake’ a?

— Bo to było peryferyjne kłamstwo — wyjaśniła. — Kłamała z osobistego powodu, który nie ma nic wspólnego z problematyką naszych badań. W zagadkach kryminalnych takie kłamstwa zawsze wpędzają ludzi w kłopoty. — Uśmiechnęła się do niego. — Ona nie jest Prawdziwą Wyznawczynią. Jej charakterystyka osobowości jest błędna, podobnie jak opis pierwszych doświadczeń granicznych. Sprawdziłam informacje o Amelii, a przeprowadzony z nią wywiad potwierdził to, co spostrzegłam przy pierwszym spotkaniu. Jest dokładnie tym, kim mi się wydała: słuchaczką studium medycznego, usiłującą podwyższyć sobie ocenę końcową.

— Wobec tego w porządku. Świetnie. Zaczynamy. Sprowadzę siostrę Hawley.

Wyszedł z laboratorium. Po chwili z przebieralni wyłoniła się Amelia, ubrana w szpitalną koszulę nałożoną na dżinsy i z maską do spania zwisającą na szyi. Rozejrzała się pytająco.

— Doktor Wright poszedł po asystentkę — wyjaśniła Joanna.

— To dobrze. — Amelia zbliżyła się do Joanny. — Nie chciałam pani mówić, kiedy był w pobliżu. Przedtem nie powiedziałam prawdy. O tym, dlaczego wybrałam ten projekt.

Nic wolno mi niczego sugerować, przykazała sobie Joanna, zwłaszcza że wydaje mi się, że znam wytłumaczenie. Amelia pochyliła głowę tak samo, jak wcześniej.

— Prawdziwy powód to doktor Wright. Uważam, że jest przystojny. To mnie nie dyskwalifikuje jako ochotniczki, prawda?

— Bynajmniej — stwierdziła Joanna. Właśnie to podejrzewała. — On jest przystojny.

— No właśnie. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak cudownie… — Przerwała w pół zdania i obydwie odwróciły głowy w stronę drzwi.

— Nie znalazłem siostry Hawley — oznajmił Richard. — Muszę jej wysłać wiadomość na pager. — Podszedł do telefonu. — Powinienem zatrudnić asystentkę na stałe. — Wystukał numer.

— Skoro czekamy — odezwała się Joanna — może opowie mi pani, co pani widziała podczas pierwszej sesji?

— Kiedy po raz pierwszy tam trafiłam? — spytała Amelia, a Joanna zastanowiła się, czy w jej słowach nie kryła się dwuznaczność. — Za pierwszym razem ujrzałam jasne światło. Tak jasne, ze niczego nie widziałam. Za drugim razem światło nie było już tak jasne i dostrzegłam ludzi.

— Może pani mówić bardziej szczegółowo?

— Nie za bardzo. Chodzi o to, że niezbyt dobrze ich widziałam z powodu światła, ale wiedziałam, kim są.

— Ile osób pani dostrzegła?

— Trzy. — Amelia podniosła wzrok, jakby przypominając sobie całą scenę. — Nie, cztery.

— I co robiły?

— Nic — wyjaśniła Amelia. — Po prostu stały i czekały.

— Czekały?

— Tak. Wydaje mi się, że czekały na mnie. Wpatrywały się.

Wpatrywanie się i czekanie to nie to samo.

— Czy odczuwała pani cokolwiek w związku z tym, co pani widziała?

— Tak, było mi ciepło i… — zawahała się — …spokojnie.

„Ciepło” i „spokojnie” to słowa często używane przez osoby po doświadczeniach granicznych, pragnące opisać to, czego doznały, podobnie jak określenia: „bezpieczny” oraz „otoczony miłością”. Te uczucia również kojarzyły się z wyzwoleniem endorfin.

— Czy może pani opisać swoje odczucia innymi słowami?

— Tak — potwierdziła Amelia, lecz na kilka sekund zapadła cisza. — Pogodnie — stwierdziła wreszcie, ale zastosowała rosnącą intonację, jakby stawiała pytanie. — Przyjemnie — dodała z większą pewnością. — Zupełnie, jakbym siedziała przed ogniem. Albo owinęła się kocem. — Uśmiechnęła się na wspomnienie doznania.

— Co się stało po tym, jak ujrzała pani postaci zalane światłem?

— Nic. Tylko tyle pamiętam, światło i osoby stojące tam w oczekiwaniu.

Podszedł do nich Richard. Wyglądał na zirytowanego.

— Siostra Hawley nie odbiera wiadomości. Musimy sobie poradzić bez niej. Pani Amelio, proszę zająć miejsce na stole.

Amelia wskoczyła na stół do badań i położyła się na plecach.

— O, świetnie. Zasłonili państwo światło. Ciągle mnie oślepiało.

Richard posłał Joannie spojrzenie pełne aprobaty i podniósł czujnik poziomu tlenu, który następnie przypiął do palca Amelii. — Cały czas kontrolujemy tętno i ciśnienie krwi.

Podszedł do pulpitu i coś napisał na klawiaturze. Włączyły się ustawione wyżej monitory. Na dolnym ekranie z prawej pojawiły się zmieniające się odczyty. Poziom tlenu 98 procent, tętno 67. Wrócił do stołu.

— Pani Amelio, teraz przymocuję elektrody.

— Dobrze — zgodziła się.

Richard rozchylił kołnierz koszuli dziewczyny i przyłożył elektrody do jej klatki piersiowej.

— Dzięki nim kontrolujemy częstotliwość i rytm uderzeń serca — wyjaśnił Joannie. Wokół ramienia Amelii owinął opaskę do mierzenia ciśnienia krwi. — W porządku — zwrócił się do ochotniczki. — Pora zasłonić oczy maską.

— Dobrze — padła odpowiedź i Amelia lekko uniosła głowę, aby starannie włożyć maskę. Następnie położyła się z powrotem. Richard zaczął przyczepiać elektrody do jej skroni i czaszki. — Zaraz! — Amelia nagle usiadła.

— Co się stało? — spytała Joanna. — Coś nie tak?

— Owszem — potwierdziła Amelia. Lewą ręką wymacała spinkę, zdjęła ją i rozpuściła swoje długie włosy. — Przepraszam, wbijała mi się w tył głowy — wytłumaczyła, kładąc się z powrotem. — Mam nadzieję, że niczego nie odczepiłam?

— Wszystko w porządku — uspokoił ją Richard, ponownie przyczepiając elektrody do jej skroni. Mniejsze czujniki przymocował do skóry na głowie.

Joanna wpatrywała się w Amelię, gdy leżała z czarnymi włosami rozpuszczonymi wokół bladej twarzy. Wygląda jak śpiąca królewna, pomyślała i zastanowiła się, czy ta bajkowa postać miała jakieś wizje podczas swojej stuletniej śpiączki. A jeśli tak, czego dotyczyły? Widziała tunele i światło albo łódkę na jeziorze?

Do laboratorium wpadła pielęgniarka w średnim wieku.

— Przepraszam za spóźnienie. Byłam z pacjentem.

— Proszę przygotować kroplówkę z roztworem fizjologicznym — przykazał Richard, podnosząc krawędzie maski Amelii, aby w kącikach oczu przyczepić elektrody. — Te elektrody rejestrują ruchy oczu w czasie, kiedy badana znajduje się w fazie REM.

Pielęgniarka obwiązała ramię Amelii gumową rurką i ze znawstwem wbiła igłę w żyłę. Richard podniósł drugą rękę dziewczyny i podłożył pod nią pięciocentymetrowej grubości gąbkę. Aby ograniczyć bodźce z zewnątrz, pomyślała Joanna i przyglądała się, jak lekarz wsuwa takie same skrawki gąbki pod kolana i nogi ochotniczki.

— Kroplówka gotowa? — Richard spytał pielęgniarkę. — W porządku, podajemy znacznik. — Pochylił się nad Amelią. — Coś panią boli? Coś kłuje? Ciągnie? Drażni?

— Nie. — Amelia uśmiechnęła się w przestrzeń. — Czuję się dobrze.

— Wspaniale. — Podniósł słuchawki, podłączył je do gniazdka i założył. Przez chwilę nasłuchiwał, a następnie zdjął i przysunął do Amelii. — Jesteśmy gotowi — oznajmił. — Założę pani słuchawki na głowę. Zaczynamy?

— Mogę dostać koc? — spytała Amelia. — Zawsze robi mi się zimno.

Zimno?, zastanowiła się Joanna. Wcześniej mówiła, że czuje się ciepło i przytulnie. Joanna przypomniała sobie Lisę Andrews, która drżała, opowiadając, jak jej było ciepło i bezpiecznie.

— Kiedy robi się pani zimno, Amelio? — zainteresowała się.

— Potem. Kiedy się budzę, marznę na kość.

— Gdy się leży, temperatura ciała ulega obniżeniu — odezwała się siostra Hawley, a Joanna miała ochotę ją udusić.

— Budzi się, a potem marznie, czy też jest pani zimno już wtedy, gdy się pani budzi?

— Nie wiem. Chyba potem. — W jej głosie wciąż pobrzmiewała wątpliwość.

Richard przykrył ciało Amelii białym bawełnianym kocem, pozostawiając odkrytą rękę z kroplówką.

— I jak? — zapytał.

— Dobrze.

— W porządku, zakładam pani słuchawki. — Umieścił je na głowie Amelii odwrotnie, tak aby pałąk znajdował się pod brodą. Aby nie zakłócały pracy skanera, pomyślała Joanna.

— W słuchawkach słychać biały szum — wyjaśnił Joannie Richard. — W ten sposób maskujemy wszelkie hałasy dobiegające do ucha środkowego, między innymi odgłosy z zewnątrz. Pani Amelio? — powiedział głośno. Brak odpowiedzi. — Dobrze — stwierdził i obszedł Joannę, aby zdjąć zasłony z kartonu, umieszczone przed skanerem. — Gotowa?

— Tak — potwierdziła Joanna, lecz gdy spojrzała na Amelię leżącą nieruchomo i w milczeniu pod białym kocem, z czarnymi włosami rozrzuconymi wokół głowy, poczuła dreszcz niepokoju. — Jesteś pewien, że badanie jest bezpieczne?

— Jestem. I nie musisz szeptać. Amelia cię nie słyszy. Nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.

To samo myśleli pasażerowie Hindenburga. A pan O’Reirdon musiał być reanimowany w trakcie takiego samego badania.

— Co się stanie, jeśli cokolwiek pójdzie niezgodnie z planem, kiedy Amelia będzie po Tamtej Stronie?

— Specjalny program cały czas kontroluje informacje o procesach życiowych i obrazach ze skanera — uspokoił Joannę. — Wszelkie odstępstwa od normalnego funkcjonowania mózgu lub serca uruchamiają alarm w komputerze, który automatycznie wstrzymuje podawanie dithatminy i zaczyna wstrzykiwać noradrenalinę. Jeśli problem jest poważny, komputer może uruchomić alarm dla zespołu reanimacyjnego.

— Na tym piętrze? — Joanna wyobraziła sobie ludzi z przyrządami do reanimacji, którzy usiłują dotrzeć tutaj z czwartego piętra w zachodnim skrzydle.

— Na tym piętrze — potwierdził Richard. — W tym skrzydle. Ale nie skorzystamy z jego usług. Badanie jest całkowicie bezpieczne, a ochotnik stale kontrolowany podczas sesji i po jej zakończeniu.

— Chyba powinnam powiedzieć, że nic się nie dzieje! — krzyknęła Amelia, z powodu słuchawek nie kontrolując siły swojego głosu.

Richard odrobinę podniósł jedną słuchawkę i powiedział:

— Zaraz się zacznie. — Następnie starannie umieścił słuchawkę na miejscu. — Uważasz, że powinniśmy podjąć jakieś inne środki ostrożności? — zwrócił się do Joanny.

Tak, pomyślała Joanna.

— Nie.

— No dobrze, więc zaczynamy — zarządził. — Siostro, zalepam. Najpierw wprowadzam badanych w fazę snu płytkiego — wyjaśnił Joannie — chociaż istnieje możliwość wywołania stanu śmierci klinicznej bez tego.

Siostra Hawley rozpoczęła podawanie środka. Richard zajął miejsce przed pulpitem. Po minucie ręce Amelii się odprężyły, a palce lekko rozsunęły. Jej twarz, do połowy ukryta pod maską i elektrodami, również wydawała się odprężona, usta były lekko rozchylone, a oddech płytszy. Joanna spojrzała na odczyty. Tętno Amelii podskoczyło nieznacznie, a fale mózgowe się spłyciły.

— Zwróć uwagę, jak aktywność przesuwa się z kory motorycznej i sensorycznej do międzymózgowia — zauważył Richard, wskakując na ekrany. — Znajduje się w fazie snu płytkiego. Dobrze, podaję dithetaminę. Patrz. — Raz jeszcze pokazał obraz, gdzie barwa przedniej części płata skroniowego zaczęła się zmieniać z żółtej na czerwoną. — Płat skroniowy przyjmuje charakterystyczny wygląd dla stanu przeżywania doświadczeń granicznych — stwierdził, kiedy płat skroniowy przybrał czerwoną barwę. — Startujemy.

— Ona ma teraz doświadczenia graniczne? — Joanna spojrzała na obraz, a potem z powrotem na Amelię. — W tej chwili?

Pokiwał głową.

— Powinna wpatrywać się w światło i czuć ciepło oraz spokój.

Joanna zapatrzyła się na Amelię. Nie zauważała żadnych oznak tego, że badana widzi tunel lub intensywne światło; podobnie jak w wypadku Carla Śpiączki i Grega Menottiego, nie miała też poczucia, że Amelia jest gdzieś daleko, całkowicie nieosiągalna. Wyglądała po prostu na pogrążoną we śnie, z ustami ciągle lekko rozchylonymi, odprężoną twarzą. W żaden sposób nie okazywała swoich przeżyć.

Joanna zerknęła na monitor, lecz jaskrawe plamy błękitu, czerwieni i żółci nie podpowiedziały jej nic więcej niż wyraz twarzy Amelii.

Richard stwierdził, że aktywność mózgu i podstawowe oznaki życia znajdują się pod kontrolą, a alarm włączy się przy każdej zmianie w ciśnieniu krwi lub funkcjonowaniu mózgu, lecz co się stanie, jeśli taka zmiana nie pojawi się na monitorach? Czternaście procent ludzi po śmierci klinicznej twierdziło, że ich doświadczenia były przerażające, widzieli diabły, potwory i duszącą ciemność. A jeśli Amelia przechodziła teraz przez coś koszmarnego i nie miała jak ich o tym poinformować?

Nie wyglądała na przerażoną. W rzeczywistości lekko się uśmiechała, jakby widziała coś przyjemnego. Anioły? Niebiańskie chóry?

— Ile trwają doświadczenia graniczne? — spytała Joanna.

— To zależy. — Richard nie oderwał wzroku od pulpitu. — U pana O’Reirdona trwały trzy minuty, lecz nie ma żadnego fizycznego powodu, aby nie dochodziły do dziesięciu, piętnastu minut.

Przyszło jej do głowy, że przecież w ciągu czterech, sześciu minut mózg obumiera. Wciąż nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że ma przed sobą przypadek prawdziwej śmierci klinicznej, a nie symulacji.

— Teoretycznie może trwać tak długo, jak długo podawana jest dithetamina, lecz przez połowę czasu… cholera!

— Co jest? Coś niedobrze? — Joanna z niepokojem wbiła wzrok w monitory, a potem w Amelię.

— Spontanicznie się ocknęła — wyjaśnił Richard. — Nie wiem, czy pojawił się problem z dozowaniem, czy też ma to związek z doświadczeniami granicznymi. Między innymi musimy ustalić, co wyrzuca badanych ze stanu śmierci klinicznej i przywraca im przytomność.

— Ocknęła się?

— Nie. — Richard spojrzał na monitory. — Ponownie znalazła się w fazie płytkiego snu.

Joanna zapatrzyła się w Amelię. Ręce dziewczyny nieruchomo spoczywały na gąbce. Z twarzy badanej nie znikał lekki uśmiech.

— Jeśli jest to wywoływane przez doznania — ciągnął Richard — możemy mieć do czynienia z tym samym mechanizmem, który przywraca do życia osoby w stanie śmierci klinicznej, a w takim wypadku…

Rozległ się dźwięk.

— Pst — syknęła Joanna i pochyliła się nad Amelią.

— Obudziła się? — zapytał Richard, patrząc na ekrany. — Nie powinna. Zgodnie z obrazami wciąż znajduje się w fazie płytkiego snu.

— Pst — powtórzyła Joanna i przysunęła ucho do ust Amelii.

— O nie — mamrotała Amelia zachrypniętym i zrozpaczonym głosem. — O nie, o nie, o nie.

Rozdział 8

„Śmierć jest także wielką przygodą”*.

Ostatnie słowa broadwayowskiego producenta Charlesa Frohmana, który zacytował książkę Piotruś Pan, autorstwa swojego bliskiego przyjaciela Jamesa Barriego, na krótko zanim zatonął na Lusitanii


Amelia Tanaka nie zapamiętała niczego złego ze swoich doświadczeń granicznych.

— Wszystko było tak jak ostatnio — wyjaśniła Joannie. — Widziałam światło i ogarnęło mnie cudowne uczucie.

— Może je pani opisać?

— Uczucie? — spytała rozmarzona Amelia. — Spokój… bezpieczeństwo. Czułam się tak, jakbym zanurzyła się w miłości.

Nie wyglądałaś tak, jakbyś się zanurzyła w miłości, pomyślała Joanna. Zachowywałaś się, jakby cię ogarnęło przerażenie.

— Czy to uczucie towarzyszyło pani przez cały czas?

— Tak.

Joanna tymczasowo dała za wygraną.

— Może pani opisać światło?

— Było piękne. Jasne, ale nie raziło mnie w oczy.

— Jakiego było koloru?

— Białe. Jak lampa, tylko jaśniejsze — stwierdziła i zmrużyła oczy, jakby wbrew jej słowom światło ją raziło.

— Czy przez cały czas widziała pani światło?

— Nie, na początku nie, dopiero kiedy otworzyli drzwi.

Richard spojrzał uważnie na Joannę. Muszę mu powiedzieć, że nie może uczestniczyć w wywiadach, przyszło jej do głowy.

— Gdzie się znajdowały drzwi? — spytała spokojnie.

— Na końcu tego… no nie wiem. — Amelia zmarszczyła brwi. — Znajdowałam się w korytarzu albo w tunelu, albo… — Pokręciła głową.

Joanna czekała, dając jej czas na dokończenie zdania. Kiedy to nie nastąpiło, odezwała się:

— Powiedziała pani: „Otworzyli drzwi”. Może to pani wyjaśnić?

— Hm, właściwie nie widziałam, żeby ktokolwiek otwierał drzwi. Było ciemno, a potem nagle zrobiło się jasno, jakby ktoś otwierał drzwi w nocy i wpuszczał światło. Myślałam… — Ponownie zmrużyła powieki i pokręciła głową. — Widziałam światło.

— Słyszała pani coś?

Przecząco potrząsnęła głową.

— Na samym początku rozległ się dźwięk.

— Może go pani opisać?

— To było… — Dzwonienie albo brzęczenie, pomyślała z rezygnacją Joanna. — Nie potrafię tego opisać. Usłyszałam dźwięk, a potem znalazłam się w korytarzu, otworzyły się drzwi i widziałam światło. Wszystko wyglądało bardzo realistycznie.

— Jak bardzo realistycznie?

— Nie przypominało snu. Naprawdę się tam znajdowałam. — Kiedy Joanna usiłowała wydobyć z niej informacje o wrażeniach dotykowych i czuciowych, opisy Amelii ponownie zrobiły się niejasne. — Wszędzie otaczało mnie światło. Było mi ciepło i… przyjemnie.

— A zanim pojawiło się światło? Kiedy zapadła ciemność?

— Spokojnie. — Amelia się uśmiechnęła.

— Zdawała sobie pani sprawę z temperatury?

— Nie, zupełnie nie.

Przed chwilą twierdziłaś, że było ciepło, pomyślała Joanna, lecz nie powiedziała tego głośno. Skoncentrowała się na pytaniach dotyczących drzwi i ludzi w bieli, a po kilku minutach wróciła do odczuć, lecz Amelia tylko powtórzyła, że czuła spokój oraz ciepło i że było jej przyjemnie.

— Ciepło otaczało mnie tak jak światło — wyjaśniła. — A potem pan doktor zdejmował mi słuchawki i pytał, jak się czuję.

Joanna oznajmiła, że nie ma więcej pytań.

— Kiedy będę mogła znowu się tam wybrać? — spytała ochoczo Amelia, a później, kiedy się ubrała, ponowiła pytanie: — Kiedy jest moja następna sesja? — Zarzuciła plecak na ramiona. — To znacznie fajniejsze niż biochemia.

— Joanno, świetnie się spisałaś — oświadczył Richard, gdy tylko zamknęły się drzwi za Amelią. — Nie mogę uwierzyć, jak dużo z niej wyciągnęłaś.

— Nie dowiedziałam się, dlaczego mówiła: „O nie, o nie, o nie”.

— To może stanowić element procesu wybudzania, a nie doświadczeń granicznych. Pan Wojakowski powiedział coś, kiedy po raz pierwszy wychodził z dithetaminy.

— Co takiego? — zainteresowała się Joanna.

— Nie pamiętam. O ile go znam, pewnie miało to coś wspólnego z Yorktown.

— Czy wyglądał na przestraszonego, kiedy to mówił?

— Nie sądzę. Nie przypominam sobie. Może pielęgniarka będzie pamiętała. Jej nazwisko znajdziesz w dokumentacji z sesji. Wiesz, to nie mogło mieć związku ze śmiercią kliniczną. Ludzie wprowadzeni w taki stan nie mogą mówić. Kora mózgu, między innymi korowy ośrodek mowy są wyłączone.

Joanna doszła do wniosku, że przecież to mogą być bezpośrednie doświadczenia graniczne, pojawiające się tuż po przebudzeniu. Wspomnienia zupełnie odmienne od tych, o których opowiadała.

— Najbardziej interesuje mnie, czy wspomnienia Amelii są zbliżone do opisów przedstawianych przez innych twoich badanych — oświadczył Richard.

— Wspomniała o trzech zasadniczych elementach z dziesięciu: dźwięku, świetle i poczuciu spokoju.

— Oraz o tunelu.

— Mówiła o nim zbyt niejasno — zaprzeczyła Joanna. — Nie potrafiła opisać ani ciemności, ani tunelu czy korytarza, a poza tym nie wspomniała nawet o nim, dopóki nie spytałam, czy przez cały czas towarzyszyło jej światło. Między dźwiękiem i światłem mogła się znajdować pustka, a Amelia wymyśliła coś, żeby ją zapełnić.

— Skoro nie liczysz tunelu, bo nie potrafiła go opisać, to co z dźwiękiem? Jego też nie potrafiła opisać.

— Nikt nie potrafi precyzyjnie opisać dźwięku — wyjaśniła Joanna. — Większość osób po doświadczeniach granicznych w ogóle nie potrafi nic powiedzieć na jego temat, a ci, którzy potrafią, przy pierwszym pytaniu twierdzą, że to dzwonienie, przy drugim — świst, wrzask albo skrobanie. Albo wszystko naraz. Pan Steinhorst stwierdził, że dźwięk brzmiał tak, jakby ktoś szeptał, a kiedy go ponownie o to spytałam, porównał ten odgłos z rozsypującym się stosem konserw w sklepie. Nie sądzę, aby mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co słyszeli.

— Czy tak samo niespójnie opisują to, co widzieli?

— Tak i nie. Są bardziej konsekwentni, ale używają niejasnych i ogólnych sformułowań, chyba że pytania zadaje pan Madrake. Światło jest „jasne”, a miejsce, w którym przebywają,,,piękne”. Rzadko kiedy padają konkretne określenia związane z czuciem lub kolorami, z wyjątkiem barwy białej i złotej.

— To może wskazywać, że korowy ośrodek rozumienia mowy jest zaangażowany jedynie w minimalnym stopniu — zanotował sobie Richard. — Z tego samego powodu mogą się pojawiać niejasności w opisywaniu dźwięku.

— To nie to samo — zaprzeczyła. — Kiedy opisują, co widzieli, wysławiają się niejasno, ale wiedzą, co widzieli, nawet jeśli z trudem to opisują. Co się tyczy dźwięku, najwyraźniej nie mają pojęcia, co słyszeli. Odnoszę wrażenie, że zgadują.

— Wspomniałaś o trzech z dziesięciu zasadniczych elementów — przypomniał Richard. — Czy większość badanych opisuje całą dziesiątkę?

— Tylko osoby, z którymi rozmawiał pan Mandrake. Większość moich pacjentów wspomina od dwóch do pięciu elementów. Są tacy, którzy wymieniają tylko jeden. Albo żadnego — dodała, przypomniawszy sobie Maisie i widzianą przez nią mgłę. — Najpopularniejsze są te same trzy, które opisała Amelia, plus poczucie obecności ludzi lub „istot”.

— Widziałaś coś, co wskazywało, że Amelia nie miała doświadczeń granicznych? Zainteresowało cię, że się wydawała przestraszona. Czy lęk jest wskazówką, że nie mamy do czynienia z doświadczeniami granicznymi?

— Nie, dwadzieścia procent moich pacjentów odnotowało negatywny element, taki jak strach lub niepokój albo wrażenie nadchodzącej zagłady.

— Zrozumiałe w takich okolicznościach — podsumował Richard.

— Jedenaście procent osób wskazywało na całkowicie negatywne doświadczenie: szarą, przygnębiającą pustkę lub przerażające postaci. Tylko jeden pacjent trafił do tradycyjnie pojmowanego piekła, z płomieniami, dymem i potworami — zachmurzyła się Joanna. — Ale Amelia stwierdziła, że nie odczuła niczego negatywnego. Zazwyczaj, jeśli badani wspominają o negatywnym odczuciu, nie mówią jednocześnie o spokoju i cieple.

— Ciekawe — wtrącił się Richard. — To może oznaczać, że w wypadku niektórych śmierci klinicznych poziom endorfin jest niższy i nie potrafi całkowicie zamaskować niepokoju. Przyjrzę się zdjęciom receptorów endorfin u Amelii — oświadczył i podszedł do pulpitu. — Czy jeszcze z jakiegoś powodu uznałaś, że to nie są doświadczenia graniczne?

— Nie, nie pojawiły się żadne anomalie i nic nie wskazywało na to, że Amelia doświadcza innych wrażeń — nałożonej wizji lub snu. Prawdę mówiąc fakt, że uparcie twierdziła, iż to nie sen, jest powszechnym zjawiskiem wśród osób po doświadczeniach granicznych. Niemal wszyscy moi pacjenci mówili coś, co wskazywało na realizm przeżyć, i wręcz niepokoiły ich sugestie, że może to tylko sen lub wizja. Pamiętam, jak pan Farquahar krzyczał: „Byłem tam! To prawda! Wiem!”

— Więc z całą pewnością uważasz, że to były doświadczenia graniczne? — spytał Richard.

— Tak uważam, zgadza się. Jej opis brzmiał tak, jakby prezentował go jeden z moich uratowanych pacjentów.

— Ale przecież nie był zbyt szczegółowy, prawda? Nie sądzisz, że ona może być szpiegiem Mandrake’a i nas okłamywać?

— Gdyby należała do szpiegów Mandrake’a — roześmiała się — wymieniłaby wszystkie dziesięć elementów i przyniosła wiadomość z Tamtej Strony, głoszącą, że istnieją rzeczy, których nauka nie potrafi wyjaśnić. — Joanna wstała. — Lepiej będzie, jeśli spiszę treść wywiadu, zanim zapomnę szczegółów. Poza tym muszę się umówić na rozmowy z trzema pozostałymi ochotnikami. — Zebrała dokumenty. — W razie czego znajdziesz mnie w moim gabinecie, ale jesteśmy umówieni na jutro.

— Jutro? — zdumiał się Richard.

— Tak. Czemu? Zaplanowałeś coś na dzisiejsze popołudnie i potrzebujesz mojej pomocy?

— Nie. — Zmarszczył czoło. — Nie. Przyjrzę się zdjęciom receptorów, a potem sprawdzę wyniki Amelii, żeby się przekonać, które endorfiny się pojawiły.

Joanna poszła do gabinetu, żeby przepisać treść rozmowy z Amelią, ale najpierw postanowiła zadzwonić do pozostałych badanych. Umówiła się na rozmowy z panem Sage’em, panią Coffey i panią Troudtheim i przez cały czas usiłowała się dodzwonić do pani Haighton, która najwyraźniej nigdy nie bywała w domu. O czwartej zatelefonowała Vielle.

— Możesz przyjść wcześniej? — spytała. — Powiedzmy o wpół do siódmej?

— Chyba tak — uznała Joanna. — Jeśli chcesz się wcześniej położyć spać, możemy przełożyć spotkanie na inny wieczór.

— Nie — sprzeciwiła się Vielle. — Chcę z tobą o czymś porozmawiać.

— O czym? — Joanna zrobiła się podejrzliwa. — Ten facet z maszyną do wbijania gwoździ się nie pojawił i nikogo nie zastrzelił, zgadza się?

— Zgadza, za to przyszedł postrzelony przez niego facet i żałuj, że nie widziałaś policjanta, którego po niego przysłali. Niesamowity! Metr dziewięćdziesiąt wzrostu i podobny do Denzela Washingtona jak dwie krople wody. Niestety, właśnie wyciskałam ropę z zakażonego palca u nogi i nie mogłam się z nim zapoznać.

— Chciałaś ze mną porozmawiać o Denzelu? — rozbawiła się Joanna.

— Ojoj, pora na mnie. Furgonetka dachowała. No jasne, właśnie w chwili, gdy kończyłam dyżur.

— Jeśli masz się spóźnić — zaczęła Joanna — możemy…

— Wpół do siódmej. Możesz kupić serek homogenizowany? — spytała Vielle i odłożyła słuchawkę.

O co jej chodziło? Wieczór smakołyków był zazwyczaj zupełnie nie zobowiązującym spotkaniem. Przez połowę wieczoru i tak nie włączały wideo, więc jeśli Vielle chciała o czymś pogadać, zawsze miały mnóstwo czasu. Tymczasem teraz robiła wszystko, co się dało, żeby skończyć rozmowę.

Dowiedziała się, co miał na myśli Greg Menotti, i okazało się, że to jest coś strasznego. Tak strasznego, że nie mogła jej powiedzieć na oddziale.

Ale przecież kiedy ją o to zapytała, odniosła wrażenie, że Vielle zupełnie zapomniała o Gregu. Może wynosi się z nagłych wypadków, doszła do wniosku Joanna. No nie, teraz to już zdecydowanie popuściła wodze fantazji.

Spisała wspomnienia Amelii, uzupełniając je własnymi komentarzami. Kiedy dotarła do „o nie”, przerwała, cofnęła taśmę i przesłuchała ją jeszcze dwukrotnie. Lęk i rozpacz, i coś jeszcze. Joanna ponownie przewinęła kasetę i uruchomiła magnetofon. „O nie, o nie, o nie”. Świadomość, uznała Joanna. Zupełnie jakby ktoś powiedział jej coś, czego nie mogła znieść.

Wróciła do laboratorium, pożyczyła od Richarda dokumentację pana Wojakowskiego i sprawdziła nazwisko pielęgniarki, która asystowała podczas jego sesji. Ann Collins. Joanna jej nie znała. Zadzwoniła do szpitalnej centrali telefonicznej, aby spytać, na którym piętrze pracuje pielęgniarka. Okazało się, że Ann Collins zakończyła dyżur o trzeciej.

— Ma pani kilka wiadomości — oświadczyła surowo telefonistka.

— Naprawdę? Od kogo? Zdaje się, że mój pager się popsuł.

Telefonistka wyliczyła dzwoniących: pan Mandrake, jakżeby inaczej, a także pani Davenport i Maisie.

— Prosiła, żeby przekazać, że znalazła coś ważnego o… — zawahała się — …o Hildebrandzie?

— Hindenburgu — poprawiła Joanna. Spojrzała na zegarek. Minęła piąta. Jeśli teraz pójdzie do Maisie, na pewno u niej utknie, a jeszcze nie zdążyła spisać swoich wniosków. Postanowiła najpierw zakończyć sprawozdanie, a do Maisie wpaść przed wyjściem.

Zanim opuściła gabinet, jeszcze raz zatelefonowała do pani Haighton i ku swojemu zdumieniu usłyszała głos w słuchawce.

— Mówi jej gospodyni. Pani Haighton pojechała na zebranie Klubu Symfonicznego. Czy to Victoria? Kazała pani przekazać, że spóźni się na jutrzejsze spotkanie z powodu zebrania Opery Kolorado.

— Nie, to nie Victoria — wyjaśniła Joanna i poprosiła o przekazanie pani Haighton, aby do niej jutro zadzwoniła. Następnie wzięła płaszcz i torbę i poszła do Maisie. Kiedy wyszła z windy na czwartym piętrze, spostrzegła idącego korytarzem pana Mandrake’a, który objaśniał pacjentowi na wózku problemy życia po życiu. Joanna w panice cofnęła się do windy, nacisnęła przycisk drugiego piętra i przeszła do sąsiedniego skrzydła. Po drodze minęła internę i oddział poparzeń, a następnie weszła po schodach technicznych na czwarte.

Maisie leżała na poduszkach i czytała Piotrusia Pana. Scena wyglądała bardzo niewinnie, lecz wyczuwało się w niej posmak tajemnicy, pośpiesznego ruchu, jakby Joanna przyłapała dziewczynkę na robieniu fikołków lub zwisaniu na drążku nad łóżkiem.

— Dzwoniłaś, dzieciaku? — spytała Joanna, a Maisie momentalnie zamknęła książkę i usiadła.

— Dzień dobry! — wykrzyknęła radośnie. — Wiedziałam, że pani przyjdzie. Siostra Barbara nie chciała wysyłać pani wiadomości na pager, ale powiedziałam jej, że chciałaby pani o tym wiedzieć natychmiast. Pamięta pani tego faceta z Hindenburga, który miał doświadczenia graniczne?

— Tak. Dowiedziałaś się, jak się nazywał?

— Jeszcze nie — zaprzeczyła Maisie — ale znalazłam na to sposób. Bibliotekarka z mojej szkoły, pani Sutterly, zawsze przynosi mi książki do czytania, więc następnym razem, kiedy przyjdzie, poproszę ją, żeby to sprawdziła. Ona świetnie wyszukuje rozmaite informacje.

A ty świetnie wymyślasz powody, żeby mnie tutaj ściągnąć, dopowiedziała w myślach Joanna.

— Dobry pomysł, prawda? — dopytywała się Maisie.

— Świetny. Kiedy się czegoś od niej dowiesz, koniecznie prześlij mi wiadomość na pager. — Tylko nie wcześniej, pomyślała i podeszła do drzwi.

— Niech pani zaczeka, nie może pani jeszcze iść — sprzeciwiła się Maisie. — Dopiero pani przyszła. Mam pani mnóstwo do powiedzenia.

— Dwie minuty — przykazała Joanna. — Potem muszę iść.

— Umówiła się pani na randkę?

— Nie, na wieczór smakołyków.

— Wieczór smakołyków? Co to takiego?

Joanna wyjaśniła, jak spotyka się z Vielle przy popcornie i filmach na wideo.

— Dlatego naprawdę muszę iść. — Poklepała stopy Maisie przez koc. — Trzymaj się, mała. Przyjdę do ciebie jutro, żebyś opowiedziała mi o Hindenburgu.

— Nie o Hindenburgu — zaprzeczyła Maisie. — To mnie już nie interesuje.

— Jak to? — Joanna posłała jej zdumione spojrzenie. Czy to możliwe, aby katastrofy stały się zbyt okropne nawet dla Maisie?

— Znudziłam się.

— Więc co teraz czytasz? — Joanna sięgnęła po porzuconą na łóżku książkę. — Piotruś Pan. Dobra lektura, prawda?

Maisie wzruszyła ramionami.

— Wydaje mi się, że fragment, w którym Dzwoneczek o mało co nie umiera, a udaje się jej przeżyć tylko dlatego, że wszyscy zaczynają wierzyć w duchy, jest głupi.

Można się było spodziewać, pomyślała Joanna.

— Podoba mi się fragment o tym, jak Piotruś Pan twierdzi, że śmierć jest także wielką przygodą. Wiedziała pani, że na pokładzie Lusitanii podróżowało bardzo dużo niemowląt?

— Lusitanii? Chodzi ci o ten statek storpedowany przez Niemców podczas pierwszej wojny światowej?

— Tak — zaświergotała radośnie dziewczynka. Sięgnęła pod koc i wydobyła stamtąd ogromną książkę ze zdjęciem trąby powietrznej na okładce. Joanna zrozumiała, dlaczego wchodząc miała poczucie, że chwilę wcześniej coś się tu działo.

— Te wszystkie dzieci płynęły na statku — oznajmiła Maisie i otworzyła książkę. — Do ich łóżeczek przywiązano kamizelki ratunkowe, ale to nic nie dało. I tak wszystkie utonęły.

Tyle tytułem teorii zbyt okropnych katastrof.

— To są Dean i Willie. — Maisie pokazała Joannie zdjęcie dwóch chłopców w białych ubrankach marynarskich. — Oni też utonęli. A tutaj jest pogrzeb. — Joanna pilnie spojrzała na fotografię rzędu księży w komżach stojących nad licznymi trumnami.

— Jeden ze stewardów na Lusitanii przez cały czas powtarzał, że wszystko jest w porządku, że nie toną i nie ma się czym przejmować — powiedziała Maisie. — Nie powinien był tego robić, prawda?

— Nie, jeśli statek tonął.

— Nie cierpię ludzi, którzy kłamią. Pamięta pani psa Ulla z Hindenburga?

— Tego owczarka niemieckiego?

Maisie skinęła głową.

— Wcale się nie uratował. Mama i tata tylko powiedzieli dzieciom, że przeżył. Tak naprawdę się spalił, a mama i tata kupili innego owczarka niemieckiego i wmówili dzieciom, że to Ulla. Żeby im nie było smutno. — Spojrzała wyzywająco na Joannę. — Uważam, że rodzice nie powinni mówić dzieciom kłamstw o umieraniu, prawda?

— Zgadzam się — potwierdziła Joanna, zaniepokojona przebiegiem rozmowy i następnym pytaniem Maisie.

— Na Lusitanii podróżował pudel — oświadczyła dziewczynka i pokazała Joannie zdjęcie psa oraz ciał wyrzuconych przez fale na brzeg, a także spowitej dymem i ogarniętej płomieniami Lusitanii, która pogrążała się w wodzie.

— Muszę już iść, Maisie. Powiedziałam przyjaciółce, że kupię serek homogenizowany, i po drodze muszę wpaść do sklepu.

— Serek homogenizowany? Zdawało mi się, że mówiła pani o popcornie.

— Zwykle jemy popocorn — potwierdziła Joanna i znowu zaczęła się zastanawiać, o co chodzi Vielle i o czym chce porozmawiać, skoro umówiła się z nią tak wcześnie. — Ale tym razem jemy serek i muszę go gdzieś kupić. — Joanna pomaszerowała do drzwi.

— Niech pani zaczeka! — krzyknęła Maisie. — Muszę pani opowiedzieć o Helen.

— O Helen?

— Takiej małej dziewczynce z Lusitanii — wytłumaczyła Maisie i zaczęła trajkotać, zanim Joannie udało się cokolwiek powiedzieć. — Wszędzie szukała swojej mamy, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć, więc pobiegła do jednego mężczyzny i powiedziała: „Proszę pana, może mnie pan wziąć ze sobą?”, a on odparł: „Poczekaj tutaj, Helen” i pobiegł poszukać dla niej kamizelki ratunkowej.

I nigdy już nie zobaczył Helen, dopowiedziała w myślach Joanna, wiedząc, jakiego rodzaju opowieści interesują Maisie. O dziwo, tym razem dalszy ciąg wyglądał inaczej.

— …a potem wrócił, zapiął jej kamizelkę, podniósł ją i pobiegł znaleźć łódź ratunkową, ale marynarze już ją opuszczali na wodę. — Maisie zrobiła dramatyczną przerwę. — Jak pani myśli, co wtedy zrobił?

Starał się uratować dziewczynkę, ale mu się nie udało, pomyślała Joanna, spoglądając na Maisie. I utonęła.

— Nie wiem — odparła Joanna.

— Rzucił Helen na łódź — zatriumfowała Maisie. — I sam skoczył za nią, i oboje ocaleli.

— Podoba mi się ta historia — stwierdziła Joanna.

— Mnie też, bo uratował Helen. Poza tym nikomu nie mówił, że wszystko będzie dobrze.

— Ludzie niekiedy powtarzają takie rzeczy, bo mają nadzieję, że będzie dobrze — wyjaśniła Joanna — albo boją się, że kogoś przestraszą lub zasmucą, jeśli powiedzą mu prawdę. Myślę, że właśnie dlatego rodzice skłamali dzieciom w sprawie Ulli: po prostu chcieli je ochronić.

— Mimo to nie powinni. — Maisie zacisnęła zęby. — Ludzie powinni mówić prawdę, nawet jeśli dzieje się coś złego. Prawda?

— Tak — odpowiedziała Joanna i z zapartym tchem czekała na nieuchronne pytanie, ale Maisie poprosiła tylko:

— Może pani odłożyć moją książkę? Trzymam ją w torbie. Żeby nie bałaganić w pokoju.

I żeby twoja matka cię z nią nie złapała, przyszło Joannie do głowy. Otworzyła szafkę, wsunęła książkę do różowej torby i oddała Maisie Piotrusia Pana.

W samą porę. Rozpromieniona matka Maisie pojawiła się na progu, trzymając w rękach wielkiego różowego misia.

— Jak się miewa moja stokroteczka Maisie? Pani doktor, niech pani sama przyzna, czyż ona nie wygląda cudownie? — Wręczyła Maisie misia. — O czym rozmawiałyście?

— O psach — wyjaśniła Maisie.

Rozdział 9

„Mildred, dlaczego moje ubranie nie jest gotowe? Mam występ o siódmej”.

Ostatnie słowa komika Berta Lahra


Joanna dotarła do Vielle dopiero za piętnaście siódma.

— Co się stało? — spytała Vielle. — Umówiłyśmy się o wpół.

— Maisie mnie zatrzymała. Razem ze swoją mamą — wyjaśniła Joanna, zdejmując płaszcz. — Chciała mi opowiedzieć, jak świetnie się miewa Maisie.

— I co, naprawdę z nią tak dobrze?

— Nie.

Vielle pokiwała głową.

— Barbara powiedziała mi, że umieszczają ją na liście oczekujących na transplantację. Szkoda. Taki fajny dzieciak.

— Fajny — potwierdziła Joanna i zaniosła płaszcz do sypialni.

— Przyniosłaś serek? — krzyknęła z kuchni Vielle.

— Co przygotowujesz? — Joanna weszła do kuchni i wręczyła pudełko przyjaciółce.

— Fantastyczny sos — wyjaśniła Vielle, z nożem w ręce pochylając się nad książką kucharską. — Dodałam szynki na ostro. I chili. — Zerknęła na zegar. — Posłuchaj, zaprosiłam cię wcześniej dlatego, żebyśmy mogły porozmawiać, zanim przyjdzie doktor Wright. Jak się dogadujecie?

— Zaprosiłaś Richarda na wieczór smakołyków? — zdumiała się Joanna. — Teraz już wiem, dlaczego tak dziwnie na mnie spojrzał, kiedy mu powiedziałam, że zobaczymy się jutro.

— Richard, tak? Więc jesteście już na ty?

— Nie jesteśmy… — Joanna nagle coś sobie uświadomiła. — To dlatego zadzwoniłaś z oddziału nagłych wypadków, zgadza się? I potem tak dziwnie się zachowywałaś.

— Zadzwoniłam, żeby ci przekazać, że nie mogę znaleźć żadnych filmów, w których nie pojawiłaby się śmierć, i chciałam się dowiedzieć, czy czegoś nie proponujesz — wytłumaczyła Vielle. Otworzyła lodówkę i wyciągnęła pęczek dymki. — Nie było cię, więc powiedziałam, że kilkoro z nas urządza wieczór przekąsek i wideo, a jeśli chce, może się przyłączyć.

— Kilkoro z nas! — wykrzyknęła Joanna. — A kiedy tu przyjdzie, zastanie ciebie i mnie. Nie sądzisz, że od razu się domyśli, że się bawisz w swatkę? A może zamierzasz wręczyć mi dipa z pikantną szynką i wymknąć się tylnymi drzwiami? Nie wierzę, że to zrobiłaś.

— Nie lubisz go?

— Ledwie go znam. Dopiero dwa dni temu zaczęliśmy współpracować.

Vielle potrząsnęła dymką wycelowaną w Joannę.

— Nigdy go nie poznasz, kiedy pielęgniarki ze szpitala wbiją w niego szpony. Wiesz, kto dzisiaj po południu spytał mnie, czy mi jest do wzięcia? Tish Vanderbeck. Nie widzisz jej w pobliżu Wrighta, bo „słabo go zna”. Jeśli pokpisz sprawę, skończysz z kimś pokroju Harveya.

— Harveya? Jakiego Harveya?

— Kierowcy wożącego zwłoki do kostnicy w Fairhill. Usiłuje umówić się ze mną na randkę za każdym razem, gdy przyjeżdża po ciało.

— Jakiś miły facet?

— Wlewa mi balsam do duszy. Wiedziałaś, że w Fairhill najbardziej lubią zatrucie tlenkiem węgla, bo zwłoki nabierają wtedy ślicznego, różowawego koloru, w przeciwieństwie do zwykłych, szarych trupów? Podzielił się ze mną tą przyjemną informacją we wtorek, a potem chciał mnie zabrać na sushi.

We wtorek. Tego dnia zmarł Greg Menotti. Zaciekawiło ją, czy Harvey przyjechał po jego ciało.

— Dowiedziałaś się, czy pięćdziesiąt osiem to liczba z numeru ubezpieczenia Grega Menottiego?

— Grega Menottiego? — powtórzyła Vielle, jakby nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. — A tak. Zgadza się, sprawdziłam. Żadnych pięćdziesiątek ósemek. Sprawdziłam też jego adres, biuro, dom i numery komórek, numer ubezpieczenia zdrowotnego…

— A numer ubezpieczenia społecznego?

— Też. Numer rejestracyjny jego samochodu odnotowano na raporcie paramedyków. To też sprawdziłam. Podobnie jak adres jego dziewczyny i numery jej telefonów. Nic. — Vielle pochyliła się, aby wyciągnąć z szafki deskę do krojenia. — Tak jak ci mówiłam, w skrajnych warunkach ludzie wygadują rzeczy, które nie mają żadnego sensu. Zajmowałam się kiedyś facetem, który wciąż krzyczał: „Lucille”, i wszyscy myśleliśmy, że to jego żona. Okazało się, że wołał psa.

— A więc jednak coś to znaczyło — podsumowała Joanna.

— W tym wypadku może i tak, ale w wielu innych nie. W zeszłym tygodniu przywieźli uraz głowy, który wciąż powtarzał: „wielbłąd”, a to na pewno nie odnosiło się do jego żony czy kota.

— Więc do czego?

