„Czy sądzisz, że śmierć może być łodzią?”
„Vancouver! Vancouver! Zaczęło się!”
— Wiesz, co to jest? — spytał bez entuzjazmu Richard, przekonany, że Joanna nie może wiedzieć. Poczucie rozpoznawania czegoś, kształtujące się w płacie skroniowym, nie było niczym innym, jak tylko właśnie przekonaniem, nie wiązało się z żadną konkretną treścią. Niemniej Joanna najwyraźniej sądziła, że wie. Jej głos przepełniało zdumione podniecenie.
— Wszystko się zgadza — wyjaśniła. — Podłoga, chłód, koc, a nawet przekonanie, że nie powinnam była wyłączać pagera, że stało się coś strasznego, o czym powinnam wiedzieć. Wszystko się zgadza. — Spojrzała na Richarda promiennym wzrokiem. — Mówiłam ci, że poznawałam to miejsce, lecz nigdy tam nie byłam, i miałam rację. Mówiłam ci, że wiem, co to jest.
Richard niemalże odczuł lęk przed zadaniem jej pytania: „No dobrze, co to jest?” Gdyby to zrobił, Joanna przybrałaby zdumiony wyraz twarzy albo rozzłościłaby się, albo i jedno, i drugie. Właśnie tak się zachowywała przez ostatnie dwa tygodnie, gdy ją pytał. To zdumiewające, jak silne jest poczucie wiedzy, związane ze stymulacją płata skroniowego, nawet u kogoś takiego, jak Joanna, rozumiejąca przyczyny tego zjawiska, wiedząca, że jest ono sztucznie wywoływane.
— Mówiłam ci, że dźwięk to nie dźwięk, tylko odgłos czegoś wyłączanego, i miałam rację. Właśnie to ich obudziło, wyłączanie silników. Mało kto usłyszał kolizję. I wtedy wyszli na pokład, żeby sprawdzić, co się stało…
— Na pokład?
— Tak, i było przenikliwie zimno. Większość ludzi po prostu narzuciła na piżamy płaszcze lub koce. Minęła już północ i prawie wszyscy położyli się spać. Oprócz kobiety z upiętymi włosami. Ona i jej mąż musieli być przez cały czas na nogach. Mieli na sobie wieczorowe ubrania. — Joanna zamyśliła się, jakby dopasowując w myślach elementy łamigłówki. — Właśnie dlatego nosiła białe rękawiczki.
— Joanna…
— Korytarz na drugim piętrze jest wgłębiony, a stopień na jego końcu sprawia wrażenie, jakby podłoga się zakrzywiała do góry. I jeszcze ten twój fartuch.
— Joanno, to, co mówisz, nie ma sensu…
— Oczywiście, że ma. Palacz zaszedł Jacka Phillipsa od tyłu i usiłował zerwać z niego kamizelkę ratunkową, a on niczego nie zauważył. Tak bardzo skoncentrował się na nadawaniu sygnału SOS, i jeszcze…
— SOS? Kamizelki ratunkowe? — wykrzyknął Richard. — Joanno, o czym ty mówisz?
— Mówię, co to jest — wyjaśniła. — Powiedziałam przecież, że wiem co to jest, więc ci tłumaczę.
— I co to takiego?
— Wiedziałam, że to ma coś wspólnego ze słowem pałac. Właśnie tak go nazywano, pływającym pałacem.
— Co tak nazywano?
— Titanica.
Odpowiedź Joanny go zdumiała, choć zdziwiłoby go każde konkretne wyjaśnienie. Przez chwilę po prostu się w nią wpatrywał.
— Mówiłam ci, że to jest miejsce, które poznaję, choć nigdy tam nie byłam.
— Titanic.
— Właśnie. To nie hol, tylko korytarz, a drzwi prowadzą na pokład. Po tym, jak Titanic zderzył się z górą lodową, zatrzymano silniki, aby oszacować uszkodzenia, a pasażerowie wylegli na pokład, żeby sprawdzić, co się stało. Zimno powinno stanowić dla nich wskazówkę. Tamtego wieczoru temperatura spadła o niemal dwanaście stopni, właśnie z powodu lodu. Mogłam się sama tego domyślić, kiedy kobieta w koszuli nocnej stwierdziła: „Zimno mi”.
Titanic. A on ją nazwał oazą zdrowego rozsądku. Powiedział Davisowi, że nie ma możliwości, aby kiedykolwiek zmieniła się w R. Johna Foxxa.
— Wszystko się zgadza — powtórzyła z zapałem. — Uczucie, które ogarnęło mnie w korytarzu: że nie zdaję sobie sprawy z jakiegoś strasznego zdarzenia. Chodziło o Californian. Właśnie na tym statku wyłączono na noc radiotelegraf, a pięć minut później Titanic wysłał pierwsze SOS. Californian spędził całą noc w odległości dwudziestu pięciu kilometrów od miejsca tragedii, nie mając pojęcia, że Titanic tonie.
Davis mówił, że wszyscy, którzy badają doświadczenia graniczne, prędzej czy później dostają świra. Niewykluczone, że miał rację. Być może istniało coś w rodzaju zakaźnej choroby umysłowej. Ale Joanna nie mogła na nią zachorować, skoro przejrzała Mandrake’a na wylot, wraz z jego manipulacjami. Doskonale wiedziała, że śmierć kliniczna to fizyczny proces. Gdzieś musi tkwić błąd.
— Pozwól, że spytam cię wprost. Twierdzisz, że tam byłaś? Na pokładzie Titanica?
— Tak jest — potaknęła ochoczo Joanna. — W jednym z korytarzy pasażerskich. Nie wiem, którym. Myślę, że raczej w drugiej klasie, bo tam była drewniana podłoga, a zakrzywienie w niej sprawiało, że korytarz wyglądał na dłuższy niż w rzeczywistości. Wszystkie przejścia w pierwszej klasie pokryto dywanami. Ludzie na pokładzie wyglądali na bogatych pasażerów, więc może jednak znalazłam się w pierwszej klasie. Kobieta z upiętymi włosami nosiła biżuterię z klejnotami i białe rękawiczki. Ciekawe, kim była — mruknęła Joanna. — Możliwe, że to pani Allison.
— A kim ty byłaś? — spytał ze złością Richard. — Lady Astor?
— Co? — Joanna nie zrozumiała.
— Kim dokładnie byłaś w swoim poprzednim życiu? Niezatapialną Molly Brown?
— Poprzednim życiu? — powtórzyła Joanna, jakby nie miała pojęcia, o czym on mówi.
— Może byłaś Shirley MacLaine? Czekaj, nic nie mów. — Podniósł ostrzegawczo rękę. — Byłaś Bridey Murphy, bo ona przypłynęła z Irlandii na Titanicu.
— Bridey Murphy? — Joanna uniosła zaczepnie brodę. — Uważasz, że wszystko zmyślam?
— Nie wiem, co ty robisz. Powiedziałaś, że byłaś na Titanicu.
— Bo byłam.
— I kogo widziałaś na pokładzie? Harry’ego Houdiniego? Elvisa?
Wbiła w niego wzrok.
— Nie wierzę…
— Ty nie wierzysz? To ja nie wierzę, że siedzisz tu i opowiadasz, mi o swoim powrocie do poprzedniego życia.
— Poprzedniego życia…
— „Powinieneś przeprowadzić eksperyment ze mną” — mówił Richard. — „Będę bezstronną naukową obserwatorką. Nie padnę ofiarą przekonania, że widzę Świetliste Anioły”. Skąd, widziałaś coś jeszcze ciekawszego. Masz pojęcie, co zrobi Mandrake, kiedy się o tym dowie? Nie mówiąc już o brukowcach. Już widzę nagłówki. — Przesunął dłonią w powietrzu. — „Badaczka doświadczeń granicznych twierdzi, że utonęła na Titanicu”.
— Gdybyś tylko zechciał posłuchać… Nie powiedziałam, że to powrót do poprzedniego życia.
— Nie? Więc co to mogło być? — spytał szyderczo. — Wehikuł czasu? A może teleportowali cię tam kosmici? Zdaje się, że tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy, powiedziałaś, że czternaście procent wszystkich osób po doświadczeniach granicznych wierzy w to, że porwało ich UFO. Mogłaś mi wtedy powiedzieć, że należysz do tych czternastu procent.
— Nie zamierzam tego wysłuchiwać. — Joanna zeskoczyła ze stołu, złapała tył szpitalnej koszuli i poczłapała na bosaka do przebieralni.
— Żałuję, że nie zostałem przy panu Wojakowskim, tym kompulsywnym kłamcy! — krzyknął za nią Richard. — Przynajmniej pływał tylko na Yorktown.
— Świetnie — obraziła się Joanna i trzasnęła drzwiami.
Niemal natychmiast ponownie je otworzyła i weszła, zapinając bluzkę i wciągając kardigan.
— Pan Mandrake powinien był zaproponować ci swoją współpracę — oświadczyła, przepychając się obok niego. — Stworzylibyście świetną parę. Obaj chcecie słyszeć tylko to, co pasuje do waszych z góry ustalonych teorii, i nic więcej was nie interesuje.
Stanęła przed drzwiami.
— Tak dla twojej informacji, nie odbyłam podróży w czasie ani nie wróciłam do poprzedniego życia. To nie był Titanic, tylko… Zresztą, co to ma za znaczenie? I tak mnie nie słuchasz. — Gwałtownie otworzyła drzwi. — Powiem panu Mandrake’owi, że szukasz nowego współpracownika.
To nie był Titanic?
— Zaczekaj! — wrzasnął, ale zdążyła już zatrzasnąć drzwi.
Otworzył je silnym szarpnięciem. Joanna stała już przy windach.
— Joanno, zaczekaj! — krzyknął i rzucił się pędem w jej stronę.
Zadzwoniła winda.
— Czekaj! — ryknął. — Joanna!
Nawet nie spojrzała w jego stronę. Drzwi się rozsunęły i weszła do środka. Musiała nacisnąć przycisk zasuwania drzwi, gdyż kabina od razu zaczęła się zamykać.
— Joanno, czekaj! — Siłą rozsunął drzwi i wpakował się do windy. — Chcę z tobą porozmawiać.
— Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać — wyjaśniła i sięgnęła do przycisku otwierania drzwi.
Złapał jej rękę w powietrzu. Winda ruszyła na dół.
— Co miałaś na myśli, gdy mówiłaś, że to nie powrót do poprzedniego życia?
— Dlaczego mnie pytasz? Jestem Bridey Murphy, zapomniałeś? — Znowu sięgnęła do tablicy z przyciskami, lecz zdążył ją uprzedzić i przekręcił czerwone pokrętło alarmu. Rozległ się niewiarygodnie głośny dzwonek, a winda gwałtownie stanęła między piętrami.
Joanna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Jesteś stuknięty, zdajesz sobie z tego sprawę? — usiłowała przekrzyczeć alarm. — I ty śmiesz mnie oskarżać, że zwariowałam!
— Przepraszam! — odkrzyknął. — Od razu wyciągnąłem wnioski, ale co miałem robić, skoro poinformowałaś mnie, że trafiłaś na pokład Titanica?
— Mogłeś przynajmniej pozwolić mi skończyć zdanie — krzyczała. — Wyłącz to!
— Wrócisz ze mną do laboratorium?
Wbiła w niego wzrok. Z każdą minutą alarm zdawał się dzwonić coraz głośniej.
— Obiecuję, że nie zacznę od wyciągania wniosków! — ryknął. — Proszę cię!
Niechętnie skinęła głową.
— Tylko wyłącz to wreszcie! — wrzasnęła, zatykając uszy rękoma.
Richard ponownie przekręcił czerwone pokrętło. Alarm nie przestawał dzwonić. Wcisnął otwieranie drzwi. Nic. Ponownie obrócił alarm, a potem wcisnął po kolei wszystkie przyciski pięter. Nic. Spróbował przekręcić pokrętło w drugą stronę, lecz dzwonek wyraźnie zadźwięczał jeszcze głośniej. O ile to było w ogóle możliwe.
Joanna sięgnęła za jego plecami do przycisku otwierania drzwi, i wówczas winda pojechała w górę, chociaż dzwonienie nie ustało. Richard gwałtownie obrócił pokrętło alarmowe i hałas raptownie ustał, pozostawiając w ich uszach dzwoniące echo.
— No no, czy to było dzwonienie czy brzęczenie? — spytał Richard, usiłując rozbawić Joannę.
Nie udało mu się. Przycisnęła piątkę i drzwi się otworzyły. Richard spodziewał się ujrzeć tłum zaniepokojonych wybawców, a przynajmniej kogokolwiek, kto przybyłby sprawdzić, co to za hałas, lecz korytarz okazał się zupełnie pusty. Joanna wyniośle opuściła windę i z uniesioną wysoko brodą skierowała się do laboratorium. W środku odwróciła się do Richarda, trzymając ręce skrzyżowane na piersiach.
— Zdajesz sobie sprawę, że mogliśmy tam utknąć na zawsze i nikt nie przybyłby nam na ratunek? — zaryzykował Richard, próbując przełamać lody.
Cisza.
— Posłuchaj — zaczął. — Przepraszam, że tak nagle się rozzłościłem. To dlatego…
— …że myślałeś, że stałam się jednym z wariatów pana Mandrake’a? — dokończyła za niego. — Jak mogłeś tak uznać?
— Bo to się zdarza bez przerwy. Wciąż słyszę o zupełnie rozsądnych osobach, które nagle ogłaszają, że widziały światło i przystępują do rozgłaszania bzdur. Pomyśl o Seagalu. Albo o Foxxie.
— Ale ty mnie znasz.
— Tak jak ty znałaś pana Wojakowskiego?
— Masz rację — cicho przyznała Joanna. — Ale kiedy opowiedział mi o tym, że podczas bombardowania Pearl Harbor przebywał na Yorktown, nie zaczęłam go oskarżać. Najpierw sprawdziłam fakty. Uzyskałam potwierdzenie z zewnątrz. A ty nawet nie wysłuchałeś tego, co się starałam powiedzieć.
— Zamieniam się słuch.
— Czyżby? — Znowu uniosła brodę.
— Tak — potwierdził z powagą. Wskazał jej krzesło. Usiadła z napięciem. On też usiadł, pochylił się ku niej, a ręce wsunął między kolana. — Zaczynaj.
— Dobrze. — Poprawiła okulary, osuwające się po jej nosie. — To był Titanic…
Najwyraźniej spiął się mimowolnie, gdyż powiedziała:
— Zdaje się, że mówiłeś, że będziesz słuchał.
— Słucham. To był Titanic.
— Ale nie odniosłam wrażenia, że jestem w tysiąc dziewięćset dwunastym roku albo że widzę statek tamtej nocy. Czułam się zupełnie inaczej.
— Jak?
Przybrała skupiony wyraz twarzy, taki sam, jaki miała, kiedy usiłowała zidentyfikować hałas.
— To był Titanic, ale nie Titanic. Wiem, że nie znalazłam się na pokładzie prawdziwego statku, że to, co widziałam, nie wydarzyło się tamtej nocy. Choć jednocześnie to był Titanic.
— Więc nie miałaś poczucia, że to się dzieje naprawdę? Czy to były nakładające się wizje?
— Nie — zaprzeczyła. — Wszystko było namacalne i trójwymiarowe, tak samo, jak we wszystkich poprzednich wypadkach. Złudzenie, że tam się znalazłam, było całkowite. Naprawdę stałam w przejściu i na pokładzie, tylko że… — Zawahała się. — Odniosłam wrażenie, że za tym wszystkim kryło się coś jeszcze, jakaś głębsza rzeczywistość… — Z ciekawością spojrzała na Richarda. — Ale dlaczego miałabym widzieć Titanica?
— Nie sądzę, żebyś go zobaczyła. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z konfabulacją. Podczas doświadczeń granicznych nie stwierdziłaś, że jesteś na Titanicu. Doszłaś do takiego wniosku po zakończeniu badania, kiedy przedstawiałaś swoją relację. Świetnie wiesz, jak przebiega ten proces. Twoja świadomość…
— Nie — stanowczo zaprzeczyła Joanna. — Już za pierwszym razem rozpoznałam przejście. Mówiłam ci o tym. Wiedziałam, że je poznaję, ale zdawałam sobie sprawę, że nigdy w nim nie byłam. Gdybyśmy mieli do czynienia z konfabulacją, dlaczego miałabym wymyślać coś tak nieprawdopodobnego jak Titanic? Konfabulacje to skutek oczekiwań i wpływów z zewnątrz. Nigdy nie słyszałam o nikim, kto podczas doświadczeń granicznych ujrzałby Titanica. Jeśli to moja konfabulacja, to dlaczego nie zobaczyłam Świetlistego Anioła albo złotych schodów?
— Istnieje kilka wytłumaczeń. Podejdź tutaj na chwilę — poprosił i zbliżył się do pulpitu. Wyświetlił cztery zdjęcia z jej doświadczeń granicznych. — Przyjrzyj się — powiedział, wskazując na rozrzucone punkty w kolorze pomarańczowym, czerwonym i żółtym, pokrywające korę czołową na każdym skanie. — To są przypadkowe rozbłyski neuronów w obszarze kory czołowej odpowiedzialnym za pamięć długotrwałą. Jeden z tych rozbłysków mógł przywołać wspomnienie o Titanicu.
— Ale to nie sprowadzało się tylko do pojedynczego wspomnienia, tych wspomnień zebrały się dziesiątki. Zatrzymujące się silniki, przejście, pasażerowie na pokładzie…
— I to wszystko mogą być konfabulacje oparte na pojedynczym wspomnieniu, podobnie jak odczuwane przez ciebie wrażenie dźwięku, światła i pojawienia się postaci w bieli. Właśnie dzięki takiej jednoznaczności odbieramy sny jako spójne historie, a nie serie oddzielnych obrazów.
Nie wydawała się przekonana.
— Ale dlaczego miałby rozbłysnąć neuron z Titanikiem, skoro istnieją — sama nie wiem ile — miliony? Miliardy wspomnień?
— Właśnie to się wiąże z przypadkowością. Zresztą pojawienie się twojego wspomnienia związanego z Titanikiem wcale nie jest tak bardzo nieprawdopodobne pod względem statystycznym.
Tym razem Joanna wpatrywała się w niego jak w szaleńca.
— Nie jest nieprawdopodobne?
— Nie. W końcu to katastrofa, a ty spędziłaś sporo czasu z Maisie, rozmawiając o tragediach.
— Ale nie o Titanicu — zaprzeczyła Joanna. — Nie przypominam sobie, aby Maisie kiedykolwiek wspominała o tym statku.
— Mówiła o Lusitanii i założę się o wszystko, co mam, że w tych jej książkach są także zdjęcia Titanica. Kiedy poznałem Maisie, przewertowała wszystkie strony, aby znaleźć jedno zdjęcie. Mogłaś zobaczyć rysunek Titanica, wystającego do połowy z wody.
— Gdyby wspomnienie pochodziło od Maisie, raczej ujrzałabym Pompeje — stwierdziła kategorycznie Joanna. — To nie dlatego przyszedł mi do głowy Titanic.
Ciekawe, pomyślał Richard.
— Znasz źródło swojego wspomnienia?
Ponownie przybrała niezwykły, zamyślony wyraz twarzy.
— Nie. Ale wiem, że nie chodzi tutaj ani o pana Wojakowskiego, ani o Maisie. Poza tym wspomnienie nie było przypadkowe.
— Skąd wiesz?
— No bo… Nie wiem — wyznała pokonana. — Nie mam poczucia przypadkowości. Raczej, że to się skądś wzięło.
— To możliwe — zgodził się Richard. — Wspomnienia długotrwałe, do których często sięgamy, mają mocniejsze ścieżki neuronowe niż zwykłe wspomnienia, dzięki czemu łatwiej je przywołać.
— Ale przecież ja nie wspominam często Titanica. Nie myślałam o nim od czasu…
— Pojawienia się filmu na ekranach? — podsunął Richard. To najbardziej oczywiste źródło. Na końcu filmu jest nawet scena, w której staruszka widzi siebie na Titanicu w białej sukni i jasnym świetle. Widziałaś film…
— Pięć lat temu — przypomniała Joanna. — I wcale mi się nie podobał.
— Podobanie nie ma nic do rzeczy. Zresztą wszędzie znajdziesz odniesienia do Titanica — w specjalnych programach telewizyjnych, w książkach. Tę koszmarną piosenkę Celinę Dion słyszałem dzisiaj rano po drodze do szpitala i wiem na pewno, że niedawno dwukrotnie sięgałaś do wspomnień związanych z Titanikiem.
— Kiedy? — powątpiewała Joanna.
— W dniu naszego pierwszego spotkania opowiedziałaś mi o spirytualiście — jak on się nazywał? — Stead? — który zatonął wraz z Titanikiem, a podczas wieczoru u Vielle sama stwierdziłaś, że wieczór smakołyków to strefa wolna od Titanica. Jak widzisz, twoje ścieżki neuronowe nie tylko są nowe, lecz w dodatku wzmocnione. Twoje wspomnienia dotyczące sceny z filmu, w której zatrzymują się silniki, a pasażerowie wylegają na pokład, żeby sprawdzić, co się stało…
Joanna już od dłuższego momentu kręciła głową.
— Ta scena, kiedy stali na pokładzie w koszulach nocnych i strojach wieczorowych, nie jest z Titanica.
— No dobrze, więc z książki albo…
— Nie — zaprzeczyła, choć z mniejszą pewnością siebie. — Nie sądzę, żeby chodziło o książkę.
— Może o rozmowę?
Znowu zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie, nie o rozmowę. Wspomnienie wzięło się skądinąd.
— Skąd?
— Nie wiem. Mówisz, że przyczyną ujrzenia przeze mnie Titanica jest przypadkowy rozbłysk synapsy…
— Oraz stymulacja płata skroniowego.
— Ale niemal wszystkie osoby po doświadczeniach granicznych twierdzą, że widziały niebo. Gdyby przypadkowe rozbłyski miały decydować o treści wspomnień, mielibyśmy do czynienia z najrozmaitszymi miejscami i przeżyciami.
— Niekoniecznie — sprzeciwił się Richard. — Rozbłyski synaps w większości wypadków bywają zbyt słabe, aby stworzyć obraz. Albo też przekonanie o kosmicznej wadze przeżycia może tłumić wszelkie inne obrazy.
— Więc dlaczego nie stało się tak w moim wypadku?
— Ponieważ wystrzegałaś się takich interpretacji. Kiedy starałaś się mnie przekonać do eksperymentów na sobie, powiedziałaś, że jak zobaczysz promieniującą postać, nie założysz automatycznie, że to Świetlisty Anioł.
— Ale dlaczego miałabym myśleć o Titanicu, skoro jest tyle możliwości? Czemu nie o tunelu kolejowym? W zeszłym tygodniu Vielle spytała mnie: „A jeśli światło na końcu tunelu okaże się pędzącym pociągiem?” Mieszkam w Kolorado, gdzie jest mnóstwo górskich tuneli. Jeden z nich mógłby mi się skojarzyć i byłoby to absolutnie logiczne, bardziej niż statek. Nigdy nie byłam na statku.
— Starasz się znaleźć logiczne wyjaśnienia, podczas gdy synapsy rozbłyskują przypadkowo…
— Nie miałam poczucia przypadkowości — upierała się Joanna. — Jestem przekonana, że widziałam Titanica z jakiegoś konkretnego powodu, że to coś oznacza.
Proszę bardzo, pomyślał Richard, wracamy do płata skroniowego i odczucia znaczenia.
— Możesz opisać to przekonanie?
— Ono ma jakiś związek z tym wspomnieniem, które przywołało obraz Titanica. Jestem przekonana, że wiem, skąd się wzięło to wspomnienie, i gdyby tylko udało mi się przypomnieć sobie…
— Ale nie możesz.
— Mam to… — Wyciągnęła przed siebie rękę, jakby chciała coś chwycić. — …na końcu… — Urwała i odwróciła głowę. — Pewnie znowu myślisz, że to nic nie oznacza, prawda? — spytała ze złością. — Uważasz, że to stymulacja płata skroniowego.
— To by wyjaśniało, dlaczego nie pamiętasz, skąd się wzięło wspomnienie — stwierdził łagodnie. — Czy teraz też masz takie przekonanie? Sądzisz, że wiesz, dlaczego przyszło ci do głowy właśnie takie wspomnienie?
— Owszem.
— Połóż się na stole. — Energicznie podszedł do apteczki. Chcę sprawdzić, czy uda nam się uchwycić to na skanie. — Wyciągnął strzykawkę.
— Mam się rozebrać?
— Nie, darujemy sobie także kroplówkę. Wstrzyknę ci tylko znacznik. — Richard napełnił strzykawkę. — Zdejmij sweter i podciągnij rękaw.
Joanna zdjęła kardigan, położyła się na stole, rozpięła mankiet bluzki i podwinęła rękaw. Przystąpił do skanowania.
— Na pierwszych trzech zdjęciach miałaś poczucie znajomości miejsca i zdarzeń, a na tym rozpoznałaś Titanica. Te dwie sprawy mogą być całkowicie niezależne od siebie.
— Jak to, niezależne od siebie?
Przetarł jej zgięcie w łokciu spirytusem i wstrzyknął znacznik.
— Wrażenie czegoś znajomego, którego doświadczyłaś w korytarzu, a także w chwili wyłączenia ogrzewania, mogło być wywołane przypadkowym bodźcem i nie związane z rozpoznaniem Titanica.
— Ale te bodźce nie były przypadkowe — zaczerwieniła się Joanna. — Wszystko do siebie pasuje, twój fartuch, chłód i…
— One mogą pasować do rozmaitych sytuacji.
— Na przykład jakich?
— Sama powiedziałaś, że ludzie, których widziałaś, mogli uczestniczyć w przyjęciu albo w balu.
— Ta kobieta stała w koszuli nocnej!
— Ty sama uznałaś, że to koszula nocna, po tym jak uświadomiłaś sobie, że widzisz Titanica. Wcześniej utrzymywałaś, że to staromodna sukienka. A na samym początku twierdziłaś, że to anielskie szaty. Połóż się.
— A co z nierówną podłogą? — Wyciągnęła się na stole do badań. — I z twoim fartuchem i…
— Nic nie mów — przykazał, ustawiając skaner. Podszedł do pulpitu. — W porządku. — Uruchomił urządzenie. — Chciałbym, żebyś w myślach policzyła do pięciu.
Obejrzał wyświetlone na ekranie skany.
— Teraz wyobraź sobie tunel. Pomyśl o tym, co widziałaś.
Zaświeciło się kilka punktów w korze czołowej, wskazując na różnorodność źródeł wspomnienia, zarówno wizualnych, jak i słuchowych, co mogło tłumaczyć, dlaczego Joanna nie mogła sobie przypomnieć, czy słyszała, czy też czytała o zatrzymujących się silnikach i pasażerach wychodzących na pokład, aby sprawdzić, co się stało.
Pomyślał, że mogła też widzieć to w filmie. Wbrew protestom Joanny wciąż uważał to za najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. Film odniósł ogromny sukces i przez ponad rok zasypywano ludzi informacjami o tej superprodukcji — publikowano związane z nią książki, płyty, artykuły z gazet, emitowano programy telewizyjne. A kilka lat wcześniej podobne emocje towarzyszyły odkryciu wraku. Nie istniała możliwość, aby się odizolować od takiego zalewu wiadomości o Titanicu, więc Joanna z całą pewnością nie stanowiła wyjątku. Nie tylko wiedziała o dywanach w korytarzach pierwszej klasy, ale także znała nazwisko radiotelegrafisty Jacka Phillipsa.
— Dobrze, a teraz skoncentruj się na źródle wspomnień — oświadczył Richard i spojrzał na obraz płata skroniowego, oczekując, że się zaświeci.
I rzeczywiście, wkrótce nabrał intensywnej, pomarańczowo-czerwonej barwy. Richard zadał Joannie jeszcze kilka pytań, a potem wyłączył skaner.
— Możesz wstać — pozwolił i przystąpił do graficznego obrazowania skanów.
Joanna podeszła do pulpitu, opuszczając rękaw.
— Wciąż jeszcze nie nagrałam relacji ze swoich doświadczeń granicznych. — Włożyła kardigan. — Będę w gabinecie.
— Nie chcesz obejrzeć zdjęcia swoich wewnętrznych przekonań? — Wyświetlił skan. — Oto ono. — Wskazał na płat skroniowy. — Właśnie dlatego sądzisz, że obraz Titanica nic jest przypadkowy.
Ponuro przyglądała się zdjęciu, trzymając ręce w kieszeniach swetra. Richard wskazywał obszary aktywności mózgu.
— Ale to przekonanie, że wiem, skąd się wzięło wspomnienie, jest bardzo silne… — mruknęła.
— Tak samo silne, jak to, którego doznałaś w przebieralni i w korytarzu — podsunął Richard.
— Tak — przyznała.
Wskazał na czerwono-pomarańczowy płat skroniowy.
— Twój umysł po prostu usiłuje nadać sens irracjonalnemu wrażeniu, dopasowując do niego obiekt, w tym wypadku źródło wspomnień, niemniej jest to tylko poczucie.
Wyglądała tak, jakby chciała zaprzeczyć, lecz powiedziała tylko:
— Wciąż nie nagrałam swojej relacji. — Podniosła dyktafon.
— Kiedy ją spiszesz…
— Wiem. Nie mogę dopuścić, aby dostała się w ręce wroga.
— Mandrake zrobiłby…
— Wiem. Zrobiłby z tego użytek.
Podeszła do drzwi. Zanim je otworzyła, odwróciła się i spojrzała na skan.
— Chyba wolałam, jak oskarżałeś mnie, że jestem Bridey Murphy — wyznała smutno i wyszła.
„Odmawiam odpowiedzi na tego typu pytanie!”
Richard się myli, pomyślała Joanna, otwierając drzwi do gabinetu. To nie jest tylko wrażenie. Wspomnienie nie pochodziło z filmu i moja długotrwała pamięć nie płata mi figla. To na pewno był Titanic.
Richard pojawi się tutaj lada minuta, aby powiedzieć mi, że to, co myślę, stanowi kolejny objaw stymulacji płata skroniowego, a następnie pokaże mi skan, który tego dowodzi. Nie mam ochoty tego oglądać, uznała, i nie chcę wysłuchiwać kolejnego wykładu na temat tego, co się stanie, jeśli pan Mandrake dowie się o wszystkim. Pójdę nagrać swoją relację gdzie indziej.
Wyszła, trzasnęła drzwiami i zamknęła je na klucz, a następnie udała się korytarzem w stronę schodów. Postanowiła przeprowadzić nagranie w bufecie, jeśli będzie otwarty, albo w jednym z pokojów pielęgniarek. Każde miejsce jest dobre, jeżeli nie będę musiała wysłuchiwać jego opinii, że Titanic to tylko przypadkowy rozbłysk synapsy, myślała, zbiegając po schodach. Nie ma mowy o przypadkowości. Widziałam Titanica z jakiegoś określonego powodu. Wiem to.
W tej samej chwili w jej głowie zabrzmiał głos pana Darby’ego, twierdzącego stanowczo: „Byłem tam. To się zdarzyło naprawdę. Wiem to”. Mówiła zupełnie tak samo, jak on. Właśnie dlatego nie chcę rozmawiać z Richardem, pomyślała. Wiem, że ma rację.
Nie, on się myli, myślała uparcie. Jestem pewna, że wspomnienie nie pochodzi z filmu.
Tak, a pan Viraldi był pewien, że widział Elvisa, pani Suarez zaś, że porwali ją kosmici, Bridey Murphy była pewna, że w poprzednim życiu mieszkała w Irlandii. Psychiatra Bridey nie miał wątpliwości, że jej wspomnienia stanowią dowód na reinkarnację, chociaż później dowiedziono, że oboje zmyślali pod wpływem piosenek ludowych i na wpół zapomnianych historii, opowiadanych przez jej nianię. Poza tym wiadomo, że dzięki hipnozie można wmawiać ludziom najrozmaitsze fałszywe wspomnienia. Skąd wiadomo, że Joanna nie doświadcza tego samego? Jaką można mieć pewność, że wspomnienie nie wzięło się z filmu, tak jak twierdzi Richard?
Ale ta scena nie jest z filmu, pomyślała, i uświadomiła sobie, ze równie dobrze mogłaby być. W najrozmaitszych badaniach okazywało się, że pamięć jest wyjątkowo mało wiarygodna. Poza tym Joanna i Vielle wielokrotnie kłóciły się o to, czy jakaś scena pojawiła się w jednym z filmów czy nie. Po tym, jak obejrzały wspólnie Morderstwo doskonałe, Vielle była przekonana, że Gwyneth Paltrow nie zastrzeliła Micheala Douglasa, tylko zasztyletowała go termometrem do mięsa. Joanna musiała ponownie wypożyczyć kasetę i pokazać koleżance zakończenie filmu, aby ją ostatecznie przekonać. Scena, w której pasażerowie stoją wkoło i pytają stewarda, co się stało, mogła się pojawić w Titanicu, a Joanna po prostu o tym zapomniała. Istniał prosty sposób, aby to sprawdzić. Wystarczyło obejrzeć film.
Ale przecież Richard był już przekonany, że jej doświadczenia graniczne ukształtowały się pod wpływem filmu. Gdyby go obejrzała, nieodwracalnie skaziłaby swoją pamięć obrazami z kasety, podobnie jak wszystkie doświadczenia z przyszłych eksperymentów. Bez względu na to, co ujrzałaby w laboratorium, Richard zawsze by twierdził, że to ma związek z treścią superprodukcji.
Muszę kogoś skłonić, aby obejrzał film i sprawdził, czy pojawia się w nim taka scena, pomyślała Joanna. Tylko kogo? Vielle upadnie, jak usłyszy, że byłam na Titanicu. Uzna, że to był głos podświadomości, przestrzegającej przed poddawaniem się eksperymentom.
Maisie? Świetnie się znała na katastrofach, ale nigdy nie wspominała o Titanicu, co Joanna zaznaczyła w rozmowie z Richardem. Zresztą matka dziewczynki nie pozwoliłaby jej obejrzeć filmu, w którym pojawiała się scena z nagością i seksem na tylnym siedzeniu renault.
Tish? Nie, Joanna nie mogła liczyć na to, że pielęgniarka dochowa tajemnicy, a Richard nie mylił się, twierdząc, że pan Mandrake zrobiłby odpowiedni użytek z tego typu informacji. Innymi słowy, automatycznie odpadała możliwość skorzystania z pomocy kogokolwiek innego ze Szpitala Niemiłosiernej Plotki.
Pozostawała tylko Vielle. Oby nie zadawała zbyt wielu pytań, przeraziła się Joanna i zeszła do piwnicy, minęła kostnicę i dotarła na oddział nagłych wypadków.
Jak zwykle roiło się tam od naćpanych i niebezpiecznych z wyglądu ludzi, chociaż najwyraźniej nikt nie nafaszerował się rogue. Siedzący na krześle przy drzwiach nowy ochroniarz sprawiał wrażenie znudzonego. Joanna przedarła się przez tłum i stanęła przy Vielle, przekazującej pacjentkę na noszach dwóm pielęgniarzom.
— Zawieźcie ją na trzecie piętro w zachodnim skrzydle — przykazała Vielle. — Wiecie, jak tam trafić?
Skinęli niepewnie głowami. Vielle w zawiły sposób opisała drogę, położyła kartę na brzuchu pacjentki i odwróciła się do Joanny.
— Spóźniłaś się — oświadczyła. — Mieliśmy pacjenta po dwukrotnej reanimacji. Przyszłaś za późno.
— Zmarł?
— Nie, wszystko dobrze. Gdyby zmarł, mógłby pretendować do nagrody Darwina. To takie wyróżnienie dla ludzi, którzy zginęli przez swoją wyjątkową głupotę. Kiedy zdejmował lampki choinkowe, poraził go prąd.
— Lampki choinkowe? — powtórzyła Joanna. — W lutym?
— Wyjaśnił, że po raz pierwszy od świąt nie padał śnieg.
— Wydawało mi się, że lampki choinkowe są dobrze zabezpieczone.
— Bo są. Chyba że oprzesz drabinę bezpośrednio o przewody elektryczne. Metalową drabinę. — Uśmiechnęła się do Joanny.
— Umieściliśmy go na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej. Trochę się przysmażył, ale może mówić. Lepiej idź tam jak najszybciej. Maurice Mandrake był tutaj przed chwilą, szukał cię i widziałam, jak rozmawiał z lekarzem zajmującym się naszym bohaterem od lampek choinkowych.
— Pan Mandrake mnie szukał? — zdziwiła się Joanna. Tylko tego jej brakowało.
— Zgadza się. Gdybym cię widziała, kazał powtórzyć, że idzie prosto do twojego gabinetu. To było jednak przed przyjazdem tego od lampek, ale jeśli udał się do gabinetu, to masz szansę dotrzeć do pacjenta przed nim. — Vielle odeszła.
Joanna podreptała za nią.
— Nie przyszłam sprawdzić, czy wiesz o kimś w stanie śmierci klinicznej. Vielle, pamiętasz film Titanic. Czy była tam scena, w której ludzie stali na pokładzie i starali się dowiedzieć, co się stało?
— Z Titanica zapamiętałam tyle, że ci dwoje spędzili w lodowatej wodzie dwie godziny i nie dostali hipotermii. Wiesz, ile czasu naprawdę można wytrzymać w tak zimnej wodzie? Około pięciu minut.
— Wiem, wiem. Spróbuj sobie przypomnieć. Ludzie stoją na pokładzie, zastanawiają się, co się stało.
— Pamiętam scenę, w której Titanic ociera się o górę lodową, a na pokładzie stoją ludzie i rzucają się śnieżkami.
— Nie, nie — zniecierpliwiła się Joanna. — Ci ludzie nie wiedzieli, że statek uderzył w górę lodową. Po prostu stali na pokładzie, niektórzy wciąż ubrani w koszule nocne. Zbudzili się z powodu wyłączenia silników i wylegli na pokład, żeby się dowiedzieć, co się stało. Pamiętasz coś takiego?
— Niestety. — Vielle pokręciła głową.
— Mam ogromną prośbę. Możesz pożyczyć kasetę i sprawdzić, czy w filmie pojawia się taka scena?
— Nie prościej byłoby, gdybyś sama go pożyczyła? Przecież lepiej wiesz, czego szukasz. Jeśli ci zależy, możemy obejrzeć film wspólnie, podczas wieczoru smakołyków, pod warunkiem, że przewiniesz tę durnowatą scenę z „królem świata”.
— Nie mogę. Posłuchaj, zapłacę za wypożyczenie i za benzynę. Chcę tylko, żebyś sprawdziła, czy istnieje taka scena. — zaczęła grzebać w kieszeni swetra.
— Wystarczy, jak zapłacisz za kasety na wieczór smakołyków. — Vielle zmrużyła oczy. — Co jest grane? To ma coś wspólnego z twoimi badaniami, prawda? Nie mów mi tylko, że jeden z twoich ochotników znalazł się na Titanicu.
— Cśśś — syknęła Joanna, rozglądając się z niepokojem. Nie powinna była rozmawiać z Vielle w miejscu, w którym kręci się tylu ludzi.
— Mam rację, zgadza się? — Vielle ściszyła głos. — Jeden z twoich pacjentów zobaczył Titanica, kiedy przeszedł przez tunel.
— Ależ skąd — zaprzeczyła Joanna. — Po prostu rozmawiałam o tym z Richardem. — Ostatecznie nie kłamię, pomyślała zrezygnowana. Naprawdę o tym rozmawialiśmy, a Vielle spytała, czy to jeden z moich badanych widział Titanica, a nie czy ja go zobaczyłam. Zresztą, to nie był Titanic.
— Rozmawiałaś o tym z Richardem, tak? — Vielle zmieniła ton głosu. — Proszę, proszę, przynajmniej rozmawiacie o czymś innym niż tylko skany RIPT i poziomy endorfin, chociaż dlaczego wybraliście Titanica, nie mam pojęcia.
Joanna zmusiła się do uśmiechu i z trudem powstrzymała przed rozejrzeniem, czy ktoś nie podsłuchuje.
— Widzisz, istnieją ciekawsze filmy, o które warto się spierać — wyjaśniła Vielle. — Zdawało mi się, że nie cierpisz Titanica. Kiedy chciałam go wypożyczyć, wkurzyłaś się, że jakiś oficer wcale się nie zastrzelił, tylko…
— Oficer Murdoch — uzupełniła Joanna. Vielle mówiła prawdę. Naprawdę się wkurzyła. W filmie roiło się od nieścisłości historycznych. Nie tylko nie istniały dowody na to, że oficer Murdoch zastrzelił pasażera, a potem odebrał sobie życie, lecz twórcy filmu w dodatku zrobili z oficera Lightollera tchórza, chociaż w rzeczywistości był bohaterem, gdyż spuścił na wodę szalupy z kwater oficerskich, przez całą noc utrzymywał na wodzie przewróconą do góry dnem składaną szalupę typu B…
Wspomnienie nie może pochodzić z filmu, uznała w myślach, bo jeszcze przed jego obejrzeniem znałam historię Titanica. „Wszyscy ją znają”, stwierdził Richard, ale mówił o najważniejszych faktach. Wszyscy wiedzą, że Titanic zatonął, wszyscy słyszeli o górze lodowej i braku wystarczającej liczby łodzi ratunkowych, i o tym, że orkiestra grała do końca Bliżej Ciebie, Panie. Niewiele osób zna jednak sprawę Murdocha. Albo składanej szalupy typu B.
— Może pożyczysz ten film, zaprosisz Richarda i przygotujesz kilka moich dipów na pikantnej szynce…?
— To się wiąże z moimi wspomnieniami z filmu — wyjaśniła wymijająco Joanna. — Więc jeśli mogłabyś pożyczyć tę kasetę i sprawdzić, czy istnieje taka scena, byłabym ci bardzo wdzięczna. Nie musisz oglądać całego filmu, wystarczy ta część po zderzeniu z górą.
— Zrobię wszystko, co pomoże w rozwinięciu waszego romansu. Wytłumacz mi jeszcze raz, czego mam szukać.
— Ludzi stojących na pokładzie, zastanawiających się, co się stało i pytających stewarda, dlaczego statek się zatrzymał. Niektórzy z nich powinni mieć na sobie ubrania wieczorowe, a inni muszą wyglądać tak, jakby dopiero wstali z łóżek. Nie powinni się bać ani krzyczeć, ani też usiłować wdrapać się na pokład łodziowy. Mają tylko stać.
— W porządku — odparła Vielle. — Nie przypominam sobie takiej sceny.
Ani ja, dopowiedziała w myślach Joanna.
— Dasz radę sprawdzić to dziś wieczorem?
— Nie. Musisz zaczekać do jutra.
— Czemu?
— Och, dzisiaj wieczorem odbędzie się jakieś głupie zebranie — wyjaśniła lekceważąco Vielle.
— Na jaki temat?
— Nie wiem. Bezpieczeństwo pracy na oddziale nagłych wypadków czy coś takiego. Najwyraźniej uznali, że ich pismo obiegowe to za mało i teraz chcą nas zapędzić na seminarium. „Należy zwracać szczególną uwagę na swoje otoczenie. Nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów”. Zastanawiam się, czy to obejmuje nagłe przebudzenie, jeśli ktoś się zdrzemnie podczas wykładu.
— Nie żartuj sobie. Ten oddział jest niebezpieczny. Naprawdę musisz poprosić o przeniesienie gdzie indziej.
— Nie dam rady — oświadczyła beztrosko Vielle. — Jestem zbyt zajęta oglądaniem filmów na wideo dla moich przyjaciół.
— Mówię poważnie. Jeśli tu zostaniesz, któregoś dnia ktoś cię zabije. Myślę, że powinnaś…
— Masz rację, mamo — stwierdziła Vielle. — Jeszcze raz, czego szukać? Ludzi w piżamach, stojących na korytarzu i rozmawiających o tym, że usłyszeli, jak zatrzymują się silniki?
— Na pokładzie. Nie w przejściach. Kiedy uda ci się to sprawdzić?
— Jak tylko wydostanę się stąd jutro wieczorem, dotrę do wypożyczalni Blockbuster i przewinę pierwsze dwie godziny, w których Leo i Kate zwieszają się przez burtę i wygłaszają kwestie typu: „Ale mam szczęście, że płynę tym statkiem”. — Vielle udała, że wpycha palec do gardła. — Do ósmej?
Jutro o ósmej, pomyślała Joanna, żałując, że nie da się wcześniej.
— Zadzwoń, jak tylko sprawdzisz.
— Jesteś pewna, że żaden z twoich ochotników nie zobaczył Titanica? — Vielle przybrała zatroskany wyraz twarzy.
— Jestem pewna. Gdzie leży ten facet od oświetlenia choinkowego?
— Na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej.
— Rozumiem — potwierdziła Joanna i uciekła, zanim Vielle zdążyła jeszcze o coś spytać. Nie miała zamiaru rozmawiać z człowiekiem od lampek na choinkę, dopóki nie wyjaśni się sprawa Titanica. Spytała, gdzie szukać tego pacjenta, bo chciała zmienić temat rozmowy. Chociaż z drugiej strony, jeśli naprawdę chciała zdobyć jego relację, powinna się tym zająć od razu i nagrać wywiad, zanim chory zacznie zmyślać…
Nie nagrałam swojej relacji, uświadomiła sobie ze zgrozą. Do tego stopnia zaabsorbowała ją chęć udowodnienia, że jej wizje nie wzięły się z filmu, że zapomniała, dokąd szła. A wszystkie te spekulacje dotyczące źródła wspomnienia i jego znaczenia będą bezwartościowe, jeśli jej doświadczenia graniczne nie zostaną należycie udokumentowane.
Muszę się tym zająć od razu, uznała, zanim upłynie jeszcze więcej czasu. Postanowiła pobiec do bufetu. W połowie drogi zatrzymała ją siostra Lucille z oddziału intensywnej opieki kardiologicznej.
— Widziała się pani z Maurice’em Mandrakiem? Szukał pani.
— Gdzie mnie szukał?
— Na górze, na moim oddziale. Przyszedł przeprowadzić wywiad z pacjentem.
No jasne, pomyślała Joanna, koniec z relacją faceta od lampek. Ale przynajmniej Mandrake siedział na górze, a nie w bufecie. Podziękowała Lucille i zeszła niżej. Bufet był zamknięty.
Jakżeby inaczej. Joanna szarpnęła klamką podwójnych drzwi, zamkniętych na cztery spusty i wbiła wzrok w czerwone, plastikowe krzesła, poukładane na stołach z formiki. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie jeszcze może się zaszyć. Na pewno nie w swoim gabinecie, i nie w pokoju lekarzy. Musiała uważać, aby nikt nie podsłuchał, jak mówi o Titanicu. O tej porze pomieszczenie dla odwiedzających w ambulatorium zwykle świeciło pustkami, lecz aby się tam dostać, musiałaby pokonać trzy korytarze i dwa łączniki między skrzydłami, znacznie zwiększając ryzyko wpadnięcia na pana Mandrake’a.
Muszę znaleźć jakieś opuszczone miejsce, w którym Mandrake nie będzie mnie szukał, zadecydowała Joanna. Tylko gdzie ono jest? W moim samochodzie, uznała i sięgnęła do kieszeni swetra w poszukiwaniu kluczyków. Nie miała ich przy sobie. Dysponowała wyłącznie kluczem do gabinetu. Kluczyki zostały w torebce ukrytej w szufladzie biurka, a samochód był zamknięty. Siedzenie na masce nie wchodziło w grę z powodu niskiej temperatury.
Klatka schodowa, zadecydowała, przypominając sobie półpiętro, na których spędziła z Richardem sporo czasu, kiedy się poznali. Na pewno jednak schody już pomalowano i ludzie znowu mogli z nich korzystać. Mimo to i tak były stosunkowo odosobnionym miejscem.
I znacznie cieplejszym niż parking, stwierdziła Joanna, wsiadając do windy dla personelu i wciskając przycisk na drugie piętro. Gdyby usiadła pośrodku półpiętra, skąd widziałaby drzwi u góry i na dole, mogłaby przerywać nagranie, zanim ktokolwiek zbliżyłby się do niej i cokolwiek usłyszał.
Drzwi do windy się rozsunęły. Joanna wychyliła się ostrożnie, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma śladów Mandrake’a, lecz korytarz był pusty. Dotarła do łącznika z drugim skrzydłem, minęła go, skręciła za rogiem i weszła na internę.
— …a wtedy mój wuj Alvin powiedział: „Przyjdź” — wyjaśniał kobiecy głos, wydobywający się zza nie domkniętych drzwi do jednego z pomieszczeń. — Potem wyciągnął rękę w moją stronę i oznajmił: „Śmierci nie trzeba się lękać”.
O nie, przebiegło Joannie przez głowę. Zatrzymała się przy drzwiach. Nie sądziła, że pani Davenport wciąż leży w szpitalu. Która ubezpieczalnia pozwalała jej tak długo wyciągać pieniądze? I co ważniejsze, z kim rozmawiała, z panem Mandrakiem? Jeśli tak, to czy nagle nie wyłoni się z pokoju?
Joanna usłyszała jeszcze jeden kobiecy głos — pielęgniarki? Bezsilnej sąsiadki pani Davenport z łóżka obok?
— I co się wtedy stało? — z przejęciem spytał głos.
— Z jego dłoni spłynęło światło i rozbłysnęło jak brylanty, szafiry i rubiny.
Pani Davenport się rozkręciła i należało żywić nadzieję, że wpatrywała się w swoją widownię, a nie w drzwi. Joanna przeszła na palcach obok wejścia do pokoju i podeszła do drzwi oznaczonych napisem „Tylko dla personelu”.
— I wtedy chwycił moją dłoń i poprowadził mnie do przepięknego ogrodu — ciągnęła pani Davenport. — Wiedziałam, że to, co widzę, to nie sen ani halucynacja, że to się dzieje naprawdę. Oglądałam Tamtą Stronę. Wie pani, co wtedy powiedział Alvin?
Joanna nie miała ochoty tego wysłuchiwać. Otworzyła drzwi na klatkę schodową i dała nura do środka. Nic się nie zmieniło od czasu jej ostatniego pobytu w tym miejscu. Żółta taśma z napisem „Nie wchodzić” wciąż wisiała między poręczami, jasnoniebieskie, błyszczące schody za nią nadal wyglądały na świeżo malowane.
Na pewno wyschły, pomyślała i ostrożnie sprawdziła palcem. Farba od dawna była sucha jak pieprz, ale nie miało to znaczenia. Ludzie i tak na pewno uważali, że klatka schodowa jest zablokowana, co oznaczało, że Joanna ma całe schody dla siebie. Usadowiła się po lewej stronie półpiętra, skąd widziała drzwi, a następnie włączyła dyktafon.
— Relacja z doświadczeń granicznych, Joanna Lander, sesja czwarta, dwudziesty piąty lutego — zaczęła i zamilkła, wpatrując się w jasnoniebieskie schody. Myślała o szalupach.
Wiedziała o nich, jeszcze zanim obejrzała film, podobnie jak o Lightollerze i Murdochu. A także Lorraine Allison, przypomniała sobie. Pamiętała, jak się skarżyła: „Dlaczego nie kręcą filmów o prawdziwych ludziach, którzy zginęli na Titanicu, choćby o Johnie Jacobie Astorze i Lorraine Allison?”, na co Vielle spytała: „Jakiej Lorraine Allison?”, więc Joanna wytłumaczyła:,,Miała sześć lat i była jedynym dzieckiem z kabin pierwszej klasy, które zginęło, a jej historia jest o wiele bardziej interesująca niż, tego głupiego Jacka i Rose!”
Znała opowieść o Lorraine Allison jeszcze przed filmem, więc wspomnienie nie mogło pochodzić z kina ani też z książek Maisie. Na pewno pojawiło się znacznie wcześniej. Z książki? Nie, na pewno o tym nie czytała, chociaż książka mogła odgrywać pewne znaczenie. Ktoś jej coś przeczytał albo opowiedział.
A to, co usłyszała, miało związek z tym, dlaczego widziała Titanica, a nie tunel kolejowy lub szpitalny korytarz. I było to coś ważnego.
Uznała, że takie przemyślenia prowadzą donikąd. Lepiej nagrać relację, opisać to, co widziała i słyszała. Włączyła dyktafon i zaczęła od początku.
— Znalazłam się w przejściu. Panowały ciemności. — Opisała nie słyszany dźwięk, światło pod drzwiami, ludzi. — Brodaty dżentelmen miał na sobie strój wieczorowy, z długim, eleganckim płaszczem, białym krawatem i kamizelką, natomiast kobieta nosiła długie białe rękawiczki i kremową suknię z perełkami. — Właśnie opisałaś sukienkę Kate Winslet, powiedziała sobie, wyłączając magnetofon. Zaczynasz konfabulować.
Przewinęła do słowa „kobieta” i wznowiła nagrywanie.
— Nosiła długą białą suknię, i zdawało się, że z jej ręki dobiega błyszczące światło. Spytała: „Sądzisz, że doszło do wypadku?”, a następnie zjawił się steward…
Nie, to nieprawda. Steward rozmawiał z kobietą w koszuli nocnej. Powiedziała: „Słyszałam wyjątkowo dziwny hałas”, a on odparł: „Tak, proszę pani”, a potem podszedł brodacz, ale to też nieprawda, bo stała tam także kobieta w białych rękawiczkach…
Wyłączyła dyktafon i przycisnęła palce do czoła, usiłując przypomnieć sobie, gdzie stał mężczyzna z brodą oraz co powiedział steward.
Kobieta w nocnej koszuli odezwała się do stewarda, a potem podeszła do brodacza i spytała: „Słyszałeś to?” Mężczyzna odparł: „Sprawdzę, co się stało” i skinął na stewarda, aby się zbliżył. „Co się stało? Dlaczego stanęliśmy?”, zapytał go, a potem steward wyjaśnił, że nie ma powodów do niepokoju, a brodacz nakazał: „Idź poszukać pana Briarleya. On będzie wiedział, co się stało”.
— Pan Briarley — powtórzyła głośno. Jej nauczyciel od angielskiego w ostatniej klasie szkoły średniej.
Wciąż go widziała, jak stoi przed tablicą w swojej szarej tweedowej kamizelce oraz muszce, z ironicznie podniesionymi brwiami i mówi: „I cóż, panie Inman, może nam pan wyjaśnić, co się dzieje w Pieśni o starym żeglarzu?” Cisza. „Pani Lander? Pan Kennedy? Ktokolwiek?” Wciąż cisza. „Co to takiego?” Pan Briarley przykłada dłoń do ucha, nasłuchuje, a potem kręci głową. „Sądziłem, że to odpowiedź, ale to tylko orkiestra, grająca Bliżej Ciebie, Panie”.
Jak mogła o tym zapomnieć? Zapomnieć o panu Briarleyu, który stale mówił o Titanicu na swoich zajęciach, który przy każdej okazji wykorzystywał go jako metaforę. „Woda sięga do kotłów”, napisał kiedyś na jednym z jej wypracowań. „Umieścić kobiety w łodziach”. Zawsze opowiadał im historie o wprowadzaniu ludzi do łodzi ratunkowych i gasnących światłach, odczytywał długie teksty o orkiestrze i o Californian, a także pasażerach.
— Wiedziałam, że o tym nie czytałam — oznajmiła głośno Joanna. — Słyszałam, jak pan Briarley o tym mówił.
On znał odpowiedź. Powiedział coś o Titanicu, kiedyś na lekcji języka angielskiego, i…
— Muszę go znaleźć — postanowiła Joanna, wciskając dyktafon do kieszeni. — Spytam go, co mówił.
Pobiegła po schodach do dyżurnej pielęgniarki.
— Potrzebuję książki telefonicznej — wysapała.
— Z białymi czy żółtymi stronami? — spytała Eileen. — Nic pani nie jest?
— Wszystko w porządku. Z białymi.
Eileen położyła przed sobą ciężką książkę telefoniczną, a Joanna energicznie przeszukała nazwiska na literę B, usiłując przypomnieć sobie imię pana Briarleya. Nie miała pewności, czy kiedykolwiek je słyszała. Nazywała go po prostu pan Briarley, dla niej nie miał imienia, podobnie jak wszyscy nauczyciele. Bo, Br…
Zadźwięczał dzwonek. Eileen wyciągnęła rękę, aby uciszyć alarm.
— Muszę iść do pacjenta. Na pewno nic pani nie jest?
— Czuję się świetnie — mruknęła Joanna, przesuwając palec po kolejnych nazwiskach na Br. Braun, Brazelton.
— To dobrze — stwierdziła Eileen. — Proszę później zostawić książkę na biurku. — Wyszła do pacjenta.
Breen. Brentwood. Joanna miała nadzieję, że nie natrafi na listę kilkudziesięciu Briarleyów. Brethauer. Niepotrzebnie się przejmowała. Nie znalazła żadnego. Zaraz po Brianie widniało nazwisko Briceno. Uznała, że pewnie ma zastrzeżony numer, aby uniknąć dowcipnych telefonów od swoich uczniów. Musiała porozmawiać z nim w szkole.
Zerknęła na zegarek. Trzecia. Lekcje kończyły się piętnaście po trzeciej, a przynajmniej taki panował zwyczaj, kiedy chodziła do liceum, lecz od nauczycieli wymagano, aby zostawali przynajmniej do czwartej. Gdyby się pośpieszyła, jeszcze miała szansę zdążyć. Zamknęła książkę telefoniczną i pośpiesznie poszła korytarzem do windy, po drodze usiłując znaleźć w kieszeni kluczyki do samochodu.
Kluczyków nie było. Zostały w gabinecie, gdzie przed drzwiami czaił się pan Mandrake, a zapewne także Richard. Muszę pożyczyć samochód, pomyślała i pobiegła z powrotem do stanowiska pielęgniarki dyżurnej, aby poprosić Eileen o pomoc. Nie zastała jej i nie miała czasu na poszukiwania. Pozostał tylko samochód Vielle. Skierowała się do windy.
— Świetnie się składa, pani doktor — odezwał się znajomy głos i Joanna wbiła przerażony wzrok w panią Davenport, podążającą do niej w swojej nocnej koszuli w pomarańczowo-żółto-jaskrawoniebieskie plamy. — Jest pani właśnie tą osobą, którą pragnęłam spotkać.
„Zapalcie światła. Nie chcę wracać do domu po ciemku”.
Tak to jest, kiedy nie patrzy się, dokąd się idzie, pomyślała Joanna. „Należy zwracać szczególną uwagę na swoje otoczenie”, głosił szpitalny okólnik, dotyczący ochrony przed nieobliczalnymi pacjentami oddziału nagłych wypadków, nafaszerowanymi rogue. Joanna powinna była wziąć sobie do serca te słowa.
— Przypomniałam sobie kolejne szczegóły moich wspomnień z doświadczeń granicznych — obwieściła pani Davenport, wpychając się idealnie pomiędzy Joannę i windę. W tej koszuli wygląda jak skan RJPT, pomyślała Joanna.
— Po tym, jak Świetlisty Anioł ukazał mi kryształ, mój wuj Alvin poprowadził mnie do błyszczącej szarej zasłony, a kiedy ją rozsunął, ujrzałam salę operacyjną i wszystkich lekarzy ratujących moje martwe ciało, i wtedy…
— Pani Davenport — przerwała Joanna. — Mam ważne spotkanie.
— …wtedy Alvin powiedział: „Tu, po Tamtej Stronie, wiemy wszystko, co się dzieje na Ziemi — ciągnęła pani Davenport, jakby Joanna w ogóle się nie odezwała — i wykorzystujemy naszą wiedzę do tego, aby chronić i prowadzić żywych”.
— Przed czwartą muszę się znaleźć po drugiej stronie miasta — oświadczyła Joanna, spoglądając znacząco na zegarek.
— „Musisz tylko słuchać, a my do ciebie przemówimy”, oznajmił Alvin i miał rację. Kilka dni temu poinformował mnie, gdzie jest mój kolczyk z perłą, który uznałam za stracony.
Ciekawe, czy może mnie poinformować, jak się uwolnić od jego bratanicy.
— Żałuję, że nie mogę zostać, pani Davenport, ale naprawdę na mnie już pora.
— Dwie doby temu, dokładnie w połowie nocy, usłyszałam, jak mówi: „Obudź się”. Kiedy spojrzałam na zegarek, wskazywał trzecią nad ranem.
Pani Davenport najwyraźniej nie zamierzała jej puścić. Joanna musiała ją po prostu obejść. Tak też zrobiła. Pani Davenport podążyła za nią, wciąż opowiadając.
— A potem usłyszałam, jak mówi, zupełnie jakby był ze mną w pokoju, „Włącz telewizor”. Posłuchałam go, i wie pani, co właśnie leciało?
Telezakupy?, odpowiedziała w myślach Joanna. Wcisnęła przycisk „dół”.
— Program o paranormalnych zdarzeniach. To dowód na to, że ludzie, którzy odeszli, wciąż utrzymują z nami kontakt.
Drzwi windy się rozsunęły, a Joanna niemal wskoczyła do środka, modląc się, aby pani Davenport nie poszła w jej ślady.
— A dzisiaj rano usłyszałam, jak Alvin mówi…
Zamykające się drzwi uniemożliwiły pacjentce przekazanie wiadomości od Alvina. Joanna wcisnęła „P”, a kiedy drzwi się otworzyły, pobiegła na oddział nagłych wypadków, modląc się, aby nikt nie zapadł w stan śmierci klinicznej i Vielle nie musiała go teraz reanimować.
Nikt nie wymagał reanimacji, więc Vielle zajęła się czymś innym. Wrzeszczała na stażystę.
— Kto ci pozwolił się do tego zabierać? — ryczała.
— Eee… eee… nikt — dukał stażysta. — Na akademii medycznej…
— Nie jesteś na akademii medycznej — przerwała Vielle. — Tylko na moim oddziale.
— Wiem, ale on był… — Przerwał i spojrzał z nadzieją na Joannę, jakby licząc na to, że go uratuje.
— Przepraszam. — Joanna zwróciła się do Vielle. — Mogę pożyczyć twój samochód?
— Jasne. — Vielle zgodziła się od razu, a potem przykazała stażyście: — Zostań tutaj. Niczego nie ruszaj. — Ruszyła na drugą stronę oddziału. — Kluczyki są w mojej szafce. Co się stało? Zdechł, tak?
— Kto? — spytała Joanna, podążając za nią przez poczekalnię. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Vielle miała na myśli samochód. — Nie, jest w porządku.
Błąd. Vielle odwróciła się, a jej ręka znieruchomiała na zamku szyfrowym w szafce. Ściągnęła brwi.
— Więc dlaczego chcesz pożyczyć mój? To nie ma nic wspólnego z tą sceną z Titanica, o którą mnie pytałaś, prawda?
— Po prostu nie chcę chodzić do gabinetu po kluczyki. Pan Mandrake się tam zaczaił, a ja nie chcę z nim rozmawiać — wyjaśniła wymijająco.
— Trudno się dziwić. — Vielle powróciła do wybierania kombinacji. — O której wrócisz? — Pogrzebała w portmonetce i wyciągnęła kluczyki, które wrzuciła do ręki Joannie. — Kończę o siódmej.
— Gdzie parkujesz?
— Od północy, drugi lub trzeci rząd, nie pamiętam. Dokąd jedziesz?
— Wrócę za jakąś godzinę — odparła Joanna i pobiegła na parking.
Samochód Vielle stał na samym końcu czwartego rzędu i zanim Joanna go znalazła, uruchomiła i ruszyła na południe miasta do Englewood, zrobiło się już wpół do czwartej. Wyjdzie, zanim dojadę, pomyślała, ale pan Briarley zawsze zostawał dłużej niż reszta nauczycieli, a nawet gdyby go nie zastała, jego numer telefonu i adres mogła uzyskać w sekretariacie. Przebywanie w pewnych miejscach mogło przywołać najrozmaitsze wspomnienia — samo znalezienie się w starej sali od angielskiego mogło ożywić pamięć Joanny. To było coś, co powiedział podczas wykładu, stwierdziła w myślach, skręcając na zachód do Hampden. Albo jakiś fragment tekstu, który odczytał na głos.
W każdej chwili mógł zacząć padać śnieg. Joanna zaparkowała jak najbliżej drzwi, prowadzących do sal od angielskiego i podeszła do drzwi. Szarpnęła je, lecz były zamknięte na klucz. Na szybie widniał drukowany napis: „Osobom postronnym wstęp wzbroniony. Proszę się zgłosić do głównego sekretariatu”. Mapka ze strzałkami wskazywała, jak tam dotrzeć — wiązało się to ze spacerem dookoła budynku.
Szkoła znacznie się rozbudowała od czasów Joanny. Obeszła długie skrzydło, zakończone nowym audytorium, i wreszcie dotarła do frontowych drzwi. Obok nich wisiała tabliczka z napisem „Liceum w Dry Creek” oraz skaczący tygrys w szkarłatne-złote pasy.
Szkarłatno-złote, przeszło Joannie przez myśl, i nagle przypomniała sobie Sarah Dix oraz Lisę Meinecke w strojach czirliderek, wchodzące do klasy w połowie lekcji. Pan Briarley odłożył wówczas podręcznik na biurko i spytał:
— Gdzie Assyrczycy?
— Jacy Assyrczycy? — Lisa i Sarah spojrzały na siebie zaskoczone.
— Wasz hufiec. „Assyrczyk na Judeę jako wilk się miota, Huf jego od szkarłatu połyska i złota”* [George Gordon Byron, Klęska Sennacheryba, op. cit.] — wyrecytował pan Briarley, wskazując na krótkie spódniczki ze szkarłatno-złotymi plisami.
Wiedziałam, że to ma jakiś związek z liceum, zatriumfowała Joanna. Richard się myli. To wspomnienie ma treść. Ono coś oznacza, a pan Briarley zna wyjaśnienie. Otworzyła jedno skrzydło podwójnych drzwi i weszła na korytarz wyłożony złotą wykładziną. Na trzy poziomy szkoły można było dotrzeć po szerokich drewniano-stalowych schodach, prowadzących do góry i na dół. Przy wejściu stała bramka do wykrywania metali.
Przy urządzeniu stał ochroniarz w mundurze i czytał książkę W niebezpieczeństwie. Po wejściu Joanny odłożył lekturę i włączył wykrywacz.
— Przepraszam, gdzie znajdę sekretariat? — spytała.
Strażnik w milczeniu pokazał jej torebkę. Wręczyła mu ją, wyobrażając sobie podobny system zabezpieczeń na oddziale wypadków, a potem zastanawiając się, w jaki sposób sanitariusze mogliby przewieźć przez bramkę metalowy wózek No dobrze, może wykrywacz metali się nie nadawał, ale coś należało tam zainstalować.
Ochroniarz rozpiął torebkę, po kolei przeszukał wszystkie przegródki i zwrócił Joannie jej własność.
— Szukam nauczyciela, który pracował tutaj, kiedy chodziłam do szkoły. Pana Briarleya.
Strażnik nakazał Joannie przejść przez bramkę.
— Pójdzie pani na górę tymi schodami i skręci w lewo — wyjaśnił i podniósł książkę.
Tam znajdę pana Briarleya? Joanna zdumiała się, wspinając się po schodach, ale oczywiście ochroniarzowi nie chodziło o nauczyciela, tylko o sekretariat. Szerokie oszklone pomieszczenie w niczym nie przypominało zapamiętanej przez nią ciasnej nory sekretariatu dyrektora. Na szybie wisiała umocowana taśmą samoprzylepną kartka z napisem: „Przed wejściem do budynku wszyscy odwiedzający muszą uzyskać przepustkę”.
Joanna weszła do środka.
— Słucham panią — odezwała się siedząca przy komputerze kobieta w średnim wieku.
— Szukam pana Briarleya — wyjaśniła Joanna, a na widok pytającego spojrzenia kobiety dodała: — On tutaj uczy.
Kobieta podeszła do blatu i przejrzała zafoliowaną listę.
— Nie pracuje u nas żadna osoba o takim nazwisku.
Joanna nawet nie brała pod uwagę takiej ewentualności.
— Nie wie pani, czy się przeprowadził, czy może przeszedł na emeryturę?
Kobieta pokręciła głową.
— Pracuję tu zaledwie od roku. Może pani sprawdzi w administracji.
— A gdzie jest administracja?
— Na Bannock Street czterdzieści pięć dwadzieścia dwa. Ale o czwartej kończą pracę.
Joanna spojrzała na zegar ścienny nad głową kobiety. Wskazywał za pięć czwarta.
— A może jakiś inny nauczyciel, który tutaj pracował razem z panem Briarleyem? — Joanna z całych sił usiłowała sobie przypomnieć nazwiska swoich pedagogów. — Może pan Hobert? Albo pani Husted? — Jak się nazywał jej pan od WF, ten, którego wszyscy nienawidzili? Jakiś kolor. Pan Green? Pan Black? — A może pan Black?
Kobieta przejrzała listę.
— Niestety. Przykro mi.
— W takim razie nauczyciel angielskiego. Pan Briarley uczył w klasie maturalnej. Kto się tym teraz zajmuje?
— Pani Forrestal, ale już wyszła.
— Może mi pani podać jej domowy numer telefonu?
— Nie jestem upoważniona do przekazywania takich informacji. Proponuję, aby skontaktowała się pani z administracją. Jest czynna od dziesiątej — wyjaśniła i wróciła do komputera.
— Dziękuję. — Joanna wyszła na korytarz. I co teraz?, zastanowiła się, kierując się ku schodom. Administracja jest nieczynna do jutra do dziesiątej, a tam mogła się dowiedzieć dokładnie tego samego: że nie są upoważnieni do przekazywania takich informacji.
Zeszła po schodach do wyjścia. Pogrążony w lekturze ochroniarz nawet nie podniósł głowy. Będzie musiała przyjść jutro, podczas lekcji, i spotkać się z panią Forrestal — o ile w sekretariacie wydadzą jej przepustkę. Poza tym nie miała żadnych gwarancji, że pani Forrestal dysponuje adresem pana Briarleya. Albo że udostępni go Joannie. Muszę pochodzić po korytarzach i porozmawiać z nauczycielami, aż wreszcie znajdę kogoś, kto go znał, zadecydowała Joanna.
Zatrzymała się z ręką na poręczy i spojrzała na ochroniarza. Wciąż jej nie widział. Po cichu weszła z powrotem na górę, żałując, że sekretariat jest całkowicie oszklony. Na szczęście kobieta, z którą rozmawiała, wciąż siedziała przy komputerze i coś pisała. Joanna szybko przeszła pod oknami i dotarła do klatki schodowej na przeciwległym końcu korytarza. To żałosne, pomyślała, gdy wbiegała po schodach. Złapią cię i wyrzucą z budynku. Albo gorzej, poprawiła się, przypominając sobie kaburę pod pachą ochroniarza.
Kiedy zatrzymała się na szczycie schodów, aby złapać oddech, nie słyszała ani krzyków, ani wrzasków, ani nawet odgłosu kroków za sobą. Wyszła na korytarz. Klasy od angielskiego znajdowały się na północnym krańcu szkoły, na pierwszym piętrze. Weszła piętro wyżej i ruszyła korytarzem, poszukując czegoś znajomego.
Licea najwyraźniej projektowali ci sami architekci, co Szpital Miłosierdzia. Wszędzie rozciągały się łączniki między skrzydłami i korytarze pełne szafek. Jednakowe hole różniły się od siebie wyłącznie wiszącymi na ścianach plakatami, które od czasów Joanny wyraźnie się zmieniły. Znikły wycięte serca, reklamujące potańcówkę walentynkową lub sprzedaż ciast wykonanych przez drugoklasistów. Na wszystkich widniały numery gorących linii w sprawie gwałtu lub informacje o oznakach anoreksji albo tendencji samobójczych. „Znasz kogoś zagrożonego?”, pytało kilka plakatów.
Drzwi do większości sal były zamknięte. Zajrzała przez jedne z nielicznych otwartych, lecz nikogo w środku nie zobaczyła. Korytarz niespodziewanie skręcał pod kątem prostym obok plakatu piętnującego jazdę po alkoholu: „Możesz uratować życie!” Weszła po czterech schodkach i znowu skręciła. Joanna nie miała pojęcia, gdzie się znalazła, a w pobliżu nie dostrzegła nikogo, kto mógłby jej wyjaśnić, dokąd powinna iść. Korytarze świeciły pustkami.
To dlatego, że ludzie nie mogą wejść do środka, pomyślała Joanna, naciskając klamki pozamykanych na klucz drzwi. Korytarz kończył się klatką schodową z jasnoniebieskim transparentem z pytaniem: „Potrzebujesz pomocy?” Joanna zdecydowała się zejść niżej i znalazła się przed salą orkiestry. W środku stało zniszczone pianino, otoczone półkolem krzeseł i stojaków na nuty. Pod ścianą ktoś postawił tubę.
— Przepraszam bardzo. — Joanna zwróciła się do łysiejącego mężczyzny z nadwagą, porządkującego nuty na pianinie. Nie znała go, lecz wyglądał na osobę w odpowiednim wieku, aby pamiętać pana Briarleya. Poza tym sprawiał wrażenie pogodnego. — Szukam pana Briarleya. Kiedyś uczył tutaj angielskiego. Zastanawiałam się, czy może wie pan, jak mogłabym się z nim skontaktować, panie…
— Crenshaw. Ma pani przepustkę? — Spojrzał wymownie na kołnierz jej swetra.
— Nie — odparła Joanna i pośpiesznie dodała: — Widzi pan, lekcje angielskiego w mojej klasie maturalnej prowadził właśnie pan Briarley. Był moim ulubionym nauczycielem i chciałam…
— Nikt nie może przebywać na terenie szkoły bez ważnej przepustki. — Pan Crenshaw nadal surowo się wpatrywał w jej klatkę piersiową. — Tak głosi regulamin.
— Ja tylko… — zaczęła Joanna, lecz pan Crenshaw zdążył już otworzyć drzwi.
— Nie ma pani tutaj czego szukać. Proszę wrócić do sekretariatu i się zarejestrować. Pójdzie pani tym korytarzem — pokazał palcem — potem skręci w prawo, zejdzie schodami i znowu skręci w prawo. — Wskazał jej drzwi. — Wolałbym uniknąć konieczności wzywania ochrony.
Skrzyżował ręce na ramionach i wpatrywał się w nią cały czas, gdy odchodziła korytarzem, a potem skręcała w prawo.
Miał rację w jednej sprawie — nie miała tutaj czego szukać. Szukała w niewłaściwym miejscu. Pana Briarleya tu nie było i doskonale wiedziała, dlaczego zrezygnował z pracy. Mogła sobie wyobrazić jego reakcję na przepustki i wykrywacze metali.
Skręciła w prawo i przeszła korytarzem, lecz nie zauważyła żadnych schodów. Korytarz rozdwajał się na boki. Pan Crenshaw powiedział, aby iść w prawo, więc poszła w prawo i doszła do drzwi oznaczonych napisem: „Wyjście ewakuacyjne. Uwaga, alarm”. Wróciła i skierowała się w lewą odnogę korytarza, zastanawiając się, o której godzinie zamykają główne wejście.
Krążyła po prawdziwym labiryncie, takim, w którym można się zgubić na zawsze. Zapragnęła spotkać innego pana Crenshawa, który nakaże jej opuścić budynek. Przynajmniej poprosiłaby o odprowadzenie do wyjścia. W klasach nie zauważyła jednak nikogo. Wszystkie drzwi pozamykano na klucz.
Ten korytarz również okazał się ślepy. Na jego końcu znajdował się oszklony pokój. Gabinet zastępcy dyrektora? Nie, jego gabinet znajdował się w połowie korytarza. Biblioteka, pomyślała, rozpoznając pomieszczenie, pomimo napisu: „Centrum zasobów multimedialnych”. Tam, gdzie wcześniej stały stoliki, teraz ustawiono komputery. Nie widziała też żadnych książek, a mimo to miała przed sobą tę samą bibliotekę. Oznaczało to, że znalazła się na południowym krańcu budynku, w punkcie najbardziej oddalonym od sal języka angielskiego.
Ale przynajmniej znała to miejsce, a drzwi były otwarte. Zdjęła kardigan, przewiesiła go przez rękę, aby bibliotekarka uznała, że przepustka jest ukryta w swetrze, i weszła do środka. Bibliotekarka była młodsza niż Joanna, lecz przynajmniej nie wbiła od razu wzroku w jej klatkę piersiową.
— Zamykamy — oznajmiła na powitanie. — Czy mogę w czymś pomóc?
— Wątpię — odparła Joanna, dochodząc do wniosku, że powinna od razu spytać o drogę do sekretariatu. I poprosić o mapę. — Szukam pana Briarleya. Kiedyś uczył tutaj angielskiego w klasach maturalnych.
— A tak, pan Briarley — potwierdziła bibliotekarka. — Mój mąż chodził tutaj do szkoły. Miał z nim lekcje. Nie cierpiał go.
— Nie wie pani, gdzie można go znaleźć?
— Skąd. Kiedy zaczęłam tutaj pracować, już go nie było. Wydaje mi się, że ktoś kiedyś wspomniał, że umarł.
Umarł. Jakoś nigdy nie wzięła pod uwagę takiej ewentualności, co było dziwne, zważywszy na to, że wciąż zajmowała się śmiercią.
— Jest pani pewna?
— Chwileczkę — rzekła bibliotekarka i podeszła do półek. — Myra? To nie ty mi mówiłaś, że pan Briarley zmarł? Ten nauczyciel angielskiego?
Zza półek wyłoniła się siwa kobieta ze stosem książek przyciśniętym do piersi.
— Pan Briarley? Nie. Przeszedł na emeryturę.
— Nie orientuje się pani, jak można się z nim skontaktować? — dopytywała się Joanna. — Czy zna pani kogoś, kto mógłby udostępnić mi jego adres?
Kobieta pokręciła głową.
— Wszyscy, którzy mogliby to wiedzieć, już odeszli. Trzy lata temu rada miasta zaproponowała im przejście na wcześniejszą emeryturę i wszyscy o stażu pracy dłuższym niż dwadzieścia lat przyjęli propozycję.
— I właśnie wtedy pan Briarley przeszedł na emeryturę? Trzy lata temu?
— Nie, jeszcze wcześniej. Nie wiem kiedy.
— No cóż, dziękuję pani bardzo. — Joanna wyciągnęła z kieszeni swoją wizytówkę i wręczyła kobiecie. — Jeśli przypomni pani sobie o kimś, kto mógłby wiedzieć, jak znaleźć pana Briarleya, proszę o telefon pod ten numer.
— Wątpię, czy jest ktoś taki. — Myra schowała wizytówkę do kieszeni, nawet na nią nie patrząc.
Joanna podeszła do drzwi. Młoda bibliotekarka już zamykała. Przekręciła klucz, aby wypuścić Joannę.
— Czy dowiedziała się pani czegoś?
Joanna pokręciła przecząco głową.
— Kiedyś mieszkał przy uniwersytecie. Przy jakiejś okazji mój mąż pokazał mi jego dom.
Pager Joanny zaczął piszczeć. Nie teraz, pomyślała, grzebiąc w torbie. Wyciągnęła urządzenie i je wyłączyła.
— Pani mąż pokazał pani, gdzie jest dom pana Briarleya?
Bibliotekarka przytaknęła z uśmiechem.
— Na dzień przed rozdaniem świadectw maturalnych mój mąż podkradł się tam wieczorem razem ze swoimi przyjaciółmi i obrzucił jego dom jajami.
— Pamięta pani adres? — dopytywała się gorączkowo Joanna.
— Nie. Nie pamiętam też nazwy ulicy. To było tuż obok parku z obserwatorium.
— Pamięta pani. jak wyglądał budynek?
— Był zielony. — Bibliotekarka przymknęła oczy w zamyśleniu. — Albo biały z zielonymi elementami. Nie przypominani sobie. Na podwórku rosła wierzba płacząca. O ile się nie mylę, budynek stał od zachodu.
— Bardzo pani dziękuję. — Wyszła, ale zanim bibliotekarka za nią zamknęła, Joanna odwróciła się i wsunęła dłoń w drzwi. — Jedną chwilę. Jeszcze tylko krótkie pytanie. Czy po otwarciu drzwi na dwór uruchamia się alarm?
— Nie — zaprzeczyła zaskoczona bibliotekarka. Joanna przeszła korytarzem i wyszła na zewnątrz pierwszymi drzwiami, które napotkała. Wciąż padał śnieg, a ona znalazła się oczywiście po przeciwnej stronie budynku niż samochód, ale to nie miało znaczenia. Wiedziała, gdzie mieszka pan Briarley. Przy uniwersytecie. Park z obserwatorium. Nie znała nazwy ulicy, ale wiedziała, gdzie jest ten park, a obserwatorium można było zobaczyć z Evans.
Pojechała do uniwersytetu i skręciła na północ. Dom z zielonymi elementami i płaczącą wierzbą na podwórzu. Chyba że go przemalowano. Albo wierzba uschła. Albo zmarł pan Briarley.,,Wydaje mi się, że ktoś kiedyś wspomniał, że umarł”, powiedziała bibliotekarka. Co prawda tą osobą nie była Myra, lecz mogła usłyszeć tę informację od kogoś innego. Kiedy Joanna chodziła na jego lekcje, był mężczyzną w średnim wieku, a minęło przeszło dziesięć lat. Możliwe, że przeszedł na emeryturę z powodu choroby. Albo rok później zachorował i umarł.
Mógł się też wyprowadzić, pomyślała i skręciła na wschód do Iwans. Zaglądała w boczne uliczki, usiłując wypatrzyć park. Jeszcze kilka lat temu w tej dzielnicy mieszkali ludzie zamożni, lecz teraz wiele domów podzielono na mieszkania. Na niemal każdym podwórku stała tablica z napisem: „Mieszkanie do wynajęcia”. Wszystko wskazywało na to, że park zlikwidowano.
Nie, jednak nie. Kopuła obserwatorium nadal znajdowała się na końcu parku, lecz przy domu na rogu ustawiono tabliczkę „Do wynajęcia”. Przed budynkiem stał zardzewiały cadillac.
Dostrzegła park zbyt późno. Podjechała do następnej ulicy, skręciła na południe i zawróciła, wypatrując wierzby i żałując, że nie spytała bibliotekarki, czy dom stał na obrzeżach kwartału czy gdzieś w środku.
Zielony dom z wierzbą. Najprawdopodobniej oznaczało to jednopiętrowy ceglany budynek z dziką jabłonią. Albo chodziło o zupełnie innego nauczyciela. „Mój mąż go nie cierpiał!”, przyznała bibliotekarka, co nie pasowało do pana Briarleya. Bywał sarkastyczny, a jego klasówki zawsze sprawiały trudności, lecz uczniowie raczej go lubili. Uwielbiał go nawet Ricky Inman, którego niewyparzony język wpędzał go w kłopoty przynajmniej dwa razy w półroczu. Powszechnie nienawidzono pana Browna.
Właśnie tak się nazywał nauczyciel WF, pan Brown, a nie Black. Nic dziwnego, że sekretarka nigdy o nim nie słyszała. To dowód na zawodność pamięci. Dom wskazany przez męża bibliotekarki może stać za jakimś magazynem albo kawiarnią Starbucks, w otoczeniu jodeł.
Zawróciła do Fillmore. Pan Brown. Jeśli poszukiwania domu spełzną na niczym, może sprawdzić, czy pan Brown wciąż pracuje w liceum. Mawiał, że nigdy nie przejdzie na emeryturę, groził, że będą go musieli wynieść ze szkoły nogami do przodu. Z całą pewnością tam jeszcze będzie.
Dom stał na swoim miejscu, pośrodku kwartału. Był to dwupiętrowy budynek z szerokim gankiem. Joanna zatrzymała samochód przy krawężniku. Dom pomalowano na jasnozielony kolor, a przed wejściem stała najprawdziwsza wierzba. Pod warstwą śniegu wyglądała jak biała fontanna.
To nie oznacza, że pan Briarley wciąż tu mieszka, myślała Joanna, wysiadając z samochodu i idąc chodnikiem. Wiele wskazywało na to, że jej poszukiwania zakończyły się porażką. Na ganku stał rower, a kiedy zadzwoniła do drzwi, otworzyła jej dziewczyna w dżinsach i cienkiej flanelowej koszuli. Nie nosiła obuwia i miała krótkie jasne włosy, takie same jak Maisie.
Pan Briarley był kawalerem. „Pani Austen ma słuszność w sprawie ludzkich poglądów na temat kawalerów”, przyznał, kiedy przerabiali Dumę i uprzedzenie. „Niemniej zapewniam was, że wielu mężczyzn, w tym ja, nie chce wchodzić w związek małżeński. Żony przekładają książki i potem nie można ich znaleźć”. Zresztą dziewczyna była zbyt młoda na żonę pana Briarleya, czy też kogokolwiek innego. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat.
— W czym mogę pomóc? — spytała ostrożnie dziewczyna. Charakteryzowała się subtelną urodą, lecz była zbyt chuda. Spod koszulki wystawały ostre obojczyki.
— Czy mieszka tutaj pan Briarley? — zapytała Joanna, chociaż nie ulegało wątpliwości, że nie.
— Tak — odparła dziewczyna.
— Och… och. — Joanna zająknęła się ze zdumienia. — Jestem jego byłą uczennicą. — Mówiąc to, zdała sobie sprawę, z dziewczyna nie poruszyła się, aby otworzyć drzwi. Uchyliła je tak, jakby Joanna była domokrążcą, któremu pod żadnym pozorem nie wolno umożliwić wejścia do środka.
— Nazywam się Joanna Lander. Pan Briarley uczył mnie angielskiego w liceum. Mogę z nim zamienić kilka słów?
— Sama nie wiem… — zawahała się dziewczyna. — Czy chodzi o coś, co sama mogłabym wyjaśnić?
— Niestety. Pan Briarley był moim nauczycielem w klasie maturalnej i chciałabym zadać mu kilka pytań dotyczących lekcji.
— Pytań?
— Zgadza się. Ale nie chodzi mi o ocenę, którą dostałam na koniec roku, ani nic takiego. Już na to za późno. — Zaśmiała się, wiedząc, że robi z siebie idiotkę. — Pracuję w Szpitalu Ogólnym Miłosierdzia Bożego i…
— Czy przysłała panią moja matka?
— Matka? — powtórzyła niepewnie Joanna. — Nie, tak jak mówiłam, pan Briarley był moim nauczycielem. Poszłam do szkoły, żeby się dowiedzieć, czy wciąż uczy, a jedna z bibliotekarek poinformowała mnie, gdzie on mieszka. Znalazłam właściwy dom, prawda? Pan Briarley, którego szukam, uczył angielskiego w liceum w Dry Creek.
— Tak, ale obawiam się, że on nie może…
— Ktoś przyszedł? — Z głębi domu wydobył się męski głos.
— Tak, wujku Pat! — odkrzyknęła dziewczyna, a Joanna pomyślała, że to nie może być prawdziwy pan Briarley. Nie mogła go sobie wyobrazić jako czyjegokolwiek wujka, nie mówiąc już o nazywaniu go wujkiem Patem.
— Kto to? — odezwał się głos i tym razem Joanna go rozpoznała. To był pan Briarley. Wujek Pat.
— Czy to Kevin? — zainteresował się pan Briarley.
— Nie, wujku Pat, to nie Kevin — wyjaśniła dziewczyna. — Obawiam się, że to nie jest odpowiedni…
— Powiedz mu, żeby wszedł — polecił pan Briarley i stanął w drzwiach. Wyglądał dokładnie tak samo jak dawniej, wciąż miał ciemne włosy, lekko siwiejące na skroniach, oraz sardonicznie wygięte brwi. Joanna mogłaby przysiąc, że ma na sobie identyczną tweedową kamizelkę.
Dziewczyna szerzej uchyliła drzwi.
— Wujku, to jest…
— Joanna Lander. Jestem pana byłą uczennicą. — Joanna wyciągnęła rękę. — Nie sądzę, aby mnie pan pamiętał. Dwanaście lat temu chodziłam na pańskie lekcje angielskiego dla klas maturalnych. W drugim semestrze — dodała niepotrzebnie.
— Mam wyśmienitą pamięć — oznajmił. — Kit, dlaczego trzymasz panią na mrozie? Gości należy wpuszczać do domu. Otwórz drzwi.
Kit otworzyła drzwi na całą szerokość i Joanna weszła do wąskiego przedpokoju.
— Zapraszam do biblioteki — powiedział pan Briarley i zaprowadził Joannę do pokoju, wyglądającego dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Na trzech ścianach wisiały półki z książkami, od podłogi do sufitu, a na czwartej, między oknami, znajdowały się ryciny opactwa Westminster i teatru Globe. W pokoju stało mahoniowe biurko i dwa ciemnoczerwone skórzane fotele, obydwa zawalone stosami książek. Książki leżały także na dwóch małych stoliczkach, na szerokim parapecie i na podłodze.
Kit pośpiesznie zdjęła książki z jednego z foteli, robiąc miejsce Joannie. Pan Briarley usiadł naprzeciwko, a przy nim stanęła Kit. Wciąż ostrożnie wpatrywała się w Joannę.
Joanna miała teraz możliwość lepiej się przyjrzeć dziewczynie i ogarnęły ją wątpliwości, czy trafnie oceniła jej wiek. Pod oczyma Kit dostrzegła bladoniebieskie cienie, a wokół ust smutne zmarszczki. Z tyłu, na jednej z półek stało zdjęcie przedstawiające ją z naręczem książek. Fotografię wykonano przed budynkiem miejscowego uniwersytetu. Na innym zdjęciu widniała Kit z młodym mężczyzną. Być może Kevinem, o którym pan Briarley wspomniał z głębi domu. Na obydwu ujęciach Kit wyglądała dziesięć kilogramów zdrowiej i znacznie weselej. Co się stało od tamtego czasu? Anoreksja? Narkotyki? Czy właśnie dlatego tutaj mieszkała? Joanna nie potrafiła wyobrazić sobie pana Briarley a jako rehabilitanta, ale z drugiej strony nie wyobrażała go sobie także jako czyjegokolwiek wujka. W dodatku dziewczyna dziwnie nieprzyjemnie zareagowała na wieść, że Joanna pracuje w Szpitalu Miłosierdzia.
— Jestem bardzo wdzięczna, że chce mnie pan wysłuchać — zaczęła Joanna. — Zadzwoniłabym do pana, ale nie znam numeru telefonu. Pojechałam do liceum, bo pomyślałam, że jeszcze tam pan pracuje, ale poinformowano mnie, że przeszedł pan na emeryturę. Kiedy przeszedł pan na emeryturę?
— Pięć lat temu. — Kit odezwała się nie proszona.
Pan Briarley spojrzał na nią.
— Kit, nie stój tak. Zaproponuj naszemu gościowi…
— Herbatę — dokończyła pośpiesznie Kit. — Pani Lander, ma pani ochotę na filiżankę herbaty? Albo kawy?
— Ach, nie, dziękuję bardzo.
— Herbaty — stanowczo stwierdził pan Briarley. — „Śpiesząc się w Nimf towarzystwie napić się herbatki”* [Alexander Pope, Pukiel porwany, przeł. Ludwik Kamiński, Poeci języka angielskiego, t. II, wybór i oprac. Henryk Krzeczkowski, Jerzy S. Sito, Juliusz Żuławski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971.] — zacytował.
— Pukiel porwany — odezwała się Joanna, zadowolona, że pamięta. — Alexander Pope. Pamiętam, jak pan czytał nam jego utwory. A także „Pieśń o starym żeglarzu” Coleridge’a. Mój ulubiony wiersz. „Dokoła woda, woda. Deski paczyły się okropnie”* [Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, przeł. Zygmunt Kubiak, Poezje wybrane. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987.] — zaczęła i przerwała, czekając, aż nauczyciel wyrecytuje dwa kolejne wersy.
— Coleridge — mruknął. — Przeceniony romantyk. — Odwrócił się gwałtownie do Kit i spytał: — Gdzie moja herbata?
Takim tonem można się odzywać do służącej, pomyślała Joanna. Zaskoczona zerknęła na pana Briarleya, a potem na Kit, która odparła jedynie: „Zaraz przyniosę” i skierowała się do drzwi.
— Masz zagotować wodę — warknął pan Briarley. — Nie życzę sobie ciepławej herbaty z tej żałosnej…
— Kuchenki mikrofalowej — dokończyła Kit. — Dobrze, wujku Pat.
— Szybko. Nie będę czekał godzinami, Kit. Kit — powtórzył z pogardą, zwracając się do Joanny. — Co to ma być za imię? Tak się może nazywać breja do uszczelniania okien.
Co tu się dzieje?, zastanawiała się Joanna. Może trafiła w sam środek kłótni? Przypomniała sobie, że Kit nie chciała jej wpuścić do środka. Spojrzała wtedy dziewczynie w twarz, lecz nie dostrzegła w niej irytacji lub złości, tylko niepewność albo troskę. Poza tym Kit niechętnie otworzyła drzwi; ludzie zazwyczaj inaczej reagują na gości.
— Pośpiesz się, Kit. — Pan Briarley nieprzyjemnie zaakcentował jej imię. — Chcę porozmawiać ze swoją uczennicą.
— Wrócę za chwilę. — Kit posłała Joannie jeszcze jedno niespokojne spojrzenie i znikła.
Mam nadzieję, że nie zacznie teraz odnosić się w taki sposób do mnie, przeszło Joannie przez głowę, ale kiedy skierowała wzrok na pana Briarleya, uśmiechał się życzliwie.
— No dobrze. Co mogę dla pani zrobić? Powiedziała pani, że poszła do liceum…?
— Tak, szukałam tam pana.
— Już tam nie uczę. — W jego głosie zabrzmiał dziwny, niepewny ton, jakby nie potrafił w to uwierzyć. — „Ani ryba, ani drób, ani żywy, ani trup”.
Musi tęsknić za szkołą, pomyślała Joanna.
— Budynek wygląda zupełnie inaczej, nie do poznania. Nie wiem, czy pamięta pan moją klasę. Razem ze mną chodził do niej Ricky Inman, a także Candy Simons…
— Jak najbardziej pamiętam — potwierdził niemal zaczepnie.
— To dobrze, bo chciałam pana spytać o coś, co pan mówił na naszych lekcjach na temat…
— Herbata będzie gotowa za minutę. — W drzwiach stanęła Kit, niosąc przed sobą tacę. Na stopach miała wsuwane kapcie. Joanna zdjęła książki ze stolika, a Kit położyła na nim tacę.
— Przyniosłam filiżanki, spodki i cukier — wyjaśniła niepotrzebnie.
Pan Briarley z irytacją obejrzał tacę.
— Zapomniałaś o…
— Łyżeczkach. — Kity rzuciła się do kuchni. — I serwetkach, zaraz wszystko przyniosę.
— Pamiętaj o mleku! — krzyknął za nią pan Briarley. — Czy zrobienie filiżanki herbaty naprawdę jest takie trudne? Myliłem się — zwrócił się do niej, gdy wróciła z dzbanuszkiem i łyżeczkami. — Imię Kit doskonale do ciebie pasuje. Zgodzi się pani ze mną, że ona jest do kitu? — zwrócił się do Joanny.
Nie takiego pana Briarleya miała w pamięci. Bywał sarkastyczny, zgoda, czasami nawet uszczypliwy, ale nigdy złośliwy. Nigdy nie poniżyłby Ricky’ego Inmana tak bardzo, jak upokarzał Kit.
— Gotowa — oznajmiła Kit, wchodząc z imbrykiem. — Dla ciebie z cukrem i mlekiem, prawda wujku? — spytała i posłodziła herbatę, a następnie dolała mleka. Wręczyła mu filiżankę.
Joanna obawiała się, że pan Briarley poskarży się na nieodpowiednie proporcje, a także na temperaturę herbaty, która okazała się ledwie ciepła. Nie ulegało wątpliwości, że pomimo wyraźnych nakazów pana Briarleya Kit podgrzała wodę w kuchence mikrofalowej. Nauczyciel stracił jednak zainteresowanie napojem, a także ułomnościami Kit i jej imieniem. Odchylił się na krześle, filiżankę i spodek oparł na kolanie i z zamyśleniem wpatrywał się w rzędy książek.
— To bardzo miło, że wpadła pani odwiedzić wujka Pata — oświadczyła Kit i wyciągnęła rękę po na wpół opróżnioną filiżankę Joanny, jakby wizyta dobiegła końca.
— Nie przyszłam tylko w odwiedziny — wyjaśniła Joanna. — Chciałam spytać pana o coś, co pan mówił podczas lekcji angielskiego, czego pan uczył…
— Niemało w życiu uczyłem — odparł. — Definicji przysłówka, liczby stóp w białym wierszu, różnicy miedzy asonansem i aliteracją… Nie wiem, o co pani konkretnie pyta.
— O coś związanego z Titanikiem.
— Titanikiem? — nagle spytała Kit.
— Tak, nie wiem, czy odczytał pan to z książki, czy wspomniał podczas wykładu. Pracuję w Szpitalu Ogólnym Miłosierdzia…
— W szpitalu? — Filiżanka pana Briarleya zadźwięczała na spodku.
— Tak. Uczestniczę w projekcie badawczym, związanym z pamięcią i… — Na widok miny swojego rozmówcy Joanna domyśliła się, że jej tłumaczenia są niewłaściwie odbierane. — Współpracuję z neurologiem, który…
— Mam świetną pamięć. — Pan Briarley spojrzał na Kit tak, jakby obwiniał ją za przyjście Joanny.
— Nie wątpię — potwierdziła Joanna. — Tak naprawdę właśnie na to liczę. Zapomniałam czegoś, czego pan nas uczył albo czytał nam. Mam nadzieję, że pamięta pan, co to takiego. To dotyczy Titanica. Pamiętam, że mówił pan coś o ludziach stojących na pokładzie po zderzeniu. Mieli na sobie koszule nocne oraz piżamy i nie wiedzieli, co się stało. Obudziło ich zatrzymanie silników. — Pochyliła się w stronę nauczyciela. — Czy pamięta pan, jak pan o tym mówił? Albo czytał coś takiego klasie?
— Pamiętam — wyjaśnił z przyganą — że rzadko kiedy miałem czas czytać Dickensa i Szekspira, a co dopiero książkę o Titanicu.
— Nie wiem, czy to była książka. Może chodzi o esej albo lekcję…
— Lekcję? O czym? O onomatopei rozrywania burty przez górę lodową? Albo opracowanie diagramu wrzasków tonących pasażerów? Jaki u licha istnieje związek między wrakiem statku i lekcją literatury angielskiej?
— A… ale przecież podczas lekcji wciąż pan o tym wspominał — wyjąkała Joanna. — Mówił pan o orkiestrze, i Lorraine Allison i Californian…
— Oczywiście zdaję sobie sprawę, że obecnie podczas lekcji języka angielskiego uczy się wszystkiego z wyjątkiem angielskiego — dziecięcych wyliczanek, skandowanych pieśni indiańskich plemienia Nawaho oraz postmodernistycznego memłania. Czemu nie, można też uczyć o morskich katastrofach.
— Wujku… — zaczęła Kit, ale nawet jej nie usłyszał.
— Być może Titanic oraz Toni Morrison stanowią podstawę tematyki współczesnych lekcji angielskiego, ale na swoich zajęciach uczyłem o Wordsworcie i Szekspirze.
— Wujku…
— Pytała pani, kiedy przeszedłem na emeryturę. Odpowiem pani. Kiedy nie mogłem już dłużej znieść rzucania pereł angielskiej literatury przed wieprze z moich klas, kiedy nie potrafiłem ścierpieć ich odrażającej gramatyki i głupich pytań.
Policzki Joanny poczerwieniały z gniewu. Czy właśnie tak się zachowywał podczas ostatnich lat pracy w szkole? Jeśli tak, nic dziwnego, że uczniowie obrzucali jego dom jajami. Odstawiła filiżankę oraz spodek i wstała.
— Przepraszam, że pana niepokoiłam — stwierdziła sztywno.
— Odprowadzę panią do wyjścia — zaproponowała Kit i także wstała. Wyglądała na zakłopotaną.
— Dziękuję, sama trafię do wyjścia. — Joanna ruszyła do drzwi.
— Być może gdyby podczas moich lekcji bardziej pani uważała, pani Lander — usłyszała głos pana Briarleya, dobiegający z biblioteki — nie musiałaby pani…
Zatrzasnęła za sobą drzwi i przygarbiona poszła do samochodu. Część jej umysłu, która nie pogrążyła się we wściekłości, zarejestrowała, że zrobiło się późno i zapadał zmierzch. Wygrzebała z kieszeni kluczyki Vielle i otworzyła samochód.
— Proszę zaczekać!
Joanna podniosła wzrok. Na ganku stała Kit. Zbiegła po schodkach, a jej flanelowa koszula powiewała na wietrze.
— Niech pani nie odjeżdża! Proszę pani! — Podbiegła do Joanny. — Bardzo proszę, chcę pani wszystko wyjaśnić. — Położyła dłoń na otwartych drzwiach samochodu. — Bardzo panią przepraszam za to, co się przed chwilą stało. To wszystko moja wina. Nie powinnam była… — Z trudem łapała oddech. — Nie chcę, aby pani myślała…
— Niepotrzebnie narzucałam się państwu bez zapowiedzi — odparła Joanna. — Pan Briarley miał prawo rozzłościć się na mnie.
— Wujek Pat nie rozzłościł się na panią — zaprzeczyła.
— W takim razie świetnie udawał złość. Nie ma sprawy. Nie wątpię, jak kłopotliwy jest widok byłych uczniów, przychodzących do domu nauczyciela i zadających mu pytania o…
— Pani nie rozumie. On nie wiedział, o czym pani mówi. Cierpi na chorobę Alzheimera. Ma poważne zaniki pamięci. On…
— Alzheimera? — powtórzyła głucho Joanna.
— Tak. Nie wiedział, kim pani jest. Myślał, że pani jest lekarką — boi się, że będzie musiał iść do domu opieki. Właśnie dlatego tak się zdenerwował, pomyślał, że sprowadziłam panią, aby go zbadać.
— Alzheimera — powtórzyła Joanna, usiłując oswoić się z tym faktem. — Cierpi na chorobę Alzheimera?
Kit skinęła głową.
— Złość to jeden z objawów choroby. W ten sposób maskuje zaniki pamięci. Nie sądziłam, że coś go rozwścieczy. Spokojnie spędził dzień i… Jeszcze raz przepraszam.
To dlatego Kit się zawahała, kiedy Joanna oznajmiła, że chce porozmawiać z panem Briarleyem, dlatego kończyła rozpoczynane przez niego zdania i niepokoiła się, gdy usłyszała słowo szpital. Choroba Alzheimera.
— Ale przecież zacytował fragment poematu Pukiel porwany — wymamrotała Joanna i przypomniała sobie, że nie dokończył cytatu z Pieśni o starym żeglarzu. — Czy to bardzo zaawansowany stan?
— Niekiedy. Czasami zapomina tylko pojedynczych słów, a kiedy indziej jest z nim bardzo źle.
Bardzo źle. Mało powiedziane. Choroba Alzheimera oznacza powolne umieranie, któremu towarzyszy stopniowa utrata pamięci, zdolności mówienia, kontroli nad zaspokajaniem podstawowych potrzeb, a wreszcie paranoja i ślepota. Przypomniała sobie jedną ze swoich pacjentek, której mąż zapadł na tę chorobę. W połowie wywiadu mężczyzna wstał i spytał przerażonym głosem: „Co ta obca osoba robi w moim domu? Kim pani jest? Czego pani chce?” Joanna pośpieszyła z wyjaśnieniami, lecz on nie zwracał się do niej. Mówił do swojej żony, z którą mieszkał od czterdziestu lat.
— Pani z nim mieszka? — spytała Joanna. — Opiekuje się nim?
Przytaknęła. Dlatego przeszedł na emeryturę, nagle uzmysłowiła sobie Joanna. Nie zrezygnował z pracy w szkole dlatego, że lokalne władze zaoferowały mu wcześniejszą emeryturę. Nie mógł już uczyć. Przypomniała sobie, jak podczas lekcji cytował z pamięci całe stronice Makbeta i Pieśni o starym żeglarzu. Daty, treść książek, metryka wierszy, dwuwiersze, cytaty. Antologia literatury angielskiej Briarleya, jak go nazywał Ricky Inman. Nie potrafi przypomnieć sobie słowa „łyżeczki”.
— Nie chciałam, żeby myślała pani, że on jest taki jak przed chwilą. — Kit zadrżała z zimna. W kamizelce i w kapciach musiała zmarznąć na kość.
— Niech pani lepiej wraca do domu. Zamarznie pani.
— Nic mi nie będzie. — Zaszczekała zębami. — Chciałam też poradzić, aby pani nie dawała za wygraną. On niekiedy przypomina sobie rozmaite rzeczy, zupełnie niespodziewanie, a czasami odpowiada na pytanie zadane mu wiele dni wcześniej, jakby jego umysł przez cały czas grzebał w pamięci i wreszcie odnajdywał właściwą odpowiedź. On może pamiętać to, co panią interesuje. Mówiła pani, że to coś, co ma związek z Titanikiem?
— Tak. Pan Briarley powiedział lub przeczytał coś na głos…
— On jest… był… wielkim tytanikologiem. Jeśli przypomni sobie coś lub cokolwiek powie na ten temat, zadzwonię do pani. Pani pracuje w Szpitalu Miłosierdzia, tak?
— Podam pani numer telefonu. — Joanna wygrzebała z kieszeni długopis i jakąś kartkę. — Mam automatyczną sekretarkę. Proszę zostawić wiadomość. — Nabazgrała kilka cyfr i wręczyła papier Kit. — Na pewno oddzwonię — a może nie powinnam?
— Proszę się nie martwić — uspokoiła ją Kit. — Jeśli to on podniesie słuchawkę, niech pani poprosi mnie do telefonu. — Podyktowała numer.
— Mam prosić Kit? — spytała Joanna. — A może pani ma na imię Katherine?
— Kit. Kit Gardiner. Otrzymałam imię na cześć Kita Marlowe’a, ulubionego pisarza wujka Pata. To on wybrał dla mnie imię.
I o tym zapomniał, pomyślała zdruzgotana Joanna.
— Zadzwonię, jeśli powie cokolwiek o Titanicu. — Kit wsunęła kartkę do kieszeni dżinsów.
— Będę bardzo wdzięczna.
— Kit! — krzyknął pan Briarley, stając w drzwiach. — Gdzie schowałaś moją Tragiczną historię doktora Faustusa? — Wyszedł na ganek.
— Zaraz ją znajdę, wujku — odkrzyknęła Kit i ruszyła do domu, otulając chude ciało flanelową koszulą. — Zadzwonię do pani.
— Dziękuję — odpowiedziała Joanna.
— Mówiłem ci, żebyś nie grzebała w moich książkach — odezwał się pan Briarley. — Nigdy nie mogę ich znaleźć.
Kit podbiegła kilka kroków. Joanna wsiadła do samochodu, przyglądając się, jak Kit wbiega na ganek, bierze wujka pod rękę i prowadzi do domu. Joanna wrzuciła jedynkę i zjechała z krawężnika. Minęła dwa kwartały i zaparkowała przy chodniku. Siedziała nieruchomo z rękami na kierownicy i wpatrywała się w szybko zapadający zimowy zmierzch.
Nie wiedział, co mówił o Titanicu. Jego pamięć szwankuje, stracił ją tak, jakby umarł. Bo umarł, umierał, sylaba po sylabie, jedno wspomnienie po drugim, zapominał o Coleridge’u, sarkazmie i słowie „cukier”. Nie pamiętał też, że sam nadał imię siostrzenicy.
To musi być męczarnia, zapominać wiersze i ludzi, którzy ukształtowali twoje życie. Z kolei męczarnią dla Kit musiało być obserwowanie tego procesu. Fakt, że pan Briarley nie pamiętał wykładu o Titanicu, stanowił najmniej istotny element tragedii, z którą zetknęła się Joanna. Ukryła twarz w dłoniach, nie z powodu Kit ani pana Briarleya, nie dlatego siedziała zrozpaczona w wyziębionym samochodzie, że dotknęła ich tragedia. Chodziło o jej własny problem.
Pan Briarley nie potrafił powtórzyć jej, co mówił o Titanicu. Nic wiedział tego. Nie pamiętał. To właśnie było istotne. Najistotniejsze.
„Pani pierwsza. Na panią czekają dzieci”.
Joanna pomyślała, że powinna wracać do szpitala, wciąż nie dokończyła swojej relacji. Mimo to siedziała w samochodzie, myśląc o panu Briarleyu. Kit wspomniała, że od czasu do czasu przypominał sobie rzeczy, których nie pamiętał dzień wcześniej. Może gdyby dłużej pytała go o to, co takiego powiedział…
Nie bądź śmieszna, przykazała sobie. On ma Alzheimera. Neuromediatory znikły, komórki mózgowe zanikają i obumierają, a wraz z nimi pamięć. Jeśli potrzeba dowodu na to, że życie po śmierci nie istnieje, wystarczy spojrzeć na pacjenta w końcowej fazie choroby Alzheimera, kiedy nie tylko przestanie rozpoznawać własną siostrzenicę i zapomni słowa „cukier”, ale z jego pamięci znikną wszystkie słowa, a także umiejętność mówienia, chodzenia, świadomość własnego istnienia. Dusza nie tylko nie może przetrwać śmierci; w wypadku chorego na Alzheimera nie przetrwa nawet życia. Pan Briarley mógł jej odpowiedzieć na pytania równie wyczerpująco jak Greg Menotti.
Ale ja muszę znać odpowiedzi, pomyślała z przekonaniem. Jego słowa na lekcji sprawiły, że ujrzałam Titanica. Ten powód ma ogromne znaczenie, wiąże się bowiem z podłożem doświadczeń granicznych.
Co on powiedział? Miała go przed oczyma, jak przycupnął na krawędzi biurka, z podręcznikiem w dłoni. Ktoś coś zauważył, a on gwałtownie zatrzasnął książkę i powiedział… Co powiedział? Przez przednią szybę zerknęła na ciemniejące, stalowe niebo, usiłując sobie przypomnieć. Koncentracja na pozornie nieistotnych szczegółach niekiedy wspomagała pamięć. Co widniało na tablicy? Gdzie siedziała?
W drugim rzędzie, doszła do wniosku Joanna, przy oknie, a na zewnątrz zrobiło się mglisto. Tak mglisto, że pan Briarley musiał poprosić siedzącego przy włączniku Ricky’ego Inmana o zapalenie górnego światła, a potem Ricky coś stwierdził, pan Briarley zatrzasnął książkę, i…
Nie, nie mglisto. Za to mocno się chmurzyło. Mgła ma z tym coś wspólnego. A może po prostu to sobie wymyśliła, bo Maisie widziała mgłę? Albo wszystko stało się innego dnia. Ile razy pan Briarley przysiadał na krawędzi biurka i akcentował swoje słowa zatrzaśnięciem książki? Było szaro, chmurnie. A jeśli padał śnieg, a pan Briarley coś mówił…
To nie miało sensu. Nie potrafiła sobie przypomnieć. Dobrze, więc kto mógłby jej pomóc? Kto jeszcze siedział na tamtej lekcji? Nie Ricky Inman. Nawet gdyby, to i tak nie zwróciłby uwagi. Candy Simons? Joanna wciąż pamiętała, jak Candy siedziała naprzeciwko niej, czesała blond pukle i nakładała makijaż, przeglądając się w lusterku opartym o podręcznik.
Kto jeszcze słuchał tamtej lekcji? Po pójściu na studia zgubiła książkę rocznikową ze zdjęciami kolegów. Jeśli udałoby się przedrzeć obok ochroniarza, mogłaby iść do biblioteki, gdzie na pewno mieli egzemplarz rocznika. Jeśli jednak z popołudniowych doświadczeń mogła wyciągać wnioski na przyszłość, nawet jeśli się dowie, kto z nią chodził do klasy, i tak nie otrzyma od szkoły żadnych informacji o miejscu pobytu tych osób. Poza tym zawsze słabo wychodziło jej podtrzymywanie kontaktów z ludźmi. Jedyną osobą z liceum, którą widywała, była Kerri Jakes, i to tylko dlatego, że pracowała w Szpitalu Miłosierdzia, w ambulatorium. Co prawda Kerri chodziła na piąty semestr angielskiego, lecz niewykluczone, że pamiętała osoby z drugiego semestru.
Zadzwonię do niej z domu, zadecydowała Joanna. Powrót do szpitala nie miał sensu. Na pewno minęła już piąta. Zerknęła na zegarek. Dobry Boże, wpół do ósmej. Zmarnowała wiele godzin. Vielle się wścieknie. Pewnie powie, że siedząc bez płaszcza w wyziębionym samochodzie, można dostać hipotermii…
W jej wyziębionym samochodzie. Joanna ze zgrozą uzmysłowiła sobie, że pożyczyła auto od Vielle i obiecała je zwrócić kilka godzin wcześniej. Uruchomiła silnik i wyjechała na drogę. Vielle skończyła zmianę o siódmej i na pewno usiłuje się z nią skontaktować.
Joanna wygrzebała pager z kieszeni i ponownie go włączyła. Zapomniała, że jeszcze w budynku liceum ktoś usiłował porozumieć się z nią, lecz była za bardzo zajęta wysłuchiwaniem informacji bibliotekarki, aby zwrócić na to uwagę. Na pewno dzwoniła Vielle, chcąc się dowiedzieć, gdzie jest jej samochód. Jak wyjaśni przeszło trzygodzinne spóźnienie? Powie, że jej nauczyciel od angielskiego nie pamięta, co mówił, kiedy uczył w liceum, i teraz cały świat legł w gruzach?
Może zdarzył się karambol z udziałem pięciu samochodów, a Vielle będzie zbyt zajęta, aby mnie spytać, gdzie byłam, pomyślała z nadzieją Joanna, skręcając na szpitalny parking. Niestety, w poczekalni oddziału nagłych wypadków jak zwykle siedziało tylko kilka podejrzanych typów — latynoski nastolatek, przykładający do oka torbę z lodem, bezdomny mężczyzna, mamroczący coś do siebie, trzymający się za brzuch pięciolatek z siedzącą obok zmartwioną matką, która miała w rękach miskę na wymioty. Vielle przynajmniej nie stała przy wejściu, niecierpliwie tupiąc nogą. Może poprosiła kogoś o podrzucenie do domu.