— Nie bardzo mieliśmy czas go o to spytać — wyjaśniła krótko Vielle — ale moim zdaniem to nic nie znaczyło. Ludzie tacy jak ten twój zawał nie otrzymują wystarczającej ilości tlenu, są zdezorientowani i ich zachowanie nie ma żadnego sensu.

Miała rację. Umierając, pisarz Tom Dooley powiedział swojemu przyjacielowi, żeby pojechał na lotnisko i zajął mu miejsce w samolocie, a primabalerina Anna Pawłowa przykazała lekarzom, aby przygotowali jej kostium łabędzia.

— Wracając do doktora Wrighta — podjęła Vielle — nie twierdzę, że musisz zaraz brać z nim ślub. Przygotowujemy tylko odpowiednią opcję. W Hollywood robią to bez przerwy. — Położyła cebule na desce, jedną obok drugiej. — Jeśli wybierzesz jakiś scenariusz, nie oznacza to, że zaraz zrobisz z niego film, ale później, jeśli zdecydujesz, że jednak możesz spróbować, masz pewność, że nikt ci go nie podebrał.

— Doktor Wright to nie scenariusz.

— To było tylko porównanie.

Joanna pokręciła głową.

— Metafora. Porównanie to figura stylistyczna złożona z dwóch części, połączonych wyrazami jak lub jakby. Metafora, czyli przenośnia, jest bardziej bezpośrednia. Mój nauczyciel od angielskiego poświęcił cały ostatni rok szkoły średniej na wpajanie mi tej różnicy. — Przerwała, wpatrując się w deskę do krojenia.

— Twój nauczyciel od angielskiego powinien był poświęcić ten czas na ważniejsze rzeczy, takie jak to, że kiedy przychodzi pan Right, czy też doktor Wright, musisz…

Zadzwonił dzwonek.

— Już jest — syknęła Vielle, lecz Joanna nie słuchała. Przez chwilę, kiedy tak stała i wpatrywała się w siekaną przez Vielle dymkę, nabrała absurdalnego przekonania, że wie, o czym mówił Greg Menotti, że wie, co znaczy „pięćdziesiąt osiem”.

To musi być coś, co powiedziała ona albo Vielle. Mówiły o doktorze Wrighcie i…

— Proszę do środka — oznajmiła Vielle z salonu. — Joanna jest w kuchni. Przepraszam za ten nóż. Właśnie przygotowuję dipa.

Coś w związku z doborem scenariusza. Nie. To coś balansowało na skraju jej pamięci, niemalże w zasięgu ręki.

— Spójrz, kogo my tu mamy — obwieściła Vielle, wprowadzając Richarda do kuchni. — Jak sądzę, już się znacie.

— Przepraszam za spóźnienie. — Richard wręczył Vielle sześciopak coli. — Kiedy wychodziłem, dopadł mnie Mandrake. Ach, jeszcze coś. Joanna, myślę, że znalazłem odpowiednią pielęgniarkę do asystowania podczas sesji. Tish Vanderbeck. Pracuje na drugim piętrze.

Za jego plecami Vielle poruszyła ustami tak, jakby mówiła: „Widzisz? Powiedz nie”. Joanna ją zignorowała.

— Mówi, że cię zna — dokończył Richard.

— Ja też ją znam — przyznała się Joanna. — Świetnie się nadaje. Czego chciał Mandrake?

— Chciał wiedzieć, czy…

— Wystarczy! — przerwała Vielle, wymachując nożem. — Jest wieczór smakołyków. Koniec rozmów o pracy i o szpitalu.

— Och — spłoszył się Richard. — Przepraszam, nie wiedziałem, że obowiązują jakieś zasady. Nie stworzyłyście czegoś w rodzaju Podziemnego kręgu, prawda?

— Nie — zaśmiała się Joanna.

Za plecami Richarda Vielle uniosła kciuk do góry i poruszyła ustami, udając, że mówi: „pan Right”.

— To nie jest klub. Któregoś dnia Vielle i ja zaczęłyśmy rozmawiać i okazało się, że obydwie lubimy dyskutować o filmach.

— Zamiast obsobaczać pacjentów, lekarzy i ciągle nieczynny bufet — uzupełniła Vielle.

— Nigdy go nie otwierają, prawda? — wtrącił Richard. — Za każdym razem, gdy do niego schodzę, jest zamknięty.

Vielle podniosła palec w ostrzegawczym geście.

— Zasada numer jeden.

— Więc postanowiłyśmy spotykać się raz na tydzień i oglądać dwa filmy fabularne — wyjaśniła Joanna.

— I jeść — dorzuciła Vielle, wyciągając z lodówki opakowanie parówek. — Zasada numer dwa, dozwolone tylko śmieciarskie żarcie — popcorn, żelki…

— Dip z pikantną szynką — dopowiedziała Joanna.

Vielle wpatrzyła się w nią z uwagą.

— Zasada numer trzy, musisz zostać na obydwu filmach…

— Ale nie musisz zwracać uwagi na akcję — dokończyła Joanna. — Możesz rozmawiać podczas seansu i wygłaszać urągliwe komentarze o filmie lub filmach w ogóle.

Vielle przytaknęła.

Tańczący z wilkami dawał szczególne pole do popisu pod każdym względem.

— Zasada numer cztery, nie oglądamy filmów z Sylvestrem Stallone’em, filmów Woody’ego Allena i Titanica. Znajdujesz się w strefie wolnej od Titanica.

— A dlaczego nazywacie to wieczorem smakołyków? Zdawało mi się, że zasada numer jeden to żadnych plotek.

— To prawda — stwierdziła Vielle. — Nazwa wieczór smakołyków wzięła się stąd, że…

— Stąd, że moja babcia opowiadała mi kiedyś, jak w latach trzydziestych chodziło się do kina — wtrąciła się pośpiesznie Joanna. — I organizowało wieczór smakołyków, serwując rozmaite dania, a my urządzamy sobie podobny staromodny wieczór w domu. Vielle, gdzie są filmy?

— Tutaj. — Wręczyła kasety Joannie. — Poza tym obydwie jesteśmy niezłymi smakołykami. A zwłaszcza Joanna. Może puścicie film, a ja pójdę dokończyć dipa. — Wepchnęła ich do salonu.

Czy można się zachować w bardziej oczywisty sposób?, pomyślała Joanna.

— Chciałabym przeprosić za głupkowate pomysły mojej przyjaciółki — zwróciła się do Richarda. — I za nieporozumienie z dzisiejszego popołudnia. Zapomniała mi powiedzieć, że przychodzisz.

— Domyśliłem się. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Czego chciał pan Mandrake? — Joanna spojrzała w stronę kuchni.

— Powiedział, że słyszał o moim nowym współpracowniku.

— Stara dobra szpitalna plota. — Joanna pokręciła głową. — Wiedział, że to o mnie chodzi?

— Nie sądzę. On…

— Zasada numer jeden! — wrzasnęła z kuchni Vielle.

— Od którego filmu chciałabyś zacząć? — odkrzyknęła Joanna. — Od Woli zwycięstwa, czy raczej… — spojrzała na drugie pudełko — …od Zakochanego kundla?

— Chciałaś, żeby nie było o śmierci! — krzyknęła Vielle.

— Czy to jedna z zasad? — zainteresował się Richard.

— Nie. — Joanna włączyła telewizor. Właśnie puszczali reklamę linii Karnawałowy Rejs. Na pokładzie statku stała para, wychylając się za burtę. — Co powiedział Mandrake?

— Wszedł, kiedy pracowałem przy skanach. — Richard uśmiechnął się. — Tak na marginesie, okazało się, że Amelia Tanaka ma niższy poziom aktywności w receptorach endorfin. Powiedział, że słyszał o moim nowym współpracowniku, i wyraził nadzieję, że jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji, bo może mi polecić kilka świetnych osób.

— No pewnie. — Joanna wepchnęła Wolę zwycięstwa do magnetowidu i przewinęła początkowe reklamówki. Gdy dotarła do napisów, zatrzymała taśmę.

— Poza tym miał nadzieję, że wybrany przeze mnie współpracownik nie okaże się osobą o „wąskich horyzontach myślowych”, „skoncentrowaną na tradycyjnych, tak zwanych naukowych interpretacjach przeżyć związanych ze śmiercią kliniczną” i dowiedzie swojej „otwartości na alternatywne możliwości”.

Joanna się roześmiała.

— Najwyraźniej nie rozmawiacie o pracy. — Do pokoju weszła Vielle z dwiema puszkami coli. Wręczyła im po jednej. — Kaseta się zacięła?

— Nie — zaprzeczyła Joanna. — Czekaliśmy na ciebie.

— Nie przejmujcie się mną i włączcie film. Zaraz przyjdę. I usiądźcie.

Usadowili się na kanapie. Joanna podniosła pilota i puściła film. Zaczęli wpatrywać się w telewizor, w którym wokół łóżka zajmowanego przez starca zgromadziła się rodzina. Obok stała pielęgniarka badająca tętno chorego.

— Zebrałem was tutaj, bo umieram — oznajmił starzec.

— Hej, Vielle! — ryknęła Joanna. — Miałaś wybrać film bez śmierci.

— Przecież wybrałam. — Vielle pojawiła się w drzwiach, ściskając w rękach nóż i puszkę chili. — Nie podoba się wam?

Joanna wskazała na ekran, na którym starzec przyciskał dłonie do klatki piersiowej i sapał: „Moje tabletki!”

— O Boże. — Vielle obeszła kanapę, żeby się lepiej przyjrzeć. — Facet w wypożyczalni zarzekał się, że to komedia.

— Nie kłamał — wtrącił się Richard. — Widziałem zajawki. Ten staruszek umrze, nie powiedziawszy nikomu, gdzie ukrył testament, więc wszyscy spadkobiercy będą usiłowali go znaleźć.

Starzec zaczął stękać i świszczącym głosem przemówił do zebranych:

— Muszę… powiedzieć wam… — Zakrztusił się i wszyscy, łącznie z pielęgniarką, pochylili się, żeby lepiej słyszeć. — …o moim testamencie…

— To zupełnie nieprawdopodobne — odezwała się Vielle. — Już dawno zadzwoniliby pod dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć i wszyscy ci ludzie odegraliby swoją scenę na moim oddziale nagłych wypadków.

— Faktycznie, pracujesz na nagłych wypadkach. — Richard zwrócił się do Vielle: — Słyszałem o wypadku z dzisiejszego popołudnia.

— Jakim wypadku? — ostro spytała Joanna.

— Łamiesz zasadę numer jeden — sprzeciwiła się Vielle. — Nie rozmawiamy o pracy.

— Co słyszałeś? — Joanna zwróciła się do Richarda.

— Jakaś kobieta nawaliła się tym nowym narkotykiem, rogue, wpadła na oddział i wymachiwała brzytwą — wyjaśnił Richard.

— Brzytwą — sapnęła Joanna. — Vielle, musisz koniecznie…

— Skończyć przygotowywać dipa. — Vielle machnęła nożem. — Nie przeszkadzajcie sobie. Zaraz wracam. — Zniknęła za drzwiami.

— Przepraszam cię na moment — odezwała się Joanna i pomaszerowała do kuchni. — Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

— Mamy wieczór smakołyków. — Vielle mieszała dipa z pokrojonymi papryczkami. — Zresztą to nic wielkiego. Nikt nie został ranny.

— Vielle…

— Wiem, wiem, muszę zmienić oddział. Myślisz, że przyda się nam nóż, czy wystarczy, że będziemy maczać jedzenie w dipie?

— Nie potrzeba noża. — Joanna dała za wygraną. Vielle wręczyła jej talerz krakersów, podniosła miskę z dipem i wróciły do salonu.

— Co przegapiłyśmy? — Vielle postawiła dipa na stoliku.

— Niewiele. Zatrzymałem taśmę — wyjaśnił Richard. Podniósł pilota i wycelował nim w telewizor.

— Sprowadziłem… was tutaj… — dyszał starzec leżący na licznych poduszkach. — …Niewiele mam życia przed sobą… — Rodzina pochyliła się jak stado sępów. — Sporządziłem nowy testament… ukryłem go… w… — Starzec rozpostarł ramiona i z zamkniętymi oczyma opadł na poduszki. Członkowie rodziny wymienili spojrzenia.

— Odszedł? — spytała jedna z kobiet, nieszczerze pociągając nosem i dłubiąc przy oczach koronkową chusteczką.

— Filmowe umieranie — sapnęła Vielle i zanurzyła krakersa w dipie z pikantną szynką. Ciastko się ułamało.

— Filmowe umieranie? — Richard nabrał sosu na krakersa, który również się ułamał.

— Zupełnie nierealistyczne — wyjaśniła Joanna. — Tak samo, jak filmowe parkowanie, kiedy bohater zawsze znajduje miejsce tuż przed wejściem do sklepu lub na posterunek policji.

— Albo filmowe oświetlenie — dodała Vielle, wygrzebując kawałki krakersa z dipa.

— Niech zgadnę — zaproponował Richard. — Zdolność widzenia w środku jaskini o północy.

— Powinniśmy stworzyć nową kategorię dla takich historii — oświadczyła Joanna, pokazując na ekran, na którym krewni kłócili się o coś nad zwłokami starca. — No wiecie, dlaczego ludzie w filmach zawsze mówią coś takiego: „Wyjaśnienie tajemnicy tkwi w… Aaaa!” albo: „Mordercą jest… Bum!” Wystarczy pomyśleć, że przecież gdyby mieli coś ważnego do powiedzenia, zaczęliby od tego i nie mówiliby: „Testament jest ukryty w dębie”, tylko: „Dąb! Testament! Tam jest!” Gdybym to ja umierała, zaczęłabym od najważniejszej części, żeby nie ryzykować wrzaśnięcia: „Aaaa!” przed wyjawieniem czegoś istotnego.

— Nieprawda, wcale byś tak nie zrobiła — sprzeciwiła się Vielle. — Przede wszystkim dlatego, że nie miałabyś do powiedzenia niczego w tym stylu. Tylko w filmach umierający mówią o tajemnicach i wskazówkach. Od sześciu lat pracuję na nagłych wypadkach i nigdy nie miałam pacjenta, którego ostatnie słowa dotyczyłyby testamentu lub mordercy. Przypominam, że stykałam się także z ofiarami zbrodni.

— I jakie są ich ostatnie słowa? — zaciekawił się Richard.

— Wulgaryzmy, i to w dużych dawkach, niestety — wyznała Vielle. — A także: „Boli mnie w boku”, „Nie mogę oddychać”, „Odwróćcie mnie”.

— Walt Whitman właśnie to powiedział swojej pielęgniarce — przytaknęła Joanna. — A Robert Kennedy nakazał:,,Nie podnoście mnie”.

— Jakby rozmawianie z pacjentami o doświadczeniach granicznych nie wystarczało, w wolnych chwilach Joanna zajmuje się studiowaniem ostatnich słów sławnych ludzi — wyjawiła Vielle.

— Chcę tylko wiedzieć, czy istnieją jakieś podobieństwa między tym, co oni mówią, i tym, co ludzie opowiadają na temat swoich doświadczeń granicznych — wytłumaczyła Joanna.

— I są jakieś zbieżności?

— Niekiedy. Ostatnie słowa Thomasa Edisona brzmiały: „Tam jest pięknie”, ale właśnie siedział przy oknie. Być może po prostu podziwiał widoki. Może jednak nie. John Wayne spytał: „Widzieliście ten błysk światła?” Ale Vielle ma rację. Większość mówi coś w rodzaju: „Boli mnie głowa”.

— Albo: „Źle się czuję” — uzupełniła Vielle — albo: „Nie mogę zasnąć”, albo: „Zimno mi”.

Joanna pomyślała o Amelii Tanace, która poprosiła o koc.

— Czy kiedykolwiek mówią: „O nie, o nie, o nie”? — spytała.

Vielle skinęła głową.

— Generał Grant poprosił o wodę, podobnie jak Maria Curie. I Lenin.

— Dziwne — skomentował Richard. — Można by pomyśleć, że ostatnie słowa Lenina to: „Robotnicy, powstańcie!” albo coś w tym stylu.

— Kiedy ludzie umierają, nie przychodzą im do głowy wiekopomne myśli — stwierdziła Vielle. — Znacznie bardziej interesują ich bieżące potrzeby.

— „Połóż ręce na moich ramionach i nie broń się” — mruknęła Joanna.

— Kto to powiedział? — zainteresował się Richard.

— W.S. Gilbert. Wiesz, Gilbert i Sullivan. Piraci z Penzance. Zmarł, ratując młodą dziewczynę przed utonięciem. Zawsze myślałam, że gdybym miała umierać, chciałabym to zrobić w taki sposób.

— Topiąc się? — zdziwiła się Vielle. — Nie, wierz mi, że nie chciałabyś tak umrzeć. To okropna śmierć, zapewniam cię.

— Gilbert nie utonął — wyjaśniła Joanna. — Miał atak serca. Chodziło mi o to, że chciałabym oddać życie, ratując kogoś przed śmiercią.

— Chciałabym umrzeć we śnie — wyznała Vielle. — Rozległy tętniak. W domu. A pan, panie doktorze?

— Ja w ogóle nie chcę umierać — oświadczył Richard i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Niestety, nie ma takiej możliwości — westchnęła Vielle, łamiąc kolejnego krakersa w gęstym dipie. — Prędzej czy później każde z nas umrze i nie mamy możliwości wybrania sposobu. Bierzemy to, co się nam daje. Dziś po południu przywieźli nam staruszka, ostatnie stadium cukrzycy, obydwie stopy amputowane, niewidomy, niesprawna nerka, całe ciało w rozsypce. Jak się możecie domyślać, jego ostatnie słowa brzmiały: „Zostawcie mnie w spokoju”.

— To samo powiedziała przed śmiercią księżna Diana — przypomniała Joanna.

— Wydawało mi się, że poprosiła kogoś, aby zajął się jej synami — zdziwił się Richard.

— Wierzyłabym raczej tej pierwszej wersji — zaopiniowała Vielle. „Powiedz Laurze, że ją kocham” — to pasuje do melodramatów, takich jak Titanic. Pacjenci przywożeni na mój oddział rzadko kiedy chcą komukolwiek przekazywać jakieś wiadomości. Za bardzo zajmuje ich to, co się z nimi dzieje, chociaż Joanna pewnie słyszała o sławnych ludziach, którzy chcieli coś przekazać swoim bliskim. Prawda, Joanno?

Joanna nie słuchała. Kiedy Vielle mówiła, ona ponownie doświadczyła niepokojącego uczucia, że wie, co oznacza „pięćdziesiąt osiem”.

— Prawda, Joanno?

— Ach, tak. Czajkowski, królowa Wiktoria i P.T. Barnum. Anne Bronte powiedziała: „Odwagi, Charlotte, odwagi”. Ten dip jest kiepski. Mimo wszystko przydałby się nóż — oznajmiła i uciekła do kuchni.

Co takiego obudziło w niej to uczucie? Księżna Diana? Cukrzyca? Nie, na pewno chodziło o coś, co miało związek z poprzednią rozmową. Joanna wyciągnęła nóż z szuflady ze sztućcami i znieruchomiała, usiłując odtworzyć w myślach rozmowę. Mówili o filmach i…

— Nie możesz znaleźć noży? — wrzasnęła z salonu Vielle. Są w górnej szufladzie obok zmywarki do naczyń.

— Wiem — odpowiedziała Joanna. — Zaraz przyjdę. — Czy jest jakiś film z liczbą pięćdziesiąt osiem w tytule? Albo piosenka? Vielle wspomniała: „Powiedz Laurze, że ją kocham”…

— Joanna! — krzyknęła Vielle. — Szkoda filmu!

To niedorzeczne. Greg Menotti nie usiłował niczego powiedzieć. Po prostu powtarzał słowa pielęgniarki, opisującej jego ciśnienie krwi, a ona uznała, że to coś znaczy, bo pamiętała o czymś związanym z tą liczbą, o czymś przypomnianym w wyniku rozmowy. Jakaś kwestia z filmu albo liczba z przeszłości, adres babci, numer szkolnej szafki na ubrania…

— Joanna! — zniecierpliwiła się Vielle.

— Jeśli tu zaraz nie przyjdziesz — krzyknął Richard — nasze ostatnie słowa będą brzmiały: „Joanno, umieramy z gło… Aaaa!”.

Coś związanego z liceum i… To nie miało sensu. Bez względu na to, o co chodziło, nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Wzięła nóż i wręczyła go Richardowi.

— Mówisz to w niewłaściwy sposób. Ważne wiadomości trzeba przekazywać na początku. O tak. „Głód, umier… Aaaa!”

Wszyscy troje rozsmarowali dipa na swoich krakersach.

— Może najlepiej by było wcześniej przygotować sobie to, co chciałoby się powiedzieć w swoich ostatnich słowach, a potem nauczyć się tego na pamięć, żeby nic nas nie mogło zaskoczyć? — zastanawiała się Joanna.

— Co na przykład? — zamyślił się Richard.

— Nie wiem — odparła Joanna. — Coś mądrego.

— Na przykład: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”? — zasugerowała Vielle. — W takim razie wolę: „Boli mnie w boku”.

— A może: „To wreszcie ona, ta niezwykła rzecz”? — podsunęła Joanna. — To powiedział Henry James na chwilę przed śmiercią.

— Nie, zaczekaj — stwierdził Richard. — Mam. — Rozłożył ramiona, aby zrobić bardziej dramatyczne wrażenie. — Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, Horacjo, niż się ich śniło waszej filozofii.

Rozdział 10

„Wody! Wody!”

Ostatnie słowa kapitana Lehmanna, dowódcy Hindenburga, umierającego z powodu poparzeń


— Bez wątpienia cię lubi — oświadczyła Vielle, kiedy następnego ranka zadzwoniła do Joanny w przerwie między pacjentami. — I co, nie jesteś zadowolona, że zaprosiłam go na wieczór smakołyków?

— Vielle, jestem zajęta… — jęknęła Joanna.

— Jest przystojny, inteligentny i dowcipny. Co oznacza, że musisz wziąć pod uwagę silną konkurencję wokół siebie, jeśli w końcu się na niego zdecydujesz. Musisz zacząć od powstrzymania go przed zatrudnieniem Tish.

— Za późno. Zatrudnił ją dziś rano.

— I ty na to pozwoliłaś? — pisnęła Vielle. — Ona flirtuje ze wszystkim, co się rusza. O czym ty myślałaś?

O tym, że w przeciwieństwie do Karen Goebel, która była jedyną kontrkandydatką, Tish nie należy do grona szpiclów pana Mandrake’a. Poza tym, jeśli zasadniczym celem Tish jest uwiedzenie Richarda, zapewne nie zamierza niweczyć swoich szans, zdradzając jego tajemnice przed panem Mandrakiem. A na koniec, jest bardzo dobrą pielęgniarką.

— Nie mogę uwierzyć, że pozwoliłaś mu zatrudnić Tish! — Vielle nie potrafiła się otrząsnąć.

— Vielle, zadzwoniłaś z jakiegoś konkretnego powodu? Jeśli nie, to wybacz, ale muszę przeprowadzić badania uzupełniające, dokończyć wywiady z resztą ochotników, a także wpaść do Maisie, która od rana wydzwania do mnie, żebym przyszła.

I jeszcze muszę postarać się przypomnieć sobie, co sprawiło, że wczoraj wieczorem nabrałam przekonania, że wiem, co oznacza „pięćdziesiąt osiem”, dodała w myślach.

— Właśnie odpowiedziałaś na pytanie, które ci chciałam zadać — oświadczyła Vielle. — Nie masz czasu.

— Na co? Kogoś reanimowano? Jakiś nowy nagły wypadek?

— Zgadza się. Niejaka pani Woollam. Już ją zabrali na górę. Przesłałam ci wiadomość na pager, ale nie odpowiadałaś. Przyszło mi do głowy, że zawiadomię cię przez interkom, ale pan Mandrake…

— Jako wilk się miota — dokończyła Joanna i zamilkła. Ponownie odezwało się w niej uczucie, że wie, o czym mówił Greg Menotti. Jak się kończył ten cytat? Coś tam, coś tam, szkarłatu i złota.

— Joanna? — odezwała się Vielle. — Jesteś tam?

— Jestem. Przepraszam. Jak się nazywa ta pani?

— Woollam. To nie jest zwyczajna pacjentka po doświadczeniach granicznych. Ona jest notoryczną umieraczką.

— Notoryczną umieraczką?

— Jej serce często zaczyna nieoczekiwanie migotać i przestaje funkcjonować. Na szczęście wystarcza jej zastrzyk adrenaliny i jeden solidny strzał z elektrod, ale w zeszłym roku reanimowano ją osiem razy. Marny do czynienia ze specjalistką.

— Dlaczego jej nie spotkałam?

— Ostatni raz przywieziono ją do nas, kiedy jeszcze nie pracowałaś — wyjaśniła Vielle. — Zwykle zabierają ją do Portera. Jej lekarz właśnie zmienił szpital, więc teraz przywożą ją tutaj. Twierdzi, że z wyjątkiem jednego razu, podczas śmierci klinicznej zawsze doświadczała wizji.

Ktoś, kto miał kilka doświadczeń granicznych i może je porównać. Brzmiało świetnie.

— Dokąd ją zabrali?

— Na oddział intensywnej opieki kardiologicznej. Pojechała tam jakieś dziesięć minut temu.

Zanim ją ułożą i pozwolą na odwiedziny gości, minie jeszcze kwadrans. Joanna spojrzała na zegarek. Pan Kelso przyjdzie za dziesięć minut. Musiała zaczekać do zakończenia wywiadu, a potem jeszcze jednego, z panią Coffey. W tym czasie pan Mandrake przekona panią Woollam, że widziała Świetlistego Anioła i doznała retrospekcji życia. Niestety, nic nie mogła na to poradzić.

— Pójdę do niej jak najszybciej — obiecała. — Przykro mi z powodu pagera, ale pan Mandrake bez przerwy do mnie wydzwania. Twierdzi, że musi ze mną przedyskutować pewną niezwykle istotną kwestię. Obawiam się, że to oznacza, iż dowiedział się o mojej współpracy z Richardem.

— Prędzej czy później musiało to nastąpić. Być może jednak jest tak zajęty atakowaniem cię, że nie dowie się o pani Woollam — zakończyła Vielle i odłożyła słuchawkę.

Jako wilk się miota, huf jego od szkarłatu połyska i złota* [George Gordon Byron, Klęska Sennacheryba, Wiersze, poematy. Wędrówki Czajld Harolda, tłum. Feliks Chlibkiewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986.]. Tak to wyglądało w całości. Ale skąd pochodził ten fragment? I czemu przyszedł jej do głowy? Co miał wspólnego z wymruczaną przez Grega Menottiego liczbą „pięćdziesiąt osiem”?

Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Musiała przejrzeć teczkę Ronalda Kelso i iść do laboratorium, na wypadek gdyby, w przeciwieństwie do Amelii Tanaki, pan Kelso przychodził punktualnie.

Już na nią czekał. Miał na sobie luźne spodnie, koszulę i krawat.

— Pracuję w Hollywood Video, ale uczę się programowania komputerowego — oznajmił, kiedy Joanna poprosiła go o powiedzenie kilku słów o sobie. — Chodzę na zajęcia w Metro Technical College.

— Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego zgłosił się pan na te badania?

— Chcę poznać śmierć.

— Poznać śmierć? — Richard nieznacznie pozieleniał.

— Skąd pan wiedział, że ten projekt wiąże się z badaniami doświadczeń granicznych? — spytała Joanna.

— Jeden człowiek na czacie mi o tym powiedział.

— Kto taki?

— Nie mam pojęcia. Ma nick „Ozyrys”. — Ronald Kelso pochylił się z przejęcia. — Ludzie w naszym społeczeństwie nie rozumieją śmierci. Nawet o niej nie mówią. Udają tylko, że jej nie ma, że im nie grozi, a kiedy zaczyna się o tym rozmawiać, patrzą na ciebie jak na wariata. Czy widzieli państwo film Harold i Maude?

— Owszem — potwierdziła Joanna.

— To mój ulubiony film. Obejrzałem go chyba ze sto razy, zwłaszcza scenę, w której on się wiesza.

— A więc uważa pan, że te badania… — zaczęła Joanna.

— Niech mi państwo dadzą możliwość poznania śmierci, spojrzenia jej w oczy i przekonania się, jaka naprawdę jest.

— Jeszcze nie zakończyliśmy kompletowania listy uczestników. — Joanna wskazała ręką drzwi. — Zawiadomimy pana.

— Nie wierzę! — wykrzyknął Richard, gdy tylko drzwi się zamknęły. — Jeszcze jeden! Wyglądał najzupełniej normalnie.

— Pewnie jest normalny. Harold i Maude to dobry film, a on nie powiedział niczego, co nie byłoby prawdą. Ludzie w naszym społeczeństwie rzeczywiście nie chcą rozmawiać o śmierci. Naprawdę udają, że jej nie ma i że im nic grozi.

— Chyba nie myślisz poważnie o włączeniu go do badań? — przeraził się Richard.

— Nie. Nieco za bardzo fascynuje go temat przewodni projektu, a jego komentarze dotyczące sceny wieszania brzmiały dość niepokojąco. A przecież mamy zasadę dotyczącą filmów, w których pojawia się problematyka śmierci. — Uśmiechnęła się szeroko.

— To nie jest śmieszne. Ilu ochotników nam zostało? Trzech?

— Czterech. Teraz kolej na panią Coffey. Przyjdzie o dziesiątej.

— Specjalistka od zarządzania systemami danych — rozchmurzył się Richard. — Świetnie. Ma tytuł MBA i pracuje dla Colotechu.

To niczego nie gwarantuje, pomyślała Joanna, chociaż musiałam przyznać Richardowi rację. Biznesmeni z wyższym wykształceniem zwykle nie należeli do wielbicieli filmu Harold i Maude, a pani Coffey prezentowała się niezwykle obiecująco. Miała na sobie stylową czarną garsonkę, a jej dopracowana fryzura i makijaż świadczyły o utożsamianiu się z wizerunkiem kobiety interesów. Kiedy Joanna poprosiła ją o powiedzenie kilku słów o sobie, pani Coffey otworzyła swój notatnik bizneswoman i wyciągnęła starannie złożoną kartkę papieru welinowego w kolorze kremowym.

— Mają państwo moje zgłoszenie, ale przyszło mi do głowy, że resume również się przyda. — Uśmiechnęła się i wręczyła kartkę Richardowi.

— Dlaczego zdecydowała się pani wziąć udział w badaniach? — spytała Joanna.

— Jak pani widzi w moim resume… — Pani Coffey wyciągnęła jeszcze jedną złożoną kartkę i uśmiechnęła się. — Przyniosłam jeszcze jedno, na wszelki wypadek. W mojej pracy należy z wracać baczną uwagę na szczegóły. — Wręczyła papier Joannie. — Jak pani widzi w punkcie „Praca” — wskazała miejsce na kartce — wiele pracuję społecznie. W ubiegłym roku uczestniczyłam w badaniach dotyczących snu, prowadzonych przez Szpital Uniwersytecki. — Posłała Richardowi ciepły uśmiech. — A kiedy pan doktor opisał projekt, pomyślałam, że to brzmi niezwykle interesująco.

— Czy kiedykolwiek miała pani doświadczenia graniczne? — zainteresowała się Joanna.

— Chodzi pani o to, kiedy się niemalże umiera, a następnie widzi tunel i światło? Nie.

— A czy kiedykolwiek doświadczyła pani zjawiska opuszczania własnego ciała?

— Ma pani na myśli to, jak ludziom się wydaje, że fruwają nad swoimi ciałami? — powtórzyła, sceptycznie marszcząc brwi. — Nie.

— Czy miała pani okazję zapoznać się z książkami Maurice’ a Mandrake’a? — Joanna uważnie ją obserwowała, lecz nie dostrzegła choćby śladu zrozumienia, kiedy pani Coffey pokręciła ufryzowaną głową.

Richard poruszył się nerwowo, usiłując nawiązać kontakt wzrokowy z Joanną. Najwyraźniej nie miał wątpliwości co do pani Coffey. Joanna również uznała, że w zachowaniu ochotniczki nie ma nic podejrzanego.

— Gdybyśmy zdecydowali się zaprosić panią do uczestnictwa w badaniach — zaczęła Joanna — w jakie dni moglibyśmy na panią liczyć?

— W środy rano i w czwartki po południu — wyjaśniła pani Coffey — ale najlepsze dla mnie byłyby poniedziałki. Moje moce metapsychiczne są najpotężniejsze w dni rządzone przez boginię Księżyca. To wynika ze współczulnych wibracji harmonicznych.

— Damy pani znać — zakończyła Joanna. Pani Coffey wręczyła obojgu po wizytówce. — Tu są moje numery telefonów do domu i biura oraz komórka. Mogą państwo zawiadomić mnie także pocztą elektroniczną.

— Albo telepatycznie. Chryste Panie! — jęknął Richard, gdy pani Coffey starannie zamknęła za sobą drzwi. — Czy oni wszyscy powariowali?

Mam nadzieję, że nie, pomyślała Joanna i wyciągnęła teczkę pani Troudtheim. Zapisała sobie, żeby zapytać ją, dlaczego dobrowolnie zgłosiła się do badania, na które będzie musiała dojeżdżać aż z Deer Trail. Miała nadzieję, że istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie. Małe miasteczka i wsie w Kolorado słynęły ze sporej liczby osób porwanych przez UFO i wyznawców teorii potajemnego rozczłonkowywania bydła.

— Och, rzecz w tym, że nigdzie nie muszę jeździć — wyjaśniła Joannie. — Dentysta musi solidnie popracować nad moimi zębami, a o tej porze roku nie wiadomo, jaka będzie pogoda następnego dnia, więc zatrzymałam się u syna do czasu, kiedy skończą mi się problemy stomatologiczne. Sama jednak pani wie, jak to jest mieszkać z dziećmi. Pomyślałam, że zgłoszę się do badań i pozwolę mojej synowej odetchnąć ode mnie na jakiś czas. Poza tym nie cierpię siedzieć i nic nie robić.

To nie ulegało wątpliwości.

— Pozwolą państwo, że podczas rozmowy będę szydełkowała? — spytała Joannę na samym początku wywiadu, a kiedy uzyskała pozwolenie, wyciągnęła kłębek wełny oraz na wpół gotowy szal w kolorze pomarańczowo-żółto-zielonym i zaczęła poruszać spracowanymi dłońmi.

Joanna spytała ją o Deer Trail i życie na ranczo. Odpowiedzi pani Troudtheim okazały się wiarygodne i precyzyjne, a kiedy Joanna poprosiła o opisanie rancza, zdumiała ją szczegółowość i plastyczność obrazu ziemi oraz bydła. Gdyby wzięła udział w badaniach, byłaby świetnym obserwatorem. Spore wrażenie wywarł na Joannie także swobodny, przyjacielski sposób bycia i szczera twarz pani Troudtheim.

— Powiedziała pani doktorowi Wrightowi, że nigdy nie miała pani doświadczeń granicznych. — Joanna sprawdziła w notatkach. — Zna pani kogoś, u kogo wystąpiły tego typu wizje?

— Nie. — Pani Troudtheim okręciła włóczkę wokół haczyka szydełka i przeciągnęła ją przez krawędź szala. — Na dzień przed swoją śmiercią moja ciotka stwierdziła, że widziała swoją siostrę — czyli moją matkę — stojącą u stóp jej łóżka, ubraną w długą białą suknię. Moja matka nie żyła wówczas od kilku lat, ale moja ciotka utrzymywała, że ją zobaczyła, białą jak prześcieradło, i wiedziała, że po nią przyszła. A następnego dnia zmarła.

— I pomyślała pani o tym? — spytała Joanna.

— Sama nie wiem. — Pani Troudtheim w zamyśleniu wyciągnęła kawałek włóczki. — Lekarz podał jej niezwykle silne lekarstwo. Poza tym nie wyobrażam sobie mojej matki w długiej sukni. Nie cierpiała zbyt długich spódnic. Ludzie niekiedy widzą to, co chcą zobaczyć.

Założę się, że w pani wypadku jest inaczej, przyszło Joannie do głowy i zapytała o możliwy czas spotkania.

— To jak dotąd najbardziej obiecujący materiał na badanego — wyznała Richardowi po tym, jak pani Troudtheim upchnęła szal do torby i wyszła. — Przypomina mi moich krewnych z Kansas, twardych i miłych realistów, takich, którzy przetrwają wszystkie przeciwności losu i pewnie niejedno mają już za sobą. Wydaje mi się, że jest stworzona do naszych badań. W szczególności zrobiła na mnie wrażenie jej spostrzegawczość.

— Poza tym, że najwyraźniej jest daltonistką. Widziałaś ten szal? — Richard zadrżał ze zgrozy.

— Od razu widać, że nigdy nie zawitałeś w Kansas. Ten szal nawet w połowie nie był tak zły, jak tamtejsze.

— Skoro tak twierdzisz.

— Twierdzę, że to będzie wyśmienita ochotniczka — uśmiechnęła się Joanna.

— Zwykła też załatwiałaby sprawę.

To prawda, pomyślała Joanna, zadowolona, że wreszcie znalazła kogoś, kto nieźle się zapowiada. Zerknęła do rozpiski. Następny powinien się zjawić pan Sage, a po nim pan Pearsall, ale nie wcześniej niż o wpół do drugiej. Jeśli wywiad z panem Sage’em nie potrwa przesadnie długo, powinna zdążyć na spotkanie z panią Woollam. Zabraknie jej czasu na pełną rozmowę, ale przynajmniej się pokaże i przedstawi, podsunie zgodę do podpisu i umówi na wywiad po południu. O ile pan Sage nie okaże się gadułą.

Nie okazał się. Przeciwnie, z trudem cokolwiek z niego wyciągnęli. Udzielał zwięzłych, lakonicznych odpowiedzi na wszystkie zadawane mu pytania, co trochę zaniepokoiło Joannę. Zastanawiała się, jak otwarty się okaże, opowiadając o tym, co widział podczas doświadczeń granicznych. Nie interesował się jednak metapsychiką i niespecjalnie zajmowała go śmierć. Przebił wszystkich kandydatów swoim uzasadnieniem zgłoszenia się na badania. „Żona mi kazała”.

— Co pan sądzi o doświadczeniach granicznych? — zadała mu pytanie Joanna.

— Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. — Wyśmienicie, pomyślała Joanna i zapytała go o najlepszy termin spotkania.

— Jest strasznie cichy — niepokoił się Richard, gdy pan Sage wyszedł.

— Sprawdzi się. Nie każdy człowiek ma wysoko rozwiniętą zdolność opisywania. — Wstała. — Richard, muszę iść… — zaczęła, lecz przerwał jej pisk pagera.

Postanowiła sprawdzić, kto dzwoni — i tak już sobie narobiła kłopotów, nie odpowiadając na wiadomość od Vielle. Zadzwoniła do centrali, gdzie przekazano jej numer Maisie.

— Powiedziała, że to pilne i musi pani zadzwonić do niej natychmiast. Sama również byłabym pani za to wdzięczna — wydzwania do mnie przez cały ranek, zmuszając do skontaktowania się z panią przez interkom.

— W porządku — roześmiała się Joanna i zadzwoniła do dziewczynki.

— Musi pani natychmiast przyjść! — wykrzyknęła podniecona Maisie. — Pani Sutterly dowiedziała się więcej o tym członku załogi Hindenburga, tak jak pani sobie życzyła, i musi pani koniecznie do mnie przyjść, żebym wszystko opowiedziała.

— Nie mogę w tej chwili, Maisie — wyjaśniła Joanna. — Mam umówione spotkanie…

— Ale ja wychodzę do domu, a jeśli pani nie zjawi się od razu, będzie za późno! Już mnie tu nie będzie!

W jej głosie słychać było szczery niepokój.

— Dobrze, zaraz zejdę. Ale mogę zostać tylko kilka minut — dodała, chociaż nie miała już szans dotrzeć do pani Woollam. Będzie musiała poczekać do popołudnia.

— Idę się pożegnać z Maisie — oznajmiła Richardowi. — Wypisują ją do domu.

— A co z rozmową z panem Pearsallem?

— Jeśli jeszcze nie wrócę, kiedy tu przyjdzie, prześlij mi wiadomość na pager — stwierdziła, machnęła mu przed nosem pagerem na dowód, że zabiera urządzenie ze sobą, zbiegła na i zwarte piętro i skierowała się do przejścia między skrzydłami, lecz ktoś zablokował je stojakiem do cięcia drewna i żółtą taśmą.

— Kładą nową glazurę — wyjaśnił laborant, zmierzający w przeciwną stronę. — Chce pani dojść do zachodniego skrzydła? Albo pojedzie pani windą na szóste, albo w dół, na drugie i stamtąd łącznikiem między skrzydłami.

Joanna skierowała się do windy i dostrzegła pana Mandrake’a idącego w jej stronę. Nie miała dokąd uciec, nigdzie w pobliżu nie zauważyła wejścia na klatkę schodową, ani nawet żadnych otwartych drzwi, a zresztą i tak ją zauważył.

— Dzień dobry, panie Mandrake — przywitała się, usiłując nie przypominać osaczonego królika.

— Cieszę się, że panią spotykam. Od rana usiłuję się do pani dodzwonić.

— Obawiam się, że to niedobra pora. — Joanna demonstracyjnie spojrzała na zegarek. — Śpieszę się na spotkanie.

— Z pacjentem po doświadczeniach granicznych? — Momentalnie się zainteresował.

— Nie — odparła Joanna, zadowolona, że przynajmniej nie spotkał jej przed drzwiami do pokoju pani Woollam. Albo Maisie. — Chodzi o zebranie, i tak jestem już spóźniona.

— To zajmie tylko chwilę. — Stanął jej na drodze. — Muszę z panią omówić dwie sprawy. Po pierwsze, pani Davenport poinformowała mnie, że nie zjawiła się pani u niej w celu spisania reszty jej doświadczeń granicznych. Przypomniała sobie dodatkowe szczegóły, dotyczące powrotu. Świetlisty Anioł…

— …przekazał jej telegram nakazujący powrót. Wiem — dokończyła Joanna. — Już mi o tym mówiła.

— Nie, nie, przypomniała sobie znacznie więcej. Telegram to tylko początek. Anioł powiedział jej, że zostanie posłańcem, a kiedy uniósł swą świetlistą dłoń… — Pan Mandrake zamaszystym ruchem podniósł rękę, aby zobrazować opisywane wydarzenie. — …Tajemnice życia i śmierci zostały ujawnione pani Davenport i wtedy zrozumiała wszystko. Teraz ogromnie pragnie podzielić się z panią otrzymaną wiedzą.

Nie wątpię, pomyślała Joanna.

— Kiedy usłyszy pani, czego ona się dowiedziała, z pani umysłu znikną wątpliwości, czy pani Davenport naprawdę przynosi wieści z Tamtej Strony.

— Panie Mandrake…

— Druga sprawa, o której chciałem z panią porozmawiać, dotyczy czegoś, o czym może pani nie wiedzieć. W szpitalu pojawił się nowy naukowiec, który dąży do podważenia wiarygodności naszych badań nad doświadczeniami granicznymi. Nazywa się doktor Wright. Twierdzi, że potrafi odtworzyć doświadczenia graniczne w swoim laboratorium, podając badanym odpowiednie środki chemiczne. Oczywiście, jest to niemożliwe. Wspomnienia z życia po śmierci to duchowa rzeczywistość, a nie halucynacja wywołana lekarstwami, lecz ludzie są łatwowierni. Mogą bez trudu uwierzyć w jego twierdzenia, zwłaszcza jeśli zamaskuje je płaszczykiem techniki i nauki.

— Muszę iść. — Joanna ruszyła w stronę windy, lecz pan Mandrake nie odstępował jej na krok.

— Jestem ogromnie zaniepokojony wpływem tych tak zwanych badań na naszą pracę. Usiłowałem przedstawić mu moje troski, lecz okazał się wyjątkowo niekomunikatywny. Znalazł jakiegoś współpracownika, o ile mi wiadomo, chociaż jeszcze go nie spotkałem, który okaże się bardziej skory do współpracy, mam nadzieję. Tu właśnie widzę zadanie dla pani.

— Zadanie dla mnie? — Joanna zatrzymała się przy windzie. Wcisnęła przycisk.

— Nie potrafiłem się dowiedzieć, kto jest jego współpracownikiem. Chciałbym, żeby pani to zrobiła.

Dzwonek oznajmił przybycie windy. Joanna zaczekała, aż rozsuną się drzwi.

— Już to wiem.

— Naprawdę? — Mandrake wyraźnie się zdumiał. — Kto to? Kto jest jego nowym współpracownikiem?

Joanna weszła do windy, wcisnęła przycisk „zamykanie drzwi” i zaczekała do momentu, kiedy Mandrake niemal zupełnie zniknął za zasuwającymi się drzwiami.

— Ja — oznajmiła.

Niemal żałowała, że nie mogła ujrzeć jego wyrazu twarzy, ale dzięki temu udało się jej uciec. Nie miałam żadnego interesu w tym, żeby to zrobić, pomyślała, jadąc na szóste piętro i kierując się do zachodniego skrzydła. Teraz nie da mi spokoju. Ale on sam i jego siatka szpiegów i tak wkrótce by się wszystkiego dowiedzieli, a gdyby mu nie powiedziała, oskarżyłby ją o celowe wprowadzanie go w błąd. Teraz, oczywiście, oskarży ją o łatwowierność. Ona łatwowierna!

Przeszła przez oddział intensywnej opieki kardiologicznej i pojechała służbową windą na pediatrię. Maisie siedziała na brzegu łóżka, ubrana w różowy sweter z kieszeniami w kształcie motyli. Ubranie, którym musi gardzić, pomyślała Joanna.

— Dzwoniłaś, dzieciaku? — przywitała się Joanna i dopiero wtedy ujrzała w pokoju matkę Maisie, starannie upychającą szlafrok i kapcie córki do plastikowej szpitalnej torby.

— Pan doktor Murrow był tak zadowolony z jej poprawy na inderonie, że wyraził zgodę na wcześniejszy powrót do domu. Dzięki temu Maisie spędzi w szpitalu jeden dzień mniej — promieniała pani Nellis. Otworzyła drzwi szafki i wyciągnęła płócienną torbę Maisie z lalką Barbie.

Joanna spojrzała na dziewczynkę, która jednak wydawała się obojętna.

— Pan doktor Murrow dodał, że Maisie może zacząć myśleć o powrocie do szkoły — uzupełniła pani Nellis. Położyła płócienną torbę na krześle. — Pozwolę wam pogawędzić. Muszę porozmawiać z panem doktorem o podaniu Maisie eksperymentalnego inhibitora konwertazy angiotensyny, zanim wyjdziemy.

Gdy tylko wyszła, Maisie się odezwała.

— Bałam się, że już mnie tutaj nie będzie. — Następnie wyciągnęła z kieszeni złożoną kartkę papieru i wręczyła ją Joannie. Joanna rozpostarła papier. Widniał na nim napis: „Joseph Leibrecht, 1968”.

— Pani Sutterly powiedziała, że ten facet, autor książki, pojechał do Niemiec, gdzie przeprowadził wywiad z tym Leibrechtem, który pisał książkę. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku. Może pani wykorzystać jego doświadczenia graniczne?