Joanna podeszła do recepcji.
— Czy zastałam jeszcze siostrę Howard? — spytała pielęgniarkę dyżurną.
— Jest na zebraniu — padła odpowiedź.
Jakim zebraniu?, chciała zapytać Joanna, lecz nagle sobie przypomniała. Zebranie poświęcone sprawom bezpieczeństwa na oddziale nagłych wypadków. Jak długo może ono potrwać?
— Trudno powiedzieć. Personel sprawiał wrażenie mocno zaniepokojonego. Po ostatnim wypadku z rogue…
— Wypadku z rogue? Zdawało mi się, że chodziło o jakiegoś członka gangu.
— Gangu? Skąd — zdumiała się pielęgniarka. — Och, pewnie chodzi pani o te sprawę z maszyną do wbijania gwoździ. Więc nie słyszała pani o ostatnim wypadku.
— Nie.
— Widzi pani — zaczęła pielęgniarka, zerkając na Latynosa i matkę, a następnie pochylając się dyskretnie. — Więc tak, wszedł facet, przerażony, jakby zobaczył śmierć, i zaczął coś mówić o Wietkongu i Phnom Penh, a wszyscy myśleli, że to jakiś narkoman z Wietnamu albo zaburzenie stresowe pourazowe, i chwilę później zobaczyli, jak wymachuje strzykawką, nie wiadomo skąd ją wziął, i wrzeszczy, że wszystkich nas zabierze ze sobą. Ten rogue to straszne świństwo, znacznie gorsze niż anielski pył.
— Kiedy to się stało?
— We wtorek. Sądziłam, że Vielle opowiada pani o wszystkim.
— Też tak myślałam — potwierdziła ponuro Joanna. Oczywiście, że Vielle nic jej nie powiedziała. Mogła doskonale przewidzieć reakcję Joanny. Co się odwlecze, to nie uciecze, niech no tylko się zobaczą.
— Pożyczyła pani od niej samochód, zgadza się? — zainteresowała się pielęgniarka. — Vielle prosiła, żeby pani po prostu zostawiła mi kluczyki.
Nie wątpię, pomyślała Joanna, wręczając kluczyki. W sumie i tak się cieszyła, że jeszcze nie musi się z nią spotykać. Poszła do laboratorium. Drzwi były zamknięte na klucz. To dobrze, pomyślała. Z Richardem także mam spokój do jutra.
Automatyczna sekretarka mrugała jak opętana. Joanna zawahała się i wcisnęła przycisk odtwarzania. „Masz osiemnaście wiadomości”, wyrecytowało urządzenie. Wcisnęła „stop”. Wyciągnęła dyktafon z kieszeni. Jeszcze dziś wieczorem muszę nagrać resztę relacji, uznała, zanim minie zbyt dużo czasu. Czuła się jednak za bardzo wyczerpana emocjonalnie. Przełożę to na rano, zadecydowała, wzięła płaszcz, torbę i klucze, a następnie wyszła, zamykając gabinet.
— Dobrze, że jeszcze jesteś — ucieszył się Richard, idąc do niej korytarzem. — Bałem się, że już poszłaś do domu. Chciałem ci coś pokazać.
Kolejne skany, przeszło Joannie przez myśl.
— Usiłowałem się z tobą skontaktować przez pager. Gdzie byłaś?
— Musiałam się z kimś spotkać. Wysłałeś mi wiadomość?
Skinął głową.
— Muszę ci zadać kilka pytań, a poza tym chciałem przekazać, że dzwoniła Maisie.
— Maisie? — Joanna przypomniała sobie, że obiecała się z nią spotkać, a potem miała sesję, pokłóciła się, szukała pana Briarleya i zupełnie jej to wyleciało z głowy. — Nic jej nie jest? — zaniepokoiła się.
— Kiedy z nią rozmawiałem, była w dobrej formie — oświadczył Richard. — O trzeciej. I o czwartej. I o wpół do piątej. I o szóstej. Wiedziałaś, że mieszkańcy Pompejów podusili się trującymi gazami i popiołem? Powiedziałbym, że towarzyszyły temu wyjątkowo wstrząsające efekty dźwiękowe.
— Wyobrażam sobie. — Joanna uśmiechnęła się. — Muszę do niej iść. — Rzuciła okiem na zegarek. Ósma. Zrobiło się późno, ale powinna się przynajmniej przywitać, bo Maisie może nie chcieć iść spać, dopóki się z nią nie zobaczy. — Nie sądzę, żeby ta sprawa mogła zaczekać do jutra rana, prawda?
— Wątpię. Maisie mówiła, że usiłowała skontaktować się z tobą przez całe popołudnie.
To ona do mnie zadzwoniła na pager, kiedy byłam w bibliotece, domyśliła się Joanna i ogarnęło ją poczucie winy i strachu, jak to, którego doznała w przejściu z Barbarą. Podobnie musiał się czuć kapitan Californian, kiedy się dowiedział, że Titanic poszedł na dno.
— Prosiła, żeby ci przekazać, że masz się z nią natychmiast spotkać, bo ma ci coś ważnego do powiedzenia.
— Powiedziała, co to takiego?
— Nie, ale sądzę, że to ma jakiś związek z Wezuwiuszem. Wiedziałaś, że archeolodzy natrafili na ciało psa? Wdrapywał się na kolejne warstwy popiołu, aż wreszcie zginął, bo łańcuch był za krótki.
— Ktoś powinien był go uwolnić, a nie porzucać podczas wybuchu wulkanu — skomentowała Joanna.
— Maisie jest podobnego zdania. Ogromnie ją to poruszyło. Poza tym dziwiła się, że pies nie miał identyfikatora.
— Identyfikatora? — Joanna zmarszczyła brwi.
— Żebyśmy mogli poznać jego imię. Powiedziałem jej, że nazywał się Fido, bo wszystkie rzymskie psy miały na imię Fido.
— Uwierzyła ci?
— Żartujesz? Mówimy o Maisie!
— Lepiej pójdę się pokazać, żeby nie myślała, że o niej zapomniałam — zadecydowała Joanna i znużona potarła czoło. Zaczynała ją boleć głowa, pewnie dlatego, że od wielu godzin nic nie miała w ustach. Wpadnę na chwilę do Maisie, a potem idę do domu, pomyślała.
— Zanim pójdziesz się z nią zobaczyć, chciałbym, żebyś rzuciła na coś okiem — oświadczył Richard i zaprowadził ją do laboratorium. — Miałaś rację w sprawie Titanica. To nie przypadkowe wspomnienie.
— Naprawdę?
— Naprawdę. — Zatrzymał się przy drzwiach i przekręcił klucz w zamku. — Właśnie rozmawiałem z doktor Jamison. Po twoim wyjściu zacząłem się zastanawiać nad tym, co powiedziałaś o tym, że doświadczenia graniczne nie są wystarczająco zróżnicowane, aby uzasadnić teorię przypadkowości. — Otworzył drzwi i włączył światło. — Uznałem, że powinienem jeszcze raz się przyjrzeć aktywności synaps w korze czołowej. — Podszedł do pulpitu i włączył komputer. — Kiedy to zrobiłem, spostrzegłem coś frapującego. — Wypisał kilka poleceń. — Znasz może prace doktora Lamberta Oswella?
Joanna zaprzeczyła ruchem głowy.
— Przeprowadził intensywne badania pamięci długotrwałej, opracowując indeks lateralizacyjny — wyjaśnił Richard. — Kiedy zadasz pacjentowi proste pytanie, choćby: „Kto zwyciężył w bitwie o Midway?”, otrzymasz stosunkowo przejrzysty indeks lateralizacyjny.
— Chyba że jesteś panem Wojakowskim — uzupełniła Joanna. — Wówczas przypomina ci się cała historia.
— Albo powieść. — Richard uśmiechnął się. — Tak czy owak, indeks wygląda w ten sposób. — Napisał na komputerze kilka słów, wyświetlając serię skanów. — Zwróć uwagę, jak szybko lokalizowane są rozbłyski neuronowe. To oznacza, że mózg bierze problem na celownik, jakby powiedział pan Wojakowski. Nie zdarza się, aby dwóch ludzi w taki sam sposób zareagowało na pytanie „Kto zwyciężył w bitwie o Midway?”, co wynika z tego, że określone wspomnienie nie ma swojego konkretnego miejsca zmagazynowania, a w dodatku może się skrywać pod rozmaitymi kategoriami, jak choćby: druga wojna światowa, wyspy, Ocean Spokojny albo słowa na literę M. Te indeksy nie zawsze są takie same dla określonych pytań. Oswell zadawał identyczne pytania w trzymiesięcznych odstępach i za każdym razem uzyskiwał inny indeks lateralizacyjny. Niemniej potrafił stworzyć matematyczny wzór ich powstawania, dzięki któremu potrafimy odróżnić indeksy lateralizacyjne.
Napisał jeszcze parę słów i po prawej stronie monitora pojawił się inny skan.
— W wypadku pytania takiego, jak „Co to jest Yorktown?”, indeks jest odmienny, podobnie jak wzór.
To samo dotyczy pytania: „Co takiego powiedział pan Briarley podczas swojej lekcji?, uzupełniła w myślach Joanna, przyglądając się, jak neurony zmieniają kolor z czerwonego na zielony, z żółtego na niebieski, rozkwitając jak fajerwerki i przygasając. Siedział na brzegu biurka i o czymś opowiadał. O Makbecie? O trybie przypuszczającym? O Pieśni o starym żeglarzu?
— Jeśli zadam pytanie typu: „Co to jest Yorktown?” — zakładając, że nie jesteś panem Wojakowskim — indeks lateralizacyjny obejmie selekcję oraz odrzucanie możliwości i będzie znacznie bardziej skomplikowany. Poza tym poszukiwania właściwej odpowiedzi obejmą znacznie większy obszar, odpowiednia informacja może się bowiem znajdować w najrozmaitszych wspomnieniach. Czy chodzi o miasto? O bitwę? Tytuł filmu? Konia wyścigowego? W tym indeksie wchodzi w grę znacznie większa przypadkowość.
Joanna spojrzała na ekran, usiłując nadążać za tym, co mówi Richard, chociaż jej ból głowy nasilał się z minuty na minutę.
— I właśnie to przypomina indeks na skanach?
— Nie — zaprzeczył. — Doktor Jamison przypomniała mi, że doktor Oswell przeprowadził także serię eksperymentów związanych z interpretacją obrazów. Pokazał ochotnikom abstrakcyjne…
— Masz coś do jedzenia? — przerwała Joanna.
Richard odwrócił się i przyjrzał się jej uważnie.
— Przepraszam, ale nie jadłam kolacji — wyjaśniła. — Właściwie obiadu też nie i pomyślałam, że może ty…
— Pewnie. — Już grzebał w kieszeni. — Co my tu mamy? Baton mars, trochę orzechów nerkowca… — Wyciągał kolejne smakołyki. — Posłuchaj, może lepiej pójdziemy na prawdziwą kolację. O tej porze bufet jest raczej nieczynny?
— Bufet nigdy nie jest czynny.
— Możemy iść do Taco Pierre’s.
— Nie, muszę jeszcze wpaść do Maisie — zaprotestowała i sięgnęła po baton. — To mi wystarczy. Co mówiłeś?
— A tak, no więc w trakcie oddzielnej serii eksperymentów Oswell pokazał ochotnikom scenę, w której obiekty i kształty celowo przedstawiono w niewyraźnej i abstrakcyjnej formie.
— Jak u Rorschacha — zwróciła uwagę Joanna.
— Właśnie tak — potwierdził. — Badani otrzymali pytanie: „Co przedstawia ten obrazek?” Proszę, pomarańcza. — Wręczył jej owoc. — W większości wypadków zasada okazała się zbliżona do otwartego indeksu lateralizacyjnego, ze zwiększoną aktywnością w korze pamięci, a badani opisali obrazek jako… skittles… i paczka krakersów serowych z masłem arachidowym. Nie mam nic do picia, więc może fistaszki to zły pomysł. Mogę iść po colę z automatu.
— Dam sobie radę. — Joanna przystąpiła do obierania pomarańczy. — Opisali obrazek jako…?
— Dokładnie to, czego się można było spodziewać. Duży, biały, podłużny obiekt na niebieskim tle z okrągłą różową plamił z prawej strony. W niektórych wypadkach ochotnicy udzielili jednak innych wyjaśnień: „To Antarktyka. Tu jest lód, a tu niebo. A to zachodzące słońce”. W przypadku takich odpowiedzi badani przeszukali swoją długotrwałą pamięć, znajdując scenariusz wyjaśniający znaczenie nie tylko oddzielnych wizerunków, ale wręcz metaforę, wszystkich zaprezentowanych kształtów i kolorów.
Metafora. Coś związanego z metaforą. Właśnie to wywołało we mnie niepokojące uczucie podczas wieczoru smakołyków, pomyślała Joanna. Vielle wspomniała coś o metaforze. Nie, Vielle użyła słowa porównanie podczas rozmowy o Richardzie, a Joanna ją poprawiła, powiedziała, że porównanie to figura retoryczna, w której pojawia się słowo jak albo jakby, podczas gdy metafora jest bezpośrednia. Uczył mnie tego pan Briarley, stwierdziła w myślach i starała się przypomnieć sobie, co dokładnie powiedział. Coś związanego z mgłą.
— …z abstrakcyjnym rysunkiem, skany pokazały całkowicie odmienny indeks — ciągnął Richard. — Znacznie bardziej rozrzucony i chaotyczny…
Mgła. Ricky Inman, przeszło jej przez głowę, zapytał pana Briarleya o wiersz. „Nie rozumiem”, stwierdził, kołysząc się na krześle. — Jak mgła może się skradać na kocich łapkach?
Pan Briarley podniósł gąbkę, jakby chciał nią rzucić i zamaszyście wytarł tablicę. Następnie znalazł kawałek kredy i energicznie napisał kilka słów. Wciąż słyszała stukot kredy o tablicę. „Metafora. [Stuk.] Bezpośrednie lub sugerowane zestawienie pojęć. [Stuk.] To prawdziwa droga cierniowa«. [Stuk.] W przeciwieństwie do porównania. [Stuk.] Cichy jak śmierć«. [Stuk.] Czy teraz pan rozumie, panie Inman?”
A Ricky, odchylając się na krześle tak daleko, że groził mu upadek, oznajmił: „I tak nie rozumiem. Mgła nie ma łapek”.
— Matematyczny wzór aktywności w korze czołowej jest identyczny — tłumaczył Richard. — Twój umysł najwyraźniej przeszukiwał pamięć długotrwałą, usiłując odnaleźć odpowiedni obraz, który wytłumaczyłby wszystkie twoje wrażenia — dźwięk, tunel, światło, postaci w bieli. Jak sama powiedziałaś, wszystko się zgadzało. Takim odpowiednim obrazem okazał się Titanic.
— Właśnie dlatego go ujrzałam, że spośród wszystkich obrazów z długotrwałej pamięci to on najlepiej pasował do bodźca.
Zgadza się. Indeks…
— A co ze Szpitalem Miłosierdzia? Albo Pompejami?
— Pompejami? — powtórzył zaskoczony.
— Szpital pasuje do wszystkich bodźców — długich i ciemnych korytarzy, postaci w bieli, brzęczących alarmów — tak samo jak Pompeje. Ludzie nosili białe togi, niebo pociemniało od unoszącego się w powietrzu popiołu — wyliczała, zaznaczając kolejne elementy na palcach — do tego dochodzą kolumnady przypominające tunele, erupcji wulkanu towarzyszył głośny, trudny do opisania dźwięk, a rozmawiałam o tym wszystkim z Maisie niecałe dwie godziny przed eksperymentem.
— W pamięci długotrwałej może się znajdować więcej niż jeden pasujący obraz, a wybierany jest ten, do którego przypadkiem dotrze się szybciej — zasugerował Richard. — To niekoniecznie musi być najświeższe wspomnienie. Pamiętaj, poziom acetylocholiny jest wyższy niż zazwyczaj, co oznacza, że mózg łatwiej sięga do wspomnień i kojarzy fakty. Poza tym istnieje możliwość, że zyskuje dostęp do wspomnień tylko w określonych obszarach. Niektóre rejony mogą być zablokowane lub odłączone.
Podobnie jak w wypadku pamięci pana Briarleya, pomyślała Joanna.
— To nie dlatego ujrzałam Titanica — stwierdziła głośno. — Wiem, skąd przyszło mi do głowy to wspomnienie.
— Naprawdę? — zainteresował się ostrożnie Richard. Wciąż się boi, że w każdej chwili grozi mi przemiana w Bridey Murphy, przeszło jej przez myśl.
— Tak. To ma związek z moim nauczycielem od angielskiego w liceum, panem Briarleyem.
— W liceum… kiedy się tego domyśliłaś?
— Dzisiaj po południu. — Opowiedziała mu o tym, jak nagrywała swoją relację, i przypomniała sobie, że jeden z mężczyzn, których ujrzała podczas doświadczeń granicznych, wymienił nazwisko pana Briarleya. — Wtedy uświadomiłam sobie, że mówił o Titanicu podczas lekcji.
Richard sprawiał wrażenie ogromnie zadowolonego.
— To, co mówisz, świetnie pasuje do teorii o tym, że mózg próbuje ujednolicić wszystkie fakty, tworząc spójny scenariusz z uwzględnieniem źródła wspomnienia. Twój umysł przeprowadził badanie lateralizacyjne, szukając ujednolicającego obrazu, który uzasadniłby pojawienie się zarysów postaci w świetle, bodźca z kory słuchowej oraz…
— To nie dlatego miałam taką wizję. Przyczyną jest coś innego, co ma związek ze słowami pana Briarleya, wypowiedzianymi przez niego podczas lekcji.
— Jakimi słowami?
— Nie wiem. — Joanna musiała się przyznać. — Nie pamiętam. Ale wiem…
— …że to coś oznacza — dokończył Richard. Wpatrywał się w nią tym denerwującym wzrokiem pełnym wyższości.
Joanna wbiła w niego spojrzenie.
— Znowu uważasz, że to ma związek z płatem skroniowym, a przecież mówiłam ci, że rozpoznaję to przejście, i nie myliłam się, poza tym zaznaczałam, że wspomnienie nie pochodzi z filmu, i nie pochodziło, a teraz…
— A teraz wiesz, że Titanic nie został wybrany jako ujednolicający obraz, pasuje bowiem do bodźca — uzupełnił Richard.
— No więc właśnie. Miałam rację wtedy i…
— I kiedy odkryłaś, czym jest przejście, wrażenie, że lada chwila odkryjesz prawdę, powinno było zaniknąć, lecz tak się nie stało, prawda? Przeniosło się do źródła wspomnienia, a teraz do słów pana Briarleya. A jeśli uda ci się przypomnieć sobie jego słowa, to poczucie ponownie się przeniesie na inny problem.
Czy to prawda?, zastanowiła się Joanna. Gdyby w tej chwili zadzwoniła Kit, żeby powiedzieć: „Ponownie spytałam wujka Pata, a on powiedział, że mówił kiedyś na lekcji…” i wyjaśnić jego słowa, czy poczucie przeniosłoby się na inny obszar?
— Jednym z interesujących mnie zagadnień jest to, w jaki sposób to wrażenie wpływa na dobór scenariusza — ciągnął Richard. — Poza tym ciekaw jestem, czy scenariusz pozostaje taki sam, czy też zmienia się w zależności od bodźca lub początkowego bodźca.
— Początkowego bodźca? Myślałam, że powiedziałeś…
— Że wspomnienie ujednolicające pasuje do wszystkich bodźców? Tak powiedziałem, ale początkowy bodziec może decydować o wyborze jednego pasującego obrazu i odrzuceniu drugiego. To mogłoby wyjaśniać częstą dominację religijnych obrazów. Gdyby początkowy bodziec był poczuciem unoszenia się w powietrzu, istniałoby bardzo niewiele pasujących wspomnień, z wyjątkiem aniołów.
— Oraz Piotrusia Pana.
Richard puścił jej uwagę mimo uszu.
— Nie odniosłaś wrażenia opuszczania ciała. Twój początkowy bodziec był słuchowy.
Joanna pomyślała, że dlatego ujrzała statek, który zatonął niemal sto lat temu.
— Jeśli zmienia się początkowy bodziec, czy dochodzi też do zmiany obrazu ujednolicającego? To jedna z rzeczy, które chciałbym sprawdzić następnym razem, gdy poddasz się eksperymentowi.
— Eksperymentowi? — powtórzyła Joanna. Chciał przeprowadzić kolejną sesję z jej udziałem. Chciał ją wysłać na Titanica.
— Tak, musimy się tym zająć jak najszybciej. — Wyciągnął terminarz. — Na pierwszą jest umówiona pani Troudtheim. Tobą możemy się zająć o trzeciej. A może wolałabyś zamienić się z panią Troudtheim na godziny?
O pierwszej, pomyślała Joanna. O trzeciej poszedł już na dno.
— Joanna? Którą godzinę wolisz? Może chcesz przyjść rano? Joanna?
— O pierwszej — odezwała się wreszcie. — Rano będę musiała wpaść do Maisie, jeśli nie uda mi się spotkać z nią dziś wieczorem.
— Więc lepiej idź do niej od razu. — Richard spojrzał na zegar, wskazujący wpół do dziewiątej. — Dobrze, zadzwonię do pani Troudtheim, żeby przełożyć sesję. Mam nadzieję, że nic umówiła się na wizytę u dentysty. Jeśli będziesz miała czas — jutro, nie dziś wieczorem — chciałbym, żebyś przejrzała swoje wywiady i sprawdziła, czy istnieje jakiś związek między początkowym bodźcem i dalszym scenariuszem.
Wiem, że nie istnieje, pomyślała, schodząc do Maisie. Nie na tym polega związek. Chodzi o coś innego. Niestety, jedynym sposobem udowodnienia tego jest uzyskanie niezbitych dowodów, co oznacza konieczność wyjaśnienia tego, co powiedział pan Briarley.
Ale w jaki sposób? Nawet gdyby pan Briarley nie cierpiał na chorobę Alzheimera, zapewne nie potrafiłby przypomnieć sobie ani jednego słowa, które wypowiedział podczas lekcji przeprowadzonej przeszło dziesięć lat temu. Jego uczniowie mieli jeszcze mniejszą szansę odtworzyć w pamięci zajęcia z tak odległego okresu. Zresztą nie bardzo wiedziała, jak ich odnaleźć. Musiałaby przypomnieć sobie ich nazwiska. Powinnam zadzwonić do Kerri, pomyślała ponownie. Ale najpierw wpadnę do Maisie, mam nadzieję, że nie śpi.
Nie spała. Leżała oparta o rząd poduszek i wyglądała na znudzoną. Obok łóżka siedziała na krześle jej matka i głośno czytała książkę w żółtej okładce: „— Och, nie bądź takim ponurakiem, wujku Hiramie — powiedziała Dolly. — W końcu wszystko się ułoży. Musisz tylko głęboko wierzyć. — Masz rację, Dolly — przyznał wujek Hiram — chociaż jesteś maleńką dziewczyneczką. Nie powinienem się poddawać. Tam, gdzie jest silna wola…”
Maisie podniosła wzrok.
— Wiedziałam, że pani przyjdzie — uradowała się. Odwróciła się do matki: — Mówiłam ci, że przyjdzie. — Ponownie skierowała spojrzenie na Joannę, a jej policzki zaróżowiły się z podniecenia. — Powiedziałam mamie, że obiecała pani przyjść.
— To prawda, obiecałam i przepraszam, że jestem tak późno — stwierdziła Joanna. — Coś mi wypadło…
— Mówiłam ci, że coś się musiało stać — przypomniała matce Maisie. — Inaczej przyszłaby tutaj. A ty powiedziałaś, że pewnie zapomniała.
Naprawdę zapomniałam, pomyślała Joanna, a co gorsza wyłączyłam pager i przez kilka godzin nikt nie mógł się ze mną skontaktować. Przez ten czas mogło ci się coś stać.
— Sugerowałam, że jest pani bardzo zajęta — odezwała się pani Nellis — i że zjawi się pani u niej, jak tylko znajdzie pani czas. To bardzo miło z pani strony, że przy takiej ilości pracy wpadła pani do córki.
Wpadła to dobre słowo, zważywszy na obecność matki Maisie.
— Zastanawiałam się, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, abym odwiedziła cię jutro rano? — Joanna zwróciła się do dziewczynki.
— Tak, niech pani przyjdzie — zgodziła się Maisie. — Ale musi pani zostać naprawdę długo.
— Maisie! — Pani Nellis sprawiała wrażenie wstrząśniętej. — Pani doktor jest bardzo zajęta. Musi się spotkać z wieloma pacjentami. Nie może…
— Obiecuję, że przyjdę i zostanę tak długo, jak będziesz chciała — zadeklarowała Joanna.
— To dobrze — odparła Maisie i dodała znacząco: — Mam pani mnóstwo do powiedzenia.
— No pewnie — potwierdziła pani Nellis. — Doktor Murrow przepisał jej nowy lek przeciw arytmii i teraz Maisie czuje się o wiele lepiej. Jej stan w pełni się ustabilizował, a płuca także lepiej pracują. A właśnie, koteczku, przecież nie robiłaś jeszcze swoich ćwiczeń oddechowych. — Odłożyła książkę na łóżko i podeszła do blatu przy umywalce, aby wziąć stamtąd plastikową rurkę inhalacyjną.
— Przyjdę z samego rana — zapowiedziała Joanna, wpatrując się w książkę. Na jej okładce ozdobnymi zielonymi literami wydrukowano tytuł: Legendy i lekcje. Jej podręcznik do angielskiego nosił podobny tytuł. Cośtam i cośtam. Nagle przypomniał się jej pan Briarley, siedzący na krawędzi biurka z książką w rękach i czytający coś na głos. Miała przed oczyma złote litery tytułu. Cośtam i cośtam. Poematy i przyjemności albo Przygody i parafrazy, albo Katastrofy i kolizje. Nie, to tytuł książki o tragediach, którą czyta Maisie.
— O której? — chciała wiedzieć dziewczynka.
— O dziesiątej. — Coś związanego z wyprawami. Podróże i perypetie. Ekskursje i epopeje.
To wcale nie jest samo rano — sprzeciwiła się Maisie.
— Maluszku, pani doktor jest bardzo, bardzo zajęta…
W. Zaczyna się na W. Wiersze. Nie, nie Wiersze, ale coś podobnego. Wieże. Wojaże.
— Doktor Murrow mówi, że masz wydmuchiwać piłeczkę powyżej osiemdziesięciu, to ta linia, pięć razy. — Pani Nellis wskazała niebieską kreskę na plastikowym cylindrze. — Wiem, że potrafisz to zrobić.
Maisie posłusznie wsunęła ustnik do buzi.
— Do zobaczenia jutro, dzieciaku. — Joanna pośpiesznie upuściła pokój i zbiegła do samochodu. W. Co jeszcze zaczyna się na W? Wiktorianie. Winiety. Wiersze i winiety. Nie, to też źle brzmi. Na pewno chodzi o W.
Wsiadła do samochodu i wyjechała z parkingu. Przednia szyba momentalnie zaparowała. Włączyła ogrzewanie i przesunęła dźwigienkę na „odmrażanie”, usiłując dojrzeć, co się dzieje na jezdni. Wielkość. Wezuwiusz. Wizje. Wiersze i wizje. Nie, to brzmi jak tytuł książki pana Mandrake’a.
Zatrzymała się na światłach, oczekując, aż zapali się zielone. Jakiego koloru była tamta książka? Czerwona? Nie, niebieska. Niebieska ze złotymi literami. Albo szkarłatna. Szkarłatno-złota. Konfabulujesz, powiedziała sobie. To nie żaden szkarłat, tylko błękit. Niebieska książka z…
Samochód za nią zatrąbił, a ona podniosła wzrok ze zdumieniem. Paliło się zielone światło. Wcisnęła pedał gazu, a silnik zgasł. Zaczęła pośpiesznie uruchamiać auto. Samochód z tyłu znowu zatrąbił. Nie tylko konfabulujesz, ale w dodatku nie zwracasz uwagi na to, co robisz, pomyślała, przekręcając kluczyk w stacyjce. Samochód wreszcie zapalił, chociaż kierowca z tyłu zdążył już ją wyprzedzić, przejeżdżając niebezpiecznie blisko i wymachując zaciśniętą pięścią. Joanna miała nadzieję, że nie trzymał w niej nabitej broni.
Należy zwracać szczególną uwagę na otoczenie, pomyślała i spróbowała się skoncentrować na prowadzeniu samochodu, lecz obraz pana Briarleya na krawędzi biurka wciąż pojawiał się przed jej oczyma. Trzymał przed sobą książkę. Niebieską, ze złotymi literami, a na okładce widniał statek zanurzający się dziobem w falach i rozpryskujący wodę. Wyraźnie go widziała. Skąd wiedziała, że to nie konfabulacje? Może było na odwrót, może wymyśliła sobie Titanica na podstawie statku z okładki podręcznika?
Ale to nie był taki rodzaj statku. Na rysunku przedstawiono żaglowiec z wydętymi białymi żaglami. Pan Briarley hałaśliwie zatrzasnął książkę, jakby skończył coś głośno czytać. Gdyby tekst pochodził z powieści lub wiersza, nie miałoby znaczenia, że pan Briarley go nie pamięta. Wystarczyłoby znaleźć w podręczniku odpowiedni fragment. O ile zdobędzie egzemplarz właściwego podręcznika.
Na pewno nikt już z niego nie uczy. Był przestarzały już wtedy, gdy z niego korzystała, a jak zauważył pan Briarley, obecnie uczono zupełnie innych rzeczy. Poza tym sam mógł dysponować wersją dla nauczycieli. Sądząc po liczbie zgromadzonych przez niego książek, nigdy nie pozbył się ani jednego egzemplarza. Na pewno jednak nie pamiętał, gdzie jest ten podręcznik.
Może Kit będzie wiedziała. Albo spróbuje przeszukać półki, jeśli Joanna wytłumaczy jej, jak wygląda książka. Wiem, że miała na okładce żaglowiec na niebieskim tle, pomyślała, a jej tytuł brzmiał… Zmrużyła oczy, usiłując przypomnieć sobie złociste litery, i ponownie zagapiła się na zielonym świetle. Wpatrywała się w wiszącą nad ulicą reklamę. „Marlboro”, głosił napis, „$19.58 za karton”.
Na szczęście tym razem nikt za nią nie jechał, ani też nie nadjeżdżał z boku, niechcący bowiem zgasiła silnik pośrodku skrzyżowania. Dobry sposób na odebranie sobie życia, uznała, uruchamiając auto i zjeżdżając ze skrzyżowania. Potem nie będziesz już musiała się zastanawiać nad tym, co chciał ci powiedzieć Greg Menotti ani też dlaczego widziałaś Titanica. Dowiesz się z pierwszej ręki.
Postarała się skoncentrować na ruchu drogowym, światłach i dalszej drodze do domu. Skręciła w swoją ulicę, minęła miejscowego Burger Kinga. „Figurki X-Menów”, głosił napis na markizie. „Zbierz wszystkie 58”. Może chciał jej wskazać numer książki? Ujrzała pana Briarleya, jak podnosi niebieski podręcznik i go otwiera. „Dobrze, proszę otworzyć książki na stronie pięćdziesiątej ósmej”.
Przestań, przykazała sobie Joanna, wjeżdżając na swoje miejsce parkingowe i wysiadając z samochodu. Richard ma rację. Zmieniasz się w Bridey Murphy. Albo pana Mandrake’a. Musisz iść na górę, wykąpać się, obejrzeć wiadomości i pozwolić ochłonąć swojemu płatowi skroniowemu, gdyż ta obsesja na punkcie Powieści i podróży, czy jakkolwiek się nazywała tamta książka, stanowi objaw stymulacji płata skroniowego.
Otworzyła drzwi i włączyła światło. Gdyby zadzwoniła i spróbowała skłonić Kit do znalezienia Wierszy i wiktorian, niczego by nie osiągnęła. Nawet gdyby na pięćdziesiątej ósmej stronie znajdowało się opowiadanie o tym, jak stanęły silniki Titanica, wrażenie bliskości odkrycia prawdy przeniosłoby się na coś innego.
Zresztą i tak zrobiło się zbyt późno, aby tam dzwonić. Zdenerwowałaby tylko pana Briarleya, a Kit ma z nim i tak wystarczająco dużo zmartwień. Powinna za to zatelefonować do Vielle, podziękować jej za udostępnienie samochodu i przeprosić za przetrzymanie go tak długo. Poza tym warto spytać, jaki film pożyczyć na wieczór smakołyków w piątek. Tylko nie Szósty zmysł.
Joanna podniosła słuchawkę i wystukała numer.
— Dobry wieczór, mówi Joanna Lander — odezwała się, gdy usłyszała głos Kit. — Czy pani wujek wciąż ma podręczniki, z których korzystał, kiedy pracował w szkole?
„Nic na świecie nie trwa wiecznie”.
Joanna zadzwoniła do Kerri Jakes, a następnie poszła prosto do Maisie, gdy tylko znalazła się w szpitalu następnego ranka. Powiedziała co prawda, że zjawi się o dziesiątej, ale bała się, że coś ją zajmie i znowu zapomni. Poza tym wolała spotkać się z dziewczynką przed pojawieniem się jej matki.
Kit obiecała, że zadzwoni, jak tylko znajdzie podręcznik, przypomniała sobie Joanna, idąc korytarzem między skrzydłami i schodami na pediatrię. Być może będę musiała po niego pojechać. Albo znaleźć kogoś, kto przerabiał angielski w drugim semestrze. Zostawiła wiadomość dla Kerri — rankami w ambulatorium panował największy tłok — a ponieważ nie chciała się bawić w wielokrotne dzwonienie i nagrywanie się na sekretarki, od razu spytała o książkę z drugiego semestru, w nadziei że Kerri przypomni sobie jej tytuł. Liczyła na to, że kiedy wróci od Maisie, zastanie na sekretarce wiadomość od Kerri albo od Kit. Chociaż nie mam pojęcia, jak można oczekiwać od Kit, że znajdzie odpowiedni podręcznik na podstawie tak żałosnego opisu, jaki jej przedstawiłam, pomyślała Joanna.
Kit zachowała się tak, jakby przypominanie sobie rozmaitych spraw stanowiło jej chleb powszedni (co zresztą nie odbiegało od prawdy, zważywszy na jej sytuację) i od razu spytała, w którym roku Joanna robiła maturę, jakich rozmiarów i jak gruba była książka.
— Poza tym sądzi pani, że jej tytuł brzmiał Cośtam i cośtam. Na literę W.
— Tak mi się wydaje — odparła Joanna. — Przepraszam, że tak niewiele pamiętam.
— Żartuje pani? Jestem specjalistką od domyślania się, czego nie pamiętają inni. To może chwilę potrwać. Wujek Pat ma mnóstwo książek. Kiedyś stały w określonym porządku, ale…
— Czy na pewno nie żądam zbyt wiele? — zawahała się Joanna.
— Z przyjemnością pomogę — zapewniła szczerze Kit.
— Kevin dzwoni? — Z oddali dobiegł głos pana Briarleya. — Powiedz mu, że ogromnie się cieszę. I gratuluję.
— Zadzwonię jutro — pożegnała się Kit.
Joanna nie miała pewności, czy tak szybko pozna odpowiedź, zważywszy na to, że w domu pana Briarleya znajdowało się mnóstwo książek, a wiele z nich miało niebieskie okładki. O ile ten podręcznik naprawdę był niebieski. Rano wcale nie miała co do tego pewności. Uznała, że Candy „Raszpunka” Simons opierała swoje lusterko o książkę koloru najprawdopodobniej czerwonego. Konfabulujesz, skarciła się surowo i wbiegła po schodach na pediatrię. Na korytarzu wciąż stał wózek ze śniadaniem, a kościsty sanitariusz zbierał na nim puste tace. Joanna machnęła mu ręką i poszła do Maisie.
Jej taca z jajecznicą, grzanką i szklanką soku nadal stała na blacie, przysuniętym nad łóżko.
— Cześć, dzieciaku — przywitała się Joanna i weszła do pokoju. — Jak tam?
— Jem śniadanie — wyjaśniła Maisie, grubo przesadzając. Na grzance widniały ślady po dwóch maleńkich kęsach, a jajecznica i sok w ogóle nie były ruszone.
— Rozumiem. — Joanna przysunęła krzesło do łóżka i usiadła. — No dobrze, opowiedz mi o Pompejach.
— Więc tak — zaczęła Maisie, odkładając grzankę. — Ludzie usiłowali uciec jak najdalej od wulkanu, niektórym niemal się udało. Pewna pani z dwiema córeczkami i niemowlęciem prawie dotarła do bramy. W mojej dużej niebieskiej książce jest zdjęcie.
Joanna posłusznie podeszła do szafki i wyciągnęła Katastrofy i kolizje, ukryte w torbie z Barbie. Wręczyła książkę Maisie, która odepchnęła blat i otworzyła ją na kolanach.
— O, tutaj. — Znalazła jaskrawy rysunek wulkanu wyrzucającego czerwono-czarne kłęby dymu i lawy. Na drugiej stronie znajdowała się czarno-biała fotografia. Maisie przyłożyła do niej palec i przysunęła bliżej Joanny.
Zdjęcie nie było czarno-białe. Wydawało się takie, gdyż znajdowało się na nim kilka gipsowych odlewów, wyglądających jakby powstały z szarego popiołu. Postaci leżały tam, gdzie upadły. Dwie dziewczynki przywarły do matki, tulącej w ramionach niemowlę.
— To jest służąca. — Maisie wskazała zwiniętą kobietę, leżącą w pobliżu. — Pomagała im uciec. — Z powrotem przysunęła książkę do siebie. — Stratowano mnóstwo małych dzieci. — Przewertowała kilka stron. — Jedno z nich… — Gwałtownie podniosła głowę, zatrzasnęła książkę i ukryła ją pod kocem. Kiedy weszła Barbara, Maisie właśnie przysuwała do siebie blat.
— Dzień dobry, moje panie. — Barbara z dezaprobatą spojrzała na nie dokończone śniadanie dziewczynki. — Jajka nie smakują, co? Może wolisz musli?
— Nie jestem zbyt głodna — odparł Maisie.
— Musisz coś zjeść — oznajmiła stanowczo Barbara. — Może trochę owsianki?
— Nie lubię owsianki — wykrzywiła się Maisie. — Mogę zjeść później? Muszę powiedzieć pani doktor coś ważnego.
— To może zaczekać, aż skończysz śniadanie. — Joanna natychmiast wstała i skierowała się do drzwi.
— Nie, proszę zaczekać! — pisnęła Maisie. — Zaraz zjem. — Podniosła trójkątną grzankę i znowu ugryzła odrobinę. — Mogę jeść, rozmawiając z panią doktor, prawda?
— Pod warunkiem, że naprawdę będziesz jadła — wyjaśniła surowo Barbara. Odwróciła się do Joanny. — Połowę jajecznicy, całą grzankę i cały sok.
— Rozumiem — potwierdziła Joanna.
— Jeszcze wrócę, żeby sprawdzić — zagroziła Barbara. — I nie zgadzam się na chowanie jedzenia w chusteczkach. — Wyszła.
Maisie momentalnie odsunęła blat i pochyliła się, żeby otworzyć szufladę w nocnej szafce.
— Zaraz, zaraz — zaprotestowała Joanna. — Słyszałaś, co mówiła Barbara.
— Wiem, wiem, ale muszę coś wziąć. — Wsadziła rękę do szuflady i wydobyła złożoną kartkę, wyrwaną z notatnika, taką samą, na której napisała nazwisko członka załogi Hindenburga. Wręczyła papier Joannie.
— Co to takiego? — zdziwiła się Joanna.
— Relacja z moich doświadczeń granicznych. Kiedy pani wyszła, opisałam resztę, żeby niczego nie zapomnieć.
Joanna rozpostarła kartkę.
,,Mgła była koloru szarego”. Maisie miała staranny, zaokrąglony charakter pisma. „Zrobiło się ciemno, jak w nocy, albo jakby ktoś wyłączył światło. Znajdowałam się w długim, wąskim pomieszczeniu z prawdziwymi, wysokimi ścianami”.
— Pewnie o czymś zapomniałam — odezwała się Maisie.
— Jedz — przykazała Joanna. Podsunęła dziewczynce blat i czytała dalej. Maisie podniosła widelec i zaczęła bezwiednie dłubać w jajecznicy.
— Jeśli nie będziesz jadła, pójdę sobie i przyjdę kiedy indziej.
Maisie momentalnie wpakowała do ust widelec jajecznicy. Joanna przyglądała się, jak dziewczynka żuje i połyka. Dopiero potem wróciła do lektury. „Nie wiem, czy nade mną znajdował się sufit. Czułam się tak, jakbym była na dworze, ale nie wiem tego na pewno. To było tak, jakbym się znajdowała jednocześnie na dworze i w pomieszczeniu”.
— Czy ściany były wysokie? — spytała Joanna.
— Wznosiły się bardzo wysoko z obydwu stron — potwierdziła Maisie i uniosła obydwie ręce, aby zademonstrować. — Myślałam jeszcze o samej chwili powrotu. Ostatnio było inaczej niż poprzednio. Nie tak szybko. Napisałam o tym.
— Mogę wziąć tę kartkę?
— Jasne — przytaknęła Maisie, a Joanna złożyła papier i wsunęła go do kieszeni. — Ale pani jeszcze nie może iść. Mam pani jeszcze mnóstwo do powiedzenia.
— Więc jedz. — Joanna wskazała na jajecznicę.
— Jest zimna — poskarżyła się Maisie.
— A czyja to wina?
— Wiedziała pani, że podczas prac wykopaliskowych w Pompejach znaleziono jajka? Skamieniały pod warstwą popiołu.
— Cztery kęsy — zarządziła Joanna. — I popij sokiem.
— Dobrze. — Masie zjadła cztery malutkie kęsy i zaczęła powoli żuć.
— Jeszcze sok.
— Pamiętam. Muszę tylko wyciągnąć słomkę.
Mistrzyni opóźniania, pomyślała Joanna. Odchyliła się na krześle i przyglądała, jak Maisie zdziera folię, wtyka rurkę do kartonika i sączy niechętnie, w nadziei że Joanna zajmie się czymś innym. Wreszcie skończyła pić i siorbnęła na dowód, że kartonik jest pusty.
— Wie pani o tym przywiązanym psie, który nie miał na szyi żadnego identyfikatora, więc nie można było stwierdzić, jak się wabił? No więc podobnie się stało z jedną małą dziewczynką.
— W Pompejach?
— Nie — zniecierpliwiła się Maisie. — Podczas pożaru w cyrku w Hartford. Miała dziewięć lat. Udusiła się dymem. Wcale się nie spaliła, więc opublikowano jej zdjęcie w gazetach, i mówiono przez radio, i w ogóle. Ale nikt się po nią nie zgłosił.
— Nigdy? — zdziwiła się Joanna. Ktoś musiał ją w końcu zidentyfikować. Dziecko nie może tak po prostu zaginąć, nie zwracając niczyjej uwagi. Maisie pokręciła jasną czupryną.
— Nigdy. Wszystkie ciała ułożono w jednym wielkim pomieszczeniu, a matki i ojcowie przychodzili, aby je zidentyfikować, ale jej nikt nie rozpoznał. Nie znano jej imienia ani nazwiska, więc nadano jej numer.
Joanna nagle się przelękła. Tylko nie pięćdziesiąt osiem, poprosiła w myślach. Nie mów mi, że pięćdziesiąt osiem.
— Tysiąc pięćset sześćdziesiąt pięć — oświadczyła Maisie. — Takim numerem oznaczono jej ciało. Powinna była mieć identyfikator na szyi albo imię wyszyte na ubraniu, czy coś w tym stylu, jak pan Astor.
— Kto taki? — Joanna się wyprostowała.
— John Jacob Astor. Płynął Titanikiem. Jeden z kominów zmiażdżył mu twarz, więc nikt nie potrafił go rozpoznać, ale po wewnętrznej stronie swojej koszuli miał wyszyte inicjały. — Maisie złapała za kołnierz szpitalnej koszuli, aby pokazać. — J. J. A. Dopiero wtedy udało się im wyjaśnić, kto to.
— Dużo wiesz o Titanicu, Maisie?
— No pewnie. To najlepsza katastrofa, jaka się kiedykolwiek wydarzyła. Zginęło całe mnóstwo dzieci.
— Nigdy nie słyszałam, abyś kiedykolwiek o niej wspominała.
— To dlatego, że czytałam o niej znacznie wcześniej, kiedy leżałam w innym szpitalu. Chciałam obejrzeć film, ale mama nie pozwoliła mi pożyczyć kasety, bo w filmie jest… — pochyliła się i wyszeptała — S-E-K-S. Ale taka jedna Ashley, która miała wycinany wyrostek, powiedziała, że to nieprawda, bo pojawiają się tam tylko goli ludzie. Mówiła, że film jest naprawdę super, zwłaszcza kiedy statek unosi się w powietrze i wszystko spada, naczynia, meble, fortepiany i w ogóle, i jest straszny hałas. Wiedziała pani, że na Titanicu było pięć fortepianów?
— Maisie… — Joanna żałowała, że przywołała ten temat.
— Wiem wszystko o Titanicu. — Maisie nie zwróciła na nią uwagi. — Ludzie wieźli rozmaite rasy psów. Pekińczyki, airedale, pomeraniany i te śliczne maleńkie francuskie buldogi. Ich właściciele wyprowadzali je na spacery po pokładzie, choć przez większość czasu musiały siedzieć w psiarni w ładowni, z wyjątkiem tego malutkiego pieska Frou-Frou, który podróżował w kabinie…
— Maisie… — usiłowała się wtrącić Joanna, ale Maisie jej nie słyszała.
— …a po zderzeniu z górą lodową jeden pasażer, nie pamiętam, jak się nazywał, zszedł do psiarni i…
— Maisie…
— …wypuścił wszystkie psy — zakończyła dziewczynka. — Ale i tak potonęły.
— Nie możesz mi opowiadać o Titanicu. Prowadzę pewne badania…
— Mogę pani pomóc? — spytała ochoczo Maisie. — Pani Sutterly mogłaby przynieść trochę książek, a ja sama już sporo wiem na ten temat. Tak naprawdę, to nie doszło do żadnego zderzenia z górą lodową, statek tylko się o nią otarł burtą. Nawet niezbyt mocno, tylko że wodoszczelne grodzie…
Trzeba to było zakończyć.
— Pan doktor Wright mówił mi, że w Pompejach znaleziono ciało psa — przypomniała Joanna.
— Zgadza się — potwierdziła Maisie. Opowiedziała jej o łańcuchu, na którym uwiązano zwierzę, i o tym, jak próbowało wspinać się coraz wyżej po popiele. — Doktor Wright powiedział mi, że wszystkie psy w Pompejach miały na imię Fido, ale ja w to nie wierzę. Skąd miałyby wiedzieć, że trzeba przyjść, kiedy zawoła je właściciel, gdyby wszystkie tak samo się wabiły?
— Myślę, że pan doktor żartował — wyjaśniła Joanna. — Wiedziałaś, że Fido oznacza po łacinie „wierny”?
— Nie — stwierdziła spokojnie Maisie. — To byłoby dobre imię dla tego psa, którego znaleźli. — Wyciągnęła książkę spod koca i przerzuciła kilka stron. Wreszcie zatrzymała się na jakimś zdjęciu. — Usiłował uratować tę dziewczynkę. — Pokazała Joannie. Gipsowe odlewy psa o długim pysku i przytulonej do zwierzęcia dziewczynki leżały razem pod ścianą. — Ale mu się nie udało. Oboje zginęli.
Przysunęła książkę do siebie.
— Ten pies też nie miał identyfikatora z imieniem. — Niespodziewanie gwałtownie zamknęła książkę.
Joanna spojrzała na drzwi. Maisie podniosła koc, aby ukryć książkę, lecz gdy do pokoju wszedł czarny sanitariusz, uspokoiła się i położyła ją z powrotem na łóżku.
— Cześć, Eugene — ucieszyła się i wręczyła sanitariuszowi tacę.
— Dzień dobry — przywitała się Joanna. — Musi pan zostawić tacę. Maisie ma dokończyć jajecznicę.
— Ale Eugene ma obowiązek zebrać wszystkie tace w tym samym czasie — zaprotestowała Maisie.
— Nie, to nie jest konieczne — stwierdził Eugene i odłożył tacę na blat. — Mogę przyjść po nią później. — Mrugnął do Joanny.
— Dziękuję — powiedziała Joanna i wstała, gdy Eugene wyszedł. — Na mnie też już czas.
— Jeszcze nie. Obiecała pani, że zostanie tak długo, jak tylko zechcę. Muszę pokazać pani jeszcze jedno zdjęcie.
Zanim Joannie udało się wreszcie wyjść, obejrzała co najmniej dwadzieścia fotografii — stanowiska archeologicznego, odtworzonych rzymskich łaźni, złotej bransolety, srebrnego lusterka, rysunków ludzi w białych togach, którzy uciekali z przerażeniem w oczach jak najdalej od tryskającego czerwienią i złotem wulkanu, ludzi kryjących się w przyciemnionych od popiołu kolumnadach. Jeśli tym razem nie zobaczę Wezuwiusza, myślała Joanna w drodze powrotnej, to teoria Richarda nie jest warta funta kłaków.
Otworzyła drzwi do swojego gabinetu i sprawdziła nagrania na sekretarce. Lampka na telefonie błyskała niemal histerycznie.
— Masz dwadzieścia trzy wiadomości — wyjaśniło urządzenie, gdy je uruchomiła. I wszystkie od pana Mandrake’a, żadnej od Kit albo Kerri Jakes, pomyślała Joanna i wcisnęła przycisk odtwarzania.
Nic bardziej mylnego. Trzy nagrała Maisie, jedną Richard i cztery Vielle. Wszystkie pochodziły z wczoraj i były próbami odnalezienia Joanny. „Cześć, pamiętasz, że masz mój samochód, co?” zaczynała się ostatnia od Vielle. „Wychodzę. Jak wrócisz, zostaw kluczyki u pielęgniarki dyżurnej. Na nasz następny wieczór smakołyków pożyczę 60 sekund albo Grand Theft Auto”.
Na chwilę zapadła cisza, a potem Vielle sapnęła: „O mój Boże, nie uwierzysz, kto właśnie się pojawił. Pamiętasz tego przystojnego policjanta, który przyszedł, aby powiedzieć nam o facecie strzelającym gwoździami? Tego, co wyglądał jak Denzel Washington? No właśnie, oto on, i zdaje się, że weźmie udział w zebraniu. Panie aspirancie Right, nadchodzę!”
Joanna uśmiechnęła się szeroko, wcisnęła „kasuj” oraz „następna wiadomość”.
„Cześć, mówi Kerri Jakes. Czy pamiętam tytuł podręcznika do angielskiego z liceum? Żartujesz? W ogóle słabo pamiętam liceum. Po co ci ta informacja? Nie mów tylko, że tak naprawdę nie zrobiłaś matury i ktoś cię teraz zmusza do zapisania się na kursy uzupełniające. Tak czy owak, nie pamiętam tytułu tej książki, a jedyne, co pamiętam z drugiego semestru, to Ricky Inman, bo strasznie się na niego napaliłam i pętałam się przy drzwiach sali pana Briarleya przed końcem zajęć trzeciego semestru, czekając, aż wyjdzie”.
Kerri nie pamiętała liceum. Joanna wcisnęła przycisk „następna wiadomość”. „Mówi Elspeth Haighton. Staram się skontaktować z panią doktor Lander. Ustalony przez nas termin sesji jest nieaktualny. Tego dnia mam zebranie Junior League* [Amerykańska organizacja kobieca, zajmująca się działalnością dobroczynną i sprawami publicznymi.]. Proszę o telefon w celu ustalenia kolejnego terminu”.
Nikła szansa, pomyślała Joanna, lecz wykręciła numer pani Haighton. Telefon był zajęty. Jak to możliwe?, zastanowiła się Joanna, przecież jej nigdy nie ma w domu. Następnie powróciła do odsłuchiwania wiadomości.
Trzy kolejne nagrał pan Mandrake, zaczynając je niezmiennie od słów: „Nigdy nie odpowiada pani na wiadomości na pager, pani doktor”. Chciał porozmawiać z nią na temat pewnych niesamowitych nowych szczegółów, które przypomniała sobie pani Davenport. „Są tak żywe i autentyczne, że z całą pewnością przekonają panią o prawdziwości doświadczeń granicznych”.
Z tym, że to bzdura, pomyślała Joanna, chociaż prawdą jest, że szczegóły są żywe i autentyczne. Wciąż miała przed oczyma koronki na koszuli nocnej młodej kobiety, jej przerażony wyraz twarzy, a także misterne lampki w przejściu. Mimo to nie znajdowała się na prawdziwym Titanicu, chociaż wizja prezentowała się wyjątkowo realistycznie. To było coś innego.
„…nie tylko swojego wuja Alvina, lecz także duchy Juliusza Cezara i Joanny d’Arc, oczekujące, aby powitać ją po Tamtej Stronie”, głosił pan Mandrake.
Joanna skasowała go, a następnie szybko zapoznała się z treścią pozostałych wiadomości, zapisując je i od razu o nich zapominając, z wyjątkiem komunikatu od pana Wojakowskiego, który pozornie zadzwonił po to, aby wyjaśnić, że jego badania związane ze słuchem potrwają dwa miesiące, a po tym czasie będzie ponownie do jej dyspozycji, lecz w gruncie rzeczy chciał jeszcze raz opowiedzieć historię o zatonięciu Yorktown i marynarzach, układających swoje buty na pokładzie. Tej wiadomości nie zanotowała. Skasowała ją i wcisnęła przycisk „następna wiadomość”, zastanawiając się, kiedy wreszcie dotrze do końca.
„Mówi Kit Gardiner. Mam wiadomość dla Joanny Lander”, oznajmił głos Kit. „Wydaje mi się, że znalazłam pani książkę”.
W tle rozległ się głos pana Briarleya: „Joanna? Panna młoda”. Nauczyciel musiał się potem odsunąć od telefonu, bo Joanna zrozumiała tylko pojedyncze słowa: „…nie był… klucz…”
„Jest niebieska ze złotymi literami, a jej tytuł brzmi: Wyprawy i wspomnienia”, ciągnęła Kit. „Czy to coś pani mówi?”
Nie mówiło, ale tytuł przynajmniej zaczynał się na W, tak jak to zapamiętała Joanna.
„Właściwie jestem zupełnie pewna, że o tę książkę pani chodziło. Na okładce jest statek. Wujek Pat”, Kit ściszyła głos,,,zwykle ucina sobie drzemkę między jedenastą i pierwszą, więc byłby to dobry moment”.
„Tam właśnie weszła panna młoda, Piękna w ten czas wesela jak róża”* [Ibid.], mówił pan Briarley. „Kit, widziałaś mój dziennik z ocenami?”
„Na mnie już czas”, zakończyła Kit. „Do widzenia”. Sekretarka pisnęła po odegraniu ostatniej wiadomości.
Joanna rzuciła okiem na zegarek. Wpół do dwunastej. Porwała torbę, kluczyki i płaszcz, a następnie pobiegła do laboratorium. Przy pulpicie siedział Richard i wpatrywał się w skany z brodą opartą na dłoni.
— Muszę coś sprawdzić — wyjaśniła. — Wrócę przed pierwszą.
Skinął głową, nie odwracając się do Joanny. Wyszła i skierowała się do windy.
— Czekaj! — krzyknął Richard i puścił się biegiem za Joanną. Kiedy się do niej zbliżał, przyszło jej do głowy, że faktycznie jest przystojny.
— Chciałem zamienić z tobą słowo, zanim zjawi się Tish. Myślę, że nie powinniśmy przy niej rozmawiać o Titanicu. Jeśli znowu go ujrzysz, w co wątpię. Zamierzam zwiększyć dawkę, co zmieni bodźce wysyłane do płata skroniowego. Zmianie ulegnie przede wszystkim początkowy bodziec i sądzę, że uzyskamy zupełnie inny indeks lateralizacyjny.
— Ale gdybym jednak zobaczyła Titanica, mam nagrać relację w swoim gabinecie.
— Albo w drugim pomieszczeniu laboratorium. Wiem, że swoje wspomnienia musisz zarejestrować jak najszybciej po ocknięciu się z doświadczeń granicznych — stwierdził potulnie. — Nie o to chodzi, że się boję, że Tish powie wszystko panu Mandrake’owi, ale…
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — uzupełniła Joanna.
— Właśnie. — Richard uśmiechnął się. — Powiedziałaś, że wrócisz przed pierwszą?
Joanna potwierdziła skinieniem głowy.
— Świetnie. — Richard zawrócił do laboratorium. — Znalazłaś czas, żeby sprawdzić te relacje, o które prosiłem?
— Jeszcze nie — przyznała, wciskając „dół”. — Zabiorę się do tego, jak tylko wrócę. Aha, jeszcze jedno. Dzwoniła pani Haighton. Nie przyjdzie w czwartek.