Nie istniała taka możliwość. Hindenburg wybuchł w 1937 roku, przeszło trzydzieści lat wcześniej. Wspomnienia z tak odległego okresu musiały być zniekształcone, jedne szczegóły zapomniane, a inne dodane, luki w pamięci zapełnione konfabulacjami. Takie wspomnienia nie miały prawie żadnej wartości, ale Joanna nie chciała rozczarować Maisie.

— No pewnie… — Chciała powiedzieć, lecz uzmysłowiła sobie, że Maisie z zapartym tchem czeka na jej odpowiedź, jakby przeprowadzała test. — Obawiam się, że nie. Wywiady z osobami po śmierci klinicznej należy przeprowadzać natychmiast po całym zdarzeniu, bo ludzie szybko zapominają, czego doświadczyli.

— Albo wymyślają różne rzeczy — dodała Maisie.

— Właśnie — potwierdziła Joanna. — Przykro mi.

— Nic się nie stało. — Maisie wcale nie wyglądała na zmartwioną. Przeciwnie, uśmiechała się szeroko.

Joanna odwzajemniła uśmiech.

Więc wracasz do domu? Cieszysz się?

Maisie skinęła głową.

— Pani Sutterly zabrała za mnie książki — oświadczyła, znacząco spoglądając na płócienną torbę.

— To dobrze. Jak tam Lusitania?

— Już mnie nie interesuje. Za szybko zatonęła. Była pani kiedyś w cyrku?

Joanna pomyślała, że nigdy się nie przyzwyczai do niespodziewanych zmian tematu w rozmowach z Maisie.

— Tak, kiedy byłam małą dziewczynką.

— Podobało się pani? Występowali klauni?

— Tak i tak — odparła Joanna, myśląc, że nawet pani Nellis nie miałaby zastrzeżeń wobec ich rozmowy. — Pamiętam jednego klauna z czerwonym nosem i workowatymi spodniami. Wyciągnął z kieszeni ogromną chustkę w grochy, żeby wydmuchać nos, ale okazało się, że chustka w grochy jest przywiązana do czerwonej chustki, a czerwona do niebieskiej, niebieska do zielonej, zielona do żółtej, a on tak je wyciągał i wyciągał, bez końca.

— Pewnie to było zabawne — podsumowała Maisie. — Wie pani, co to jest ogród zwycięstwa?

— Ogród zwycięstwa? — Joanna ponownie się zgubiła. — Nie jestem pewna. Słyszałam o takim ogrodzie. Podczas drugiej wojny światowej ludzie zakładali ogródki, żeby uprawiać żywność dla armii. I marynarki wojennej — dodała, myśląc o panu Wojakowskim — żeby pomóc w drodze do zwycięstwa. Nazywali te poletka ogrodami zwycięstwa. Czy o to ci chodziło?

— Tak myślę. W Hartford w Connecticut stał kiedyś cyrk, ale namiot zajął się od ognia i wszyscy spłonęli.

Mogłam się tego spodziewać, pomyślała Joanna.

— Zginęło sto sześćdziesiąt osiem osób. Pokazałabym pani zdjęcie, ale nie ma moich książek. Przyniosę je następnym razem, kiedy przyjdę do szpitala.

„Skąd wiesz, że będzie następny raz? Twoja mama mówi, że szybko zdrowiejesz”, miała powiedzieć Joanna, ale ugryzła się w język.

— Jak doszło do wybuchu pożaru? — spytała w zamian.

— Nikt nie wic. To się po prostu stało.

Po prostu się stało, pomyślała Joanna. Papieros, iskra, w trocinach lub materiale, a potem, w parę chwil, stu sześćdziesięciu ośmiu ludzi nie żyje. Prawdopodobnie większość z nich to dzieci, uznała Joanna, znając cyrki. I Maisie.

— Mnóstwo dzieci zginęło — odezwała się dziewczynka, jakby czytając w myślach Joanny. — Myśli pani, że umieranie boli? To znaczy w płomieniach.

— Nie wiem — odparła Joanna, świetnie rozumiejąc, o co naprawdę chodzi Maisie. — Może tylko przez krótką chwilę. Większość pewnie zaczadziała. Myślę, że najgorszy w umieraniu jest strach.

— Ja też tak sądzę. Kiedy straciłam świadomość i trzeba mnie było reanimować, bolało tylko przez chwilę. Wcale się nie bałam. — Spojrzała na Joannę poważnym wzrokiem. — Myśli pani, że doświadczenia graniczne są właśnie po to, żeby ludzie się nie bali?

Właśnie to staram się ustalić z doktorem Wrightem.

— A co pani zdaniem dzieje się później, po doświadczeniach granicznych? Joanna wiedziała, że to pytanie było nieuchronne, od czasu rozmowy na temat Ulli. Zerknęła na drzwi, w nadziei, że matka Maisie pojawi się magicznym sposobem, wraz z wózkiem i wesołymi myślami.

— Chcę znać prawdę — oświadczyła Maisie.

— Prawda jest taka, że nie wiem. Myślę, że zapewne nic. Kiedy serce przestaje bić, ciało przestaje wysyłać tlen do mózgu, a komórki mózgowe zaczynają obumierać, a kiedy obumrą, nie można już myśleć i człowiek czuje się tak, jakby poszedł spać albo zgasił światło.

— Jak wyłączony C-3PO — dodała ochoczo Maisie.

— Tak, właśnie tak — potwierdziła Joanna, myśląc o tym, że jeśli ta rozmowa denerwuje lub przeraża Maisie, dziewczynka z całą pewnością nie daje tego po sobie poznać.

— Będzie ciemno? — spytała Maisie.

— Nie. Nie będzie niczego.

— I nawet nie wiadomo, że się nie żyje.

— Zgadza się — przytaknęła Joanna. — Nawet nie wiadomo, że się nie żyje. — Nie wiadomo dlaczego pomyślała o Lavoisierze. Dlaczego pani powiedziała zapewne? Powiedziała pani, że zapewne nic się nie dzieje.

— Ponieważ nikt tego nie wie na pewno. Nikt martwy nigdy nie powrócił do nas, żeby opowiedzieć, jaka jest śmierć.

— Pan Mandrake twierdzi, że on wie. — Maisie zrobiła minę. — Kiedy przyszedł do mnie po reanimacji, powiedział, że dokładnie wie, co się dzieje po śmierci.

— No cóż, to nieprawda.

Maisie kiwnęła uroczyście głową.

— On mówi, że wszyscy ludzie, których się znało i którzy umarli, czekają tam na nas, a potem wszyscy idą do nieba. Myślę, że on chciałby, żeby to była prawda. Nic nie staje się prawdą tylko dlatego, że ktoś chce, aby to było prawdą. Tak jak w wypadku Dzwoneczka.

— Zgadza się — potwierdziła Joanna. — Ale też nic nie staje się nieprawdą tylko dlatego, że ktoś chce, aby było prawdą.

— Więc niebo może istnieć.

— Może — stwierdziła Joanna. — Nikt tego nie wie.

— Oprócz ludzi, którzy zmarli. A oni nie potrafią nam powiedzieć.

Nie, pomyślała Joanna, nie potrafią. Pomimo wysiłków ze strony Richarda i mojej.

— A więc każdy musi się sam przekonać — wywnioskowała Maisie. — I nie może nikogo zabrać ze sobą. Prawda?

Niestety, tak, pomyślała Joanna. Żałuję, że nie mogę pójść z tobą, dzieciaku. Okropnie się czuję ze świadomością, że sama będziesz musiała przez to przejść. Ale każdy musi umrzeć samotnie, bez względu na to, co mówi pan Mandrake.

— Prawda — powiedziała Joanna.

— Chyba, że to katastrofa. Wówczas cała masa ludzi umiera razem. Tak jak podczas pożaru w cyrku w Hartford. Nie mogli uciec, bo klatki dla zwierząt, wie pani, dla lwów i tygrysów, blokowały drogę i wszyscy się popychali i tratowali na śmierć, poza tymi, którzy się udusili od dymu. — Zmarszczyła brwi.

— Wszystko przygotowane! — radośnie wykrzyknęła matka Maisie, wtaczając do pomieszczenia wózek inwalidzki. — Gdy tylko pielęgniarka przyniesie potwierdzenie wypisania ze szpitala, możemy iść. — Zaczęła pomagać Maisie usiąść na wózku. — Wszystko przygotowane!

— Ja też już muszę iść — stwierdziła Joanna. — Do widzenia, dzieciaku. Bądź grzeczna. — Skierowała się z powrotem do laboratorium. Przy recepcji zastała zajętą robotą papierkową Barbarę. Joanna spojrzała za siebie, żeby się upewnić, że Maisie i jej matka jeszcze nie wyszły z pokoju, a następnie zwróciła się do Barbary:

— Matka Maisie twierdzi, że z małą jest lepiej. To prawda?

— To zależy, jak rozumieć słowo „lepiej” — wyjaśniła Barbara. — Zasadniczo jej stan nie uległ zmianie, ale praca serca lekko się poprawiła. Inderon najwyraźniej ustabilizował rytm uderzeń serca, chociaż nie wiem, jak długo Maisie może przyjmować ten lek. Skutki uboczne są niezwykle poważne — uszkodzenie wątroby, nerek, ale zgadza się, matka tym razem nie kłamała. Stan dziecka się poprawił.

— To dobrze. — Joanna odetchnęła z ulgą. — Nie widziała pani na tym piętrze pana Mandrake’a, prawda?

— Nie.

— To jeszcze lepiej — ucieszyła się Joanna. Obydwiema rękami uderzyła w blat, otaczający recepcję. — Na razie.

— O, dobrze, że jeszcze panią spotykam. — Podeszła do nich matka Maisie. — Chciałam podziękować pani za poświęcenie Maisie tak dużo czasu. Ona uwielbia gości, ale wielu z nich lubi rozmawiać na takie smutne tematy, o chorobach i… po prostu ją przygnębiają. Ale ona ogromnie się cieszy, gdy panią widzi. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiacie, ale Maisie jest zawsze rozradowana po pani wizytach.

Rozdział 11

„Jezu… Jezu… Jezu…”

Ostatnie słowa palonej na stosie Joanny d’Arc


Joannie udało się dotrzeć do pani Woollam dopiero po godzinie trzeciej. Pan Pearsall się spóźnił, a jego wywiad (zakończony pomyślnie) został przerwany przez telefon od pani Haighton, która najwyraźniej dzwoniła z targów rzemiosła, wciąż bowiem krzyczała do osób o imionach Ashley i Felicia, prawdopodobnie rozwieszających różne przedmioty.

— Ten tydzień nie wchodzi w grę — poinformowała Joannę — ale przyszły… Chwileczkę, tylko wezmę kalendarz… Chyba może być… Nie, ten koniec jest za wysoko.

Pan Pearsall czekał cierpliwie, a Joanna zdawała sobie sprawę, że najwłaściwszą rzeczą byłoby poproszenie pani Haighton o telefon później, lecz miała poczucie, że gdyby to zrobiła, ich kontakty by się urwały.

— O której godzinie ma pani czas w przyszły poniedziałek? — Joanna uśmiechnęła się przepraszająco do pana Pearsalla.

— Poniedziałek, niech sprawdzę… Musi być bardziej pofałdowane…nie, popołudnie nie wchodzi w grę, może rano, zobaczmy… O dziesiątej mam spotkanie Amerykańskiego Akademickiego Stowarzyszenia Kobiet. Czy odpowiadałaby pani za piętnaście dwunasta?

— Tak — potwierdziła Joanna, chociaż na jedenastą umówiła się już z panią Troudtheim. Nawet biorąc pod uwagę jej wizyty dentystyczne, ustalenie terminu spotkania z panią Haighton nastręczało znacznie więcej trudności. — Za piętnaście dwunasta mi odpowiada.

— Za piętnaście dwunasta — powtórzyła pani Haigton. — O nie, patrzyłam na środę, a nie na poniedziałek. Niestety, poniedziałek mimo wszystko odpada.

— Może wtorek?

Następne dziesięć minut Joanna spędziła na wysłuchiwaniu litanii spotkań pani Haighton, przerywanych poleceniami wydawanymi Felicii, aż wreszcie stanęło na tym, że umówiły się na piątek, między zebraniem rady bibliotekarskiej i zajęciami jogi.

— Chociaż jestem niemal pewna, że tego dnia mam jeszcze coś do zrobienia — zastrzegła się pani Haighton.

Joanna odłożyła słuchawkę, zanim jej rozmówczyni przypomniała sobie, co to takiego, i powróciła do rozmowy z panem Pearsallem, który nigdy nie był operowany, nie mówiąc już o śmierci klinicznej.

— Nigdy nie usunąłem wyrostka ani migdałków. Nikt w mojej rodzinie nigdy nie cierpiał na tego typu dolegliwości. Mój ojciec ma siedemdziesiąt cztery lata i nie chorował ani razu.

Pan Pearsall nigdy nie spotkał pana Mandrake’a ani też nie czytał jego książek, a kiedy Joanna spytała go, czy wierzy w spirytualizm, spojrzał na nią lekko wstrząśnięty.

— Czy to na pewno jest badanie o charakterze medycznym?

— Tak — potwierdziła Joanna i dała mu spokój. Musiała jeszcze tylko przygotować plan spotkań i powiedzieć Richardowi o spotkaniu z Mandrakiem.

— On uważa, że usiłujesz ośmieszyć jego badania — oznajmiła.

— Bo to prawda. Jak zareagował na wieść, że ze mną współpracujesz?

— Uciekłam, zanim zdążył mi powiedzieć — pochwaliła się Joanna. — Pewnie będzie chciał wybić mi to z głowy. O ile uda mu się mnie znaleźć — dodała. — Idę na kardiologię, żeby porozmawiać z pacjentem po śmierci klinicznej. Gdyby dzwonił pan Mandrake, powiedz mu, że poszłam zobaczyć się z Maisie.

— Myślałem, że ją wypisano.

— Dobrze myślałeś — potwierdziła Joanna i zeszła na oddział intensywnej opieki kardiologicznej, gdzie poinformowano panią Woollam już przeniesiono do zwykłego pokoju.

Zegarek Joanny wskazywał szesnaście po czwartej, kiedy dotarła pod drzwi, za którymi leżała pani Woollam. Pacjentka spędziła w szpitalu przeszło siedem godzin. Pan Mandrake miał wystarczająco dużo czasu nie tylko na to, aby udaremnić Joannie możliwość przeprowadzenia rzetelnego wywiadu. Mógł wręcz zdążyć zmienić panią Woollam w drugą panią Davenport. Chyba że pani Woollam otrzymała zakaz przyjmowania gości — wówczas także Joanna nie miała szans z nią porozmawiać.

Okazało się, że owszem, panią Woollam można odwiedzać, co potwierdziła Luann. Pacjentka miewała się dobrze. Zatrzymano ją w szpitalu na dwa dni na obserwację.

— Czy pan Mandrake przyszedł z nią porozmawiać? — zaciekawiła się Joanna.

— Usiłował, ale pani Woollam go wyrzuciła — objaśniła Luann.

— Wyrzuciła?

— To twarda sztuka. Niech pani wejdzie. — Luann uśmiechnęła się szeroko.

Joanna delikatnie zastukała w otwarte drzwi.

— Pani Woollam? — spytała cicho.

— Proszę wejść — odezwał się łagodny głos. Joanna przekroczyła próg i zapatrzyła się w kruchą staruszkę, niewiele wyższą od Maisie. Jej siwe włosy były cienkie i rzadkie, jak puch na dmuchawcu, a sama pani Woollam wyglądała tak, jakby mógł ją porwać mocniejszy podmuch wiatru. Z całą pewnością nie wyglądała na osobę, która by kogokolwiek wyrzucała, nie wspominając o upartym panu Mandrake’u. Siedziała na łóżku, połączona licznymi przewodami z rzędem urządzeń kontrolnych. Czytała książkę w białej okładce. Gdy ujrzała Joannę, odłożyła lekturę do szuflady w nocnej szafce.

— Nazywam się Joanna Lander — przedstawiła się Joanna. — Jestem…

— Przyjaciółką Vielle — dokończyła pani Woollam. — Powiedziała mi o pani. — Uśmiechnęła się. — Vielle to cudowna pielęgniarka. Jej przyjaciele są moimi przyjaciółmi. — Ponownie się uśmiechnęła, wyjątkowo uroczo, a w jej policzkach pojawiły się dołeczki. — Podobno zajmuje się pani badaniami doświadczeń granicznych.

— Zgadza się — potwierdziła Joanna. Wyciągnęła z kieszeni formularz zgody na przeprowadzenie wywiadu, wyjaśniła treść dokumentu i wręczyła go pacjentce, aby się z nim zapoznała.

— Nie zawsze doświadczam takich samych przeżyć. — Długopis w dłoni pani Woollam zawisł nad formularzem. — Nigdy nie unosiłam się nad swoim ciałem ani nie widziałam aniołów, więc jeśli ciekawią panią tego typu opisy…

— Nie chodzi mi o nic konkretnego. Chciałabym tylko, aby opowiedziała mi pani, czego pani doświadczyła.

— To dobrze. — Pani Woollam podpisała dokument drobną dłonią. — Kiedy tu ostatnio leżałam, Maurice Mandrake uparł się, że widziałam tunel i Świetlistego Anioła. Okropny człowiek. Nie pracuje pani z nim, prawda?

— Nie — oświadczyła Joanna. — Bez względu na to, co pani wmawiał.

— To dobrze. Wie pani, co mi oznajmił? — rozzłościła się pani Wollam. — Że doświadczenia graniczne to przesłanie od zmarłych.

— A pani uważa, że to nieprawda?

— Oczywiście, że to nieprawda. Zmarli nie takie przesłania przekazują żywym.

O nie, pomyślała Joanna.

— A jakiego rodzaju są to przesłania? — spytała ostrożnie.

— Przesłania miłości i przebaczenia, ponieważ zbyt często nie potrafimy sobie wybaczać — wyjaśniła pani Woollam. — Takie przesłania docierają wyłącznie do naszych serc. — Oddała Joannie papier i długopis. — No dobrze, więc o co chciała mnie pani spytać? Mimo wszystko byłam w tunelu, chociaż nie powiedziałam o tym panu Mandrake’owi.

— Jak wyglądał ten tunel?

— Było za ciemno, żeby się o tym dokładnie przekonać, ale wiem, że tunele kolejowe są znacznie większe. Znalazłam się w tunelu dwukrotnie, za pierwszym i przedostatnim razem.

— Obydwa tunele były takie same?

— Nie, jeden okazał się węższy i miał bardziej nierówną podłogę. Musiałam się przytrzymywać ścian, żeby nie upaść.

— A w innych wypadkach? — spytała Joanna, żałując, że pani Woollam ma serce w złym stanie i dobiega osiemdziesiątki. Świetnie sprawdziłaby się w roli ochotnika.

— Przebywałam w ciemnym miejscu. Nie w tunelu. Na dworze, w ciemnym, otwartym… — Wbiła wzrok w punkt za plecami Joanny. — Nie widziałam niczego w promieniu wielu kilometrów…

— We wszystkich pozostałych wypadkach znajdowała się pani w ciemnym miejscu?

— Tak. Nie, raz byłam w ogrodzie.

Maisie nie powiedziała mi, dlaczego chciała wiedzieć, co to jest ogród zwycięstwa, uzmysłowiła sobie Joanna.

— Siedziałam na białym krześle w pięknym, przepięknym ogrodzie — rozmarzyła się pani Woollam.

Ogrody często się pojawiały w widzeniach towarzyszących śmierci klinicznej.

— Może go pani opisać?

— Rosła w nim winorośl… — Pani Woollam rozejrzała się po ścianach pokoju. — …i drzewa.

— Jakie drzewa?

— Palmy — sprecyzowała pacjentka.

Winorośl i palmy. Standardowe wyobrażenie religijne.

— Pamięta pani jeszcze coś o tym ogrodzie?

— Nie, tylko tyle, że w nim siedziałam i czekałam.

— Na co?

— Nie wiem. — Pokręciła siwą głową. — To było za pierwszym razem, kiedy wysiadło mi serce. Niecałe dwa lata temu. Niezbyt dobrze pamiętam szczegóły.

— A ostatnio?

— Stałam u podnóża pięknych schodów, wpatrując się w górę.

— Może je pani opisać?

— Wyglądały tak. — Pani Woollam sięgnęła do nocnej szafki po książkę. Ku rozczarowaniu Joanny okazało się, że to Biblia. Pani Woollam przewertowała cienkie kartki i zatrzymała się na kolorowej ilustracji, którą pokazała Joannie. Widniały na niej szerokie złote schody, z aniołami stojącymi na każdym stopniu i promienistym świetle na szczycie, gdzie widniała sylwetka człowieka z rozpostartymi ramionami.

Joanna powinna się była domyślić, że to zbyt piękne, aby się okazało prawdziwe.

— Czy tamte schody wyglądały identycznie jak te?

— Tak, poza tym, że były kręcone. A światło na ich szczycie błyszczało jak brylanty.

I szafiry, i rubiny, pomyślała Joanna.

— Ale nie widziałam żadnych aniołów, bez względu na to, co mówi pan Mandrake. Cały czas usiłował mnie przekonać, że widziałam niebo.

— A pani nie uważa, że to było niebo?

— Sama nie wiem — zastanowiła się pani Woollam. — Wszystko, co widziałam, mogło być niebem — tunel, ogród i ciemna otwarta przestrzeń. — Ponownie wzięła do ręki Biblię i otworzyła na następnej stronie. — Ewangelia według świętego Jana, rozdział czternasty, wers drugi: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”. A może znalazłam się w zupełnie innym miejscu.

— Drogie panie, przepraszam, że przerywam — wtrąciła się Luann — ale pora, aby pani — pokazała głową panią Woollam — udała się na dół.

— Cewnikowanie serca? — spytała pacjentka, zamykając Biblię.

— Aha — potwierdziła Luann. Jej pager zapiszczał. — Przepraszam. — Wyciągnęła urządzenie z kieszeni i zapatrzyła się na wyświetlacz. — Zaraz wracam. — Wyszła.

— Powiedziała pani, że to, co pani widziała podczas doświadczeń granicznych, może być zupełnie innym miejscem — podjęła Joanna. — Co pani miała na myśli? O jakie miejsce pani chodziło?

— Trudno powiedzieć. Niekiedy… — Zawiesiła głos. — Ale bez względu na to, co to za miejsce, Jezus będzie tam ze mną. — Znowu otworzyła Biblię. — Księga Izajasza rozdział czterdziesty trzeci, wers drugi. „Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie. Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się i nie strawi cię płomień”.

Luann wróciła, a na jej twarzy malowało się zmęczenie.

— Chciałabym jeszcze z panią porozmawiać — zwróciła się Joanna do pani Woollam. — Mogę?

— Jeśli wciąż tu jeszcze będę. — Pani Woollam mrugnęła. — Ubezpieczalnia wciąż skraca czas moich pobytów w szpitalu. Ja też pragnęłabym zamienić z panią parę słów. Jestem ciekawa, co według pani oznaczają te wspomnienia i co pani sądzi na temat śmierci.

Mam wrażenie, że im więcej się dowiaduję, tym mniej wiem, przyszło Joannie do głowy, kiedy wchodziła po schodach. Żałowała, że jeszcze przez co najmniej dwie godziny będzie musiała przepisywać wywiady z taśm. Nie mogła odłożyć pracy na następny dzień z powodu sesji, a poza tym i tak miała tydzień opóźnienia. Weszła do gabinetu, wyciągnęła kasetę z pudełka po butach, gdzie przechowywała nagrania przeznaczone do spisania, i włączyła komputer.

— O, dobrze, że jesteś — ucieszył się Richard, wtykając głowę w drzwi. — Musiałem przełożyć pierwszą sesję pana Sage’a na dzisiejsze popołudnie. To nie powinno długo potrwać. Tish już go przygotowała.

Richard się mylił. Sesja zdawała się nie mieć końca. Nie dlatego, że pan Sage miał tak wiele do powiedzenia. Przeciwnie, nakłanianie go do powiedzenia czegokolwiek przypominało wyrywanie zębów.

— Powiedział pan, że było ciemno — przypomniała Joanna po kwadransie wypytywania. — Widział pan cokolwiek?

— Kiedy?

— Kiedy znajdował się pan w ciemnościach.

— Nie. Powiedziałem pani, było ciemno.

— Przez cały czas?

— Nie. — Zapadła głucha cisza, Joanna oczekiwała bowiem, że jej rozmówca coś doda.

— Co się stało po tym, jak zniknęły ciemności?

— Zniknęły?

— Tak, powiedział pan, że nie było ciemno przez cały czas.

— Nie było.

— Czy przez pewien czas było jasno?

— Tak.

— Może pan opisać to światło?

— Światło jak światło. — Wzruszył ramionami.

Na pytania dotyczące odczuć podczas doświadczeń granicznych pan Sage odpowiadał w takim samym stylu.

— Odczucia? — powtórzył, jakby pierwszy raz usłyszał to słowo.

— Czuł się pan szczęśliwy, smutny, zaniepokojony, podniecony, spokojny, było panu ciepło albo zimno?

Ponownie wzruszył ramionami.

— Czy mógłby pan powiedzieć, że czuł się pan dobrze albo źle?

— Kiedy?

— W ciemnościach. — Joanna zgrzytnęła zębami.

— Dobrze albo źle w związku z czym? — I tak dalej, przeszło godzinę.

— O rany — sapnął Richard, kiedy pan Sage wyszedł bez pożegnania. — Nie żartowałaś, mówiąc, że nie każdy człowiek ma rozwiniętą zdolność opisywania.

— Przynajmniej ustaliliśmy, że było ciemno, a potem jasno. — Joanna pokręciła głową.

Pozostali sami w laboratorium. Tish posiedziała z nimi do połowy wywiadu, a potem wyszła, na pożegnanie zwracając się do Richarda.

— Idę do imprezę w Rio Grande z kilkorgiem znajomych, jeśli to pana interesuje. Albo panią — dodała po namyśle.

— Przykro mi, że nie udało mi się niczego z niego wydobyć na temat odczuć, o ile w ogóle cokolwiek odczuwał — stwierdziła Joanna. — Nie sądzę, aby czuł coś złego. Nie zareagował, kiedy spytałam go, czy był zaniepokojony lub smutny.

— Na nic nie reagował — uzupełnił Richard, podchodząc do pulpitu. — Przynajmniej możemy się przyjrzeć jego zdjęciom. — Zaczął wstukiwać cyfry. — Chcę porównać poziom endorfin u niego i u Amelii Tanaki.

Tyle tytułem imprezy w Rio Grande, przebiegło Joannie przez myśl, ale to bez znaczenia. Miała nagranie wywiadu z panem Sage’em i bez względu na wartość rozmowy musiała ją przepisać. Poza tym czekały na nią wszystkie pozostałe taśmy. Wróciła do gabinetu.

Na sekretarce pulsowało światełko. Byle tylko nie pan Mandrake, pomyślała i włączyła urządzenie. „Mówi Maurice Mandrake”, oznajmił głośnik. „Chciałem tylko przekazać pani, jak bardzo się cieszę, że nawiązała pani współpracę z doktorem Wrightem. Jestem przekonany, że wywrze pani na niego korzystny wpływ. Kiedy możemy się spotkać w celu opracowania strategii?”

Dzwoniły jeszcze pani Haighton i Ann Collins, pielęgniarka, która asystowała przy sesji pana Wojakowskiego. Obydwie prosiły o kontakt. I udział w zabawie w telefonicznego berka, pomyślała ze znużeniem Joanna. Mimo to oddzwoniła natychmiast. Nie zastała żadnej z nich. Zostawiła wiadomości na automatycznych sekretarkach, a potem siadła przy komputerze i spisała treść rozmowy z panem Sage’em.

Praca zajęła jej pięć minut. Wyciągnęła taśmę z magnetofonu i wsunęła następną. „Było…” długa przerwa, „…ciemno…” kolejna, „…wydaje mi się…”, opowiadała pani Davenport, „…że byłam…” bardzo długa przerwa, „…w jakimś…” wyjątkowo długa przerwa, potem pytająco: „…tunelu?” To niedorzeczne. Mogła zacząć przewijać taśmę i jednocześnie spisywać jej treść szybciej, niż opowiadała pani Davenport. Zresztą, czemu nie, pomyślała, sięgając do magnetofonu. Nawet gdyby musiała czasem cofnąć, żeby wyłapać wszystkie słowa, praca i tak przebiegałaby szybciej.

Pomysł nie zdał egzaminu. Kiedy wcisnęła przycisk przewijania, rozległ się głośny pisk. Usiłowała przytrzymać jednocześnie klawisze odtwarzania i przewijania, ale wtedy ten drugi wyskoczył i z głośnika wydobyło się ogłuszające wycie.

— I wyłączcie ten cholerny alarm — rozległ się męski głos. Nagle zapadła zupełna cisza i ten sam głos zażądał: — Pokażcie mi wykres tętna.

Reanimacja Grega Menottiego, przypomniała sobie Joanna. Musiałam zostawić włączony dyktafon. Wyciągnęła rękę, żeby przewinąć taśmę do początku.

— Ona jest za daleko — rozległ się daleki i głuchy głos Grega, a Joanna cofnęła rękę i nadstawiła uszu. — Nigdy nie zjawi się tutaj na czas.

Joanna porwała pudełko po butach, pełne taśm oczekujących na przepisanie i przetrząsnęła je, sprawdzając daty. Dwudziesty piąty lutego, dziewiąty grudnia.

— Będzie za kilka minut — odezwała się z taśmy Vielle, a po niej kardiolog: — Ciśnienie? — Dwudziesty trzeci stycznia. Marzec — to tutaj. — Osiemdziesiąt na sześćdziesiąt — odpowiedziała pielęgniarka, a Joanna wcisnęła przewijanie i potem odtwarzanie. — Pięćdziesiąt osiem — oznajmił Greg, a Joanna zatrzymała taśmę. Wyciągnęła ją z magnetofonu i w jej miejsce wsunęła inną, którą przewinęła do połowy.

— Było piękne — oznajmiła Amelia Tanaka. Za daleko. Joanna cofnęła, posłuchała, znowu cofnęła i włączyła odtwarzanie.

— Obudziła się? — spytał głos Richarda. Joanna się nachyliła. — O nie — zaprotestowała Amelia. — O nie, o nie, o nie.

Joanna dwukrotnie przesłuchała ten fragment, potem wyciągnęła kasetę i zastąpiła ją poprzednią, chociaż wiedziała już, co usłyszy, zdawała sobie sprawę, dlaczego w głosie Amelii rozbrzmiewał niepokój. Słyszała go już wcześniej.

— Ona jest za daleko. — Greg mówił z takim samym przerażeniem, taką samą rozpaczą.

Wcisnęła przewijanie i jeszcze raz odsłuchała jego słowa, lecz miała już pewność. Taki sam ton słyszała dzisiaj dwukrotnie, po raz pierwszy przy odczytywaniu fragmentu Biblii. „Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie. Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się i nie strawi cię płomień”.

Gdyby nagrała panią Woollam na taśmę magnetofonową, wszystkie głosy zabrzmiałyby jednakowo. Tak samo, jak Maisie, mówiąca: „Myśli pani, że to boli?”

Rozdział 12

„Rety, człowieku, oni nie trafiliby słonia z takiej odleg…”

Ostatnie słowa generała Johna Sedgwicka, poległego w bitwie o budynek sądu w Spotsylvanii podczas wojny secesyjnej


Następnego ranka pan Wojakowski zjawił się dokładnie o umówionej godzinie.

— To jedna z rzeczy, których człowiek uczy się w marynarce, punktualność — poinformował Richarda i przystąpił do opowiadania historii o GeeGaw Rawlinsie, permanentnie spóźnialskim artylerzyście. — Zginął na Iwo. Pocisk smugowy prosto w oko — zakończył radośnie i podreptał do przebieralni, żeby włożyć szpitalną koszulę.

Richard wyświetlił zdjęcia pana Wojakowskiego z poprzedniej sesji. Jeszcze nie zdążył zapoznać się z jego poziomami endorfin. Ostatnie dwa dni spędził na analizie poziomu endorfin na skanach Amelii Tanaki z jej dwóch ostatnich sesji. Zgodnie z jego oczekiwaniami, poziom aktywności okazał się znacząco niższy podczas najnowszej sesji, zaobserwował także działanie mniejszej liczby receptorów, chociaż badana otrzymała taką samą dawkę dithetaminy. Czy wskutek wielokrotnego podawania tego samego środka ochotnicy zaczynali się na niego uodparniać?

Podzielił ekran i wyświetlił obok siebie zdjęcia z obydwu sesji pana Wojakowskiego, aby sprawdzić, czy podczas drugiego badania aktywność endorfin zmalała, lecz jeśli w ogóle istniała jakakolwiek różnica, to raczej wzrostowa. Nałożył na siebie obydwa obrazy i przyjrzał się receptorom.

— Dzień dobry — przywitała się Tish i weszła do laboratorium. — Szkoda, że wczoraj wieczorem nie przyszedł pan na imprezę.

— Widziała pani po drodze doktor Lander? — spytał, a gdy uzyskał przeczącą odpowiedź, stwierdził: — Pójdę po nią.

Joanna właśnie wychodziła z gabinetu.

— Przepraszam — wysapała. — Usiłowałam ustalić termin wywiadu z panią Haigton, ale nie sposób jej zastać w domu. Udaje mi się porozmawiać wyłącznie z jej gospodynią. Zaczęłam poważnie myśleć o zaproszeniu na wywiad właśnie jej. A propos, przygotowałam nowe ogłoszenie o naborze ochotników, napisałam je od początku i podałam inny telefon kontaktowy, żeby pani Bendix i jej koledzy niczego sobie nie skojarzyli.

Weszli do laboratorium. Pan Wojakowski leżał na stole do badań i przyglądał się, jak Tish podaje mu kroplówkę.

— Witam pana doktora — oznajmił i zwrócił się do Joanny: — Tym razem specjalnie dla pani zamierzam się dowiedzieć, co to za dźwięk.

— Myśli pan, że się uda? — Joanna sprawiała wrażenie zainteresowanej.

— Nie wiem. — Mrugnął do niej. — Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje. Olie Jorgensen zwykł tak mawiać. Był intendentem na Yorktown. Zawsze kombinował, jak ominąć przepisy. Któregoś razu komandor…

— Możemy zaczynać — przerwał Richard. — Proszę założyć panu Wojakowskiemu słuchawki i maskę na oczy. — Dostrzegł, że Joanna się do niego uśmiecha.

Oślepiony i ogłuszony białym szumem pan Wojakowski okazał się znacznie spokojniejszy. Richard pomyślał, że następnym razem powie Tish, aby zaczęła przygotowania od założenia niesfornemu ochotnikowi słuchawek i maski.

— Gotowy? — spytał Richard i nakazał Tish podać pacjentowi środki uspokajające i dithetaminę. Sam wrócił do pulpitu, żeby obserwować skany.

Pan Wojakowski niemal natychmiast zapadł w stan śmierci klinicznej, a Richard przyglądał się pomarańczowo-czerwonym plamom, wskazującym na aktywność płata skroniowego, hipokampa i przypadkowym rozbłyskom w korze czołowej. Powiększył obraz na receptorach endorfin, lecz nie dostrzegł zmniejszenia aktywności. Wszystkie miejsca aktywne podczas poprzednich sesji przybrały pomarańczową lub czerwoną barwę, poza tym pojawiło się kilka nowych.

Sesja pana Wojakowskiego trwała trzy minuty.

— Rozpoznałem dla pani ten dźwięk, pani doktor — oznajmił, kiedy okres monitorowania dobiegł końca i Tish zdjęła elektrody.

— Naprawdę?

— Powiedziałem, że to zrobię. Przypomina mi to czasy, kiedy…

— Niech pan zacznie od początku — przerwała Joanna, pomagając mu usiąść.

— No dobrze, więc leżę sobie z zamkniętymi oczyma i nagle słyszę dźwięk, więc nieruchomieję i uważnie słucham, jestem w tunelu i usiłuję przypomnieć sobie, z czym kojarzy mi się ten dźwięk, i po minucie wreszcie mi się udaje. Taki sam odgłos słyszałem, kiedy moje skrzydło ostrzelano podczas bitwy na Morzu Koralowym. Opowiadałem państwu o tym? Tropiliśmy Shoho i wtedy za mną pojawił się zero…

— A dźwięk, który pan usłyszał w tunelu, przypominał odgłos kul uderzających o skrzydło samolotu? Może pan opisać ten dźwięk? — spytała pośpiesznie Joanna, usiłując przerwać panu Wojakowskiemu, lecz było już za późno.

— Mój drugi pilot i strzelec pokładowy dostali podczas ataku, a lewe skrzydło było kompletnie podziurawione. Usiłowałem doprowadzić samolot z powrotem na Yorktown, ale brakowało mi paliwa, a kiedy wreszcie zobaczyłem lotniskowiec, wszędzie wokół latały zera, a stary Yorky dostał w rufę. No i, cholera, nie mam benzyny, żeby wylądować, nie mówiąc już o rozprawieniu się z tymi wszystkimi zerami, i usiłuję wykombinować, jak usiąść na pokładzie, kiedy bam! — Mocno klasnął nakrapianymi ze starości dłońmi. — Yorktown dostał w sam środek pokładu. Momentalnie mogę się przestać przejmować lądowaniem, bo za parę chwil nie będzie lotniskowca, który mnie przyjmie. Ze środkowej części okrętu bucha dym i jednostka nabiera przechyłu, wiec uciekam najdalej jak się da, żeby wylądować na wodzie, a kiedy następnego dnia trafiam na brzeg na wyspie Malakula, tubylcy mówią mi, że słyszeli, jak Japonce chwaliły się, że Yorktown poszedł w nocy na dno.

— Zdawało mi się, że mówił pan, że Yorktown zatonął pod Midway — zauważyła Joanna.

— Bo to prawda. Wtedy nie zatonął. Dopłynął do stoczni w Pearl, ale ja tego nie wiedziałem. To ci historia, mówię państwu. Okręt z trudem pruje po wodzie, olej napędowy cieknie z niego jak przez sito, wreszcie pakują go do suchego doku i…

O nie, pomyślał Richard, zanosi się na następną opowieść. Spojrzał na Joannę, aby dać jej znak, żeby zadała kolejne pytanie, ale ona nie odrywała wzroku od pana Wojakowskiego.

— …mówi: „Ile zajmie naprawa?”, a kapitan portu odpowiada: „Pół roku, może osiem miesięcy”, a komandor: „Ma pan trzy dni”. — Zachwycony pan Wojakowski walnął ręką w kolano. — Trzy dni!

— I naprawili go w ciągu trzech dni? — spytała Joanna.

— No jasne! Załatali grodzie, zespawali kotły i wysłali pod Midway. W ciągu trzech dni wyciągnęli go z grobu. A niech mnie, Japonce wyglądali, jakby zobaczyli ducha, kiedy przypłynął Yorktown i zatopił trzy lotniskowce.

Ponownie klepnął się w kolano.

— Ale wtedy o tym nic nie wiedziałem. Myślałem, że okręt poszedł prosto na dno, i sądziłem, że jestem ugotowany. Japonce byli już na Malakuli. Namówiłem tubylców, żeby przeszmuglowali mnie do Vanikalo, ale japońska marynarka lądowała na wszystkich okolicznych wyspach, więc rąbnąłem jakąś dłubankę i trochę kokosów i popłynąłem do Port Moresby. Tak sobie wykombinowałem, że lepiej umrzeć na morzu, niż dać się złapać Japońcom. No i niemal przeniosłem się na tamten świat. Zabrakło mi jedzenia i wody, wokół mnie krążyły rekiny. Myślę: „Koniec ze mną”, kiedy widzę coś na horyzoncie.

Pochylił się, wskazując palcem na punkt za plecami Joanny.

— Okręt. Najpierw uznałem, że to zwidy, ale on się zbliża, coraz bardziej i bardziej, i widzę, że ma pomost wyspowy. Sterczą z niego maszty i anteny. No, jedyny okręt z takim pomostem to lotniskowiec, a jeśli to japońska jednostka, to lepiej się wynosić. Staram się wypatrzyć wschodzące słońce na banderze, ale nic nie widzę, bo słońce ustawiło się idealnie za pomostem, więc wiem tylko tyle, że płynie prosto na mnie. I wtedy zauważam oznaczenie dziobowe, CV-5, i wiem, że to Yorktown, wrócił zza grobu. I wtedy pomyślałem, że tego okrętu nic i nikt nigdy nie zatopi.

— Ale jednak poszedł na dno podczas bitwy o Midway, zgadza się? — spytała Joanna.

Pan Wojakowski spojrzał na nią uważnie.

— Najpierw zatopił trzy lotniskowce i wygrał wojnę, tak to wyglądało.

— Przepraszam, nie chciałam…

— Nie ma sprawy — uspokoił ją pan Wojakowski. — Prędzej czy później wszystkie okręty idą na dno. Ale nie tego dnia. Nie tego dnia. Wtedy wyglądał tak, jakby na zawsze miał pozostać na powierzchni. Nigdy w życiu nie widziałem piękniejszego widoku. — Wbił wzrok w przestrzeń, pogrążony we wspomnieniach, a jego piegowata twarz się rozpromieniła.

— Myślałem, że zatonął, że nigdy go nie zobaczę. Uznałem, że jestem skończony, a oto zjawił się on, prujący fale w moją stronę, oflagowany, a na pokładzie stali wszyscy marynarze, wychyleni za burty, każdy w białym mundurze, wymachiwali czapkami w powietrzu i krzyczeli, żebym wszedł na pokład. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. — Spojrzał promiennie na Joannę, a potem na Richarda. — Najpiękniejszy cholerny dzień w moim życiu.

Przez następne dziesięć minut Joanna usiłowała naprowadzić pana Wojakowskiego na właściwy trop i wreszcie dowiedziała się od niego, że tunel był w rzeczywistości przejściem, a na jego końcu znajdowały się drzwi. Za nimi świeciło intensywne światło i stali ubrani na biało ludzie.

— Światło tak się od nich odbijało, że zupełnie nic nie widziałem.

Joanna spytała go, jak się czuł podczas śmierci klinicznej.

— Czuł? Nie wiem, czy cokolwiek czułem. Zbytnio skoncentrowałem się na wpatrywaniu w to, co się działo. Było tak jak wtedy, gdy Japonce po raz pierwszy zaatakowali nas na Morzu Koralowym. Wydawało mi się, że powinienem bać się jak jasna cholera, ale nie czułem strachu. Obok mnie stał Mac McTavish i… — Joanna wykorzystała wszystkie swoje umiejętności i poświęciła dziesięć minut na powstrzymanie swojego rozmówcy przed opowiedzeniem kolejnej historii. Nie udało się jej ustalić, co czuł pan Wojakowski.

— Przepraszam — odezwała się, kiedy pan Wojakowski wreszcie wyszedł. — Nie chciałam ryzykować, pytając go o to samo.

— Szkoda, że jego doświadczenia graniczne nie były tak barwne jak opowieść o uratowaniu przez Yorktown.

— Trochę się od niego dowiedzieliśmy — sprzeciwiła się Joanna. — Przypomniał sobie o tym, jak zaatakowały go zera, więc wiemy, że odczuwał lęk, chociaż temu zaprzeczał.

— Poza tym przypomniał sobie o swoim najpiękniejszym cholernym dniu w życiu. Stwierdził, że światło było jaśniejsze niż poprzednio. Czy Amelia powiedziała cokolwiek na temat porównywalnej jasności lub promieniowania w doświadczeniach granicznych?

— Nie pamiętam. Mogę sprawdzić jej relację. — Wstała, jakby chciała od razu iść do gabinetu.

— Nie potrzebuję tego w tej chwili — powstrzymał ją Richard. — Zastanawiałem się tylko, bo poziom endorfin u pana Wojakowskiego tym razem się podniósł i przyszło mi do głowy, że to one mogą wywoływać wrażenie światła.

— „…błyszcząca, biała substancja, od której odbijało się światło” — odczytała z notatek Joanna. — Nie to mnie zastanowiło w jego opowieści. Ciekawe było to, że otworzył drzwi.

— Otworzył drzwi? — powtórzył Richard, zastanawiając się, co w tym nadzwyczajnego.

— Tak, po raz pierwszy mam do czynienia z osobą po śmierci klinicznej, która zachowuje się zgodnie z własną wolą. Ludzie, występujący w każdym wysłuchanym przeze mnie wcześniej opisie, zawsze zachowywali się biernie. Po prostu obserwowali i doświadczali tego, co robiły inne postaci, a pan Wojakowski nie tylko otworzył drzwi, ale w dodatku przystanął i świadomie wsłuchał się w dźwięk. — Joanna skierowała się do drzwi. — Muszę wyjaśnić sprawę tej jasności.

Wróciła po półgodzinie, aby stwierdzić, że w opisie Amelii nie ma ani słowa na temat porównywania stopnia jasności.

— …dlatego zadzwoniłam i spytałam ją, a ona powiedziała, że światło było znacznie jaśniejsze niż podczas pierwszej sesji. Poza tym zapytałam jeszcze o wrażenie ciepła i miłości, które opisywała, a ona odparła, że czuła je podczas wszystkich trzech sesji, choć najmocniej w trakcie pierwszej. Oczywiście, nie wolno zapominać, że od czasu pierwszej sesji minęło przeszło dziesięć dni, a od ostatniej cztery, więc trudno całkowicie polegać na pamięci Amelii.

Mimo to jej wspomnienia pasowały do skanów ukazujących znacznie wyższy poziom aktywności endorfin podczas pierwszej sesji niż w trakcie drugiej, co potwierdziła analiza neuromediatorów. Wyższe poziomy zarówno beta-, jak i alfa-endorfin pojawiły się podczas pierwszej sesji. Poza tym NPK występował przy pierwszej sesji, a przy drugiej już nie.

Richard porównał te wyniki ze skanami przed chwilą uzyskanymi od pana Wojakowskiego. Zarówno NPK, jak i beta-endorfiny pojawiły się w większych ilościach niż w wypadku którejkolwiek sesji Amelii. Kiedy Joanna zjawiła się na sesję pani Troudtheim, poprosił ją, aby sprawdziła wywiady z pacjentami po doświadczeniach granicznych z ostatnich dwóch lat i wyszukała wypadki wrażenia jasnego światła i ciepła.

Joanna już przystąpiła do pracy.

— Nie zauważyłam żadnej korelacji — oświadczyła. — Trudno to jednoznacznie stwierdzić na podstawie opisów z drugiej ręki, zwłaszcza że jasność jest pojęciem względnym, lecz badani, który opisują swoje odczucia jako „wrażenie otoczenia miłością i spokojem” albo: „głębokie poczucie bezpieczeństwa”, wskazują także na obecność bardzo jasnego światła, a niekiedy tylko i wyłącznie światła, jakby jego jasność była tak silna, że nie dostrzegali niczego innego.

— „Zupełnie nic nie widziałem”. — Richard zacytował pana Wojakowskiego. — Ciekawe. Musimy się przekonać, co pani Troudtheim będzie miała na ten temat do powiedzenia.

Okazało się jednak, że pani Troudtheim nie ma nic do powiedzenia. Nie była „jak dotąd naszym najlepszym obserwatorem”, jak to określiła Joanna, zanim Tish podała ochotniczce dithetaminę. Przeciwnie, ogromnie rozczarowała oboje badaczy.

Nie w tym rzecz, że wypowiadała się nierozsądnie lub nieprecyzyjnie. Bez problemu się rozebrała i wdrapała na stół do badań, sama poprawiła maskę, gdy zsunęła się z jej oczu, i niezwykle starannie opisała wszystko, czego doświadczyła.

Problem w tym, że właściwie niczego nie doświadczyła. Wcale nie weszła w fazę doświadczeń granicznych. Zamiast tego, po pięciu minutach płytkiego snu skaner raptownie wskazał obraz budzącego się mózgu.

— Co się stało? — Richard zwrócił się do Tish. — Wszystko w porządku z, panią Troudtheim?

Zaniepokojona Joanna spojrzała na badaną, a Tish odpowiedziała:

— Wszystkie wskazania w normie.

— Ona jest przytomna — zaczął mówić Richard, lecz przerwał mu głos pani Troudtheim.

— Możemy zaczynać?

Gdy Joanna szczegółowo wypytała ochotniczkę o to, co się stało, okazało się, że pani Troudtheim zdrzemnęła się na chwilę i „obudziła”, gdy Tish położyła rękę na jej przegubie, aby zbadać tętno.

— Bardzo przepraszam, następnym razem postaram się nie zasypiać — obiecała badana.

— Pamięta pani, w którym momencie pani zasnęła? — spytała Joanna.

— Nie, po prostu leżałam i było tak cicho i ciemno… — odpowiedziała, ewidentnie usiłując sobie wszystko przypomnieć. — Nie wiem, co się ze mną stało. Zwykle nie zasypiam tak niespodziewanie.

— Czy cisza i ciemności zmieniały się w jakikolwiek sposób? Może coś panią obudziło? Jakiś dźwięk?

Dalsze pytania nie miały jednak sensu. Pani Troudtheim powiedziała im wszystko, co zapamiętała.

— Bardzo chętnie spróbuję jeszcze raz i obiecuję, że postaram się nie zasypiać — oznajmiła.

Richard wyjaśnił jej, że nie mogą zbyt szybko poddać jej kolejnemu badaniu.

— Ale to mnie nie dyskwalifikuje, prawda? — niepokoiła się badana.

— W żadnym wypadku — zaprzeczył Richard. — Zazwyczaj na początku mamy pewne kłopoty przy ustalaniu odpowiedniej dawki. Chciałbym umówić się z panią na kolejną sesję jeszcze w tym tygodniu. Czy może pani przyjść pojutrze? — W ten sposób miałby czas przyjrzeć się zdjęciom oraz danym i zadecydować, w czym tkwił problem. Prawdopodobnie chodziło tylko o to, że pani Troudtheim musiała przyjąć silniejszą dawkę leku, aby osiągnąć stan śmierci klinicznej. Tak czy owak, jedno badanie przepadło, a wraz z nim kolejny zestaw zdjęć do porównania intensywności wydzielania endorfin.

— Właśnie coś mi przyszło do głowy — oświadczyła Joanna, gdy tylko zamknęły się drzwi za panią Troudtheim. — Przedwczoraj przeszła zabieg dentystyczny. Czy środek znieczulający przyjmowany przez nią podczas zabiegu może wchodzić w reakcję z dithetaminą?

— Nie powinien — stwierdził Richard, ale poprosił Joannę, aby zadzwoniła do pani Troudtheim i spytała ją, jakie leki przyjmowała. Okazało się, że krótko działającą nowokainę oraz podtlenek azotu. Żadna z tych substancji nie miała prawa pozostać w jej organizmie dłużej niż kilka godzin, ale Richard i tak sprawdził jej analizę neuromediatorów, a potem porównał ją z wynikami panów Wojakowskiego i O’Reirdona.

Pozostałą część dnia spędził na analizie wyników pod względem obecności endomorfin. U obydwu badanych pojawiły się beta-endorfiny. Alfa-endorfiny uaktywniły się u pana Wojakowskiego, a u pana O’Reirdona — nie. O piątej przyszła Tish, aby zabrać szalik, który przypadkowo zostawiła, i przy okazji spytać, czy Richard nie ma ochoty wybrać się na kolację u Conrada „razem z grupą znajomych”, ale on wolał dokończyć analizę przed sesją Amelii, więc odmówił.

— Co za dużo, to niezdrowo — oświadczyła Tish, mając na myśli pracę Richarda, i podeszła do ekranów. — Właściwie co pan tutaj widzi?

Dobre pytanie. W analizie pana O’Reirdona nie było NPK, a kiedy sprawdził wyniki pana Sage’a, nie znalazł w nich ani NPK, ani alfa-endorfin. W analizie znajdowały się za to dymorfiny i sporo beta-endorfin, które musiały być kluczem do rozwiązania problemu.

Richard przeprowadził pewne badanie. Podczas eksperymentów laboratoryjnych okazało się, że beta-endorfiny wywołują poczucie ciepła, euforii, a także wrażenie światła i unoszenia się. Raz jeszcze wyświetlił skan z trzeciej sesji Amelii, zrobiony po tym, gdy wygłosiła pamiętne „o nie”. Sprawdził receptory beta-endorfin. Zgodnie z oczekiwaniami, wskazywały niski poziom aktywności. Większość receptorów przybrała barwę żółtą, a nie czerwoną, a dwa nabrały koloru żółtozielonego. Poza tym rozjaśniło się kilka receptorów kortyzolu, substancji neurochemicznej wywołującej lęk.

Czy pani Troudtheim potrzebowała większej dawki dithetaminy, aby wytworzyć potrzebne endorfiny? Richard przyjrzał się analizie ochotniczki, lecz poziom endorfin przy przebudzeniu i w fazie snu płytkiego nie odbiegał od normy, a skan z momentu przejścia w płytki sen wyglądał identycznie zarówno w wypadku Amelii Tanaki, jak i pana Wojakowskiego. Kiedy następnego dnia Joanna spytała, czy się przekonał, co poszło źle, odparł:

— Ani trochę.

— Nadal nie udało mi się skontaktować z panią Haighton — stwierdziła Joanna. — Wyjechała wziąć udział w seminarium o kobietach w biznesie sieciowym albo na spotkanie w Inwestycyjnym Klubie Kobiet, nie pamiętam. Poza tym są problemy z panem Pearsallem. Nie może przyjść jutro ani w czwartek, więc przesunęłam go na dziś po Amelii.

— To dobrze — skomentował Richard. Gdyby zdjęcia ze śmierci klinicznej pana Pearsalla pokazały taki sam poziom endorfin…

— Przepraszam za spóźnienie — oświadczyła Tish, wchodząc do pomieszczenia. — Wyszłam z imprezy po północy. Szkoda, że tam pana nie było, panie doktorze.

— Hm — mruknął Richard i zwrócił się do Joanny: — Czy którykolwiek z twoich badanych użył słowa „unosić się”, opisując wrażenie opuszczenia własnego ciała?

— Niemal wszyscy. Mówili też o „fruwaniu”.

— Nie wiesz, czy istnieje związek między wrażeniem opuszczania ciała i oślepiająco jasnym światłem?

— Nie, ale mogę sprawdzić.

— Dzień dobry, panie doktorze — przywitała się Amelia i zrzuciła plecak. — Przepraszam za spóźnienie. Po raz kolejny.

Tish wręczyła jej złożoną koszulę nocną.

— Mam na imię Tish. Będą panią dzisiaj przygotowywać.

Amelia puściła to mimo uszu.

— Na egzaminie z biochemii dostałam czwórkę z plusem, panie doktorze! — wykrzyknęła. — A z analizy enzymów mam piątkę!

— Wspaniale — pogratulował Richard. — Może pójdzie się pani przebrać i weźmiemy się do roboty. — Podszedł do pulpitu, aby raz jeszcze przyjrzeć się skanom. W tym czasie Tish pomagała Amelii w przygotowaniach i podłączała jej kroplówkę. Po zakończeniu pracy podeszła do stołu do badań.

— Wszystko gotowe? — Richard spytał Amelię.

Skinęła głową.

— Czy mogę dostać koc? Na koniec jest mi zawsze strasznie zimno.

— Było pani tak samo zimno za każdym razem? — zainteresowała się Joanna. — Czy też może za którymś razem zrobiło się pani zimniej?

— Ostatnio chyba było mi zimniej — odparła po namyśle Amelia.

Taki skutek mogło odnieść obniżenie poziomu endorfin, a nie tylko wychłodzenie organizmu. Richard polecił pielęgniarce zacząć podawanie płynu z kroplówki, a potem podszedł do pulpitu, aby obserwować przebieg śmierci klinicznej Amelii. Tym razem zwiększyła się zarówno aktywność receptorów, jak i ich liczba, toteż zmiany nie mogły wynikać ze zwiększonej odporności organizmu.

Spojrzał na stół do badań. Joanna, z niepokojem przyglądająca się początkowi sesji, odprężyła się, a na twarzy Amelii zastygł taki sam uśmiech Mony Lisy, jak poprzednio.

Richard prowadził obserwacje śmierci klinicznej Amelii przez cztery minuty. Kiedy dziewczyna dochodziła do siebie, nie usłyszeli żadnych przerażonych pomruków, i zgodnie z oczekiwaniami, Amelia opisała światło jako jaśniejsze i „jakby bardziej błyszczące”. Jednocześnie rozpostarła ramiona, machając dłońmi, jakby pokazywała rozchodzące się na wszystkie strony promienie. Niewątpliwie był to skutek działania endorfin.

— Czy było pani ciepło i bezpiecznie? — spytał i poczuł silne kopnięcie w kostkę.

— Może pani opisać swoje odczucia podczas doświadczeń granicznych? — z kamienną twarzą spytała Joanna.

— Było mi ciepło i bezpiecznie, tak jak powiedział pan doktor — wyjaśniła Amelia, uśmiechając się do Richarda. Wiedział, że Joanna oskarży go o sugerowanie odpowiedzi, ale Amelia wymieniła ciepło i światło jeszcze kilkakrotnie podczas relacjonowania tego, co widziała, a kiedy Joanna spytała ją z pokerową twarzą, czy doświadczyła czegokolwiek, co mogło ją przestraszyć, odpowiedź brzmiała jednoznacznie negatywnie.

Widziała długie ciemne pomieszczenie „przypominające korytarz”, zakończone otwartymi drzwiami, za którymi stali ludzie.

— Rozpoznała ich pani? — zapytała Joanna, a po chwili przerwy Amelia potrząsnęła przecząco głową.

— Nosili białe ubrania — dodała.

— Co się stało później?

— Po prostu tam stali. — Amelia starannie otuliła się kocem.

Joannie nie udało się dowiedzieć nic poza tym, że Amelia usłyszała dźwięk (którego nie potrafiła zidentyfikować), kiedy weszła na korytarz, a moment wcześniej miała wrażenie, że się unosi w powietrzu.

Bez wątpienia beta-endorfiny, uznał w myślach Richard. Musiał przyjrzeć się analizie neuromediatorów i funkcjonowaniu krwiobiegu, ale jeśli ich aktywność okazałaby się intensywniejsza niż podczas dwóch poprzednich sesji Amelii, wówczas zapewne wszystkie zasadnicze elementy doświadczeń granicznych były wywoływane przez endorfiny. Mogło to oznaczać, że Noyes i Linden mieli rację i doświadczenia graniczne to mechanizm obronny, mający uchronić mózg przed traumatycznymi emocjami związanymi z umieraniem. Innymi słowy, doświadczenia graniczne jednak nie muszą być mechanizmem służącym przetrwaniu.

Oczywiście, o ile poziomy endorfin stale pasowałyby do siebie, a zwiększone wydzielanie endorfiny skutkowałoby pojawieniem się większej liczby zasadniczych elementów doświadczeń granicznych. Richard potrzebował więcej danych, aby udowodnić jedną z tych tez, co oznaczało konieczność jak najszybszego poddania Amelii kolejnemu eksperymentowi. Umówienie się z nią na następną sesję okazało się jednak równie trudne, jak wybranie odpowiedniego terminu rozmowy z panią Haighton.

— W przyszłym tygodniu mam bardzo ważny test z anatomii. — Amelia uśmiechnęła się przepraszająco do Richarda. — Czy możemy umówić się za dwa tygodnie?

— Bardzo mi zależy na wcześniejszym spotkaniu — burknął Richard.

— Dobrze, panie doktorze. — Amelia nie przestawała się uśmiechać. — Ale musi pan wiedzieć, że jest pan jedyną osobą, dla której jestem gotowa to zrobić, a jeśli zawalę anatomię, to będzie to wyłącznie pana wina.

Zanim ustalili termin, pojawił się pan Pearsall. Po wydarzeniach poprzedniego dnia Richard nieco się obawiał, czy uda mu się wprowadzić go w stan śmierci klinicznej, lecz okazało się, że pan Pearsall nie tylko przeżył doświadczenia graniczne, ale jeszcze miał sporo do powiedzenia. Skan odpowiadał standardowi niemal tak dokładnie, jak zdjęcie Tanaki, a podczas wywiadu pan Pearsall wymienił pięć zasadniczych elementów, między innymi opuszczenie ciała.

— Leżałem na stole i czekałem, aż państwo zaczną — poinformował Joannę. — Oczywiście niczego nie widziałem, z powodu maski i zamkniętych oczu, aż nagle stwierdziłem, że widzę. Unosiłem się nad stołem i widziałem wszystko, pielęgniarkę badającą mi tętno i panią z małym magnetofonem przy moich ustach, i pana doktora przy komputerze. Na ekranach pojawiały się kolorowe plamy, które wciąż zmieniały zabarwienie, z żółtego na pomarańczowy i z niebieskiego na zielony.

— Stwierdził pan, że się unosił nad stołem — odezwała się Joanna. — Może pan opowiedzieć coś więcej?

— Znajdowałem się tuż pod sufitem — opisał Pearsall. — Widziałem wierzchołki okien i szafek. — Ale nie to, co Joanna postawiła na szafce z lekarstwami, pomyślał Richard, a wszystko inne widział podczas rozmowy lub mógł dostrzec, wchodząc do pokoju.

Po raz kolejny podziwiał rozsądek Joanny. Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby nie zaprosił jej do współpracy. Nagłówki w gazecie „Star”: „Naukowiec udowadnia istnienie życia po śmierci”, wraz z pozytywną opinią pana Mandrake’a i dodatkowymi wywiadami z doktorem Foxxem i panią Coffey, księżycowym medium. I koniec z finansowaniem dalszych badań, nawet przez Szpital Miłosierdzia. Koniec z wiarygodnością.

Joanna dodała badaniom wiarygodności wyłącznie dzięki swojemu zaangażowaniu. Siedziała w laboratorium w kardiganie oraz okularach w drucianych oprawkach i była oazą zdrowego rozsądku w dziedzinie zapełnionej szaleńcami i wariatami. Nie było możliwości, aby kiedykolwiek wziął do ręki „Stara” i przeczytał w nim, że Joanna uznała, iż Tamta Strona istnieje. Była nie tylko rozsądna, lecz także inteligentna i fantastycznie prowadziła rozmowy. Pozornie nic nie robiła, a udawało się jej wyciągnąć z ludzi znacznie więcej informacji niż jemu.

— Co się potem stało? — pytała pana Pearsalla.

— Usłyszałem dźwięk i znalazłem się w ciemnym miejscu.

— Może pan opisać ten dźwięk?

— To był taki… łomot, jakby jechała ciężarówka… albo jak grzechotanie.

Albo kule uderzające w skrzydło Wildcata, pomyślał Richard, zastawiając się, jak brzmiał dźwięk, którego opisanie nastręczało wszystkim tak wiele trudności. Czy ten odgłos był zupełnie nierozpoznawalny?

— Kiedy dotarłem do końca tunelu, drogę zagrodziła mi brama. Chciałem przez nią przejść, ale nie mogłem — opowiadał pan Pearsall, a w jego głosie nie pobrzmiewał niepokój. Kiedy Joanna poprosiła go o opisanie światła, stwierdził:

— Było jaśniejsze niż cokolwiek, co w życiu widziałem, ale mimo to sprawiło, że poczułem spokój, ciepło i bezpieczeństwo.

Później okazało się jednak, że skaner zarejestrował mniej niż połowę receptorów beta-endorfin, w dodatku oznaczonych kolorem zielonym lub niebieskim, wskazującym na najniższy poziom aktywności. Beta-endorfiny i NPK występowały w ilościach śladowych, za to obficie pojawiły się alfa-endorfiny i kwas gamma-aminomasłowy, inhibitor endorfin.

Richard odtworzył analizy najnowszych skanów Amelii. Nie dostrzegł ani beta-endorfin, ani NPK, a alfa-endorfiny znajdowały się na niskim poziomie.

Na wykresach nie zarejestrowano kortyzolu.

Rozdział 13

„To dziwne”.

Ostatnie słowa kowboja i hazardzisty Doca Hollidaya


Przez kolejne dwa tygodnie Joanna straciła wszelkie złudzenia związane z tym, że z osobami uczestniczącymi w kontrolowanym eksperymencie łatwiej jest przeprowadzić wywiad niż z pacjentami. Nie potrafiła skłonić do mówienia pana Sage’a, nie potrafiła zmusić pana Wojakowskiego do zamilknięcia, a pani Troudtheim wciąż nie doświadczyła śmierci klinicznej, pomimo podejmowanych przez Richarda prób dobrania jej odpowiedniej dawki dithetaminy.

— Nie mam pojęcia, dlaczego nic z tego nie wychodzi — Richard obwieścił z niechęcią po trzeciej nieudanej próbie. — Myślałem, że rozwiązanie problemu tkwi w środku uspokajającym, bo badana się budzi, więc ostatnio zwiększyłem dawkę, a teraz użyłem dipritalu zamiast zalepamu i nic.

— Może pani Troudtheim należy do ludzi, którzy po prostu nie mogą przejść śmierci klinicznej? — zasugerowała Joanna. — Czterdzieści procent pacjentów, którzy byli reanimowani, niczego nie pamięta.

— Nie, to nie to.

— Skąd wiesz?

— Bo mamy tylko pięciu ochotników — wyjaśnił. — Sprawdzę jej poziomy kortyzolu. Może dawka jest wciąż za niska.

To tylko pogorszyło sprawę. Kiedy Joanna weszła do laboratorium przed kolejną sesją Amelii, Richard niespodziewanie spytał:

— Nie wspominałaś mi przypadkiem, że twoi pacjenci często mówią, że doświadczenia graniczne to nie sen?

— Zgadza się — potwierdziła. — To była jedna z pierwszych rzeczy, które mnie zaskoczyły, kiedy przystąpiłam do prowadzenia badań. Jeden z koronnych argumentów Mandrake’a dotyczących realności doświadczeń granicznych opiera się na tym, że wszyscy jego pacjenci mówią, że to nie był sen. Oczywiście subiektywne wspomnienia niczego nie dowodzą, co zresztą usiłowałam mu zakomunikować, ale doszłam do wniosku, że on i tak skłania swoich badanych do tego typu wyznań. Kiedy jednak sama zaczęłam rozmawiać z pacjentami, okazało się, że pan Mandrake nie przesadza — niemal wszyscy z własnej woli powtarzali, że swoje przeżycia odebrali jako rzeczywistość, a nie sen.

— Czy udało ci się skłonić ich do bardziej szczegółowych wyjaśnień?

— Masz coś do jedzenia? — zainteresowała się Joanna. — Przez cały lunch usiłowałam dodzwonić się do pani Haighton.

— Jasne. — Richard sięgnął do kieszeni. — Niech sprawdzę, sok V8, mieszanka studencka, krakersy z serem i masłem fistaszkowym… i pomarańcza. Wybieraj.

— Nie, wracając do twojego pytania. — Joanna rozerwała upakowanie krakersów. — Po prostu powtarzają, że czuli, jakby to była rzeczywistość. Może dlatego, że doświadczenia graniczne są spójne i linearne.

— Linearne?

— Rozumiesz, siedzisz sobie w piżamie, pisząc egzamin na koniec zajęć, na które nigdy nie uczęszczałeś, a potem nagle znajdujesz się w Paryżu, leżącym nad morzem, nieco na południe od Denver. W snach pojawia się mnóstwo miejsc i czasów, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, widzisz przedmioty i ludzi z różnych epok i krajów, wszystko jest zupełnie niespójne. — Joanna pociągnęła łyk V8. — Żaden z moich badanych nigdy nie wspominał o tego typu przeżyciach. Doświadczenia graniczne najwyraźniej układają się w logiczną, linearną całość.

Przełknęła krakersa i kontynuowała:

— Poza tym doświadczenia graniczne są dłużej przechowywane w pamięci. Szybko zapominamy o tym, co nam się śniło, zwykle w przeciągu kilku minut od przebudzenia, a moi badani pamiętali o swoich doznaniach przez wiele dni, niekiedy lat. Skąd te wszystkie pytania dotyczące snów?

— Kiedy porównałem poziomy kortyzolu u pani Troudtheim ze standardowymi wskazaniami, zauważyłem, że poziomy acetylocholiny odpowiadają fazie snu REM, a gdy sprawdziłem pozostałych badanych, okazało się, że ich poziomy były tak samo wysokie.

— Więc myślisz, że doświadczenia graniczne są zbliżone do snu, wbrew temu, co mówią pacjenci?

— Nie, ponieważ nie zaobserwowałem zbliżonego spadku noradrenaliny, który następuje we śnie. Nie wiem, co o tym myśleć. Poziomy endorfin są niestabilne, a we wszystkich badaniach pana Wojakowskiego pojawił się kortyzol, chociaż on sam twierdzi, że nie odczuwał żadnego lęku.

— Ale za to w kółko opowiada o zerach i zabijanych ludziach — przypomniała Joanna.

— Dostrzegłem kortyzol także o ostatnich skanach Amelii. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Joanna też nie wiedziała, co o tym myśleć. Wczorajsza sesja Amelii była najbardziej euforyczna ze wszystkich jej dotychczasowych badań. Kiedy Joanna poprosiła Amelię o opisanie swoich odczuć, ta spojrzała promiennie na Richarda i oznajmiła radośnie: „Ciepło, bezpiecznie, cudownie!”

Żaden z pozostałych badanych również nie okazywał jakichkolwiek oznak niepokoju. Joannie wreszcie udało się nawiązać kontakt z Ann Collins, pielęgniarką, która asystowała przy sesji, kiedy pan Wojakowski coś mruknął, dochodząc do siebie.

— Powiedział: „Na stanowiska!” — przypomniała sobie Ann, a niespecjalnie zdziwiona Joanna zapytała jeszcze, jakim tonem wygłosił te słowa.

— Był podniecony i radosny — odparła pielęgniarka.

Zatem kortyzol nie tłumaczył, dlaczego Amelia powiedziała „O nie”. Nie wiadomo też, dlaczego Greg Menotti wykrzyknął „pięćdziesiąt osiem” — ta liczba wciąż nie dawała Joannie spokoju. Po drugiej wizycie u pani Woollam (z konieczności bardzo krótkiej, pacjentka bowiem musiała iść na prześwietlenie klatki piersiowej), Joanna udała się do szpitalnej kaplicy, wzięła Biblię i przejrzała Psalm 58, lecz dotyczył on grzechów niegodziwców, którzy „niech się rozejdą jak spływające wody”.

Pełna poczucia winy Joanna spędziła kilka minut na przeglądaniu reszty Biblii i odkryła, że większość rozdziałów nie ma wersu 58, a te, w których go zamieszczono, głosiły coś w rodzaju: „Obszerny mur Babilonu zwali się doszczętnie, Wysokie jego bramy spłoną w ogniu, Na próżno więc trudzą się narody, i z powodu ognia wysilają się ludy”, co niespecjalnie przyczyniło się do rozwiązania zagadki. Zwłaszcza fragment o pracy na próżno.

Chociaż nie udawało się znaleźć odpowiedzi w Biblii, gdzieś jednak musiała się kryć. Joanna wciąż miała świadomość, że ją zna, a niekiedy, wsłuchując się w częste przerwy w wypowiedziach pana Sage’a lub chowając w windzie na widok pana Mandrake’a, czuła, iż ma odpowiedź na końcu języka. W takich chwilach dochodziła do wniosku, że wystarczyłoby pół godziny nieprzerwanej koncentracji, aby wszystko sobie przypomniała.

Nie mogła jednak liczyć na pół godziny wolnego. Pani Haighton zadzwoniła, aby obwieścić, że czwartek nie wchodzi w grę, a Vielle i Maisie skontaktowały się z nią, bo dziewczynka wróciła do szpitala.

— Znowu miałam migotanie przedsionków — oświadczyła rzeczowo Maisie. — Siedziałam tu cały dzień. Czy pani nigdy nie odpowiada na wiadomości z pagera?

Nigdy, pomyślała Joanna. Zawsze okazywało się, że dzwonił pan Mandrake, który chciał się dowiedzieć, kim byli jej pacjenci i czego doświadczyli.

— Natychmiast muszę się z panią zobaczyć — stwierdziła Maisie. — Jestem w tym samym pokoju, co ostatnio.

Joanna obiecała, że przyjdzie zaraz po zakończeniu sesji z panem Sage’em. Widział tunel (ciemny), światło (jasne) i ludzi (chyba), a wydobycie z niego tych informacji trwało półtorej godziny. Rozmowa z Maisie okazała się przyjemną odmianą.

— Nie powiedziałaś mi, dlaczego mnie spytałaś o ogród zwycięstwa — przypomniała Joanna, usiłując powstrzymać przerażenie na widok paskudnie opuchniętej twarzy Maisie. Zatrzymanie płynów w organizmie, pomyślała. Zły znak.

— Ach, to z powodu Emmetta Kelly’ego, to taki klaun z bardzo smutną miną i w podartym ubraniu. Mam jego zdjęcie — jest w tej dużej czerwonej książce z wulkanem — wyjaśniła. — Leży w mojej torbie z Barbie.

— Jak widzę, pani Sutterly przyniosła ci książki. — Joanna zajrzała do torby. 100 największych katastrof w historii ludzkości, z eksplodującym Hindenburgiem na okładce, Katastrofy świata, z mapą pokrytą czerwonymi punktami, Wielkie katastrofy, z czarno-białym zdjęciem trzęsienia ziemi w San Francisco. Oto ona. Katastrofy XX wieku z rzucającym się w oczy, czerwono-czarnym rysunkiem wulkanu.

— Co to takiego? — Joanna przyniosła książkę do łóżka. — Pompeje?

— Pompeje to miasto — poprawiła ją Maisie. — Wulkan nazywa się Wezuwiusz. Ale to jest rysunek Mount Pelee. W dwie minuty zabił trzydzieści tysięcy ludzi. — Otworzyła książkę i zaczęła przewracać strony wypełnione zdjęciami, mapami i nagłówkami z gazet. Pożar w fabryce bluzek Triangle, zatonięcie Morro Castle, huragan Galveston.

— O, jest. — Maisie lekko się zasapała. Tylko dlatego, że przewracała strony? Dziewczynka pokazała Joannie dwie strony pełne fotografii. Na górze jednej z nich widniał Emmett Kelly, z pomalowaną na biało, wykrzywioną w smutnym grymasie twarzą, w pogiętym kapeluszu i ogromnych, rozczłapanych butach. Klaun biegł w stronę cyrku z wiadrem wody, z twarzą pełną grozy i rozpaczy, widocznymi nawet pod grubą warstwą makijażu. Na szczęście Maisie najwyraźniej nie dostrzegała potwornego przerażenia klauna.

— Emmett Kelly pomógł wydostać z ognia te wszystkie małe dzieci — wyjaśniła Maisie. — Uratował też jedną dziewczynkę, a kiedy wybiegł z nią z płomieni, powiedział: „Idź tam, do ogrodu zwycięstwa, i zaczekaj na swoją mamę”. Nie chciał, żeby przeszkadzała.

— Rozumiem, a ty myślałaś, że to jakieś specjalne miejsce, które wówczas znajdowało się przy każdym cyrku?

— Nie — zaprzeczyła Maisie. — Myślałam, że tam się uprawia warzywa. — Obróciła książkę, dzięki czemu druga połowa podwójnej strony znalazła się przed oczyma Joanny, i wskazała na mężczyznę w wysokim kapeluszu dyrygenta orkiestry. — To dyrygent. Kiedy wybuchł pożar, kazał muzykom grać Gwiaździsty sztandar. Zna pani tę piosenkę?

— Tak. — Joanna zamruczała kilka taktów.

— O, poznaję — ucieszyła się Maisie. — To piosenka kaczek. „Bądź dobry dla swoich przyjaciół z płetwami na nogach”. Jeśli znajdzie się pani w cyrku i usłyszy tę piosenkę, musi pani jak najszybciej uciekać. Oznacza ona, że wybuchł pożar, uciekł lew albo coś podobnego.

— Nie wiedziałam.

— To taki sygnał — wyjaśniła mądrze Maisie. — Kiedy orkiestra zaczyna go grać, wszyscy pracownicy cyrku wiedzą, że muszą przyjść z powodu niebezpieczeństwa. To tak, jakby musieli kogoś reanimować. Dlaczego ubrania Emmetta Kelly’ego są takie podarte?

Joanna wyjaśniła, że klaun chciał wyglądać jak włóczęga, i później przypomniała sobie o Carlu Śpiączce, który mruczał tak, jak ona przed chwilą, więc poszła go odwiedzić.

Jego żona stwierdziła, że chory dobrze się miewa, co oznaczało, że nie wyrwał sobie kroplówki, wymachując rękami, i nie znalazł się w zasadzce Wietkongu. Joanna uznała, że Carl wygląda znacznie szczuplej. Kiedy poszła do stanowiska pielęgniarek, Guadalupe wręczyła jej kartkę ze spisanymi pomrukami pacjenta.

— Ostatnio niewiele mówił — wyjaśniła pielęgniarka.

— Wciąż jeszcze pływa łódką po jeziorze?

— Nie — zaprzeczyła Guadalupe.

Joanna zerknęła na kartkę. „Nie”, powiedział Carl, „…muszę…, mężczyzna… łaty…”, a na końcu widniało słowo „czerwony”, napisane innym charakterem pisma.

Joanna przepisała słowa do komputerowych akt Carla, wraz ze słowami „woda” oraz „o rety” i komentarzami Guadalupe na temat jego ruchów. Przeglądając zapiski, stwierdziła, że nie przepisała pomruków. Musiały być zarejestrowane na jednej z kilkudziesięciu zgromadzonych w pudełku po butach kaset, do których jeszcze nie zajrzała i w najbliższym czasie na pewno nie zajrzy. W pierwszej kolejności musiała się zajmować nagraniami związanymi z projektem badawczym, poza tym miała na głowie wywiady i ustalanie terminarza spotkań. A także jego zmiany.

Pani Haighton nie mogła przyjść w piątek — tego dnia przypadała uroczystość w Muzeum Sztuki. Poza tym Amelia chciała przełożyć sesję. Przygotowywała się do następnego ważnego egzaminu i jej profesor ustalił termin zajęć powtórzeniowych, których nie mogła opuścić. Nie, czwartek także nie wchodził w grę. Tego dnia czekał ją test ze statystyki.

— Ile oni teraz muszą zdawać tych egzaminów? — wybuch Richard, kiedy Joanna przekazała mu nowiny. — Zdawało mi się że półrocze już minęło. Co się dzieje? Znalazła sobie nowego chłopaka?

Raczej odpuściła sobie podrywanie ciebie, bo jej nigdy nie zauważasz, pomyślała Joanna. Chociaż Amelia robiła się coraz bardziej radosna i uśmiechnięta, Richarda interesowało wyłącznie niepowodzenie związane z wprowadzeniem pani Troudtheim w stan śmierci klinicznej.

— Nie mam pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić — w rozpaczy wyznał Joannie.

Przypadek pani Trodutheim był o tyle niekorzystny, że gdyby dysponowali dużą grupą ochotników, mogliby po prostu uznać ją za osobę nieodpowiednią do dalszych badań i skoncentrować się na innych. Tymczasem nie mieli nikogo w zamian. Tracili nadzieję, że Joannie uda się kiedykolwiek umówić z panią Haighton na wywiad, nie mówiąc już o sesji, a pan Pearsall zadzwonił z informacją, że jego ojciec, całe życie zdrowy jak koń, miał udar mózgu. W związku z tym pan Pearsall musiał lecieć do Ohio i nie wiedział, kiedy wróci. Tak więc pozostał jedynie małomówny pan Sage, coraz trudniej osiągalna Amelia Tanaka oraz pan Wojakowski. Przynajmniej on przychodził na każde wezwanie. I coraz chętniej rozmawiał.

— Znajdowałem się w tunelu — rozpoczął swoją piątą relację. Siedzieli w laboratorium sami, gdyż Richard postanowił sam zanieść próbkę krwi do zbadania: albo chciał szybko poznać wyniki, albo raczej uniknąć perspektywy kolejnej wojennej opowieści pana Wojakowskiego.

— Było ciemno, nic nie widziałem, ale się nie bałem. Ogarnął mnie spokój, jak wtedy, gdy wiadomo, że coś się wydarzy, ale nie wiadomo co i kiedy. Takie jak w dniu, w którym zbombardowali Pearl.

Wiedziałam, że jakoś wplącze w to Yorktown, stwierdziła w duchu Joanna.

— Wciąż pamiętam tamten ranek. Była niedziela…

Joanna zastanawiała się, czy powinna skierować jego opowieść na właściwe tory, czy też darować sobie, gdyż pan Wojakowski i tak zawsze przejdzie do innej historii. Zwykle samodzielnie wracał do zadanego pytania. Oparła więc brodę na dłoni i uzbroiła się w cierpliwość.

— Wracam z przepustki na Virginia Beach — Yorktown stał w Norfolk — i widzę marynarza na pomoście wyspowym… — Sięgnął do kieszeni i wydobył pogięte zdjęcie Yorktown. — To jest pomost wyspowy. — Wskazał na wysoką wieżę pośrodku okrętu. Umieszczono na niej trzy maszty z poprzecznymi belkami, które zgodnie z przypuszczeniami Joanny były antenami radiowymi lub radarami, a także najrozmaitsze drabiny.

— Widzi pani, to jest maszt radarowy, a to mostek — wytłumaczył pan Wojakowski, wskazując palcem zdjęcie. — No więc ten marynarz wygląda, jakby zaraz miał skręcić kark, tak szybko schodzi z pomostu, a w prawej ręce trzyma kartkę.

Zgiął zdjęcie i pieczołowicie ukrył je w portfelu.

— Powinienem był się domyślić, że coś wisi w powietrzu — na górze tej drabiny znajdowała się wyłącznie kabina radiotelegrafisty — ale to mi nawet nie przyszło do głowy. Po prostu stałem sobie i zastanawiałem się, czy skręci sobie kark, a kiedy okazało się, że nie, zszedłem pod pokład, aby zrzucić cywilne łachy. Wtedy usłyszałem z głośników radiowęzła wiadomość, że Japońce zbombardowali Pearl Harbor, i domyśliłem się, że radiowiec musiał trzymać w ręku telegram.

Pokręcił głową na znak dezaprobaty wobec swojego braku spostrzegawczości.

— To samo czułem w tunelu, czekałem, że coś się stanie, ale nie wiedziałem co i kiedy.

Zerknął z wyczekiwaniem na Joannę, ale ona nie słuchała. Starała się odtworzyć w pamięci, co pan Wojakowski powiedział pierwszego dnia, kiedy spytała go o wiek. Bez wątpienia stwierdził, że zaciągnął się dzień po Pearl Harbor.

— Niektórzy w ogóle nie mogli w to uwierzyć, nawet kiedy usłyszeli wiadomość przez głośniki. Wchodzi Woody Pikeman i pyta: „Co to za mądrala?”, mając na myśli gościa przemawiającego z głośników. „Cesarz Hirohito”, odpowiadam.

— Panie Wojakowski — przerwała mu Joanna. — Właśnie sobie przypomniałam, że muszę się zjawić na pewnym zebraniu.

— Wstała i wyłączyła dyktafon. — Jeśli pan pozwoli…

— Jasne, pani doktor. Mam przyjść później?

— Tak. Nie. Nie wiem, jak długo potrwa to zebranie. — Podniosła magnetofon i notatnik.

— Mam jeszcze wiele do opowiedzenia — oświadczył.

— Zadzwonię do pana, aby ustalić inny termin spotkania — stwierdziła stanowczo.

— Kiedy tylko pani zechce — zgodził się i wolno wyszedł. Gdy zniknął za drzwiami, podniosła telefon z zamiarem przesłania Richardowi wiadomości na pager, ale zmieniła zdanie. Musiała sprawdzić notatki, zanim wysunie oskarżenie.

Położyła dyktafon i znieruchomiała, nie odrywając od niego ręki. Usiłowała przypomnieć sobie, co dokładnie powiedział pan Wojakowski na temat swojego wstąpienia do wojska. Jego wojennych opowieści słuchała jednym uchem, lecz nie miała wątpliwości, że zgodnie ze swoją wcześniejszą wersją pan Wojakowski zaciągnął się dzień po Pearl. Nikt nie wiedział, gdzie leży ta wyspa, poza jego młodszą siostrą, która poprzedniego wieczoru oglądała w kinie kronikę filmową.

Zeszła do gabinetu. Jeszcze nie spisała relacji pana Wojakowskiego. Przetrząsnęła pudełko po butach i po chwili wydobyła z niego odpowiednią kasetę, wrzuciła ją do magnetofonu i przewinęła do środka. „Po tym, jak wypłynęliśmy z Rabaul…” Za daleko. Cofnęła. „Był trupem, zanim ktokolwiek się zorientował…” Do przodu. „…Zabawne pisemko”. Jest: „…jedna pani, leżąca dwie sale dalej, biegnie zadyszana i mówi: Japońce właśnie zbombardowali Pearl Harbor!«”

Joanna przewinęła taśmę do przodu. Młodsza siostra, kronika, Desperadoes. „A następnego dnia pojechałem do śródmieścia do punktu rekrutacyjnego i zaciągnąłem się do marynarki wojennej”.

Położyła rękę na ustach i zamyśliła się. Mój Boże, on zmyślał. Ale w którym wypadku? Może obie wersje są nieprawdziwe? A może wszystko, co mówił, to kłamstwo? To nie miało znaczenia. Nawet jeśli choćby część jego wspomnień była konfabulacją, wszystkie relacje z doświadczeń granicznych nie nadawały się do wykorzystania.

Chyba że historię o zaciągnięciu się po Pearl Harbor opowiedział po to, aby ukryć swój prawdziwy wiek. Kiedy po raz pierwszy go ujrzała, pomyślała, że musi mieć pod osiemdziesiątkę. Istniała możliwość, że zmyślał, żeby nie zorientowali się, ile ma lat, a potem, kiedy opisywał doświadczenia graniczne, zapomniał się i wyznał prawdę. Jeśli kłamstwo wiązało się wyłącznie z wiekiem, wszystko inne mogło być prawdą.

Ale jak mogliby to sprawdzić? Pomyślała o jego innych historiach, automacie z napojami, zatonięciu Hammanna i całej jego załogi w dwie minuty, radosnym ocaleniu pana Wojakowskiego przez cudownie wyremontowany Yorktown, powiewających flagach, marynarzach wymachujących białymi czapkami w powietrzu. Wszystko to brzmiało zupełnie wiarygodnie. Podobnie zresztą jak jego relacje z siódmego grudnia 1941 roku.

Potrzebowała potwierdzenia z zewnątrz. Mogła zadzwonić do biblioteki i spytać, gdzie znajdował się Yorktown siódmego grudnia 1941 roku, ale ta informacja nie potwierdziłaby, że pan Wojakowski był wówczas na pokładzie. Przypuszczała, że mogłaby zadzwonić do Wydziału Spraw Weteranów w Marynarce Wojennej, aby sprawdzić, czy Edward Wojakowski służył na Yorktown, ale ten sposób byłby czasochłonny i zapewne trudny to zrealizowania ze względów biurokratycznych. Musiała poznać prawdę szybko, zanim Richard ponownie podłączy go do urządzenia.

Przekartkowała notatki w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby potwierdzić. Pilot bombowca nurkującego — jak on się nazywał? Jest, Jo Jo Powers, rozbił się, kładąc bombę na pokładzie startowym. Nie, to mógł wyczytać w książce albo zobaczyć w filmie. Był taki film, Bitwa o Midway, prawda? Przypomniała sobie, że widziała go na półce z filmami wojennymi w wypożyczalni Blockbuster. A zatem nic, co jest związane z Midway. A może historia o przymusowym lądowaniu w Morzu Koralowym? Pełno w niej faktów, które można by zweryfikować — daty, zdarzenia, nazwy miejsc.

Przejrzała notatki w poszukiwaniu relacji z ocalenia. Jest. Wylądował w Morzu Koralowym, dopłynął do Malakuli, przyjaźnie nastawieni tubylcy przeszmuglowali go na inną wyspę, wypłynął dłubanką do Port Moresby. Tymczasem uszkodzony Yorktown dowlókł się do stoczni na Pearl Harbor, naprawiono go w trzy dni, a potem wypłynął prosto do Midway.

Potrzebowała mapy. Kto w szpitalu mógłby mieć mapę? Maisie, uznała Joanna, przypomniawszy sobie mapę na okładce jednej z jej książek o katastrofach. Wypisała sobie podstawowe informacje. Morze Koralowe, Malakula, Yanikalo. Nabazgrała także daty, na wypadek gdyby zatonięcie Yorktown również uznano za katastrofę, i zbiegła na trzecie piętro.

Maisie leżała oparła o poduszki i oglądała film na wideo.

Pollyanna — wyjaśniła Joannie z obrzydzeniem. — Jedyne, czym się zajmuje, to nakłanianie ludzi, aby się ze wszystkiego cieszyli. Niedobrze się robi. — Wycelowała pilota w Hayley Mills, ubraną w białą sukienkę oraz obszerny niebieski szal, i wyłączyła telewizor.

— Później spada z drzewa — poinformowała ją Joanna.

— Naprawdę? — rozjaśniła się Maisie. — Powiem pani coś ciekawego na temat pożaru cyrku w Hartford. Latająca Rodzina Wallendów, taka grupa akrobatów, właśnie występowała wysoko pod dachem, kiedy usłyszeli piosenkę kaczek i…

— Nie teraz — przerwała Joanna. — Maisie, potrzebna mi mapa wysp na Oceanie Spokojnym. Masz może jakąś w którejś ze swoich książek o katastrofach?

— Aha — potwierdziła i zaczęła wygrzebywać się z łóżka.

— Nie ruszaj się — przykazała Joanna. — Podam ci. Wiesz, w której jest książce?

— Chyba w Największych katastrofach wszech czasów. W części o Krakatau. To ta ze statkiem Andrea Doria na okładce.

Joanna wyciągnęła książkę z torby i przyniosła ją do łóżka, a Maisie rozpoczęła poszukiwania.

— Erupcja Krakatau była największa w historii. Na całym świecie zachody słońca nabrały czerwonej barwy. Krwistoczerwonej. Jest.

Joanna zajrzała jej przez ramię. Rzeczywiście, w książce zamieszczono mapkę, ale w postaci jasnoniebieskiego kwadratu z zarysami Indii i Australii w czarnym kolorze i czerwoną gwiazdką oznaczoną „Krakatau”.

— Miałaś książkę z mapą na okładce — przypomniała Joanna.

— Tak, Katastrofy świata — potwierdziła Maisie. — Ale tamta mapka też nie jest zbyt dobra. — Dziewczynka rozkopała koc. — O ile pamiętam, dobra mapka jest w Trzęsieniach ziemi i wulkanach.

— Maisie — zaprotestowała Joanna, ale dziewczynka już wstała z łóżka i grzebała w stosie książek.

— Rozsadził całą wyspę. Krakatau — powtórzyła Maisie, wertując książkę. — Ale był huk, jakby wystrzeliła bateria armat. — Maisie przewracała stronice. — Wiedziałam, że tu ją znajdę! — obwieściła triumfalnie i położyła książkę na łóżku. — Widzi pani? To Krakatau.

Na niebieskim tle oceanu oznaczono Hawaje, Wyspy Salomona i Marshalla.

— Widzisz gdzieś wyspę Midway? — Joanna pochyliła się nad mapą.

Maisie szybko wyciągnęła palec.

— Tutaj. Pośrodku.

No jasne. Właśnie dlatego wyspa nazywała się Midway. A tu leży Pearl Harbor. Gdzie jest Malakula? Przyjrzała się bliżej, usiłując odczytać drobny druk. Wyspa Necker, Nikoa i Kaula, oraz, mnóstwo nie opisanych kropek. Brak Malakuli na mapie niczego by nie dowodził. Między Midway i Hawajami widniały dziesiątki mniejszych wysepek.

— Czego pani szuka? — Maisie z trudem łapała powietrze.

Joanna spojrzała na nią. Usta dziewczynki zrobiły się fioletowe.

— Z powrotem do łóżka — rozkazała Joanna, odsuwając koc.

— Chcę pani pomóc szukać.

— Możesz pomagać z łóżka.

Maisie potulnie wdrapała się na posłanie i oparła o poduszki.

— Czego pani szuka? — powtórzyła.

— Wyspy o nazwie Malakula — wyjaśniła Joanna, kładąc otwartą książkę na kolanach Maisie, żeby obie mogły się wpatrywać w mapę. — I Morza Koralowego.

— Morze Koralowe… — zamruczała Maisie, studiując mapę. Krótkie włosy dziewczynki przylepiły się do jej opuchniętych policzków. Twarz Maisie nabrała jeszcze bledszej barwy niż wtedy, gdy Joanna widziała małą ostatnio, a pod oczyma pojawiły się fioletowe smugi. Łatwo było zapomnieć o chorobie dziewczynki, gdy nie patrzyło się na jej buzię.

— Tu jest! — wykrzyknęła Maisie.

— Malakula? — Joanna powędrowała wzrokiem za palcem dziewczynki.

— Nie. Morze Koralowe.

Joanna się załamała. Morze Koralowe leżało daleko u wybrzeży Australii. Nie istniała możliwość, aby pan Wojakowski pokonał taki dystans w prymitywnej dłubance. Ani nawet w motorówce. Morze rozpościerało się setki — nie, poprawiła się Joanna, spojrzawszy na podziałkę — tysiące kilometrów za daleko.

Wszystko wymyślił — kokosy i zablokowane karabiny maszynowe, a także pisemko „Dzieciaki w opałach”. Może istnieje jakieś wytłumaczenie, pomyślała, ponownie pochylając się nad mapą. Może chodziło mu o inną wyspę, o nazwie zbliżonej do słowa Malakula. Marakei. Albo Maleolap. Ale żadna z nich nie leżała bliżej Midway niż Malakula, a w promieniu setek kilometrów Midway była jedyną wyspą, której nazwa zaczynała się na literę M. Istniały jednak dziesiątki nie nazwanych wysp, a od zakończenia drugiej wojny światowej minęło sześćdziesiąt lat. Może pomieszały mu się nazwy. Muszę porozmawiać z panem Wojakowskim, zadecydowała Joanna.

Zamknęła książkę i wstała.

— Dziękuję ci. Ogromnie mi pomogłaś. Jesteś świetną badaczką.

— Nie może pani jeszcze iść — zaprotestowała Maisie. — Muszę pani opowiedzieć o ludziach w cyrku. Wszyscy chcieli dostać się do głównego wejścia, ale nie mogli z powodu korytarza dla zwierząt, a rodzina Wallendów…

— Maisie, naprawdę muszę iść — przerwała Joanna.