— Wiedziałem, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Do zobaczenia o pierwszej. — Nie odwracając się, pomachał jej ręką na pożegnanie. Drzwi się otworzyły, a Joanna weszła do środka. W windzie stała Vielle. Pielęgniarka miała na sobie niebieski fartuch i czepek, a na butach sterylne nakładki.
Właśnie tak się kończy unikanie bocznych dróg, pomyślała Joanna.
— Vielle, co ty tutaj robisz? Nie doszło do kolejnego wypadku, prawda?
— Wypadku?
— Tak, no wiesz, szalejący narkoman, który nażarł się rogue i usiłuje zabijać ludzi nożem. Tak jak ostatnim razem, o czym zapomniałaś mi wspomnieć. Vielle, musisz się wynieść z…
— Wiem, wiem. — Vielle machnęła niecierpliwie ręką. — Innym razem dasz mi wykład. Teraz mam przerwę. Zaraz muszę wracać, a przyszłam po to, żeby poinformować cię o trzech sprawach. Jedziesz na dół? — spytała, zauważywszy płaszcz i torbę Joanny.
Nie dało się ukryć.
— Zgadza się — potwierdziła i wcisnęła „P”. — Jakich trzech sprawach?
— Po pierwsze, jutro wieczorem urządzimy wieczór smakołyków, pod warunkiem że przyjdzie Richard. Po drugie, parę dni temu doktor Jamison zjawiła się na oddziale nagłych wypadków — współpracuje z jednym ze stażystów przy jakimś projekcie badawczym — i nie masz się czym przejmować. Z całą pewnością jest po sześćdziesiątce. A po trzecie, dowiedziałam się tego, o co mnie pytałaś.
— W sprawie doktor Jamison? — spytała skołowana Joanna.
— Nie, w sprawie filmu. Pytałaś, czy jest w nim scena z ludźmi, którzy wyszli na pokład po wyłączeniu silników. Otóż nie ma. Jest za to scena, w której ludzie wystawiają głowy z kabin, a stewardzi każą im wejść na pokład łodziowy. W jeszcze innej scenie matka Kate Winslet i jej odrażający narzeczony stoją w kamizelkach ratunkowych w pobliżu głównych schodów i czekają na wezwanie do swojej szalupy.
— Przecież mówiłaś, że twoje zebranie potrwa do wpół do dwunastej — zdumiała się Joanna. Nie istniała możliwość, aby Vielle pożyczyła coś z wideoteki o tak późnej porze.
— I potrwało — potwierdziła Vielle. — Miałam do ciebie zadzwonić wczoraj w nocy, ale zrobiło się zbyt późno. W jednej ze scen na pokładzie pasażerowie bawią się kawałkami lodu, poza tym jest jeszcze ujęcie wypuszczanej pary, czemu towarzyszy tak ogłuszający hałas, że nikt nic nie słyszy, ale Heidi twierdzi, że nie pamięta żadnej sceny z ludźmi stojącymi bezradnie i nie wiedzącymi, co się stało.
— Heidi? — spytała gwałtownie Joanna.
— Tak, w trakcie jednej z przerw na siusiu podczas zebrania spotkałam Heidi Schlagel. Jest wykwalifikowaną pielęgniarką, pracuje na nocnej zmianie, chociaż kiedyś pracowała od trzeciej do jedenastej, i nikt na świecie nie kocha Leonarda DiCaprio tak jak ona. Kiedyś doprowadzała nas do szału opowieściami o Titanicu. Widziała go jakieś pięćdziesiąt razy. Pomyślałam sobie, że jeśli ktokolwiek zna odpowiedź na twoje pytanie, to tylko ona. Nie myliłam się. — Vielle uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona ze swojego sprytu.
— Prosiłam cię, żebyś pożyczyła kasetę. — Joanna zerknęła niespokojnie na wskaźnik piętra w nadziei, że nikt nie wejdzie do windy w trakcie tej rozmowy.
— Wiem. — Vielle sprawiała wrażenie zaskoczonej. — Ale przecież nie dałabym rady wczoraj obejrzeć filmu, a ty zachowywałaś się tak, jakbyś chciała od razu znać odpowiedź.
Jeśli pan Mandrake się o tym dowie…
— Powiedziałam ci, żebyś nikomu nie mówiła.
— Nie poinformowałam Heidi, do czego potrzebna mi ta wiadomość. — Vielle ściągnęła brwi. — Nawet nie wymieniłam twojego nazwiska. Myśli, że ja sama chciałam się dowiedzieć.
— A jeśli zobaczyła, że ze mną rozmawiasz?
— Co takiego? — osłupiała Vielle. — Zachowujesz się tak, jakbyś miała paranoję. Powiedziałam ci, Heidi pracuje na nocnej zmianie, a nawet jeśli nas słyszała, nic z tego nie wywnioskuje. Dla niej wszyscy poświęcają każdą wolną chwilę na rozmowy o Titanicu. Kiedy jej powiedziałam, że mam pytanie związane z tym filmem, musiałam wysłuchać całego wykładu na temat niezwykłej urody Leo… — Słowo „Leo” pisnęła jak rozhisteryzowana nastolatka. — …w Niebiańskiej plaży, i jak bardzo nie doceniają go krytycy. Nie zdążyłam nawet zadać tego pytania. A kiedy już się dowiedziałam, czego chciałam, przez resztę przerwy wyłuszczała mi, że główne schody to idealna replika tych ze statku, poza tym rozwodziła się jeszcze nad zegarem, niebem i w ogóle. Wierz mi, nie sądzę, aby zapamiętała, że zadałam jej jakiekolwiek pytanie, tak bardzo się cieszyła, że znalazła kogoś, kto wysłucha jej paplaniny.
Mam nadzieję, pomyślała Joanna, ale ilu ludzi słyszało, jak one o tym rozmawiały? Ten plotkarski szpital…
— A poza tym nie rozumiem, dlaczego twój zakład z Richardem ma być owiany taką wielką tajemnicą. Jeśli jednak to cię trapi, poproszę Heidi, aby nikomu nie mówiła o…
— W żadnym wypadku! — zaprotestowała Joanna. Gdyby Heidi nie nabrała dotąd podejrzeń, taka prośba od razu wzbudziłaby w niej czujność, a jeśli i tak zaciekawiła ją ta sprawa, dodatkowe sugestie tylko pogorszyłyby sprawę. — Nie ma potrzeby, to nie ma znaczenia. — Joanna usiłowała utrzymać swobodny ton. — Martwię się tylko, że teraz za każdym razem, gdy ją spotkasz, będziesz musiała wysłuchiwać peanów na cześć Leo. — Usiłowała się uśmiechnąć. — Udało ci się ruszyć z miejsca sprawę aspiranta Righta?
— Nie było możliwości — wyjaśniła Vielle. — Trochę miałam nadzieję, że nie zwrócisz mi na czas samochodu i namówię go na podrzucenie mnie do domu. A właśnie, dokąd tak pośpiesznie pojechałaś?
— I dlaczego odstawiłam samochód, niwecząc twoje plany? — uzupełniła Joanna. — Gdybym wiedziała…
— To nie twoja wina. Wyszedł przed przerwą. Gdzie byłaś? — Drzwi windy otworzyły się na parterze. — I dokąd się teraz wybierasz?
— Muszę gdzieś wyjść w sprawach zawodowych — wytłumaczyła niejasno Joanna. Nie miała jednak ochoty maszerować z Vielle na oddział nagłych wypadków, dając jej możliwość zadawania kłopotliwych pytań. — Właśnie mi się coś przypomniało, muszę pojechać na pierwsze — stwierdziła nagle i wcisnęła jedynkę. — Wieczór smakołyków możemy urządzić jutro — zgodziła się, czekając, aż drzwi wreszcie się zamkną. — Spytam Richarda, czy może przyjść.
Vielle zatrzymała drzwi dłonią.
— Na pewno nic ci nie jest? Wczoraj…
— Czuję się świetnie, tylko jestem strasznie zajęta. Ostatnio doszło do tylu śmierci klinicznych…
— Czy właśnie dlatego tak pośpiesznie wczoraj przyszłaś? Żeby porozmawiać z pacjentem? — dopytywała się Vielle. Na szczęście w drzwiach rozległ się ostrzegawczy dzwonek.
— Czyja teraz kolej na wypożyczenie filmów? — Joanna usiłowała przekrzyczeć dzwonienie.
— Twoja. — Vielle niechętnie puściła drzwi. — Wciąż jeszcze…
Drzwi zaczęły się zamykać.
— Postaram się znaleźć coś z Denzelem Washingtonem. Jaki był tytuł tego filmu o wojnie secesyjnej?
— Chwała.
— Chwała — powtórzyła Joanna, wpatrując się w znikającą za drzwiami zmartwioną twarz Vielle.
„Zaczekaj, aż rozwiążę mój problem”.
Po ulicach jeździło równie mało samochodów jak poprzedniego wieczoru. Joanna dotarła do domu pana Briarleya w niecały kwadrans. Żeby tylko znaleziona przez Kit książka okazała się tą właściwą.
Niestety. Joanna przekonała się o tym, jak tylko Kit, na bosaka, w białej bluzce i dżinsach, zaprowadziła ją do biblioteki, wyjaśniając przyciszonym głosem:
— Wujek Pat właśnie się położył.
Wszystko się zgadzało. Książka miała niebieską okładkę, złote litery, rysunek zgrabnego klipera pod pełnymi żaglami, przecinającego niebieskozielone fale. Tak, jak to opisała Joanna. Tylko że to nie o tę książkę jej chodziło.
— Nie, to nie był kliper. — Przyjrzała się okładce. — Chodziło mi o jeden ze statków Francisa Drake’a, karawelę. — Niespodziewanie przypomniała sobie nazwę jednostki, tkwiącą gdzieś głęboko w zakamarkach jej pamięci długotrwałej. — Poza tym jest za duża. Przykro mi. — Przepraszająco pokręciła głową. — Ale wiem, że znalazła pani książkę świetnie odpowiadającą mojemu opisowi.
— Skoro to nie ta książka, nic tego nie zmieni — stwierdziła filozoficznie Kit. Wskazała ręką książki w bibliotece. — Dopiero zaczęłam szukać. Powinna być mniejsza? — Pokazała wzrokiem Wyprawy i wspomnienia.
— Nie, książka ma odpowiednie rozmiary, ale pamiętam, że karawela była mniejsza niż ten kliper.
— A kolor? Chodzi pani o jasno- czy ciemnoniebieski?
— Raczej ciemnoniebieski — zawahała się Joanna. — Nie jestem pewna. Przepraszam, że nie potrafię powiedzieć nic konkretnego. Gdybym ją zobaczyła, od razu bym ją poznała.
Kit pokiwała głową i odłożyła książkę na półkę.
— Dzisiaj rano zadzwoniłam do liceum, żeby sprawdzić, czy przypadkiem teraz nie korzystają także z tej samej książki, ale nikt nie potrafił udzielić mi konkretnych informacji. Odniosłam wrażenie, że potraktowano mnie tak, jakbym miała ukraść ściśle tajne dokumenty.
Joanna doskonale pamiętała kobietę z sekretariatu.
— Nie chciałam sprawiać pani tylu kłopotów.
— Och, nie mam nic przeciwko temu. — Kit uśmiechnęła się. — Dzięki temu mogę skupić się na czymś innym niż tylko… To dla mnie rozrywka. Coś w rodzaju poszukiwania skarbów.
— Naprawdę jestem bardzo zobowiązana — podziękowała Joanna i podeszła do drzwi. — Jeśli przypomnę sobie coś jeszcze, na pewno zadzwonię.
— O, ale pani jeszcze nie wychodzi, prawda? — Kit zabrzmiała tak samo jak Maisie. — Liczyłam na to, że zostanie pani na filiżankę herbaty.
Joanna zerknęła na zegarek.
— Muszę się znaleźć w szpitalu przed pierwszą — wyjaśniła z powątpiewaniem.
— Zagotowanie wody potrwa tylko minutę — obiecała Kit, prowadząc Joannę przez przedpokój, obok schodów, do kuchni.
— Upiekłam ciasteczka… o, nie!
— Co się stało? — Joanna usiłowała zajrzeć Kit przez ramię, żeby sprawdzić, co się stało w kuchni.
— Myślałam, że śpi — jęknęła Kit, jakby nie usłyszała Joanny, a następnie minęła ją i pobiegła po schodach na górę. — Proszę mi wybaczyć. Zaraz wrócę.
Joanna zerknęła do kuchni, zaniepokojona tym, co tam zobaczy. Na stole stał pusty talerz z okruszkami. Obok niego znajdowała się patelnia i dwa garnki, a na podłodze w czerwono-białe kafelki leżały jeszcze inne patelnie, pokrywki, puszki na ciastka, tacki i wielka brytfanna.
Kit zbiegła ze schodów.
— Przepraszam — oznajmiła rzeczowym tonem. Weszła do kuchni i zaczęła zbierać garnki. — Teraz już śpi. Musiał zejść, kiedy siedziałyśmy w innym pokoju. — Wsunęła dwa małe rondelki do większego i upchnęła je wszystkie w szafce obok zlewu. — Wyciąganie przedmiotów z szuflad i szafek to typowe zachowanie przy chorobie Alzheimera — wyjaśniła, chowając patelnię.
I koszmar dla domowników, pomyślała Joanna.
— Mogę pani jakoś pomóc? — spytała.
— Nie, dam sobie radę. — Kit zdjęła pokrywkę z brytfanny i wyciągnęła ze środka dwie książki. Położyła je na stole. — Proszę usiąść. Już parzę herbatę.
Wyciągnęła dwa kubki z szafki na ścianie, wypełniła je wodą i wstawiła do kuchenki mikrofalowej, a następnie wstukała kod.
— Problem w tym, że coraz mniej sypia — wyjaśniła, stawiając na stole cukier i torebki herbaty. — Kiedyś spał dwie godziny dziennie — wyciągnęła dwie łyżeczki — ale obecnie często się budzi, nawet w nocy. No dobrze, a teraz zasadnicze pytanie. — Oparła ręce na biodrach i rozejrzała się po kuchni. — Gdzie schował ciasteczka? — Sprawdziła w lodówce, zamrażalniku i koszu na śmieci.
— Może je zjadł? — zasugerowała Joanna, nie mogąc uwierzyć, że rozmawiają o panu Briarleyu, który wiedział wszystko o Dylanie Thomasie, żonach Henryka VIII i dramacie epoki odrodzenia.
— Zwykle nie sięga po żywność. Niemal zupełnie stracił apetyt. — Po kolei otworzyła szuflady, a potem stanęła zamyślona pośrodku kuchni. — W tym, co robi i mówi, zwykle kryje się ziarno logiki, chociaż czasami trudno się go dopatrzyć.
Podeszła energicznie do piekarnika i otworzyła drzwiczki.
— No i proszę — zatriumfowała, wyciągając górną półkę, na której leżały ciasteczka, elegancko ułożone rzędami. Wzięła talerz i przystąpiła do przekładania ciasteczek. — Miałyśmy szczęście, że nie schował ich w zmywarce. — Postawiła talerz na stole.
Rozległ się dźwięk kuchenki mikrofalowej, Kit wyciągnęła kubki, wręczyła jeden Joannie i siadła naprzeciwko niej.
— Od jak dawna pan Bri… pani wujek tak się zachowuje? — zainteresowała się Joanna.
— Wyciąga rzeczy z szafek i zapomina o wszystkim? Szafki to problem ostatnich dwóch miesięcy. Chorobę Alzheimera zdiagnozowano u niego pięć lat temu, ale już dwa lata wcześniej zaczęłam dostrzegać jej objawy.
Joannę zaskoczyły słowa Kit. Z jej wcześniejszych wypowiedzi wywnioskowała, że dziewczyna wprowadziła się do wujka po stwierdzeniu u niego choroby Alzheimera, lecz najwyraźniej mieszkali razem jeszcze wcześniej. W czasie gdy chodziła do szkoły?, zastanawiała się Joanna, przypominając sobie zdjęcie Kit przed gmachem uniwersytetu. Uczelnia znajdowała się zaledwie kilka ulic dalej.
— Zaniki pamięci zaczęły się zapewne kilka lat wcześniej — opowiadała Kit, zanurzając torebkę herbaty w wodzie. — Choroba rozwijała się przez dłuższy czas, a chorzy na Alzheimera szybko się uczą dobrze maskować objawy.
Joanna przypomniała sobie, jak poprzedniego dnia pan Briarley mruknął: „Coleridge. Przeceniony romantyk”. Zastanawiała się, czy jej były nauczyciel w ogóle zdawał sobie sprawę, kim był Coleridge.
— Nie wiem, jak dużo pani wie o tej chorobie. — Kit wręczyła Joannie ciasteczko. — Pierwsze objawy to drobiazgi, zapominanie o spotkaniach, odkładanie przedmiotów na niewłaściwe miejsca — wujek Pat ciągle gubił swój dziennik z ocenami, a kilka razy zapomniał o zebraniach grona pedagogicznego — takie sprawy często się uznaje za skutek przemęczenia lub podeszłego wieku. — Wsypała cukier do kubka i zamieszała. — Wczoraj wspomniała pani o Titanicu, a ja właśnie przez ten film uzmysłowiłam sobie, że coś jest nie tak. Poszłam na niego do kina, i po wielu latach wysłuchiwania opowiadań wujka o tej katastrofie, uznałam, że film jest koszmarny.
— Mnie również nie przypadł do gustu — przytaknęła Joanna.
— To dobrze, zatem wie pani, o czym mówię. Tak czy owak, wróciłam do domu i opowiedziałam wujkowi, że autorzy filmu ze wszystkich zrobili tchórzy, nawet z Lightollera i Molly Brown, zupełnie pomieszali fakty — według nich Murdoch zastrzelił pasażera! — a wujek się wściekł, zgodnie z moimi przewidywaniami. Oznajmił, że rano napisze ostry list do Jamesa Camerona, a kiedy szłam do łóżka, widziałam, że wyciągnął wszystkie swoje książki o Titanicu, aby dokładnie przepisać cytaty. Wypiła łyk herbaty. — Następnego ranka spytałam go, czy napisał już list. — W jej głosie zabrzmiała cała rozpacz Amelii Tanaki i Grega Menottiego. — W ogóle nie pamiętał o liście ani o naszej rozmowie. Nie przypominał sobie nawet, że byłam w kinie, i nie miał pojęcia, kim był Lightoller.
A wczoraj zjawiłam się ja, pomyślała Joanna, i nie tylko zaczęłam mówić o Titanicu, lecz w dodatku dopytywałam się, czy pan Briarley pamięta, co mówił na lekcji.
— Ogromnie mi przykro — odezwała się Joanna. — Gdybym tylko wiedziała…
— O, nic się nie stało. Chciałam tylko wyjaśnić pani, dlaczego wczoraj zachowywałam się tak dziwnie, pytałam, czy przysłała panią moja matka i w ogóle. Mamy odmienne poglądy na temat opieki nad wujkiem. Mama ciągle nasyła rozmaitych ludzi, aby namówili mnie na skierowanie wujka do domu opieki. Uważa, że sama nie daję sobie rady.
Nietrudno się domyślić, dlaczego tak sądzi, uznała Joanna, przyglądając się potwornie wystającym obojczykom Kit i jej podkrążonym oczom. Wspominała, że pan Briarley mało sypia, Joanna mogłaby się założyć, że Kit także.
— Wiem, że któregoś dnia wujek Pat trafi do zakładu, ale chciałabym, aby jak najdłużej pozostał tutaj. Był dla mnie bardzo dobry, a kiedy pani powiedziała, że pracuje w Szpitalu Miłosierdzia, uznałam… Czym się pani zajmuje w szpitalu? — zaciekawiła się nagle.
— Jestem psychologiem kognitywnym — wyjaśniła Joanna i zaczęła się zastanawiać, czy powinna rozwinąć ten temat, lecz Kil pod wieloma względami przypominała jej Maisie, a Maisie nienawidziła kłamstw. — Zajmuję się projektem badawczym związanym z doświadczeniami granicznymi. Pewnie słyszała pani o zjawisku tunelu i światła?
— Czytałam Światło na końcu tunelu — potwierdziła Kit. — Skłoniła mnie do tego moja kuzynka, kiedy… — Urwała, a jej policzki zaczerwieniły się ze złości lub zakłopotania.
Co może być gorsze od odkrycia, że jej wujek ma Alzheimera?, zastanowiła się Joanna. Zażenowanie, związane z tym, że kuzynka usiłowała ją pocieszyć przy pomocy Maurice’a Mandrake’a?
— Nie współpracuje pani z panem Mandrakiem, prawda? — zaryzykowała Kit.
— Nie — odparła stanowczo Joanna.
— To dobrze. Jego książka wydała mi się koszmarna. „Nie martw się, tak naprawdę umarli wcale nie umarli i nigdzie nie odeszli. Wciąż mogą przesyłać ci wiadomości z Tamtej Strony”.
— Znam to. Pracuję z doktorem Wrightem. Jest neurologiem. Usiłujemy stwierdzić, czym naprawdę są doświadczenia przedśmiertne i dlaczego umierający mózg doznaje pewnych wrażeń.
— Umierający mózg? — zdumiała się Kit. — Czy to znaczy, że wszyscy ludzie czegoś doświadczają przed śmiercią? Wydawało mi się, że tylko niewielka grupa osób ma takie doznania.
— Nie, w rzeczywistości około sześćdziesięciu przywróconych do życia pacjentów twierdzi, że pamięta swoje doświadczenia graniczne ze śmierci klinicznej wywołanej pewnymi określonymi czynnikami — atakami serca, wykrwawieniem, wstrząsem.
— Tak jak podczas wypadków samochodowych?
— Zgadza się, a także po ugodzeniu nożem, po wypadkach w miejscu pracy, po postrzale. Oczywiście nie sposób stwierdzić, ilu nie uratowanych ludzi miało jakieś przedśmiertne doznania.
— Czy one są przyjemne, to znaczy dla tych, którzy je mają? Nie są przerażające?
Joanna przypomniała sobie młodą kobietę, stojącą na pokładzie i przepełnionym strachem głosem pytającą stewarda: „Co się stało?” Oraz Amelię powtarzającą: „O nie, o nie, o nie”.
— Czy one są przerażające? — Nie ustępowała Kit. — Wujek Pat ma niekiedy halucynacje. Widzi ludzi stojących u stóp swojego łóżka albo w drzwiach.
W drzwiach. Joanna uznała, że koniecznie musi powiedzieć o tym Richardowi. Choroba Alzheimera jest wywoływana pojawieniem się niewłaściwych substancji neurochemicznych. Niewykluczone, że istniał jakiś związek.
— …a czasami to, co mówi, wydaje się wskazywać, że ponownie doświadcza wydarzeń z przeszłości.
Lateralizacja, pomyślała Joanna.
— Większość ludzi po doświadczeniach granicznych twierdzi, że czuła ciepło, bezpieczeństwo i miłość — wyjaśniła pokrzepiająco. — Doktor Wright ma dowody na to, że podczas doświadczeń granicznych podnoszą się poziomy endorfin, co tłumaczy taki stan.
— To dobrze — odetchnęła Kit, lecz zaraz potem pokręciła głową. — Wujek Pat niemal zawsze widzi przygnębiające lub przerażające rzeczy. Zupełnie, jakby nie potrafił ich zapomnieć i jednocześnie ich nie pamiętał, więc wciąż do nich powraca. Mam wrażenie, że chce je zrozumieć, chociaż pamięć go zawodzi. — Na chwilę przyłożyła dłonie do twarzy. — W książkach jest napisane, żeby nie sprzeciwiać się choremu ani mu nie zaprzeczać, ale jednocześnie nie dawać wiary jego halucynacjom. To niełatwe.
— Zdaje się, że w przypadku choroby Alzheimera nic nie jest proste.
Kit uśmiechnęła się słabo.
— Wydawało mi się, że nagła śmierć jest najgorszą rzeczą, jaka się może przydarzyć. Teraz nie wątpię, że to nieprawda. — Wstała. — Przepraszam, pani wcale nie ma ochoty wysłuchiwać tego wszystkiego. Nie chciałam o tym rozmawiać. Rzecz w tym, że rzadko kiedy mam okazję porozmawiać z kimkolwiek o tej chorobie, a kiedy już zacznę, to… — Wykrzywiła twarz. — Powinnam częściej wychodzić z domu.
— Może pani przyjdzie jutro na wieczór smakołyków? — spytała impulsywnie Joanna.
— Wieczór smakołyków?
— Tak. To nie jest impreza ani przyjęcie, tylko zwykłe spotkanie w małym gronie. Zjawi się doktor Wright i moja przyjaciółka Vielle — na pewno przypadnie pani do gustu. Spotykamy się razem, oglądamy filmy na wideo, jemy i rozmawiamy. Głównie rozmawiamy. To taki nasz wentyl bezpieczeństwa, a zdaje się, że pani również przydałoby się coś podobnego. Lubi pani filmy?
— Bardzo. Od dawna nie miałam okazji nic obejrzeć. Wujkowi Patowi rzeczywistość miesza się z tym, co widzi na ekranie. To powszechne zjawisko u chorych na Alzheimera. Z przyjemnością obejrzałabym jakiś film, ale… — Pokręciła głową. — Dziękuję, obawiam się, że to nie wchodzi w grę.
— Dlatego, że nie ma pani go z kim zostawić?
— Ależ nie, moja mama zawsze się zjawia, kiedy muszę iść do sklepu, ale… — Wpatrywała się w szafkę z garnkami, a Joanna domyślała się, o czym myśli. Gdyby pan Briarley znowu wyciągnął wszystkie naczynia, jej matka wykorzystałaby to jako argument za umieszczeniem chorego w zakładzie zamkniętym.
— Czy korzystała pani kiedykolwiek z programu opieki nad ludźmi w podeszłym wieku? — zainteresowała się Joanna. — Prowadzą go pracownicy Szpitala Miłosierdzia. Opiekunowie zjawiają się w domach osób chorych lub niedołężnych, aby się o nich zatroszczyć. Są bardzo dobrzy. Znam jedną kobietę, która się tym zajmuje. Z przyjemnością się z nią skontaktuję.
— Ale przecież wieczór smakołyków jest już jutro wieczorem.
— Istnieje specjalny, dwunastogodzinny program zapewniania szybkiej pomocy. Pracownicy zdają sobie sprawę, że osoby dzwoniące do nich są zwykle w awaryjnej sytuacji. Część personelu jest specjalnie przeszkolona w opiece nad chorymi na Alzheimera — zachęcała Joanna, ale Kit kręciła głową.
— To wszystko świetnie brzmi, ale kiedy wychodzę z domu, zawsze się denerwuję, że coś się stanie, a jeśli zadzwonię, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, dzwonek telefonu go zdenerwuje. Tak więc dziękuję za zaproszenie, ale lepiej zostanę.
— Powinna pani kupić sobie pager — zasugerowała Joanna, wyciągając swoje urządzenie, aby zaprezentować je Kit. — Albo telefon komórkowy. Dzięki temu będzie się można z panią zawsze skontaktować. — Chyba że zostawi go pani w samochodzie, kiedy pobiegnie do sklepu spożywczego, tak jak dziewczyna Grega Menottiego.
— Telefon komórkowy — powtórzyła Kit. — O tym nie pomyślałam. Muszę sprawdzić… Myśli pani, że ktoś mógłby się zjawić na jutrzejszy wieczór?
— Na pewno. Jeśli ma pani ochotę przyjść, mogę po panią podjechać. I proszę mi mówić po imieniu.
— Z przyjemnością. Mogę zadzwonić do ciebie jutro, żeby powiedzieć, czy się zdecydowałam?
— Jasne — potwierdziła Joanna.
— Albo jeszcze wcześniej, jeśli znajdę książkę. Gdyby wujek Pat zasnął na chwilę, mogłabym zejść do piwnicy i przejrzeć książki, które tam leżą…
— O, upiekłaś ciasteczka — ucieszył się pan Briarley, wchodząc do kuchni.
— Myślałam, że jesteś w łóżku, wujku.
— Bo byłem, ale usłyszałem głosy, więc przyszło mi do głowy, że przyszedł Kevin. Dzień dobry — przywitał się z Joanną.
— Dzień dobry, panie Briarley — odparła Joanna.
— Masz ochotę na herbatę? — Kit sięgnęła po porcelanową filiżankę i spodek.
— Raczej nie, czuję się zmęczony. Chyba pójdę się położyć. Miło było panią poznać — zwrócił się do Joanny i wyszedł do przedpokoju.
— Zaraz wrócę. — Kit wybiegła za nim z kuchni.
Joanna słyszała, jak wchodzą po schodach, a potem dobiegł ją głos pana Briarleya: „Przekonają się, kiedy zobaczą. To lustrzany wizerunek”.
Pora się zbierać, pomyślała Joanna i spojrzała na zegarek. Wskazywał wpół do pierwszej.
— Do diabła — sapnęła i sięgnęła po płaszcz. Wyszła do przedpokoju i stanęła pod wąskimi drewnianymi schodami. — Kit! — krzyknęła, kładąc rękę na poręczy. — Muszę się zbierać, zadzwonię jutro w sprawie wieczoru smakołyków.
Kit pokazała się na górze.
— W porządku — potwierdziła. — A ja zadzwonię, jak tylko znajdę książkę.
Joanna otworzyła drzwi na dwór. Kiedy wychodziła, dobiegł ją głos pan Briarleya: „Nie pożegnasz się z Kevinem?”
Czy Kevin w ogóle istnieje?, zastanawiała się Joanna, jadąc z powrotem do szpitala tak szybko, jak na to pozwalał ruch uliczny. A może była to jedna z halucynacji, o których wspominała Kit? Pamiętała jej zdjęcie z blondynem, zrobione w bibliotece. Może nic chciał lub nie potrafił poradzić sobie z codziennym koszmarem opieki nad chorym na Alzheimera? A może Kit po prostu zerwała z nim, tak jak najwyraźniej zrezygnowała z wolności, oglądania filmów i kontynuowania nauki?
Dlaczego została opiekunką chorego?, zastanawiała się Joanna, przejeżdżając skrzyżowanie na żółtym świetle. Logika nakazywałaby, żeby opieką nad panem Briarleyem zajęła się matka Kit, która najwyraźniej martwiła się tym, co się dzieje z jej córką.
— Nic dziwnego — mruknęła do siebie Joanna.
Szybko wjechała na szpitalny parking. W całej sprawie kryła się jakaś tajemnica, lecz bez względu na wszystko, Joanna nie miała teraz czasu się nią zająć. Musiała jak najszybciej znaleźć się na górze. Za dziesięć pierwsza. Za mało czasu, aby szukać bocznych dróg do laboratorium. Trzeba było skorzystać z głównej windy. Żeby tylko nie natknąć się na pana Mandrake’a.
Miała szczęście. Dotarła na piąte piętro, nie spotykając nikogo znajomego. Pobiegła do laboratorium, a po drodze ściągnęła z siebie płaszcz. Przy pulpicie siedział Richard, a Tish stała przy stole do badań, zawieszając na kroplówce torebkę z roztworem soli fizjologicznej.
— …znalazłam nowe miejsce na imprezę — tłumaczyła Tish.
— Przepraszam za spóźnienie — zaczęła Joanna. — Mam coś ciekawego. Pan Briarley… — Richard posłał jej ostrzegawcze spojrzenie i kiwnął głową do Tish, lecz Joanna go zignorowała — …jest chory na Alzheimera, a jego siostrzenica twierdzi, że on cierpi na halucynacje, w których widzi ludzi stojących wokół jego łóżka lub przy drzwiach.
— Ciekawe — zainteresował się Richard. Choroba Alzheimera jest wywoływana niedoborem acetylocholiny, a nie jej nadmiarem. Wspomniała, czy chory ma jakieś inne symptomy doświadczeń granicznych?
— Podobno na nowo przeżywa wydarzenia z przeszłości.
— Retrospekcja życia. — Richard się zamyślił. — Zastanawiam się…
— Możemy zaczynać? — spytała Tish. — Mam wizytę u okulisty.
U dentysty, poprawiła ją w myślach Joanna, idąc do przebieralni. Włożyła szpitalną koszulę nocną, podeszła do stołu do badań, wspięła się na niego i położyła. Tish przystąpiła do wsuwania poduszek z gąbki pod jej ręce i nogi.
— Lubi pan Tommy’ego Lee Jonesa? — spytała pielęgniarka, wpatrując się w Richarda. — Występuje w nowym filmie, który koniecznie muszę obejrzeć. — Obeszła Joannę i zaczęła instalować elektrody.
— Jesteś gotowa? — spytał Joannę Richard. Skinęła, unieruchomiona przez elektrody. — Zmieniłem dawkę i zamierzam wydłużyć czas, który spędzasz w fazie płytkiego snu. Zobaczymy, co z tego będzie.
Ciekawe, co takiego, zastanowiła się Joanna, obserwując Tish podłączającą kroplówkę.
— Niesamowicie mi się podobał w Wulkanie — stwierdziła Tish, unieruchamiając igłę plastrem. — Widział pan to?
Przygotowania trwają zbyt długo, uznała Joanna. Cały czas widziała zegar, chociaż Richard go przesunął. Wskazywał za pięć pierwsza. Musimy w ogóle się go pozbyć, pomyślała.
— Ta scena w tunelu metra była fantastyczna. — Tish zasłoniła oczy Joanny czarną maską i zabrała się do mocowania elektrod. — Widzieli światło na końcu i nie mieli pojęcia, co to, a dopiero później zdali sobie sprawę, że to płynna lawa, podążająca w ich stronę. A ta część, w której lawa porwała tego faceta i…
W tym momencie Tish litościwie zasłoniła słuchawkami uszy Joanny, która leżała w oczekiwaniu na Richarda. Spodziewała się. że podejdzie, podniesie słuchawkę i spyta, czy jest już gotowa.
Gotowa na co?, zamyśliła się. Na opadnięcie popiołu? Na Tommy’ego Lee Jonesa? Wezuwiusz eksplodował o pierwszej, pomyślała i znalazła się w tunelu.
W przejściu panowała cisza, jakby głośny dźwięk ucichł. Od otwartych drzwi oślepiająco błyszczało złote światło. Jeśli to Wezuwiusz, przykryj usta i nos ręką, a potem biegnij z powrotem do korytarza, przykazała sobie, ruszając w stronę drzwi. Nie był to jednak Wezuwiusz ani zbliżający się pociąg, ani też nie stała w korytarzu na drugim piętrze, co zresztą wiedziała od chwili, gdy się tu znalazła. Przebywała na Titanicu, a przez otwarte drzwi widziała ubraną w białą nocną koszulę kobietę rozmawiającą z panią w białych rękawiczkach.
— Jestem pewna, że nie ma się czym przejmować, Edith — stwierdziła kobieta w białych rękawiczkach.
— Idź poszukać pana Briarleya — Przykazał brodacz stewardowi. — On będzie wiedział, jaka jest sytuacja.
— Tak jest, proszę pana — potwierdził steward.
— Będziemy w kabinie.
— Tak jest, proszę pana — oświadczył steward i skierował się ku światłu.
Joanna próbowała wypatrzyć, dokąd idzie, lecz poświata okazała się zbyt jasna. Poszła krok do przodu, usiłując jak najwięcej zobaczyć, ale zaraz się zatrzymała. Muszę przekroczyć próg, pomyślała, i znowu ogarnął ją strach.
Głos powiedział: „Nie możesz przejść na tę stronę”, jak stwierdziła pani Grant, a pan Olivetli mówił: „Wiedziałem, że gdybym przeszedł przez bramę, nigdy bym nie powrócił”. A jeśli wejdzie na pokład, czy będzie mogła powrócić? A może Vielle się nie myliła i doświadczenia graniczne stanowiły element procesu umierania, zapoczątkowywanego przez przekroczenie progu?
To niemożliwe, zadecydowała Joanna. Oboje się mylą, a wraz z nimi pan Mandrake. Doświadczenia graniczne nie są bramą prowadzącą na Tamtą Stronę. Są czymś innym, a ja muszę się dowiedzieć czym. Kiedy stanęła na progu, ponownie spojrzała na podłogę, wyraźnie widoczną w mocnym świetle. Pomiędzy wyłożoną woskowanym drewnem podłogą korytarza i nic lakierowanymi deskami pokładu przebiegała zauważalna granica.
Joanna przyłożyła rękę do klatki piersiowej, jakby pragnąc uspokoić serce.
— „Śmierć jest także wielką przygodą” — powiedziała, przekroczyła próg i wyszła na pokład.
„Teraz możemy pokonać ruchome piaski”.
— Pan Briarley wszystko nam wyjaśni — odezwał się brodacz do kobiety. Żadne z nich się nie odwróciło, kiedy Joanna wyszła na pokład. Zastanawiała się, czy ją widzą.
— Tymczasem — ciągnął mężczyzna — panie powinny wracać do środka, gdzie jest cieplej.
Młoda kobieta skinęła głową, otulając się płaszczem.
— Zimno mi — zadrżała.
Steward zniknął w świetle. Joanna poszła za nim, w nadziei że dostrzeże, dokąd się udał. Minęła grupkę ludzi i przeszła obok młodej kobiety oraz grubego siwego mężczyzny w tweedowym ubraniu.
— Wyjaśnili, co się stało? — spytał gruby nieznajomy wysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu, gdy Joanna ich mijała.
— Co ty tu robisz? — krzyknął brodacz.
Joanna podskoczyła i ze zdumieniem odwróciła się w jego stronę, lecz mężczyzna nie zwracał się do niej. Swoje słowa skierował do młodego mężczyzny w brudnawym swetrze i miękkiej czapce.
— Nie powinieneś tu wchodzić — surowo wyjaśnił brodacz.
— Osoby postronne nie mają tu prawa wstępu.
— Przepraszam. — Młody człowiek rozejrzał się nerwowo.
— Usłyszałem hałas i przyszedłem sprawdzić, co się dzieje.
Tak samo jak ja, pomyślała Joanna. Kiedy podeszła bliżej, dostrzegła, że światło dobiega z lampy umocowanej na pomalowanej na biało metalowej ścianie. Jedno ze świateł pokładowych, uznała. Musi być jeszcze bardzo wcześnie, gdyż pod sam koniec światło zaczęło zanikać i świecić na czerwono, inżynierowie nic mogli bowiem podtrzymać pracy prądnic.
A potem zgasło, przypomniała sobie Joanna. To światło było jednak pokrzepiająco jasne, tak jasne, że w jego promieniach nie widziała niczego, nawet kiedy przysłoniła oczy. Uznała, że musi je obejść, aby cokolwiek zobaczyć.
Ponownie się zatrzymała, tak samo jak wtedy, gdy przystanęła na progu. Przyłożyła rękę do piersi i zeszła pod pokład w miejscu, w którym zniknął steward. Ruszyła ku światłu, przeszła przez nie i za nie.
Myliła się. Nie znajdowała się na dworze, chociaż czuła przenikliwe zimno. Pokład był oszklony, na całej jego długości znajdowały się długie i szerokie okna z białymi framugami. Joanna do nich podeszła i wyjrzała na zewnątrz, lecz szkło odbijało światło tak silnie, że dostrzegła tylko odblask białej ściany i pustego pokładu. Joanna odwróciła się w stronę prowadzących do przejścia drzwi. Ujrzała czarny otwór.
Pasażerowie zapewne znikli we wnętrzu statku. Brodacz powiedział stewardowi: „Będziemy w kabinie”, a kobieta poskarżyła się na zimno. Na pewno poszli do swoich kajut, uznała Joanna i ruszyła za nimi do przejścia.
Do tunelu. Nie rób tego, zabroniła sobie. Jeszcze nie chcesz wracać, jeszcze się nie dowiedziałaś, dlaczego widzisz Titanica, ani nie poznałaś związku między nim a twoimi doświadczeniami. Nawet nie patrz w tamtą stronę. Pamiętaj, co się przydarzyło Orfeuszowi, przykazała sobie i zmusiła się do odwrócenia głowy od drzwi.
— A jeśli nie uda mi się znaleźć przejścia, kiedy będę gotowa do powrotu? — spytała głośno, a jej głos rozszedł się głuchym echem po zamkniętej przestrzeni pokładu. Żałowała, że nie miała przy sobie okruchów chleba albo kłębka wełny pani Troudtheim. Musisz zapamiętywać, dokąd idziesz, pomyślała, i nie wolno ci zostać tutaj zbyt długo. Masz tylko nieco ponad dwie i pół godziny. Albo cztery do sześciu minut.
Ale przecież nie znajdowała się w stanie prawdziwej śmierci klinicznej. To tylko symulacja, która się skończy, gdy Richard przestanie jej podawać dithetaminę, co może nastąpić lada chwila. Trzeba działać.
Ruszyła przed siebie. Steward zniknął. Pokład był długi i pusty, stały na nim tylko leżaki oraz niskie, pomalowane na biało schowki z namalowanymi szablonem napisami „Kamizelki ratunkowe” na wiekach. Co kilka metrów na ziemi znajdowały się linie, wyznaczające boiska do gry w shuffleboard* [Gra, w której uczestnicy popychają kijami drewniane lub plastikowe dyski na namalowane na ziemi pola o różnej wartości punktowej.].
W oddali mignęła biała marynarka stewarda, który wyszedł przez jedne z drzwi i ruszył w głąb pokładu. Jego biały uniform rozbłysnął w świetle lampy pokładowej, a następnie zniknął w cieniu, jakby ktoś zapalił i zgasił żarówkę.
Joanna przyśpieszyła kroku, usiłując dogonić stewarda; już otwierał inne drzwi. Pobiegła w jego stronę, usiłując je odnaleźć, lecz ściana okazała się pusta, choć Joanna była niemal pewna, że minęła miejsce, w którym zniknął steward.
A jednak nie, dopiero po chwili dostrzegła białe metalowe drzwi. Wyciągnęła do nich rękę, niepewna, co się stanie. Nie wiedziała, czy uda jej się otworzyć drzwi, czy też jej ręka zagłębi się w nich, jakby była duchem.
Ani jedno, ani drugie. Zacisnęła dłoń na klamce i pociągnęła, lecz drzwi okazały się zamknięte na klucz. Spróbowała jeszcze raz, obiema rękami, a po chwili dała za wygraną i poszła dalej w głąb pokładu. Kilka metrów za pierwszymi znajdowały się drugie drzwi, a potem jeszcze jedne, lecz i one nie dały się otworzyć.
Od pewnego punktu pokład się zwężał i skręcał zgodnie z linią dziobową statku. Nieco dalej, idealnie pod lampą, znajdowały się drzwi. Podbiegła do nich i szarpnęła za klamkę.
Drzwi się otworzyły. Już miała wejść do środka, gdy zatrzymała się i odwróciła. Nie dostrzegała przejścia z powodu krzywizny pokładu, więc się zawahała, czy powinna wrócić i upewnić się, że wejście nadal jest otwarte. Następnie otworzyła drzwi i zniknęła w środku.
Znalazła się na korytarzu. Na polakierowanej drewnianej podłodze leżały chodniki, a przy ścianach stały ławki z wysokimi i oparciami. Pośrodku umieszczono proste drewniane schody z rzeźbionymi tralkami. Joanna podeszła bliżej, położyła dłoń na poręczy i wychyliła się za wypolerowaną balustradę. Schody sięgały dwóch niższych pokładów, a głębiej niknęły w mroku.
Podniosła głowę, usiłując dojrzeć szczyt schodów, lecz na górnych pokładach także panowały ciemności. Nigdzie nie dostrzegła stewarda. Zawahała się, nie potrafiąc się zdecydować, w którą stronę pójść. Nie na dół, doszła do wniosku, na pewno nie na Titanicu, i zaczęła się wspinać po schodach.
Wyżej znajdował się znacznie elegantszy korytarz i kolejne schody, węższe i bardziej strome. Podłogę przykrywały perskie dywany, a na oklejonych tapetą ścianach wisiały obrazy. Wejście po prawej stronie zagrodzono podwójnymi drzwiami z pochylonymi szybami. Przez szkło Joanna dostrzegła duży pokój z różowymi dywanami, na których umieszczono zastawione stoły.
Jadalnia pierwszej klasy, pomyślała i popchnęła podwójne drzwi, lecz okazały się zamknięte na klucz. W środku nie dostrzegła nikogo, a między przykrytymi białymi obrusami stołami nie kręcili się kelnerzy. Każdy stół udekorowano kwiatami i niewielką lampą z różowym kloszem. Srebrne sztućce i porcelanowe naczynia połyskiwały czerwonawo w ich świetle.
Na ścianach wisiały podobne różowe lampy, wykonane z jasnego, spłowiałego drewna. Na fortepianie także ustawiono lampę. Instrument wykonano z takiego samego jasnego drewna, lecz starannie polakierowanego. Podniesiona klapa fortepianu błyszczała złoto w świetle kryształowego żyrandola. Przed instrumentem stała pozłacana klatka, lecz z takiej odległości Joanna nie potrafiła określić, czy znajduje się w niej jakiś ptak. Czy na Titanicu przewożono jakieś ptaki? Maisie nic o tym nie wspominała.
Wąskie drewniane stopnie prowadziły na górę obok okien jadalni, a wyżej usytuowano kolejne schody. Joanna wdrapała się po stopniach. Na końcu schodów znajdowały się drzwi z iluminatorem. Na pewno prowadzą na zewnętrzny pokład, uznała Joanna, lecz kiedy zerknęła przez szybkę, dostrzegła wyłącznie ciemności. Otworzyła drzwi.
Nadal nic nie widziała. Nagły powiew chłodu uświadomił jej, że się znajduje na dworze, lecz nie czuła wiatru, ani nawet łagodnej bryzy. Tej nocy było zupełnie bezwietrznie, przeszło jej przez myśl. Pan Briarley wspominał o tym na lekcji. Wszyscy rozbitkowie potwierdzali, że woda zupełnie się nie ruszała, nie odczuli żadnych fal.
Wbiła wzrok w ciemności, ręką trzymając się drzwi i czekając, aż jej wzrok przystosuje się do mroku. Możliwe, że tu jest jak w przejściu, pomyślała, że nie ma tu światła, do którego się można przyzwyczaić. Po bardzo długim, jak się jej zdawało, czasie, zaczęła jednak rozróżniać kształty. Burty, zagięta rura wentylacyjna, a z prawej strony wysoka i masywna konstrukcja.
To jeden z kominów, doszła do wniosku, wpatrując się w czarną sylwetkę na jeszcze ciemniejszym niebie. Znalazła się na otoczonym poręczami małym tarasie. Z początku sądziła, że balustrada całkowicie zamyka przestrzeń tarasu, lecz po minucie dostrzegła małe stalowe schodki o czterech stopniach, prowadzące na wyższy pokład.
Podeszła bliżej, puszczając drzwi, które zaczęły się zamykać. Joanna złapała za klamkę i znieruchomiała, nie chcąc odcinać sobie drogi powrotu. Rozejrzała się wokoło, lecz na tarasie nie znajdowało się nic, czym mogłaby zablokować drzwi. Nie ośmieliła się ich zamknąć z obawy przed zatrzaśnięciem.
Złapała klamkę drugą dłonią, schyliła się i zdjęła but. Zablokowała nim drzwi, ostrożnie je przymknęła i podeszła do schodków. Wspięła się po nich, trzymając się obydwu poręczy, i poszła górnym pokładem. To na pewno pokład łodziowy, zadecydowała. Powyżej wznosiły się cztery ogromne kominy oraz zwisały grube liny dźwigów przeładunkowych. Ale gdzie się podziały szalupy ratunkowe? Nigdzie ich nie widziała. Powinny wisieć wzdłuż całego pokładu.
A jeśli już są na wodzie? Nagle ogarnęła ją panika. To niemożliwe. Łodzi ratunkowej A nie opuszczono aż do piętnaście po drugiej, kiedy dziób zniknął już pod wodą, a pokład tak bardzo się pochylił, że zachodziła konieczność odcięcia lin. Pokład, na którym teraz stała Joanna, wciąż znajdował się w pozycji poziomej.
Poza tym nawet po wodowaniu szalup na pokładzie łodziowym pozostali ludzie, Strausowie i Allisonowie, a także wszyscy nie wpuszczeni do łodzi mężczyźni i pasażerowie z niższych klas, którzy przedostali się z dolnych pokładów.
Przypomniała sobie o orkiestrze. Muzycy stali na pokładzie łodziowym, grając ragtime i walce przez cały czas wprowadzania ludzi na szalupy, a wreszcie Bliżej Ciebie, Panie. Grali do samego końca.
A zatem to niemożliwe, aby spuszczono już łodzie, gdyż na ciemnym pokładzie nie znajdowała się ani jedna osoba. Poza tym panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie przez nierówny stukot buta i odgłos bosej stopy Joanny.
Pokład kończył się niespodziewanie na niskiej, białej konstrukcji, zwieńczonej kratownicą. Obok znajdowały się stalowe schody, dłuższe niż poprzednie, przez otwór w podłodze prowadzące na dół, do zadaszonego pokładu. Joanna zeszła tam, spoglądając w górę, aby zapamiętać drogę powrotną.
Gdy się odwróciła, dostrzegła łodzie. Wisiały na białych stalowych żurawikach, przyczepione do wózków i grubych zwojów lin. Kapitan Smith najwyraźniej nie wydał jeszcze rozkazu opuszczenia szalup. Wciąż przykrywały je płócienne pokrowce.
Mimo to na pokładzie powinni znajdować się oficerowie. Kapitan Smith wysłał dwóch podkomendnych, aby oszacowali zniszczenia, a sam pozostał na mostku wraz z pozostałymi oficerami do czasu ich powrotu. Niektórzy pasażerowie zjawili się u niego, aby sprawdzić, co się stało. Joanna nie dostrzegła też marynarzy pełniących wachtę ani pasażerów przechadzających się po pokładzie. Pokład łodziowy nigdy nie bywał tak pusty.
Może to nie jest Titanic, może to Mary Celeste, zastanowiła się Joanna i wsunęła ręce do kieszeni. Statek nie jest opuszczony, odpowiedziała sobie. Po prostu jest zbyt zimno, żeby ludzie stali na pokładzie. Wszyscy są w środku.
To musiało być właściwe wyjaśnienie. Gdy oddychała, widziała parę wodną, a jej bosa stopa zmarzła na kość. Ukryli się pod pokładem. W oddali dostrzegała światła wydobywające się z rzędu iluminatorów i układające się w złocisty kwadrat na pokładzie. Właśnie tam przebywali, stwierdziła i poszła do światła, mijając długie i niskie pomieszczenie w białym kolorze. „Kwatery oficerskie”, głosił napis na drzwiach.
To tutaj przechowywano składane łodzie ratunkowe, pomyślała Joanna i spojrzała na płaski dach, usiłując wypatrzyć szalupy. Było jednak zbyt ciemno, aby je dostrzec.
Skoro tutaj mieściły się kwatery oficerskie, światła musiały dobiegać ze sterówki i z, mostku. Szła niestrudzenie, aż wreszcie zatrzymała się w jasnej części pokładu. Stała przed schodami prowadzącymi na górę. Pasażerowie nie mogą wchodzić na mostek, przypomniała sobie i wdrapała się po schodach.
Na mostku nie zastała nikogo. Duży drewniany ster znajdował się pośrodku pomieszczenia, przed oknami. Za nim ustawiono dwa duże metalowe bębny z dźwigniami: telegraf do kotłowni i do maszynowni. Na bębnach widniały napisy: Wstecz. Naprzód. Cała naprzód. Bardzo wolno. Stop. Obydwie dźwignie ustawiono na bardzo wolno.
Joanna przeszła między bębnami i podeszła do okna. Wyjrzała, lecz wokół panowały ciemności. Kompletne ciemności. Nic dziwnego, że nie zauważyli góry lodowej, skonstatowała, wbijając spojrzenie w mrok. Nie widziała nawet linii horyzontu. To była czarna bezksiężycowa noc, przypomniała sobie słowa pana Briarleya, tak czarna, że nad horyzontem dało się ujrzeć gwiazdy. Joanna nie widziała jednak gwiazd. Wszędzie panował nieprzenikniony mrok.
— Nie ma na to czasu — rozległ się męski głos, dobiegający z boku, spod podłogi.
Joanna wyjrzała przez boczny iluminator na mostku, lecz nikogo nie zauważyła. Podbiegła do schodów. Niżej stali dwaj mężczyźni, jeden w ciemnoniebieskim mundurze oficerskim, a drugi w białym stroju marynarza.
— Kapitan rozkazał ustawić lampę sygnalizacyjną — wyjaśnił oficer. — W tym miejscu.
Kiedy to powiedział, obaj się cofnęli, a Joanna zeszła na dół, usiłując ich dojrzeć w ciemności.
— Lampę sygnalizacyjną? — z niedowierzaniem powtórzył marynarz. — A do czego mu ona?
— Do tego — odparł oficer. Stali przy burcie, a oficer wskazywał ręką punkt w mroku. Joanna widziała, że marynarz oparł obydwie ręce na poręczy, wychylił się i wyciągnął szyję.
— Do czego? Nic nie widzę.
— Światło — wyjaśnił oficer, ponownie wskazując ręką. — Tam.
Californian, przeszło Joannie przez myśl. Chcą nawiązać łączność z Californian. Zapatrzyła się w dal. Nie dostrzegła jednak światła, panował całkowity mrok, lecz marynarz zapewne zauważył coś w ciemnościach, gdyż powiedział:
— Wątpię, czy nas zobaczy z takiej odległości. Muszą przesłać wiadomość drogą radiową.
— Właśnie to robią. Nie mogą nawiązać łączności. Masz klucz?
— Jest w… — Joannie nie dosłyszała ostatniego słowa, gdyż marynarz się odwrócił. Wyszli na pokład przed mostek, a Joanna podążyła za nimi, lecz ta część statku była zawalona zwiniętymi linami i łańcuchami, więc zanim udało się jej przez nie przedrzeć, obaj mężczyźni zniknęli.
Joanna się zawahała, zastanawiając się, dokąd poszli. Po minucie członkowie załogi wrócili, minęli ją i podeszli do burty. Marynarz dźwigał staroświecką latarnię.
Uniósł ją na burcie dziobówki. Oficer zapalił zapałkę i wsunął ją do lampy, która zajaśniała żółtym światłem. Marynarz podniósł latarnię tak, aby znalazła się pod odpowiednim kątem, i wsunął przed płomień kawałek blachy, zasłaniając światło. Przysłona, pomyślała Joanna. Metal ostro zgrzytał, kiedy marynarz go wsuwał na miejsce.
— Jaką wiadomość mam przesłać? — spytał.
Oficer pokręcił głową.
— Mayday. SOS. Pomocy. Nie wiem, cokolwiek, co podziała.
Marynarz uniósł przysłonę i w mroku ponownie zajaśniało światło. W dół, w górę, w dół, metal zgrzytał o szkło. W górę, w dół, w górę.
Joanna wbiła wzrok w ciemności, wypatrując odpowiedzi, światła, lecz nie dostrzegła nic, nawet pojedynczego błysku. Nie rozległ się też żaden dźwięk poza zgrzytaniem latarni. W dół, w górę, w dół. Zgrzyt, zgrzyt. Odsunęła się nieco od mężczyzn, nasłuchując chlupotu wody, lecz dziób nie przecinał fal, nie wiała bryza. To dlatego, że stoimy, pomyślała, że się nie poruszamy.
— Nie odpowiada — oznajmił marynarz, opuszczając przysłonę. — Jest pan pewien, że to było światło, a nie gwiazda?
— Lepiej, żeby to nie była gwiazda — odparł oficer. — Nabieramy wody.
Dłoń marynarza poruszała się przy latarni, światło migało.
— Żaden statek nie nadpływa?
— Baltic, ale jest przeszło trzysta dwadzieścia kilometrów stąd.
— A Frankfurt?
— Nie odpowiada — wyjaśnił oficer, a marynarz ponownie przystąpił do sygnalizowania. Światło rozbłyskiwało, gasło i rozbłyskiwało, metal zgrzytał jak paznokcie o tablicę.
— Żadnej odpowiedzi. Jak długo mam sygnalizować?
— Dopóki się nie porozumiesz.
Lampa sygnalizacyjna cały czas migotała. Jasno, ciemno, zgrzyt, zgrzyt.
— Sir? — Z lewej strony rozległ się głos i obok Joanny przebiegł oficer, zatrzymując się obok mężczyzn.
Zasalutował sumiennie.
— Właśnie wracam spod pokładu, sir. Kotłownia piąta i szósta oraz magazyn pocztowy zalane, a na pokład D wdziera się woda.
Pokład D. Joanna przyszła z pokładu C. To dlatego kajuty ponumerowano C8, C10, C12. Ale teraz znajdowała się trzy poziomy wyżej, a pokład poniżej to promenada. Czy teraz stała na pokładzie A, czy właśnie z niego przyszła? Jeśli przebywała na pokładzie A, pokład B był tym z promenadą, a poziom z przejściem znajdował się…
Rzuciła się przed siebie biegiem, cały czas słysząc rozchodzący się po pokładzie zgrzyt lampy sygnalizacyjnej, w górę, w dół, w górę. Żeby tylko drzwi się nie zamknęły, modliła się Joanna, wbiegając po stalowych schodkach. Żeby tylko mój but wciąż tam tkwił.
But znajdował się na swoim miejscu, lecz nie miała czasu się po niego schylić. Otworzyła drzwi i zbiegła po stopniach. Jedne schody, drugie. Obok jadalni z błyszczącymi kryształami i fortepianem. Trzecie. Żeby tylko woda jeszcze tu nie dotarła, błagała w myślach i popchnęła drzwi.