— Wiem, ale powiem pani jeszcze coś. Latająca Rodzina Wullendów i wszyscy inni usiłowali dostać się do wejścia dla turystów, ale…

— Obiecuję, że wrócę, abyś mogła mi wszystko opowiedzieć o namiocie i Latającej Rodzinie Wallendów. Zgoda? — Joanna podeszła do drzwi.

— Zgoda — potwierdziła Maisie. — Czy ona umrze?

Joanna zamarła.

— Kto?

— Pollyanna. Kiedy spadnie z drzewa.

— Nie — odetchnęła. Wróciła do łóżka, wzięła do ręki pilota i ponownie włączyła telewizor. Uruchomiła też wideo. — To film Disneya.

— Och — rozczarowała się Maisie.

— Ale rozbolą ją plecy i nie będzie mogła chodzić. — Joanna przekazała pilota Maisie. — Zrobi się przez to bardzo paskudna.

— To dobrze. Czy ktoś zobaczył Morze Koralowe podczas doświadczeń granicznych?

— Koniec pytań — oznajmiła stanowczo Joanna. — Oglądaj swój film.

Poszła do gabinetu raz jeszcze odsłuchać taśmę. Nie ulegało wątpliwości, że powiedział Malakula i Morze Koralowe. Zadzwoniła do niego i zostawiła wiadomość z prośbą o przyjście o godzinie trzeciej, a następnie zajęła się ponownym przeglądaniem notatek. Szukała niewątpliwych rozbieżności, które pozwoliłyby jej uniknąć kolejnej rozmowy. Czytając jego wypowiedzi, nabierała coraz większego przekonania, że gdzieś musi tkwić błąd.

Terminy marynistyczne — pokłady wyspowe, pokłady startowe i tak dalej — oraz rozliczne szczegóły — nie prosta łódka, lecz dłubanka, nie zwykły automat z napojami, lecz dystrybutor z sokiem wiśniowym. Z całą pewnością nie wymyślił sobie pisemka „Dzieciaki w opałach” ani sąsiadki mieszkającej dwa domy dalej, ani kroniki poświęconej Pearl Harbor. Znał nawet tytuł wyświetlanego filmu.

Niemniej nie mógł jednocześnie przebywać na pokładzie Yorktown i w swoim rodzinnym mieście, kiedy zbombardowano Pearl Harbor. Historia z Norfolk również roiła się od wiarygodnych szczegółów, począwszy od głośników radiowęzła, a skończywszy na Woodym Pikemanie, pytającym: „Co to za mądrala?” Muszę porozmawiać z Richardem, pomyślała.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, w nadziei, że to on. Okazało się, że dzwoni pani Haighton.

— Otrzymałam pani wiadomość. Obawiam się, że ani wtorek, ani czwartek nie wchodzą w grę. We wtorek mam zebranie rady nadzorczej szpitala, a w czwartek pracuję jako wolontariuszka w centrum kryzysowym.

U nas też jest kryzys, pomyślała Joanna.

— A może w środę po południu? O drugiej? Albo o czwartej? Możemy też się umówić na wieczór.

— Oj, wieczory są jeszcze gorsze. — Pani Haighton wyliczyła litanię zebrań rad nadzorczych i komitetów organizacyjnych.

— Wobec tego wcześniej — upierała się Joanna. — Naprawdę muszę panią umówić na ten tydzień, o ile jest to możliwe. To bardzo ważne.

Okazało się, że ten tydzień zupełnie nie wchodzi w grę. Może przyszły. Nie, w przyszłym tygodniu odbywa się kwesta na rzecz Centrum Kobiet. Za dwa tygodnie.

Tylko, że wtedy już nie zostanie nam ani jeden ochotnik, pomyślała Joanna. Wydrukowała treść spisanych wywiadów i zabrała je do laboratorium, aby pokazać Richardowi.

— Witam panią doktor! — wykrzyknął pan Wojakowski. Stał za drzwiami, w tym samym miejscu, w którym go zostawiła.

— Co pan tu robi? — zdumiała się Joanna i gwałtownie odwróciła się w stronę drzwi, aby nie dostrzegł zniechęcenia na jej twarzy.

— Tak sobie wykombinowałem, że poczekam tutaj, aż skończy się to pani zebranie — wyjaśnił, wchodząc za nią do laboratorium. — Pamiętam, co pani mówiła na temat opowiadania o swoich przeżyciach, dopóki wspomnienia są świeże, a nie miałem dokąd pójść, więc pomyślałem, że zaczekam, aż pani wróci, żebyśmy wszystko nagrali, zanim pomiesza mi się w pamięci. — Usiadł na krześle i pochylił się, w oczekiwaniu na pytania. Na jego zarumienionej twarzy pojawił się uśmiech. Joanna ponownie pomyślała, że doszło do jakiegoś nieporozumienia.

Jak jednak się przekonać, w czym tkwi błąd? Mogła zadać mu bezpośrednie pytanie: „Dlaczego opowiedział mi pan dwie różne historie na temat miejsca swojego pobytu w dniu zbombardowania Pearl Harbor?” albo: „Czy ma pan jakieś dowody na to, że faktycznie odbył pan służbę na Yorktown?” Nie potrafiła się na to zdobyć, widząc jego szczerą i gotową do współpracy twarz.

— Opowiadałem pani o uczuciu spokoju, które mnie ogarnęło, kiedy znajdowałem się w tunelu, jakby coś się miało wydarzyć — przypomniał. — Tak więc poszedłem jeszcze kawałek i znalazłem się pod drzwiami, i nagle widzę jasne światło, i to naprawdę jasne. Coś równie jasnego widziałem jeszcze tylko raz w życiu, kiedy bomba z Aichi-99 przebiła się przez pokład hangarowy i wysadziła piątą sekcję naprawczą. Tamtego dnia okręt dostał trzy razy.

— Czy to się stało podczas bitwy o Morze Koralowe? — spytała Joanna, czując się trochę jak zdrajca, jak nazista przesłuchujący szpiega i usiłujący przyłapać go na błędzie, niekonsekwencji. Gdyby tym razem opowiedział jej inną wersję, wspomniał o innej wyspie, innej łodzi, czego by to dowodziło? Tylko tego, że jego pamięć jest zawodna. Bitwa o Morze Koralowe toczyła się sześćdziesiąt lat temu, a z biegiem czasu człowiek ubierał wspomnienia w coraz liczniejsze konfabulacje.

— Jedna z bomb głębinowych trafiła w zbiorniki oleju napędowego na lewej burcie i paliwo wylewało się do morza — kontynuował pan Wojakowski. — Okręt wykrwawiłby się na śmierć, gdybyśmy nie doprowadzili go z powrotem do Pearl. O rany, ale się cieszyliśmy z widoku Diamond Head…

— Dopłynął pan do Pearl Harbor na pokładzie Yorktown? — przerwała Joanna.

— Zgadza się — potwierdził pan Wojakowski. — I sam pomagałem go łatać. Pracowaliśmy dzień i noc, spawaliśmy zbiorniki i łataliśmy kadłub. Znalazłem się w ekipie naprawiającej drzwi wodoszczelne. Tyraliśmy przed siedemdziesiąt osiem godzin non stop i nie przerwaliśmy roboty nawet w chwili wypłynięcia z Oahu. Mówię pani, tak się zmachałem, że po fajrancie położyłem się i spałem całą drogę do Midway.

Rozdział 14

„Mama nie skontaktowała się ze mną. Gdyby… coś się stało… musisz być przygotowana. Pamiętaj wiadomość: Rosabelle, uwierz. Kiedy usłyszysz te słowa… będziesz wiedziała, że mówi Houdini…”

Słowa wygłoszone do żony przez leżącego na łożu śmierci Harry’ego Houdiniego, który obiecywał nawiązać z nią kontakt z tamtego świata


— Wszystko wymyślił? — zdumiał się Richard. — Nawet pobyt na Yorktown?

— Nie wiem — stwierdziła Joanna, przechadzając się po pokoju z rękami w kieszeniach swetra. — Wiem tylko, że nie mógł jednocześnie siedzieć w Pearl Harbor, naprawiać Yorktown i jednocześnie dryfować po morzu tysiące kilometrów dalej.

— Czy to musi oznaczać, że kłamie? — powątpiewał Richard. — Może po prostu ma problemy z pamięcią? W sumie ma przecież sześćdziesiąt pięć lat, a na wojnie walczył przeszło pięćdziesiąt lat temu. Mógł zapomnieć, co i kiedy dokładnie robił.

— Jak można zapomnieć o tym, że wróg strącił twój samolot, zabijając drugiego pilota i strzelca pokładowego? Słyszałeś tę opowieść. Mówił wtedy o najpiękniejszym cholernym dniu w swoim życiu.

— Jesteś pewna, że powiedział, iż był w Pearl Harbor, kiedy naprawiano okręt? — spytał Richard. — Może się nieprecyzyjnie wyraził…

Joanna energicznie kręciła głową.

— Stwierdził jeszcze, że znajdował się na pokładzie Yorktown, kiedy usłyszał, że zbombardowano Pearl Harbor, i że w domu czytał śmieszne pisemka. „Dzieciaki w opałach” — uzupełniła gorzko. — Nie wmówisz mi, że nie pamięta, gdzie się znajdował, kiedy dowiedział się o Pearl Harbor. Całe pokolenie pamięta, gdzie było tamtego dnia!

— Ale dlaczego miałby kłamać w takiej sprawie?

— Nie mam pojęcia — przyznała smutno. — Może usiłuje zrobić na nas wrażenie. Może wysłuchał tak wielu opowieści wojennych, że z biegiem lat wszystkie mu się pomieszały. A może to coś poważniejszego, Alzheimer albo udar. Jedno jest pewne…

— Nie nadaje się do badań — dokończył Richard. — Cholera.

— Wróciłam do gabinetu, żeby sprawdzić notatki i nagrania. Pełno w nich rozbieżności. Zgodnie ze słowami pana Wojakowskiego — wyciągnęła z kieszeni kartkę papieru i zaczęła czytać — był pilotem, działonowym, lekarzem pokładowym uczestniczącym w ceremoniach pogrzebowych, sygnalistą, a także mechanikiem lotniczym. Poza tym sprawdziłam informację o filmie, który rzekomo grano w sobotni wieczór przed bombardowaniem. The Desperadoes nakręcono w 1943 roku.

Złożyła papier.

— Strasznie mi głupio, że wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. Umiejętność określenia, czy ludzie mówią prawdę, czy zmyślają, to element mojej pracy. Dałam się nabrać — jego język ciała, nieistotne szczegóły… — Zamyśliła się. — Przykro mi. Zatrudniłeś mnie do zauważania takich rzeczy, a ja dałam się wpuścić w maliny.

— Mimo wszystko w końcu to spostrzegłaś. — Spojrzał na nią. — Myślisz, że kłamał w związku z tym, co widział podczas doświadczeń granicznych? — Joanna zrobiła taką minę, że zaraz dodał: — Nie martw się, wiem, że musi odejść. Tak się tylko zastanawiałem.

— Sama nie wiem. Nie można tego jednoznacznie powiedzieć bez potwierdzenia z zewnątrz. Niektóre jego historie o Yorktown były prawdziwe. Sprawdziłam je przed rozmową z tobą. Naprawdę istniał lotnik Jo-Jo Powers, który „sam położył bombę na pokładzie startowym” i zginął podczas ataku, a okręt rzeczywiście naprawiano i wysłano na Midway tuż przed bitwą. Jego pojawienie się przechyliło szalę zwycięstwa na naszą stronę, gdyż Japończycy uważali, że go zatopili.

— Ale nie istnieje sposób uzyskania niezależnego potwierdzenia informacji na temat doświadczeń granicznych — uzupełnił Richard. — Może poza skanami, ale one nie powiedzą nam, co widział badany.

— Ogromnie przepraszam. — Joanna nie mogła dojść do siebie. — Od kiedy nawiązałam z tobą współpracę, nie robię nic innego poza eliminowaniem kolejnych ochotników, a kiedy powinnam dostrzec…

— Dostrzegłaś — uciął Richard. — To najważniejsze. Zresztą zorientowałaś się w samą porę, zanim opublikowaliśmy jakiekolwiek wyniki. Nie przejmuj się. Nadal mamy pięciu ochotników. Więcej nie potrzeba…

Zamilkł, ujrzawszy jej wyraz twarzy.

— Mamy tylko czterech — jęknęła. — Dzwonił pan Pearsall. Zmarł jego ojciec i musi pozostać w Ohio, żeby się zająć pogrzebem i poukładać inne sprawy.

Czterech. Licząc pana Sage’a, z którego nawet Joanna nie potrafiła nic wydobyć. Oraz pani Troudtheim.

— A co z panią Haighton? — spytał. — Udało ci się wreszcie umówić z nią na wywiad?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

— Wciąż odwleka termin spotkania. Nie ma co na nią liczyć. Jesteśmy tylko jednym z punktów w jej długim terminarzu. Jak przebiegają formalności związane z naborem nowych ochotników?

— Powoli. Dział dokumentacji potrzebuje jeszcze półtora miesiąca, o ile rada przegłosuje decyzję o kontynuacji projektu.

— Nie bardzo rozumiem. Podobno miałeś zapewnione pieniądze na pół roku.

— Zgadza się — przytaknął. — Ale dzisiaj rano odebrałem telefon od dyrektora instytutu. Zdaje się, że pani Brightman opowiada wszystkim, jak wielkie nadzieje pokłada w naszym projekcie, bo znaleźliśmy nowe oznaki zjawisk nadprzyrodzonych.

— Pan Mandrake — zacisnęła zęby Joanna.

— Strzał w dziesiątkę. W takiej sytuacji dyrektor zażądał raportu z dotychczasowego przebiegu badań, który przekona radę nadzorczą o tym, że zajmujemy się rzetelnymi badaniami naukowymi.

— Nie powiedziałeś mu…?

— Czego? Że połowa naszej listy badanych to ludzie cierpiący na urojenia, oszuści oraz specjaliści od metapsychiki? Że nasi najlepsi ochotnicy nie potrafią określić, czego doświadczyli? — wyliczał z goryczą. — A może powinienem był opowiedzieć o bujnej wyobraźni pana Wojakowskiego? Kiedy rozmawiałem z dyrektorem, jeszcze nie znałem całej prawdy.

— Ile mamy czasu do złożenia raportu?

— Półtora miesiąca — wyjaśnił. — Ciekawy zbieg okoliczności.

— Masz, skany Amelii, pana Sage’a i jeden komplet pana Pearsalla. Może uda mu się szybko załatwić pogrzeb ojca.

— Jasne, jak wiadomo, osoby, które dopiero co pochowały jednego z rodziców, są wyjątkowo obiektywnymi obserwatorami. — Richard momentalnie zawstydził się własnych słów. Joanna w niczym nie zawiniła. On sam zaaprobował listę niewiarygodnych osób. — Wybacz. — Przepraszająco podniósł rękę. — Może… może sam powinienem poddać się badaniu.

— Co takiego? — Joanna nie wierzyła własnym uszom. — Nie możesz.

— Czemu nie? Po pierwsze, uzyskalibyśmy jeszcze jeden komplet skanów i dokładnych sprawozdań. Byłbym co najmniej tak dobrym obserwatorem, jak pan Sage — oświadczył, wskazując na palcach kolejne powody. — Po drugie, nie jestem szpiegiem ani wariatem. I po trzecie, mogę poddać się badaniu od ręki, choćby zaraz, bez czekania na autoryzację.

— Dlaczego nie miałbyś podlegać autoryzacji?

— Bo to mój projekt, więc zaklasyfikowałbym siebie jako przypadek autoeksperymentu. Tak samo robił Louis Pasteur. Albo doktor Werner Forssmann…

— Oraz doktor Jekyll — uzupełniła Joanna. — Jesteś na dobrej drodze, żeby podważyć wiarygodność swoich badań. Doktor Foxx również eksperymentował na sobie, zgadza się?

— Nie zamierzam niespodziewanie ogłosić, że odkryłem duszę. Istnieje długa i uznana tradycja autoeksperymentowania: Walter Reed, Jean Borel, transplantolog J.S. Haldane. Wszyscy eksperymentowali na sobie z dokładnie tego samego powodu — nie potrafili znaleźć chętnych i odpowiednich ochotników.

— A kto siedziałby przy pulpicie? Musiałbyś przeszkolić kogoś w obsłudze skanera i w kontroli podawania leków. Tish się na tym nie zna.

— Ty się tym zajmiesz — zaproponował.

— Mowy nie ma — wyjaśniła. — A jeśli cokolwiek pójdzie źle? To fatalny pomysł.

— Lepszy niż siedzenie tutaj przez najbliższe półtora miesiąca i podejmowanie kolejnych prób wydobycia czegokolwiek z pana Sage’a, zanim obetną nam fundusze. A może masz lepszy pomysł?

— Nie — zasępiła się. — Tak. Przeprowadzisz eksperyment na mnie.

— Na tobie? — osłupiał.

— Tak jest. Jeśli jedno z nas musi poddać się badaniu, logika nakazuje wybrać mnie. Po pierwsze, ja też nie potrzebuję autoryzacji, bo uczestniczę w projekcie. Po drugie, jeśli zobaczę jasne światło, nie uznam, że to Chrystus. Po trzecie, pan Mandrake nie przekona mnie do swoich sugestii. — Joanna wyliczała na palcach tak samo, jak przedtem Richard. — Po czwarte, w przeciwieństwie do ciebie nie muszę kontrolować przebiegu sesji. Ja tylko trzymam dyktafon. Równie dobrze mogę go włączyć przed rozpoczęciem badania. Albo poprosić Tish o uruchomienie kasety. Sam też to możesz zrobić.

— A co potem? Wywiad…

— Po piąte — dotknęła kciuka — nikt nie musi przeprowadzać ze mną wywiadu. Sama dobrze wiem, czego chcesz się dowiedzieć. I jestem pewna, że wyciągnę z siebie więcej niż tylko: „było ciemno” albo: „czułam spokój”. Mogłabym opisać wszystko, co widziałam i czułam.

— Zwróciłabyś uwagę na więcej szczegółów. — Zamyślił się. Pomysł był kuszący. Zamiast wyciągać odpowiedzi z nie przygotowanych ochotników, Joanna zajęłaby się opisywaniem tego, co istotne. Powiedziałaby mu, czy wizja wymieszała się jej z rzeczywistością, czy też doznała halucynacji, i co mieli na myśli badani, kiedy twierdzili, że to nie sen.

Poza tym powiązałaby doznania z ich przyczynami. Wiedziałaby, że pewne efekty są wywołane stymulacją płata skroniowego lub endorfinami i dostarczyłaby cennych informacji o procesach wywołujących określone wrażenia. Wiedziałaby też…

I w tym tkwił problem.

— Nic z tego nie będzie — oświadczył. — Sama powiedziałaś, że badany nie powinien mieć ustalonych przekonań w związku z tym, czego dozna. Przeprowadziłaś wywiady z przeszło setką pacjentów. Przeczytałaś wszystkie istniejące książki o doświadczeniach granicznych. Skąd masz pewność, że twoje doznania nie będą całkowicie ukształtowane przez twoją wiedzę?

— Nie da się wykluczyć takiej możliwości — przyznała. — Jednak z drugiej strony mam pewną przewagę — mogę zachować czujność. Jeśli znajdę się w ciemnym, zamkniętym pomieszczeniu, nie uznam automatycznie, że to tunel, a jeśli ujrzę promieniującą światłem postać, z całą pewnością nie założę od razu, że to anioł. Przyjrzę się jej — dobrze się jej przyjrzę — a potem, nie czekając na jakiekolwiek pytania, poinformuję cię o tym, co widziałam.

Richard podniósł ręce do góry na znak kapitulacji.

— Przekonałaś mnie. Jeśli jedno z nas powinno się poddać badaniu, ty jesteś lepszą kandydatką. Niemniej nie przeprowadzimy eksperymentu ani na mnie, ani na tobie. Mamy jeszcze czterech ochotników i powinniśmy się skoncentrować na obmyśleniu sposobów lepszego ich wykorzystania.

— Albo raczej nakłonienia do przyjścia na badanie — poprawiła Joanna.

— No właśnie. Zadzwoń do pani Haighton i sprowadź ją na sesję.

— Nawet nie przeprowadziłam z nią wywiadu — powątpiewała Joanna.

— Jeśli musisz, spytaj ją, o co chcesz, przez telefon. Powiedz, jak bardzo jest nam potrzebna. Tymczasem ja zajmę się panią Troudtheim.

— A co z panem Sage’em?

— Sprawimy sobie łom. — Uśmiechnął się szeroko.

Joanna wyszła, żeby zatelefonować do pani Haighton, a Richard wrócił do porównywania danych z badania pani Troudtheim ze skanami innych ochotników. Szukał różnic między zdjęciami zrobionymi tuż przed osiągnięciem stanu śmierci klinicznej, lecz niczego się nie dopatrzył. Joanna stwierdziła, że pewni pacjenci nie mieli doświadczeń granicznych. Zastanawiał się którzy.

Zszedł do jej gabinetu, aby o tym porozmawiać. Właśnie wychodziła, miała już na sobie płaszcz.

— Dokąd się wybierasz? — zainteresował się.

— Do Klubu Ziemiańskiego Wilshire — odparła afektowanym, arystokratycznym tonem. — Nie udało mi się skontaktować z panią Haighton telefonicznie, ale jej gospodyni poinformowała mnie, że pojechała do Młodzieżowego Klubu Wiosennych Przyjemności, cokolwiek to oznacza, więc jadę tam osobiście.

— Wiosennych przyjemności? — zdumiał się Richard. — Jest środek zimy.

— Wiem. — Joanna naciągnęła rękawiczki. — Vielle dzwoniła. Mówi, że na dworze pada śnieg. Wrócę na sesję pani Troudtheim. — Ruszyła w stronę windy.

— Zaczekaj — poprosił Richard. — Chciałbym cię o coś pytać w sprawie pacjentów z doświadczeniami granicznymi i osób, które nie mają żadnych wspomnień. Czy istnieje jakiś schemat występowania tego zjawiska?

— Żaden z nich nie jest wiarygodny. — Wcisnęła przycisk,,dół”. — Doświadczenia graniczne pojawiają się głównie przy określonych rodzajach wypadków — przy atakach serca, utonięciach, wypadkach drogowych, komplikacjach porodowych — ale mogą też wynikać z tego, że pacjenci z tego typu urazami są częściej ratowani niż na przykład osoby z udarem mózgu lub poważnymi urazami wewnętrznymi.

Otworzyły się drzwi windy.

— A pacjenci bez doświadczeń granicznych zwykle z innych powodów zapadają w stan wymagający reanimacji?

— Tak jest, ale oczywiście nie wiemy, czy nie mieli doświadczeń, czy też po prostu ich nie pamiętają. — Weszła do windy. — Pamiętaj, przed opracowaniem specjalnych technik rejestracji fazy snu REM istniało przekonanie, że pewni ludzie po prostu nie śnią.

Drzwi się zasunęły. Ataki serca, utonięcia, wypadki drogowe, pomyślał Richard, wpatrując się w drzwi. Same wypadki urazowe z wysokim poziomem adrenaliny. I kortyzolu.

Wrócił do laboratorium i wyświetlił analizę pani Troudtheim, aby sprawdzić poziom kortyzolu. Był wysoki, lecz nie wyższy niż u Amelii Tanaki podczas jej czwartej sesji, kiedy znajdowała się w stanie śmierci klinicznej przez prawie pięć minut. Poziom adrenaliny osiągnął nieco niższy pułap, lecz nie niższy niż u pana Sagę’a, który szybko doznał doświadczeń granicznych, chociaż koszmarnie niejasno je potem opisywał.

Możliwe, że problem wynikał z braku receptorów. Wyświetlił zdjęcia pani Troudtheim i powiększył obszar hipokampa. Urządzenie zarejestrowało żółtą aktywność wzdłuż jego krawędzi, gdzie znajdowała się duża liczba receptorów kortyzolu. Richard po kolei wyświetlił serię ujęć, a następnie cofnął klatki, zaznaczając obszary aktywności. Barwa przedniego hipokampa zmieniała się z żółtej na pomarańczową, a potem na czerwoną. Przywołał jeszcze jedną wcześniejszą klatkę, obejrzał krawędzie hipokampa, a potem receptory adrenaliny w…

Wbił wzrok w ekran, kliknął „stop”, cofnął obraz o trzy klatki, a potem wrócił do tego samego obrazu i znowu zapatrzył się w monitor. Przełączył na tryb wyświetlania dwóch zdjęć obok siebie, odtworzył obraz, standardowy i zestawił go z wizerunkiem hipokampa Amelii Tanaki.

Nie miał wątpliwości.

— Przynajmniej wiem, że nie chodzi o niedobór adrenaliny — mruknął. To, co miał przed oczyma, było z całą pewnością obrazem mózgu w stanie śmierci klinicznej.

Upewnił się jeszcze, nakładając na oglądany obraz zdjęcie pana O’Reirdona, lecz wszystko było jasne. Pani Troudtheim weszła w stan śmierci klinicznej.

Dowodziła tego zaledwie jedna zarejestrowana klatka, ale to wystarczyło, aby zmienić cały charakter problemu. Dotąd koncentrował się na znalezieniu przyczyny niemożności osiągnięcia przez panią Troudtheim śmierci klinicznej, gdy tymczasem badana na nią zapadła. Problem w tym, że nie potrafiła w niej wytrwać. Dlaczego? Dlaczego natychmiast wybijała się ze śmierci klinicznej i budziła? Czy to się działo już wcześniej?

Zaczął mapować skan ze śmierci klinicznej w poszukiwaniu anomalii, mogących wyjaśnić nietrwałość tego stanu. Nic. Na zdjęciu widać było taką samą, oznaczoną na czerwono aktywność w prawej przedniej części płata skroniowego, w ciele migdałowatym i w hipokampie, a w korze czołowej widniały tak samo chaotycznie rozrzucone pomarańczowo i żółto oznaczone oznaki aktywności.

Joanna wróciła z rozwianymi przez wiatr włosami i policzkami zaróżowionymi od zimna. Wręczyła Richardowi tkaninę z wyszytą pomarańczowo-żółto-zieloną roślinką w małej glinianej doniczce.

— Z Klubu Wiosennych Przyjemności — zakomunikowała.

— Co to ma być? — Obrócił materiał w dłoni.

— Nagietek. Zrobiony szydełkiem nagietek. Gdy go ujrzałam, od razu pomyślałam o tobie. Wiem, jak bardzo lubisz kolor pomarańczowy i intensywnie zielony.

— Widziałaś się z panią Haighton?

— Tak, i przeprowadziłam z nią wywiad. Wszystko w porządku, nie wierzy skrycie w żadne zjawiska nadnaturalne i umówiłam się z nią na czwartek po południu. Wiem, to czas pana Sage’a, ale między Towarzystwem Filharmonicznym a dobroczynnym pokazem mody był to jedyny moment, kiedy miała chwilę wolnego, więc doszłam do wniosku, że warto go przesunąć. Zaraz do niego zadzwonię.

— Zaczekaj. Chciałbym ci coś pokazać. — Zaprezentował Joannie zestawienie standardowego skana i zdjęcia ze śmierci klinicznej pani Troudtheim.

— Miała doświadczenia graniczne? — zdziwiła się Joanna. — Myślisz, że nam kłamie i wszystko dobrze pamięta?

To wyjaśnienie nie przyszło mu do głowy.

— Nie. Ten stan trwał tylko dziesiątą część sekundy, może nawet krócej. Wątpię, czy ona sobie zdaje sprawę z tego, że się stało. Nawet jeśli coś pamięta, to tylko błysk światła. Lub krótkotrwałe ciemności. Rzecz w tym, że to zmienia charakter problemu. Ona dochodzi do stanu śmierci klinicznej, lecz coś go przerywa. Muszę się dowiedzieć co.

Richard przez resztę dnia i następny ranek pracował wyłącznie nad tym. Rozrysował mapy klatek przed i po rozpoczęciu fazy śmierci klinicznej, a następnie powrócił do skanów pani Troudtheim z innych sesji. W drugim komplecie dopatrzył się identycznego schematu. W pozostałych sesjach nie spostrzegł tego typu zdjęcia, lecz, skany RIPT powstawały co jedną setną sekundy. Gdyby stan śmierci klinicznej był krótszy, ujrzałby tylko część zjawiska, a klatki przypadające bezpośrednio po obydwu zdjęciach śmierci klinicznej niczym się nie różniły od innych.

Stworzył ich mapy. Nie przypominały map innych badanych. Ukazywały gwałtownie obniżony poziom acetyloholiny i znacznie podwyższony noradrenaliny, analogicznie do skanów innych budzących się pacjentów. Pani Troudtheim się nie myliła. Momentalnie się budziła. Kiedy porównał jej zdjęcia ze skanami innych budzących się badanych, poziomy idealnie się pokrywały.

Spojrzał na pozostałe neuromediatory. Wysoki poziom kortyzolu, brak alfa- i beta-endorfin, śladowe ilości karnozyny, amiglicyny i theta-asparcyny. Musiał porozmawiać ze specjalistą od neuromediatorów. Zadzwonił do doktor Jamison, która miała gabinet na siódmym piętrze, i umówił się na spotkanie, lecz nie przyniosło ono oczekiwanych rezultatów.

— Amiglicyna jest obecna w przedniej części przysadki. Pełni rolę inhibitora. Theta-asparcyna to endorfina, która najprawdopodobniej jest związana z procesem trawienia.

Trawienia, pomyślał Richard. Wspaniale.

— Produkowano ją w warunkach laboratoryjnych — wyjaśniła życzliwie lekarka. — Zdaje się, że niedawno ktoś przeprowadzał badania z nią związane. Sprawdzę, może uda mi się znaleźć coś bliższego. Być może pełni jeszcze inne funkcje. Endorfiny często bywają zaangażowane w rozmaite procesy.

Niewykluczone, że jednym z nich jest inhibicja doświadczeń granicznych, uznał w myślach Richard, wracając do laboratorium. Kiedy przyjrzał się pozostałym skanom ze śmierci klinicznej, okazało się, że theta-asparcyna jest obecna w jednym zdjęciu i pana Sage’a i dwóch Amelii Tanaki. Nie znalazł żadnych innych anomalii w analizie neuromediatorów lub funkcjonowaniu krwiobiegu, które wyjaśniałyby tę niejasność.

Kolejne dwa dni poświęcił na ponowne przeglądanie skanów, lecz badania okazały się bezskuteczne. Kiedy następnego dnia przybyła pani Troudtheim, wciąż nie miał pojęcia, w czym tkwi problem.

Ochotniczka od razu zachwyciła się nagietkiem.

— Czyż nie jest cudowny? — zwróciła się do Joanny. — Nie ma pani przypadkiem wzoru?

— Niestety. Kupiłam go na bazarze.

— Założę się, że mogłabym go skopiować — oświadczyła pani Troudtheim, pochylając się nad pulpitem, aby bliżej się przyjrzeć wyszytym kwiatom. — To podwójny ścieg ryżowy…

— Może to pani wziąć do domu, jeśli ma pani ochotę. — Richard wręczył jej tkaninę.

— Jest pan pewien? — dopytywała się pani Troudtheim.

— Najzupełniej. Może to pani trzymać tak długo, jak ma pani ochotę. Nawet wziąć na zawsze.

— To strasznie miło z pana strony — podziękowała zachwycona. — Spójrz, Tish, czy to nie jest śliczne?

Tish podzieliła zachwyt pani Troudtheim i wszyscy zaczęli przyglądać się płatkom. Może problem wynika wyłącznie z niepokoju, pomyślał Richard, a taka rozluźniająca rozmowa pomoże jej w utrzymaniu stanu śmierci klinicznej. Wbrew jego nadziejom, badana doznała śmierci klinicznej tylko przez jedną pełną klatkę i momentalnie się obudziła.

— Jestem ogromnie zakłopotana, że nic mi z tego nie wychodzi. Nie wiem, w czym tkwi problem.

Ja też nie, pomyślał Richard, wpatrując się w skany po tym, jak pani Troudtheim wyszła z nagietkiem. Klatka ze śmierci klinicznej idealnie odpowiadała zdjęciu wykonanemu panu O’Reirdonowi.

Do laboratorium weszła Joanna.

— Właśnie dzwoniła pani Haighton. Okazało się, że jednak nie może się zjawić w czwartek. Pilne zebranie Przyjaciół Baletu.

— Ustaliłaś kolejny termin?

— Tak. W następny piątek. Posłuchaj, myślałam o tym, o czym rozmawialiśmy, i doszłam do wniosku, że istnieje jeszcze jeden powód, aby poddać mnie badaniu. Dzięki temu lepiej mi pójdzie przeprowadzanie wywiadów. Opisy pacjentów są bez wyjątku niejasne, nawet jeśli rozmawiam z tak dobrymi obserwatorami, jak Amelia Tanaka, i wydaje mi się, że problem wynika z tego, że po prostu nie wiem, o co pytać. To zupełnie tak samo, jakbyś prosił kogoś o opisanie obrazu i nie miał pojęcia, czy autorem jest Monet czy Salvador Dali. Gorzej, to jest tak, jakbyś kazał komuś opisać obraz, sam nigdy w życiu nie widząc choćby rysunku. Teraz, nie mam zielonego pojęcia, czego doświadczają moi badani. Wszyscy twierdzą, że to nie sen, tylko rzeczywistość. Co to oznacza? Gdybym poddała się eksperymentowi i sama ujrzała obraz, wiele bym zrozumiała. Przekonałabym się, czy ciemność przypomina warunki panujące w jaskiniach Carlsbadu, czy też łagodne światło na szpitalnym parkingu o dziewiątej wieczorem. Wiedziałabym, czy spokojny oznacza „łagodny” czy też „znieczulony”. Poza tym dostrzegłabym wszystko to, co jest istotne, lecz pomijane przez badanych z powodu pozornej błahości. Teraz nawet nie wiem, jak ich o to spytać. Myślę, że powinnam się poddać eksperymentowi. Powinieneś mnie zbadać.

— Jeszcze nie zrezygnowałem z pani Troudtheim — sprzeciwił się Richard. — Poza tym mamy Amelię Tanakę.

— O jedenastej — zgodziła się Joanna.

— Co oznacza, że trzeba się przygotować. — Richard ponownie skoncentrował uwagę na pulpicie. — Chcę ponownie obniżyć dawkę. Brak szczegółów, którym się tak niepokoisz, nie musi mieć nic wspólnego z twoimi pytaniami. Może wynikać z poziomów endorfiny, a w takim wypadku należy tylko ustalić odpowiedni poziom i nawet pan Sage obsypie nas wspomnieniami.

— A jeśli nie? Co wtedy?

— Zajmiemy się tym, kiedy to nastąpi. Teraz zadzwoń do Tish i każ jej tutaj przyjść. Amelia zjawi się lada chwila.

— Mamy mnóstwo czasu — sprzeciwiła się Joanna. — Amelia zawsze się spóźnia. Nie przyjdzie jeszcze przez przynajmniej kwadrans.

Amelia zjawiła się jednak punktualnie. Przyniosła ze sobą plecak. Richard posłał Joannie triumfalne spojrzenie.

— Świetnie, proszę się przygotować do sesji — zwrócił się do dziewczyny i podszedł do pulpitu.

— Czy mogę zamienić z państwem parę słów? — spytała oficjalnym tonem Amelia, a Richard spostrzegł, że nie poruszyła się, aby zdjąć plecak lub płaszcz.

— Jasne — potwierdził.

— Rzecz w tym, że mój profesor od biochemii coraz bardziej goni nas do pracy, a ja tonę po uszy w nauce…

— Chciałaby pani umówić się na inny termin? Nie ma problemu — oznajmił Richard, usiłując ukryć rozczarowanie. — Jaki dzień pani odpowiada? Czwartek?

Pokręciła głową.

— Nie chodzi tylko o biochemię, ale o moje wszystkie zajęcia. Profesor od anatomii co tydzień robi test, a zajęcia z genetyki… Strasznie dużo nam zadają, a ćwiczenia w laboratorium zrobiły się potwornie trudne. Co do laboratorium z biochemii… — Przerwała z dziwnym wyrazem twarzy, lecz chwilę potem powiedziała: — Potrzebuję dodatkowej oceny z psychologii, ale nic mi po niej, jeśli dostanę dwóję z zajęć. Ze wszystkich zajęć. — Odetchnęła głęboko. — Wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem dla mnie jest rezygnacja z dalszego uczestnictwa w badaniach, a dla państwa znalezienie kogoś innego na moje miejsce.

Kogoś innego, pomyślał z rozpaczą Richard. Nie ma nikogo innego.

— Jestem pewny, że to nie będzie konieczne — stwierdził, unikając spojrzenia Joanny. — Nie wątpię, że uda nam się wypracować kompromis. Może ograniczymy sesje do jednej w tygodniu? Albo jeśli w przyszłym tygodniu jest pani zbyt zajęta, w ogóle go sobie darujemy?

— Nie chodzi tylko o przyszły tydzień — stwierdziła z ociąganiem Amelia. — Chodzi o każdy tydzień. Po prostu nie wyrabiam się z obowiązkami.

— Będę z panią szczery. Brakuje mi ochotników, a pani jest jedną z najlepszych badanych. Naprawdę zależy nam na pani udziale w projekcie.

Widząc spojrzenie Amelii, Richard przez moment myślał, że udało mu się skłonić ją do zmiany decyzji, lecz po chwili dziewczyna ponownie pokręciła głową.

— Po prostu nie mogę…

— Czy to z powodu projektu? — odezwała się Joanna, a Richard popatrzył na nią ze zdumieniem. — Czy podczas jednej z sesji coś się stało? Czy dlatego chce pani zrezygnować?

— Skąd, oczywiście, że nie. — Amelia uśmiechnęła się do Richarda. — Badania są bardzo ciekawe, a ja po prostu uwielbiam z panem pracować, z państwem pracować — poprawiła się, zerknąwszy na Joannę. — To nie jest kwestia projektu. Po prostu przejmuję się swoimi zajęciami. Na przykład psychologia…

— Rozumiem — oznajmił Richard. — Proszę mi wierzyć, absolutnie nie chciałbym, żeby pani oblała psychologię, ale też nie chcę pani tracić. Właśnie dlatego tak bardzo się upieram przy wypracowaniu kompromisu.

— Och, panie doktorze — westchnęła Amelia.

— Może w weekendy? — Wyciągnął asa z rękawa. — Moglibyśmy spotykać się w soboty rano, gdyby pani chciała. Albo w niedziele. Proszę po prostu powiedzieć, co pani odpowiada, a my się dostosujemy. — Uśmiechnął się do niej. — To by mi naprawdę pomogło.

Przygryzła wargę i wbiła w niego niepewny wzrok.

— Albo wieczorami. Będziemy się umawiali późno, jeśli pani woli.

— Nie — zdecydowanie stwierdziła Amelia i podniosła głowę. — Już podjęłam decyzję. Nie ma sensu próbować jej zmienić. Rezygnuję z dalszego udziału w projekcie.

Rozdział 15

„Adieu, przyjaciele! Jadę ku chwale!”

Ostatnie słowa Isadory Duncan, wypowiedziane po tym, jak wsiadła do kabrioletu i teatralnym gestem owinęła długi szal wokół szyi. Kiedy samochód ruszył, szal wplątał się w koło i ją udusił


Vielle ogarnął szał.

— Co to znaczy, bierzesz udział w eksperymencie? — wrzasnęła, kiedy Joanna zeszła na oddział nagłych wypadków, aby porozmawiać o wieczorze smakołyków. — Nie było o tym mowy, kiedy zaczynałaś z nim współpracować. Miał badać ochotników, a do ciebie należało przeprowadzanie z nimi wywiadów.

— Zaszły pewne komplikacje — wyjaśniła Joanna.

— Jakie znowu komplikacje?

— Niektórzy ochotnicy okazali się nieodpowiedni. — Łagodnie mówiąc, dodała w duchu. — Dwóch musiało zrezygnować, a przez co najmniej półtora miesiąca nie mamy szans na otrzymanie pozwolenia na stworzenie nowej grupy, więc…

— Więc doktor Right, a raczej doktor Frankenstein postanawia poeksperymentować na tobie — dokończyła Vielle.

— Poeksperymentować na mnie? Nie wierzę własnym uszom! Sama zachęcałaś mnie do współpracy z Richardem.

— Współpracy — podkreśliła Vielle. — Miałaś wraz z nim przeprowadzać eksperymenty, po pracy chodzić z nim na drinka, a nie robić z siebie świnkę morską. Nie mogę uwierzyć, że pozwala ci na coś tak niebezpiecznego.

— To nie jest niebezpieczne — sprzeciwiła się Joanna. — Nie martwiłaś się o jego ochotników, którzy przechodzili takie same badania.

— Sami się zgłosili.

— Ja też. To był mój pomysł, nie Richarda. Poza tym procedura jest całkowicie bezpieczna.

— Nie ma takiego pojęcia.

— Richard przeprowadził przeszło dwadzieścia sesji i u nikogo nie wystąpiły żadne skutki uboczne.

— Czyżby? Więc jak to możliwe, że nie możecie utrzymać przy sobie tych ochotników?

— Ich rezygnacje nie mają nic wspólnego z projektem — utrzymywała Joanna. — A dithetaminę stosowano przy dziesiątkach eksperymentów bez żadnych skutków ubocznych.

— No jasne, a ludzie każdego dnia przyjmują aspirynę bez żadnych skutków ubocznych, myją zęby, łykają penicylinę, aż wreszcie któregoś dnia zjawiają się na oddziale nagłych wypadków w stanie wstrząsu anafilaktycznego. Albo z zatrzymaniem akcji serca. Wszystko ma skutki uboczne.

— Ale…

— A nawet jeśli nie ma skutków ubocznych — przerwała jej Vielle — przyjmujesz środek, który ma wywoływać symulowane doświadczenia graniczne, tak?

— Tak…

— Więc może się tak stać, że ciało zasugeruje się tym, że mózg umiera?

— To nie tak przebiega… — zaczęła Joanna.

— Niby skąd wiesz? Zdaje się, że sama mówiłaś o jednej z teorii, która głosi, że doświadczenia graniczne pełnią rolę kierowanej do organizmu informacji o ustaniu czynności życiowych.

— Nasze eksperymenty tego nie potwierdziły. W gruncie rzeczy prawda może wyglądać zupełnie na odwrót. Doświadczenia graniczne mogą pełnić rolę mechanizmu przetrwania. Właśnie to usiłujemy ustalić. Dlaczego tak bardzo się przejmujesz?

— Bo przeprowadzanie wywiadów z pacjentami i rozmawia nie o śmierci podczas wieczoru smakołyków to jedno, a poddawanie się eksperymentom to zupełnie co innego. Wierz mi, codziennie widzę śmierć i najlepszy mechanizm przetrwania to trzymanie się od niej z daleka.

— Nie będę przechodziła śmierci klinicznej. Zostanę jedynie wprowadzona w podobny stan.

— Który daje taki sam skan mózgu, jak rzeczywista śmierć uzupełniła Vielle. — A jeśli coś pójdzie źle? Jeśli światło na końcu tunelu okaże się pędzącym pociągiem?

Joanna się roześmiała.

— Bardziej się boję, że zobaczę Świetlistego Anioła, który oznajmi mi, że pan Mandrake miał rację, a Tamta Strona to rzeczywistość. Nie martw się — stwierdziła poważnie. — Nic mi nie grozi. Poza tym wreszcie na własne oczy ujrzę to, o czym dotąd tylko słyszałam z drugiej ręki. — Uściskała Vielle. — Muszę wracać. O jedenastej mamy sesję.

— Z tobą w roli głównej?

— Nie, z panią Troudtheim. — Nie poinformowała Vielle, że swoje badanie zaplanowała na popołudnie. Nie chciała jej denerwować. — Przyszłam tu po to, żeby umówić się na wieczór smakołyków i dowiedzieć, jakie filmy mam pożyczyć.

Comę — oświadczyła. — Jedna dziewczyna ginie tam w pierwszej scenie, bo jest przekonana, że na stole operacyjnym nic jej nie grozi.

Joanna puściła tę uwagę mimo uszu.

— Może być czwartek czy wychodzisz gdzieś z Harveyem Dowcipnym Gadułą?

— Żartujesz? Był tu dziś rano i opisywał mi subtelności procesu balsamowania zwłok. Może być czwartek… Zaczekaj chwilę — poprosiła i zwróciła się do młodszej pielęgniarki, która podeszła do nich ze zmartwionym wyrazem twarzy. — Co się stało, Nina?

— Facet w sali urazowej numer dwa zachowuje się bardzo dziwnie. Wydaje mi się, że nafaszerował się rogue.

— Przyjdę za chwilę — stwierdziła Vielle i odwróciła się do Joanny.

— Rogue? — powtórzyła Joanna. — Wymieniałaś wcześniej tę nazwę.

— To najnowsza odmiana fencyklidyny — wyjaśniła Nina. — Jest naprawdę przerażająca. Psychotyczne halucynacje plus agresja.

— Powiedziałam, że za chwilę przyjdę — chłodno powtórzyła Vielle.

— Dobrze. Zaczęło się w Los Angeles — rozgadała się Nina. — Ataki na personel oddziału nagłych wypadków zwiększyły się tam o dwadzieścia pięć procent, a teraz to dotarło do nas. W zeszłym tygodniu pielęgniarka w szwedzkim…

— Nina — zagroziła Vielle. — Powiedziałam, że za chwile przyjdę.

— Tak jest, proszę pani — spłoszyła się Nina i ruszyła w stronę wejścia.

Joanna zaczekała, aż dziewczyna znajdzie się na tyle daleko, aby nic nie słyszeć.

— Ataki na personel oddziału nagłych wypadków wzrosły o dwadzieścia pięć procent, a ty mi dajesz wykład o niebezpieczeństwach związanych z eksperymentami?

— No dobrze. — Vielle podniosła ręce do góry. — Zawieszenie broni. Ale i tak myślę, że jesteś stuknięta.

— I vice versa — odparła Joanna, a widząc sceptyczny wyraz, twarzy Vielle, dodała: — Nic mi nie będzie. Nie masz się czym przejmować.

Kiedy jednak po południu leżała na stole zabiegowym, wpatrywała się w zasłonięty żyrandol i czekała, aż Tish podłączy kroplówkę, poczuła tępy strach. To zdenerwowanie, zawsze odczuwane przez pacjentów, pomyślała. Pojawia się wtedy, gdy się włoży szpitalną koszulę i zdejmie okulary. I leży na plecach w oczekiwaniu, aż pielęgniarka się tobą zajmie.

Nie jakaś nieznajoma pielęgniarka, tylko Tish, która na widok Joanny wyłaniającej się z przebieralni stwierdziła:

— Jak się pani udało skłonić pana doktora do przeprowadzenia na pani eksperymentu?

Joanna zastanawiała się, mając cały czas w pamięci niewłaściwą reakcję Vielle, czy Tish niespodziewanie także wygłosi całą litanię zastrzeżeń. Rzeczywiście, pielęgniarka wyraziła sprzeciw, ale nie taki, jakiego oczekiwała Joanna.