Pokład był suchy, lecz ze względu na krzywiznę nie widziała i całej drogi do przejścia. Minęła zamknięte drzwi, okrążyła krzywiznę. Jest, czarny prostokąt drzwi do przejścia, wciąż otwartych, wciąż powyżej poziomu wody. Rzuciła się w jego stronę, bosą stopą i butem wybijając nierówny rytm.
Biegła przed siebie po pokładzie, chwała Bogu, jeszcze suchym, obok leżaków, a w szybach iluminatorów błyskało jej odbicie. Minęła światło. Do przejścia, w ciemności.
Coraz ciemniej. Co się stało?, zadała sobie pytanie Joanna, a w jej sercu pojawiła się panika. Dlaczego nie wróciłam? W tej chwili uświadomiła sobie, że wróciła, że wciąż ma na oczach maskę, w zgięciu łokcia tkwi igła kroplówki, a do jej głowy wdziera się biały szum ze słuchawek.
— Siostro? — odezwała się i lewą ręką ściągnęła słuchawkę z ucha.
— …puls podskoczył — mówiła Tish. — Tętno dziewięćdziesiąt pięć, ciśnienie sto trzydzieści na dziewięćdziesiąt. Zaraz, obudziła się.
— To dobrze — stwierdził Richard i Joanna usłyszała, jak podchodzi do stołu do badań. Poczuła, że Tish zdejmuje jej z głowy elektrody, a potem maskę na oczy. Mogła spojrzeć na Richarda.
— I jak? — spytał.
— Wbrew twoim oczekiwaniom, nie miałam innej wizji — wyjaśniła i usiłowała usiąść. — Byłam…
— Nie wstawaj. — Położył dłoń na jej ramieniu.
— Ale ja muszę ci opowiedzieć — zaprotestowała Joanna, kładąc się z powrotem. — To był z całą pewnością…
— Zaczekaj — przerwał. — Nie mów nic, dopóki nie rozpocznę nagrywania. — Zaczął na chybił trafił wciskać przyciski w dyktafonie. Z boku urządzenia wyskoczyła taśma. Wysunął ją i obejrzał z obydwu stron. Co on wyprawiał? Przecież widział, jak wkładała nową kasetę przed rozpoczęciem eksperymentu.
— Może pani przynieść Joannie koc? — spytał pielęgniarkę. — Cała drży.
Wcale nie, pomyślała Joanna i uświadomiła sobie, że Richard zwleka z rozpoczęciem rozmowy do czasu wyjścia Tish, aby nie słyszała relacji.
— Oczywiście — odparła Tish i podeszła do szafki.
— Co widziałaś? — zapytał Richard, kiedy Tish oddaliła się na tyle, aby nic nie słyszeć.
— Titanica.
— Na pewno? Miałaś taką samą wizję, jak poprzednio? Przejście i ludzie kręcący się za drzwiami?
— Tak, tylko że tym razem wyszłam na pokład i… — Przerwała, kiedy Tish wróciła z kocem.
— Zaczekam z zarejestrowaniem relacji do czasu, aż skończy pani monitorowanie — zwrócił się Richard do Tish. — A teraz proszę zdjąć pozostałe elektrody. — Wrócił do pulpitu, nie patrząc na Joannę, i przystąpił do przeglądania skanów. Co powie, kiedy Tish wyjdzie?, zastanawiała się Joanna, przyglądając się, jak pielęgniarka przykrywa kocem jej nogi i podciąga go wyżej, do ramion. Czy dlatego, że widziała Titanica, znowu nazwie ją Bridey Murphy?
Nic na to nie poradzę, uznała. To z całą pewnością był Titanic. Kiedy Tish zdejmowała elektrody, sprawdzała jej tętno i ciśnienie, Joanna odtworzyła w pamięci wszystkie doświadczenia graniczne, aby żadnego nie pominąć — schody, jadalnia pierwszej klasy, drzwi na pokład łodziowy…
Zostawiłam w drzwiach but, przypomniała sobie i usiadła. Wciąż jest na statku.
— Zaraz zaraz, co to ma być? — zaprotestowała Tish.
— Ja… — zaczęła Joanna i wbiła wzrok w swoje stopy w granatowych pończochach, wystające spod koca. Przecież byłam na bosaka, bez pończoch, uświadomiła sobie.
— Jeszcze nie odłączyłam kroplówki — stwierdziła Tish, a Joanna posłusznie się położyła. To poczucie było tak realne. Wciąż czuła, jak gołą stopą dotyka lodowatego pokładu, pamiętała, jak zdjęła but, aby zaklinować go w drzwiach… Roześmiała się.
— Zrobiłam coś zabawnego? — zainteresowała się Tish, przykładając watę do igły.
— Mój but…
— Są w przebieralni, ale nigdzie pani jeszcze nie idzie. Muszę po raz ostatni przeprowadzić badanie tętna i ciśnienia. — Gdy skończyła, spytała: — Więc co takiego śmiesznego było w pani butach?
Nic, pomyślała Joanna. Nie miałam ich na nogach.
— No proszę powiedzieć, co panią rozbawiło? — nalegała Tish.
Nie mogę. i tak byś nie zrozumiała. Na Titanicu zostawiła czerwoną tenisówkę, taką samą, jaką podobno ujrzał pacjent unoszący się nad stołem operacyjnym.
Tish wciąż czekała na wyjaśnienie dowcipu.
— To nic takiego, przepraszam — stwierdziła Joanna. — Chyba jestem trochę zdezorientowana. — Leżała nieruchomo, czekając, aż Tish usunie poduszki z gąbki, podpierające jej ręce i nogi. Muszę o tym powiedzieć Richardowi, pomyślała. Ciekawe, czy można to uznać za wspomnienie związane z opuszczeniem własnego ciała.
Ale Richarda nie interesowało to, które zasadnicze elementy pojawiły się w jej doświadczeniach granicznych, ani też co widziała, gdy straciła świadomość. Ciekawiło go wyłącznie to, czy ujrzała Titanica.
— Znowu miałaś taką samą wizję? — spytał, gdy tylko Tish wyszła z laboratorium.
— Nie. — Joanna usiadła na stole. — Niezupełnie taką samą.
Zdawało się, że ta odpowiedź zadowoliła i odprężyła Richarda.
— Niemniej znalazłam się w tym samym miejscu. Na Titanicu.
— Skąd masz pewność?
Joanna opowiedziała mu o jadalni i pokładzie łodziowym.
— To musiał być Titanic — podkreśliła. — Usiłowali skontaktować się z Californian za pomocą latarni sygnalizacyjnej.
— Panie doktorze? — W drzwiach stała Tish. Joanna zastanawiała się, jak długo przysłuchiwała się rozmowie. — Przed wyjściem zapomniałam pana spytać, czy jest pan zainteresowany’?
— Czym? — zdziwił się Richard.
— Obejrzeniem nowego filmu z Tommym Lee Jonesem.
— Ach. — Z jego tonu jasno wynikało, że nie ma pojęcia, o czym mówi Tish. — Eee, nie bardzo, muszę omówić z Joanną jej relację, a potem przeanalizować skany. To może się przeciągnąć.
— Nie musimy się umawiać na dzisiejszy wieczór — oświadczyła Tish i nie czekając na kolejną wymówkę, dodała: — Porozmawiamy o tym jutro.
— Jutro?
— Tak. Pan Sage. O dziesiątej?
— A, tak — potwierdził. — Racja. Pan Sage. No, to do jutra.
— Proszę zaczekać — zatrzymała ją Joanna. — A co z panią Troudtheim? Nie ma sesji o trzeciej?
— Dzwoniła, żeby odwołać — wyjaśnił Richard.
— Kiedy pani była nieprzytomna — uzupełniła Tish.
— Powiedziała, że ma wrażenie, że dopadła ją grypa, więc zadzwoni, żeby ustalić nowy termin, gdy lepiej się poczuje — dodał Richard. — Jutro o dziesiątej — zwrócił się do Tish, wciąż stojącej przy drzwiach.
Tish wyszła, a Richard odwrócił się do Joanny.
— Powiedzieli, że usiłują nawiązać łączność z Californian?
— Nie, ale stwierdzili, że nabierają wody i że Baltic oraz Frankfurt już płyną. A jadalnia musiała być pomieszczeniem dla pasażerów pierwszej klasy…
— Powiedz mi o początku. Niczym się nie różnił od poprzednich?
— Niczym — potwierdziła Joanna. — Wcześniej nie widziałam tylko młodego mężczyzny w swetrze. — Opowiedziała Richardowi o brodaczu, twierdzącym, że osoby postronne nie mają tam prawa wstępu i młodym człowieku, który oznajmił, że usłyszał hałas i przyszedł sprawdzić, co się dzieje.
— Ale hałas brzmiał tak samo?
— Tak.
— A przejście, drzwi? I światło?
— Też — przytaknęła zaskoczona Joanna.
— Ujednolicający obraz był taki sam — mruknął. — Chodź, coś ci pokażę.
Joanna zarzuciła koc na ramiona, zsunęła się ze stołu do badań i podeszła do pulpitu. Richard już wyświetlał skany.
— To są zdjęcia z twoich ostatnich doświadczeń granicznych — wyjaśnił i szybko wystukał coś na klawiaturze. Pociemniały wszystkie obszary z wyjątkiem kory czołowej. — Masz przed sobą mózg uaktywniający pamięć długotrwałą. — Dopisał jeszcze kilka znaków. — Teraz przyspieszymy — stwierdził i skany zaczęły się szybko zmieniać. Niewielkie rozsiane punkty rozbłyskiwały i gasły, zmieniały barwy z pomarańczowej na czerwoną, a potem na niebieską, wybuchały na ekranie jak sztuczne ognie, tworząc misterny wzór.
— No dobrze — oświadczył, zatrzymując obraz i wyświetlając obok inny skan. — To jest zdjęcie z wtorku. — Powtórzył ten sam proces. — Teraz nałożę na siebie obydwie fotografie. Na dzisiejszej są ciemniejsze cienie, a na wtorkowej — jaśniejsze.
Joanna przyglądała się, jak migoczą kolory, przybierając barwę niebieską, potem pomarańczową, czerwoną i ponownie niebieskozieloną, zapalając się przypadkowo i gasnąc z różną szybkością, w rozmaitych miejscach.
— Te zdjęcia są zupełnie inne.
— Otóż to — potwierdził Richard. — Lateralizacja jest całkowicie odmienna, co powinno oznaczać zupełnie różne doświadczenia i inne wspomnienie, pełniące rolę ujednolicającego obrazu. Na tych zdjęciach nie ma ani jednej wspólnej cechy, a mimo to twierdzisz, że widziałaś te same wizje i taki sam ujednolicający obraz. — Zapatrzył się w ekran. — Możliwe, że aktywność kory czołowej jest przypadkowa, a przecież wspomnienia tworzą się w płacie skroniowym.
Odwrócił się do Joanny.
— Chciałbym, żebyś nagrała jak najbardziej szczegółową relację. Potem spisz wszystko, co widziałaś i słyszałaś. — Wbił wzrok w skany. — Czy twoi pacjenci, którzy przebyli więcej niż jedną śmierć kliniczną, za każdym razem mieli takie same doświadczenia?
— Nie — zaprzeczyła Joanna. — Pani Woollam za jednym razem widziała ogród, schody i ciemną, otwartą przestrzeń. Takie wspomnienia towarzyszyły jej więcej niż raz. Poza tym stwierdziła, że dwukrotnie znalazła się w tunelu.
— Czy masz jeszcze innych pacjentów po więcej niż jednej śmierci klinicznej?
— Tak — usiłowała sobie przypomnieć. — Muszę sprawdzić ich relacje.
— Przygotuj mi ich listę, z uwzględnieniem tego, co widzieli za każdym razem, zwłaszcza jeśli dostrzegli to samo. — Ponownie zapatrzył się w monitor. — Musi istnieć wyjaśnienie przyczyny, dla której widujesz Titanica.
Z całą pewnością, zgodziła się w myślach Joanna. Ale nie na skanach. To coś, co pan Briarley powiedział podczas lekcji albo odczytał nam z niebieskiej książki z karawelą na okładce. Zastanowiła się, czy Kit już znalazła książkę.
Mało prawdopodobne. Miała tylko kilka godzin na poszukiwania, a Joanna nie zapewniła jej żadnych pomocnych wskazówek. Mimo to sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce. Dzwonił pan Mandrake i Guadalupe. „Czy nadal mamy spisywać wszystko, co powie Carl Aspinall?”, pytała pielęgniarka.
Tak, pomyślała ogarnięta poczuciem winy Joanna. Od niemal dwóch tygodni nie zawitała na czwartym piętrze wschodniego skrzydła. Guadalupe pewnie sądziła, że Joanna zupełnie zapomniała o Carlu. Przyszło jej do głowy, że od razu pobiegnie go odwiedzić, lecz minęła już przeszło godzina od chwili, gdy się ocknęła. Powinna nagrać swoje wspomnienia, zanim cokolwiek zapomni. Obiecała też zadzwonić do biura opieki nad ludźmi w podeszłym wieku, aby skontaktować kogoś z Kit.
Po załatwieniu tej sprawy zarejestrowała swoją relację, od razu spisując ją na komputerze dla zaoszczędzenia czasu. Następnie przygotowała wydruk i zaniosła go Richardowi, który właśnie rozmawiał przez telefon. Potem postanowiła porozmawiać z Guadalupe i w tym celu zeszła schodami na czwarte piętro i przez patologię dotarła do łącznika między skrzydłami.
Także tutaj dali o sobie znać malarze. Wejście na korytarz zablokowano żółtą taśmą z napisami „Nie wchodzić”, a na wszelki wypadek ktoś wepchnął metalowy pręt między uchwyty na drzwiach. W takiej sytuacji najkrótsza droga prowadziła przez drugie piętro, obok pokoju pani Davenport. Zbyt duże ryzyko.
Zeszła na pierwsze, pokonała łącznik między skrzydłami i windą dla personelu, dotarła na czwarte, gdzie zastała malarzy zajmujących się sufitem na korytarzu.
— Tędy pani nie przejdzie — odezwał się najbliżej stojący robotnik i machnął wałkiem z lewej strony Joanny. — Musi pani zejść na trzecie i przejść schodami dla odwiedzających.
Taka trasa oznaczała konieczność przejścia przez pediatrię bok pokoju Maisie, lecz lepsza Maisie niż pani Davenport, a zresztą może ogląda jakiś film na wideo i nic nie zauważy.
Płonne nadzieje.
— Pani Joanno! — wrzasnęła Maisie w chwili, gdy Joanna mijała drzwi.
— Cześć, dzieciaku. — Joanna zajrzała do środka.
— Muszę pani coś pokazać — oznajmiła zadyszana dziewczynka.
Organizm Maisie ponownie zaczął zatrzymywać płyny. Ręce i nogi dziewczynki opuchły, a twarz nabrzmiała.
— Mogę zostać tylko przez chwilę. Śpieszę się do pacjenta.
— To zajmie tylko minutę. — Maisie wydobyła książki spod koca. — Poprosiłam panią Sutterly o przyniesienie mi książek o Titanicu. Niech pani popatrzy! — Podniosła wielki album. Na okładce widniał znajomy rysunek statku z rufą sterczącą nad wodą, śrubami ociekającymi wodą i dymem wciąż wydobywającym się z kominów. Statek lada chwila miał się zanurzyć, choć jeszcze nie zgasły jego światła.
— Wiedziała pani, że orkiestra grała do samego końca? — spytała Maisie.
— Tak — potwierdziła Joanna, zastanawiając się, dlaczego kiedykolwiek wspomniała przy Maisie o Titanicu. — Grali Bliżej Ciebie, Panie.
— Ha! — wykrzyknęła dziewczynka. — Nikt nie wie na pewno, co grali. Niektórzy sądzą, że Bliżej Ciebie, Panie, a inni uważają, że piosenkę Jesień. Ale nikt nie wie na pewno, bo wszyscy zginęli.
— Twoja nauczycielka przyniosła ci te wszystkie książki? — Joanna spróbowała zmienić temat.
— Tak — potwierdziła Maisie, znowu wygrzebując coś spod koca. — Przyniosła mi jeszcze więcej, ale niektóre to książeczki dla małych dzieci. Wiedziała pani, że istnieje elementarz Titanica? — zapytała z obrzydzeniem.
— Nie — odparła Joanna, zadowolona, że Maisie nie traktuje bezkrytycznie wszystkich pozycji o katastrofach. Zastanowiła się, co oznaczały litery z książki. G jak góra lodowa? L jak Lorraine Allison? Z jak zatonięcie?
— Wie pani, co wpisali pod F? — zapytała z pogardą Maisie. — Film fabularny.
— A co powinni byli wybrać? — Joanna niemal obawiała się zadać to pytanie.
Maisie posłała jej spojrzenie pełne potępienia.
— F jak francuski buldog. Wie pani, ten, o którym mówiłam. Wiedziała pani, że pewna mała dziewczynka cały czas się z nim bawiła na pokładzie z promenadą?
— Maisie…
— Jest jeszcze książka z trójwymiarowymi obrazkami Titanica. Powiedziałam pani Sutterly, żeby je zabrała z powrotem do biblioteki, ale zostawiłam sobie te, w których jest naprawdę dużo informacji, więc jeśli potrzebuje pani pomocy w badaniach, jestem dobrze przygotowana — wyjaśniła, cały czas ciężko oddychając. Czyżby z powodu wysiłku związanego z wyciąganiem książek spod koca? A może przyczyna była inna? Organizm dziewczynki nie tylko zatrzymywał płyny w organizmie, ale jej usta wyglądały na jeszcze bardziej sine niż zwykle, a kiedy wdychała powietrze, Joanna słyszała lekki pogłos, przypominający świst. Jej stan się pogarsza, uznała, przyglądając się, jak Maisie wertuje książkę.
— Mam coś dla pani sprawdzić? — spytała Maisie.
— Teraz wolałabym, żebyś poczytała o Titanicu, a gdy nasuną mi się jakieś pytania, będziesz mogła od razu udzielić mi odpowiedzi. Poza tym masz odpoczywać i robić wszystko, co ci każą lekarze i pielęgniarki. — Joanna pozbierała książki. — Gdzie mam je schować?
— Do torby z Barbie, w szafce. Oprócz tej jednej. — Złapała dużą czerwoną książkę, zatytułowaną Titanic dla dzieci.
Joanna wsunęła pozostałe do różowej torby, którą wepchnęła do szafki.
— A teraz muszę się spotkać z pacjentem. Wkrótce do ciebie wpadnę, dzieciaku. — Poszła w stronę drzwi.
— Zaraz! — krzyknęła Maisie, zanim Joanna zdążyła zrobić dwa kroki. — Muszę panią o coś spytać. — Przerwała, żeby nabrać powietrza, a Joanna ponownie usłyszała świst w jej oddechu. — Co robić, kiedy bransoletka robi się zbyt ciasna? — Wyciągnęła opuchniętą rękę z plastikowym identyfikatorem na przegubie.
— Przychodzi siostra Barbara, odcina ją i przygotowuje większą — wyjaśniła Joanna. Czyżby dziewczynka martwiła się, że puchnie? Opaska na ręce nawet nie przylegała do skóry, nie mówiąc już o uciskaniu ciała.
— A jeśli stanie się coś złego, kiedy nie będę jej miała na ręku? Na przykład katastrofa, i nikt nie zdąży założyć mi nowej?
Może Maisie przypomniała się zgubiona złota bransoletka, którą znaleziono w ruinach Pompejów?
„Nic takiego nam nie grozi”, chciała powiedzieć Joanna, lecz zmieniła zdanie.
— Powiem Barbarze, aby w razie potrzeby najpierw założyła ci nową, a potem odcięła starą. Zgoda?
— Wiedziała pani, że strażacy co roku odwiedzają jej grób? — zapytała Maisie.
— Czyj?
— Dziewczynki — odparła, jakby to było coś oczywistego. — Z pożaru cyrku w Hartford. Co roku zostawiają jej kwiaty. Myśli pani, że jej mama zmarła?
— Trudno powiedzieć — stwierdziła Joanna. Śmierć matki w płomieniach wyjaśniałaby, dlaczego nikt nie przyszedł zidentyfikować ciała dziewczynki, ale skoro rozpoznano wszystkie pozostałe ciała, to także matki, a jeśli tak, to dlaczego nie dziecka? — Nie wiem.
— Strażacy pochowali ją na cmentarzu i co roku kładą kwiaty na jej grobie — mówiła Maisie. — Wznieśli nagrobek i w ogóle. Napisali na nim „Mała Panienka 1565”, a także rok śmierci i wszystko, ale to nie to samo, co imię i nazwisko.
— Nie — przyznała Joanna. — To nie to samo.
— Chodzi o to, że przynajmniej wiadomo było, jak się nazywają wszystkie małe dzieci na Titanicu, Lorraine Allison, Beatrice Sandstrorn, Nina Harper i Sigrid… Czy Sigrid to chłopiec czy dziewczynka?
— Dziewczynka.
— I Sigrid Andersen. Oczywiście, żadne z nich nie ma swojego nagrobka, ale gdyby…
— Maisie…
— Może pani włożyć kasetę? — Maisie położyła się na poduszkach.
— Jasne. Którą? Kubusia Puchatka? — Joanna przeglądała tytuły. — Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu?! Alicję w krainie czarów?
— Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu — odparła dziewczynka.
— To dobry film. — Joanna wsunęła taśmę do magnetowidu i wcisnęła przycisk odtwarzania.
— Aha. Podoba mi się trąba powietrzna — przytaknęła Maisie.
Jakżeby inaczej, pomyślała Joanna. Bo niby co?
— I jeszcze, kiedy kończy się piasek w klepsydrze — dodała Maisie. — I zostaje im niewiele czasu.
„Do zobaczenia rano”
Joannie nie udało się dotrzeć do Carla Śpiączki. Zanim zdołała się wydostać z pokoju Maisie — dziewczynka koniecznie musiała opowiedzieć kilka szczegółów, dotyczących trąby powietrznej z Waco w Teksasie, w 1953 roku — minęła czwarta.
Guadalupe na pewno już poszła do domu. To zresztą nie miało znaczenia. Joanna chciała porozmawiać z Barbarą, spytać ją o stan Maisie i dowiedzieć się, o co chodziło z tą sprawą z opaską na przegubie. Barbara była jednak zajęta trzyletnim chłopcem z zaawansowaną białaczką, bezskutecznie usiłowała podłączyć mu kroplówkę.
Joanna wróciła do gabinetu i resztę popołudnia spędziła na przygotowywaniu listy osób, które przeżyły więcej niż jedną śmierć kliniczną. Zauważyła, że tę grupę pacjentów można podzielić na dwie równe części — tych doświadczających całkowicie różnych wizji i tych za każdym razem widzących to samo. Pan Tabb ujrzał kolejno: otwór, z którego wydobywało się światło, a w środku stały,,jasne postaci”, schody, czerwonawe ciemności, a poza tym miał poczucie intensywnego ciepła. Z kolei chora na cukrzycę, wrażliwa pani Burton, czterokrotnie reanimowana, za każdym razem widziała to samo:,,i stąd wiem, że to rzeczywistość”.
Joannie wydało się, że dowodem na istnienie wcześniej zakodowanego w umyśle doświadczenia jest jego powtarzalność, ciągłe przywoływanie go przez mózg, jakby było uszkodzoną płytą gramofonową. Żałowała, że nie spytała pani Burton, co dokładnie ma na myśli, mówiąc „rzeczywistość”, wyrzucała sobie, że nie zadała wszystkim swoim pacjentom pytania, czy to miejsce wydawało się realne, czy sądzili, że tam naprawdę przebywają.
Właśnie tak się czuła, chociaż zdawała sobie sprawę, że doznała wyłącznie halucynacji i wcale nie opuściła laboratorium, cały czas leżała na stole do badań, bez butów, a Tish kontrolowała jej ciśnienie krwi i flirtowała z Richardem. Niemniej miała poczucie realizmu, trójwymiarowości, tak samo jak w gabinecie z bluszczem i pudełkiem po butach, pełnym wywiadów do przepisania.
Joanna zajęła się oddzielnymi relacjami pani Burton, które rzeczywiście prezentowały się identycznie. Z kolei przeżycia pana Rutledge’a różniły się nieco między sobą, chociaż on sam także utrzymywał, że są identyczne.
Znalazła dwa wywiady z panią Woollam. Joanna powiedziała Richardowi, że pani Woollam dwukrotnie przebywała w tunelu, jednak pani Woollam oświadczyła, że nie sądzi, aby chodziło o to samo miejsce. Za drugim razem tunel był podobno węższy, a podłoga bardziej nierówna. Najwyraźniej „ciemne, otwarte miejsce”, w którym przebywała cztery pozostałe razy, było ciągle tym samym, lecz przypatrując się relacjom pani Woollam, Joanna nabrała wątpliwości. Pacjentka twierdziła, że było zbyt ciemno, aby cokolwiek dostrzec. To samo dotyczyło mgły Maisie. A kilku ludzi zostało całkowicie oślepionych przez światło.
Joanna dopiero po siódmej zdołała przygotować szczątkową listę, a potem włożyła płaszcz i zabrała ją do laboratorium. Richard wciąż tam siedział, wpatrując się w skany z głową opartą na dłoniach. Kiedy wręczyła mu listę, ledwie wymamrotał podziękowanie.
— Jutro wieczorem organizujemy wieczór smakołyków. Przyjdziesz?
— Jasne. — Odwrócił się do monitora.
No cóż, trudno to nazwać szalonym entuzjazmem, pomyślała Joanna i wyszła na korytarz. Przynajmniej nie odmówił. Zbliżając się do końca korytarza, usłyszała dzwonek windy, więc podbiegła, żeby ją zatrzymać. Otworzyły się drzwi, a ze środka wyszedł pan Mandrake.
— O, świetnie się składa, pani doktor — uradował się. — Cieszę się, że jeszcze panią zastałem. Od dwóch dni usiłuję się z panią skontaktować. — Ściągnął usta.
— Obawiam się, że to nie jest dobra pora na rozmowę, proszę pana — wyjaśniła Joanna, wiedząc, że sprawa jest przegrana. Widać było, że idzie do domu, więc nie mogła utrzymywać, że się śpieszy na spotkanie. Może na randkę? Nie, wtedy po prostu powie: „To zajmie tylko kilka minut”.
— To zajmie tylko kilka minut — stwierdził pan Mandrake. — Chciałem tylko się dowiedzieć czegoś bliższego w związku z pani eksperymentami.
Wiedział, że przeprowadzała na sobie eksperymenty! Kto mu o tym powiedział? Tish? Zdenerwowała się, że Richard nie chce się z nią umówić, więc opowiedziała wszystko innej pielęgniarce i ujawniła, że Joanna poddała się eksperymentowi, a potem plotka obiegła cały szpital! A może Heidi widziała ją podczas rozmowy z Vielle i domyśliła się wszystkiego, łącznie z Titanikiem?
— Moimi eksperymentami? — powtórzyła, niespokojnie patrząc w stronę drzwi do laboratorium.
— I doktora Wrighta, jak najbardziej — potwierdził pan Mandrake. — O ile, oczywiście, udało się państwu przeprowadzić te tak zwane symulacje śmierci klinicznej na swoich ochotnikach. Właśnie, udało się państwu tego dokonać?
— Tak. — Joanna odprężyła się, że pan Mandrake nic nie wie, i momentalnie pożałowała swojej odpowiedzi.
— Czy badani ujrzeli tunel, światło i oczekujących ich zmarłych?
Tak, pomyślała Joanna, a także pokład łodziowy, lampę sygnalizacyjną i czerwoną tenisówkę.
— Doświadczenia graniczne okazały się zróżnicowane — odparła wymijająco.
— Co oznacza, że żaden z badanych nie widział tego, co wymieniłem. Spodziewałem się tego. Czy doświadczyli retrospekcji życia lub objawienia tajemnic kosmosu?
— Nie.
— A może przeżyli ofiarowanie mocy?
— Ofiarowanie mocy? — zdumiała się Joanna. Coś nowego.
— Tak, wielu moich pacjentów po powrocie wykazuje nabyte zdolności paranormalne: jasnowidzenie, telepatie, umiejętność nawiązywania kontaktu ze zmarłymi. Wątpię, aby którykolwiek z pani ochotników zdradzał takie zdolności.
Nie, pomyślała Joanna, bo gdybym sama potrafiła coś takiego zrobić, przesłałabym Richardowi telepatyczną wiadomość, aby wyszedł i mnie uratował.
— Z pani milczenia wnioskuję, że do niczego podobnego nie doszło, co mnie nie dziwi. Laboratoryjna stymulacja mózgu może jedynie wywołać wrażenia o charakterze fizycznym, podczas gdy doświadczenia graniczne nie mają związku z fizycznością, są zjawiskiem czysto duchowym. Dzięki nim wiemy, jak wygląda świat po Tamtej Stronie, rzeczywistość poza rzeczywistością, z którą zetknął się szereg moich pacjentów. Pani Davenport…
Może jednak mam zdolności telepatyczne, uznała Joanna. Wiedziałam, że prędzej czy później pojawi się temat pani Davenport.
— …wczoraj w nocy otrzymała wiadomość od swojej prababki. Przekaz był niewątpliwie autentyczny. Wie pani, jak brzmiał?
— „Rosabelle, uwierz”? — podsunęła Joanna.
Pan Mandrake wbił w nią wzrok.
— Powiedziała: „Nie kryje się tu lęk ani żal” — wyrecytował. — Czy pani ochotnicy rozmawiali kiedykolwiek ze zmarłymi? Oczywiście, że nie, bo te tak zwane symulacje śmierci klinicznej są zaledwie fizycznymi imitacjami. Pani Davenport uzyskała także wiadomości od rozmaitych…
Joanna zerknęła tęsknie na drzwi i stała się rzecz niewiarygodna — wyłonił się zza nich Richard, z rękami pełnymi teczek oraz wydruków skanów.
— O, pani doktor, tu pani jest — oznajmił, schylając się, aby zamknąć drzwi do laboratorium. — Bałem się, że pani zapomniała.
— O czym? — zdziwiła się Joanna.
— O naszym spotkaniu.
— Ach, spotkaniu! — wykrzyknęła Joanna, kładąc dłoń na ustach. — Z doktorem Tabbem. Rzeczywiście, zapomniałam. Co za szczęście, że pana spotkałam. Właśnie szłam do domu. Musi mi pan wybaczyć — zwróciła się do pana Mandrake’a. — Doktor Wright i ja mamy spotkanie…
— Już od dziesięciu minut. — Richard wymownie spojrzał na zegarek. — A świetnie pani wie, że doktor Tabb przykłada wielką wagę do punktualności. — Ujął Joannę pod rękę.
— To jest niezwykle… — Pan Mandrake zacisnął usta.
— Jesteśmy spóźnieni. Ogromnie nam przykro. — Richard przeprosił pana Mandrake’a i energicznie poprowadził Joannę do schodów i przez drzwi.
— Dziękuję — sapnęła Joanna, zbiegając po schodach u boku Richarda. — Jeszcze chwila, a zaprowadziłby mnie do pani Davenport, które ostatnio otrzymuje wiadomości od zmarłych. Skąd wiedziałeś, że tam stoimy?
— Telepatia. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — I przenikliwy głos pana Mandrake’a. Kim jest doktor Tabb?
— Pan Tabb jest pacjentem, z którym rozmawiałam dwa lata temu. Nie chciałam wymieniać nazwiska prawdziwego lekarza z obawy, że pan Mandrake pójdzie wyciągać z niego informacje.
— Mam nadzieję, że przez kilka następnych dni zajmie się poszukiwaniem doktora Tabba zamiast wysyłaniem nam wiadomości na pagery. — Dotarli na sam dół. — Dokąd iść, żeby na pewno go nie spotkać?
— Chodźmy tędy — zaproponowała Joanna, prowadząc Richarda przez onkologię do windy technicznej. — Stąd przedostanę się na parking. Zaraz, ale ty nie możesz wrócić do laboratorium, prawda? Przecież jesteśmy teraz na spotkaniu.
— Nie ma sprawy. I tak chciałem z tobą porozmawiać. Może pójdziemy coś zjeść?
— Z przyjemnością — odparła ochoczo Joanna. — Wydaje mi się jednak, że bufet jest zamknięty.
Nie myliła się.
— Czy on w ogóle bywa otwarty? — spytał Richard, kiedy oboje stali przed zamkniętymi szklanymi drzwiami i patrzyli do środka.
— Nie — stwierdziła Joanna. — Co teraz? Nie masz nic do jedzenia w swoim fartuchu?
Richard przystąpił do poszukiwań, zakończonych wydobyciem napoju Mountain Dew i połówki ciastka Hostess.
— Musze uzupełnić zapasy — oświadczył. — Może wybierzemy się do Taco Pierre’s? Oj, zaczekaj. — Znowu przetrząsnął kieszenie. — Nie wziąłem kluczyków.
— Za to ja wzięłam swoje. Tylko że nie masz płaszcza.
— W Taco Pierre’s podają ostry sos, a w twoim samochodzie jest grzejnik, prawda?
— Jest — przyznała Joanna.
Gdy tylko wsiedli do samochodu, nastawiła ogrzewanie na pełną moc i wręczyła Richardowi swoje rękawice, lecz zanim dotarli do baru, cały drżał. Gdy składali zamówienie na taco, poprosił jeszcze o dwie kawy dla siebie.
— Jedną na każdą rękę — wyjaśnił i po drodze do stolika zgarnął sześć torebek ekstra ostrego sosu. — Ktoś musi wreszcie otworzyć jakiś bar bliżej szpitala — oznajmił.
— Najlepiej dobry bar — szepnęła z uśmiechem Joanna. Lokal był brudny, a stojący za ladą młody, wytatuowany blondyn wyglądał tak, jakby ktoś postrzelił go w twarz z maszyny do wbijania gwoździ. W takim miejscu trudno o romantyczny nastrój, lecz było ciepło i pusto. Co za randka, pomyślała Joanna. Vielle by się zachwyciła. Joanna sama poczuła zadowolenie, gdy ugryzła kęs tater torro, upieczonego co najmniej tydzień wcześniej.
— Przynajmniej mam ciepło — skomentowała.
— Za to kawa jest zimna. Co takiego dowiedziałaś się od Mandrake’a? Umknęła mi pierwsza część rozmowy.
Opowiedziała mu wszystko podczas kolacji.
— A teraz pani Davenport otrzymuje wiadomości od zmarłych. — Zamyśliła się, sącząc colę. — Ciekawe, czy stosują szyfr.
— Szyfr? — zdziwił się Richard, popijając swoją zimną kawę.
— Tak, taki sam jak ten, którego obiecał użyć Houdini, przesyłając swojej żonie wiadomość po śmierci — wyjaśniła Joanna. — „Rosabelle, uwierz”, przykazał żonie, lecz w rzeczywistości wiadomość brzmiała: „Rosabelle, odpowiedz, powiedz, poproś o odpowiedź, spójrz, odpowiedz na odpowiedź, zapytaj”. Kolejne słowa oznaczały litery w wyrazie „uwierz”. Właśnie takiego szyfru używali w swoim starym tricku z odczytywaniem myśli.
— Udało mu się?
— Nie, a jeśli ktokolwiek potrafiłby przekazać wiadomość z tamtego świata, to tylko Houdini. — Joanna napiła się coli. — Nie wątpię jednak, że w ciągu dwóch najbliższych dni pani Davenport ogłosi, że rozmawiała z nim osobiście i powiedział jej, że… — przybrała grobowy ton — „…Nie kryje się tu lęk ani żal”.
— „Ani śmiałe ucieczki pod wodą” — dodał Richard, takim samym ponurym głosem. — Dlaczego życie po śmierci zawsze wydaje się najnudniejsze, jakie sobie tylko można wyobrazić?
— Nuda nie musi być zła — sprzeciwiła się Joanna, myśląc o pustce i ciemnościach za mostkiem i oficerze oznajmiającym: „Na pokład D wdziera się woda”.
— Chodzi ci o przeciwieństwo tego, co się działo na Titanicu — stwierdził Richard, jakby miał zdolności telepatyczne. Zgniótł papier po swoim burrito i odniósł tacę. — Prawdę mówiąc, właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. — Pogrzebał w stercie teczek, które położył na sąsiednim krześle, i wydobył jej relację. — Ciągle powtarzasz, że to Titanic. Skąd masz pewność?
Tyle tytułem randki, stwierdziła w myślach Joanna.
— Nie twierdzę, że to prawdziwy Titanic — wyjaśniła cierpliwie. — Już ci to mówiłam. To nie jest statek, który poszedł na dno w tysiąc dziewięćset dwunastym roku. To jakiś — sama nie wiem — Titanic stworzony przez umysł.
— To rozumiem, ale co innego mnie interesuje. Skąd wiesz, że widzisz Titanica?
— Skąd to wiem? — zastanowiła się. — Słyszałam, jak przestają pracować silniki i widziałam pasażerów na pokładzie. Widziałam też, jak załoga wysyła sygnały do Californian.
— Poprawka — przerwał Richard, zaglądając do relacji. — Widziałaś, że załoga wysyła jakieś sygnały. Nie wspomniałaś, że chodzi o Californian. Sama to założyłaś. — Napił się kawy. — Żadna z osób, które widziałaś, nie wspomina o górze lodowej ani o zderzeniu. Przeciwnie, steward sugeruje, że chodzi o problem mechaniczny.
— Ale młoda kobieta w sukni wieczorowej słyszała hałas.
— Usłyszała dźwięk przypominający rozdzieranie materiału. To może oznaczać cokolwiek.
— Na przykład?
— Zderzenie, wybuch, wspomniany przez stewarda problem mechaniczny. Dostrzegłaś coś, co pozwoliłoby konkretnie rozpoznać Titanica? Coś z napisem SS Titanic?
— RMS — poprawiła Joanna. — To był królewski statek pocztowy.
— No dobrze, z napisem RMS Titanic. — Przerzucił kilka kartek. Zauważyła, że parę linijek tekstu zaznaczył żółtym flamastrem. — Powiedziałaś, że zauważyłaś łodzie ratunkowe. Czy na ich burtach widniała nazwa statku?
— Były przykryte płóciennymi pokrowcami. — Joanna usiłowała przypomnieć sobie, czy gdziekolwiek zauważyła napis Titanic. Może na białej marynarce stewarda? Albo na oficerskiej czapce? Nie pamiętała. Gdzie jeszcze mogły się znajdować insygnia statku albo jego nazwa?
Na kamizelkach ratunkowych, doszła do wniosku i starała się odtworzyć w myślach obraz pokładu łodziowego. Nie, nie widziała tam żadnej, chociaż zdaje się, że jakaś kamizelka z czerwonym, szablonowym napisem RMS Titanic wisiała na wewnętrznej ścianie pokładu, tuż obok przejścia, w pobliżu lampy.
Konfabulujesz, zarzuciła sobie ostro. To obraz z filmu, a gdyby jakaś kamizelka wisiała obok lampy pokładowej, nie zauważyłabyś jej z powodu zbyt silnej poświaty.
— Nie, nie widziałam żadnego przedmiotu z napisem Titanic.
— Tak przypuszczałem. Nie jestem pewien, czy znalazłaś się na Titanicu. Przeglądałem twoją relację… — Otworzył na intensywnie pomazanej na żółto stronie w połowie tekstu i odczytał na głos: „Żaden statek nie nadpływa?”, „Baltic, ale jest przeszło trzysta dwadzieścia kilometrów stąd”. „A Frankfurt?” — Podniósł wzrok na Joannę. — Na pomoc Titanicowi przybyła Carpathia. A zgodnie z twoimi słowami… — Ponownie zagłębił się w tekście. — …statkiem, który nie odpowiedział, był Californian, a nie Frankfurt.
— Ale oni nawiązali łączność z więcej niż jednym statkiem. Marynarze mówili, że obydwie jednostki znajdowały się zbyt daleko, aby przybyć na pomoc. To mogły być dwa statki spośród dziesięciu, z którymi próbowali się porozumieć.
— Pozostaje sprawa schodów. Wiem. — Podniósł ręce w obronnym geście. — Powiedziałaś, że wspomnienie nie pochodzi z filmu, ale pokazane w nim schody obok jadalni miały wymyślną, wijącą się konstrukcję i wielki, podniebny…
— Główne schody — mruknęła Joanna. Richard się nie mylił. Schody prowadzące na dół do jadalni pierwszej klasy wykonano z marmuru i misternie kutej, pozłacanej balustrady z żelaza z krańcowym słupem ozdobionym brązowym cherubinem, trzymającym pochodnię elektryczną. Na szczycie schodów ustawiono ogromny zegar z dwiema brązowymi postaciami, podtrzymującymi laurowy wieniec nad cyferblatem. Honor i Chwała koronujące Czas.
Musiałam się znaleźć na innej klatce schodowej, pomyślała Joanna, lecz przecież obok jadalni pierwszej klasy nie wznosiły się żadne inne schody. Poza tym pokład był pusty, podobnie jak mostek.
— A zatem uważasz, że to inny statek? — spytała Joanna.
— Nie wykluczam takiej ewentualności. Z twojego opisu może równie dobrze wynikać, że znalazłaś się, przykładowo, na Lusitanii.
— Poza tym, że Lusitania zatonęła w środku dnia. A oprócz tego nikt nie stoi spokojnie i nie pyta, co się stało, kiedy w statek uderzy torpeda.
— Albo na innym statku, o którym usłyszałaś od Maisie — ciągnął Richard. — Albo też przypomniał ci się jakiś okręt z opowieści pana Wojakowskiego.
— Yorktown był lotniskowcem, a ja widziałam liniowiec oceaniczny. Pamiętam kominy.
— Poprawka. — Richard ponownie zajrzał do relacji. — Widziałaś duże, czarne, wznoszące się nad tobą kształty. Pomost wyspowy na lotniskowcu też byłby dużym, czarnym, piętrzącym się kształtem, i nie… — Spojrzał na chłopaka zza lady, który teraz stał przy ich stoliku.
— Zamykamy — oświadczył barman i zaczekał ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękoma w liczne tatuaże, aż Richard wyrzuci kubek po kawie, a Joanna włoży płaszcz.
Wyszli na mroźną noc. Kiedy siedzieli w barze, zaczął padać mokry śnieg.
— Ile czasu, według Vielle, mogą wytrzymać pasażerowie, zanim dostaną hipotermii? — zainteresował się Richard, chuchając w dłonie.
— To nie był lotniskowiec. — Joanna uruchomiła samochód i ruszyła do szpitala. — Lotniskowce mają płaskie pokłady i trudno na nich o wymyślne jadalnie z kryształowymi żyrandolami oraz fortepianami.
— A na twoim statku nie było głównych schodów. Dlatego uważam, że połączyłaś w umyśle statki prawdziwe i nie istniejące, korzystając ze wspomnień zmagazynowanych w pamięci długotrwałej. Zresztą sama powiedziałaś, że mogłaś się znaleźć na Mary Celeste.
— Mary Celeste była żaglowcem — sprzeciwiła się, ale wiedziała, że Richard ma rację. W jej opisie pojawiały się nieścisłości. Widziała pusty pokład i nikogo nie zastała na mostku.
Wjechała na parking.
— Gdzie parkujesz? Och, zaraz, przecież musisz wrócić po płaszcz.
— Tak, i chciałabym przyjrzeć się jeszcze twoim skanom.
Joanna podjechała pod północne wejście i zatrzymała samochód.
— Dziękuję za oswobodzenie mnie ze szponów Złego — zwróciła się do Richarda.
— Mam nadzieję, że nie zaczaił się gdzieś pod laboratorium.
— A ja mam nadzieję, że pani Davenport naprawdę nie ma zdolności telepatycznych.
Richard roześmiał się, wysiadł i pochylił nad samochodem.
— Wcześniej stwierdziłaś, że wiesz, że to Titanic. Czy to przekonanie jest takie samo jak tamto, które cię ogarnęło, gdy po raz pierwszy uznałaś, że przejście znajduje się na Titanicu?
Wiem, do czego zmierzasz, przeszło Joannie przez myśl.
— Tak — odparła ostrożnie.
— Otóż to. Fałszywe przekonanie o tym, że się znalazłaś na Titanicu, może się kształtować w płacie skroniowym, a nie w długotrwałej pamięci. — Poklepał dach samochodu. — Zaraz zamarzną. Dobranoc. Widzimy się rano. — Zatrzasnął drzwi.
Życzę ci hipotermii, pomyślała Joanna, wyjeżdżając z parkingu. To nie żadne fałszywe przekonanie, tylko Titanic.
Kiedy otworzyła drzwi do mieszkania, usłyszała dzwonek telefonu. To pewnie pan Mandrake, stwierdziła, który chce zostawić czternastą wiadomość. Poczekała, aż włączy się sekretarka.
— Dobry wieczór, mówi Kit Gardiner…
Joanna złapała słuchawkę.
— Jestem, jestem. Przepraszam, Kit, właśnie weszłam.
— Wiem, że jest późno, ale coś znalazłam. Niestety, nie podręcznik — dodała pośpiesznie. — Mówiłaś, że usiłujesz sobie przypomnieć, co wujek Pat powiedział w związku z Titanikiem. No więc po południu znalazłam wszystkie jego książki o Titanicu i pomyślałam, że to, co chcesz odtworzyć w pamięci, znajduje się w jednej z nich. Może jesteś zainteresowana ich przejrzeniem. Sama też to mogę zrobić, jeśli wolisz. Wspominałaś, że to ma jakiś związek z zatrzymaniem się silników i wyjściem na pokład pasażerów w piżamach.
— Zgadza się — potwierdziła Joanna. — Kit, mogłabyś jeszcze coś dla mnie sprawdzić? Muszę wiedzieć, jak wyglądała jadalnia pierwszej klasy na Titanicu.
— Nie ma sprawy, z przyjemnością poszukam zdjęć. Coś jeszcze?
— Owszem. — Joanna zastanawiała się, co mogłoby dowieść, że widziała Titanica. — Sprawdź, czy tamtej nocy załoga Titanica korzystała z lampy sygnalizacyjnej, aby skontaktować się ze statkiem Californian. Poza tym spróbuj przygotować mi listę statków, z którymi udało się nawiązać wtedy łączność radiową. O ile nie za bardzo zawracam ci głowę.
— Wcale nie zawracasz — ucieszyła się Kit. — Na kiedy ci to potrzebne? Może być na jutro? O ile twoje zaproszenie na wieczór smakołyków wciąż jest aktualne. Postanowiłam, że jednak spróbuję się zjawić. Miałaś rację co do tego programu opieki. Faktycznie, można zamówić kogoś na szybki termin.
— Wspaniale. Podjechać po ciebie?
— Byłoby świetnie. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna — wyznała Kit, zupełnie jakby to Joanna wyręczała ją w poszukiwaniach podręczników i sprawdzaniu informacji. — O której?
— Wieczór smakołyków rozpoczynamy o siódmej. Przyjadę pół godziny wcześniej.
— Rewelacyjnie. No to do zobaczenia ju…
Nagle rozległ się przeraźliwy, ogłuszający dźwięk.
— Co, do diabła! — wykrzyknęła Kit. — Zaczekasz chwilę?
— Wszystko w porządku? — spytała Joanna, lecz usłyszała wyłącznie piskliwe dzwonienie. Albo brzęczenie, przyszło jej do głowy. Zastanawiała się, czy powinna odłożyć słuchawkę, aby Kit mogła zadzwonić po pogotowie. A może lepiej by było, gdyby sama wezwała pomoc?
— Wszystko w porządku, wujku Pat — dobiegł ją cichy i spokojny głos Kit. — Nic się nie stało. — Dźwięk jednak nie ucichł. Ciekawe, skąd się bierze, myślała Joanna. Brzmi jak skrzyżowanie gwizdka czajnika z alarmem reanimacyjnym w szpitalu. Pewnie taki odgłos wydawały kominy na Titanicu, kiedy wypuszczano przez nie parę. Może usłyszała w przejściu właśnie to, a nie zatrzymanie silników.
— Większość z nich wcale tego nie słyszała. — W słuchawce rozległ się nagle głos pana Briarleya. Pewnie wszedł do biblioteki, kiedy Kit usiłowała uciszyć hałas.
— Pan Briarley? — spytała.
— Tak. Kto mówi?
— Joanna Lander.
— Joanna Lander — powtórzył, nie rozpoznając nazwiska.
— Jestem pana byłą uczennicą. Z liceum w Dry Creek.
— Z liceum… — Rozległo się ciche stuknięcie, jakby położył słuchawkę, lecz najwyraźniej tego nie zrobił, gdyż kilka sekund później stwierdził: — To było niespodziewane wytłumienie wibracji spowodowanych pracą silnika. Usłyszał to Jack Thayer, Ryersonowie i pułkownik Gracie, i wszyscy wyszli na pokład, żeby sprawdzić, co się stało.
Opowiada mi o wyłączeniu silników na Titanicu, pomyślała Joanna, ściskając słuchawkę. Kit mówiła, że jej wujek następnego dnia czasami coś sobie przypomina.
— Nikt nic nie wiedział — ciągnął pan Briarley. — Howard Case sądził, że zgubili śrubę. Jeden ze stewardów oznajmił, że to tylko drobna usterka mechaniczna. Nikt nie podejrzewał, że to coś poważnego… — Urwał, jakby czekając, aż Joanna coś powie.
— Panie Briarley — zaczęła Joanna, czując, jak mocno bije jej serce. — Co pan powiedział o Titanicu podczas tamtej lekcji?
„Czasami myślę, jak wspaniale byłoby powiedzieć sobie: Śmierć dobiegła końca; z tym doświadczeniem już się nie zetknę”.
Przez dłuższą chwilę Joanna słyszała wyłącznie przenikliwy dźwięk, a wreszcie dotarł do niej głos pana Briarleya:
— Mówią do nas — oznajmił. Joanna czekała, nie rozumiejąc, o co chodzi, i jednocześnie obawiając się, że jeśli zakłóci tor myślenia swojego byłego nauczyciela, zaprzepaści szansę dowiedzenia się czegoś więcej.
— Nudne, zakurzone zabytki. Oto, czym jest literatura — stwierdził pan Briarley, a następnie dodał niecierpliwie: — Tak, panie Inman, właśnie to będzie na egzaminie końcowym. Wszystko będzie na egzaminie końcowym. — W tej chwili nagle zapadła cisza.
Nie ulega wątpliwości, że właśnie to słyszę w przejściu, pomyślała nie na temat Joanna, wsłuchując się w dzwoniącą ciszę. To na pewno chodzi o urywający się hałas.
— Panie Briarley, czy pamięta pan, co powiedział wtedy na lekcji?
— Czy pamiętam? — powtórzył głucho. Zapadła długa cisza, zakłócona wyłącznie jego oddechem. — Zapamiętam to na zawsze — odezwał się wreszcie, tonem przepełnionym smutkiem i rozpaczą.
Pytanie go o cokolwiek nie ma sensu, skonstatowała Joanna.
— Przepraszam — mruknęła. — Ja…
— Kto to? — spytał stanowczo pan Briarley. — Jesteś przyjaciółką Kevina?
— Jestem pana byłą uczennicą, panie Briarley. Joanna Lander. I niech tak pozostanie — zadecydował, a w tle rozległ się głos Kit:
— Nie odkładaj słuchawki, wujku. To do mnie.
— Nie wiem, kto to taki — poskarżył się niezadowolony. — Ludzie dzwonią i się nie przedstawiają. — Joanna usłyszała, jak Kit odbiera mu słuchawkę.
— Przepraszam — odezwała się. — Wujkowi udało się jakoś uruchomić alarm przeciwpożarowy, a wyłącznik się zablokował, więc nie mogłam uciszyć tego wycia. Powiedziałaś, że wpadniesz wpół do siódmej?
— Tak. Kit…
— Ojoj, muszę kończyć. Na razie. — Kit odłożyła słuchawkę.
Joanna stała nieruchomo, wpatrując się w telefon. „Zapamiętam to na zawsze”, stwierdził pan Briarley, ale to nie była prawda. Nic nie pamiętał, tak samo jak Joanna. Nagle poczuła przytłaczające zmęczenie.
Odłożyła słuchawkę. Zobaczyła, że na sekretarce miga lampka. Wcisnęła przycisk odsłuchiwania. „Masz jedną wiadomość”, oświadczyło urządzenie. „Mówi Vielle. Pamiętałaś, żeby pożyczyć filmy?”.
— Nie — stwierdziła głośno Joanna. — Zajmę się tym rano. — Poszła do łóżka. Dopiero następnego dnia w drodze do pracy przekonała się, że wypożyczalnię Blockbuster otwierają o jedenastej. Czy wszystko zawsze jest pozamykane?, zastanawiała się, wpatrując się w zamknięte drzwi i myśląc o tym, kiedy uda się jej wyskoczyć po kasety.
Na pewno po południu. Sesja z panem Sage’em rozpocznie się o dziesiątej i trzeba na nią poświęcić jakieś pół godziny, plus co najmniej dwie dalsze na wydobywanie z niego relacji. A zatem o wpół do pierwszej przystąpi do spisywania jego wspomnień. Przynajmniej to potrwa krótko, stwierdziła w myślach. Ale musiała też dokończyć dla Richarda listę osób po wielu śmierciach klinicznych i spróbować skontaktować się z panią Haighton. Oraz porozmawiać z Guadalupe. I powiedzieć Vielle, że zaprosiła Kit na wieczór smakołyków.
Od tego zaczęła, mając nadzieje, że Vielle będzie zbyt zajęta, aby ponownie zadawać kłopotliwe pytania. Nie myliła się. Na oddziale nagłych wypadków panował nieopisany tłok.
— Wiosna całą gębą! — wykrzyknęła Vielle, a kiedy Joanna zrobiła zdumioną minę, wyjaśniła: — Sezon na grypę. Gorączki, odwodnienia, nagłe wymioty — lepiej się stąd wynoś.
— Ty też — odwzajemniła się Joanna. — Przyszłam poinformować cię, że zaprosiłam kogoś na wieczór smakołyków.
— Błagam, powiedz, że aspiranta Denzela!
— Niezupełnie. Siostrzenicę mojego nauczyciela angielskiego z liceum. To właśnie do niej pojechałam parę dni temu, kiedy pożyczyłam od ciebie samochód. Pan Briarley — wyjaśniła Joanna, zastanawiając się, jak wytłumaczy przyczyny swojej wizyty u niego. — Cierpi na chorobę Alzheimera.
— Alzheimer — powtórzyła Vielle, kręcąc współczująco głową. — Czy wydał polecenie wstrzymania się od reanimacji? Jego najbliżsi powinni załatwić tę sprawę na wypadek, gdyby znowu do tego doszło. Dostajemy tutaj pacjentów w końcowej fazie Alzheimera i ratowanie ich to marna przysługa — wyznała, a Joanna uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka sądzi, że pan Briarley przeżył śmierć kliniczną i teraz opowiada o swoich doświadczeniach.
Może powinnam pozwolić jej dalej tak myśleć, zastanowiła się Joanna. Tylko że Kit pewnie coś chlapnie, a Vielle jest przecież jej najlepszą przyjaciółką. Okłamywanie najlepszych przyjaciół to głupota. Nie mogła jednak powiedzieć jej prawdy. Skoro powiedziała o Titanicu…
— Pamiętasz, jak któregoś wieczoru rozmawiałyśmy o najlepszej śmierci? — przypomniała Vielle. — No więc Alzheimer to chyba najgorszy rodzaj umierania. Zapominasz wszystko, co kiedykolwiek wiedziałaś, kogo kochałaś, kim byłaś i zdajesz sobie z tego sprawę. Lubiłaś go jako nauczyciela?
— Tak. Potrafił recytować Keatsa i Szekspira całymi stronami i zawsze przygotowywał potwornie trudne klasówki.
— Prawdziwy skarb — skomentowała sarkastycznie Vielle.
— Żebyś wiedziała. Miał takie rzeczowe poczucie humoru i wiedział wszystko o literaturze, pisarzach i historii. Zawsze opowiadał nam o najbardziej fascynujących zdarzeniach. Wiedziałaś, że siostra Charlesa Lamba zadźgała ich matkę nożem kuchennym podczas kolacji?
— Najwyraźniej bardziej uważałaś na lekcjach angielskiego niż ja — podsumowała Vielle.
I tak niewystarczająco, pomyślała Joanna, bo nie pamiętam, co powiedział o Titanicu.
— Wiedział wszystko. Właśnie dlatego poszłam go odwiedzić — wyznała, licząc na to, że Vielle nie zażąda bliższych wyjaśnień. — Nie wiedziałam, że ma Alzheimera, poznałam jego siostrzenicę i zaprosiłam ją na wieczór. Jest całodobową opiekunką do chorego i nigdy nigdzie nie wychodzi, z wyjątkiem krótkich wypraw po zakupy. Nikt jej nie odwiedza…
— Gilbert i Sullivan usiłują uratować kolejną tonącą ofiarę — mruknęła Vielle.
— Nie usiłuję… No dobrze, może i tak, ale ona jest naprawdę bardzo sympatyczna, od razu ją polubisz.