— Dlaczego wybrał panią, a nie mnie? — spytała, jakby Joanna namówiła Richarda na drinka. Pozostająca w horyzontalnej i pozycji i chwilowo niedowidząca Joanna postarała się jak najlepiej objaśnić zaistniałą sytuację.

— No jasne, zapomniałam, pani jest lekarzem, a ja tylko skromną pielęgniarką — oświadczyła Tish i przystąpiła do rozmieszczania elektrod na klatce piersiowej Joanny.

Joannie przyszło do głowy, że pod jej nieobecność Tish najchętniej spędziłaby całą sesję sam na sam z Richardem. Naprawdę mam powody do zdenerwowania, uznała. Tish jest gotowa zacząć flirtować z Richardem i zupełnie o mnie zapomnieć. Albo też dojść do wniosku, że nadeszła odpowiednia chwila na definitywne pozbycie się konkurencji, i wyciągnąć wtyczkę.

Rzecz w tym, że nie istniała żadna wtyczka do wyciągnięcia. Nawet gdyby oboje poszli sobie na kolację u Conrada i zostawili ją na pastwę losu, po prostu obudziłaby się, kiedy dithetamina przestałaby działać. Albo ocknęła ze śmierci klinicznej jak pani Troudtheim.

To także był powód do zmartwień. Co się stanie, jeśli okaże się niezdolna do osiągnięcia stanu śmierci klinicznej? Podczas ostatniej sesji pani Troudtheim znowu się przedwcześnie ocknęła, nawet szybciej niż poprzednio, mimo że Richard zaaplikował jej odpowiednią dawkę środka.

— Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić — zasępił się Richard, wpatrując się w jej skany po zakończeniu sesji. — Może masz, rację, a ona należy do czterdziestu procent ludzi, którzy nie mają doświadczeń granicznych.

A jeśli ja też jestem jedną z nich?, martwiła się Joanna. Co wtedy zrobią?

— Proszę się odprężyć — odezwała się pielęgniarka i podniosła jej kolano, aby wsunąć podkładkę. — Jest pani sztywna jak kij. — Wsunęła podkładkę pod lewą rękę Joanny i obeszła stół.

Joanna świadomie usiłowała się zrelaksować. Powoli nabierała powietrza i wolno je wypuszczała, rozluźniała mięśnie rąk i nóg, leżała swobodnie. Odprężyć się. Zrelaksować. Wpatrywała się w zasłoniętą lampę pod sufitem. Tish bez uprzedzenia owinęła gumową rurkę wokół ramienia Joanny i zawiązała pętlę. Joanna podniosła głowę, aby spojrzeć, co się dzieje.

— Proszę się odprężyć! — nakazała pielęgniarka i zaczęła opukiwać wewnętrzną stronę jej ręki w poszukiwaniu żyły.

Nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, będę wiedziała, jak należy traktować naszych pacjentów, pomyślała Joanna. Trzeba ich informować o wszystkim, co się stanie. Należy im mówić: „Teraz, podłączę kroplówkę. Słabe ukłucie”, uznała.

Tish nie mówiła nic. Odkaziła rękę Joanny, wbiła igłę i dołączyła kroplówkę, wszystko bez słowa. Znikła z pola widzenia Joanny i niespodziewanie zasłoniła jej oczy maską. Na czole badanej położyła coś lodowatego.

— Co to ma być? — niechcący spytała Joanna.

— Podłączam elektrody do pani głowy — zirytowała się Tish. — Podobno lekarze to najgorsi pacjenci. Święte słowa. Proszę się odprężyć!

Joanna postanowiła, że pan Sage i pani Troudtheim będą na bieżąco informowani o każdej kolejnej czynności związanej z badaniem. Nie wolno ich także pozostawiać na długi czas bez powiadomienia, co się dzieje. Joanna wytężyła słuch, pragnąc usłyszeć odgłosy kroków lub czegokolwiek innego. Zastanawiała się, czy Tish i Richard poszli na drinka. Nie, usłyszałaby trzask zamykanych drzwi. Może Tish bez uprzedzenia nałożyła jej słuchawki?

— Wszystko gotowe? — W lewym uchu Joanny nagle rozległ się głos Richarda. Usiłowała po omacku dotknąć jego dłoni. — Jesteś pewna, że chcesz się na to zdecydować? — zaniepokoił się Richard, a niepewność w jego tonie sprawiła, że Joanna straciła wszelkie wątpliwości.

— Całkowicie — stwierdziła i uśmiechnęła się, mając nadzieję, że do niego. — Chcę definitywnie rozwikłać tajemnice dzwonienia lub brzęczenia.

— W porządku — potwierdził. — Być może niewiele zobaczysz. Zdarza się, że odpowiednią dawkę udaje się dobrać dopiero za którąś z kolei próbą.

— Wiem.

— Jesteś pewna, że tego chcesz?

— Jestem — potwierdziła i nie oszukiwała. — Do roboty. — Puściła jego rękę.

— Dobrze — zgodził się i ktoś — Richard? Tish? — nałożył słuchawki na uszy. Joanna się odprężyła, pogrążona w białym szumie i ciemnościach. Czekała, aż środek uspokajający zacznie działać. Odetchnęła głęboko. Wypuściła powietrze. Nabrała powietrza. Wypuściła. Nie działa, pomyślała, i usłyszała dźwięk. Tish źle nałożyła słuchawki, uznała.

— Richard — zaczęła mówić, kiedy uświadomiła sobie, że opuściła laboratorium. Przebywała w wąskim pomieszczeniu. Wyczuwała, że po bokach znajdują się ściany. Trumna, przebiegło jej przez myśl, ale pomieszczenie było zbyt szerokie na trumnę, a zresztą stała. Spojrzała w dół, usiłując przyjrzeć się swojemu ciału, ale nic nie widziała, było zbyt ciemno. Poniosła rękę na wysokość twarzy, lecz również nic nie dostrzegła. Nie poczuła też ruchu ręki.

Nic nie widzę z powodu maski na oczach, pomyślała i sięgnęła żeby ją zdjąć, lecz na twarzy wyczuła tylko okulary. Dotknęła czoła. Nie miała elektrod ani słuchawek. Pomacała rękę. Nie było kroplówki.

To doświadczenia graniczne, pomyślała, jestem w tunelu. Nie, to nie tunel. To przejście. Możesz je opisać?, zadała sobie pytanie i rozejrzała się w ciemnościach.

Jest wąskie, uznała, nie mając pojęcia, skąd to wie. Trudno jej było także stwierdzić, skąd przekonanie, że po bokach wznoszą się ściany, że przed nią i za nią jest wolna przestrzeń, a sufit znajduje się tuż nad jej głową. Zapatrzyła się w niewidzialny sufit, jakby licząc na to, że jej oczy się przyzwyczają do ciemności. Mrok pozostał jednak nieprzenikniony. Skąd wiesz, że to nie sufit tunelu?

Spojrzała na podłogę, której także nie dostrzegała. Ostrożnie dotknęła jej nogą. Podłoga — z całą pewnością podłoga — okazała się twarda i gładka, jak terakota lub drewno, lecz nie słyszała odgłosu tupnięcia.

Może jestem na bosaka, pomyślała. Paul McCartney pojawił się boso na okładce albumu Beatlesów, stąd wiadomo było, że nie żyje. Ale Joanna nie wyczuwała podłogi pod skórą, więc nie mogła stać na bosaka. Może nie mam stóp. Albo nie słyszę. Jej pacjenci opisywali Świetlistego Anioła, przemawiającego do nich, „myślami jednak, a nie słowami”. Może doświadczenia graniczne mają charakter ściśle wizualny.

Pamiętała dźwięk, kiedy zjawiła się w przejściu. Odwróciła głowę, usiłując go sobie przypomnieć. Był głośny. Słyszała go wyraźnie zaraz po tym, gdy się tutaj zjawiła. A może towarzyszył jej, kiedy się tutaj dostawała. Nie, leżała w laboratorium, a potem nagle stała tutaj.

Kiedy o tym pomyślała, doznała nagłego wrażenia, że wie, gdzie jest to „tutaj”, jakby to było jakieś znajome miejsce. Nie, to złe słowo. Rozpoznawała to miejsce, chociaż w przejściu panowały ciemności.

To miejsce istnieje, doszła do wniosku, naprawdę istnieje. Wiem, gdzie ono się znajduje, przebiegło jej przez głowę, i przejście wypełniło się światłem z przodu. Odwróciła się, aby mu się przyjrzeć. Wypełniało korytarz, oślepiająco jasne, i stwierdziła, że teraz widzi, gdzie jest, ale światło było zbyt intensywne. Zupełnie, jakby chciała spojrzeć bezpośrednio w przednie reflektory samochodu. Nic się wtedy nie widzi.

Reflektory. „Jeśli światło na końcu tunelu okaże się pędzącym pociągiem?”, powiedziała Vielle. Joanna instynktownie zerknęła pod nogi w poszukiwaniu torów kolejowych, lecz światło dobiegało ze wszystkich stron, jego poświata była równie intensywna od dołu, jak i od przodu. Jasność tak silna, że musiała zamknąć oczy z bólu.

Nic dziwnego, że ochotnicy mrużyli oczy. Zupełnie, jakby włączyć światło w środku nocy lub błysnąć fleszem prosto w twarz. Ale to nie to, bo światło było złote.

To też mówili jej pacjenci — „było złote” — a kiedy pytała „Nie było białe?”, odpowiadali zirytowani, „Nie, było białe i złote”. Teraz wiedziała, co mieli na myśli. Światło faktycznie było białe, ale nie zielonkawobiałe, fluorescencyjne, ani palące niebieskobiałe światło lampy łukowej. Miało złotą poświatę, jak świeca, tylko znacznie, znacznie jaśniejszą.

Podniosła dłoń, aby zasłonić oczy. Światło, chociaż otaczało ją zewsząd, emanowało z końca przejścia. Gdzie ktoś otworzył drzwi, pomyślała. Światło przedostawało się z zewnątrz, spoza wejścia.

Skierowała się w stronę końca przejścia, mrużąc oczy przed światłem, a kiedy szła, zdawało się nieco słabnąć. Nie, inaczej, jasność nie uległa zmianie, ale Joannie niemal udało się dojrzeć sylwetkę w świetle. Postać w bieli.

Świetlisty Anioł pana Mandrake’a, pomyślała, idąc do wejścia, lecz postać nie stawała się wyraźniejsza. Nie była pewna, czy to w ogóle jakaś osoba, czy też po prostu złudzenie świetlne.

Przymrużyła oczy, usiłując przyjrzeć się sylwetce, i nagle znalazła się z powrotem w laboratorium.

— Udało mi się — obwieściła, ale nie usłyszała własnego głosu. Doszła do wniosku, że znajduje się w fazie płytkiego snu i zasnęła.

Obudziła się na dźwięk głosu Richarda, wołającego ją z oddali. Doszła do przekonania, że właśnie to miał na myśli Greg Menotti, kiedy mówił „Za daleko”. Wciąż muszę się znajdować blisko śmierci klinicznej.

— Joanna? — Głos Richarda zabrzmiał znacznie bliżej. Otworzyła oczy. Richard stał pochylony nad nią. Joanna pomyliła, że Vielle ma rację, on jest naprawdę przystojny, i znowu zasnęła.

— Już nie śpi — oświadczyła Tish. — Mam przestać nagrywać? — Trzymała w dłoni magnetofon, a Joanna pomyślała, O Boże, mam nadzieję, że nie powiedziałam głośno, że jest przystojny.

— Mówiłam coś?

Richard nachylił się bliżej, uśmiechając się szeroko.

— Nie uwierzysz, co powiedziałaś.

O nie, przemknęło jej przez głowę.

— Co takiego?

— Powiedziała pani: „Było ciemno” — wyjaśniła nie proszona Tish.

— Podobnie jak wszystkie osoby po doświadczeniach granicznych — uzupełnił Richard.

— Bo było ciemno. — Joanna usiłowała usiąść. — Ciemno jak w kopalni, w jaskini, tylko że nie znajdowałam się w jaskini ani w tunelu. Tylko w przejściu.

— Nie siadaj — powstrzymał ją Richard. — I nie próbuj rozmawiać, dopóki środek uspokajający nie przestanie działać.

Joanna opadła z powrotem na łóżko.

— Mowy nie ma, chcę to opisać, zanim zapomnę. Włączyła pani dyktafon? — zwróciła się do Tish.

— Wszystko się nagrywa — odparła Tish i wręczyła magnetofon Richardowi. Przysunął go do ust Joanny.

— Leżałam w laboratorium, a potem znalazłam się w tunelu — zaczęła.

— Nic pomiędzy? — spytał Richard. — Nie odniosłaś wrażenia, że opuszczasz ciało albo unosisz się nad nim?

— Nie powinieneś sugerować badanemu odpowiedzi — skarciła go Joanna. — Nie, po prostu znalazłam się w przejściu.

— Znowu użyłaś słowa „przejście” — zwrócił uwagę Richard. — Co masz na myśli? Przejście podziemne?

— Ponownie sugerujesz odpowiedź. Nie, nie przejście podziemne. Ani jedno z przejść, którymi grecki żołnierz Er wędrował do królestwa śmierci. To było coś w rodzaju korytarza lub holu, a na jego końcu znajdowały się drzwi. — Opisała przejście, światło i słabo widoczną postać.

Tish zbadała Joannie tętno i zapisała w karcie.

— Odniosłam wrażenie, jakbym przebywała w konkretnym miejscu i miała konkretne przeżycia. To nie był sen ani wizja. Nie miałam poczucia, jakby rzeczywistość wymieszała mi się ze snem, jak w wypadku świętego Pawła na drodze do Damaszku lub Bernadetty w grocie w Lourdes, gdzie nawet pomimo oślepiającego światła lub obecności Matki Boskiej wciąż wiadomo, gdzie się jest. Nie uświadamiałam sobie, że znajduję się w laboratorium i leżę na stole. — Tish owinęła wokół jej ramienia taśmę aparatu do mierzenia ciśnienia. — Czułam się tak, jakbym tam naprawdę była, jakbym znalazła się w istniejącym miejscu.

— Wiesz, co to za miejsce? — spytał Richard.

— Nie, ale miałam poczucie, że je znam.

Rozpoznałaś je?

— Tak. Nie — zmieniła zdanie. — Miałam poczucie, że je znam, ale nie potrafiłam… — Potrząsnęła głową z rezygnacją. Nic dziwnego, że jej badani bezradnie wzruszali ramionami.

Tish ponownie sprawdziła tętno i przystąpiła do zdejmowania elektrod z głowy.

— Rozpoznałam to miejsce, ale… — zawahała się Joanna.

— Ale jednocześnie nie potrafiłaś się pozbyć przekonania, że nigdy wcześniej tam nie byłaś? — uzupełnił Richard. — Miałaś deja vu, doświadczyłaś czegoś nowego, lecz w głębi duszy czułaś, że już, wcześniej to przeżyłaś?

— Nie — zaprzeczyła, usiłując przypomnieć sobie to ulotne uczucie. Miejsce sprawiało wrażenie znajomego, nie, złe słowo, chociaż je rozpoznawała. — Może. To mogło być deja vu — przyznała z powątpiewaniem.

— To znaczące potwierdzenie zaangażowania płata skroniowego. — Richard nie potrafił pohamować podniecenia. — Uczucie deja vu zostało definitywnie przypisane płatowi skroniowemu.

Tish odłączyła kroplówkę i odłożyła sprzęt.

— Jestem panu jeszcze do czegoś potrzebna? — spytała.

— Nie sądzę. — Richard błądził myślami gdzie indziej. — zaangażowanie płata skroniowego… Nie miałaś poczucia, że opuszczasz ciało?

— Sugestia — przypomniała mu Joanna. — Nie. Znajdowałam się w laboratorium, a potem w tunelu, między jednym a drugim nie zdarzyło się nic.

— Czułaś może… — Przerwał i zaczął od początku. — Jakich uczuć doświadczałaś?

— Światło nie sprawiło, że czułam się ciepło albo bezpiecznie, nie miałam też poczucia, że jestem kochana. Byłam… spokojna. Chyba tak to można określić. Po prostu nie czułam lęku.

— Ciekawe. Czułaś się oddalona? Miałaś wrażenie separacji od tego, co się dzieje? Że to, co cię otacza, jest nierealne, nierzeczywiste?

— To nie był sen — podkreśliła stanowczo Joanna.

— Skoro nie jestem do niczego potrzebna, to idę — oświadczyła Tish i oboje na nią spojrzeli, zdumieni, że jeszcze nie wyszła. — Będę potrzebna jutro?

— Jeszcze nie wiem — stwierdził Richard. — Myślę, że tak. Zadzwonię do pani. Dzięki. — Odwrócił się niecierpliwie do Joanny. — Czym się to różniło od snu?

— Sny… sprawiają wrażenie realnych, kiedy się je śni, a kiedy się budzisz, uświadamiasz sobie, że wracasz do rzeczywistości. Nawet w tej chwili mam poczucie, że moje doświadczenia graniczne były czymś realnym. Wszystko to powtarzali moi badani, że przeżywali coś rzeczywistego. Nie wiedziałam, o co im chodzi, ale mieli rację. To nie jest tak, jakbym wspominała sen. Raczej mam w pamięci prawdziwe zdarzenia.

— Możesz mówić precyzyjniej?

— Mogłam się poruszać w normalny sposób — uśmiechnęła się Joanna. — Nie odczułam, że płynę lub łagodnie przesuwam się przez tunel, jak to opisywali niektórzy moi badani, a poza tym nie doszło do żadnych typowych dla snu niespójności lub niekonsekwencji. Czułam się tak, jakbym uczestniczyła w prawdziwych zdarzeniach.

— Mówiłaś, że wyczułaś czyjąś obecność w świetle.

— Zgadza się. Miałam wrażenie, że kogoś widzę, ale światło było zbyt jasne.

— Wrażenie czyjejś obecności to również wpływ aktywności płata skroniowego — zadecydował Richard. — Zakładałem, że światło i poczucie spokoju są uwarunkowane działaniem endorfin, ale może to skutek pracy płata skroniowego… Muszę spojrzeć na twoje skany.

Joanna chciała wstać ze stołu do badań.

— Czekaj — powstrzymał ją Richard. — Jeszcze nie skończyliśmy. Wciąż nie odpowiedziałaś na zasadnicze pytanie.

— Zasadnicze pytanie? — zdziwiła się Joanna. — Nie rozumiem, chodzi ci o to, czy to, co widziałam, było rzeczywistością? Trafiłam do nieba? Albo stanęłam w przejściu na Tamtą Stronę?

— Nie. Zasadnicze pytanie. — Uśmiechnął się szeroko. — Mówiłaś, że słyszałaś dźwięk. No i? Dzwonienie czy brzęczenie?

— To było… — Przerwała zdumiona. — Nie mam pojęcia. Wiem, że coś słyszałam. Stałam w tunelu…

— Był głośny czy cichy?

Głośny, pomyślała. Słyszała go wyraźnie. Kiedy jednak próbowała sobie przypomnieć ten dźwięk, stwierdziła, że nie jest w stanie go odtworzyć ani nawet zidentyfikować rodzaju hałasu. Dzwonienie? Brzęczenie? Okropny trzask walącej się sterty puszek, jak to opisał pan Steinhorst?

— Czy ten dźwięk zatarł ci się w pamięci? — spytał Richard.

Zastanowiła się. Na pewno, bo nie potrafiła go sobie przypomnieć, ale reszta doświadczeń granicznych trwała w jej umyśle, jak wtedy, gdy była nieprzytomna. Pamiętała, jak stwierdziła, że coś słyszy, i odwróciła się w stronę hałasu, aby go zidentyfikować. A zatem nawet w stanie śmierci klinicznej nie wiedziała, co to za dźwięk.

— Joanna? — pośpieszył ją Richard.

— Nie, to nie w tym rzecz, że zapomniałam, jaki to hałas. Nie mogę go odtworzyć. Nie, nic z tego. Przykro mi — poddała się. — Tyle ze mnie pożytku, co z pana Sage’a.

— Żartujesz? Jesteś wspaniała. Powinienem był poddać cię badaniu na samym początku i odpuścić sobie pozostałych ochotników. Podałaś mi więcej szczegółów niż wszyscy inni razem wzięci, a przecież to był twój pierwszy raz. Chciałbym przeprowadzić następną sesję najszybciej, jak to będzie możliwe, czyli musimy zaczekać, aż dithetamina zniknie z twojego organizmu. To trwa jakieś dwanaście godzin. Możemy się umówić na jutrzejsze popołudnie?

— Świetnie — zgodziła się Joanna. — Nie mogę się doczekać.

Nie kłamała. Pragnęła tylko znowu być tam, skąd niedawno wróciła, przekonać się, co to za dźwięk i jakie to miejsce. W całej sesji nie dostrzegała niczego niebezpiecznego ani przerażającego, dlaczego więc, kiedy Richard zadawał jej pytania, odczuła niespodziewany lęk?

Czy Amelia Tanaka również doświadczyła podobnego odczucia? Czy dlatego zrezygnowała?

Rozdział 16

„Nawet w dolinie cienia śmierci dwa i dwa nie równa się sześć”.

Słowa Tołstoja, wypowiedziane na łożu śmierci, kiedy nakłaniano go do powrotu do Kościoła prawosławnego


— To skutek uboczny dithetaminy — wyjaśnił Richard, kiedy Joanna poinformowała go o odczuwanym lęku.

— Albo ostrzeżenie, że stanie się coś złego, jeśli ponownie poddasz się eksperymentowi — zasugerowała Vielle, kiedy przyszła na wieczór smakołyków.

— Nic złego się nie stanie — upierała się Joanna, sięgając po torebkę kukurydzy do prażenia. — Przyjrzyj mi się. Nic mi nie jest. Moje ciało się nie pomyliło, kiedy ujrzało tunel i światło, i nie przystąpiło do procesu umierania. Nikt nie miał kłopotów z przywróceniem mi przytomności. Nic się nie wydarzyło.

— Więc widziałaś tunel i światło? — zaciekawiła się Vielle. — Był tam Mandrake?

— Nie — parsknęła śmiechem Joanna. — Nie, nie było tam ani pana Mandrakc’a, ani Świetlistego Anioła. — Opowiedziała Vielle o przejściu i świetle spoza drzwi. — Nie doświadczyłam także poczucia opuszczenia ciała ani retrospekcji życia. Przynajmniej jeszcze nie tym razem. — Otworzyła lodówkę. — Czego się napijesz? Mam colę, napój imbirowy i… napój imbirowy.

— Poproszę colę. Co to znaczy: „nie tym razem”? Chyba nie zamierzasz pakować się w to ponownie?

— Oczywiście, że tak. — Joanna sięgnęła do lodówki po dwie cole.

— A to uczucie lęku, które cię ogarnęło? A jeśli to był taki sygnał, że za drzwiami czai się coś potwornego?

— Nie przestraszyłam się, kiedy spoglądałam w stronę drzwi. — Joanna wręczyła Vielle colę. — Podczas doświadczeń granicznych wcale się nie bałam. Zlękłam się dopiero prawie godzinę później.

— Kiedy pan Right poprosił cię o udział w kolejnym eksperymencie.

— Tak, ale tylko na kilka sekund i przeszło mi, zanim ustalił termin kolejnej sesji. Richard pokazał mi kortyzol w moich wynikach. Poziomy były niewątpliwie powyżej normy, a kortyzol często pozostaje w organizmie po przebudzeniu. Właśnie dlatego ludzie czują lęk po sennych koszmarach.

— A jeśli miałaś więcej kortyzolu dlatego, że zobaczyłaś coś strasznego? Mówiłaś, że tunel wyglądał znajomo. Może strach wynika właśnie z tego, że go rozpoznałaś? Może wiesz, co się czai za tymi drzwiami?

Zapiszczała kuchenka mikrofalowa. Uratowana, pomyślała Joanna. Starała się zyskać na czasie, rozrywając torebkę, szukając miski i wysypując uprażoną kukurydzę.

— A jeśli…? — powtórzyła Vielle.

— Zasada numer jeden — przypomniała Joanna. Zaniosła popcorn do salonu. — Jakie filmy przyniosłaś?

Linię życia — oświadczyła Vielle. — To o takich studentach medycyny, którzy bawią się w śmierć kliniczną z tragicznymi konsekwencjami. Wydaje się im, że zobaczą anioły, a zaczynają mieć okropne…

— Wiem, o czym to jest — przerwała Joanna. — Nie wierzę, że ty…

— Julia Roberts tam gra — wyjaśniła niewinnie Vielle. — Doktor Right powiedział, że lubi Julię Roberts. A może wciąż obowiązuje zakaz przynoszenia filmów o umieraniu?

Joanna puściła to pytanie mimo uszu.

— Richard nie przyjdzie. Ma spotkanie z doktor Jamison.

— Doktor Jamison? — Vielle zmrużyła oczy. — Co to za jedna?

— Specjalistka od neuromediatorów.

— Jasne. Pewnie dlatego musieli się umówić wieczorem. Założę się, że poszli na drinka. Nieprawdopodobne, najpierw Tish, a teraz ona. Jeśli szybko nie weźmiesz się do roboty, doktor Right zmieni się w doktora Wycofanego z Obiegu.

— Masz rację, mamo — przyznała Joanna. Sięgnęła po drugą kasetę. Ciekawe, co jeszcze pożyczyła Vielle. Odmienne stany świadomości?

Raport Pelikana — stwierdziła Vielle, wyciągając taśmę z rąk Joanny i wsuwając ją do magnetowidu. — Też z Julią Roberts. Szkoda, że mi nie powiedziałaś, że doktor Right nie przyjdzie. Na szczęście gra tam Denzel Washington. — Włączyła wideo.

Na szczęście to nie Linia życia.

— Oglądałaś kiedyś ten film? — Vielle usadowiła się na kanapie. — To o pewnej młodej kobiecie, która pakuje się po uszy w kłopoty tylko dlatego, że nie zwraca uwagi na sygnały ostrzegawcze.

— Tylko raz poczułam strach, i to na zaledwie dziesięć sekund. Od tego czasu nic mi nie było.

Joanna nie przestraszyła się już ani razu, nawet kiedy następnego popołudnia położyła się na stole do badań, a Tish przystąpiła do rozmieszczania elektrod na jej ciele. Nie bała się nawet w chwili, gdy Richard spytał: „Wszystko gotowe?” Czuła wyłącznie chęć poddania się eksperymentowi. Przepełniała ją ochota rozpoznania nieznanego dźwięku i sprawdzenia, co się kryje za drzwiami. Poza tym musiała się przekonać, co to za miejsce i dlaczego wygląda znajomo. Nie, znajomo to niewłaściwe słowo. Nie pasowało także deja…

Rozległ się dźwięk i Joanna ponownie znalazła się w przejściu. W tym samym miejscu, pomyślała, chociaż panowały egipskie ciemności. Ujrzała światło. Wciąż ją oślepiało, lecz zamiast promieniującej poświaty, dostrzegła złocisty pasek wzdłuż framugi i pod drzwiami.

Drzwi wydawały się znacznie bardziej oddalone niż ostatnio, a przejście nieprawdopodobnie długie, lecz mogło to wynikać z tego, że drzwi były uchylone zaledwie odrobinę. Światło, które przenikało do przejścia, oświetlało kilka metrów podłogi oraz ścian, dzięki czemu Joanna mogła lepiej zobaczyć korytarz. Wzdłuż ścian biegły drzwi, równomiernie rozmieszczone, jak w hotelu.

Nie, nie jak w hotelu, pomyślała. Gdzie jeszcze znajdowały się długie ściany z licznymi drzwiami? W Szpitalu Miłosierdzia? Nie, gdzie indziej. Drzwi do pokoi pacjentów niemal zawsze pozostawały otwarte. Te w przejściu były zamknięte, a zresztą korytarz był węższy niż szpitalny hol.

W dodatku często pracowałam w różnych szpitalach, a nie pamiętam tego miejsca, pomyślała. Więc w jakim budynku mogły być długie, wąskie, zapełnione drzwiami korytarze, których mogliby nie rozpoznać, nawet gdyby nimi chodziła? W Wersalu? Nie, tam wisiały lustra. W dużym domu?

„W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”, powiedziała pani Woollam, ale miała na myśli niebiosa. W pałacu? Może, może, chociaż podłogi w pałacach wykładano dywanami, zakrywając parkiet, prawda? Dobrze widziała podłogę w świetle pod drzwiami. Wykonano ją z długich, wąskich, lakierowanych desek. Nieprawdopodobnie długich. Tak samo długich, jak przejście, pomyślała, ale kiedy zaczęła iść ku drzwiom, stwierdziła, że są znacznie bliżej, niż sądziła.

To przez tę podłogę, uznała, zatrzymując się w pół drogi do drzwi. Właśnie przez nią hol wygląda na dłuższy niż w rzeczywistości. A może to przez podłogę przy wejściu. Zmrużonymi oczyma spojrzała na miejsce zetknięcia się drzwi z posadzką i stwierdziła, że światło przygasa i się nasila, znowu ciemnieje i się rozjaśnia, pulsuje. Nie, porusza się.

Nie, światło się nie poruszało. Poruszało się coś z drugiej strony. Za drzwiami znajdował się ktoś albo coś, co chodziło i rzucało cień. „A jeśli to coś strasznego?”, sugerowała Vielle. Tygrys biegający w tę i z powrotem.

Nikt nigdy nie wspominał o tygrysie, relacjonując swoje doświadczenia graniczne, powiedziała sobie. To jakiś człowiek chodzi z miejsca na miejsce. Joannie wydało się, że słyszy szmer ludzkich głosów. Ruszyła przed siebie, wpatrując się w światło pod drzwiami i natężając słuch.

— Co się stało? — spytał kobiecy głos, a światło ponownie ściemniało, jakby nieznajoma podeszła do drzwi.

Joanna zbliżyła się jeszcze trochę.

— Nic, jestem pewien — odparł męski głos.

Kiedy nieznajomi poruszali się między Joanną a źródłem światła, pod drzwiami pojawiło się więcej cieni.

— Zimno mi — stwierdziła kobieta.

— Okryję cię — zaproponował Richard i owinął ramiona Joanny kocem.

— Nie, nie mnie. Kobiecie. — Joanna zdała sobie sprawę, że jest w laboratorium.

Otworzyła oczy. Nie miała na oczach maski, słuchawki leżały obok, a Tish przykrywała ją białym bawełnianym kocem. Joanna ujrzała nad sobą twarz Richarda.

— I co, tym razem znowu widziałaś to samo? — spytał.

— Niczego nie sugeruj. Gdzie dyktafon?

— Tutaj. — Richard włączył nagrywanie. — Co widziałaś tym razem?

— Znalazłam się w tym samym miejscu, co poprzednio. To zakończony drzwiami korytarz, pełen drzwi w bocznych ścianach. — Opowiedziała mu o tym, że korytarz zdawał się dłuższy niż w rzeczywistości, i zrelacjonowała rozmowę za drzwiami. — Kobieta spytała: „Co się stało?”, a mężczyzna odpowiedział: „Nic, jestem pewien”, a potem kobieta, chyba ta sama, stwierdziła: „Zimno mi”.

— Jesteś pewna, że to słowa kobiety? — spytał Richard, a następnie wyjaśnił: — Oznajmiłaś: „Zimno mi” jakieś pięć minut po wyjściu ze śmierci klinicznej, kiedy znajdowałaś się w fazie płytkiego snu.

— Dlatego przyniosłam pani koc — dodała Tish.

— Nie, jestem pewna, że to ona powiedziała. Musiałam po niej powtórzyć. Nie miałam żadnego powodu, żeby się skarżyć na chłód. Wcale nie zmarzłam.

— Pani cała drży — zwróciła uwagę Tish.

— Nie, skąd… — zaczęła Joanna i uświadomiła sobie, że szczęka zębami. Amelia też marznie, pomyślała.

— Podczas doświadczeń granicznych nie czułaś chłodu? — pytał Richard.

— Nie, nie było mi zimno, gdy stałam w przejściu.

— Mówiła pani, że kobieta tak twierdziła — zauważyła Tish.

— Ona znajdowała się na zewnątrz.

— Widziałaś, co jest za drzwiami? — dopytywał się Richard.

— Nie, ja… — Przerwała, zastanawiając się, skąd wie, że ludzie byli na dworze. Drzwi nie wyglądały na zewnętrzne, a ona nie widziała nic, poza cieniami. — Nie wiem, dlaczego uważam, że byli na zewnątrz. Tak czuję.

— Mówisz, że w przejściu nie było zimno. A więc czułaś ciepło?

— Nie — zaprzeczyła Joanna. — Nie zaobserwowałam niczego związanego z temperaturą. A kiedy dostrzegłam światło, nie ogarnęło mnie uczucie ciepła i miłości, które opisywali inni badani. Niepokoiłam się tym, co może się kryć za drzwiami, a poza tym nie czułam nic.

— Miałaś wrażenie dystansu, jakbyś sama siebie obserwowała?

— Nie — stwierdziła stanowczo. — Przebywałam tam, wiedziałam, że jestem w holu, widziałam światło pod drzwiami, słyszałam głosy. Ta wizja jest niezwykle przekonująca. Całkowicie realna.

— Słyszałaś głosy, ale nikogo nie widziałaś?

— Nie, chyba że można wziąć pod uwagę cienie stóp pod drzwiami.

Richard pracowicie robił notatki.

— Dobrze, tunel, światła, głosy. Doświadczenia pozacielesne?

— Brak.

— A co z dźwiękiem? Słyszałaś go tym razem?

— Dźwięk — powtórzyła z niechęcią Joanna. — Naprawdę chciałam się w niego wsłuchać i spróbować go zidentyfikować, ale kiedy się tam znalazłam, zupełnie o tym zapomniałam. Chciałam sobie przypomnieć, skąd znam ten korytarz.

— Znowu miałaś deja vu?

— To nie deja vu — zaprzeczyła. — Zdarzało mi się czuć, że gdzieś wcześniej przebywałam lub coś robiłam, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. W tym wypadku było inaczej. Czułam… — zamilkła na chwilę — …że wiem, że nigdy tam się nie znajdowałam, ale… poznawałam to miejsce.

— Poznawała je pani? — zainteresowała się Tish. — Gdzie to było?

— Nie wiem — odparła przygnębiona. — Czułam, że niemal mogę… — Wyciągnęła rękę, jakby oczekiwała pomocy. Jedna z moich pacjentek wykonała identyczny gest, przypomniała sobie. Muszę znaleźć jej opis i sprawdzić, o czym mówiła.

— Wciąż masz to poczucie? — pytał Richard.

— Nie.

— Dźwięk, tunel, światło, głosy, wrażenie czegoś znajomego — zaznaczał kolejne elementy. — A co z nakazem powrotu?

— Brak, nikt mi nie kazał wracać. Nawet nie wiedzieli, że tam jestem.

— To i tak pięć zasadniczych elementów. — Richard sprawiał wrażenie zachwyconego. — Myślę, że jeśli odpowiednio dostosuję dawkę, osiągniemy pełną dziesiątkę. To wrażenie czegoś znajomego jest niezwykle interesujące.

Joanna zaczęła ponownie szczękać zębami.

— Możemy dokończyć rozmowę, kiedy się ubiorę? Zaraz zamarznę. Systemy monitorujące są już odłączone?

Tish potwierdziła, a Joanna zsunęła się ze stołu i poczłapała do przebieralni, ściśle owijając się kocem. Weszła do środka, zamknęła drzwi i sięgnęła po bluzkę. W tej samej chwili zerknęła do lustra na drzwiach i ponownie ogarnęło ją to uczucie. Wiem, wiem, gdzie to jest, pomyślała.

Poczucie trwało zaledwie ułamek sekundy. Zanim zdążyła się odwrócić i stanąć przodem do lustra, wrażenie minęło. Wpatrywała się w odbicie i zastanawiała, co je wywołało. Koc czy drzwi?

Gdy tylko się ubrała, poinformowała o wszystkim Richarda.

— Może to z powodu lustra? — zasugerował, wskazując na nie głową. — Podczas doświadczeń granicznych widziałaś lustro? Albo odbicie czegoś?

— Sugestia — skomentowała Joanna. — Nie.

— Niemniej było to takie samo deja vu?

To nie deja vu. Nigdy tam nie byłam, ale wiem, gdzie to jest. To jak świadomość, że jesteś w Paryżu, bo widziałeś wieżę Eiffla. Tylko że ja nie potrafię zlokalizować tego miejsca — uzupełniła słabym głosem.

— Wciąż masz to poczucie?

— Nie, tylko niekiedy mnie ogarnia ponownie.

— Ciekawe. Chciałbym, żebyś mnie poinformowała, jeśli znowu to poczujesz.

— Albo jak przypomnę sobie, gdzie jest to miejsce — dodała i przez resztę popołudnia i cały wieczór usiłowała je zlokalizować. Coś, co ma związek z kocem i drewnianą podłogą. I pałacem. Nie, nie pałacem, ale za to czymś, co zawiera słowo pałac. Hotel Pałacowy? Nie, to nie hotel. Teatr Pałacowy?

Nie osiągnęła zupełnie nic. To bez sensu, uznała, jadąc następnego dnia do pracy, i zdecydowała, że przestaje o tym myśleć. Miała nadzieję, że pamięć spontanicznie podsunie jej rozwiązanie problemu. Skoncentrowała się na przepisywaniu własnej relacji i pomocy w przygotowaniach do kolejnej sesji pani Troudtheim, która budziła się, nie pamiętając o jakichkolwiek doświadczeniach granicznych.

— Było tak samo, jak ostatnio — wyjaśniła ochotniczka. — Leżałam w ciemnościach, usiłując nie zasnąć, lecz zdaje się, że się zdrzemnęłam. Ogromnie przepraszam. Dzisiaj rano nawet położyłam się spać na parę minut, żeby nie zasnąć podczas badania.

— Leżała pani w ciemnościach — powtórzyła Joanna. — Czy mrok zmieniał się w jakikolwiek sposób? Gęstniał? Albo stawał się inny?

— Nie.

— Mówi pani, że zasnęła. Czy pamięta pani cokolwiek z tego snu?

— Nie. Po prostu leżałam i nagle gwałtownie się budziłam.

— Może coś panią budziło? Jakiś ruch? Dźwięk?

— Nie.

— Robisz, co możesz — pochwalił ją Richard, kiedy pani Troudtheim wyszła — ale to bez sensu. Ona nic nie pamięta.

Ja też nie, uzupełniła w myślach Joanna, spisując zwięzłe wyjaśnienia badanej. Unikanie myślenia o tunelu nie dawało lepszych wyników niż usiłowanie zlokalizowania przejścia.

Sprawdziła swoje zasoby, poszukując słów „podłoga” i „koc”, lecz wyszukiwarka nie wyświetliła żadnych wskazań. Spróbowała z „Zimno mi”. Nic. Ograniczyła hasło do „zimno” i tym razem trafiła kilka razy. W większości były to niejasne odniesienia do odczuć, które badany miał w tunelu lub podczas powrotu. Poza tym wyraz „zimno” jeszcze dwukrotnie przewinął się w notatkach Joanny. „Podczas wywiadu badany wielokrotnie pytał mnie, czy uważam, że w pokoju jest zimno” oraz: „Badany sprawiał wrażenie, jakby mu było zimno, włożył szlafrok i schował ręce w rękawach”.

Wszystko to było niezwykle interesujące, lecz nie podsunęło jej żadnej sugestii, gdzie szukać tunelu, a kiedy Richard poinformował ją, że kolejny eksperyment chciałby przeprowadzić następnego dnia, pomyślała: „Może przypomnę sobie, kiedy ponownie się tam znajdę”, a zaraz potem: „Ale najpierw zidentyfikuję dźwięk, choćby nie wiem co”. Uczepiła się tej myśli i nie zapominała o niej, kiedy Tish instalowała elektrody, podłączała kroplówkę i dopasowywała maskę na oczy.

— Dźwięk — mruknęła do siebie, kiedy Tish wkładała jej słuchawki. — Najpierw rozpoznam dźwięk, a potem korytarz.

Rozległ się hałas i znalazła się w korytarzu. Kreska światła, wydobywającego się spod drzwi, wciąż wyglądała na dziwnie oddaloną, ale Joanna wiedziała, że musi stać bliżej wejścia niż ostatnio. Wyraźnie słyszała głosy za drzwiami.

Dźwięk! Chciała się wsłuchać w jego brzmienie i znów zapomniała. Odwróciła się, wbijając wzrok w ciemny tunel. Ten hałas przypominał… Co on przypominał? Wyraźnie pamiętała, że coś usłyszała, lecz nie potrafiła tego opisać.

— Dzwonienie czy brzęczenie? — zadała sobie pytanie, a jej głos w tunelu zabrzmiał zaskakująco głośno. Odwróciła się ku drzwiom i światłu, częściowo oczekując, że głosy ucichną ze zdumienia, ale wciąż je słyszała.

— Nic, jestem pewien — oświadczył męski głos, a Joanna zastanawiała się, czy to ma jakiś związek z nią.

— Powinniśmy kogoś wysłać do sprawdzenia? — spytał inny mężczyzna. Może te głosy docierają do mnie z zewnątrz pomyślała Joanna i od razu uznała, że to niemożliwe. Poprzednio nie słyszała nic, dopóki nie przeszła przez połowę korytarza, a za pierwszym razem w ogóle nie dobiegły jej żadne głosy. Po zaniku dźwieku przejście wypełniła całkowita cisza.

I to był na pewno dźwięk, nie głosy. Dźwięk podobny do… zupełnie nie potrafiła odtworzyć go w pamięci. Wydobywał się stąd, uznała i cofnęła się w głąb przejścia. Dobiegał z końca…

Ponownie znalazła się w laboratorium. O nie, pomyślała, obudziłam się, zupełnie jak pani Troudtheim.

— Przepraszam — zaczęła, ale Tish ją zignorowała. Nadal zdejmowała słuchawki i odczepiała elektrody, jakby nie wydarzyło się nic niepokojącego.

— Nie śpi? — spytał zza pulpitu Richard i on również nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego.

— Zmieniłeś dawkę? — spytała, usiłując wymacać krawędź stołu do badań, aby usiąść.

— Czemu? — Richard stanął przy niej. — Miałaś inne doświadczenia?

— Nie, ale kiedy wróciłam…

— Zaczekaj — powstrzymał ją i wygrzebał z kieszeni dyktafon. — Od początku.

Wpatrywała się w niego, niczego nie pojmując.

— Nie ocknęłam się przed czasem?

— Przed czasem? Skąd. Nie odczułaś fazy doświadczeń granicznych?

— Tak, znalazłam się w przejściu — potwierdziła, a Richard bliżej przysunął magnetofon. — Odwróciłam się, żeby sprawdzić, skąd dobiega dźwięk. Tym razem naprawdę chciałam się tego dowiedzieć i poszłam w jego stronę, i…

— Udało ci się? — przerwał Richard. — Zidentyfikowałaś go?

— Nie. To dziwne. Wiem, że go słyszałam, ale kiedy próbuję go odtworzyć, nic mi nie wychodzi.

— Może dlatego, że nigdy nie słyszałaś tak dziwnego dźwięku?

— Nie, to nie tak. Wyobraź sobie, że się budzisz w środku nocy i wiesz, że coś cię obudziło, ale już tego nie słyszysz, a tak naprawdę nigdy tego nie słyszałeś, bo spałeś, więc nie masz, pojęcia, czy to gałąź skrobała o okno, czy kot coś zrzucił. To właśnie takie uczucie.

— Więc myślisz, że dźwięk się rozlega, zanim znajdziesz się w fazie doświadczeń granicznych?

— Nie jestem pewna — zastanowiła się Joanna i spojrzała zamyślona na Richarda. — Może. Kiedy trzeba było reanimować pewnego pacjenta, z którym przeprowadzałam wywiad na nagłych wypadkach, pielęgniarka wcisnęła przycisk alarmowy i pomyślałam, że niewykluczone, iż ludzie słyszą właśnie taki hałas. Coś pomiędzy dzwonieniem i brzęczeniem.

— Tutaj nie ma żadnego alarmu — przypomniała Tish. Richard spojrzał na nią ze zdumieniem, jakby zapomniał, że jeszcze sobie nie poszła. — Zresztą nie usłyszałaby pani jakiegokolwiek dźwięku, nawet gdyby się tu rozległ dzwonek. Przecież miała pani słuchawki.

— To prawda — zgodziła się Joanna. — To nie mógł być odgłos z zewnątrz. Raczej…

— Mówiłaś, że żaden z twoich pacjentów nie potrafił go opisać — podjął Richard.

— Nie w wiarygodny i spójny sposób, a teraz mam poczucie winy, że zachowywałam się przy nich tak niecierpliwie.

— Jak tylko skończysz opowiadać, chciałbym rzucić okiem na korowy ośrodek słuchu.

— Właśnie opowiadam — przypomniała Joanna. — Odwróciłam się, żeby sprawdzić, skąd dobiega dźwięk, poszłam w głąb przejścia i znalazłam się z powrotem w laboratorium. Właśnie dlatego spytałam, czy ocknęłam się przed czasem.

Zaskoczony Richard opuścił magnetofon.

— Ile czasu spędziłaś w tunelu?

— Nie wiem. Tyle, żeby się odwrócić i przejść dwa kroki.

— Ile czasu przebywałaś tam poprzednio?

— Trudno powiedzieć, kilka minut. Dłużej niż za pierwszym razem.

Richard stał już przy pulpicie i wyświetlał skany.

— Czas w normie? — spytał, a kiedy spojrzała pytająco, wyjaśnił: — Czy miałaś poczucie, że czas zwolnił albo przyśpieszył?

— Nie. Dlaczego chcesz wiedzieć?

— Bo za pierwszym i drugim razem znajdowałaś się w stanie śmierci klinicznej przez nieco ponad dwie minuty — wyświetlił na ekranie kolumnę cyfr — a teraz prawie pięć. — Podniósł na nią wzrok. — Czy kiedykolwiek pytałaś pacjentów, ile trwały ich doświadczenia graniczne?

— Nie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. — Zawsze zakładała, że doświadczenia graniczne dzieją się w czasie rzeczywistym. Część ludzi wspominała o szybkim przemieszczaniu się tunelem, a ona usiłowała się dowiedzieć, co to znaczy „szybkim”, żeby sprawdzić, czy opisują szybki upływ czasu, lecz nigdy nie spytała, jak długo wpatrywali się w światło lub ile trwała retrospekcja życia. Po prostu zakładała, że tempo upływu czasu w doświadczeniach granicznych odpowiadało długości opisywanych zdarzeń. Nie pomyślała o porównaniu subiektywnych wrażeń z długością czasu spędzonego przez pacjentów w stanie śmierci klinicznej.

— A jak wyglądał sam koniec twoich doświadczeń? Odczułaś spowolnienie czasu, wracając tunelem?

— Nie wracałam tunelem — przypomniała. — Ruszyłam z miejsca i nagle trafiłam z powrotem do laboratorium. To w niczym nie przypominało moich wcześniejszych powrotów. Wszystko stało się tak… nagle. — Zastanawiała się, jakiego użyć słowa, lecz Richard powrócił do spowolnienia czasu.

— Podczas poprzednich eksperymentów również nie odczułaś rozciągnięcia czasu.

— Nie. — Joanna pomyślała, że musi spytać panią Woollam, czy podczas jej doświadczeń granicznych tempo upływu czasu ulega zmianie. Postanowiła też porozmawiać z Maisie. Mówiła, ze widziała wyłącznie mgłę, a Joanna założyła, że jej doświadczenia graniczne musiały trwać zaledwie kilka sekund. Teraz nabrała wątpliwości.

— Spójrz — odezwał się Richard, zatapiając wzrok w monitorze. — Różnica w czasie trwania doświadczeń granicznych Amelii Tanaki sięga aż czterech minut.

Tish stanęła obok niego i z ciekawością zapatrzyła się w ekran.

— Może to przypomina upływ czasu we śnie — zasugerowała. — Czasami człowiekowi się wydaje, że między dzwonkiem budzika i przebudzeniem parę chwil później mija kilka dni. Kilka dni temu śniło mi się, że poszłam na imprezę w Rio Grande, a potem na narty w Breckenridge, a wszystko to stało się w ciągu dwóch sekund między wypowiedzianymi przez faceta z radia słowami: „Już szósta” a: „W rejonie Gór Skalistych spodziewane opady śniegu”.

Richard nie słuchał wywodów Tish. Pisał coś na komputerze, nie zwracając uwagi na to, co się wokół niego dzieje.

— Mogę się ubrać? — spytała Joanna, lecz jej również nie usłyszał. — Idę się ubrać — oświadczyła, zsunęła się ze stołu i poszła do przebieralni.

Gdy wychodziła, Richard cały czas siedział przy pulpicie i intensywnie wpatrywał się w zdjęcia. Tish sięgnęła po płaszcz.

— Wychodzę — oznajmiła z goryczą. — Oczywiście, nic nie zauważy. Jeśli uda się pani do niego dotrzeć, proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił, jeśli będzie mnie potrzebował jutro przed drugą. — Spojrzała na niego tęsknie. — Przynajmniej wiem, że to nie o mnie chodzi. Pani istnienia również nie zauważa. „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi…”

„…Horacjo, niż się ich śniło waszej filozofii”, dokończyła w myślach Joanna.

— …warto pamiętać, oprócz pracy — ciągnęła Tish. Wsunęła rękawiczki. — Dzisiaj wieczorem jest impreza u Rimaldiego, jeśli chce pani oderwać się od naszego zapracowanego po uszy pana doktora.

— Dzięki — uśmiechnęła się Joanna — ale muszę nagrać swoje doświadczenia, póki mam je świeżo w pamięci.

— Lepiej, żeby umieranie nie wiązało się wyłącznie z pracą. — Tish wzruszyła ramionami. — Bo jeśli tak, to grozi mi życie wieczne. Do widzenia, panie doktorze! — wesoło krzyknęła na odchodnym.

Richard nawet na nią nie spojrzał.

— Różnica w czasie trwania śmierci klinicznych pana Sage’a to dwie minuty i piętnaście sekund. Zakładałem, że istnieje bezpośredni związek między czasem rzeczywistym i subiektywnym, doświadczanym przez badanych, lecz jeśli jest inaczej…

Jeśli jest inaczej, wówczas śmierć mózgu nie następuje w czasie od czterech do sześciu minut, pomyślała Joanna. Może to trwa krócej. Albo dłużej.

— Czy możesz sprawdzić wszystkie odniesienia do upływu czasu, które pojawiły się podczas twoich wywiadów? — spytał Richard.

— Oczywiście — odparła, wiedząc, że nie istnieją. Gdyby czas zdawał się płynąć wolniej lub szybciej niż w rzeczywistości, nikt by nie mówił, że to nie był sen, tylko rzeczywistość.

Bo to było jak rzeczywistość, pomyślała, wracając do gabinetu, aby nagrać wspomnienia. Miała wrażenie, że wszystko się działo w realnym czasie i przestrzeni. Co nie oznaczało, że stała się bliższa rozpoznania miejsca, w którym się znalazła.

Poza tym nic nie wskazywało na to, że uda się jej zidentyfikować dźwięk. W rezultacie przygotowanie nagrania z opisem doświadczeń granicznych zajęło jej zaledwie kilka minut. Opowiedziała o głosach, o tym, co mówiły, wspomniała, jak się odwróciła i poszła w głąb korytarza…

Ciekawe, czy właśnie to sprowokowało wytrącenie mnie ze śmierci klinicznej, przeszło jej przez myśl. Zaczęła wertować notatki, zwracając szczególną uwagę na relacje z powrotu do rzeczywistości. Wiele z nich opisano słowami: „gwałtowny” lub „nagły”. „Czułam się tak, jakby ktoś wciągał mnie z powrotem do ciała”, stwierdziła pani Ankrum, a pan Zamora, opisując koniec doświadczeń granicznych, stwierdził: „Jakby ktoś mnie chwycił za kark i wyrzucił”.

Żadne z nich nie wspomniało o tunelu jako o drodze prowadzącej do realnego świata. Pani Irwin wyznała za to: „Jezus mi powiedział: Twój czas jeszcze nie nadszedł, a ja znalazłam się z powrotem w tunelu”. Przeszło dziesięć osób stwierdziło, że ponownie zjawiło się w tunelu. „Duch wskazał światło i oznajmił: Azaliż wyborem twoim jest śmierć? a następnie pokazał tunel i spytał: Czy też wolą twoją jest żyć? Dokonaj słusznego wyboru”. Dlaczego każdy duch lub postać religijna czy martwy krewny zawsze posługują się tym pompatycznym, quasi-religijnym stylem mówienia, będącym skrzyżowaniem języka Starego Testamentu i Obi-Wana Kenobiego?, zastanawiała się Joanna.

Sporządziła listę fragmentów relacji, które pokaże Richardowi. Żałowała, że nie poszła na imprezę, gdzie przynajmniej mogłaby przegryźć nachos albo inne chrupki. Z powodu sesji straciła lunch. Wysunęła szufladę w poszukiwaniu jakiegoś zbłąkanego balonika lub jabłka, lecz znalazła tylko połówkę listka gumy do żucia, tak starej, że kiedy zdarła z niej sreberko, guma pokruszyła się jej w rękach.

Mogła przetrząsnąć kieszenie fartucha Richarda, zanim wyszła z laboratorium. I tak by nie zauważył, uznała, i znowu ogarnęło ją poczucie bliskie, bardzo bliskie świadomości, gdzie jest tunel. Siedziała całkowicie nieruchomo, usiłując złapać się tego poczucia, lecz momentalnie znikło. Co je wywołało? Coś związanego z kradzieżą żywności z fartucha Richarda? A może guma do żucia? W jakim słynnym miejscu nigdy nie była i gdzie znajdowała się drewniana podłoga, koce i stara guma?

To głód, pomyślała. Głodni ludzie często miewają złudzenia, prawda? Ale Richard kazał jej informować go, gdy znowu poczuje coś podobnego, więc poszła na górę do laboratorium i wszystko opowiedziała.

— Widzisz, nie musisz kraść — oznajmił i wyciągnął z kieszeni paczkę cheetos, gruszkę i butelkę mleka. — Wystarczy poprosić.

— To nie chodzi o żywność — stwierdziła, otwierając mleko. — Po prostu tak się zająłeś swoimi sprawami, że nie spostrzegłbyś, co robię.

— Teraz też tak czujesz?

— Nie.

— To chyba ma związek z płatem skroniowym. — Podszedł do pulpitu. — Oglądałem twoje skany. Opowiedz mi jeszcze o dźwięku. Słyszałaś go, ale nie potrafisz zidentyfikować?

Skinęła i zatopiła zęby w gruszce.

— Być może ten dźwięk w ogóle nie istnieje. Spójrz tutaj. — Wskazał niebieską plamę na skanie. — W korowym ośrodku słuchu nic się nie dzieje. Zakładałem, że istnieje rzeczywisty bodziec, płynący z wnętrza mózgu, lecz myślę, że to może być bodziec z płata skroniowego.

— Co to oznacza?

— To oznacza, że nie da się zidentyfikować dźwięku, bo go nie słychać. Masz tylko wrażenie, że coś słyszysz, ale żaden hałas nie istnieje.

Ale ja go na pewno słyszałam, pomyślała Joanna.

— Stymulacja płata skroniowego wyjaśniałaby, dlaczego istnieje tak wielka rozbieżność w opisach. Pacjenci mają wrażenie, że słyszeli dźwięk, dlatego po prostu wymyślają sobie opis ostatnio słyszanego hałasu.

Na przykład dzwonka alarmowego, pomyślała Joanna, lub brzęczenia monitora kardiologicznego pokazującego prostą linię.

— To wyjaśniałoby także niektóre inne zasadnicze elementy związane z doświadczeniami granicznymi — oświadczył Richard. — Zakładałem, że same doświadczenia są wywoływane przez endorfiny, lecz niewykluczone… — Zaczął pisać na komputerze. — Światło, głosy, spowolnienie upływu czasu, nawet deja vu, to wszystko skutki stymulacji płata skroniowego.

— Nie miałam deja vu — sprzeciwiła się Joanna, lecz Richarda pochłonęły już skany, więc dokończyła swoje cheetos i poszła spytać panią Woollam o długość jej śmierci klinicznych i sposób powracania do rzeczywistości.

— Stałam tam i wpatrywałam się w górę schodów. — W białej koszuli nocnej pani Woollam wyglądała jeszcze bardziej krucho. — A następnie okazało się, że jestem w karetce.

— Nic pani nie robiła? Może kroczyła pani w głąb tunelu? Po prostu pani stała?

— Tak. Usłyszałam głos i wiedziałam, że pora wracać, więc wróciłam.

— Co powiedział ten głos?

— Właściwie to nie był głos, tylko przeczucie, że muszę wracać, że mój czas jeszcze nie nadszedł. — Zachichotała. — Pewnie pani myśli, że nadszedł, co? Bo jestem taka stara? Nigdy nic nie wiadomo. W szpitalu Portera leżałam ostatnio w jednym pokoju z pewna dziewczyną. Młoda, na pewno nie miała jeszcze dwudziestki, trafiła tam z powodu wyrostka. Wycięcie wyrostka robaczkowego to nie byle co. Takie operacje przeprowadzano już w czasach, kiedy samu byłam dziewczyną. Ale dzień po zabiegu ona zmarła. Ludzie nigdy nie wiedzą, kiedy nadejdzie ich pora. — Pani Woollam otworzyła Biblię i przewertowała cienkie kartki. Znalazła odpowiedni fragment i odczytała: „Lecz o dniu owym i godzinie nikt nie wie”.

— Sądziłam, że ten werset odnosi się do Chrystusa, a nie do śmierci — sprzeciwiła się Joanna.

— To prawda — potwierdziła pani Woollam. — Ale kiedy zbliża się śmierć, Jezus także tam będzie. Właśnie dlatego przybył na świat i umarł, żebyśmy nie musieli sami przez to przechodzić. On nam pomoże stawić temu czoło, bez względu na to, jak bardzo będzie to straszne.

— Myśli pani, że to się okaże straszne? — Joannę ponownie ogarnął lęk.

— Oczywiście — przytaknęła pani Woollam. — Wiem, że pan Mandrake twierdzi, że nie ma się czego obawiać, że wszędzie tam jest pełno aniołów, radosnych spotkań i światła. — Pokręciła nerwowo siwą głową. — Wczoraj znowu tu przyszedł, wyobraża pani sobie? Opowiadał najrozmaitsze bzdury. Stwierdził: „Będzie pani w Świetle. Czego się lękać?” Powiem pani czego — ożywiła się pani Woollam. — Pozostawienia świata, swojego ciała i wszystkich najbliższych. Jakże to ma nie być przerażające, nawet jeśli się idzie do nieba?

I skąd wiadomo, że niebo istnieje?, przebiegło Joannie przez myśl. Skąd wiadomo, że za drzwiami nie czai się tygrys albo coś gorszego? Przypomniała sobie głos Amelii, świadomy i pełen grozy: „O nie, o nie, o nie”.

— Jasne, że się będę bała — ciągnęła pani Woollam. — Nawet Jezus się bał. „Niech Mnie ominie ten kielich”, powiedział w ogrodzie, a na krzyżu wykrzyknął: „Eli, Eli, lema sabachthani?, to znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”.

Otworzyła Biblię i przewertowała stronice. Skóra na jej dłoniach była cienka jak kartki o krawędziach pokrytych złotem.

— Nawet w Psalmach nie napisano: „Chociażbym chodził ciemną doliną, śmierci się nie ulęknę”. Napisano… — Głos pani Woollam się zmienił, zaczęła mówić ciszej i nieco smutniej, jakby naprawdę wędrowała doliną. — „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę”.

Zamknęła Biblię i przycisnęła ją do swojej ptasiej piersi jak tarczę.

— Bo Jezus będzie ze mną. „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”.

Uśmiechnęła się do Joanny.

— Ale nie przyszła pani wysłuchiwać kazań. Chciała pani rozmawiać o doświadczeniach granicznych. Co jeszcze chciałaby pani wiedzieć?

— Kiedy poprzednio zapadała pani w stan śmierci klinicznej, czy powroty zawsze wyglądały tak samo?

— Z wyjątkiem jednego razu. Wtedy znajdowałam się w tunelu i nagle zjawiłam się z powrotem na podłodze przy telefonie.

— Na podłodze?

— Tak. Paramedycy nie zdążyli jeszcze przyjechać.

— Czy powrót przebiegł szybko?

— Zgadza się — potwierdziła pani Woollam. Ponownie otworzyła Biblię i przez chwilę Joanna sądziła, że wysłucha fragmentu Pisma Świętego, na przykład: „w mgnieniu oka będziemy odmienieni”, lecz zamiast tego staruszka podniosła książkę i zamknęła ją z trzaskiem. — O tak.

— Opisała to jako gwałtowny proces, podobny do zatrzaskiwania książki. — Joanna wyjaśniła to Richardowi następnego dnia, kiedy oczekiwali na pana Sage’a. — Pani Davenport też wspomniała, że wracała niespodziewanie.

— Pani Davenport? — powtórzył z powątpiewaniem Richard.

— Wiem, wiem — przyznała Joanna. — Ona powie wszystko, co jej każe pan Mandrake. Ale jego nie interesuje sposób powrotu, a słowo „nagły” kilkakrotnie pojawia się w jej relacji. W obydwu wypadkach serca pacjentek spontanicznie wznowiły reakcję, bez interwencji medycznej.

— A co z twoimi pozostałymi rozmówcami? Czy istnieje związek między techniką przywrócenia ich do życia i sposobem powrotu?

— Sprawdzę to, gdy tylko zakończymy sesję pana Sage’a — obiecała.

— Spytaj go o rozciągnięcie czasu i powrót.

Joanna obowiązkowo wykonała polecenie Richarda, ale to niewiele pomogło. Po dwudziestu minutach borykania się z problemem rozciągnięcia czasu dała za wygraną i spytała:

— Może pan opisać, jak się pan obudził?

— Nie wiem — oznajmił pan Sage. — Po prostu się obudziłem.

— Tak jak się pan budzi na dźwięk budzika? — dopytywała się, a Richard posłał jej pytające spojrzenie.

Wiem, sugeruję odpowiedź, pomyślała. Porzuciłam wszelką nadzieję wydobycia z niego czegokolwiek bez podpowiadania.

— Na dźwięk budzika — powtórzyła — czy też tak, jak się pan budzi w sobotę rano, stopniowo.

— Pracuję w soboty — wyznał pan Sage.

Z ulgą poszła z powrotem do swojego gabinetu i przystąpiła do wyszukiwania przypadków nagłego powrotu, chociaż nie widziała związku między nimi a spontanicznym ocknięciem. „Abraham nakazał: Wracaj!, opowiadał pan Sameshima, i bum! w jednej chwili znalazłem się z powrotem na stole operacyjnym”. Kiedy jednak sprawdziła jego akta, okazało się, że przywołano go do życia po czterokrotnej defibrylacji. Z kolei pani Kantz, która po wypadku samochodowym samodzielnie zaczęła ponownie oddychać, stwierdziła: „Unosiłam się przez długi czas w takiej zamglonej przestrzeni”.

Do godziny czwartej Joanna zebrała wszystkie dostępne informacje. Drukując je, wysłuchała wiadomości nagranych na sekretarkę. Vielle chciała wiedzieć, czy zrobiła jakieś postępy w związku z doktorem Wrightem. Pan Wojakowski pytał, czy będzie potrzebny. Pani Haighton oznajmiła, że musi zmienić termin spotkania z powodu nagłego zebrania Klubu Wiosennych Przyjemności. Pan Mandrake. Do przewinięcia. Guadalupe: „Proszę o kontakt przy najbliższej okazji”.

Pewnie chce wiedzieć, czy wciąż interesuje mnie Carl Śpiączka, doszła do wniosku Joanna. Nie odwiedziłam go od wielu dni.

Zaniosła wydruk Richardowi, który ledwie rzucił na niego okiem, cały czas wpatrując się w skany, a potem udała się do Guadalupe. Pielęgniarka znajdowała się w pokoju Carla, oglądając informacje o nim na ekranie komputera. Joanna spojrzała na łóżko. Przechylono je pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a podparty ze wszystkich stron poduszkami Carl wyglądał tak, jakby lada chwila miał się zsunąć nogami w dół. Nos i usta zakrywała mu przezroczysta, plastikowa maska tlenowa.

— Jak się miewa? — spytała Joanna Guadalupe, starając się mówić normalnym tonem.

— Nieszczególnie — szepnęła pielęgniarka. — Przez ostatnie dwa dni miał trudności z oddychaniem.

— Zapalenie płuc? — Joanna ściszyła głos.

— Jeszcze nie. — Guadalupe sprawdziła kroplówkę. Na stojaku wisiały dwie torebki więcej niż ostatnio.

— Gdzie jego żona? — zainteresowała się Joanna.

— Wyszła po coś do jedzenia. — Wystukała kilka cyfr na stojaku do kroplówki. — Przez cały dzień nic nie jadła, a bufet był zamknięty, kiedy tam poszła. Tak się zastanawiam, po co w ogóle otworzyli tu jakikolwiek bufet?

Joanna przyjrzała się pogrążonemu w ciszy Carlowi, leżącemu nieruchomo na pochylonym łóżku. Zastanawiała się, czy mógł je słyszeć, czy wiedział, że jego żona wyszła, a zjawiła się Joanna, czy też raczej znajdował się w pięknym, przepięknym ogrodzie, jak pani Woollam. Albo w ciemnym korytarzu z drzwiami po obu stronach.

— Powiedział coś? — Joanna spytała Guadalupe.

— Nie dzisiaj. Wymówił kilka słów podczas dyżuru Pam, ale ona twierdzi, że trudno było cokolwiek zrozumieć z powodu maski. — Pielęgniarka sięgnęła do kieszeni po kartkę papieru i wręczyła ją Joannie.

Carl ponownie jęknął i coś wymamrotał. Joanna zbliżyła się do łóżka.

— Co się stało, Carl? — spytała i podniosła jego bezwładną dłoń.

W trakcie tej czynności poczuła, jak poruszają się jego palce. Tak ją to zaskoczyło, że niemal puściła rękę chorego. Usłyszał mnie, pomyślała, stara się ze mną porozumieć. Dopiero po chwil i uświadomiła sobie, że to nieprawda.

— Drży — zwróciła się do Guadalupe.

— Nie przechodzi mu już od dwóch dni. Temperatura jest w normie.

Joanna podeszła do otworu nawiewu ogrzewanego powietrza w ścianie i podniosła rękę, żeby sprawdzić, czy działa. Poczuła słaby powiew ciepła.

— Czy jest tutaj termostat?

— Nie — odparła Guadalupe i skierowała się do drzwi. — Ma pani rację — dodała przed wyjściem. — Tutaj jest dość chłodno. Przyniosę jeszcze jeden koc.

Joanna siadła przy łóżku i przeczytała zapiski na kartce papieru, ofiarowanej jej przez pielęgniarkę. Widniały tam tylko pojedyncze słowa: „woda” oraz „zimno? ciemno?” ze znakami zapytania, a także „o rany”.

Carl jęknął cicho i nieznacznie poruszył nogą, jakby coś lekko kopał. Strząsał coś z siebie? Wspinał się? Zamruczał niezrozumiale, a na jego masce pojawiła się para wodna. Joanna zbliżyła do niego głowę.

— Ona — mruknął. — Szybciej. — Podniósł głowę z poduszek. — Muszę…

— Co musisz, Carl? — spytała Joanna, ponownie podnosząc jego rękę. — Co musisz? — Ale on opadł już na poduszki, drżąc. Joanna podciągnęła koc, przykrywając bezwładne ciało mężczyzny i zastanawiając, co się stało z Guadalupe i kocem, a następnie znieruchomiała, trzymając dłoń Carla w obydwu rękach. Muszę. Woda. O rany.

Nagle w pokoju coś się zmieniło. Zapadła cisza. Joanna spojrzała z niepokojem na Carla, bojąc się, że przestał oddychać, ale nie, nadal widziała, jak delikatnie unosi się i opada jego klatka piersiowa, a maska tlenowa pokrywa się parą.

Coś jednak uległo zmianie. Co takiego? Wszystkie urządzenia kontrolne pracowały, a gdyby w procesach życiowych chorego zaszła jakakolwiek zmiana, zaczęłyby piszczeć. Rozejrzała się po pokoju, spojrzała na komputer, stojak na kroplówkę, nawiew ciepłego powietrza. Przyłożyła ręce do wentylatora. Nie wydostawało się z niego powietrze.

Ogrzewanie wysiadło, pomyślała, a zaraz potem: To, co słyszałam, nie było dźwiękiem, tylko ciszą, która po nim zapadła. Właśnie to słyszałam w tunelu. Dlatego nie potrafię tego opisać. To nie był dźwięk, lecz cisza po wyłączeniu czegoś, przemknęło jej przez głowę i niemal, o mały włos domyśliła się czego.

— No proszę, Carl, piękny, ciepły koc. — Guadalupe rozpostarła niebieski czworokąt. — Rozgrzałam go dla ciebie w kuchence mikrofalowej. — Znieruchomiała i wbiła wzrok w twarz Joanny, a potem przeniosła go na jej zaciśnięte pięści. — Co się stało?

Już prawie wiedziałam, a teraz znowu mi umknęło, pomyślała Joanna, to się stało.

— Starałam się coś sobie przypomnieć — wyjaśniła, rozluźniając dłonie.

Przyglądała się, jak Guadalupe przykrywa Carla kocem i otula ramiona pacjenta. To ma coś wspólnego z kocem i z ogrzewaniem. Nie, nie z ogrzewaniem, pomyślała, nie z kocem i nie z kobietą, mówiącą: „Zimno mi”. Chodziło o coś innego, związanego ze szkołą średnią, przetrząsaniem kieszeni fartucha Richarda i miejscem, w którym nigdy nie była. Miejscem, które znajdowało się w jej umyśle.

Wiem, wiem, co to jest, pomyślała, i powrócił lęk, silniejszy niż wcześniej.

Rozdział 17

„I w moim śnie przybywa do mnie anioł z białymi skrzydłami, uśmiechając się”.

Z ostatniego zapisku Paula Gauguina, opublikowanego po jego śmierci


— Ciekawe — skomentował Richard, kiedy Joanna opowiedziała mu o wypadku z ogrzewaniem. — Opisz to uczucie jeszcze raz.

— To… — szukała odpowiedniego słowa — …przekonanie, że wiem, gdzie jest korytarz z moich doświadczeń granicznych.

— Nie mówisz o przebłysku wspomnień, prawda? Nie okazuje się, że znowu tam jesteś?

— Nie. I nie ma mowy o żadnym deja vu — uprzedziła jego kolejne pytanie. — Wiem, że nigdy tam nie byłam.

— A może jamais vu? To takie przekonanie, że jesteś w obcym miejscu, chociaż w rzeczywistości bywałaś w nim wielokrotnie? Takie zjawisko również jest związane z pracą płata skroniowego.

— Nie — powtórzyła cierpliwie. — To miejsce, w którym z całą pewnością nigdy się nie znalazłam, ale je rozpoznaję. Wiem, co to takiego, ale nie przychodzi mi to do głowy. To zupełnie, jakby… — Popchnęła okulary, zsuwające się jej z nosa, i usiłowała wymyślić porównanie. — No dobrze, to tak, jak wtedy, gdy poszłam z Vielle do kina i zobaczyłam kobietę kupującą popcorn. Wiedziałam, że wcześniej ją widziałam, ale nie potrafiłam określić gdzie. Miałam poczucie, że to coś złego, więc nie chciałam podchodzić i się pytać, zatem cały film spędziłam na zastanawianiu się, czy ona pracuje w szpitalu albo mieszka w moim bloku, albo trafiła do mnie jako pacjentka. To takie przekonanie. — Spojrzała wyczekująco na Richarda.

— Kim ona była?

— Jedną z poplecznic pana Mandrake’a. — Uśmiechnęła się szeroko. — Wpadłam na to po trzech czwartych filmu. Ktoś odczytywał przyszłość Meg Ryan z jej ręki i przyszło mi do głowy: „Właśnie stąd ją znam. To przyjaciółka pana Mandrake’a”. Vielle i ja wymknęłyśmy się z sali przed napisami końcowymi.

Richard sprawiał wrażenie zamyślonego.

— Twoim zdaniem wyłączenie grzejnika poskutkowało tak samo jak czytanie z ręki w filmie?

— Właśnie tak, z tym, że nic sobie nie przypomniałam. We wszystkich trzech wypadkach miałam wrażenie, że odpowiedź jest tuż poza moim zasięgiem… — Uświadomiła sobie, że ponownie wyciąga rękę, jakby chciała coś schwytać, i się zmitygowała. — Ale nie mogłam jej znaleźć.

— Kiedy pojawiło się to uczucie, zrobiło ci się niedobrze?

— Nie.

— Odczułaś jakiś niezwykły smak lub zapach?

— Nie.

— Szczątkowe obrazy?

— Szczątkowe? — Joanna nie rozumiała.

— Tak, jakbyś chciała sobie przypomnieć czyjeś nazwisko, a pamiętała tylko, że zaczyna się na T.

Wiedziała, o co chodzi Richardowi. Kiedy Meg Ryan wyciągnęła rękę do chiromanty, Joanna nagle przypomniała sobie pana Mandrake’a, wołającego ją z głębi korytarza.

— Nie.

Skinął energicznie.

— Tak właśnie myślałem. Wydaje mi się, że doświadczasz poczucia intuicyjnej wiedzy, wyczuwasz znaczenie pewnych spraw. Masz wrażenie dysponowania wiedzą i jednocześnie nie możesz określić, czego ona dotyczy. Mamy do czynienia ze stymulacją płata skroniowego, który uruchamia w układzie limbicznym sygnał znaczenia, nie poparty jakąkolwiek rzeczywistą treścią.

— Tak jak w wypadku dźwięku — stwierdziła Joanna.

— Właśnie. Idę o zakład, że zarówno on, jak i uczucie, że rozpoznajesz tunel, to wynik pracy płata skroniowego.

— Ale ja wiem…

— Temu zjawisku towarzyszy silne poczucie wiedzy. Osoba doświadczająca takiego przekonania będzie z całą mocą twierdzić, że rozumie naturę Boga lub kosmosu, ale poproszona o bliższe wyjaśnienie, zamknie się w sobie. To powszechny objaw padaczki skroniowej.

— I doświadczeń granicznych. Przeszło dwadzieścia procent badanych wierzy, że otrzymało niezwykłą wiedzę lub poznało sens kosmosu.

— Ale nie potrafią tego opisać słowami, zgadza się?

— Całkowicie. — Joanna przypomniała sobie wywiad z panią Kelly. „Anioł powiedział: Spójrz w światło, a ja zrozumiałam znaczenie wszechświata”, opowiadała pani Kelly.

Joanna czekała z włączonym magnetofonem i przygotowanym ołówkiem.

„No i?” — spytała po dłuższej chwili, a kiedy pani Kelly spojrzała na nią ze zdziwieniem, wyjaśniła: „Jakie jest znaczenie wszechświata?”

„Nikt, kto tego nie przeżył, nie będzie w stanie go pojąć”, wyniośle oznajmiła pani Kelly. „To tak, jakby opowiadać ślepcowi o świetle”.

Niemniej Joanna dobrze pamiętała niepewne, przestraszone spojrzenie na twarzy rozmówczyni. Badana nie miała pojęcia, co powiedzieć.

— Ale osobom po doświadczeniach granicznych wydaje się, że posiedli metafizyczną wiedzę. — Joanna zwróciła się do Richarda. — To przekonanie nie ma nic wspólnego z religią lub naturą kosmosu.

— Wiem, lecz w wypadku badanego, dysponującego wiedzą naukową, to przekonanie znajomości sensu kosmosu może przybrać inną, świecką formę.

— Podobnie jak moje przekonanie, że poznaję lokalizację tunelu.

— Właśnie tak. Przypisywanie znaczenia przypadkowym przedmiotom, takim jak koc lub grzejnik, też jest powszechnym zjawiskiem. Wydaje ci się, że coś rozpoznajesz, podczas gdy w rzeczywistości jest to tylko nadmierna stymulacja płata skroniowego.

— Jesteś w błędzie. Ja naprawdę wiem, co to jest. Nie potrafię tylko…

— Otóż to — przerwał Richard. — Nie możesz mi powiedzieć, co to takiego, gdyż doznajesz emocji nie popartej wiedzą. To tylko twoje przekonanie.

Teoria Richarda brzmiała przekonująco. Wyjaśniała, dlaczego pomimo wielokrotnych prób nie przybliżyła się do odpowiedzi, a także czemu bodźce najwyraźniej nie miały żadnego związku ze sobą — koc, wyłączony nawiew ciepłego powietrza, fartuch Richarda, niewłaściwie wyglądająca podłoga. I coś związanego ze szkołą średnią, przypomniała sobie, tego też nie wolno zapomnieć.

— Ale to przekonanie jest tak realistyczne…

— Tylko dlatego, że w grę wchodzą te same neuromediatory, które są obecne, kiedy mózg doświadcza rzeczywistych wrażeń — wyjaśnił Richard. — Przy następnym takim zdarzeniu postaraj się opisać wszystko, co będzie z nim związane. Okoliczności, symptomy towarzyszące…

— A jeśli następnym razem jednak przypomnę sobie, co to takiego?

— W takim wypadku nie będziemy mieli do czynienia ze stymulacją płata skroniowego. — Uśmiechnął się szeroko. — Ale i tak idę o zakład, że to właśnie to. W ten sposób uzyskujemy wyjaśnienie obecności rozmaitych endorfin. Niemal wszystkie zasadnicze elementy doświadczeń granicznych są także symptomami stymulacji płata skroniowego — dźwięki, głosy, światło, niewymowne odczucia, ciepło…

Wcale nie było mi ciepło, pomyślała Joanna. Czułam chłód. I wiem, gdzie to jest. Następnym razem, jak mi się coś skojarzy, to sobie przypomnę.

Więcej skojarzeń jednak nie było. Zupełnie, jakby uleczyło ją wytłumaczenie przyczyn zjawiska. Mimo to Joanna nie żałowała, gdyż przez trzy kolejne dni miała zbyt dużo pracy, aby choć na chwilę odetchnąć, nie mówiąc już o próbach przypomnienia sobie czegokolwiek. Poza tym nastąpił prawdziwy wysyp pacjentów reanimowanych po śmierci klinicznej. Pani Jacobson, która rozmawiała z Joanną półtora miesiąca wcześniej, ponownie znalazła się w szpitalu z zatrzymaniem pracy serca. Poza tym zjawiły się jeszcze dwa nie związane ze sobą przypadki ataku astmy.

Joanna wysłuchała relacji o tunelu (ciemnym), świetle (jasnym) i słyszanym dźwięku (nie do opisania). Wszystkie osoby zgodziły się tylko pod jednym względem — doświadczenia graniczne sprawiały wrażenie rzeczywistych.

— Byłem tam — niemal nalegał pan Darby. — To się zdarzyło naprawdę. Wiem to.

Między kolejnymi wywiadami Joanna pozostawiała wiadomości dla pani Haighton, prosząc o kontakt, i poszukiwała spisanych przykładów szczątkowej wiedzy, niemożności opisania różnych zjawisk, a także przykładania nadmiernej wagi do zwykłych wspomnień. Niektórzy pacjenci wspominali o powrocie na Ziemię w celu spełnienia misji, chociaż żaden z nich nie potrafił dokładnie opisać, na czym ta misja miałaby polegać.

— To jest po prostu misja — oświadczył z naciskiem pan Edwards.

„Pytania o jej cel powodują zdenerwowanie badanych”, Joanna zaznaczyła w swoich notatkach.

Wypadki przykładania nadmiernej wagi do błahych spraw okazały się rzadsze. Pani Hodges stwierdziła: „Teraz, kiedy patrzę na kwiat lub na ptaka, znacznie więcej dla mnie znaczą”, ale równie dobrze mogła bardziej doceniać walory życia. Żaden z badanych nie wspomniał, że niemalże ma klucz do zrozumienia wszechświata. Wszyscy natomiast byli przekonani o posiadaniu wiedzy i nie twierdzili, że jest ona dla nich nieosiągalna, choć bliska.

Joanna przeszukała wszystkie relacje, usiłując znaleźć słowo „nieuchwytny”, lecz komputer nie wskazał żadnych wypowiedzi. Gdy przystąpiła do poszukiwań określenia „na końcu języka”, musiała w połowie przerwać, gdyż zadzwoniono z OIOM-u z informacją o dwóch kolejnych atakach serca. Gdy prowadziła rozmowę z drugą osobą, Vielle przesłała jej na pager wiadomość o wstrząsie anafilaktycznym.

Joanna natychmiast poszła do pacjenta, lecz i tak się spóźniła.

— Wkroczyłem prosto do tunelu — oświadczył chory, zaraz po tym, jak weszła do jego pokoju. — Dlaczego najpierw nie opuściłem ciała i nie unosiłem się pod sufitem? Zdawało mi się, że od tego powinienem zacząć.

Oho, pomyślała.

— Panie Funderburk, czy odwiedził pana pan Mandrake?

— Właśnie wyszedł. Powiedział mi, że ludzie opuszczają ciała i unoszą się pod sufitem, spoglądając na ratujących ich lekarzy.

— Niektóre osoby mają przekonanie, że opuszczają ciało, a inne nie. Każde doświadczenie graniczne jest inne.

— Pan Mandrake stwierdził, że wszyscy opuszczają ciała, widzą tunel, światło — zaznaczał kolejne palce — krewnych, anioła, retrospekcję życia i otrzymują polecenie powrotu.

Co ja tu jeszcze robię?, pomyślała Joanna, lecz mimo wszystko wyciągnęła dyktafon, włączyła go i zapytała:

— Czy może pan opisać swoje wspomnienia?

Zgodnie z oczekiwaniami, pan Funderburk opisał tunel, światło, krewnych, anioła, retrospekcję i polecenie powrotu.

— Czy otoczenie wydawało się panu znajome?

— Nie, a powinno? — zainteresował się, jakby pozbawiono go jeszcze jednej przyjemności. — Pan Mandrake nic o tym nie wspominał.

— Proszę mi opowiedzieć o swoim powrocie.

— Najpierw musi pani wysłuchać retrospekcji.

— Dobrze, proszę mi opowiedzieć o retrospekcji.

Pan Funderburk wyrażał się wyjątkowo niejasno, zarówno pod względem formy, jak i treści.

— To była retrospekcja życia. A potem anioł rozkazał mi powrócić, więc powróciłem.

— Może pan opisać swój powrót?

— Wróciłem.

Zaczęła doceniać pana Sage’a.

— Czy pamięta pan jakieś dźwięki usłyszane podczas do świadczeń granicznych?

— Nie. Pan Mandrake powiedział, że powinienem był usłyszeć dźwięk, kiedy wchodziłem do tunelu, ale tego też nie było. — Wyrażał się jak ktoś skarżący się, że nie dostał deseru, choć w menu napisano, że desery podaje się po posiłku.

Pozostałe rozmowy okazały się bardziej owocne, chociaż żadna nie wniosła niczego nowego w sprawie dźwięku i sposobu powrotu. Pani Isakson w ogóle nie potrafiła opisać dźwięku.

— Jest pani pewna, że to był dźwięk? — spytała Joanna.

— Nie bardzo rozumiem — zdziwiła się pani Isakson.

— Czy zamiast dźwięku mogła zapanować cisza, a pani wzięła ją za dźwięk? — zasugerowała Joanna, zdając sobie sprawę, że w inny sposób nie dowie się tego, co ją interesuje. Sugestia nie wywarła wpływu na panią Isakson.

— Nie, z całą pewnością słyszałam dźwięk. Rozległ się zaraz po tym, jak weszłam do tunelu. To było stukanie. Albo zawodzenie. Naprawdę nie pamiętam, byłam zbyt szczęśliwa z powodu spotkania z matką. — Jej oczy wypełniły się łzami. — Wyglądała na zdrową i szczęśliwą, nie tak, jak ostatnim razem. Tuż przed śmiercią strasznie schudła i zrobiła się żółta.

Klasyczny komentarz. Osoby po doświadczeniach granicznych zawsze mówiły o swoich zmarłych krewnych, że wyglądali zdrowiej niż przed zgonem, odzyskiwali normalną wagę, utracone kończyny i jasność myślenia.

— Stała w świetle i wyciągała do mnie ręce — wyznała pani Isakson.

— Może pani opisać światło?

— Było piękne. — Spojrzała w górę i rozpostarła ręce. — Wszystko w nim błyszczało.

— Może pani opisać tunel?

— Panowały ciemności — zawahała się. — Przypominał korytarz. Tak jakby.

— Powiedziała pani, że przypominał. Czy wydawał się znajomy?

— Nie — odparła natychmiast. No tak, pomyślała Joanna. Zajrzała do swoich notatek, aby sprawdzić, czy czegoś nic przeoczyła.

— Miałam poczucie — wyjaśniała z przejęciem pani Isakson — że gdziekolwiek on jest, znajduje się daleko stąd. — To prawda, uznała Joanna, przypominając sobie przejście. Znajdowało się daleko stąd. Właśnie to miał na myśli Greg Menotti, kiedy mówił, że jest za daleko, aby jego dziewczyna tam przyszła.

Skłamałam Richardowi, przeszło jej przez myśl. Powtórzyłam mu tylko o trzech przypadkach skojarzenia, a były cztery. Zapomniałam o Gregu, mamroczącym: „Pięćdziesiąt osiem”. Kiedy to mówił, znów nabrała przekonania, że wie, co miał na myśli. To nie mogła być nadmierna stymulacja płata skroniowego. Wtedy jeszcze nie poddawała się eksperymentom. Nawet jeszcze nie znała Richarda.

— Dziękuję za pomoc — zwróciła się do pani Isakson i wyłączyła dyktafon. Wsunęła do kieszeni notatnik wraz z podpisaną zgodą na przeprowadzenie rozmowy, pożegnała się i wyszła z pokoju. Prosto na pana Mandrake’a.

— Pani doktor. — Wyglądał na zaskoczonego jej widokiem i złego, że ukradła mu pacjenta. — Rozmawiała pani z panią Isakson?

— Tak, właśnie skończyłyśmy — potwierdziła i szybko pomaszerowała korytarzem.

— Proszę zaczekać. — Zagrodził jej drogę. — Chciałbym omówić z panią kilka spraw.

Żeby tylko nie wiedział, że uczestniczę w eksperymentach, jęknęła w duchu Joanna i spojrzała tęsknie w stronę wind na końcu korytarza, ale nie miała szans — Mandrake dopadł ją między wózkiem zaopatrzeniowym a otwartymi drzwiami pokoju pani Isakson.

— Ogromnie jestem ciekaw, jak przebiegają badania prowadzone przez panią i doktora Wrighta.

Nie wątpię, odparła w myślach, zwłaszcza że straciłeś wszystkich swoich szpicli.

— Muszę przyznać, że poczułem rozczarowanie, kiedy powiedziała mi pani o swojej współpracy z doktorem Wrightem. Gdybym wiedział, że jest pani zainteresowana rozpoczęciem pracy w zespole, zaoferowałbym pani stanowisko asystentki, lecz, zawsze odnosiłem wrażenie, że woli pani pracować samodzielnie.

Winda cicho zadzwoniła, a Joanna spojrzała w jej stronę, modląc się, aby wysiadł ktoś, kogo zna. Ktokolwiek. Nawet pan Wojakowski.

— Tymczasem zdecydowała się pani na udział w tak wątpliwym projekcie badawczym! Pomyśleć, próby odtworzenia metafizycznego zjawiska fizycznymi środkami!

Drzwi windy się rozsunęły i ze środka wyłonił się masywny mężczyzna z dużą chryzantemą w doniczce.

— Wszystkie te tak zwane eksperymenty w jego wykonaniu sprowadzają się do wywołania wrażenia, że człowiek widzi światełka i się unosi. W żadnym wypadku uczestnicy nie dostrzegli aniołów ani duchów zmarłych. Widziała pani panią Davenport?

Czyżby zmarła?, przyszło Joannie do głowy. Zdumiała się, a potem rozbawiła. Właśnie tego mi trzeba, zobaczyć panią Davenport na końcu tunelu.

Pan Mandrake czekał na odpowiedź.

— Czy pani Davenport wciąż jest w szpitalu? — spytała. — Uznałam, że wróciła do domu.

— Niezupełnie. Ujawniło się kilka symptomów, których przyczyny są trudne do określenia, toteż lekarze zatrzymali ją na kilka dodatkowych badań — wyjaśnił. — W rezultacie udało mi się przeprowadzić z nią jeszcze parę rozmów i za każdym razem przypominały się jej nowe szczegóły związane z doświadczeniami granicznymi.

Jakżeby inaczej, pomyślała Joanna, opierając głowę o ścianę.

— Znam pani pogląd, że wywiady należy przeprowadzać niezwłocznie po zdarzeniu, ale odkryłem, że wspomnienia pacjentów ulegają poprawie z biegiem czasu. Choćby wczoraj pani Davenport przypomniała sobie, że Świetlisty Anioł uniósł dłoń i rzekł: „Ujrzyj”, a ona zobaczyła, że śmierć to nie śmierć, tylko przejście.

— Przejście? — powtórzyła Joanna i momentalnie tego pożałowała, ale na szczęście pan Mandrake najwyraźniej nic nie usłyszał.

Przejście na Tamtą Stronę, które ukazało się przed panią Davenport w całej chwale. A ona zapatrzyła się w piękno następnego życia, ujawniły się przed nią tajemnice przeszłości i przyszłości, a także zrozumiała sekrety kosmosu.

— Powiedziała, co to za sekrety?

— Oznajmiła, że słowami nie da się ich wyrazić. — Pan Mandrake sprawiał wrażenie zirytowanego. — Czy doktor Wright może odtworzyć takie objawienie w swoim laboratorium? Oczywiście, że nie. Takie objawienia pochodzą wyłącznie od Boga.

Albo od płata skroniowego, pomyślała Joanna. On ma rację. To są bez wyjątku symptomy aktywności płata skroniowego.

— „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, Horacjo, / Niż się ich śniło waszej filozofii” — zacytował pan Mandrake, a Joanna uznała, że takie zakończenie rozmowy jest równie dobre, jak każde inne.

— Muszę się spotkać z jeszcze jednym pacjentem, na piątym piętrze w zachodnim skrzydle. — Przecisnęła się obok pana Mandrake’a i podeszła do windy. Kiedy przyjechała, wcisnęła przycisk z siódemką, a gdy pojechała piętro wyżej, nacisnęła czwórkę. To go powinno zająć na jakiś czas, uznała, wysiadając na czwartym piętrze. Poza tym miała nadzieję, że uchroni w ten sposób biedną panią Isakson. Skierowała się w stronę schodów.

— Hej, pani doktor! — rozległ się krzyk za jej plecami.

Sama jestem sobie winna, stwierdziła w myślach. Mogłam się zastanowić, o co proszę.

— Co pan tu robi, panie Wojakowski? — Usiłowała się uśmiechnąć.

— Mój przyjaciel upadł i złamał sobie biodro — uradował się pan Wojakowski. — Idzie sobie na zajęcia z ceramiki, aż tu nagle ląduje na plecach. Przypomniała mi się bitwa na Morzu Koralowym, kiedy dostaliśmy bombą głębinową. Ja i Bud Roop byliśmy wtedy na pokładzie hangarowym i naprawialiśmy iskrownik w Wildcacie, i nagle oberwaliśmy. Jedno ze śmigieł odpadło i ścięło Budowi pół głowy. Trach! — Przesunął ręką w poprzek czoła. — Raz, dwa i po wszystkim. W jednej chwili wszystko w porządku, żuje gumę i gada ze mną — zawsze żuł gumę, blackjack, nie widziałem jej od lat — a w następnej nie ma połowy głowy. Nawet się nie zorientował, co go uderzyło. — Pan Wojakowski pokręcił głową. — Nie najgorsza śmierć. Lepsza, niż się szykuje mojemu przyjacielowi, o tam. — Wskazał kciukiem korytarz. — Rak, zastoinowa niewydolność serca, a jeszcze ta sprawa z biodrem. Wolałbym dostać bombą japońską, niż kończyć tak jak on, ale w sumie śmierci się nie wybiera, prawda?

— Prawda — potwierdziła Joanna.

— Tak czy owak, cieszę się, że na panią wpadłem — rozchmurzył się pan Wojakowski. — Próbowałem się z panią skontaktować, aby ustalić nowy termin.

— Wiem, proszę pana, ale rzecz w tym…

— Widzi pani, mam problem. Powiedziałem mojemu przyjacielowi w Aspen Gardens, że zapiszę się razem z nim na badania słuchu. Obiecałem mu to, zanim zgłosiłem się do tego eksperymentu i zapomniałem, co mu mówiłem, więc nagle się okazało, że uczestniczę w dwóch projektach badawczych. Spotkania z panią są o niebo ciekawsze, a mój słuch jest bez zastrzeżeń, poza lekkim dzwonieniem w jednym uchu. Dolega mi to od czasu Morza Koralowego, kiedy bomba rąbnęła tuż przed windą numer dwa i…

— Niemniej do tamtego badania zgłosił się pan najpierw. — Joanna uznała, że nie może czekać, aż pan Wojakowski wygłosi kolejną opowieść. — Zatem ono ma pierwszeństwo.

— Nie chcę wystawić państwa do wiatru.

— Proszę się nie martwić.

— To straszna rzecz wystawić przyjaciela do wiatru. Mówiłem pani o tym, jak Ratsy Fogle powiedział Artowi Blazaukasowi, że zgłosi się zamiast niego na wartę, bo Art chciał pójść spotkać się z krewniaczką na Maui?

— Tak — potwierdziła Joanna, lecz nic to nie dało. Musiała wysłuchać całej historii, a potem jeszcze jednej, o Jo-Jo Powersie, aż wreszcie pan Wojakowski dał jej spokój.

Poszła prosto do swojego gabinetu i została w nim, zajęta przeglądaniem przykładów niemożliwych do opisania objawień i niezwykłych mądrości, aż wreszcie nadszedł czas jej sesji, więc udała się do laboratorium, zabierając ze sobą wydruk.

Richard siedział przy pulpicie i wpatrywał się w skany.

— Gdzie byłaś? — spytał, nie odrywając oczu od monitora.