— To dlatego tak pośpiesznie wyjechałaś moim samochodem i zniknęłaś na przeszło cztery godziny — przypomniała sceptycznie Vielle. — Chciałaś zadać swojemu byłemu nauczycielowi pytanie? O siostrę Charlesa Lamba?
— Nie. Czy jest jakiś konkretny film, który mam pożyczyć? Oprócz Chwały?
— Może Joe Black? — zasugerowała Vielle. — To o kobiecie, która tak bardzo zakochuje się w śmierci, że niemal umiera.
— Wezmę jakąś komedię — oświadczyła Joanna i poszła zobaczyć się z Guadalupe, której zresztą nie zastała.
— Nie ma jej dzisiaj — stwierdziła nieznajoma pielęgniarka dyżurna. — Zachorowała na tę szalejącą wszędzie grypę.
— Hm — mruknęła Joanna. — No cóż, wobec tego prosiłabym, aby pani jej przekazała, jak wróci, że wciąż chciałabym, aby spisywać słowa pana Aspinalla.
— Zostawię jej wiadomość — postanowiła pielęgniarka i sięgnęła po karteczki samoprzylepne. — Wciąż chciałaby… spisywać… pan Aspinall — zanotowała i podniosła głowę. — Jest pani pewna, że chodzi właśnie o niego? On…
— Tak, wiem, że jest w stanie śpiączki. Guadalupe będzie wiedziała, co oznacza wiadomość.
Przyjrzała się, jak pielęgniarka kończy spisywanie informacji i przylepiają w szafce Guadalupe, a następnie udała się do pokoju Carla Śpiączki. Przy łóżku zastała jego żonę, czytającą na głos jakąś książkę.
— „Teraz go mamy”, wycedził Buck, ściągając lejce. „Tędy się nie przedostanie. Nawet tropiciel z plemienia Apaczów zgubiłby się w tych kanionach” — usłyszała Joanna.
Spojrzała na Carla. Minął tydzień od jej ostatnich odwiedzin i stan chorego wyraźnie się pogorszył. Jego klatka piersiowa i policzki wyglądały na jeszcze bardziej zapadnięte i poszarzałe. W dodatku podłączono go do kolejnych kroplówek i urządzeń kontrolnych.
— Pani doktor! — wykrzyknęła przyjemnie zaskoczona pani Aspinall. Zamknęła książkę.
— Przyszło mi do głowy, że wpadnę na moment, żeby sprawdzić, jak się miewa pan Aspinall.
— Nie jest najgorzej — oświadczyła pani Aspinall, a Joanna zastanowiła się, czy żona chorego stosuje taki sam system negacji faktów jak matka Maisie, lecz widać było po niej, że nie. Straciła na wadze, a na twarzy uwidoczniło się napięcie. — Carl? — Pani Aspinall pochyliła się, aby dotknąć ręki męża. — Carl, pani doktor Lander przyszła cię odwiedzić.
— Dzień dobry, Carl — przywitała się Joanna.
Pani Aspinall odłożyła na nocną szafkę książkę z rysunkiem galopującego konia i jeźdźca na okładce.
— Czytam Carlowi na głos — wyjaśniła. — Pielęgniarki twierdzą, że mnie słyszy. Sądzi pani, że to prawda?
Joanna pomyślała, że nie, i przypomniała sobie ciszę, panującą na pokładzie łodziowym, oraz ciemność za burtami. Nawet gdyby Tish zdjęła słuchawki, a Richard wrzeszczał jej prosto do ucha, i tak nic by nie usłyszała.
— Czasami wydaje mi się, że naprawdę mnie słyszy — ciągnęła pani Aspinall — ale kiedy indziej wydaje się taki… Tak czy owak, to na pewno nie zaszkodzi. — Uśmiechnęła się.
— Za to może pomóc — potwierdziła Joanna. — Niektórzy pacjenci twierdzą, że podczas śpiączki zdawali sobie sprawę z obecności bliskich.
— Mam nadzieję. — Pani Aspinall poklepała chorego po bezwładnej dłoni. — Chciałabym, żeby wiedział, że jestem tutaj i ze zrobiłabym dla niego wszystko. Wszystko — powtórzyła stanowczo.
Joanna przypomniała sobie o Maisie.
— Nie wątpię — stwierdziła, a pani Aspinall zrobiła zakłopotaną minę, jakby zapomniała o obecności innej osoby.
— To bardzo miło z pani strony, że odwiedza pani Carla. — Pani Aspinall wzięła książkę.
— Cieszę się z naszego spotkania — odparła Joanna. — Trzymaj się, Carl — zwróciła się do chorego, chociaż nie wątpiła, że znajdował się w miejscu, do którego nie dociera jej głos.
Bocznymi korytarzami wróciła do gabinetu, a zanim wyszła z klatki schodowej, ostrożnie uchyliła drzwi. Nie zauważyła pana Mandrake’a, lecz na sekretarce znajdowały się trzy wiadomości od niego. Dzwoniła także pani Troudtheim, która stwierdziła, że jednak nie zachorowała na grypę i nie wie, kiedy ma przyjść na sesję. Kit nie telefonowała.
Joanna liczyła na wiadomość od niej, chociaż wieczorem ze sobą rozmawiały. Zresztą gdyby Kit ponownie zadzwoniła, to zapewne po to, by odwołać spotkanie z powodu złego samopoczucia pana Briarleya. Joanna miała jednak nadzieję, że usłyszy komunikat typu: „Titanic nawiązał łączność z Baltikiem i Frankfurtem” albo: „W jadalni znajdowały się różowe lampy i dywan”. Dzięki temu mogłaby przekonać Richarda, że jednak widziała Titanica, a nie kombinację różnych statków.
Miała pewność, że się nie myli. Nie ujrzała wyłącznie serii obrazów o tematyce morskiej, przywołanych przez długotrwałą pamięć. Nie widziała Titanica bez powodu. Pan Briarley zatrzasnął książkę, położył ją na biurku i oznajmił… Joanna zapatrzyła się w automatyczną sekretarkę, usiłując sobie przypomnieć. Pomyślała, że na dworze było mglisto, i nagle ujrzała przed oczyma słoneczny dzień, z promieniami światła migoczącymi i błyszczącymi w śniegu i w soplach lodu…
Konfabulujesz, upomniała się surowo. Może powinna przyjąć inną taktykę, nie starać się przypomnieć jednego, konkretnego zdarzenia, lecz wszystko to, co wie o Titanicu. Dzięki temu odświeżyłaby pamięć.
Dobrze. Wiedziała, że statek pędził cała naprzód, chociaż dowódca otrzymywał dziesiątki informacji o niebezpieczeństwie związanym z obecnością gór lodowych. Pamiętała, że nawet po opuszczeniu łodzi ratunkowych, w palarni pierwszej klasy mężczyźni spokojnie grali w brydża. Przypomniała sobie panią Straus, która odmówiła pozostawienia męża, i Benjamina Guggenheima, który zszedł do swojej kajuty, aby ubrać się we frak i białą kamizelkę. „Włożyłem najlepsze ubranie”, oświadczył, „i jestem przygotowany, aby pójść na dno jak prawdziwy dżentelmen”. Wspomniała też Californian, którego załoga nie dostrzegła wiadomości przesyłanych z Titanica za pomocą lampy sygnalizacyjnej i nie zrozumiała, że wystrzeliwane ze statku rakiety to wzywanie pomocy…
— Pani doktor Lander? — Tish zapukała do drzwi. — Doktor Wright prosił, aby pani przekazać, że jest już gotowy do rozpoczęcia sesji.
— Naprawdę? — Joanna spojrzała na zegarek. Mój Boże, już prawie dziesiąta. — Przepraszam, już idę. — Pośpiesznie zgarnęła dyktafon, nową kasetę oraz notatnik. — Przyszedł pan Sage?
— Tak — potwierdziła Tish. — Rozmowny jak zwykle.
Joanna uśmiechnęła się i zamknęła drzwi na klucz, na wypadek, gdyby pan Mandrake przyszedł węszyć. Obydwie udały się do laboratorium.
— Przynajmniej pan Sage nie siedzi z nosem w skanach jak pewne osoby, które mogę wymienić z nazwiska — stwierdziła sarkastycznie Tish. — I w dodatku słucha, kiedy się do niego mówi. Przyszłam do pani z pewnego powodu. — Tish pochyliła się tajemniczo w stronę Joanny. — Chciałam panią poinformować, że odpuszczam sobie doktora Wrighta. Teraz w całości należy do pani.
— Mnie też nie słucha — oświadczyła Joanna, przypominając sobie rozmowę w Taco Pierre’s.
— Wszystko dlatego, że cały czas myśli o doświadczeniach granicznych. Naprawdę cały czas. Wie pani, co powiedział, kiedy go poinformowałam, że pożyczyłam film z Tommym Lec Jonesem, o którym wcześniej rozmawialiśmy?
O którym sama mówiłaś, poprawiła Joanna.
— I że kupiłam steki i przyrządziłam sałatkę? Powiedział, że nic z tego, bo dziś wieczorem jest zajęty. Pewnie gapieniem się na skany.
Joanna uznała, że to niedobra pora na informowanie Tish o wieczorze smakołyków.
— On ma jakąś obsesję na punkcie tych zdjęć. Jeszcze trochę i podzieli przekonanie pana Mandrake’a, że doświadczenia graniczne to rzeczywistość.
— Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić — stwierdziła Joanna i weszły do laboratorium.
Richard siedział przy pulpicie i wpatrywał się w skany, podpierając głowę ręką.
— Widzi pani? — Tish szepnęła do Joanny.
Joanna podeszła do stołu badawczego, na którym siedział pan Sage, ubrany w szpitalną koszulę.
— Dzień dobry panu — przywitała się. — Jak się pan miewa?
Pan Sage zastanawiał się przez dobre czterdzieści sekund.
— Może być — odparł wreszcie.
Tish posłała Joannie znaczące spojrzenie.
Przyglądając się, jak Tish przygotowuje pana Sage’a, Joanna pocieszyła się, że przynajmniej spisanie jego relacji nie potrwa długo. Dziesięć minut sesji i kolejne dziesięć na wydobycie z niego informacji o tym, że było ciemno.
Myliła się. Po dwóch minutach i czterdziestu sekundach w fazie płytkiego snu pan Sage przeszedł w stan doświadczeń granicznych. I w nim pozostał.
Po dziesięciu minutach Richard spytał:
— Po jakim czasie ocknął się ostatnim razem?
— Po dwóch minutach i dziewiętnastu sekundach — przypomniała Joanna.
— Siostro, jak tam jego odczyty?
— W porządku — oświadczyła Tish. — Tętno sześćdziesiąt pięć, ciśnienie sto dziesięć na siedemdziesiąt.
— A teraz? — spytał Richard minutę później.
— Bez zmian — padła odpowiedź. — Tętno sześćdziesiąt pięć, ciśnienie sto dziesięć na siedemdziesiąt. Czy jest już w fazie płytkiego snu?
— Nie. — W głosie Richarda zabrzmiała konsternacja. — Wciąż jest w stanie śmierci klinicznej. Wstrzymujemy dithetaminę.
Tish wykonała polecenie, lecz nic to nie dało.
— Jakieś kłopoty? — spytała.
— Nie — odparł Richard. — EKG w porządku, objawy czynności życiowych w granicach normy, a na skanach nie widzę niczego niepokojącego. Po prostu zapadł w długą śmierć kliniczną.
Joanna przyjrzała się panu Sage’owi. A jeśli nie może znaleźć powrotnego przejścia, tunelu czy innego miejsca, przez które przyszedł? Może zapomniał zaklinować tenisówka jakieś drzwi, bramę lub furtkę i teraz nie może wrócić?
Po dwudziestu ośmiu minutach i czternastu sekundach Richard oświadczył:
— Dobrze, wystarczy — i nakazał Tish podanie noradrenaliny w celu przywrócenia badanemu przytomności. Kiedy przyglądał się, jak na skanach wreszcie zaczęły się pojawiać obrazy wskazujące na przejście do fazy płytkiego snu i budzenia, oświadczył: — Przynajmniej tym razem sporo się od niego dowiemy.
Pan Sage okazał się jednak równie mało komunikatywny jak zawsze.
— Było ciemno… — stwierdził. — A potem zrobiło się jasno… i znowu ciemno.
— Czy tym razem znajdował się pan tam dłużej niż zazwyczaj! — spytała Joanna.
— Dłużej?
Joanna pomyślała, że mimo wszystko ma do czynienia z osobą opóźnioną w rozwoju.
— Tak — potwierdziła cierpliwie. — Czy odniósł pan wrażenie, że minęło więcej czasu?
— Kiedy?
— W ciemnościach — wyjaśniła Joanna, a kiedy dostrzegła zmieszanie na twarzy swojego rozmówcy, dodała: — Albo w świetle.
— Nie.
— Znalazł się pan w tym samym miejscu?
— Miejscu?
Przez niemal dwie i pół godziny próbowała coś z niego wyciągnąć i w końcu musiała przyznać się do porażki.
Cieszyła się wyłącznie z tego, że nie będzie miała wiele do spisywania, więc zdąży do wideoteki. Kiedy jednak zaniosła gotowy wydruk Richardowi, poprosił ją o wszystkie pojawiające się w jej wywiadach informacje związane z upływem czasu, a także długością trwania doświadczeń granicznych, o ile dysponowała takimi danymi. Gromadzenie informacji zajęło Joannie całe popołudnie. Kiedy znajdowała się w połowie pracy, do drzwi zapukał Richard.
— Nie sądzę, aby udało mi się dzisiaj dołączyć do was na wieczorze smakołyków. Jeszcze nie skończyłem analizować skanów pana Sage’a, do tego dochodzi analiza neuromediatorów.
— Która godzina? — zaniepokoiła się Joanna i zerknęła na zegarek. — O, do licha, już za piętnaście szósta! — wykrzyknęła, zapisała tekst na twardym dysku. O wpół do siódmej miała przyjechać po Kit, a wciąż jeszcze nie wypożyczyła kaset.
— Powiedz Vielle, że ogromnie żałuję. Spróbuję następnym razem — obiecał Richard, kiedy szukała kluczyków.
— Przekażę — zobowiązała się Joanna i pojechała do wypożyczalni Blockbuster. W drodze stwierdziła, że wszystko jest w porządku, wystarczy, że wejdzie, zdejmie z półek dwie kasety i podskoczy po Kit. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Chwała była wypożyczona, podobnie Jumpin Jack Flash, a kiedy przeszła się między stojakami, najpierw trafiła na Woody’ego Allena, a potem na jakiś film z Kevinem Costnerem. Odniosła wrażenie, że autorami wszystkich pozostałych są specjaliści od efektów pirotechnicznych.
— Mogę w czymś pomóc? — zainteresował się niski chłopak w niebiesko-żółtej koszuli.
Joanna pomyślała, że byłaby wdzięczna za informacje o tym, gdzie są główne schody albo dlaczego widzi Titanica.
— Zna pan jakąś dobrą komedię?
— Pewnie. — Chłopak powędrował wzdłuż stojaka z nowościami i wybrał pudełko ze zdjęciem Robina Williamsa, ucharakteryzowanego na klauna. — Umrzeć ze śmiechu — zaproponował. — To o facecie, który umiera na serce. Joanna potrząsnęła przecząco głową.
— A może to? Brakujące ogniwo. Komedia o człowieku z amnezją, który nie wie, kim jest ani jak się nazywa…
— Może coś z Julią Roberts? Jest jakiś film z jej udziałem?
— Jasne. — Podszedł do dramatów obyczajowych. — Zbyt wcześnie umierać. Julia Roberts i Campbell Scott. O młodej kobiecie, która opiekuje się człowiekiem umierającym na białaczkę…
— Chodziło mi o komedię z Julią Roberts — wytłumaczyła z rozpaczą Joanna.
— Jej wszystkie nowe komedie są w oglądaniu — zmarszczył brwi chłopak. — Może Uciekająca panna młoda!
— Świetnie. — Joanna wyrwała mu niebiesko-żółte pudełko, a kiedy odwrócił się, aby odejść, upewniła się: — Ale w tym filmie nikt nie umiera? Ani nie traci pamięci?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Wspaniale. — Joanna zaczęła szperać po kieszeniach w poszukiwaniu karty członkowskiej. Pamiętała, że na wieczorze smakołyków obowiązują dwa filmy, lecz nie potrafiłaby znieść kolejnych poszukiwań. Jeden musiał wystarczyć.
Poza tym nie miała czasu. Obiecała Kit, że przyjedzie po nią o wpół do siódmej, a zegarek już wskazywał dwadzieścia pięć po szóstej. Wyciągnęła Uciekającą pannę młodą z dłoni chłopaka i rzuciła się pędem do samochodu, mając nadzieję, że przez jej spóźnienie Kit nie postanowi pozostać w domu. Na szczęście Kit czekała już na nią w płaszczu.
— Cześć, wejdź — zaprosiła ją. — Jestem już prawie gotowa.
— Dokąd się wybierasz? — Z biblioteki dobiegł głos pana Briarleya.
— Wychodzę, wujku — odkrzyknęła Kit. — Z Joanną. Idziemy na film.
— Przepraszam — szepnęła Joanna. — Powinnam była poczekać na ciebie w samochodzie?
Kit zaprzeczyła ruchem głowy.
— Kilkakrotnie próbowałam wyjść z domu tak, aby tego nie zauważył — szepnęła w odpowiedzi. — To tylko pogorszyło sprawy. Wejdź. Muszę coś powiedzieć opiekunce. Znalazłam odpowiedzi na część twoich pytań.
Poszła przodem do biblioteki. Pan Briarley usadowił się na swoim krześle z ciemnoczerwonej skóry i czytał książkę. Nie podniósł wzroku, kiedy weszły.
Na kanapie siedziała siwa kobieta w kamizelce. Joannie skojarzyła się z panią Troudtheim. Zachowywała się w taki sam przyjacielski, rzeczowy sposób, jakby chciała powiedzieć, że zawsze da sobie radę. Nawet miała ze sobą koszyk wypełniony oliwkowozieloną i jasnofioletową wełną. Joannie przyszło do głowy, że osoby, które uczą się szydełkować, najwyraźniej od razu stają się daltonistami.
— Ma pani mój numer telefonu. — Kit zwróciła się do opiekunki i wyjaśniła Joannie: — Pożyczyłam komórkę od kuzyna, oddam mu, jak sobie sprawię własną.
— Jest tutaj — odparła pani Gray, klepiąc się po kieszeni sukienki.
— Podać ci numer do Vielle? — Joanna spytała Kit i po uzyskaniu potwierdzenia podyktowała go opiekunce.
— Jeśli coś się zdarzy, zadzwoni pani do mnie, prawda? — upewniła się niespokojnie Kit. — Cokolwiek?
— Zadzwonię — uspokoiła ją pani Gray i wyciągnęła robótkę. — Ale niech panie już idą. Życzę dobrej zabawy i proszę się nic martwić. Wszystko mam pod kontrolą.
— Idą? — odezwał się pan Briarley, zamykając książkę i zaznaczając miejsce kciukiem. — Dokąd idziesz?
— Wychodzę, wujku. Idę na film. Z Joanną. Joanną Lander — przedstawiła ją.
Ani jednym gestem nie okazał, że ją poznaje.
— Była twoją uczennicą w liceum — wyjaśniła Kit. — Idziemy razem obejrzeć film.
Joannie przypomniał się steward, wędrujący po pokładzie, a także młoda kobieta w koszuli nocnej, powtarzająca: „Zimno mi”. Czy właśnie tak się czuli ludzie cierpiący na chorobę Alzheimera? Uwięzieni w świecie halucynacji, we śnie, wielokrotnie powtarzają te same kwestie? A co z Kit? Ona też ugrzęzła w nieustającym koszmarze, chociaż nie sposób było to poznać po cichym, pełnym uczucia tonie, jakim odpowiadała na pytania wujka, i po tym, jak delikatnie poklepywała go po ramieniu.
— A co z Kevinem? — spytał. — Nie idzie z tobą?
— Nie, wujku. — Odwróciła się do Joanny. — Gotowa? Ojej, zaraz, zanim wyjdziemy, pokażę ci książkę — przypomniała sobie i pobiegła na piętro.
Przy słowie „wyjdziemy” Joanna spojrzała niepewnie na pana Briarleya, lecz on ponownie zagłębił się w swojej książce. Po chwili wróciła Kit, dźwigając dwa podręczniki.
— Nie sądzę, żeby chodziło ci o którykolwiek z nich — oświadczyła, wręczając je Joannie. — No, ale skoro już tu jesteś…
To prawda, Joannie nie chodziło o żadną z tych książek. Wiedziała o tym, gdy tylko je zobaczyła.
— Trudno, zawsze warto spróbować — oznajmiła Kit, odniosła podręczniki na górę i wróciła z komórką w dłoni. — Dobrze, jestem gotowa. Na razie, wujku. — Pocałowała go w policzek.
— Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, „Pieśń o starym żeglarzu” nie jest wierszem pełnym porównań, aliteracji i onomatopei — objaśnił pan Briarley, jakby wygłaszał wykład przed klasą Joanny. — Nie chodzi w nim również o albatrosy i niecodzienną pisownię. To wiersz o śmierci i rozpaczy. I o zmartwychwstaniu. — Wstał, podszedł do okna i odciągnął zasłonę, aby wyjrzeć na dwór. — Gdzie się podziewa Kevin? Już dawno powinien tu być.
Kit podeszła do niego i zaprowadziła go z powrotem na fotel. Usiadł.
— Niedługo wrócę — wyjaśniła.
— Dokąd idziesz? — Spojrzał na nią zdziwiony.
— Wychodzę z Joanną. Idziemy na film — odparła i podniosła telefon, aby pokazać go pani Gray, która spokojnie szydełkowała. — Proszę do mnie zadzwonić.
— Czy to się powtarza za każdym razem, gdy wychodzisz? — spytała Joanna, kiedy wsiadły do samochodu.
— Zazwyczaj — potwierdziła Kit i włączyła komórkę. — Miałaś świetny pomysł. Teraz nie będę się martwić, że pani Gray nie uda się ze mną skontaktować.
Joannie przypomniał się statek Californian. Zastanawiała się, jak rozpocząć rozmowę o pytaniach, na które Kit podobno znalazła odpowiedzi. Gdyby podjęła temat w tej chwili, dziewczyna mogłaby odnieść wrażenie, że tylko dlatego została zaproszona na wieczór smakołyków. Z kolei dłuższe oczekiwanie groziłoby poruszeniem drażliwego zagadnienia podczas oglądania filmu, w obecności Vielle, która i tak coś podejrzewała.
Joanna zadecydowała, że lepiej będzie załatwić sprawę od razu. Postanowiła nakierować Kit na właściwy temat.
— Bardzo się cieszę, że jednak postanowiłaś przyjść.
— Ja też — odparła Kit i z kieszeni płaszcza wyciągnęła złożoną kartkę papieru. — Więc tak, lampa sygnalizacyjna znajdowała się na Titanicu i korzystano z niej, by nawiązać kontakt ze statkiem Californian. Lampę zainstalowano po lewej stronie mostka. Zgodnie z planem statku, zamieszczonym w książce Ilustrowany Titanic, urządzenie znajdowało się nieco przed mostkiem, bliżej lewej burty.
Nieco przed mostkiem, bliżej lewej burty. Właśnie tam stali obydwaj mężczyźni, wysyłając sygnały za pomocą latarni.
— Nie wiesz może, jak wyglądała ta lampa?
— Niestety. — Kit pokręciła głową. — Chociaż ta książka nosi tytuł Ilustrowany Titanic, nie ma w niej ani ilustracji, ani opisu. Spróbuję jeszcze poszukać. Co do statków, z którymi próbowano nawiązać łączność, nie jestem pewna, czy wyłapałam je wszystkie. Temat radiotelegrafu jest poruszany w rozmaitych miejscach różnych książek, a połowa z nich nie ma indeksów, więc nie wiem, czy wypisałam wszystkie jednostki, ale te, co mam, to… — Zerknęła na kartkę, usiłując odczytać coś w świetle latarni drogowych. — Virginian, Carpathia — na jej pokład zabrano rozbitków — Burma i Olympic.
Virginian, Carpathia, Burma i Olympic. Nie Baltic i nie Frankfurt. Ale Kit podkreśliła, że informacje o radiotelegrafie są rozsiane w różnych miejscach, a Titanic mógł próbować skontaktować się z dziesiątkami statków. Niewykluczone, że w książkach pojawiły się wzmianki wyłącznie o jednostkach znajdujących się wystarczająco blisko, aby udzielić pomocy rozbitkom, lub o statkach, które odpowiedziały na wezwanie. Oficer stwierdził, że Frankfurt nie odpowiadał.
— No i oczywiście Californian — uzupełniła Kit — ale chodziło ci o statki, z którymi udało się nawiązać łączność radiową, a Californian nie reagował na żadne wezwania. Wiedziałaś, że radiooperator wyłączył urządzenia i poszedł spać na pięć minut przed tym, jak Titanic wysłał pierwsze SOS?
Joanna wybuchnęła śmiechem.
— Co się stało? — zdziwiła się Kit. — Powiedziałam coś zabawnego?
— Właśnie przypomniała mi się pewna dziewczynka, która zawsze rozpoczyna zdania od „Wiedziała pani…?”
— To jedna z twoich pacjentek?
— Mniej więcej. A dowiedziałaś się czegoś o jadalni pierwszej klasy?
— Salonie jadalnianym pierwszej klasy — poprawiła Kit. — Tak, na ten temat jest mnóstwo materiałów. To było… — Znowu zerknęła do notatek, próbując dojrzeć cokolwiek w słabym świetle lamp ulicznych. — „…luksusowe pomieszczenie restauracyjne, urządzone na wzór angielskiego Haddon Hall i umeblowane w stylu Jakuba I”.
W stylu Jakuba I. Joanna nie miała pojęcia, jak wyglądają meble w stylu Jakuba I. Zatrzymała się na parkingu przed blokiem Vielle.
— A teraz muszę cię ostrzec — zwróciła się do Kit — że podczas wieczorów smakołyków obowiązuje zakaz rozmawiania o pracy, więc naszą rozmowę będziemy musiały dokończyć w drodze powrotnej.
— W porządku. Tylko dopowiem o tym salonie jadalnianym.
Joanna skinęła głową i włączyła lampkę nad lusterkiem.
— Znajdował się w samym środku statku, na pokładzie salonowym, obok głównych schodów. Miał trzydzieści pięć metrów długości i jednorazowo mógł pomieścić pięciuset pasażerów. Jego ściany pomalowano na biało, a przez środek przebiegały dwa rzędy białych kolumn. Krzesła i stoły wykonano z ciemnego dębu, a krzesła obito ciemnozielonym aksamitem. Zagłówki ozdobiono haftami przedstawiającymi irysy. — Kit złożyła kartkę i wsunęła ją do kieszeni płaszcza. — Jak będziemy wracały, i powiem ci, czego się dowiedziałam na temat zatrzymania pracy silników — dodała, ale dalsza rozmowa straciła sens.
Richard miał rację. To nie był Titanic.
„SOS. Przybywajcie natychmiast — duży przechył — dziesięć mil na południe od Head Old Kinsale — SOS…”
Vielle się wściekła na widok Kit.
— Oszalałaś? — wyszeptała do Joanny, kiedy Kit zaniosła prażoną kukurydzę do pokoju. — Chcesz ją poznać z Richardem? Przyjrzałaś się jej? Jest piękna, a faceci od razu lecą na delikatne i bezbronne panienki. Wystarczy, że raz na nią spojrzy, i możesz pożegnać się ze swoimi szansami na doktora Righta.
— Richard nie może przyjść — wyjaśniła Joanna. — Podczas dzisiejszej sesji doszło do pewnych komplikacji i teraz musi…
— Jakich komplikacji? — wykrzyknęła Vielle. — I czyjej sesji? Twojej?
— Zasada numer jeden, podczas wieczoru smakołyków nie mówimy o pracy — wykręciła się Joanna. — Już poinformowałam o tym Kit.
— Właśnie dlatego ją przyprowadziłaś? Żebym nie mogła cię wypytywać o sprawy związane z projektem? Albo dlaczego nagle się zainteresowałaś filmem, który nie podobał się żadnej z nas? Albo dlaczego nie chciałaś go obejrzeć…? — Urwała, kiedy do kuchni weszła Kit, trzymając w ręku telefon komórkowy i wpatrując się w jego przyciski.
— Skąd wiadomo, że jest włączony?
Vielle rzuciła okiem na aparat.
— Jest włączony — zadecydowała. — Chciałaś zadzwonić, aby sprawdzić, co z wujkiem?
— Nie, tylko się upewniłam. Pani Gray ma twój numer. Trochę się denerwuję. Kiedy nie ma mnie przy wujku, czasami czuje się zagubiony. — Odwróciła się do Joanny. — Przepraszam, wiem, że podczas wieczoru smakołyków nie można rozmawiać o takich sprawach. Właściwie o czym mogę mówić?
— O filmach — oświadczyła Joanna. — A raczej o filmie. Wizyta w Blockbusterze zakończyła się tylko częściowym powodzeniem. Nie mieli Chwały. Ani Jumping Jack Flash. — Wręczyła kasetę Vielle. — Pożyczyłam komedię. Z Julią Roberts.
— Uciekająca panna młoda. — Vielle odczytała tytuł.
— Panna młoda? — powtórzyła Kit.
— Już to widziałaś? — zainteresowała się Vielle.
— Nie — zaprzeczyła Kit, ale jej ton sprawił, że Joanna zaczęła się zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem kłamstwo, które ma na celu ochronienie ich odczuć. Policzki Kit nabrały intensywnie różowej barwy. — Przez kilka ostatnich lat w ogóle nic oglądałam żadnych filmów, a Julia Roberts ogromnie mi się podobała w Pretty Woman. I w Linii życia.
— Tylko że w Linii życia niepotrzebnie się naraża. — Vielle spojrzała znacząco na Joannę.
— I kończy z Kieferem Sutherlandem — dodała beztrosko Joanna. — Kevin Bacon podobał mi się znacznie bardziej. — Wyciągnęła kasetę z rąk Vielle. — W tym filmie gra Richard Gere. — Wsunęła taśmę do magnetowidu i włączyła telewizor. — No to zaczynamy seans. Kit nie chce zbyt długo pozostawać poza domem. — W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu komórkowego. Kit rzuciła się, żeby go odebrać.
— Słucham? — odezwała się niespokojnie. — To pani Gray — wyjaśniła Joannie i Vielle.
— Możesz przejść do sypialni, jeśli wolisz — zaproponowała Vielle, a Kit z wdzięcznością skinęła głową. Vielle zaprowadziła ją do drugiego pokoju i zamknęła drzwi.
— Mam nadzieję, że pan Briarley nie zdenerwował się tak bardzo, by Kit musiała wracać — stwierdziła Joanna. — Bardzo się cieszyła, że obejrzy film.
— Nie zmieniaj tematu — przerwała jej Vielle. — Wspomniałaś o komplikacjach podczas dzisiejszej sesji. Kto był badany?
— Nie ja — oświadczyła Joanna, a Vielle odetchnęła z ulgą. — Poza tym niepotrzebnie użyłam słowa „komplikacje”. Nic się nikomu nie stało. — Zerknęła na drzwi do sypialni.
— A co z twoimi sesjami? Chcesz mi powiedzieć, że one też przebiegły bez zakłóceń?
— Nie bardzo rozumiem.
— Posłuchaj, biegniesz jak oszalała na oddział nagłych wypadków, jesteś blada jak trup i koniecznie chcesz wiedzieć, czy w Titanicu jest scena, w której zatrzymuje się silnik, a kiedy dowiaduję się tego dla ciebie, nic cię to nie obchodzi, za to odchodzisz od zmysłów ze strachu, że komuś o tym powiedziałam. A potem Barbara z pediatrii mówi mi, że poprzedniego wieczoru widziała cię w łączniku między skrzydłami na czwartym piętrze i że wyglądałaś, jakbyś zobaczyła ducha.
Wszystko jasne. Stara dobra szpitalna plota. Właśnie dlatego Vielle nie powinna nic wiedzieć. W Szpitalu Miłosierdzia nie istniało pojęcie tajemnicy.
— A powiedziała ci, że chwilę wcześniej dowiedziałam się, że Maisie Nellis znowu trzeba było reanimować?
— Stwierdziła, że się o ciebie martwi. Ja też się o ciebie martwię. Chodzi o projekt, przyznaj się. Podczas swoich doświadczeń granicznych widzisz jakieś dziwne rzeczy. Zobaczyłaś Titanica, zgadza się?
Joannie przeszło przez myśl, że najwyraźniej nie.
— Nie, nie zobaczyłam Titanica.
— Więc co ujrzałaś?
— Nie wiem. Coś…
Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Kit, cała w skowronkach.
— Pani Gray chciała tylko wypróbować telefon, żebym wiedziała, że jest sprawny, i żeby powiedzieć mi, jak się miewa wujek Pat.
— I jak tam u niego? — zainteresowała się Joanna.
— Nie najgorzej. Cały czas wygląda przez okno i pyta, gdzie jestem.
Joanna pomyślała, że po kimś tak podobnym do pani Troudtheim mogła się spodziewać większego rozsądku. Taka informacja musiała zmartwić Kit. Dziewczyna zapewne dostrzegła rozterki Joanny, gdyż powiedziała:
— Gdyby mi powiedziała, że wszystko jest w porządku, nie uwierzyłabym. Chcę znać prawdę.
Joannie od razu nasunęło się skojarzenie z Maisie. Kiedy siadły przed telewizorem, przyszło jej do głowy, że są podobne także fizycznie. Obydwie miały krótkie, jasne włosy, szczupłe ręce i ramiona. Poza tym Kit była równie odważna jak Maisie, podobnie urocza i szczera. Oglądała film tak uważnie, jakby pokazywano w nim pana Briarleya podczas jednego z jego słynnych egzaminów końcowych.
Z kolei Joanna nie potrafiła się skoncentrować. Skoro nie Titanic, to co? Połączenie statków i obrazów związanych ze statkami, stwierdził Richard. Jakich obrazów związanych ze statkami? Dorastała w stanie bez dostępu do morza. Nigdy w życiu nie przebywała na pokładzie statku.
Starała się skupić na filmie. Richard Gere właśnie był przedstawiany gromadce rozchichotanych kobiet. „Nazywam się Betty Trout”, oświadczyła jedna z nich, a Joanna pomyślała o Betty Peterson. Siedziała obok niej w drugim semestrze. Betty należała do piątkowych uczennic. Z całą pewnością pamiętała tytuł podręcznika do angielskiego. Może nawet potrafiłaby odtworzyć w pamięci słowa pana Briarleya. Ale przecież nie chodziło o Titanica, więc nauczyciel nie ma związku z jej doświadczeniami granicznymi.
— To nie fair — oświadczyła Vielle.
— Co takiego? — Joanna ocknęła się z zamyślenia.
— O, to. — Vielle wskazała na ekran, gdzie Richard Gere całował Julię Roberts. — Ona ma do wyboru pięciu niesamowitych facetów, a ja nie mogę znaleźć nawet jednego, chyba że liczyć Harveya, specjalistę od balsamowania.
Kit zamarła z ręką pełną popcornu, który właśnie zamierzała włożyć do ust.
— Specjalista od balsamowania?
— Jak najbardziej, a przy tym błyskotliwy rozmówca potwierdziła Vielle. — Wiedziałyście, że błyszczące i białe zęby najlepiej się otrzymuje za pomocą pocierania ajaksem?
— Ajaksem? — Kit odłożyła popcorn na serwetkę.
— Zasada numer osiemnaście — odezwała się Joanna. — Podczas wieczoru smakołyków obowiązuje zakaz dyskutowania o technikach balsamowania. — Sięgnęła po prażoną kukurydzę.
— Co tam z aspirantem Denzelem? Vielle poznała pewnego funkcjonariusza policji, który wygląda kubek w kubek jak Denzel Washington — wyjaśniła Kit.
— I teraz nie ma zielonego pojęcia, jak zaaranżować kolejne spotkanie — uzupełniła Vielle. — Jeśli będę miała odrobinę szczęścia, na oddziale nagłych wypadków znowu pojawi się jakiś szaleniec napakowany rogue — oświadczyła i momentalnie pożałowała swoich słów.
— Vielle pracuje na oddziale nagłych wypadków. — Joanna wyjaśniła Kit. — To najbardziej niebezpieczne miejsce w całym szpitalu. Wciąż jej powtarzam, że musi się przenieść…
— A ja powtarzam Joannie, że zabawa w Linię życia nie ma żadnego sensu — odwzajemniła się Vielle.
— Linię życia?
— Chodzi jej o projekt badawczy, w którym uczestniczę z doktorem Wrightem, ale to nie ma nic wspólnego z Linią życia — sprzeciwiła się Joanna.
— Poza tym, że doprowadzasz się do stanu śmierci klinicznej.
— Za pomocą leków wywołujemy halucynacje, które są stuprocentowo bezpieczne. W przeciwieństwie do pracy na oddziale nagłych wypadków, gdzie pacjenci strzelają do personelu i wymachują nożami…
— Zasada numer jeden — przerwała Vielle, cofając taśmę do sceny pocałunku. — Żadnych rozmów o pracy podczas wieczoru smakołyków. Mam rację, Joanno?
— Całkowitą. Kit, która z sukni ślubnych Julii najbardziej ci się podoba? — Joanna zmieniła temat.
— Sama nie wiem. — Kit pochyliła się, żeby sprawdzić, czy telefon komórkowy się nie wyłączył. — Wszystkie są ładne.
— Ta z trenem — oświadczyła Vielle. — Z całą pewnością chciałabym mieć suknię z trenem. I wystawny ślub, ze wszystkimi szczegółami. Druhnami, kwiatami i tak dalej. Czy funkcjonariusze policji biorą ślub w mundurach?
— Chyba tylko żołnierze — zasugerowała Kit.
— Dzielisz skórę na niedźwiedziu — wtrąciła się Joanna. — Nawet nie wie, jak się nazywa, a co dopiero mówić o zaciągnięciu go przed ołtarz. Zanim to nastąpi, może się wiele zdarzyć, prawda, Kit?
— Lepiej będzie, jeśli zadzwonię i spytam, czy u wujka wszystko w porządku — oświadczyła Kit i wstała.
— Przecież mówiłaś, że sygnał dzwonka telefonu może go zdenerwować — przypomniała Joanna.
— To prawda — potwierdziła niepewnie Kit.
— Chcesz, żebym cię zawiozła do domu?
— Nie, przecież nic się nie stało. — Kit usiadła na miejscu. — Jestem pewna, że wszystko w porządku. Poza tym pani Gray powiedziała, że zadzwoni, gdyby pojawiły się problemy. — Mimo to, gdy tylko skończył się film, Kit uparła się, aby wracać. — Świetnie się bawiłam, ale lepiej będzie, jeśli nie zostanę zbyt długo poza domem. Nie ma potrzeby kusić losu.
— Mam nadzieję, że jeszcze wpadniesz — pożegnała ją Vielle. — Obiecuję, że następnym razem ani słowem nie wspomnimy o pracy.
— Ani o balsamowaniu — dodała Joanna, a Kit się uśmiechnęła. Kiedy jednak wsiadły do samochodu, spytała poważnie:
— Mogę ci zadać pytanie?
— W związku z balsamowaniem? — Joanna uruchomiła silnik.
— Nie. W związku z twoim projektem badawczym. O ile nie masz nic przeciwko temu. Wiem, że macie tę zasadę, dotyczącą rozmów o pracy.
— Której i tak nie przestrzegamy — dodała Joanna, wyjeżdżając z parkingu. — Zresztą wieczór smakołyków oficjalnie dobiegł końca. — Skręciła na ulicę i skierowała się ku domowi Kit. Po drodze wyjaśniła, jaki jest cel badań. — Nie ma mowy o żadnej Linii życia, jeśli o to chciałaś spytać.
— Nie, nie to mnie interesuje. — Zamilkła na długość niemal jednego kwartału, a kiedy Joanna przystanęła na światłach, odezwała się ponownie: — Co Titanic ma wspólnego z twoim projektem? Myślisz, że go widzisz, kiedy masz te doświadczenia graniczne?
Joanna pomyślała, że nie musi jej tego mówić. Wystarczy, że stwierdzi, że wyniki badań są objęte tajemnicą. Jednak podobnie jak Maisie, Kit domyśliła się już wszystkiego, i tak samo jak dziewczynka, zasługiwała na szczerą odpowiedź.
Żałowała, że Kit nie zadała tego pytania tak jak Vielle, aby odpowiedź mogła brzmieć „nie”. Joanna naprawdę sądziła, że właśnie ten statek ujrzała, pomimo niewłaściwych barw w jadalni pierwszej klasy i nieodpowiednich statków wymienionych przez oficera. To musiało mieć związek ze słowami pana Briarleya. Joanna uznała, że on i Kit to jedyne osoby, które mogą jej pomóc.
— Tak, wydaje mi się, że widzę Titanica — wyznała, a Kit wzięła głęboki oddech. — Ale nie wiem tego na pewno, a gdybym zaczęła czytać o Titanicu, żeby się o tym przekonać…
— Wówczas nie będziesz mogła stwierdzić, czy książki o nim nie wywołały u ciebie kolejnych takich wizji. Titanic — mruknęła Kit. — Okropność.
— Niezupełnie — sprostowała Joanna. — To, co widzę, jest bardzo niecodzienne. Mam poczucie pełnego realizmu, ale jednocześnie wiem, że to nieprawda. — Spojrzała na Kit. — Boisz się, co to może oznaczać w związku z halucynacjami twojego wujka, prawda? Moje wizje nie są porównywalne z obrazami zazwyczaj dostrzeganymi przez ludzi, których mózgi przestają normalnie funkcjonować. Wszystko wskazuje na to, że mam dość wyjątkowe doznania. Większość ludzi czuje ciepło i trudno im opisać swoje wrażenia. Poza tym widzą światła i anioły. Właśnie dlatego przyszłam spytać pana Briarleya, co powiedział na lekcji, bo myślę, że mój umysł dostrzegł jakiś związek między jego słowami oraz standardowymi doświadczeniami granicznymi, przez co powstała tak niezwykła wizja.
— Przecież wujek Pat jest specjalistą od spraw związanych z Titanikiem. Czy on nie wytworzy takiej samej wizji?
— Niekoniecznie. — Joanna wyjaśniła znaczenie acetylocholiny oraz zwiększonych zdolności skojarzeniowych mózgu. — Doktor Wright sądzi, że to kombinacja przypadkowych obrazów z mojej pamięci długotrwałej, ale ja jestem przekonana, że moja wizja nie pojawiła się bez powodu, a Titanic coś oznacza. — Spojrzała na Kit. — Jeśli już nie chcesz mieć z tym nic wspólnego, zrozumiem to. Kiedy usiłuję wszystko wyjaśnić, sama widzę, że to szaleństwo. Nie ma powodu, abym cię w to wciągała. Ani pana Briarleya.
Joanna poczuła ulgę, że się zwierzyła, nawet gdyby Kit miała stwierdzić: „Wolę się do tego nie mieszać” albo spojrzeć na nią jak na wariatkę opowiadającą bzdury o swoich doświadczeniach granicznych.
Kit zachowała się inaczej.
— Wujek z ochotą pomógłby ci, gdyby istniała taka możliwość, a skoro nie istnieje, ja spróbuję. A właśnie, wciąż jeszcze nie opowiedziałam ci o zatrzymaniu pracy silników. Chyba natrafiłam na to, co cię interesuje. Znalazłam to w książce Waltera Lorda SOS Titanic. Pasażerowie zauważyli, że ustał pomruk silników, więc wyszli na pokład, aby sprawdzić… Zaczekaj. — Przerwała i zaczęła grzebać w kieszeni płaszcza. — Wzięłam z domu tekst, żeby ci przeczytać fragment…
Wyciągnęła książkę w miękkiej okładce, a Joanna włączyła lampkę przy lusterku i zerknęła niespokojnie w stronę domu, zastanawiając się, czy pan Briarley zobaczy samochód i oświetloną Kit.
— Jest. „…plątali się bez celu lub stali przy burcie, zapatrzeni w mrok nocy, wyczekując jakiejś wskazówki, świadczącej o kłopotach”, odczytała Kit, a Joanna rzuciła okiem na książkę.
Była to stara i zniszczona pozycja, z pozaginanymi rogami i takim samym rysunkiem Titanica na okładce, jaki zamieszczono w książce Maisie: rufa sterczała nad wodą, łodzie na pierwszym planie były pełne ludzi okrytych kocami i wodzących wokół przerażonym wzrokiem. Takie obrazki widniały na każdej książce poświęconej Titanicowi, z tym że na tym dominowała czerwień, jakby autor utrwalił scenę z piekła. Morze krwistoczerwone, statek w kolorze burgunda, gigantyczne kominy ciemnoczerwone.
Wielokrotnie widziała, jak pan Briarley odczytywał fragmenty z tej książki, powoływał się na nią. Wyglądała równie znajomo jak jej podręcznik do angielskiego na drugi semestr. Nie dlatego jednak wpatrywała się w książkę. Tamtego dnia właśnie ją widziała w ręku pana Briarleya. Zatrzasnął ją głośno i rzucił na biurko. To jednak nie chodziło o podręcznik, tylko o SOS Titanic. Ale podręcznik też się musiał pojawić na lekcji. Wciąż widziała jego niebieską okładkę i złote litery, a poza tym książki w miękkich okładkach nie da się głośno zatrzasnąć ani hałaśliwie rzucić na biurko. Niemniej znalazła to, czego szukała.
— „…ubrani byli w osobliwą mieszaninę szlafroków, strojów wieczorowych, futer, golfów…” — czytała Kit.
— Kit — przerwała Joanna. — Czy jadalnia pierwszej klasy była jedyną restauracją na pokładzie? — Skąd, oczywiście, że nie, z pewnością były także jadalnie drugiej i trzeciej klasy, ale srebra, kryształy i fortepian musiały się znajdować w pierwszej. — Chodzi mi o to, czy istniała jeszcze inna jadalnia pierwszej klasy?
— Nie. Było jeszcze kilka mniejszych restauracji. Palm Court, kawiarnia Verandah…
— A schody? Skonstruowano tylko jedne?
— Chodzi ci o schody dla załogi czy pasażerów?
— Pasażerskie — stwierdziła Joanna.
— Wiem, że istniały przynajmniej dwie klatki schodowe — odparła Kit, zaglądając na koniec książki. — Możliwe… Cholera, to jedna z książek bez indeksu. Mogę pobiec do domu i…
— Nie, nie ma potrzeby. Nie muszę tego wiedzieć w tej chwili. Możesz do mnie zadzwonić, kiedy się dowiesz.
— Chcesz wiedzieć, ile wzniesiono klatek schodowych i jadalni?
— Tak — potwierdziła Joanna. — A dokładnie potrzebna mi informacja, czy istniała jadalnia wyłożona boazerią z jasnego drewna oraz z różowym dywanem i krzesłami w tym samym kolorze.
— Poza tym mam sprawdzić, z którymi statkami Titanic próbował nawiązać łączność — przypomniała Kit.
Joanna skinęła głową i pomyślała, że to będą Baltic oraz Frankfurt. Ledwie dosłyszała, jak Kit jej dziękuje i się żegna.
Joanna zdecydowała, że musi sprawdzić, czy Betty Peterson widnieje w książce telefonicznej, a jeśli nie, następnego dnia będzie jej musiała poszukać w Internecie.
Betty figurowała w książce i nadal mieszkała w Englewood. Kiedy rankiem Joanna zadzwoniła do niej z gabinetu, usłyszała w głosie swojej dawnej koleżanki szczerą radość. Joanna spytała czy Betty pamięta tytuł podręcznika.
— Powinnam — usłyszała w odpowiedzi. — Pamiętam, że miał niebieską okładkę ze złotymi literami, a tytuł zaczynał się na L. A w środku znajdowało się „i”. L cośtam i cośtam.
Joanna zapytała o Titanica.
— Z tamtego kursu zapamiętałam tylko tyle, że pan Briarley kazał mi czterokrotnie zmieniać przypisy do mojej pracy semestralnej. Dlaczego nie zwrócisz się do niego?
Joanna wyjaśniła, że zachorował na Alzheimera.
— Ach, rzeczywiście. Pamiętam, słyszałam o tym. To straszne.
— Przypominasz sobie, kto jeszcze chodził z nami na lekcje?
— Psiakość, kto jeszcze… — zastanowiła się Betty. — Ricky Inman. Wiedziałaś, że teraz jest maklerem? Wyobrażasz sobie? — Joanna sobie nie wyobrażała. — John Ferguson, nie, pojechał do Japonii. Melissa Taylor?
Melissa Taylor mogła pomóc.
— A co z Candy Simons? — spytała Joanna. — To ta, którą nazywaliśmy Raszpunką, bo ciągle czesała włosy. Wiesz, gdzie jej szukać?
— Och — westchnęła zaskoczona Betty. — Więc nic nie słyszałaś. Zmarła dwa lata temu. Rak jajnika.
— Nie wiedziałam — powiedziała cicho Joanna i przypomniała się jej Candy, bezustannie czesząca długie blond włosy. Pewnie jej wypadły podczas chemioterapii, pomyślała wstrząśnięta.
Betty nie przestawała trajkotać. Przypominała sobie rozmaitych uczniów, lecz żaden z nich nie chodził na drugi semestr angielskiego. Mówiła też o sobie. Pracowała w firmie komputerowej, miała męża i troje dzieci.
— Trudno mi uwierzyć, że jeszcze nie wyszłaś za mąż — oświadczyła zupełnie jak Vielle, a Joanna poinformowała ją, że musi kończyć i podyktowała swój numer telefonu, „na wypadek, gdybyś jeszcze coś sobie przypomniała”.
— Postaram się — obiecała Betty. — Ojej, zaczekaj. Właśnie coś mi przyszło do głowy w związku z tą książką. Na okładce znajdował się rysunek królowej Elżbiety w sukni z krezą.
Królowa Elżbieta? Nie statek?
— Jesteś pewna? — spytała Joanna.
— Całkowicie. Pamiętam to dlatego, że Ricky Inman dorysował jej okulary i wąsy.
Joanna pamiętała to zdarzenie jak przez mgłę, lecz przypominała sobie także statek. Melissa Taylor, do której zatelefonowała po lunchu, również wspomniała o statku. Co dowodziło wyłącznie tego, że pamięć ludzka jest zawodna.
Usłyszała piszczenie pagera, a kiedy zadzwoniła do szpitalnej centrali, usłyszała wiadomość od Vielle: „Mam dla ciebie wiadomo co”. Albo kolejny przypadek śmierci klinicznej, albo nowy zestaw pytań. Joanna uznała, że pewnie jedno i drugie. Postanowiła zatelefonować do Vielle, a nie schodzić na jej oddział. W ten sposób zawsze mogła się rozłączyć, jeśli pielęgniarka zacznie się o coś dopytywać. Najpierw jednak musiała zadzwonić do pani Haighton. Jej gospodyni stwierdziła, że pani wyszła na imprezę dobroczynną na rzecz Związku Teatrów w Denver.
Joanna zatelefonowała na oddział nagłych wypadków. Przez dłuższy czas nikt nie odbierał, więc przyszło jej do głowy, że jednak będzie musiała się tam udać osobiście. Właśnie miała odłożyć słuchawkę, kiedy dobiegł ją męski głos. Pomyślała, że to jeden ze stażystów, do których Vielle krzyczała: „I co ty robisz?”, a następnie wyrywała im słuchawkę.
— Mówi doktor Lander. Jest tam gdzieś Vielle?
— Vielle? — powtórzył mężczyzna, jakby pierwszy raz usłyszał takie imię. Bez wątpienia stażysta.
— Tak, Vielle Howard. Mogę ją prosić do telefonu?
— Ja… jeden moment… — W słuchawce rozległ się szmer niezrozumiałej rozmowy.
— Kto mówi? — spytał po chwili kobiecy głos.
— Joanna Lander. Usiłuję się skontaktować z Vielle Howard. Zostawiła mi wiadomość z prośbą o telefon.
— Pani doktor, dzień dobry. Vielle wyszła. Kazała pani powtórzyć, że idzie do domu, bo jest chora.
— Chora? — Vielle nigdy nie zwalniała się z pracy z powodu choroby, nawet kiedy słaniała się na nogach. — Wszystko z nią w porządku? Czy to ta epidemia grypy?
— Miałam pani jeszcze powtórzyć, że Vielle zadzwoni później.
— A mówiła coś na temat tej wiadomości, którą mi zostawiła? — dopytywała się Joanna, chociaż Vielle raczej nie informowałaby nikogo o kolejnej śmierci klinicznej ze względu na węszącego wszędzie pana Mandrake’a.
— Nie, nic nie wspominała o żadnej wiadomości. — Pielęgniarka potwierdziła przypuszczenia Joanny. — Mówiła tylko, że do pani zadzwoni — dodała i odłożyła słuchawkę.
Joanna miała nadzieję, że podczas jej rozmowy z gospodynią pani Haighton, Vielle nie dzwoniła z prośbą o podwiezienie jej do domu. Wykręciła jej numer, lecz nikt nie odpowiadał. Joanna uznała, że Vielle ma pewnie wyłączony telefon, żeby jej nikt nie przeszkadzał, ale ta myśl zaniepokoiła ją jeszcze bardziej. Skoro Vielle poszła do domu, to musiała stać jedną nogą w grobie, a zatem sama nie powinna prowadzić samochodu.
Joanna ponownie zadzwoniła na oddział nagłych wypadków, aby się dowiedzieć, czy ktoś odwiózł Vielle do domu i kiedy, ale nikt nie odpowiadał. Przyszło jej do głowy, że mogłaby podjechać do Vielle, gdyby pani Troudtheim nie była umówiona. Na szczęcie jej sesja nie mogła trwać długo.
I rzeczywiście. Pani Troudtheim ocknęła się po zaledwie jednym skanie i nic nie pamiętała. Kiedy wyszła z laboratorium wraz ze swoimi robótkami, Joanna ponownie zadzwoniła do Vielle. Tym razem numer okazał się zajęty.
— Pewnie zdjęła słuchawkę z widełek — zasugerowała Tish. Jeśli to ta sama odmiana grypy jak ta, na którą zachorowała moja współlokatorka, Vielle pewnie czuje się tak, jakby zwaliła się na nią ciężarówka cegieł. Szybko jej przejdzie, ale przedtem będzie myślała, że umiera.
Joanna nie uznała tych słów za szczególnie pokrzepiające i ponownie zadzwoniła do koleżanki. Tym razem Vielle podniosła słuchawkę.
— Cześć, to ja — przywitała się Joanna. — Poty dzban wodę nosi, co?
— Co? — spytała zaskoczona Vielle.
— Na oddziale powiedzieli mi, że pojechałaś do domu z powodu grypy. Dzwoniłaś do mnie, żeby mnie poprosić o podwiezienie? Jeśli tak, jest mi ogromnie przykro. Usiłowałam się umówić na wywiad z ochotniczką.
— Nie. — W głosie Vielle słychać było zmęczenie, graniczące z płaczem. — Nie dzwoniłam do ciebie.
— Jak dotarłaś do domu? — spytała Joanna. Ponieważ Vielle milczała, ciągnęła: — Nie siadłaś sama za kierownicą, prawda?
— Nie. Jedna osoba ze szpitala mnie podrzuciła.
— No i dobrze. Wpadnę do ciebie. Mam ci coś przynieść? 7Up? Albo chińską zupkę błyskawiczną?
— Nie — sprzeciwiła się Vielle. — Nie chcę, żebyś przyjeżdżała. Nic mi nie jest.
— Jesteś pewna? Mogłabym przynajmniej poprawić ci poduszki i zrobić herbatę.
— Lepiej nie. Nie chcę, żebyś się ode mnie zaraziła. Dam sobie radę. Po prostu zdecydowałam, że tym razem zostanę w domu, żeby wydobrzeć, a nie ignorować grypę i kończyć w naprawdę fatalnym stanie. Gdy tylko odłożę słuchawkę, kładę się do łóżka.
— Dobry pomysł — pochwaliła Joanna. — Mam coś załatwić za ciebie w szpitalu? Może przekazać jakieś informacje na twój oddział?
— Nie ma potrzeby. Już wiedzą, że przez kilka dni mnie nie będzie.
— Dobrze. Rano zajrzę do ciebie po drodze do pracy, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz.
— Nie — stanowczo zaprotestowała Vielle. — Wyłączam dzwonek do drzwi i telefon. Zamierzam dużo spać.
— Jak wolisz — odparła z powątpiewaniem Joanna. — W razie czego możesz do mnie dzwonić. Obiecuję, że nie wyłączę pagera. I dbaj o siebie. Ta grypa to podobno nie byle co. Wolałabym, żebyś nie zapadła w stan śmierci klinicznej.
— Będę pamiętać. — W głosie Vielle ponownie zabrzmiało wyczerpanie.
— A teraz odpoczywaj. Pogadamy jutro.
— Zadzwonię do ciebie — oznajmiła Vielle.
Kiedy tylko odłożyły słuchawki, Joanna uświadomiła sobie, że nie spytała Vielle o informację „mam dla ciebie wiadomo co”. Przyszło jej nawet do głowy, że zadzwoni jeszcze raz, ale Vielle w swoim stanie nie powinna się przejmować cudzymi doświadczeniami granicznymi. Zresztą minęło już kilka godzin i pan Mandrake zapewne dotarł do potencjalnego rozmówcy Joanny. W takiej sytuacji zatelefonowała do Kit, aby poinformować ją, że być może zaraziła się grypą.