— Dyskutowałam na tematy filozoficzne z panem Mandrakiem — wyjaśniła. Wręczyła mu przyniesione kartki i poszła się przebrać w szpitalną koszulę. Gdy spojrzała na siebie w lustrze, przypomniało się jej, że nie poinformowała Richarda o sprawie Grega Menottiego. Kiedy tylko wyszła, zwróciła się do niego:

— Richard, pytałeś mnie, czy przytrafiły mi się jeszcze jakieś inne przypadki, oprócz…

— Witam wszystkich. — Do laboratorium wkroczyła Tish, wymachując kartką papieru. — Wiadomość z samej góry. — Wręczyła kartkę Richardowi.

— Co to ma być? — spytał.

— Wisiało na drzwiach.

— „Uwaga, do całego personelu szpitala” — odczytał głośno Richard. — „Ze względu na niedawną serię powiązanych z narkotykami zdarzeń na oddziale nagłych wypadków…” — Podniósł wzrok. — Jakich zdarzeń?

— Dwa postrzelenia i ugodzenie nożem — wytłumaczyła Joanna.

— Oraz atak z użyciem stojaka na kroplówkę — uzupełniła Tish, podłączając przewody z elektrodami do urządzenia kontrolnego.

— „…zdarzeń na oddziale nagłych wypadków” — ciągnął Richard — „cały personel jest proszony o podjęcie następujących środków ostrożności: Jeden. Należy zwracać szczególną uwagę na swoje otoczenie”.

— O tak, to bardzo pomoże, kiedy naćpany gangster zacznie wymachiwać pistoletem maszynowym — skomentowała Tish.

— „Dwa. Nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów. Trzy. Należy zlokalizować wszystkie dostępne wyjścia”.

— Cztery. Nie pracować na oddziale nagłych wypadków — wtrąciła się Joanna.

— Trzymajcie mnie! — wykrzyknęła Tish. — Rada nadzorcza podjęła decyzję o zatrudnieniu dodatkowego ochroniarza. Powinni wynająć co najmniej dziesięciu. Jestem gotowa. — Joanna weszła na stół i położyła się na plecach. Tish przystąpiła do wsuwania podkładek pod jej krzyż i nogi.

— „Cztery” — odczytał Richard. — „Nie należy brać udziału w walce ani podejmować prób rozbrojenia pacjenta. Pięć”. — Zmiął kartkę w kulkę i wrzucił ją do śmieci.

— Jenni Lyons powiedziała mi, że przenosi się do Aurora Memorial — stwierdziła Tish, zawiązując gumową rurkę wokół ramienia Joanny. — Twierdzi, że tam mają przynajmniej wykrywacz metali. — Postukała palcem zgięcie w ręce Joanny, usiłując znaleźć żyłę.

Muszę jakoś wydostać stamtąd Vielle, pomyślała Joanna, podczas gdy Tish mocowała elektrody i nakładała jej słuchawki.

Muszę ją koniecznie przekonać do przeniesienia się, zanim będzie za późno, postanowiła i znalazła się w tunelu, lecz znacznie dalej od drzwi niż ostatnio. Tym razem drzwi były otwarte. Zza tych drzwi biło złote światło rozjaśniające połowę przejścia.

Nie widziała żadnych cieni ani oznak ruchu, nie dobiegały jej też żadne głosy. Stała nieruchomo, nasłuchując ich pomruku, a po chwili przyszło jej do głowy, że znowu to zrobiła. Znowu zapomniała wsłuchać się w dźwięk.

Ale kiedy tak stała w tunelu, nie miała żadnych wątpliwości, że dźwięk się rozległ. Dźwięk, przypominający — co? Ryk. Albo odgłos spadającego przedmiotu. Odczuła gwałtowną potrzebę, by się odwrócić i spojrzeć w głąb ciemnego przejścia, jakby to mogło jej pomóc zidentyfikować hałas, miała ochotę wrócić korytarzem w stronę źródła dźwięku.

Nie, nakazała sobie, i nie ruszyła się z miejsca, nawet nie odwróciła głowy. To cię skieruje z powrotem do laboratorium, pomyślała. Nie rób tego. Najpierw sprawdź, co się kryje za drzwiami. Ruszyła przed siebie.

Światło zdawało się jaśnieć w miarę, jak zbliżała się do drzwi, oświetlało ściany i drewnianą podłogę, przez którą korytarz wydawał się nieprawdopodobnie długi. Ściany były białe, podobnie jak drzwi, a kiedy podeszła do końca korytarza, dostrzegła na nich liczby.

A jeśli jedne z nich mają numer pięćdziesiąt osiem?, zastanowiła się, zacisnęła dłonie przy bokach i szła dalej. „C8” widniało na jednych drzwiach, zarówno litery jak i cyfry napisano złotą barwą, „C10, C12”. Światło stawało się coraz jaśniejsze.

Spodziewała się, że kiedy stanie przy drzwiach, zrobi się nieznośnie jasno, lecz nie, gdy się zbliżyła do końca korytarza, potrafiła dostrzec stojące tam postaci. Ubrane na biało osoby, promieniujące złotym światłem.

Anioły.

Rozdział 18

„Ogromnie się lękam podróży”.

Mary Todd Lincoln, w liście napisanym na krótko przed śmiercią


Pierwsza myśl Joanny brzmiała: Anioły! Pan Mandrake się wścieknie.

Druga: Nie, nie anioły. Ludzie. Światło dobiegało spoza nich, oświetlało ich i otaczało złotą poświatą, zdawało się promieniować z nich i ich białych koszul. Nie, to nie były koszule, tylko białe suknie, których spódnice ciągnęły się po ziemi. Staromodne sukienki.

Zmarli krewni, osądziła Joanna, chociaż nie zebrali się przy drzwiach, w oczekiwaniu na powitanie jej po Tamtej Stronie. Kręcili się po okolicy lub tworzyli dwu-, trzyosobowe grupki, cicho mrucząc coś do siebie. Joanna podeszła bliżej do drzwi, usiłując podsłuchać, o czym mówią.

— Co się stało? — spytała młoda kobieta w długiej sukience z wysokim kołnierzem. Jej włosy spływały po plecach, sięgając niemal do talii.

Dawno zmarła krewna, stwierdziła Joanna, i starała się przyjrzeć mężczyźnie, z którym rozmawiała nieznajoma. Teraz on mówił, a jego głos okazał się zbyt cichy, aby cokolwiek usłyszała. Lekko zmrużyła oczy pod wpływem otaczającego go światła, jakby dzięki temu jego głos miał się stać wyraźniejszy. Wtedy spostrzegła, że ma białą marynarkę i sympatyczną twarz. Nieznaną twarz. Nie rozpoznawała też kobiety. Joanna nigdy wcześniej nie widziała żadnego z nich.

Młoda kobieta powiedziała jeszcze coś do mężczyzny, który skłonił się głęboko i odszedł do stojącej razem pary. Także ta druga kobieta była ubrana na biało, lecz włosy uczesała w kok. Miała białe dłonie: kiedy położyła jedną z nich na ręce swojego towarzysza, dłoń zamigotała. Mężczyzna nosił przystrzyżoną białą brodę, która wyglądała jak ze starego albumu ze zdjęciami, podobnie jak włosy kobiety, ale ich twarze były nieznajome. Jeśli to zmarli krewni, to na pewno nie moi, doszła do wniosku Joanna.

Kobieta z rozpuszczonymi włosami przemówiła do brodacza. Joanna zbliżyła się jeszcze o krok, niemal do samych drzwi, usiłując usłyszeć cokolwiek. Brodaty mężczyzna powiedział: „Nic, jestem pewien”.

Joanna posłała niespokojne spojrzenie w głąb przejścia. Właśnie to powiedział poprzednim razem, a następnie kobieta poskarżyła się: „Zimno mi” i Joanna ocknęła się ze śmierci klinicznej. Jeśli chciała sprawdzić swoją teorię, że powrotna droga korytarzem prowadziła do rzeczywistego świata, że cofnięcie się w głąb tunelu zakończyłoby doświadczenia graniczne, musiała to zrobić teraz, zanim sama się ocknie, ale chciała zostać i posłuchać, o czym oni mówią.

To wskazówka, gdzie się znajduje to miejsce, pomyślała z wahaniem, podniosła jedną nogę, gotowa biec, próbując podjąć decyzję. Jak Kopciuszek na balu, kiedy zegar wybił północ, pomyślała, a następnie spojrzała jeszcze raz na kobiety w długich białych sukniach i uznała, że na pewno jest na balu. Właśnie dlatego dłoń kobiety na ramieniu mężczyzny była biała, bo obciągnięta białą rękawiczką, a w bransolecie migotały klejnoty. Młody mężczyzna miał na sobie biały smoking. Zasłoniła oczy przed światłem, usiłując przyjrzeć się, w co ubrany jest nieznajomy z białą brodą.

— Zimno mi — poskarżyła się kobieta, a Joanna posłała jej ostatnie, sfrustrowane spojrzenie, odwróciła się i pobiegła w głąb przejścia.

I do laboratorium.

— Muszę wiedzieć, jak wyglądał twój powrót — oświadczył Richard, jak tylko Tish zakończyła monitorowanie i usunęła elektrody oraz kroplówkę.

— Czy to było…? — zaczął i zamilkł. — Opowiedz mi o swoim powrocie.

Zrelacjonowała, co zrobiła.

— Właściwie czemu pytasz? Czy skany wyglądają inaczej?

— Zdecydowanie — odparł z zadowoleniem i podszedł do pulpitu, jakby nic więcej go nie interesowało.

— Zaczekaj, musisz posłuchać, co się jeszcze działo — zawołała Joanna. — Widziałam kolejny zasadniczy element. Anioły.

— Anioły? — powtórzyła Tish. — Naprawdę?

— Nie — sprostowała Joanna. — Niezupełnie. To byli ludzie. Nosili długie białe suknie i wszędzie wokół świeciło światło. Zawsze zakładałam, że ludzie widzieli postaci, które brali za anioły, a następnie dodawali im tradycyjne białe szaty i aureole, bo właśnie z takim wyglądem aniołów oswoili się w szkółkach niedzielnych. Teraz się zastanawiam, czy nie jest na odwrót, że widzą białe suknie oraz światło i właśnie dlatego uważają, że to anioły.

— Rozmawiali z panią? — zainteresowała się Tish.

— Nie, zdaje się, że nie wiedzieli, że tam jestem — odparła Joanna. Powtórzyła Richardowi, co powiedziała kobieta.

— Słyszałaś ich rozmowę — stwierdził.

— Tak, i to nie była żadna telepatia, jak twierdzą niektórzy badani. Oni mówili, a ja słyszałam część ich wypowiedzi, a jeśli coś do mnie nie dotarło, to z powodu zbyt dużej odległości.

— Albo z braku treści — dopowiedział Richard. — Jak w wypadku hałasu lub poczucia, że coś jest znajome.

Nie, zaprzeczyła w myślach Joanna, tego samego popołudnia spisując swoją relację na komputerze, bo nie wiem, co mówili, a z całą pewnością wiem, gdzie jest tunel.

Gdzieś, gdzie drzwi są opatrzone numerami, a na końcu znajduje się wejście, za którym stoją ludzie, przechadzający się w białych ubraniach. Przyjęcie? Wesele? To mogłoby tłumaczyć dominację koloru białego. Ale dlaczego mieliby ciągle pytać: „Co się stało?” Czy pan młody rzucił pannę młodą? Poza tym dlaczego mężczyźni także mieliby nosić białe ubrania? Kiedy ostatnio widziałam gromadę mężczyzn i kobiet ubranych na biało, stojących w grupkach i skarżących się na chłód?

Podczas ćwiczeń przeciwpożarowych w szpitalu, przypomniała sobie. W szpitalach roi się od ludzi w bieli, a niemal wszyscy pacjenci właśnie tam doznają doświadczeń granicznych. Zdecydowaną większość reanimowano na oddziale nagłych wypadków, w otoczeniu lekarzy i pielęgniarek, brzęczących alarmów i przy rezydencie, pochylającym się nad nimi, świecącym im w oczy latarką i pytającym: „Co mu się stało?” To brzmiało rozsądnie.

Z wyjątkiem tego, że na oddziale nagłych wypadków personel ubierał się na biało, tylko na zielono lub niebiesko albo różowo, a sale na oddziale urazowym nie nosiły numerów C8, C10, Cl2. C. Co oznaczało C?

Pora przestać o tym myśleć, przykazała sobie. Wystarczy. Postanowiła się czymś zająć, co okazało się łatwiejsze, niż sądziła. Kolejne fale przypadków śmierci klinicznej pojawiały się jeszcze przez kilka kolejnych dni, a Joanna pracowicie przeprowadzała wywiad z każdym pacjentem. Jej zaangażowanie nie niosło oczekiwanych rezultatów. Żaden chory nie potrafił opisać, czego doświadczył, jakby ich wspomnienia okazały się niemożliwe do wyrażenia słowami — nie mówili nic na temat czasu spędzonego w stanie śmierci klinicznej, sposobu powrotu ani tego, co widzieli, między innymi aniołów.

— Wyglądali jak anioły — zirytował się pan Torres, kiedy Joanna poprosiła go o opisanie postaci stojących w świetle. Gdy zażądała konkretów, usłyszała: — Nigdy pani nie widziała anioła?

Powinnam porozmawiać z kimś inteligentnym, uznała i zeszła na oddział nagłych wypadków, lecz cały personel był zawalony robotą.

— Czołowe zderzenie autobusu kościelnego i TIR-a — oświadczyła krótko Vielle i pobiegła do wózków przywiezionych przez paramedyków. — Zadzwonię.

— O tym możesz zapomnieć — stwierdził rezydent. — Zmarły w chwili przybycia.

Zmarły w chwili przybycia. Przybycia dokąd?, zamyśliła się Joanna i poszła spotkać się z panią Woollam. Obiecała, że jeszcze do niej wpadnie, a poza tym chciała się dowiedzieć, czy kiedykolwiek widziała ludzi w ogrodzie albo na klatce schodowej.

Pani Woollam nie było w pokoju i nie ulegało wątpliwości, że nie zabrano jej na badania. U stóp starannie pościelonego łóżka leżał koc, a na nim złożona szpitalna piżama. Musiały się skończyć pieniądze z jej ubezpieczenia, rozczarowała się Joanna i poszła do dyżurki pielęgniarek.

— Czy pani Woollam została przeniesiona do innego pokoju, czy też zwolniono ją do domu? — spytała nieznajomą pielęgniarkę.

Zaskoczona zapytana podniosła wzrok, lecz uspokoiła się, widząc identyfikator szpitalny. Joanna od razu wiedziała, co usłyszy.

— Pani Woollam zmarła dzisiaj wczesnym rankiem.

Mam nadzieję, że się nie bała, pomyślała Joanna, przypominając sobie, że staruszka tuliła Biblię do wątłej piersi niczym tarczę.

— Odeszła bardzo spokojnie, czytając swoją Biblię — ciągnęła pielęgniarka. — Miała taki łagodny wyraz twarzy.

To dobrze, stwierdziła w duchu Joanna. Miała nadzieję, że pani Woollam trafiła do pięknego, przepięknego ogrodu. Wróciła do pokoju, zajmowanego wcześniej przez zmarłą, i wyobraziła ją sobie na łóżku, z siwymi włosami rozrzuconymi na poduszce i otwartą Biblią, która wysunęła się z jej nieruchomych rąk.

Mam nadzieję, że to wszystko prawda, pomyślała Joanna, to światło, anioły i lśniąca postać Chrystusa. Oby tak było naprawdę, przez wzgląd na panią Woollam, powiedziała sobie i poszła do laboratorium. Zastała tam Richarda, zajętego pracą przy skanach pani Troudtheim, więc postanowiła skoncentrować się na swoich sprawach. Miała mnóstwo nagrań do spisania, a poza tym dwie osoby po doświadczeniach granicznych czekały na rozmowę z nią. Wzięła ze swojego gabinetu kilka pustych kaset i poszła na spotkanie z panią Pekish.

Pacjentka okazała się równie niekomunikatywna jak pan Sage. Paradoksalnie, Joanna poczuła ulgę, gdyż wyciąganie odpowiedzi od badanej pozwalało jej przestać myśleć o pani Woollam, tkwiącej samotnie gdzieś w ciemnościach. Nie samotnie, poprawiła się. Pani Woollam miała pewność, że będzie przy niej Jezus.

— A następnie ujrzałam własne życie — wyznała pani Pekish.

— Może pani powiedzieć coś bliższego?

Pani Pekish zmarszczyła czoło, próbując się skoncentrować.

— To, co się zdarzyło.

— Może pani opowiedzieć mi o kilku takich zdarzeniach?

— Wszystko działo się bardzo szybko — zaprotestowała.

Badana wypowiadała się równie niejasno, kiedy mówiła o świetle. Nawet nie starała się zgadnąć, co przypominał dźwięk. Pani Grant przynajmniej próbowała:

— Zabrzmiał jak muzyka. — Uniosła pociągłą twarz, jakby ponownie wsłuchując się w jej brzmienie. — Niebiańska muzyka.

Pani Grant musiała być reanimowana podczas adoptywnej immunoterapii nowotworu, zastosowanej podczas leczenia raka płuc. Wypadły jej włosy, a twarz przybrała wygląd typowy dla zawansowanej fazy nowotworu i więźniów obozów koncentracyjnych. Joannę zdumiało, że pacjentka chętnie zaczęła opowiadać o swoich wspomnieniach i ochoczo podpisała formularz zgody na przeprowadzenie wywiadu — już ostatni, Joanna musiała wziąć więcej z gabinetu.

— Tam było pięknie — oznajmiła chora, zanim Joanna zdążyła o cokolwiek spytać. — Wszędzie wokół otaczało mnie światło i nie czułam strachu, tylko spokój.

Nie ulegało wątpliwości, że doznała klasycznej formy pozytywnych doświadczeń granicznych, które pan Mandrake uważał za dowód na istnienie nieba. Joanna nie potrafiła opanować zadowolenia.

— Stałam na progu drzwi, a za nimi widziałam piękne miejsce, całe w bieli i złocie, skąpane w błyszczącym świetle. Chciałam tam pójść, ale nie mogłam. Głos powiedział: „Nie możesz przejść na tę stronę”.

To zjawisko również zaliczało się do klasycznych. Osoby po doświadczeniach granicznych często wspominały o chęci przejścia na drugą stronę i o tym, że ktoś im tego zabraniał lub nie potrafiły pokonać bariery — bramy lub jakiegoś progu. Pani Jarvis, pierwsza pacjentka Joanny, stwierdziła: „Wiedziałam, że krainę żyjących od krainy umarłych dzielił most”, a pan Olivetti oświadczył: „Wiedziałem, że gdybym przeszedł przez bramę, nigdy bym nie powrócił”.

— A potem znalazłam się z powrotem tutaj — zakończyła pani Grant, wskazując na łóżko — i zobaczyłam, że wszyscy mnie ratują.

— Wspomniała pani o muzyce. Może pani powiedzieć coś bliższego na jej temat? Jakieś głosy? Instrumenty?

— Nie słyszałam głosów. Wokół grała tylko muzyka. Piękna, przepiękna muzyka.

— Kiedy ją pani słyszała?

— Przez cały czas, do samego końca — wyjaśniła pani Grant. — Wszędzie wokół siebie, otaczała mnie jak światło i uczucie spokoju.

— To chyba już wszystko. — Joanna zamknęła notatnik i wyciągnęła rękę, aby wyłączyć magnetofon.

— Co widzieli inni ludzie? — zainteresowała się pacjentka.

Joanna podniosła wzrok, zastanawiając się, czy ma przed sobą kolejnego pana Funderburka, pragnącego za wszelką cenę uzyskać jak najwięcej informacji.

— Zazwyczaj nie…

— Czy widzieli podobne miejsca, białe, złote i pełne światła? — dopytywała się pani Grant, a jej głos wydawał się bardziej napastliwy niż ciekawy. Joanna zerknęła na kroplówkę, zastanawiając się, jakie lekarstwo otrzymuje pacjentka.

— Widzieli? — nie ustępowała pani Grant.

— Tak, niektórzy badani wspominali o pięknym miejscu — odparła ostrożnie Joanna.

— A mówią, co się dzieje potem, jeśli się nie wróci? — W jej tonie pojawił się strach. Joanna rozważała możliwość wezwania pielęgniarki. — Czy ktokolwiek mówił o czymś złym, co mu się tam przytrafiło?

— Czy widziała pani cokolwiek, co panią przeraziło?

— Nie — zaprzeczyła, a potem ciągnęła, jakby pytanie Joanny podniosło ją na duchu. — Nie. Wszystko było piękne. Światło, muzyka i spokój. Nie czułam żadnego lęku, kiedy się tam znajdowałam, tylko spokój.

A potem strach, pomyślała Joanna, wracając do swojego gabinetu. „Jak możemy nie bać się śmierci?”, pytała pani Woollam. Joanna pchnęła drzwi, prowadzące do łącznika z drugim piętrem głównego budynku. Na dworze zrobiło się ciemno, w wielkich oknach odbijał się mrok. Która mogła być godzina? Spojrzała na zegarek. Wpół do siódmej, a wciąż miała wszystkie te relacje do spisania.

W oszklonym przejściu panował przejmujący chłód. Otuliła się swetrem i ruszyła przed siebie.

Stanęła. Coś w wyglądzie korytarza nasuwało jej skojarzenie z tunelem. Co takiego? Na pewno nie dźwięk wyłączanego grzejnika, gdyż nikt go tutaj nie włączał przez cały dzień, a zresztą cały czas słyszała niskie buczenie szpitalnej elektrowni.

Poza tym brak jej było wcześniejszego silnego przekonania, że coś wie. Teraz czuła się tak, jakby zobaczyła kogoś, kto przypominał jej inną osobę. Ten korytarz jest jak tunel, uznała. Tylko pod jakim względem? Korytarz był szerszy i wyższy niż przejście, które w dodatku zapełniały drzwi, a nie okna.

Nagle nabrała pewności, że to musi mieć związek z podłogą. Mimo to posadzka, po której stąpała, w niczym nie przypominała podłogi w tunelu. Tworzyły ją trudne do opisania szare płytki, pokryte różowymi i żółtymi kropkami.

Spoglądając na terakotę, doszła do wniosku, że nie chodzi o ten korytarz, tylko o inny, w tym samym szpitalu. Korytarz, którym szła. Tylko, że żaden z nich nie miał drewnianej podłogi. Łącznik między budynkami szpitala, usytuowany na pierwszym piętrze, wyłożono wykładziną, a te, które prowadziły do wschodniego skrzydła, pokryto kafelkami. Tylko budynek Instytutu Slopera był na tyle stary, aby znajdowała się w nim drewniana podłoga, lecz podziemne przejście, prowadzące do niego pod ulicą, zbudowano w całości z betonu.

To na pewno jeden z tych korytarzy, myślała, biegnąc przez pozostałą część przejścia, mijając drzwi i zmierzając dalej do windy. Właśnie rozsuwały się drzwi, a w środku nikogo nie było. Wcisnęła jedynkę i z zamkniętymi oczyma oparła się o ścianę. Usiłowała sobie przypomnieć, o który korytarz chodzi, próbowała wyobrazić sobie różne piętra. Łącznik między budynkami, usytuowany na drugim piętrze, wyłożono beżowymi płytkami i obniżono o pół stopnia w stosunku do korytarzy po przeciwnej stronie. Wykładzina w łączniku na pierwszym piętrze była niebieska, nie, niebieskozielona…

Nie powinnam tego robić, pomyślała Joanna i otworzyła oczy. Powinnam udać się prosto do laboratorium. Richard twierdził, że gdyby ponownie ogarnęło mnie poczucie, że kojarzą jakiś przedmiot lub miejsce, powinnam iść prosto do laboratorium, żeby mógł to uchwycić na skanerze RIPT. Wyciągnęła rękę, żeby wcisnąć przycisk z numerem pięć, lecz jej dłoń opadła. Nad drzwiami rozbłysła jedynka. Joanna energicznie pomaszerowała korytarzem do przejścia. Spojrzała na wytartą wykładzinę w kolorze ciemnofioletowym i od razu wiedziała, że nie o to jej chodzi.

No dobrze, wiedziałaś też, że wykładzina miała niebieskozielony kolor, pomyślała, skracając krok. Skąd wiesz, że te kompulsywne poszukiwania nie są wynikiem stymulacji płata skroniowego? Kiedy winda przyjechała, nacisnęła jednak „dwa” i wysiadła na drugim piętrze, aby sprawdzić łącznik z zachodnim skrzydłem.

Tę część szpitala w całości wyłożono nowymi wykładzinami w kolorze wrzosowoszarym, z narysowanymi na nich kolorowymi liniami, wskazującymi drogę do ambulatorium, kliniki urologicznej i pracowni rentgenologicznej. Linie prowadziły wzdłuż całej długości korytarza. Kiedyś usłyszała, jak jakaś pielęgniarka informuje pacjenta: „Proszę iść żółtą drogą”. To było tego dnia, kiedy wybrała się na skróty do Carla Śpiączki. Podążała czerwoną linią — co za zbieg okoliczności! — do ambulatorium, a następnie skręciła w lewo, w nadziei że nowe wykładziny nie pojawiły się jeszcze w korytarzu.

Jej nadzieje okazały się uzasadnione, lecz niestety, łącznik pomalowano. Na wpół otwarte drzwi, prowadzące na korytarz, zablokowano nie tylko żółtą taśmą, lecz w dodatku dwoma pomarańczowymi słupkami drogowymi. Gdy kręciła się przy zatarasowanym wejściu, usiłując zajrzeć przed drzwi, dostrzegła tylko, że całą podłogę wyłożono folią ochronną.

— Tędy pani nie przejdzie — wyjaśnił przypadkowy sanitariusz. — Trzeba wejść na czwarte piętro.

Stary dobry Szpital Miłosierdzia, pomyślała Joanna. Stąd nie da się tam dostać. Najbliższa winda znajdowała się daleko za ambulatorium. W tej sytuacji zdecydowała się pójść schodami, w nadziei że nie napotka nowych żółtych taśm ani farby. Nie napotkała i ku jej zdumieniu, wydział techniczny nie zdecydował się na remont obydwu łączników na raz.

Otworzyła drzwi i weszła do środka. Zanim zrobiła pięć kroków, nabrała pewności, że nie chodzi także o ten korytarz. Podłogę pokrywały czarno-białe kafelki, tworzące szachownicę. Płytki stykały się z drzwiami idealnie pod kątem prostym. Podobnie było w tunelu, pomyślała i cofnęła się, żeby spojrzeć na przeciwległy koniec korytarza. Łącznik się nie zakrzywiał. Dlaczego pomyślałam, że miałby się zakrzywiać? Rzędy czarnych i białych płytek widzianych z perspektywy zdawały się zwężać na końcu, przez co łącznik sprawiał wrażenie dłuższego niż w rzeczywistości. Tak jak tunel? Wydał się jej nieprawdopodobnie długi, lecz to mogło być złudzenie perspektywy.

Kucnęła na kolanach i zapatrzyła się w miejsce styku framugi drzwi z kafelkami. Może drewniane deski miały taki kształt, że w perspektywie stawały się węższe i sprawiały, że podłoga się zakrzywiała? Nie, nie zakrzywiała…

— Coś upadło? — spytał głos z góry.

Spojrzała tam. Barbara.

— Zdaje się, że ja, na głowę — wyjaśniła Joanna i wstała, otrzepując kolana rękoma. — Co pani tu robi?

Barbara wyciągnęła przed siebie dwie puszki pepsi i snickersa.

— Wszystkie automaty w naszym skrzydle wysiadły. To kolacja. Cieszę się, że panią spotykam. Chciałam przekazać, że Maisie Nellis znowu miała atak migotania komór.

— Wszystko z nią w porządku? — zaniepokoiła się Joanna.

Barbara potwierdziła, a serce Joanny ponownie zaczęło bić.

— Straciliśmy ją tylko na kilka sekund i nie wygląda na to, żeby doszło do jakichkolwiek poważniejszych uszkodzeń organizmu. Zostawiłam wiadomość na pani sekretarce.

— Od wczesnego rana nie byłam w gabinecie.

— Domyśliłam się. Gdyby stało się coś niedobrego, przesłałabym pani wiadomość na pager.

Wyłączyłam go, pomyślała z poczuciem winy Joanna.

— Tak czy owak, Maisie jest na górze, na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej, i chce się z panią zobaczyć. Muszę wracać. — Obróciła rękę z dwiema puszkami pepsi, żeby spojrzeć na zegarek.

— Pójdę z panią — zaproponowała Joanna, otwierając drzwi na korytarz. — Może przyjmować gości?

— Jeśli nie śpi.

— Która właściwie godzina? — Joanna popatrzyła na zegarek, idąc obok Barbary. Za piętnaście dziewiąta. Ganiała obsesyjnie po całym szpitalu przez niemal dwie godziny, zapomniała o bożym świecie, podczas gdy Maisie…

Nagle bardzo mocno ogarnęło ją przekonanie, że rozwiązanie trapiącego ją problemu jest już blisko. Instynktownie spojrzała na podłogę, na koniec korytarza, lecz nie było tam drzwi, tylko rząd telefonów. To nie to. To musiało mieć związek z czymś, o czym przed chwilą myślała, z tym, że zapomniała o wszystkim, z wyłączeniem pagera, i…

— Wszystko w porządku? — Barbara wpatrywała się w nią z niepokojem. Joanna zdała sobie sprawę, że niespodziewanie stanęła w miejscu, trzymając rękę na brzuchu. — Maisie naprawdę dobrze się miewa, wcale nie chciałam tak pani wystraszyć. Wiem, jak bardzo jest pani do niej przywiązana. Czuje się dobrze, Kiedy wychodziłam, zarzucała Paulę opowieściami o Wezuwiuszu. Założę się, że pani też nie jadła kolacji. Proszę. — Barbara otworzyła jedną puszkę i wręczyła Joannie. — Poziom cukru w pani krwi jest pewnie jeszcze niższy od mojego. Ten bufet należałoby wysadzić w powietrze.

Znikło, równie niespodziewanie, jak się pojawiło, a gdyby teraz poszła prosto do laboratorium, ślady zdarzenia pojawiłyby się na monitorze skanera RIPT. Ale Joanna dzisiaj już raz zawiodła Maisie. Nie miała zamiaru tego powtarzać.

Z wdzięcznością przyjęła puszkę i pociągnęła łyk pepsi.

— Racja. Od rana nic nie jadłam. — Od razu poczuła się lepiej. Być może to tylko skutek niskiego poziomu cukru we krwi pomyślała, kiedy szły na pediatrię, połączony z troską o Maisie.

Z całą pewnością istniały powody do niepokoju.

— Lekarze nie potrafią utrzymać jej w stabilnym stanie — wyjaśniła Barbara, kiedy jechały windą. — Podają jej coraz silniejsze leki przeciwko arytmii, które wywierają bardzo silne skutki uboczne na wątrobę i nerki, lecz to i tak niewiele pomaga. Tylko pani Nellis zachowuje pogodę ducha i sądzi, że wszystko układa się świetnie, Maisie wraca do zdrowia, a jej ataki migotania to tylko przejściowe kłopoty. Tak to właśnie określiła. — Barbara nie potrafiła ukryć niechęci. — Przejściowe kłopoty.

Pan Wojakowski tak określiłby japońskiego zero lecącego na Yorktown. Albo wystrzeloną w niego torpedę.

Weszła na oddział intensywnej opieki kardiologicznej. Maisie spała, z przylepioną pod nosem rurką tlenową i elektrodami rozmieszczonymi na klatce piersiowej. Na stojaku do kroplówek wisiało niemal tyle torebek, co u pani Grant. Joanna przeszła na palcach kilka kroków w głąb częściowo pogrążonego w mroku pokoju i znieruchomiała na parę minut, wpatrując się w chorą. Nietrudno było się domyślić, skąd tym razem wzięło się poczucie strachu. Symulowanie umierania to jedno, a spojrzenie śmierci w oczy to zupełnie co innego.

Co widziałaś, dzieciaku, kiedy cię reanimowano?, spytała w myślach Joanna. Uchylone drzwi i ludzi ubranych na biało, którzy mówili: „Co się stało?”, „Zimno mi”? Mam nadzieję, że zobaczyłaś piękne miejsce, całe w złocie i w bieli, i że grała ci niebiańska muzyka, tak jak pani Grant. Nie, nie jak pani Grant. Jak pani Woollam. Obyś ujrzała ogród, zielony i biały.

Joanna przez dłuższy czas stała w ciemnościach, a potem poszła do swojego gabinetu. Barbarze powiedziała, że będzie w szpitalu przynajmniej do jedenastej i poprosiła o wiadomość na pager. Potem spisywała relacje z doświadczeń granicznych, a skończyła dopiero po północy. Cały czas czekała, aż odezwie się pager albo zadzwoni telefon.

Rankiem Maisie obudziła się równie radosna, co zawsze.

— Jutro wracam do swojego pokoju. Nienawidzę tego całego podawania tlenu — poskarżyła się Joannie. — Rurki wcale się nie trzymają w nosie. Gdzie pani była wczoraj? Mówiła pani, że mam opowiadać o swoich doświadczeniach granicznych zaraz po tym, jak się ocknę, żeby niczego nie zapomnieć i nie zmyślić.

— Co widziałaś? — spytała Joanna.

— Nic — odparła z niechęcią Maisie. — Tylko mgłę, tak samo jak ostatnio. Tyle że nieco rzadszą. Ale i tak nic więcej nie dostrzegłam. Za to coś słyszałam.

— Co takiego?

Maisie przybrała skupiony wyraz twarzy.

— Myślę, że to był wybuch.

— Wybuch.

— Tak, zupełnie jakby doszło do erupcji wulkanu, eksplodowała bomba albo coś takiego. Bum! — krzyknęła, rozkładając ręce.

— Ostrożnie. — Joanna z niepokojem spojrzała na kroplówkę w jej ręce.

Maisie ledwie zerknęła na tkwiącą w jej skórze igłę.

— To był potężny wybuch.

— Powiedziałaś, że myślisz, że to wybuch. Dlaczego?

— Niezbyt dobrze go słyszałam. Najpierw rozległ się ten hałas, a zaraz potem trafiłam do tego zamglonego miejsca, lecz kiedy próbowałam sobie przypomnieć, co to za dźwięk, nie bardzo mi to wychodziło. Ale i tak jestem pewna, że to był wybuch.

Podobny do erupcji wulkanu, pomyślała Joanna, a tuż przed atakiem Maisie czytała książkę o Wezuwiuszu. Mimo to dziewczynka lepiej się spisywała jako badana niż którykolwiek z ostatnio przesłuchiwanych pacjentów.

— Co się stało później?

— Nic — zasępiła się Maisie. — Tylko mgła, a potem znalazłam się z powrotem w swoim pokoju.

— Możesz mi opowiedzieć o swoim powrocie? Jak przebiegał?

— Błyskawicznie. W jednej chwili stoję i rozglądam się usiłując dostrzec cokolwiek przez mgłę, a w następnej jestem z powrotem, momentalnie, a facet od reanimacji pociera jedną elektrodę o drugą i mówi: „W porządku”. Cieszę się, że wróciłam właśnie w tym momencie. Nienawidzę, kiedy strzelają elektrodami.

— Nie przeprowadzili defibrylacji? — zdziwiła się Joanna i pomyślała, że musi spytać o to Barbarę.

— Nie, wiem to na pewno, bo ten facet powiedział: „Grzeczna dziewczynka, sama wróciła”.

— Powiedziałaś, że rozglądałaś się we mgle. Możesz mi dokładnie powiedzieć, co robiłaś?

— Kręciłam się w kółko. Mam pani pokazać? — spytała i zaczęła odrzucać koc.

— Nie, jesteś poprzypinana do aparatury. Trzymaj. — Wręczyła jej różowego misia. — Pokaż mi na nim.

Maisie posłusznie obróciła misia na kocu.

— Stałam tam — oświadczyła, trzymając misia pyszczkiem do siebie — i rozglądałam się. — Obróciła misia wokół jego własnej osi, zatrzymując go w chwili, gdy znajdował się grzbietem do niej. — A potem wróciłam.

Wpatrywała się w głąb tunelu, kiedy wróciła, pomyślała Joanna. O ile to był tunel.

— Czy poszłaś przed siebie, zanim wróciłaś? — Zademonstrowała na misiu.

— Nie, bo nie wiedziałam, co tam może być.

Tygrys, odpowiedziała w myślach Joanna.

— A jak sądziłaś, co tam mogło być?

— Nie wiem — oświadczyła Maisie i zmęczona opadła na poduszki, co Joanna odebrała jako sygnał do zakończenia wywiadu. Wyłączyła dyktafon i wstała.

— Pora odpocząć, dzieciaku.

— Proszę zaczekać, nie może pani jeszcze odchodzić. Jeszcze nie powiedziałam pani o mgle, jak wyglądała. Ani o Górze Świętej Heleny.

— Górze Świętej Heleny? Wydawało mi się, że czytałaś o Wezuwiuszu.

— Obydwie góry to wulkany. Wiedziała pani, że na Górze Świętej Heleny mieszkał jeden facet, i wciąż mu powtarzali, że nie może tam zostać, bo zbliża się wybuch, a on nie słuchał? Kiedy doszło do erupcji, nie mogli nawet znaleźć jego ciała.

Vielle musi posłuchać tej historii, pomyślała Joanna.

— No dobrze, powiedziałaś mi o Górze Świętej Heleny, a teraz pora na odpoczynek. Siostra Barbara powiedziała, żebym cię nie męczyła.

— Ale jeszcze nie opowiedziałam pani o Wezuwiuszu. Najpierw nastąpiły trzęsienia ziemi, a potem wszystko się uspokoiło, a w końcu, około godziny pierwszej, pojawił się dym i zrobiło się zupełnie ciemno, i ludzie nie wiedzieli, co się stało, i zaczął spadać popiół i skały, więc wszyscy schowali się pod tymi długimi gankami…

— Kolumnadami — podpowiedziała Joanna.

— Kolumnadami, ale to nic nie pomogło, i wtedy…

— Opowiesz mi później — przerwała Joanna.

— …pozbierali swój dobytek i uciekli z miasta. Ta pani miała złotą bransoletę i…

— Naprawdę opowiesz mi później. Najpierw odpoczniesz. Teraz nałóż przewód tlenowy. — Joanna podeszła do drzwi. Nie zdążyła jednak wyjść.

— Kiedy pani przyjdzie? — spytała z naciskiem Maisie.

— Dzisiaj po południu. Obiecuję. — Poszła do swojego gabinetu.

Po drodze spotkała Tish.

— Pytałam doktora Wrighta, czy możemy przełożyć pani sesję na godzinę pierwszą, a on mnie skierował do pani. Muszę, iść do dentysty.

Albo na niespodziewaną randkę, pomyślała Joanna.

— Jasne. Doktor Wright jest u siebie?

— Nie, właśnie wychodził na spotkanie z panią doktor Jamison, ale mówił, że wróci przed południem. Nie denerwuje to pani, że on tak zapomina o całym świecie?

Zapomina, powtórzyła w myślach Joanna. Zapomnieć o czymś strasznym, co się zdarzyło.

— Oczywiście, że to pani nie denerwuje — skrzywiła się Tish. — Pani jest dokładnie taka sama. Czy pani w ogóle słyszała, co mówiłam?

— Tak — potwierdziła Joanna. — O pierwszej.

— Prosił jeszcze, żeby panią spytać, czy udało się pani skontaktować z panią Haighton.

Pani Haighton.

— Teraz spróbuję do niej zadzwonić — wyjaśniła Joanna i poszła do gabinetu, gdzie przez resztę przedpołudnia pozostawiła wiadomości dla pani Haighton, a także wpatrywała się w bluszcz i usiłowała sobie przypomnieć, gdzie widziała tunel.

Coś związanego z zapominaniem, fartuchem Richarda i punktem zetknięcia podłogi na korytarzu z drzwiami. A także hufami połyskującymi od szkarłatu i złota. I szkołą średnią. Była tam drewniana podłoga. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi. Gabinet zastępcy dyrektora, gdzie Ricky Inman spędzał większość czasu. Czy właśnie to pojawiało się w jej pamięci? Wspomnienia ze szkoły? Wraz z obrazem osoby reprezentującej władzę?

To miało sens. Korytarze w szkole były długie, a drzwi nosiły numery. Fartuch mógł się kojarzyć z nauczycielem chemii — jak mi się nazywał? Pan Hobert…wore; dźwięk to mógł być dzwonek, którego odgłos przypominał brzęczenie, a drzwi do gabinetu zastępcy dyrektora…

Nie chodziło jednak o drzwi do gabinetu. Drzwi w tunelu otwierały się na zewnątrz. Muszę otworzyć te drzwi i sprawdzić, co jest za nimi, uznała Joanna. Kiedy to zrobię, przekonam się, gdzie się znajduje to miejsce.

Piętnaście po pierwszej, leżąc sennie z uszami w słuchawkach i maską na oczach, w oczekiwaniu na rozpoczęcie działania dithetaminy, Joanna pomyślała, że odpowiedź kryje się za drzwiami…

Zjawiła się w tunelu. Drzwi były zamknięte. Tylko cienka jak brzytwa linia światła wskazywała próg. Joanna musiała po ciemku przejść przez pogrążony w ciemnościach tunel. Jedną ręką dotykała ściany.

Kreska światła okazała się zbyt cienka, aby dostrzec jakiekolwiek cienie, Joanna nie słyszała też żadnych głosów. W tunelu panowała głucha cisza, zupełnie jak w pokoju Carla Śpiączki po wyłączeniu grzejnika. Nie, nie grzejnika. Jakiegoś innego cichego, jednostajnego dźwięku, niezauważalnego, dopóki nie ustał.

— …ustał — powtórzył cicho głos zza drzwi, a Joanna zamarła w oczekiwaniu.

Cisza. Joanna przez dłuższą chwilę stała nieruchomo, potem ponownie ruszyła po omacku w stronę drzwi, zastanawiając się, co zrobi, jeśli będą zamknięte. Nie były. Z łatwością obróciła gałkę i popchnęła drzwi, zalewając korytarz strumieniem intensywnego światła. Jasność uderzyła ją z niemal fizyczną siłą, Joanna musiała się cofnąć i unieść rękę, aby zasłonić twarz.

— Co się stało? — spytał przestraszony głos kobiecy, a Joanna przez moment sądziła, że chodzi o światło i że po otwarciu drzwi jasność poraziła wszystkich wokół, wybuchając niczym bomba.

— Nie, jestem pewien, proszę pani — odparł męski głos, Kiedy oczy Joanny przyzwyczaiły się do światła, dostrzegła mężczyznę w białej marynarce. Rozmawiał z kobietą o rozpuszczonych włosach.

— Słyszałam wyjątkowo dziwny hałas — odparła.

Hałas, pomyślała Joanna. A zatem jednak rozlegał się jakiś dźwięk.

Mężczyzna w białej marynarce powiedział coś, lecz Joanna nie potrafiła tego zrozumieć, ani też nie dosłyszała odpowiedz1 kobiety. Poszła przed siebie, do drzwi i od razu lepiej widziała ludzi. Młoda kobieta nosiła płaszcz, narzucony na białą sukienkę, a przód białej marynarki mężczyzny zdobiły złote guziki. Kobieta w białych rękawiczkach włożyła krótką pelerynkę z białego futra.

— Tak, proszę pani — potwierdził mężczyzna, a Joanna uznała, że to służący, a jego biała marynarka to uniform.

— To brzmiało jak rozrywany materiał — stwierdziła młoda kobieta i podeszła do mężczyzny z białą brodą. — Słyszałeś to?

— Nie — odparł, a kobieta z upiętymi włosami spytała:

— Czy sądzisz, że doszło do wypadku?

Rękę w białej rękawiczce przyłożyła do szyi, przytulając się do futrzanej pelerynki, jakby marzła. To dlatego, że są na dworze pomyślała Joanna i usiłowała się rozejrzeć po okolicy, lecz światło dobiegało spoza miejsca, gdzie stali ludzie, więc nie widziała niczego poza białą ścianą, przy której się zgromadzili. Opuściła wzrok na podłogę. Wykonano ją z drewna, przypominała podłogę w korytarzu, lecz nie była nawoskowana. Coś w rodzaju ganku stwierdziła Joanna, może patio.

— Jest tak zimno — poskarżyła się młoda kobieta, starannie otulając się płaszczem. Nic dziwnego, że marznie, pomyślała Joanna, spoglądając na jej sukienkę pod rozchylonym płaszczem. Uszyto ją z cienkiego muślinu, stanowczo zbyt lekkiego, jak na taką pogodę. Sukienka sięgała kobiecie do stóp, jak koszula nocna.

— Sprawdzę, co się stało — oznajmił brodacz, ubrany w garnitur wieczorowy, sztywną nakrochmaloną białą koszulę i białą muchę. Skinął władczo głową w stronę służącego, który podszedł pośpiesznie.

— Tak, proszę pana?

— Co się stało? Dlaczego stanęliśmy?

— Nie wiem, proszę pana. To może mieć związek z mechaniką. Jestem pewien, że nie ma powodu do niepokoju.

— Idź poszukać pana Briarleya — rozkazał brodacz. — On będzie wiedział, co się stało.

— Tak jest, proszę pana — potwierdził służący. Znikł w świetle.

— Pan Briarley wszystko nam wyjaśni. — Brodacz zwrócił się do kobiet. — Tymczasem panie powinny wracać do środka, gdzie jest cieplej.

Tak, pomyślała Joanna, do środka, gdzie jest cieplej, i znalazła się z powrotem w laboratorium, w którym krzątała się Tish.

— Nie wracała pani latami — odezwała się z przyganą w głosie pielęgniarka, mierząc jej ciśnienie. Spisała wyniki Joanny na karcie, zdjęła elektrody, odłączyła kroplówkę, co kilka minut spoglądając na zegarek.

— W porządku — oświadczyła w końcu. — Może pani usiąść.

— Z całą pewnością rozległ się dźwięk — oznajmiła Joanna, kiedy podszedł do niej Richard. — Jedna z kobiet go słyszała. Powiedziała, że przypominał odgłos rozrywanego materiału.

— Czy może pan odstawić resztę rzeczy? — spytała Tish, chowając kroplówkę. — I tak jestem już spóźniona.

— Tak — odparł Richard. — A co z upływem czasu? Jak długo tam byłaś?

— Jakieś dziesięć minut. Przez ten czas ludzie za drzwiami i rozmawiali, i z całą pewnością znajdowali się na dworze. Mężczyzna z białą brodą powiedział: „Panie powinny wracać do środka, gdzie jest cieplej”. Rozmawiali o hałasie, a następnie mężczyzna z brodą kazał służącemu dowiedzieć się, co się stało.

— Służącemu? — zdziwił się Richard.

— Idę — oświadczyła Tish. — O której jutro?

— O dziesiątej — wyjaśnił Richard i Tish wyszła. — Jeden z nich był służącym?

— Tak. Widziałam złote guziki na jego uniformie, a także haft na białej sukience kobiety, tylko że to nie była sukienka. To była koszula nocna. Narzuciła na nią płaszcz… — Zachmurzyła się, przypomniawszy sobie, jak kobieta się otulała. — Nie, nie płaszcz, raczej koc, bo…

Nagle zamilkła, głośno oddychając.

— Mój Boże — szepnęła. — Wiem, co to jest.

Загрузка...