— Nawet gdyby tak się stało, i tak było warto. Bardzo się cieszę, że udało mi się wyrwać z domu choć na chwilę — wyznała Kit. — Znalazłam odpowiedź na jedno z pytań, które mi zadałaś wczoraj wieczorem. Ta jadalnia, którą opisałaś — jasna boazeria, różowe zasłony, fortepian — to restauracja A La Carte. Posłuchaj sama, przeczytam ci opis. „W luksusowej restauracji a La Carte jasna boazeria z orzecha pięknie kontrastuje z ozdobnym dywanem Rose du Barry. Krzesła obito różową tkaniną Aubusson”.
— W którym miejscu znajdowała się ta jadalnia?
— Na pokładzie z promenadą, z tyłu statku — wyjaśniła Kit.
— Na rufie. — Z oddali dobiegł głos pana Briarleya.
— Właśnie, na rufie — potwierdziła Kit. — W pobliżu znajdowały się schody drugiej klasy. Z całą pewnością istniały dwie klatki schodowe, a wydaje mi się, że nawet trzy, ale nie potrafię tego powiedzieć na pewno. W jednej książce jest mowa o schodach na rufie i jeszcze jednych, z tyłu. Trudno mi zagwarantować, czy w obu wypadkach chodzi o ten sam obiekt. Wiem za to, że główne schody znajdowały się pośrodku statku.
Joanna pomyślała, że musi ją znaleźć. Rano zadzwoniła do Vielle, która rzeczywiście odłączyła aparat. Nikt nie odpowiadał. Kiedy Joanna dotarła do pracy, na automatycznej sekretarce nie zastała żadnych wiadomości. Rozbierając się przed sesją, pomyślała, że powinna była zajrzeć do przyjaciółki. Postanowiła, że jeśli po eksperymencie wciąż nie zastanie żadnej informacji, wpadnie do Vielle.
— Właśnie dzwonili z centrali — oświadczył Richard, kiedy wyszła z przebieralni. — Tish nie ma w pracy. Wczoraj po południu poszła do domu. Grypa.
— Czy to oznacza, że przekładamy sesję? — Joanna ucieszyła się, że będzie mogła podjechać do Vielle, żeby sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku.
— Mają przysłać zastępstwo — wyjaśnił Richard. — Gdy tylko kogoś znajdą. Podobno ludzie masowo chorują. Właśnie, jak się czujesz?
— Wyśmienicie.
— Świetnie. Tym razem zwiększam dawkę. Dzięki temu nasili się stymulacja w płacie skroniowym i zmienią poziomy endorfin. W rezultacie otrzymasz inny bodziec, co wywoła odmienny obraz ujednolicający.
Joanna pomyślała, że nic z tego. Surowa kobieta po sześćdziesiątce w milczeniu nasunęła jej na głowę słuchawki, a na oczy nałożyła maskę. To niemożliwe, rozumowała Joanna, bo to jest Titanic, a ja to udowodnię. Znajdę główne schody. Nagle znalazła się w przejściu. Spojrzała na drzwi. Były na wpół przymknięte, a zza nich dochodziło światło i wytłumione głosy.
— …hałas… — stwierdził jakiś mężczyzna.
— Jaki… hałas…? — spytał niespokojnie kobiecy głos, zdaniem Joanny należący do młodej kobiety w koszuli nocnej. Otworzyła drzwi.
Młoda kobieta rozmawiała z młodym mężczyzną, który przyszedł dowiedzieć się czegoś bliższego.
— Powiedziałeś, że słyszałeś hałas. — Chwyciła biały rękaw jego swetra. — Czy przypominał odgłos miażdżenia?
— Nie — zaprzeczył mężczyzna. — Raczej płacz dziecka.
Joanna zerknęła na ścianę. Obok lampy wisiała kamizelka ratunkowa, lecz nie mogła odczytać umieszczonego na niej napisu. Tęgi mężczyzna w tweedowym ubraniu stał przed kamizelką. Joanna ruszyła w jego stronę.
— Powiedzieli, w czym rzecz? — Tęgi mężczyzna zwrócił się do swojego przyjaciela.
Joanna wytężyła słuch, aby usłyszeć odpowiedź, lecz była ona zbyt cicha. Mężczyzna nie mógł powiedzieć: „Zderzyliśmy się z górą lodową”, jego otyły przyjaciel rozsiadł się bowiem na leżaku i otworzył książkę, ale przynajmniej zszedł Joannie z drogi. Ręką zasłoniła oczy przed światłem i wytężyła wzrok, aby odczytać napis na kamizelce.
Myliła się. Nie widniał na niej żaden napis. Niczego nie napisano także z tyłu leżaków ani na metalowych schowkach, ani na drzwiach. Joanna pomyślała, że jedne z nich muszą prowadzić do głównych schodów i zaczęła po kolei naciskać klamki.
Dwoje pierwszych drzwi było zamkniętych. Za trzecimi znajdowała się goła żarówka i prowadzące w dół stalowe schody. Joanna uznała, że to schody dla załogi, i ruszyła dalej.
Kolejne drzwi również nie ustąpiły, lecz następne prowadziły do ciemnych drewnianych schodów, szerszych niż te, którymi poprzednio wchodziła na górę. Barierki i słupki były wytwornie rzeźbione, a stopnie przykrywał różowy dywan.
Joanna przypomniała sobie, że schody powinny być marmurowe i zdziwiła się, że jest tak ciemno. Na ścianach zamontowano lampy, lecz nigdzie nie dostrzegała włącznika. Podeszła do poręczy i spojrzała w górę. Odniosła wrażenie, że wysoko, kilka pokładów nad nią, dostrzegła szarość. Niebo? Może biała marynarka stewarda? Albo jeszcze coś innego? Istniał tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Joanna położyła rękę na poręczy i zaczęła wspinać się po schodach.
W miarę pokonywania kolejnych stopni ogarniały ją coraz większe ciemności. Z trudem dostrzegała schody i nie widziała nic wokół siebie. Zatrzymując się na podeście, doszła do wniosku,, że gdzieś w pobliżu powinien się znajdować salon jadalniany pierwszej klasy. Nie, przypomniała sobie, że usytuowano go na pokładzie salonowym, ale w tym miejscu powinna widzieć cherubina, a także Honor i Chwałę, koronujące Czas, oraz niebo.
Niebo rozpościerało się nad jej głową, tworząc wielką, szarą kopułę. Dostrzegła je, kiedy wchodziła po trzecich schodach. Widziała też wykute z żelaza mocowania, ciemniejsze między fragmentami przyciemnionego szkła. Nigdzie nie zauważyła jednak cherubina. Słupki balustrady wyrzeźbiono w formie koszy owoców. Na szczycie schodów znajdował się zegar, lecz jego tarcza była kwadratowa i drewniana. Mimo to Joanna na pewno stała na głównych schodach. Na jednym statku nie zbudowano by tak wspaniałych świetlików. Joanna zastanowiła się, czy przypadkiem Richard nie ma racji i rzeczywiście jest to połączenie różnych statków? Otworzyła drzwi na szczycie schodów.
Ponownie znalazła się na pokładzie łodziowym, wciąż pustym i ciemnym. Nawet na mostku nie świeciło światło. Spojrzała w stronę dziobu, usiłując wypatrzyć migotanie lampy sygnalizacyjnej lub usłyszeć zgrzyt poruszanych w urządzeniu żaluzji. Na pokładzie panowała jednak grobowa cisza. Łodzie po prawej stronie wciąż wisiały na swoich żurawikach, owinięte płótnem.
Joannie przyszło do głowy, że szalupy powinny nosić oznaczenia statku. Usiłowała unieść fragment płótna na najbliższej, lecz było zbyt mocno przywiązane, a liny splątano w węzły wielkości pięści. Nie udało się jej uchylić płótna nawet o centymetr.
Przeszła wzdłuż linii łodzi, sprawdzając, czy któraś z nich nie jest przykryta luźniejszym materiałem, lecz wszystkie zabezpieczono równie solidnie jak pierwszą. Po drugiej stronie statku świeciło światło. Czyżby dobiegało z mostku? Nie, jego źródło znajdowało się bliżej. W otwartych drzwiach na końcu kwater oficerskich. Joanna podeszła bliżej i zajrzała do środka.
Ujrzała coś w rodzaju sali gimnastycznej. Zgromadzono w niej maczugi i piłki lekarskie, ułożone w stosy pod ścianą, a także sprzęt do ćwiczeń, rozrzucony po podłodze w biało-czerwone kafelki. W pomieszczeniu stał też mechaniczny koń i urządzenie do wiosłowania, a także wysoki czarny przyrząd do podnoszenia ciężarów, kształtu i rozmiaru gilotyny. Z sufitu zwisał worek bokserski.
Naprzeciwko ściany z prawej strony ustawiono szereg rowerów treningowych. Młody mężczyzna w podkoszulku i szarych spodniach dresowych zacięcie pedałował na jednym z nich. Na ścianie przed nim zawieszono duży zegar z czerwoną i niebieską wskazówką.
Mężczyzna pedałował do chwili, w której obydwie wskazówki znalazły się na ostatniej cyfrze na zegarze. W ostatnim momencie nacisnął mocno na pedały i pochylił się nad kierownicą. Czerwona i niebieska wskazówka zatrzymały się na zerze, a mężczyzna przestał pedałować i uniósł pięści niczym biegacz po zwycięskim wyścigu. Zszedł z roweru i schylił się, aby podnieść licznik. Wtedy Joanna ujrzała jego twarz.
— Och — westchnęła z przejęciem i wypuściła powietrze z płuc.
To był Greg Menotti.
„Umieram, ale nie oczekuję szybkiego zejścia. Czy to nie dziwne, że wspomnienia z dawnych lat i sceny z dzieciństwa wkradły się do mojego umysłu…?”
— Znam cię — oznajmił Greg Menotti, przykładając ręcznik do twarzy. Podszedł bliżej do miejsca, w którym stała.
— Nazywam się… — Joanna przez krótką, koszmarną chwilę nie pamiętała swojego nazwiska. — Joanna Lander. Doktor Lander — uzupełniła, gdy sobie przypomniała, że tak mu się przedstawiła.
— Doktor Lander? — powtórzył, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się poznali. — Wyglądasz znajomo… o, zaraz, pamiętam cię. To ty zadawałaś mi te wszystkie pytania w dniu, kiedy dostałem w głowę. Nie chciałaś mi dać numeru telefonu. Co ty tu robisz? Zmieniłaś zdanie?
— Dostałeś w głowę?
— Tak, kawałkiem lodu z przejeżdżającej furgonetki. Wykopywałem samochód z rowu i straciłem przytomność, więc zabrali mnie na oddział nagłych wypadków, a potem przyszłaś i zadawałaś mi mnóstwo pytań o tunele, światła i anioły. Nie mów tylko, że nic nie pamiętasz.
— Nie mówię — odparła powoli Joanna. — Pamiętam.
— W kółko powtarzałem to tym ludziom z oddziału, ale oni się upierali, że miałem zawał. — Rozbawiony pokręcił głową. — A więc dlatego tu przyszłaś? Zdecydowałaś, że jednak dasz mi swój numer?
— Nie — odparła Joanna, dochodząc do wniosku, że Greg nic wie, że nie żyje. — Przyszłam, żeby się dowiedzieć, jak się nazywa ten statek.
— Statek? — powtórzył, nic nie rozumiejąc. — Jaki znowu siatek? To siłownia. Przychodzę tu trzy razy w tygodniu. Nigdy tu wcześniej nie byłaś? Chodź, oprowadzę cię. — Wziął ją pod rękę i zaprowadził do rowerów treningowych. — Widzisz tę tarczę? Niebieska strzałka wskazuje przebytą odległość, a ta czerwona mierzy prędkość.
Podeszli do urządzenia przypominającego mechanicznego byka, tylko że na jego grzbiecie znajdował się niewygodny garb.
— To jest mechaniczny wielbłąd, a tam przyrząd do wiosłowania. Wyśmienite ćwiczenie na serce. Jest jeszcze kort do squasha, basen, sala masażu…
Joanna wpatrywała się w stertę maczug i piłek lekarskich. Powinny na nich widnieć napisy: „Własność…” i nazwa statku. Wyszarpnęła rękę z uścisku Grega i podeszła bliżej. Z trudem podniosła jedną z ciężkich piłek. Greg odebrał ją od niej i rzucił o ścianę. Piłka odbiła się z głośnym hukiem.
Joanna schyliła się i przyjrzała innej piłce, a potem maczugom, lecz na żadnej nie dostrzegła jakiegokolwiek napisu. Przypomniała sobie, że Greg nie może jej pomóc, bo nawet nie wie, że się znajduje na statku.
— Greg, słyszałeś coś?
— Czy coś słyszałem? — Znowu cisnął piłką o ścianę.
— Właśnie.
— Co takiego? — Huk.
— Jakby zatrzymujące się silniki. Albo zderzenie? — Uświadomiła sobie, że sugeruje odpowiedź.
— Zderzenie? Nie, chwała Bogu. Zwłaszcza że to był jeden z tych jeepów cherokee. To wielkie maszyny. — Ponownie rąbnął piłką o ścianę. — Nie, tylko trochę walnęło mnie w głowę, ale musiałem nieźle odlecieć, skoro paramedycy uznali, że to zawał serca. Powiedziałem im: „Nie mogę mieć zawału…”
— Bo ćwiczę trzy razy w tygodniu na siłowni — zakończyła Joanna i pożałowała tego, bo Greg znieruchomiał, przyciskając ciężką piłkę do klatki piersiowej i spoglądając na Joannę ze strachem. Podszedł do maszyny do wiosłowania, usiadł i zaczął przyciągać do siebie wiosła mocnymi, miarowymi ruchami.
— Greg… — zaczęła Joanna i kątem oka dostrzegła poruszającą się postać. Podbiegła do drzwi. Steward. Szedł w stronę mostka, trzymając w dłoni złożoną kartkę papieru.
Joanna rzuciła się za nim. Minął kwatery oficerskie i wszedł w nie oświetlony korytarz. Joanna podążyła za nim, skręciła za rogiem, przeszła krótkim, wąskim przejściem i znowu skręciła. Zupełnie jak w labiryncie, pomyślała. Minęła jeszcze jedno przejście i wydostała się na pokład po przeciwnej stronie. Tutaj także znajdowały się łodzie ratunkowe. Może właśnie do nich szedł oficer, chciał z nich zdjąć płótno?
Nie. Zapukał do drzwi i nacisnął klamkę. Pokład zalało złociste światło, a Joanna usłyszała szmer głosów.
— Może nigdy nie nadarzy się kolejna sposobność — oświadczył oficer i wyszedł z rozbawionym wyrazem twarzy. Skierował się ku rufie: najwyraźniej zmierzał w stronę schodów. Joanna udała się za nim, zatrzymując się obok wciąż otwartych drzwi.
Jasnowłosy mężczyzna w białej koszuli siedział odwrócony plecami do wejścia. Pochylił się nad stołem i rytmicznie stukał kluczem telegraficznym. Płaszcz przewiesił przez oparcie krzesła, a na uszach miał staromodne słuchawki z dwoma pałąkami — jednym z tyłu, a drugim na czubku głowy. Nad nim, między dwoma słupkami, rozbłyskiwała niebieska iskra, migocząc i trzeszcząc podczas naciskania klucza.
To pomieszczenie radiotelegrafisty, uznała Joanna i momentalnie zapomniała o oficerze, za którym podążała. A mężczyzna siedzący przy stole to Jack Phillips, z przejęciem wysyłający wiadomości. Joanna przyjrzała się niebieskiej iskrze, tańczącej wesoło nad głową radiotelegrafisty, przypomniała sobie śmiech oficera i doszła do wniosku, że to nie SOS. Zresztą Jack nie miał jeszcze na sobie kamizelki ratunkowej.
Na pewno wysyła wiadomości od pasażerów, nadrabia zaległości z weekendu. Joanna przypomniała sobie, jak pan Briarley opowiadał na lekcji, że radiotelegraf był wówczas taką nowinką, że każdy pasażer chciał przesłać chociaż jedną wiadomość. Tuż przed zderzeniem Jack Phillips był tak zapracowany, że kiedy Californian usiłował przekazać ostrzeżenie o górach lodowych, radiotelegrafista zerwał z nim łączność, kazał mu się wyłączyć, bo musiał utrzymywać kontakt ze stacją przekaźnikową na przylądku Race.
Poza tym sygnały SOS były proste. Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Pamiętała, że pan Brialey wspominał, dlaczego SOS stało się sygnałem alarmowym. Po prostu te litery były tak proste, że każdy mógł je wysłać. Wiadomości wysyłane przez Jacka Phillipsa nie były proste. „Cudownie się bawimy”, pomyślała Joanna, wsłuchując się w skomplikowany stukot. „Szkoda, że was tu nie ma”.
Pochyliła się, usiłując rozpoznać jakiś schemat, odcyfrować wiadomość, ale sygnały rozlegały się zbyt szybko, aby mogła odróżnić kropki od kresek, a brzęczenie iskry pod sufitem utrudniało jej koncentrację.
Podeszła bliżej i dobiegło ją ciche mruczenie. Domyśliła się, że mężczyzna mówi wystukiwane litery.
— C — powiedział radiotelegrafista i szybko wystukał kod. — Q… D… C… Q… D… — Nie słowo. Szyfr? Sygnały identyfikacyjne Titanica?
Gdzieś na pokładzie rozległ się huk. Joanna pomyślała, że to Greg Menotti tłucze piłką lekarską o ścianę sali gimnastycznej, zerknęła na Jacka Phillipsa, który nie podniósł głowy i nie przestał wystukiwać wiadomości.
Nic nie słyszy ze słuchawkami na uszach, stwierdziła, tak samo jak ja nie słyszę Richarda ani Tish, kiedy mam na głowie słuchawki. Podczas katastrofy Titanica Jack był tak pochłonięty nadawaniem, że nie usłyszał palacza, który zaszedł go od tyłu, aby ukraść kamizelkę ratunkową. Joanna zrobiła jeszcze jeden krok, usiłując wsłuchać się w jego mamrotanie, zagłuszane przez głośne huki.
— Q… D… — mamrotał radiotelegrafista.
Huk. Nic nie usłyszy w takim hałasie. Wyszła na pokład, aby kazać Gregowi przestać, ale hałas nie dobiegał z sali gimnastycznej, tylko ze schodów.
Joanna otworzyła drzwi prowadzące na schody i weszła do środka. Huk. Dźwięk wydobywał się z głębi statku. Wychyliła się za balustradę i spojrzała na dół, lecz nie widziała niczego poza najbliższym podestem.
— Przestań! — nakazał męski głos. Joanna rozpoznała oficera, który rozkazał marynarzowi uruchomić lampę sygnalizacyjną.
— Co ty wyprawiasz?
W odpowiedzi rozległ się jeszcze jeden huk, a po nim następny. Joanna zeszła na pierwszy podest. Mężczyzna w ciemnoniebieskim mundurze wciągał coś ciężkiego po schodach. Przedmiot przypominał ludzkie ciało.
Oficer wspinał się po schodach za mężczyzną. Wyglądał na rozzłoszczonego.
— Nie możesz tego tutaj wnosić.
— To jedyna droga na górę, która jeszcze nie jest zalana — wyjaśnił mężczyzna w mundurze i pokonał kolejny stopień, a po nim jeszcze jeden, aż wreszcie znalazł się pięć stopni od Joanny. To nie było ciało, tylko wielki płócienny worek z szablonowym znakiem. Joanna domyśliła się, że to worek pocztowy.
— Całe pomieszczenie poczty jest zalane — stwierdził mężczyzna, zapewne urzędnik pocztowy. Otworzył worek, sięgnął do środka i wydobył garść zamoczonych listów.
— Patrz! — krzyknął, wymachując nimi przed twarzą oficera. — Zniszczone! — Potrząsnął listami w stronę Joanny. Cofnęła się przestraszona. — I jak ja mam to komukolwiek przekazać? — spytał gniewnie. Cisnął listy do worka, zamknął go i podciągnął kolejny stopień wyżej.
— Więc będziesz musiał wnieść ten worek w inny sposób — oznajmił oficer, zagradzając mu drogę. — Zniszczysz podłogę. — Wskazał na dywan. Pod leżącym workiem rozlała się wielka kałuża wody.
— Nic się z tym nie da zrobić — stwierdził stanowczo urzędnik i wciągnął worek na następny stopień. — Poczta musi dotrzeć do adresatów. Muszę ją umieścić na łodzi. Niech pani mi pomoże — zwrócił się do Joanny, która zapatrzyła się w mokry dywan. Woda sprawiła, że róż zmienił się w ciemną, niepokojącą czerwień, przypominającą krew.
— Jaka jest sytuacja? — spytał oficer.
— Woda sięga do pokładu salonowego — odparł urzędnik. — To już nie potrwa długo.
— Co to znaczy, że to już nie potrwa długo? — spytał Greg Menotti, stając za Joanną. Odwróciła się. Przystanął stopień wyżej i przyglądał się, jak urzędnik pocztowy wciąga worek. — Po co on to robi?
— Bo statek tonie — wyjaśnił urzędnik i zwrócił się do Joanny. — Niech pani lepiej schroni się w łodzi.
— Gdzie jest pokład salonowy? — spytała go Joanna. — Czy to pokład C?
— Jaki statek tonie? — pytał Greg. — To nie jest żaden statek, tylko siłownia. — Złapał Joannę za ramię. — Zdaje się, że chciałaś obejrzeć pozostałe urządzenia.
— Nie ma na to czasu — odparła, usiłując wyzwolić się z uścisku. — Czy pokład salonowy to pokład C?
— Musisz znaleźć czas — stwierdził Greg, wciągając ją po schodach. — Najważniejsze w życiu jest zdrowie. Mamy pełny program squasha, racquetballa, tenisa…
Szedł zbyt szybko. Straciła równowagę i niemal upadła.
— Ostrożnie, zdaje się, że powinnaś trochę poćwiczyć wchodzenie po schodach — skomentował Greg, stawiając ją na nogi. Nie mogła utrzymać równowagi. Schody pochyliły się pod dziwnym kątem, a stopy Joanny ciągle się zsuwały na bok…
Boże święty, pomyślała, pojawił się przechył.
— Muszę iść. — Usiłowała wyzwolić rękę z uchwytu Grega. — Pokład salonowy…
— Ćwiczę trzy razy w tygodniu — kontynuował. Wciąż bezlitośnie ściskał jej ramię.-Regularne ćwiczenia to podstawa…
Joanna wyrwała mu się i pobiegła w stronę schodów, potykanie się i rozstawiając szeroko ręce dla utrzymania równowagi. Popchnęła drzwi prowadzące na schody. Urzędnik pocztowy wciągnął już worek na niemal sam szczyt schodów. Joanna minęła mężczyznę i zbiegła po schodach, omijając ciemną, mokrą plamę po worku z pocztą.
— Nie powinnaś biegać bez rozgrzewki — krzyknął za nią Greg. Dostaniesz skurczu… — Jego głos ucichł za zamykającymi się drzwiami, a Joanna popędziła w dół schodów, mijając kolejne podesty i prześlizgując dłonią po wypolerowanych dębowych poręczach. Coraz niżej i niżej, nie liczyła podestów, pokładów ani drzwi, biegła na oślep, przez drzwi, po pokładzie, gwałtownie popchnęła drzwi i wskoczyła do przejścia, w ciemność, ciemność…
I ciemność. Wciąż jestem w przejściu, pomyślała z rozpaczą i usłyszała głos Richarda:
— Proszę jej zdjąć z oczu maskę.
Otworzyła oczy i zamrugała, widząc zupełnie obcą kobietę. Dopiero po chwili paniki przypomniała sobie, że Tish zachorowała na grypę, a na jej miejsce przysłano zastępstwo.
— Odpoczywaj. Nic nie mów — polecił Richard i zaczął objaśniać pielęgniarce procedury obowiązujące po sesji. Nie chce, żebym przy niej wspomniała o Titanicu, pomyślała Joanna.
Rzecz w tym, że to nie był Titanic. Schody wyglądały zupełnie inaczej, podobnie jak sala gimnastyczna. Na Titanicu znajdowała się sala gimnastyczna. Pamiętała, że pan Briarley o niej wspomniał przy okazji opowieści o wspaniałościach Titanica. Niemożliwe jednak, aby usytuowano ją na pokładzie łodziowym. Poza tym, chociaż Titanic był królewskim statkiem pocztowym, nikt nie wyciągałby worków z listami z ładowni pocztowej. Tamtej nocy utonęło półtora tysiąca ludzi. Nikt nie przejmowałby się przesyłkami. Zresztą Greg Menotti na pewno nie płynął Titanikiem, uzupełniła w myślach przygnębiona Joanna.
Znacznie bardziej przygnębiony był Richard.
— Znowu widziałaś Titanica! — wykrzyknął, gdy pielęgniarka skończyła kontrolę objawów czynności życiowych i wyszła, a Joanna poinformowała go o swoich przeżyciach. — Jak to możliwe? Spójrz na te skany. — Zaprowadził ją do pulpitu. — Schemat aktywności płata skroniowego jest całkowicie odmienny, a poziom acetylocholiny znacznie wyższy niż wcześniej.
— To wygląda tak samo. — Joanna wskazała czerwonopomarańczową plamę na hipokampie.
— Zgadza się, podobnie wygląda także aktywność ciała migdałowatego. Obydwa organy zachowują się tak samo we wszystkich wypadkach doświadczeń granicznych, ale one nie mają nic wspólnego z tworzeniem wizji.
— Czy schemat pamięci długotrwałej także się zupełnie nie różnił? — spytała Joanna, spoglądając na przesuwające się plamy czerwieni, błękitu i żółci.
— Nie — przyznał Richard. — Kilka ostatnich skanów przypomina wcześniejsze, chociaż nie pasują do żadnych z formuły lateralizacyjnej. Czy zakończenie twojej wizji wyglądało tak samo jak ostatnio?
— Nie — stwierdziła Joanna. Opowiedziała mu o biegu w dół schodów i gwałtownym wpadnięciu do przejścia. — Przejście było takie samo, ale tym razem drzwi okazały się zamknięte i musiałam biec znacznie dalej, aby się znaleźć w laboratorium.
— Mówisz, że przejście było takie samo. Czy to znaczy, że wyglądało tak samo?
— Nie — zaprzeczyła. — To było to samo przejście. Znajdowało się w tym samym miejscu, a wyjście prowadziło na tę samą część pokładu. To miejsce istnieje naprawdę. Drzwi zawsze wychodzą na te same schody, pokład łodziowy znajduje się zawsze w tej samej odległości, łodzie ratunkowe, kwatery oficerów i mostek są niezmiennie usytuowane w tych samych punktach względem siebie.
— Wspomniałaś, że tym razem widziałaś salę gimnastyczną — odezwał się z powątpiewaniem Richard.
— Zawsze się tam znajdowała, tylko wcześniej drzwi były zamknięte. To nie jest sen, w którym wszystko się miesza i raz jesteś w jednym miejscu, a raz w drugim, nigdzie nie chodząc. To prawdziwe miejsce.
— Prawdziwe — powtórzył, a na jego twarzy ponownie pojawiło się powątpiewanie i ostrożność. Wyglądał, jakby lada chwila miał ją znowu nazwać Bridey Murphy.
— Nie chodzi mi o to, że to miejsce istnieje — przyznała pokonana. — Rzecz w tym, że jest trójwymiarowe.
— Na obszarze korowego ośrodka orientacji przestrzennej nie dostrzegam żadnej aktywności. — Pokręcił głową. — A co z początkiem? Był taki jak zawsze?
— Nie — zaprzeczyła. — Tym razem znalazłam się na miejscu nieco później, kiedy przyszedł już młody mężczyzna, chcąc się dowiedzieć, co to za hałas.
— Ale ludzie byli ci sami, i mówili to, co wcześniej?
— Zasadniczo tak.
— Zasadniczo tak… — mruknął, wpatrując się w monitory. — Chociaż płat skroniowy oraz indeksy lateralizacyjne są całkowicie odmienne. O czym myślałaś, zanim przeszłaś do fazy płytkiego snu? Może twoja świadomość wpływa na to, co widzisz.
— O Titanicu — przyznała Joanna, a Richard wyglądał na pokrzepionego. — Ale poprzednim razem myślałam o Pompejach, a przed trzema pierwszymi sesjami na pewno nie przychodził mi do głowy Titanic, a jednak zawsze trafiałam w to samo miejsce.
— A na samym początku zawsze słyszysz ten sam dźwięk. — Richard zamyślił się i zaczął coś pisać na klawiaturze.
Joanna zeszła do gabinetu, aby spisać relację i sprawdzić, co słychać u Vielle. Nikt nie podnosił słuchawki, więc postanowiła odsłuchać siedem wiadomości na swojej sekretarce. Każdą z nich przewijała, gdy tylko przekonała się, że to nie Vielle. Archiwum. Maisie. Guadalupe.
Na pewno nie odsłuchała wiadomości ode mnie, uznała Joanna. I pewnie wróciła już do pracy, a Tish miała rację, że ta grypa nie trwa długo. A skoro jest w pracy, to nie miała kiedy oddzwonić. Wcisnęła przycisk „następna wiadomość”. Pan Mandrake. Wcisnęła „skasuj”. Betty Peterson.
— Znalazłam ten tytuł — oświadczył głos Betty, a Joanna cofnęła palec, który zawisł nad przyciskiem „następna wiadomość” i wysłuchała nagrania. — Nie masz pojęcia, jak mi się to udało! — entuzjazmowała się Betty. — Wczoraj wieczorem przeglądałam swój egzemplarz szkolnej księgi rocznikowej, żeby sprawdzić, kto jeszcze był w naszej klasie, i obejrzałam sobie rozdział ze zdjęciami — i wiesz co? Mój Boże, ale miałyśmy włosy! I te ubrania! A kiedy przeglądałam te zdjęcia, zobaczyłam Nadine Swartheiemer — pamiętasz Nadine? Rozczochrana czupryna i sandały — w środku zimy? Zresztą nieważne, podpisała mi się na zdjęciu, no i trafiony, zatopiony! Ale to nie wszystko, znalazłam coś jeszcze. Musisz do mnie przekręcić. Na razie!
Nie wierzę, stwierdziła w duchu Joanna. Po takiej przemowie nie powiedziała mi, jak brzmiał ten tytuł, a teraz muszę oddzwaniać i pewnie przez tydzień będziemy się bawiły w telefonicznego berka. Jak to możliwe, że Betty miała same piątki?
Joanna postanowiła oddzwonić zaraz po wysłuchaniu pozostałych wiadomości. Szybko sprawdziła ich treść. Znowu pan Mandrake — do skasowania. Jeszcze niejaki Leonard Fanshawe.
Vielle nie dzwoniła. Joanna spróbowała jeszcze raz do niej zatelefonować, ale wciąż nikt nie odpowiadał. Najlepiej od razu pójdę na oddział nagłych wypadków i sprawdzę, czy wróciła, a jeśli nie, sama do niej pojadę, zdecydowała i sięgnęła po płaszcz, klucze i torebkę. Właśnie miała nacisnąć klamkę, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Joanna zaczekała, aż włączy się sekretarka.
— Cześć — przywitała się Vielle, a Joanna rzuciła się do słuchawki.
— Jak się czujesz? — spytała.
— Lepiej — oświadczyła Vielle i rzeczywiście, jej głos brzmiał już normalnie. Przynajmniej częściowo odzyskał siłę i energię. — Zostanę jeszcze w domu przez dwa dni i nie, nie musisz mi niczego przynosić. Nie chcę, żebyś się zaraziła.
— Nie ma sprawy — zgodziła się Joanna. — Chociaż jeśli to się miało stać, to już jestem zarażona. Tish zachorowała, i Guadalupe też.
— Tak czy owak, nie zarazisz się ode mnie. Zamknęłam drzwi na klucz i nie zamierzam cię wpuszczać. Nawet nie myśl o odwiedzinach.
— Dobrze — zobowiązała się Joanna. — Ale ty musisz mi obiecać, że będziesz dzwonić, opowiadać mi, jak się czujesz, i mówić, czy czegoś nie potrzebujesz. — Zanim Vielle zdążyła zaprotestować, dodała: — Spokojnie, mogę wszystko zostawić pod drzwiami.
— Obiecuję, że będę się meldowała — oznajmiła Vielle i chciała odłożyć słuchawkę.
— Zaraz, zaraz — powstrzymała ją Joanna. — A co z wiadomo czym?
— Jakim wiadomo czym?
— Skąd mam wiedzieć? Sama to tak nazwałaś. Zostawiłaś mi wiadomość, że mam do ciebie zadzwonić, bo masz wiadomo co. Wczoraj. Zanim poszłaś do domu na chorobowe. Dzwoniłaś na mój pager.
— Ach. — Vielle wreszcie sobie przypomniała. — Tak. Przyjęliśmy pacjenta z atakiem pęcherzyka żółciowego. Przypadkiem wspomniał, że parę lat temu przeszedł śmierć kliniczną. Skierowaliśmy go na operację. — Joanna zastanawiała się, czy chodzi o Leonarda Fanshawe’a, który zostawił jej wiadomość, lecz Vielle dokończyła: — Nazywa się Eduardo Ortiz.
— Kto jeszcze słyszał, jak ten człowiek o tym wspomina?
— Tylko ja. Pomyślałam, że to może być dobry materiał, bo nic nie zagraża jego życiu, więc można powiedzieć, że lata poza zasięgiem radaru pana Mandrake’a.
Joanna podzielała opinię Vielle. Kiedy tylko skończyła rozmowę, zadzwoniła do centrali, aby sprawdzić numer pokoju pacjenta, a potem zatelefonowała na chirurgię.
— Dzisiaj rano przeszedł operację, wciąż jest nieprzytomny — oznajmiła pielęgniarka.
— Kiedy wraca do domu?
— Jutro — padła odpowiedź. Oto, jak funkcjonują nasze ubezpieczalnie, pomyślała Joanna. Pacjenci są zbyt krótko w szpitalu, aby zdążyć poinformować kogokolwiek, że mieli przeżycia graniczne, nie mówiąc już o ich opisywaniu. Pielęgniarka sądziła, że pan Ortiz obudzi się koło południa, dzięki czemu Joanna zyskiwała sporo czasu na nagranie i spisanie swojej relacji.
Zrobiła jedno i drugie, a następnie zaniosła wydruk Richardowi, który wpatrywał się w monitor.
— Jak ci idzie? — spytała, wręczając mu tekst.
— Koszmarnie. Sądziłem, że może bodziec początkowy odpowiada za kształt obrazu ujednolicającego i właśnie dlatego ciągle widziałaś Titanica, chociaż bodźce były różne, ale w ostatnim badaniu nie zaobserwowałem żadnej aktywności w korowym ośrodku słuchu. — Przeczesał włosy ręką. — Brakuje mi danych. Udało ci się umówić z panią Haighton?
— Nie.
— A pan Pearsall nie dzwonił, że wraca?
Pokręciła przecząco głową.
— Wobec tego muszę się dowiedzieć, co budzi panią Troudtheim, i to wyeliminować. Ona jest nam potrzebna.
— Jeszcze zadzwonię do pana Pearsalla i do pani Haighton — obiecała Joanna. I pojadę do Klubu Wiosennych Przyjemności, czy też gdziekolwiek, gdzie można ją zastać, a następnie osobiście ją sprowadzę, uzupełniła w myślach. Wróciła do gabinetu, żeby zadzwonić, lecz gospodyni nie wiedziała, gdzie jest pani.
— Na jakimś zebraniu — stwierdziła. — Ma ich tak wiele, że wszystkie mi się mylą.
U pana Pearsalla nikt nie podnosił słuchawki.
Joanna zanotowała sobie, żeby jeszcze spróbować do nich zatelefonować, a potem odsłuchała wiadomości, które wcześniej przewinęła. Guadalupe chciała, aby Joanna się z nią skontaktowała. Maisie miała jej coś ważnego do powiedzenia. Leonard Fanshawe stwierdził: „Jak rozumiem, jest pani zainteresowana doświadczeniami granicznymi. Pół roku temu przeżyłem coś podobnego i od tamtego czasu odkryłem w sobie niezwykłą moc: telekinezy, jasnowidzenia, widzenia na odległość i teleportacji. Chciałbym z panią o tym porozmawiać”. Pan Fanshawe zostawił swój numer telefonu.
Joanna oddzwoniła i podyktowała mu numer pana Mandrake’a. Następnie ponownie spróbowała się skontaktować z panem Pearsallem. Bezowocnie. Zadzwoniła więc do Betty Peterson. Zajęte.
Wydrukowała jeszcze jeden egzemplarz swojej relacji, aby dołączyć go do archiwum, a potem zapatrzyła się w monitor komputera, usiłując cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć. To z całą pewnością był Titanic, nie miała żadnych wątpliwości, pomimo schodów, worka z pocztą i braku aktywności w korowym ośrodku słuchu.
Zatelefonowała do Kit, aby ją spytać, jakie były litery wywoławcze Titanica i na którym pokładzie umieszczono salę gimnastyczną. Poza tym interesowało ją, czy wśród dostępnych tam urządzeń znajdował się mechaniczny wielbłąd. Uznała, że tak konkretnego szczegółu na pewno nie mogłaby wymyślić, a kiedy wystukiwała numer do Kit, przypomniała sobie pana Wojakowskiego i Dzieciaki w opałach.
U Kit było zajęte. Joanna spojrzała na zegarek. Wpół do dwunastej. Postanowiła spróbować szczęścia u pana Ortiza, który mógł ocknąć się nieco wcześniej, i zeszła na oddział chirurgiczny. Pacjent był przytomny, lecz właśnie rozmawiał z lekarzem.
— A potem zabieramy go na badanie pooperacyjne — poinformowała Joannę pielęgniarka, wyznaczona w zastępstwie Patricii. — To potrwa jakieś dwadzieścia minut.
Dwadzieścia minut. Za mało czasu, aby wrócić do gabinetu i zrobić coś pożytecznego. Mogła wpaść do Maisie — pediatria znajdowała się zaledwie dwa piętra wyżej, w tym samym skrzydle — ale prawdopodobieństwo zakończenia rozmowy z dziewczynką w czasie krótszym niż jedna godzina było niemożliwe. W tej sytuacji Joanna postanowiła zajrzeć do Guadalupe i udała się do windy.
Przed drzwiami stały dwie nie znane Joannie pielęgniarki, toczące cichą rozmowę.
— …i wtedy powiedziała: wystarczy, nie przepracuję na nagłych wypadkach ani jednego dnia więcej — opowiadała jedna.
— Wcale się jej nie dziwię — skomentowała druga.
Joanna pomyślała, że Vielle powinna tego posłuchać, i wtedy drzwi się rozsunęły.
W środku stał pan Mandrake.
— …dowody, które przekonają sceptyków, że doświadczenia graniczne to rzeczywistość — tłumaczył mężczyźnie, trzymającemu w dłoniach egzemplarz Światła na końcu tunelu. — Nie ma czegoś takiego jak „racjonalne” wytłumaczenie.
Pan Mandrake całą uwagę skoncentrował na rozmówcy, a ciągle plotkujące pielęgniarki przez moment zasłoniły Joannę.
— …chwała Bogu, tylko zraniony mięsień — tłumaczyła jedna z nich. — Ale chodzi o fakt.
Pan Mandrake wciąż nie dostrzegł Joanny. Odwróciła się i energicznie odeszła, starając się, aby jej twarz nie była widoczna od strony windy. Doszła do wniosku, że później odwiedzi Guadalupe, a tymczasem zejdzie do gabinetu po formularze zgody na przeprowadzenie wywiadu.
— Joanna Lander — powiedział pan Mandrake.
O nie, zobaczył ją. Nie zwolniła jednak kroku, z trudem powstrzymując się od chęci zerknięcia do tyłu, aby sprawdzić, czy pan Mandrake za nią nie idzie.
— …moja koleżanka — kontynuował.
Nie widział jej. Tylko o niej wspominał.
— Bierze udział w projekcie badawczym, który potwierdzi moje odkrycia.
Moja koleżanka, zagotowała się Joanna i przyśpieszyła. Uznała, ze jeszcze chwila, a odwróci się, aby wyjaśnić nieznajomemu, że nie jest koleżanką pana Mandrake’a, natomiast badania, w których uczestniczy, nie potwierdzają żadnych jego odkryć.
Jeszcze chwilę, powiedziała sobie i dała nura na schody. Mogła nimi zejść tylko jedno piętro niżej, lecz przynajmniej uciekła przed panem Mandrakiem. Może powinna skorzystać z windy technicznej, aby dotrzeć do łącznika między skrzydłami na czwartym piętrze? Nie, wtedy musiałaby minąć internę, a nie miała ochoty natknąć się na panią Davenport. Trafiłaby z deszczu pod rynnę. Lepiej pójść łącznikiem na pierwszym piętrze.
Zeszła po schodach i minęła korytarz pełen gabinetów. Zwykle było tu pusto, lecz dzisiaj zjawiła się grupa emerytów. Starsi panowie rozsiedli się na plastikowych krzesłach i grali w karty. Jeden z nich dostrzegł Joannę, wstał i pomachał w jej stronę kartami.
— Witam panią doktor — oznajmił.
„Przypływaj jak najszybciej, staruszku. Maszynownia zalana do wysokości kotłów”.
Mam kiepski dzień, uznała Joanna.
— Pan Wojakowski — przywitała się. — Co pan tutaj robi?
— Ed — poprawił ją. Kciukiem wskazał drzwi za plecami. — To te badania związane ze słuchem, o których pani wspominałem. — Pochylił się do niej, dyskretnie ściszając głos: — Muszę przyznać, pani doktor, że wasz projekt był o niebo ciekawszy od tego. Siedzimy tylko ze słuchawkami na uszach i podnosimy ręce, kiedy usłyszymy pisk.
Joanna zerknęła na graczy.
— I gracie w tryktraka?
— Skąd, żaden z nich nie był w marynarce. Znają tylko kierki. Usiłowałem namówić ich na pokera, ale są zbyt skąpi. Podobno postrzelono jednego z lekarzy na oddziale nagłych wypadków. Wie pani coś o tym?
Pielęgniarki przy windzie na pewno komentowały to zdarzenie.
— Nie.
— Miejmy nadzieję, że to nic poważnego. Opowiadałem pani o tym, jak pływałem na Yorktown i dostałem kulkę prosto w… — no cóż, nie mogę powiedzieć gdzie, bo to nie przystoi — i zacząłem wrzeszczeć, a wtedy Wielki Odcisk Pakigian mówi…
— Pan Wojakowski? — odezwał się spod drzwi technik laboratoryjny w białym fartuchu i z segregatorem w ręku.
— Już idę — odparł pan Wojakowski. — Tak czy owak, pani doktor, proszę uważać, żeby nikt pani nie postrzelił. A jeśli mogę się do czegoś przydać w badaniach, proszę mnie zapisać w ciemno. Jak mówiłem, tutaj tylko siedzimy i nic nie robimy. Mam mnóstwo czasu, wystarczy i na pani projekt, i na ten także.
— Pan Wojakowski — powtórzył z dezaprobatą technik.
Pan Wojakowski nachylił się w stronę Joanny i szepnął:
— Do kitu.
Joanna musiała się roześmiać, a technik zjeżył się jeszcze bardziej.
— Żegnam panią doktor — oświadczył swobodnie pan Wojakowski, przekazał swoje karty jednemu z ochotników i zniknął za drzwiami.
Spojrzała na zegarek i wróciła na oddział chirurgiczny. Drzwi do pokoju pana Ortiza były zamknięte.
— Wypadł jeden z jego drenów — wytłumaczyła pielęgniarka. — To potrwa najwyżej dwadzieścia minut.
Joanna podziękowała jej i poszła na górę do Maisie. Pani Nellis właśnie wychodziła z pokoju, uśmiechnięta od ucha do ucha.
— Maisie przyjmuje nowy lek i od razu widać ogromną poprawę. Jej stan uległ stabilizacji i całkowicie wyeliminowano problem zatrzymywania płynów w organizmie. Tylko tak dalej, a zabiorę ją do domu, zanim się pani zorientuje.
Pani Nellis się nie myliła. Z rąk i nóg Maisie zeszła opuchlizna, teraz łatwo się było przekonać, jak mizernie wygląda dziewczynka. Jej szpitalna bransoletka identyfikacyjna zwisała luźno jak obrączka na nóżce ptaszka. Joannie przyszło do głowy, że przynajmniej przestała się przejmować koniecznością odcięcia identyfikatora.
— Czytałam o Titanicu, więc mogę pani pomóc w badaniach — oznajmiła ochoczo Maisie, od razu sięgając do szuflady w nocnej szafce po podkładkę do pisania i ołówek. — Więc co mam dla pani sprawdzić?
— Na pewno nie powinnaś odpoczywać? Przed chwilą widziałam się z twoją mamą i wiem, że przyjmujesz nowe lekarstwo.
— Wcale nie jest nowe — sprostowała Maisie. — To nadolal, ten sam, który dostawałam, zanim zaczęto mi podawać amiodipril.
Ten, który nie potrafił ustabilizować jej stanu, dodała w myślach Joanna. Właśnie przy amiodiprilu trzeba ją było reanimować.
— Zresztą nie robię nic innego, tylko odpoczywam. Przeglądanie książek mnie nie męczy. To znacznie ciekawsze niż oglądanie głupawych filmów na wideo. — Wskazała ręką telewizor, w którym leciał Kubuś Puchatek z wyłączonym dźwiękiem.
— No dobrze. Muszę znać nazwy wszystkich statków, do których Titanic wysłał sygnał SOS — wyjaśniła Joanna. To zadanie powinno być bezpieczne i, zgodnie ze słowami Kit, czasochłonne.
Maisie zmarszczyła brwi.
— Sygnału SOS nie wysyła się do żadnych konkretnych statków, tylko po to, żeby ktokolwiek go usłyszał.
— Właśnie o to mi chodziło. Chcę znać nazwy statków, z którymi nawiązał łączność radiotelegrafista Titanica.
Maisie zapisała dziecinnym, starannym charakterem pisma: „statki”.
— Założę się, że było ich mnóstwo. Radiotelegrafista nadawał aż do samego zatonięcia.
— Maisie…
— Nazywał się Jack Phillips, a kapitan powiedział mu, że może już przestać. „W takiej chwili każdy jest zdany na siebie”, oznajmił, lecz radiotelegrafista nie przestał nadawać.
— Maisie — oświadczyła poważnie Joanna. — Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, nie możesz mi nic mówić o Titanicu, tylko odpowiadać na moje pytania. Nic więcej. To ważne. Rozumiesz?
— Aha — potwierdziła dziewczynka. — To z powodu możliwości konfabulacji, tak?
Joanna pomyślała, że ma do czynienia ze stanowczo zbyt inteligentną osobą.
— Tak. Przekazywanie mi pewnych informacji może podważyć wiarygodność wyników prac badawczych. Jak myślisz, będziesz potrafiła się opanować? Uda ci się mówić mi wyłącznie o sprawach związanych z moimi pytaniami i niczym więcej?
— No pewnie. A mogę pani mówić o rzeczach nie związanych z Titanikiem?
— Oczywiście — zgodziła się Joanna. — Czy właśnie dlatego do mnie dzwoniłaś? Masz mi coś do powiedzenia?
— Tak naprawdę to chciałam o coś spytać — wyznała dziewczynka, a Joanna znieruchomiała w wyczekiwaniu. — Co będzie, jeśli Szpital Miłosierdzia spłonie?
Joanna nie miała pojęcia, skąd Maisie przyszło do głowy takie pytanie.
— Od razu uruchomi się system alarmowy i wyprowadzimy wszystkich pacjentów na dwór — wyjaśniła. — Poza tym w każdym pomieszczeniu znajduje się system zraszający, włączany automatycznie.
— Nie, ja to wszystko wiem. Chodzi mi o coś innego. Co się stanie z bransoletkami identyfikacyjnymi? Są z plastiku. Jeśli szpital spłonie, stopią się i nikt nie będzie w stanie rozpoznać zwłok.
Znowu temat identyfikatorów. Joanna nie miała wątpliwości, że to ma związek z Małą Panienką 1565. Maisie się boi, że umrze i nikt nie rozpozna jej ciała. Ale przecież wszyscy w szpitalu ją znali, otaczali ją członkowie rodziny i przyjaciele. Czym się przejmowała? Może znalazła niewielką i łatwą do ogarnięcia troskę, aby odsunąć na dalszy plan sprawy, które naprawdę ją martwiły, stworzyła metaforę dla lęków, którym nie potrafiła stawić czoła z powodu zbytniego strachu? Lęków takich jak utrata tożsamości?
Joanna wiedziała, że każdy człowiek obawia się tego w obliczu śmierci. Ludzi nie zatrważa sąd ani samotność, ani też ognie piekielne, lecz świadomość nieistnienia. Właśnie dlatego pan Mandrake i jego wizja Tamtej Strony cieszą się taką popularnością. Nie wynika to z faktu, że stoi za tym obietnica światła, ciepła i przytulności. Chodzi o zapewnienie, że pomimo zatrzymania pracy serca i śmierci całego organizmu, ludziom nie grozi los Małej Panienki 1565. Rzecz w tym, że ludzie zgromadzeni przy bramie będą wiedzieli, kim jesteś, i ty sam też o tym nie zapomnisz.
— Pani lekarski identyfikator także spłonie — mówiła Maisie. Wskazała na legitymację Joanny, zwisającą na plecionym sznurku. — Powinny być metalowe.
Jak identyfikatory wojskowe, pomyślała Joanna.
— No dobrze, więc co jeszcze mam dla pani znaleźć? — spytała dziewczynka, jakby uznała poprzednią sprawę za zamkniętą. — Mam spisać treść wiadomości kierowanych z Titanica do różnych statków?
— Nie, wystarczą ich nazwy — stwierdziła Joanna i coś sobie przypomniała. — I jeszcze kod wywoławczy Titanica.
— Nie muszę tego sprawdzać, bo pamiętam. To są litery MGY, dlatego że… — zaczęła i zamilkła.
— Dlaczego? — spytała Joanna, ale Maisie nie odpowiedziała. Skrzyżowała ręce na piersiach i wpatrywała się nieprzyjaźnie w Joannę.
— Maisie? Co się stało?
— Sama pani mówiła, że mam odpowiadać na pytania i nic więcej nie dodawać.
— Masz rację, tak powiedziałam. Właśnie tego się chciałam dowiedzieć — potwierdziła Joanna i pomyślała, że wolałaby, aby literami wywoławczymi Titanica były CQD, a nie MGY.
— Dobrze, co jeszcze? — dopytywała się Maisie.
— To wszystko, wystarczy kod wywoławczy i lista statków.
— To strasznie mało — zaprotestowała Maisie. — W pięć minut będę gotowa. Może jest jeszcze coś, w czym mogłabym pani pomóc?
Joanna poczuła ogromną pokusę, aby spytać dziewczynkę o lampę sygnalizacyjną. Na pewno uzyskałaby precyzyjniejsze informacje niż od Kit, a w dodatku Maisie z całą pewnością dochowałaby tajemnicy. Świetnie sobie z tym radziła. Poza tym oparłaby się chęci zapytania: „A wiedziała pani, że…?”
— Muszę się czegoś dowiedzieć o Carpathii. — Joanna nagle podjęła decyzję. Carpathia pojawiła się na miejscu katastrofy długo po tym, jak Titanic poszedł na dno, więc informacje o tym statku nie mogą skazić jej doświadczeń granicznych. Poza tym na temat Carpathii bardzo wiele napisano. Maisie zyska zajęcie na kilka dni.
— Car-pa-thia — przesylabizowała Maisie, zapisując nazwę statku. — Co pani chce wiedzieć?
— Wszystko. Gdzie się znajdowała, kiedy jej załoga dowiedziała się o kłopotach Titanica i jak zareagowała, a także w jaki sposób uratowano rozbitków.
— I kim oni byli — dodała Maisie, pracowicie wszystko zapisując. — Pamiętam jednego z nich. Pan Ismay. — W jej głosie dało się wyczuć wzgardę. — To był właściciel, ale nawet nie próbował nikogo ratować, tylko wlazł do jednej z szalup, chociaż mężczyźni nie mogli tego robić, bo w pierwszej kolejności trzeba było ratować kobiety i dzieci, i uratował się, parszywy tchórz. Wszyscy inni zachowali się naprawdę dzielnie, choćby…
— Maisie — ostrzegła Joanna. — Tylko odpowiedzi na pytania zadane przeze mnie.
— Jasne. Mogę pani powiedzieć, co Molly Brown powiedziała panu Ismayowi? Znajdowała się na pokładzie Carpathii, kiedy to mówiła.
— No dobrze — zgodziła się Joanna, zastanawiając się, czy nie powinna była zdecydować się na Californian, który w ogóle nie skontaktował się z Titanikiem. — Co takiego powiedziała Molly Brown?
— Podeszła do pana Ismaya — Maisie położyła ręce na biodrach — i powiedziała: „Tam, skąd pochodzę, powiesilibyśmy cię na najbliższej sośnie”. Myślę, że zasługiwałby na to. Parszywy tchórz.
— Może się bał. — Joannie przypomniała się jej paniczna ucieczka do przejścia po pochylających się schodach.
— No pewnie, że się bał — obruszyła się Maisie. — Mimo to powinien był postarać się uratować Lorrai… — Ugryzła się w język. — O mały włos o kimś nie wspomniałam, ale pani chciała znać wyłącznie odpowiedzi na pytania, więc się powstrzymałam.
— Brawo — pochwaliła Joanna i spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. — Pora na mnie. — Wstała.
— Prześlę pani wiadomość na pager, jak tylko coś znajdę — oświadczyła Maisie i wyciągnęła spod koca Titanica dla dzieci.
— Nie — zaprotestowała Joanna, wyobrażając sobie, że Maisie dręczy ją co kwadrans. — Najpierw ustal nazwy wszystkich statków.
— Dobrze — zgodziła się dziewczynka, otwierając książkę. O dziwo, nie starała się zatrzymać Joanny.
Idąc przez pediatrię, Joanna przypomniała sobie, że musi odwiedzić pana Ortiza, lecz mimo to wróciła do centrum leczenia słuchu. Grupa ochotników skurczyła się do czterech osób, a pan Wojakowski jednak nie poszedł jeszcze do domu. Joanna odniosła wrażenie, że został dla towarzystwa, chociaż nie był już potrzebny.
— Proszę, proszę, witam panią doktor! — wykrzyknął na jej widok, szczerze zaskoczony i zadowolony. Joanna poczuła wstyd, że starała się go unikać.
Nie mam powodu prosić go o przysługi, pomyślała, lecz chodzi o Maisie, a jeśli nie będzie potrafił pomóc, po prostu mi o tym powie. Właściwie jak mógłby to wiedzieć? Pewnie nawet nie służył w marynarce. Wszystko zmyślił.
— Ed, służył pan w marynarce wojennej. Wie pan, gdzie mogłabym zamówić wojskowe identyfikatory osobiste? Dla przyjaciółki.
— Ciężka sprawa — westchnął i zdjął czapkę baseballową, żeby się podrapać w głowę. — Na wojnie dostawaliśmy je podczas rekrutacji. Oznaczenia nanosiło się za pomocą ręcznej wyciskarki, wyglądającej jak skrzyżowanie maszyny do pisania i maszyny do wytłaczania kart kredytowych. Identyfikatory trzeba było zawiesić na szyi zaraz po wyjściu spod prysznica, przed przydzieleniem munduru. Pytam oficera dowodzącego: „Chyba spodnie bardziej by nam się przydały niż nieśmiertelniki?”, a on odpowiada: „Możesz zginąć, zanim zdążysz włożyć spodnie, a my musimy wiedzieć, kim jesteś”, na to Fritz Krauthammer mówi: „Cholera, jeśli mam zginąć bez portek, to wolę, żeby nikt nie wiedział, kim jestem!” Niezły był z niego numer. Któregoś razu…
— A wie pan przypadkiem, gdzie teraz można zdobyć identyfikatory? Nie muszą być prawdziwe.
— Kiedyś sprzedawali je w sklepie z tanimi rzeczami albo na stacji kolejowej. — Znowu się podrapał. — Muszę pomyśleć. A co ma być na nich napisane?
— Tylko imię i nazwisko — wyjaśniła Joanna i z kieszeni swetra wyciągnęła notatnik. — Nie musi przypominać wojskowego identyfikatora. Wystarczy blaszka na łańcuszku na szyję. Musi być metalowy — dodała niepotrzebnie. Napisała drukowanymi literami imię i nazwisko Maisie, wydarła kartkę i wręczyła ją panu Wojakowskiemu.
— Spytam kilka osób — oznajmił z powątpiewaniem. — Niekiedy można znaleźć rzeczy, o których nawet się człowiekowi nie śniło. Mówiłem pani o tym, jak kiedyś musiałem przymusowo wodować swojego Wildcata i wylądowałem na Malakuli?
Owszem, odparła w duchu Joanna, lecz miała świadomość, że właśnie poprosiła go o przysługę. W rezultacie stała się jego dłużniczką. Poza tym wiedziała, jak się czuje człowiek, kiedy nikt nie chce słuchać jego opowieści albo mu nie wierzy. Usiadła więc na plastikowym krześle i wysłuchała całej relacji: o ucieczce w dłubance, dryfowaniu po morzu przez wiele dni, pojawieniu się Yorktown, powiewaniu flagami, wiwatujących marynarzach, malowaniu go, „zupełnie jak Jezus Chrystus, powstałem z martwych” i musiała przyznać, że bez względu na wiarygodność, opowieść była wspaniała.
Pan Wojakowski odprowadził Joannę do windy.
— Sprawdzę, co się da zrobić z tym nieśmiertelnikiem. Na kiedy jest pani potrzebny?
— Jak najszybciej — odparła Joanna, myśląc o cienkich przegubach Maisie i jej niebieskich wargach.
— Wielka szkoda, że nie ma już z nami Chicka Upchurcha. Opowiadałem pani o Chicku? Oficer maszynowni na Starym Yorky. Potrafił zrobić wszystko, i to naprawdę wszystko — przypomniał sobie pan Wojakowski i Joanna musiała dosłownie przytrzasnąć mu rękę drzwiami windy, żeby się uwolnić. Mimo to nie wydawał się zniechęcony.
Równie pogodnie zachowywał się pan Ortiz, pomimo wystających z jego ciała trzech drenów. Pielęgniarki musiały wymienić już dwa z nich.
— Wcale mnie to nie martwi — cieszył się chory. — Od dwóch lat nie czułem się tak dobrze. Szkoda, że wcześniej się tym nie zajęli.
Z przyjemnością porozmawiał z Joanną.
— To, co przeżyłem, jest dla mnie równie realne jak dwa lata temu — stwierdził i opisał wszystko szczegółowo: unosił się w powietrzu pod sufitem na sali operacyjnej, widział tunel, światło, Najświętszą Marię Pannę promieniującą jasnością i zmarłych krewnych, oczekujących, aby go powitać w Niebie.
Wsłuchując się w opis retrospekcji życia pana Ortiza, Joanna zastanowiła się, czy pan Mandrake nie ma jednak racji, a to, co widziała podczas eksperymentów, wcale nie przypomina prawdziwych przeżyć granicznych. Nie ulegało wątpliwości, że nikt inny nie widział urzędnika pocztowego ciągnącego worek mokrych listów po wyłożonych dywanem schodach.
— A potem ogarnęło mnie przekonanie, że pora wracać — ciągnął pan Ortiz — i wróciłem tunelem, na końcu znajdowała się sala operacyjna.
— Może pan podać więcej szczegółów? W związku z tym poczuciem.
— To było jakby ciągnięcie — oświadczył, lecz ręką wykonał gest popychania. — Trudno mi to opisać.
Joanna zerknęła do notatek.
— Może pan opowiedzieć, jak wyglądała Najświętsza Maria Panna?
— Miała biały strój i biło od niej światło — opisał, i tym razem jego gestykulacja pasowała do słów. — Jak od brylantów.
Zadała jeszcze kilka pytań, a następnie wyłączyła dyktafon i podziękowała pacjentowi za poświęcony jej czas.
— Prawdę mówiąc, niespecjalnie mnie interesują przeżycia graniczne — wyznał pan Ortiz. — Bardziej ciekawią mnie sny. Czy pani badania są w jakikolwiek sposób związane z marzeniami sennymi?
— Nie — odparła Joanna i wstała.
Pan Ortiz pokiwał głową.
— Większość naukowców ma zbyt ograniczone umysły, aby wierzyć w sny. Wiedziała pani, że dzięki analizie obrazów sennych można wyleczyć raka?
— Nie.
— Jeśli przyśni się pani rekin, to oznacza raka. Sznur oznacza śmierć. Jeżeli ma pani ochotę, może pani opowiedzieć mi jakiś swój sen, a ja go od razu przeanalizuję.
— Śpieszę się na spotkanie — wyjaśniła Joanna i uciekła.
W drodze do gabinetu zastanawiała się, czy wszyscy ludzie to wariaci. Marzenia senne. Kiedy zasiadła do pracy przy relacjach osób, które wielokrotnie zapadały w śmierć kliniczną, zaczęła się zastanawiać, czy marzenia senne mogą stanowić klucz do rozwiązania problemu. Nie chodziło jej oczywiście o interpretację snów w wykonaniu pana Ortiza, który przypisywał obrazom dowolne znaczenia: wąż oznaczał seks, książka — nieoczekiwanego gościa. Takie myślenie stanowi gloryfikację przepowiadania przyszłości.
W gruncie rzeczy freudowska analiza snów prezentowała się bardzo podobnie. Zgodnie z nią wszystko można sprowadzić do podstawowych potrzeb seksualnych, ewentualnie lęków, kiedy sny są bardziej złożone. Niektóre marzenia senne bywają bezpośrednio zaczerpnięte z ukrytych niepokojów i trosk, inne wynikają z zewnętrznych bodźców, takich jak dzwonienie budzika, a na jeszcze inne mają wpływ substancje neurochemiczne, powstające w fazie REM, w szczególności acetylocholina, która zgodnie ze słowami Richarda intensywnie się wyzwala podczas doświadczeń granicznych.
Właśnie acetylocholina tworzy pomost między informacjami z zewnątrz oraz pamięcią długotrwałą. Takie połączenie jest niekiedy obrazowane w sposób bezpośredni, a w innych wypadkach — symboliczny. W rezultacie dzwonek budzika może się przekształcić w syrenę alarmową lub wrzask, a ten sam dzwonek, wraz z ciastkiem zjedzonym na śniadanie i pacjentem, o którego się martwimy, tworzą jednolite marzenie senne. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, istnieje możliwość analizowania snów. Właśnie o to chodziło Richardowi, kiedy stwierdził, że acetylocholina równie dobrze mogła przywołać obraz korytarza szpitalnego, jak Titanica, z tym, że miał na myśli całość przeżyć granicznych, a nie pojawiające się w nich pojedyncze obrazy.
Joanna nie myślała o traktowaniu swoich wspomnień tak jak snów, co po części wynikało z faktu, że przeżycia graniczne nie przypominały marzeń sennych, a po części stąd, że niektóre z obrazów — światło i tunel — stanowiły wyraźne objawy wpływu tego samego bodźca. Nie oznaczało to jednak, że wszystkie wizje miały taki sam początek. A może część przeżyć stanowiła symboliczną interpretację tego, co się działo podczas doświadczeń granicznych?
Czy to możliwe, że wciąż przypominała sobie wykład pana Briarleya o metaforach, dlatego że obrazy z jej przeżyć granicznych same były metaforami? Całą uwagę skoncentrowała na przypomnieniu sobie, co mówił pan Briarley, ale niewykluczone, że rozwiązanie znajdowało się w samych przeżyciach granicznych, ukryte w tym, co widziała i słyszała.
Na ekranie komputera wyświetliła relację ze swojej ostatniej sesji i przystąpiła do analizowania kolejnych zdań opisu. Niektóre rzeczy ujrzała niewątpliwie w wyniku pojawienia się bodźca uaktywniającego płat skroniowy. Światła z lampy sygnalizacyjnej, światła na pokładzie oraz jasność dobiegająca z sali gimnastycznej i z mostka ponad wszelką wątpliwość należały do tej kategorii. Zastanawiała się, czy biała odzież noszona przez wszystkich ludzi na statku — rękawiczki, koszule nocne, marynarka stewarda — również wynikała z pobudzenia płata skroniowego.
Niektóre obrazy wyraźnie pochodziły z Titanica — łodzie ratunkowe, pasażerowie na pokładzie, leżaki — a inne ze świadomego życia Joanny — Greg Menotti i czerwona tenisówka, a być może nawet koc, chociaż równie dobrze mógł pochodzić z ilustracji na okładce SOS Titanic.
Pozostawały tylko szczegóły, których nie dało się przypisać Titanicowi ani aktywności płata skroniowego, przez co mogły mieć istotne znaczenie: Jack Phillips wystukiwał kod CQD zamiast MGY; urzędnik pocztowy ciągnął po schodach mokry worek z listami; same stopnie również odgrywały jakąś rolę, skoro przypominały główne schody, lecz bez cherubina oraz Honoru i Chwały. Poza tym widziała jeszcze salę gimnastyczną i mechanicznego wielbłąda. Jeśli to wszystko można uznać za symbole, ich wymowa była znacznie subtelniejsza niż węża oznaczającego seks.
Jeśli to były symbole. Rozszyfrowanie ich znaczenia nie miało sensu, jeśli tak naprawdę należały do wspomnień związanych z Titanikiem. Joanna uznała, że powinna zwrócić się do Kit z prośbą o sprawdzenie, czy istnieje taka możliwość. Przygotowała listę rzeczy, które należało potwierdzić, a następnie wykręciła numer Kit. Słuchawkę podniósł pan Briarley.
— Ma pani przepustkę do holu? — spytał stanowczo, na co Joanna odpowiedziała, że chciałaby rozmawiać z Kit.
— „Odciął linę ze złamanego drzewa i przywiązał ją do masztu”* [Henry Wadsworth Longfellow, Rozbicie się okrętu Hesperus, tłum. Piotr Budkiewicz.] — padła odpowiedź.
Słuchawkę przejęła Kit.
— Przepraszam — zwróciła się do Joanny. — Przez cały ranek czytał Rozbicie się okrętu Hesperus. Pomyślałam, że może Longfellow nasunie mu jakieś wspomnienia, ale to lektura z młodszych klas, a nie maturalnych.
— „Och, ojcze! Słyszę…” — z oddali dobiegła recytacja pana Briarleya. — „To…”
— Chciałabym cię prosić o sprawdzenie kilku rzeczy, o ile to nie sprawi ci kłopotu.
— Już ci mówiłam, że chcę pomóc.
Joanna odczytała listę. Kiedy dotarła do mechanicznego wielbłąda, Kit oświadczyła:
— Kojarzę go. Zgadza się, w jednej z książek znajduje się jego fotografia.
— Wiesz może, na którym pokładzie znajdowała się sala gimnastyczna?
— Tak, na…
— Podobno martwi nie mówią — zakrzyknął pan Briarley. — Ale to nieprawda!
— Znajdowała się na pokładzie łodziowym — dokończyła Kit. — Przeczytałam o tym, jak szukałam czegoś o lampie sygnalizacyjnej.
W porządku, sala gimnastyczna odpada. Odczytała listę do końca.
— Zajmę się tym dziś wieczorem — obiecała Kit. — Aha, jeszcze jedno. Dokopałam się do informacji o klatkach schodowych. Na Titanicu zbudowano trzy. Tylna służyła pasażerom drugiej klasy. Znajdowała się na samej rufie, obok restauracji A La Carte. Środkową zbudowano w połowie drogi między tylnymi a głównymi schodami. Opisywano ją jako mniej elegancką wersję głównych schodów, z własnym świetlikiem i takimi samymi pozłacanymi balustradami z kutego żelaza.
Po zakończeniu rozmowy Joanna postanowiła wykreślić z listy schody. Wyglądało na to, że przechowała w pamięci długotrwałej wszystko, co pan Briarley kiedykolwiek opowiedział o Titanicu. A podobno człowiek zapomina wszystko, czego się uczył w liceum.
Przepisała relację pana Ortiza, a następnie zadzwoniła do Vielle, lecz numer był zajęty. Spróbowała ponownie po powrocie do domu i tym razem udało się jej obudzić chorą.
— Przepraszam. — Joannie zrobiło się przykro. — Sądząc po głosie, dochodzisz do zdrowia.
— Bo dochodzę.
— Będziesz jutro w pracy?
— Nie — oświadczyła Vielle. — Wciąż kręci mi się w głowie.
Kiedy zakończyły rozmowę, Joanna pomyślała, że Vielle nie tylko kręci się w głowie, ale w dodatku musi być strasznie senna, skoro nie wspomniała o niebezpieczeństwach związanych z uczestnictwem w eksperymentach.
Następnego dnia Tish również nie przyszła do pracy, a o pielęgniarce na zastępstwo można było tylko pomarzyć.
— Wiesz, co mi powiedziano, kiedy zadzwoniłem po inną pielęgniarkę? — spytał Richard, kiedy Joanna dotarła do laboratorium. — „Wiosna całą gębą”. W takiej sytuacji przesunąłem sesję pana Sage’a na jutro. Podobno ten wirus jest aktywny tylko przez dobę, zgadza się?
— Nie mam pojęcia. Vielle nie ma w pracy już od dwóch dni — odparła Joanna, myśląc, że odwołanie spotkania jest jej na rękę. Musiała dokończyć listę ludzi, którzy co najmniej dwukrotnie mieli doświadczenia graniczne, a poza tym chciała przypomnieć sobie swoje wcześniejsze relacje i przeanalizować je pod kątem ewentualnych wskazówek.
Poświęciła temu cały ranek. Nie zainteresowała się nawet mrugającą lampką na automatycznej sekretarce. Podczas przerwy na lunch zeszła do laboratorium i poprosiła Richarda o coś do jedzenia z kieszeni fartucha. Całe przedpołudnie lekarz spędził przed ekranem komputera, podobnie jak Joanna.
— I jak tam? — spytała go, przyjmując paczkę ciastek maślanych.
— Dno — odparł, odchylając się na krześle. — Nadal nie znalazłem niczego, co mogłoby wytłumaczyć, dlaczego pani Troudtheim wciąż powraca świadomość. Ani też dlaczego czujesz lęk, który mi opisałaś. Aktywność wykazywało tylko kilka receptorów kortyzolu.
— Bałam się, bo byłam na Titanicu, a pokład D znalazł się pod wodą, więc mogłam nie wrócić do rzeczywistości.
— Wciąż jesteś przekonana, że to, co widzisz, to Titanic, prawda?
— Tak jest, z tym, że to nie tylko przekonanie. Miejsca, które opisałam, naprawdę znajdowały się na statku, a schody nie miały marmurowych stopni i cherubina, bo to nie były główne schody. Znalazłam się na klatce schodowej drugiej klasy, położonej idealnie tam, gdzie się powinna znajdować, obok restauracji A La Carte. Tak właśnie nazywała się jadalnia, którą widziałam, i naprawdę wykończono ją orzechową boazerią, umeblowano różowymi krzesłami i…
— Skąd to wiesz? — wyprostował się Richard, a następnie wbił w nią oskarżycielski wzrok. — Czytałaś coś o Titanicu? Nic dziwnego, że wciąż go widzisz.
— Oczywiście, że nic na jego temat nie czytałam — zaprotestowała. — Dobrze wiem, że to skaziłoby moje doświadczenia graniczne. Poprosiłam kogoś…
— Poprosiłaś kogoś? — Richard wstał z krzesła. — W tym szpitalu? Chryste Panie, jeśli Mandrake…
— To nie jest osoba zatrudniona w naszym szpitalu — pośpiesznie wyjaśniła Joanna. — Poprosiłam przyjaciółkę, która nie ma nic wspólnego z naszym miejscem pracy, i jeszcze zabroniłam jej przekazywania mi jakichkolwiek dodatkowych informacji. Ma sprawdzać wyłącznie to, co zobaczę w trakcie swoich sesji. Dzięki temu wiem, że na Titanicu znajdowała się sala gimnastyczna z mechanicznym wielbłądem, pomieszczenie radiotelegrafisty i…
Znowu posłał jej spojrzenie, które mówiło: „Bridey Murphy”.
— O czym ty mówisz? Zmierzasz do tego, że nie ma możliwości, abyś znała te wszystkie szczegóły, więc to, co widzisz, jest rzeczywistością?
— Skąd, oczywiście, że nie.
— Powiedziałaś, że bałaś się, że nie uda ci się wrócić…
— To dlatego, że czuję się tak, jakbym znalazła się w prawdziwym miejscu, jakby wszystkie zdarzenia były rzeczywiste, ale wiem, że to nieprawda — wyjaśniła szybko. — Poza tym pan Briarley ciągle opowiadał o Titanicu. Każdy z opisanych przeze mnie szczegółów może pochodzić z jego lekcji, z filmu albo z książki SOS Titanic.
Richard wyraźnie się odprężył.
— A więc co chcesz mi powiedzieć?
— Chcę ci powiedzieć, że to jest Titanic, a nie amalgamat rozmaitych wspomnień albo pierwszy obraz, który pasuje do wszystkich bodźców lateralizacyjnych. Z jakiegoś powodu widzę Titanica. To ma coś wspólnego z podłożem doświadczeń granicznych.
— Niemniej nie wiesz, jak wygląda to podłoże — oświadczył Richard. — Czy wszystko, co widzisz, pasuje do Titanica?
— Nie. Na pokładzie łodziowym powinni znajdować się ludzie zajęci odsłanianiem łodzi, mostek nie powinien być pusty, a kod wywoławczy wysyłany przez radiotelegrafistę nie zgadzał się z oznaczeniem statku.
— Poza tym wciąż nie widziałaś ani nie słyszałaś nazwy Titanic, ani też jakiejkolwiek wzmianki o górze lodowej. Zgadza się?
— Tak, ale wydaje mi się, że te nieścisłości i braki mogą stanowić klucz do wyjaśnienia doświadczeń granicznych. — Przedstawiła mu swoją teorię na temat snów. — Odnoszę wrażenie, że obrazy nie pasujące do całości są symboliczne.
Pokiwał głową, jakby właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Zaraz się zacznie, pomyślała. Nie myliła się.
— Twój świadomy umysł dokonał pozornie racjonalnej konfabulacji, aby usprawiedliwić przekonanie o znaczeniu tego, czego doświadczasz — stwierdził. — To przekonanie jest tak rozbudowane, że obejmuje nawet szczegóły nie stanowiące elementu wizji, co oznacza, że stymulacja płata skroniowego jest zasadniczym powodem powstawania doświadczeń granicznych. Twoje przekonanie o istnieniu związku…
— Wiem, wiem. Nieważne — przerwała mu. — Moje przekonanie to poczucie intuicyjnej wiedzy, a wydedukowałeś to ze skanów. Mam tylko jedno pytanie.
— Mianowicie?
— Jak wyglądałyby skany, gdyby nie chodziło wyłącznie o stymulację płata skroniowego i naprawdę istniał jakiś związek z rzeczywistością? Czy wówczas zdjęcia prezentowałyby się inaczej? Zresztą wszystko jedno. — Nie miała go jak przekonać, dopóki naprawdę nie ustali, jaki to związek i nie dowiedzie jego istnienia.
Miała szansę dokonać tego tylko wtedy, gdy ponownie podda się eksperymentowi, lecz teraz mogła przynajmniej spróbować odcyfrować to, co już widziała. Rozbiła swoje relacje na pojedyncze obrazy i narysowała mapę trasy, którą pokonała. Opracowała także plan pokładu łodziowego, z uwzględnieniem pokoju radiotelegrafisty, mostka i miejsca, w którym stał marynarz odpowiedzialny za obsługę lampy sygnalizacyjnej. Potem przygotowała kolejną listę dla Kit. Czy w restauracji A La Carte znajdował się fortepian? Klatka dla ptaków? Czy pokład C był oszklony czy otwarty? Czy na Titanicu znajdował się kort do squasha?
Późnym popołudniem — a przynajmniej sądziła, że to późne popołudnie; kiedy spojrzała na zegarek, dochodziła szósta — ktoś zapukał do drzwi. Pan Mandrake, spłoszyła się Joanna i wbiła wzrok w szparę pod drzwiami, aby sprawdzić, czy za drzwiami nie świeci światło.
Pukanie rozległo się ponownie.
— To ja, Ed Wojakowski. Pani doktor, zdobyłem dla pani identyfikator. — Otworzyła drzwi. — Nie jest prawdziwy — wyjaśnił, wręczając jej łańcuszek z metalową plakietką, na której widniało imię i nazwisko Maisie, wygrawerowane zgrabnymi literami. — Tak naprawdę to jedna z odznak medycznych, ale powiedziała pani, że chodzi o coś metalowego na łańcuszku na szyję, więc znalazłem to.
— Jest idealny — przyznała Joanna i odwróciła blaszkę, spodziewając się ujrzeć czerwony symbol służb medycznych, lecz srebrny identyfikator był zupełnie gładki.
— Odszlifowałem oznaczenia medyczne — pochwalił się pan Wojakowski, wyraźnie zadowolony z siebie. — Tak jak obiecałem, popytałem trochę tu i tam, ale nikt od lat nie widział żadnej maszyny do tłoczenia identyfikatorów. Kiedy poszedłem zrealizować receptę, patrzę — jest. Plakietki grawerowane od ręki.
— Ogromnie panu dziękuję — powiedziała Joanna. — Ile jestem panu winna?
Sprawiał wrażenie urażonego.
— Zrobiłem to z przyjemnością — oznajmił. — Od razu przypomniały mi się czasy, kiedy pływałem na Yorktown i z Buckym Parterim musiałem zdobyć dwie przepustki na zejście na ląd, żebyśmy mogli zobaczyć te panienki z Korpusu Kobiet na Lanai. No i tak prosiliśmy rozmaite osoby o oficjalne zezwolenia i nic, a dowódca i patrol lądowy naprawdę byli ostrzy, więc pomyśleliśmy, że może ktoś sfałszowałby nam dwie przepustki i…
Opowieść była długa, niewątpliwie oparta częściowo na faktach, lecz w wielu miejscach fikcyjna. Joanna nie próbowała nawet się zastanowić, co jest czym. Czekała na moment, który choćby w przybliżeniu przypominał przerwę w akcji, i wreszcie stwierdziła:
— Z przyjemnością posłuchałabym do końca, ale naprawdę muszę już zanieść identyfikator Maisie.
Pan Wojakowski przyjął to ze spokojem.
— Proszę ją ode mnie pozdrowić. Żałuję, że nie jest prawdziwy, tak jak ten, który nosiłem w marynarce. Opowiadałem pani, jak kiedyś wypadłem za burtę i go zgubiłem? Wracaliśmy właśnie do Pearl…
Zanim Joanna uwolniła się od pana Wojakowskiego, było już po ósmej i Maisie spała.
— Przyniosę go rano. — Joanna poinformowała Barbarę. — Jak się czuje?
— Musieli jej odstawić amiodipril.
— Wiem. Maisie powiedziała mi, że znowu bierze nadolal.
Barbara potwierdziła skinieniem głowy.
— Nie mają już innych leków do wypróbowania. Właśnie dlatego jej matka tak bardzo walczyła o włączenie Maisie do programu klinicznego testowania amiodiprilu. Mówi się o przestawieniu dziewczynki na nowy inhibitor konwertazy angiotensyny, ale ma naprawdę fatalne skutki uboczne, a ona i tak jest strasznie osłabiona.
— Co z sercem?
— Można się tylko modlić o wypadek autobusu z dziećmi — oświadczyła. — Przepraszam. Miałam ciężki dzień i zdaje się, że dopada mnie grypa. W tej chwili nie jest źle. Kto wie, może czeka nas cud.
— Może. — Joanna poszła na górę, żeby jeszcze staranniej przejrzeć swoje relacje w poszukiwaniu dodatkowych wskazówek. Skończyła pracę po jedenastej.
Nic nie znalazła, a rano, kiedy udała się do Maisie, okazało się, że dziewczynka ma cewnikowanie serca.
— Póki co nie stwierdzono migotania przedsionków — doniosła Barbara. — Prosiła, żeby pani to przekazać. — Wręczyła Joannie kartkę papieru z notatnika, wielokrotnie złożoną na pół.
Joanna zaczekała z rozłożeniem kartki do czasu, kiedy znalazła się sama w gabinecie. Maisie wypisała ołówkiem listę statków: Carpathia, Burma, Olympic, Frankfurt, Mount Temple, Baltic. Joanna pomyślała, że nie była zbyt pilną uczennicą, skoro nawet słysząc te nazwy, nie przypominała sobie, aby pan Briarley o nich wspominał.
Co nie oznacza, że tego nie robił, dodała w myślach. Niektórzy ludzie potrafią przypominać sobie książki i filmy z niemal doskonałą precyzją. Takie zjawisko nosi nazwę kryptomnezji. Jak ustalono, właśnie na to cierpiała Bridey Murphy, skonstatowała ironicznie Joanna.
— Mamy problem — przywitał ją Richard, gdy tylko weszła do laboratorium.
— Tish wciąż jest na chorobowym?
— Nie, wróciła, ale właśnie dzwonił pan Sage, żeby odwołać sesję.
— Też ma grypę?
— Cały on — zirytował się Richard. — Dopiero po dziesięciu minutach rozmowy wyciągnąłem z niego, że odwołuje spotkanie. Więc jak, zajmiemy się tobą?
— Jasne — zgodziła się Joanna. — O której?
— Powiedziałem Tish, że o jedenastej.
Joanna skinęła głową i wróciła do gabinetu. Dzwoniła Kit. „Sala gimnastyczna znajdowała się na pokładzie łodziowym”, głosiła wiadomość. „Na prawej burcie, tuż za kwaterami oficerskimi. Radiotelegrafista urzędował na lewej burcie, obok kwater oficerskich”.
Wszystko, co kiedyś mówił pan Briarley. Czy pokazywał im także plan pokładu łodziowego? Nie pamiętała, ale nie mogła tego wykluczyć. W książkach Maisie roiło się od mapek i diagramów: trasy pokonanej przez samolot Amelii Earhart, ruin Pompejów, schematu gondoli Hindenburga.
Joanna zadzwoniła do Kit, ale telefon był zajęty. Przekręciła więc do Maisie.
— Maisie, stwierdziłaś, że litery MGY to kod wywoławczy Titanica, a potem zaczęłaś coś mówić. Co chciałaś powiedzieć?
— Przecież zabroniła mi pani wspominać o czymkolwiek, co nie jest związane z pytaniami.
— Pamiętam, to jest wciąż aktualne, z wyjątkiem tej jednej informacji. Co chciałaś powiedzieć?
— Chodziło o to, że wiem, co oznacza MGY, bo pamiętam wiadomość przesyłaną przez Titanica. „MGY CQD PB. Przybywajcie natychmiast. Zderzyliśmy się z górą lodową”. CQD oznacza „pomocy” — wytłumaczyła Maisie.
— Wydawało mi się, że Titanic wysyłał sygnał SOS.
— Bo tak było, tylko że… Jest pani pewna, że mogę o tym mówić?
— Jestem pewna.
— No więc najpierw wysyłano CQD, a potem Harold Bride, to był drugi radiotelegrafista, powiedział, jakby żartem: „Wysyłajmy SOS. To nowy kod oznaczający wezwanie o pomoc, i może nigdy nie nadarzy się kolejna sposobność”.
„No cóż, na to nic się nie poradzi”.
Podczas przygotowywania Joanny do seansu Tish cały czas trajkotała o swojej strasznej chorobie.
— Myślałam, że umrę — zaszczebiotała, wcale nie przejęta. — Bolało mnie wszystko i kręciło mi się w głowie. — Podłączyła elektrody do klatki piersiowej Joanny. — Niemal zemdlałam, kiedy schodziłam do samochodu — dodała, zakrywając jej oczy maską — a do domu musiał mnie odwieźć ten lekarz, który akurat jechał ze mną windą. Ma na imię Ted.
Joanna dopiero teraz zdała sobie sprawę, dlaczego Tish jest taka radosna. Pomyślała, że lepiej by było, gdyby pielęgniarka szybciej założyła jej słuchawki, bo chciała się zastanowić nad tym, co powinna robić i dokąd pójść, kiedy się znajdzie na pokładzie.
Jeśli się znajdzie na pokładzie. Richard oznajmił, że zmniejsza dawkę, „dzięki czemu ograniczy się stymulacja płata skroniowego. To powinno zmniejszyć intensywność przekonania o znaczeniu i wytworzyć inny obraz ujednolicający”.
Joanna uznała, że nic z tego nie będzie, bo nie o to chodzi. Była pewna, że istnieje głębszy sens tego, co widzi i zamierzała się przekonać, jaki on jest. Ale najpierw chciała się upewnić, że wizja Titanica nie jest amalgamatem różnych wspomnień.
— Ted upierał się, żeby wejść ze mną do domu i położyć mnie do łóżka, zanim odjedzie — paplała Tish. Trzymała w dłoniach słuchawki, lecz jeszcze nie założyła ich Joannie. — Pracuje tu od niedawna. Jest położnikiem i… — Pochyliła się nad Joanną i szepnęła: — I jest naprawdę przystojny, ma włosy w nieco ciemniejszym odcieniu blondu niż doktor Wright i ma szare…
— Siostro, czy Joanna jest gotowa? — zawołał Richard zza pulpitu.
— Już prawie. — Ponownie ściszyła głos. — Szare oczy i wcale go nie interesują skany. — Tish na szczęście założyła Joannie słuchawki.
No dobrze, pomyślała Joanna, spróbuję znaleźć główne schody, a jeśli mi się nie uda, poszukam salonu jadalnianego pierwszej klasy. Jeśli będą tam krzesła obite zielonym aksamitem haftowanym w irysy, to znaczy, że jestem na Titanicu. Może znajdę też menu z napisem RMS Titanic. Tylko że restauracja A La Carte była zamknięta. A jeśli salon jadalniany też okaże się nieczynny? I znalazła się w przejściu.
Podłoga była sucha i pozioma, a za drzwiami stało zaledwie kilka osób. Joanna uznała, że pewnie zjawiła się wcześniej, lecz gdy przekroczyła próg, spostrzegła, że młoda kobieta przebrała się z koszuli nocnej i miała teraz na sobie czerwony płaszcz oraz futrzany kołnierz z rudych lisich łbów ze spiczastymi nosami i lśniącymi na czarno szklanymi oczyma. Także kobieta z upiętymi włosami włożyła płaszcz, a na niego kamizelkę ratunkową.
— Jest tak zimno — poskarżyła się młoda kobieta i zadrżała. — Nie powinniśmy iść na pokład łodziowy?
Joanna liczyła na to, że pójdą. Wówczas przekonałaby się, gdzie są drzwi prowadzące do głównych schodów. Brodaty mężczyzna potrząsnął jednak głową i stwierdził:
— Posłałem stewarda, aby sprawdził, co się dzieje. Dopóki nie wróci, najlepiej będzie pozostać tutaj.
— Tak, Edith — przyłączyła się druga kobieta, kładąc dłoń w białej rękawiczce na ramieniu młodej kobiety. — Powiemy stewardowi, aby rozpalił ogień.
Wszyscy się odwrócili, aby wejść z powrotem do przejścia.
Joanna zeszła im z drogi i udała się do środkowej części pokładu. Główne schody powinny się znajdować właśnie tam albo nieco bliżej dziobu. Joanna nie miała pewności, czy powinna tam iść, gdyż spacer w tamtą stronę mógł się zakończyć powrotem do laboratorium.
Mimo wszystko uznała, że musi zaryzykować, i spojrzała przed siebie. Bliżej dziobu paliła się jeszcze jedna lampa, roztaczając wokół oślepiający blask, który uniemożliwiał dostrzeżenie czegokolwiek, co znajdowało się dalej. Przysłoniła oczy ręką i zgłębiła się w światło.
Za światłem nie znajdowały się żadne drzwi. Ściana przebiegała do okien i nie było w niej ani jednego otworu drzwiowego. I co teraz, zastanowiła się Joanna. Będę musiała dostać się do głównych schodów z pokładu łodziowego. Orkiestra grała tuż za drzwiami prowadzącymi właśnie na te schody.
Przebiegła po pokładzie do tylnych schodów. Wejście okazało się zamknięte, lecz otwarte były drzwi do schodów drugiej klasy. Pobiegła trzy piętra w górę i dotarła do pokładu łodziowego. Jej czerwona tenisówka wciąż blokowała drzwi. Postanowiła pozostawić but i udała się w stronę dziobu, naciskając klamki wszystkich drzwi po drodze. Żadne nie ustąpiły, nawet te, prowadzące do kabiny radiotelegrafisty. Dotarła do sali gimnastycznej.
Greg Menotti właśnie wychodził, ubrany w białą bluzę Nike i ciemnoniebieskie spodnie dresowe. Do nogi miał przyczepiony bidon.
— Greg — odezwała się do niego. — Nie wiesz, gdzie są główne schody?
— Główne schody? — powtórzył. — Chodzi ci o klatkę schodową? Tutaj. — Pobiegł do tylnych schodów. Joanna pośpieszyła za nim.
— Nie, nie o te mi chodzi — wysapała zadyszana. — Główne schody. Z marmurowymi schodami i cherubinem z brązu.
Greg pokręcił głową z dezaprobatą.
— Zupełnie nie masz formy, wiesz? Jak często biegasz?
— Nie widziałeś żadnych innych klatek schodowych? A może na innych pokładach? Są tu jakieś inne schody?
— Chodzi ci o inne piętra? Nie. Trzymaj się. Muszę jeszcze zrobić sześć okrążeń. — Pobiegł na rufę. Jego biała bluza co chwila pojawiała się w świetle i znikała w cieniu.
I co? Nie miała wątpliwości, że na pokładzie łodziowym znajduje się wejście na główne schody. Heidi powiedziała, że matka Kate Winslet i ten odrażający narzeczony stali u podnóża schodów w oczekiwaniu na wywołanie do łodzi, więc musiała tylko znaleźć odpowiednie drzwi. Problem w tym, że jedyne, które pozostały, prowadziły do kwater oficerskich.
Mimo to postanowiła je sprawdzić. Wszystkie były zamknięte na klucz, poza ostatnimi. Za nimi znajdował się schowek zapełniony kocami. Joannie przyszło do głowy, że mają naszywki Titanica, więc rozłożyła jeden z nich. Okazał się jednolicie szary. Odkładając go na półkę, dostrzegła schowaną wysoko lampę sygnalizacyjną, którą marynarz nadawał wiadomości z dziobu.
Nazwa musi być wypisana na dziobie, uświadomiła sobie Joanna, wybiegła na dziobówkę i zatrzymała się przy relingu. Chwyciła go mocno oburącz i wychyliła jak najdalej, usiłując dojrzeć napis na burcie, lecz było zbyt ciemno. Wbiła wzrok w horyzont, wypatrując świateł Californian, a następnie znowu opuściła wzrok. Pomyślała, że tam w dole nic nie ma. Nie tylko światła. Zupełnie nic. A jeśli okręt zatonie…
Puściła się biegiem, minęła mostek, kwatery oficerskie i łodzie ratunkowe. W duchu modliła się, aby jej but wciąż tkwił w drzwiach, aby nie zatrzasnęły się drzwi prowadzące do przejścia. Zbiegła po schodach, mijając restaurację A La Carte, i dopiero wtedy zatrzymała się, chwyciła wypolerowaną poręcz, jakby to była lina ratunkowa, i z wysiłkiem starała się pomyśleć.
— Nie możesz jeszcze wracać — oświadczyła głośno, zaciskając ręce na poręczy. — Musisz sprawdzić, czy to na pewno jest Titanic. — Pokład nie przechylił się jeszcze, a schody wciąż były suche. Zostało mnóstwo czasu. Wejście na główne schody musiało się znajdować na pokładzie z promenadą.
Wróciła do restauracji i pokonała przejście. Na jego końcu znajdowały się drzwi. Otworzyła je i wyszła na pokład z promenadą. Wszędzie panowały ciemności, lecz światło świeciło w oknach w głębi pokładu. Witraże. Światło rozbłyskiwało na drewnianej podłodze na czerwono, żółto, niebiesko i zielono. Podeszła bliżej i zajrzała do środka.
Ujrzała coś w rodzaju baru. Słabo oświetlone pomieszczenie spowijał dym, a przy ścianie ulokowano wyłożony lustrami mahoniowy bar z rzędami butelek i błyszczących kieliszków. Przy jednym ze stołów siedział wąsaty mężczyzna w wieczorowym stroju i rozkładał karty z talii. Kładł je pojedynczo na stole, koszulkami do góry, a potem podnosił, wpatrywał się w nie, brał w dłonie i znowu się im przyglądał. Po chwili je tasował, tworzył z nich talię i znowu rozkładał.
Joanna pomyślała, że mogłaby spytać nieznajomego o nazwę statku. W przeciwieństwie do Grega Menottiego wyglądał na człowieka pozbawionego złudzeń co do miejsca swojego pobytu. W jego twarzy Joanna dostrzegła jednak coś, co sprawiło, że zdjęła rękę z klamki i pozostawiła obcego przy kartach, które na przemian tasował i rozkładał.
W następnym pomieszczeniu, znacznie bardziej eleganckim od poprzedniego, nie zastała nikogo. Ściany i białe kolumny ozdobiono drobnymi ornamentami, a krzesła i kanapy obito złotym brokatem. Obok krzeseł, na niewielkich stolikach ustawiono lampy z kloszami z żółtego jedwabiu, które rozświetlały całe pomieszczenie. Na stołach leżały książki, ustawiono je także na oszklonych półkach, przymocowanych do bocznych ścian.
Biblioteka, stwierdziła w myślach Joanna, albo jakieś pomieszczenie do czytania i pisania. Na ścianie w głębi, obok okien wychodzących na pokład, znajdował się rząd biurek. Na każdym stała lampa, a także elegancko ułożone pióra i koperty, również kremowy papier listowy. Joanna pomyślała, że na papeterii powinna się znajdować nazwa statku.
Pchnęła oszklone drzwi, weszła do środka i podeszła do najbliższego biurka. Zbyt późno się przekonała, że pomieszczenie nie jest zupełnie puste. Przy biurku na końcu rzędu siedział mężczyzna i pochylał się nad listem. Widziała siwiejące włosy nieznajomego i biały rękaw jego koszuli, kiedy zanurzył pióro w kałamarzu, napisał parę słów i znowu je zanurzył.
Zawahała się, lecz mężczyzna nie podniósł głowy, kiedy przeszła przez całą szerokość pokoju. Ponownie wsunął pióro do kałamarza i przeniósł je nad papier. Joanna podeszła na palcach do najbliższego biurka. Koperty i papier listowy leżały w osobnych przegródkach. Wyciągnęła rękę do jednej z nich.
— Ma pani przepustkę do holu, pani Lander? — spytał surowo mężczyzna, a Joanna gwałtownie się odwróciła.
— Pan Briarley! — zająknęła się.
— Joanna Lander — powiedział pan Briarley, a jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — Nie miałem pojęcia, że pani się tutaj znajduje. — Wstał i skierował się ku niej, przypadkowo trącając nogą biurko. Kałamarz się zatrząsł, a pióro stoczyło na złocisty dywan. Pan Briarley przytrzymał kałamarz, a następnie obiema rękoma chwycił dłoń Joanny. — Wspaniale! Proszę usiąść, zapraszam. — Zachęcił ją, przysuwając krzesło stojące przy sąsiednim biurku. — Nie przypuszczałem, że zastanę panią na pokładzie.
— Pamięta mnie pan? — zdumiała się Joanna.
— Pamiętam wszystkich swoich uczniów — oznajmił — chociaż miałem ich całe hufy, od szkarłatu połyskujące i złota. Uczyłem panią w drugim semestrze. O ile dobrze pamiętam, podobała się pani Pieśń o starym żeglarzu. „Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu!”* [Ibid.]. I nigdy pani nie spytała: „Czy to będzie na egzaminie końcowym?”
— Tylko dlatego, że wiedziałam, co pan powie — uśmiechnęła się Joanna. — Zawsze pan powtarzał: „Wszystko będzie na egzaminie końcowym”.
— I było — potwierdził pan Briarley. — Ricky Inman też o tym wiedział, a jednak nie przestał się dopytywać. Proszę mi powiedzieć, czy wciąż kołysze się na krześle i traci równowagę?
— Nie wiem — roześmiała się Joanna. — Teraz pracuje jako makler.
— A pani? — zainteresował się pan Briarley. — Zaraz, o ile pamiętam, zamierzała pani studiować psychologię.
— Zgadza się. — Joanna ucieszyła się, że pan Briarley to pamięta. Cały on, taki, jaki powinien być zawsze. Wesoły, kąśliwy i inteligentny. Tak właśnie powinna przebiegać rozmowa w jego domu. — Pracuję w Szpitalu Miłosierdzia. Zajmuję się projektem badawczym związanym z doświadczeniami z pogranicza życia i śmierci.
— Co tłumaczyłoby, dlaczego pani nazwisko nie znajdowało się na liście pasażerów. Jestem pewien, że nie dostrzegłem tam pani godności. Doświadczenia z pogranicza życia i śmierci. Relacje osób, które powróciły, aby opowiedzieć swoją historię. „Do tej pory po wyjściu duszy umierali ludzie i wszystko już się kończyło: dziś oni podnoszą z grobu czoło”* [William Szekspir, Makbet, przeł. Józef Paszkowski, Tragedie, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974.]. I czego się pani dowiedziała z tych wypraw do „krainy, z której nie powraca żaden wędrowiec”?
— Ja… — zaczęła Joanna, lecz po przeciwnej stronie biblioteki otworzyły się drzwi i wszedł przez nie steward.
Podszedł do nich energicznie.
— Zechce mi pani wybaczyć — zwrócił się do Joanny, a następnie odezwał się do pana Briarleya: — Czy mógłbym zamienić z panem słowo?
— Oczywiście — odparł zapytany. Mężczyźni podeszli do półek z książkami i steward zaczął coś pośpiesznie tłumaczyć stłumionym głosem. Joanna wychwyciła słowa: „prosili mnie, abym pana spytał” oraz „wie pan, co się stało”.
— Proszę im przekazać… — zaczął pan Briarley, a Joanna zrobiła krok do przodu, aby lepiej słyszeć. W tym samym momencie przesunęła ręką po biurku, przewracając kałamarz. Atrament rozlał się na podłogę, wsiąkając w dywan i tworząc na nim ciemną plamę. Joanna schyliła się, aby postawić butelkę, i sięgnęła do kieszeni po paczkę chusteczek.
— Tak jest, proszę pana, dziękuję ogromnie — stwierdził steward. — Wszystko im przekażę. Poczują znaczną ulgę.
Steward wyszedł, a pan Briarley wrócił do biurka, przy którym Joanna na klęczkach ścierała rozlany atrament.
— Proszę sobie darować — powstrzymał ją pan Briarley i delikatnie chwycił za ramię, aby wstała. — To nieistotne. Niech pani spocznie, za chwilę pójdziemy na herbatę — oświadczył i usiadł za biurkiem. — Muszę dokończyć pisanie. — Podniósł pióro i wrócił do pracy.
Joanna zapomniała, że przyszła do biblioteki po to, aby sprawdzić, czy na papeterii widnieje nazwa Titanica. Spojrzała, co pisze pan Briarley. Miała nadzieję, że list będzie leżał tak, aby dało się sprawdzić nagłówek, lecz okazało się, że pan Briarley pisze pocztówkę.
— Muszę wysłać wiadomość dla mojej siostrzenicy — wyjaśnił.
Na pocztówce nie umieszczono drukowanego nagłówka, tylko trzy linijki na adres. Pan Briarley zdążył napisać tylko: „Droga Kit”.
— Zna pani moją siostrzenicę? — spytał, a zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: — Polubiłaby ją pani. Nosi imię na cześć Kita Marlowe’a. „Więc to oblicze wysłało na morze / Tysiąc okrętów (…)?”{Christopher Marlowe, Tragiczna historia doktora Faustusa, tłum. Juliusz Kydryński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982.} Chociaż wątpię, czy miał na myśli właśnie ten. I jeszcze: „Honor kupujemy własnymi uczynkami. / Nie zdobędziesz go, dopóki nie uczynisz czegoś godnego”{Tenże, Hero i Leander, tłum. Piotr Budkiewicz.}. Czy mu się to udało? Ciekawe. Zawsze jest mniej czasu, niż nam się wydaje. Czas w jego wypadku dobiegł nagle końca w gospodzie w Deptford.
— Wiem — stwierdziła Joanna.
Pan Briarley sprawiał wrażenie zadowolonego.
— Zapamiętała to pani z lekcji?
— Nie, oglądałam film Zakochany Szekspir — wyjaśniła. — Z Gwyneth Paltrow. — Joanna pomyślała, że to niewiarygodne, że prowadzi tę rozmowę. — Pożyczyłam ją do spółki z Vielle.
— Zasztyletowany — westchnął pan Briarley. — Szybka śmierć, choć pewnie nie tak szybka, jak sobie wyobrażał. Ani tak spokojna, chociaż miał o tym pewne pojęcie. Faust mówi: „Tak, módlcie się za mnie, módlcie się za mnie; a jakikolwiek hałas usłyszycie, nie wchodźcie tu do mnie, bo nic uratować mnie nie może”. Ale to nie zawsze prawda. Tak czy owak, mamy jeszcze trochę czasu na herbatę. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałem o pani pobycie na pokładzie. Mielibyśmy czas, aby podyskutować. „Rozmową bawmy się o butach, bułkach, błaznach…” — Wstał, zdjął płaszcz z oparcia krzesła i włożył go na siebie. — Zdążylibyśmy także rozwikłać tajemnice wszechświata. No cóż, na to nic się nie poradzi, ale przynajmniej mamy czas na herbatę.
Podniósł pocztówkę i wsunął ją do kieszeni, zbyt szybko, aby Joanna dostrzegła coś więcej poza ręcznie kolorowanym zdjęciem statku oraz jasnoniebieskim oceanem i błękitnym niebem.
— Muszę najpierw pójść w pewne miejsce, a potem udamy się do restauracji A La Carte. Nie, lepiej chodźmy do Palm Court. Jest nieco bliżej rufy. — Zerknął na zegarek. — Tak, zdecydowanie Palm Court, ale najpierw muszę zanieść przesyłkę na pocztę.
— Na pocztę? — powtórzyła Joanna, przypominając sobie urzędnika pocztowego, ciągnącego mokry worek płócienny po schodach. — Nie, panie Briarley, proszę zaczekać! — wrzasnęła, lecz nauczyciel zniknął już za drugimi drzwiami. — Nie może pan zejść do magazynu pocztowego! — krzyknęła za nim, otwierając drzwi i zbiegając po kręconych marmurowych schodach, prowadzących do postaci odlanej w brązie. — Już jest pod wodą — wydyszała i znieruchomiała, wpatrując się w posąg.
Był to cherubin, ze skrzydłami i kręconymi włosami, trzymający w ręku złotą pochodnię. Wiedziałam, że na pokładzie z promenadą znajdowało się wejście, pomyślała Joanna. Nie miała wątpliwości, że widzi główne schody. Wiedziała też, na jakim statku się znajduje.
Odwróciła się i spojrzała w górę schodów, gdzie ujrzała zegar z brązu, a obok niego dwa anioły w długich szatach i ze skrzydłami. Honor i Chwała koronujące Czas. Joanna odchyliła głowę, aby spojrzeć w oszklony dach. Szyby na suficie miały taki sam mlecznozłoty kolor, jak okna osłaniające tylne schody, lecz były znacznie większe, a pośrodku wisiał kryształowy żyrandol. Promieniował światłem niczym oszlifowany brylant.
— To na pewno Titanic — szepnęła Joanna i odwróciła się do pana Briarleya.
Nie dostrzegła go. Znikł, kiedy wpatrywała się w przeszklony sufit. Dokąd poszedł? Zbiegła na dół schodów, aby przez balustradę przyjrzeć się niżej położonym pokładom.
— Panie Briarley! — krzyknęła, lecz nie było go na schodach. Kiedy się wychyliła, usiłując dojrzeć coś w ciemnościach, z lewej strony dobiegł ją dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Popędziła w tę stronę. Biegła długim, jasno oświetlonym korytarzem, wyłożonym czerwonym dywanem, widząc zamykające się drzwi.
— Panie Briarley! — zawołała, otwierając je. Korytarz za nimi rozszerzał się i zakręcał, dochodząc do kolejnych schodów. Na niższym pokładzie znowu rozległ się dźwięk zamykanych drzwi. Joanna zbiegła po schodach. Tuż obok nich znajdowało się niewielkie pomieszczenie, z reklamą w czerwono-białe pasy. Fryzjer. Obok, na rogu, znajdowało się okienko ze złotym napisem: „Intendent”. Poczta musiała być gdzieś w pobliżu.
Między salonem fryzjerskim i biurem intendenta znajdowały się drzwi. Nie widniał na nich żaden znak, ale kiedy Joanna położyła dłoń na klamce, otworzyły się bez oporu. Wewnątrz zauważyła plątaninę przewodów w czerwono-czarnej izolacji, rozpiętych na dużej drewnianej tablicy. Usłyszała dzwonienie: jak się przekonała, dobiegało ono ze słuchawek, leżących przed tablicą.
Joanna pomyślała, że ma przed sobą łącznicę pokładową, po czym pobiegła obok biura intendenta i wypadła za róg. To przejście okazało się zupełnie ciemne i Joanna nic nie widziała, zwłaszcza że długo przebywała w jasnym świetle lamp na schodach. Ostrożnie przeszła kilka kroków.
— Przecież to jest moje przejście — zdziwiła się głośno.
— Co powiedziała? — ostro spytał Richard.
— „Przejdźcie” — wyjaśniła Tish. — Wydaje mi się, że jest przytomna.
— To niemożliwe — stwierdził Richard, a Joanna poczuła, jak ktoś zdejmuje jej maskę.
Otworzyła oczy.
— Jestem — odezwała się — ale nie powiedziałam „przejdźcie”, tylko „przejście”. Weszłam do niego omyłkowo. Nie zdawałam sobie sprawy, że to moje przejście. — Usiłowała usiąść.
— To był jego drugi koniec. Byłam…
— Proszę leżeć nieruchomo — przykazała Tish, owijając taśmę ciśnieniomierza wokół ramienia Joanny. — Jeszcze nie zbadałam pani objawów czynności życiowych.
— Nie wchodziłabym do środka, gdybym wiedziała…
— Nieruchomo — podniosła głos Tish. Joanna posłuchała i zaczekała, aż Tish skończy badanie i przystąpi do zdejmowania elektrod oraz odłączenia kroplówki.
— Myśli pan, że to z powodu zmniejszenia dawki? — spytała Tish, odlepiając plaster przytrzymujący igłę kroplówki.
— Nie wiem — odparł Richard. — Dawkę ustaliłem znacznie powyżej poziomu progowego.
— Co się stało? — zainteresowała się Joanna, obracając się tak, aby widzieć Richarda.
— Ocknęłaś się przed czasem — wyjaśniła Tish. — Tak samo jak pani Troudtheim.
— Przed czasem? — zdumiała się Joanna. — Niemożliwe. Byłam… — Spojrzała na Tish. — Byłam tam bardzo długo.
Richard pomógł jej usiąść.
— Jak długo? — spytał.
— Trudno powiedzieć. — Joanna usiłowała zebrać myśli. Poszła na pokład łodziowy, rozmawiała z Gregiem Menottim, a potem z panem Briarleyem. Ile to wszystko mogło trwać? Wreszcie zeszli po głównych schodach…
— Ach, muszę ci coś powiedzieć — wykrzyknęła. — O tym, co widziałam. To z całą pewnością… to, o czym ostatnio rozmawialiśmy.
— Jak długo? — powtórzył, jakby jej nie słyszał.
— Przynajmniej godzinę.
— Godzinę? — osłupiała Tish.
— Pamiętasz, czy wydarzenia rozgrywały się w sposób ciągły? — indagował Richard. — A nie fragmentaryczny?
— Nie. Było tak samo jak zawsze. Wszystkie zdarzenia w jednej sekwencji.
— A co z rozciągnięciem czasu?
Pokręciła głową.
— Nie zauważyłam, żeby cokolwiek odbywało się szybciej lub wolniej niż w rzeczywistości. Wszystko rozgrywało się w czasie rzeczywistym. — Z tym, że najwyraźniej było inaczej. — Jak długo pozostawałam nieprzytomna?
— Osiem sekund — odparł Richard. — Jak dużo czasu spędziłaś tam w porównaniu z poprzednimi badaniami?
— Więcej — odparła bez wahania.
— A zatem twoje doświadczenia oraz przebieg sesji pana Sage’a potwierdzają, że nie istnieje bezpośredni związek między subiektywnym odczuciem upływu czasu a czasem rzeczywistym — zadecydował Richard, a Joanna nagle przypomniała sobie Lavoisiera. Jak długo naprawdę był przytomny? Ile czasu w jego odczuciu minęło między kolejnymi mrugnięciami oczyma?
— Czy to było pełne doświadczenie graniczne, czy też urwało się w połowie?
— Jedno i drugie — stwierdziła Joanna, żałując, że nie może wyjaśnić nic więcej, bo Tish jeszcze nie skończyła odczepiania elektrod. — Usiłowałam znaleźć pana Briarleya. Szedł do magazynu pocztowego, a ja starałam się go dogonić i weszłam do przejścia…
— Na pocztę? — odezwała się Tish. — Zdawało mi się, że miała pani widzieć niebo.
— …i dopiero w środku uświadomiłam sobie, że to jest to samo przejście, ale było już za późno. Z powrotem zjawiłam się w laboratorium.
— A zatem zakończenie było inne? — podchwycił Richard.
— Tak i nie. Wróciłam przez to samo przejście, lecz nastąpiło to w sposób bardziej nagły niż zwykle. Ocknęłam się gwałtowniej niż dotąd.
Richard podszedł do pulpitu i napisał coś szybko na klawiaturze, a potem wbił wzrok w ekran.
— Tak myślałem. Twój ostatni skan jest wierną kopią zdjęcia z sesji pani Troudtheim. — Znowu coś wystukał. — Chciałbym, żebyś jak najszybciej nagrała i spisała swoją relację.
— Oczywiście — zgodziła się Joanna. — Chciałabym jeszcze porozmawiać z tobą o tym, co widziałam.
Z roztargnieniem skinął głową, wpatrując się w skany. Joanna dała za wygraną i schowała się w przebieralni, gdzie wciągnęła bluzkę i żakiet, włożyła buty i wyszła. Richard wciąż coś pisał na komputerze. Tish zwijała przewody urządzeń monitorujących. Wszystko inne już odłożyła na miejsce. Joanna pomyślała, że zaczeka, aż pielęgniarka skończy i wtedy opowie Richardowi o głównych schodach. Postawiła krzesło w kącie laboratorium, usiadła i włączyła dyktafon.
Nie miała wątpliwości, że Richard oskarży ją o konfabulację rozmowy, którą odbyła z panem Briarleyem. Mimo to rozpoczęła relacjonowanie:
— Joanna Lander, sesja szósta, drugi marca. Usłyszałam hałas i znalazłam się w przejściu — powiedziała cicho od mikrofonu. Opisała swoje próby znalezienia głównych schodów, bezowocną rozmowę z Gregiem Menottim, wyjście na pokład z promenadą. — Przeszłam po pokładzie do miejsca, na które padało światło z baru… — Zawiesiła głos i zamyśliła się nad czymś.
Powiedziała, że przebywała na Titanicu przez godzinę, i z całą pewnością odniosła takie wrażenie, lecz w przeciągu godziny od zderzenia statek przechyliłby się znacznie. Możliwe, że jednak doszło do spowolnienia upływu czasu, choć niewykluczone, że to kolejna nieścisłość, która ma jakieś znaczenie.
Joanna uznała, że musi o tym poinformować Richarda, i podniosła wzrok na pulpit. Richard właśnie skończył drukować jakiś tekst.
— Joanno — odezwał się do niej. — Chciałbym pokazać te wydruki pani doktor Jamison, żeby powiedziała, co o tym myśli. — Wyszedł, zanim zdążyła wyłączyć magnetofon.
Gdy opuszczał pomieszczenie, właśnie wstawała z krzesła, więc opadła na nie zniechęcona i powróciła do nagrywania relacji. Opisała mężczyznę rozkładającego karty, bibliotekę, człowieka przy biurku.
— A kiedy spojrzałam w jego stronę, okazało się, że to pan Briarley, mój nauczyciel angielskiego w szkole średniej. W niczym nie przypominał pana Briarleya, którego spotkałam pięć dni temu. Pamiętał moje nazwisko i klasę, do której chodziłam, poza tym wyglądał na zdrowego i szczęśliwego…
Zdrowy i szczęśliwy. „Moja matka wyglądała na zdrową i szczęśliwą, nie tak jak ostatnim razem”, opowiadała pani Isakson. Tuż przed śmiercią strasznie schudła i zrobiła się żółta”. Joanna uświadomiła sobie, że osoby po doświadczeniach granicznych właśnie w taki sposób opisują swoich zmarłych krewnych, widzą ich z utraconymi kończynami i w pełni władz umysłowych.
Pan Briarley pamiętał, na czyją cześć nazwano Kit, potrafił zacytować Pieśń o starym żeglarzu.
On nie żyje, przeszło jej przez głowę i poczuła ukłucie strachu. Zmarł. Właśnie dlatego widziałam go na pokładzie. Pan Mandrake miał rację, opowiadając o tym, że osoby widziane podczas doświadczeń granicznych już nie żyją.
Bzdura, skarciła się Joanna, patrząc na magnetofon. Wiesz doskonale, że żaden z tych wypadków nie został udokumentowany, a pacjenci nigdy nie wspominali o spotkaniu z jakąś osobą, dopóki nie otrzymali z zewnątrz potwierdzenia jej śmierci, tak jak te wszystkie media, utrzymujące, że „widziały” W.T. Steada o drugiej dwadzieścia w nocy, kiedy zatonął Titanic. Żadne z nich nie podało swojej wizji do publicznej wiadomości, dopóki nazwisko Steada nie pojawiło się na liście osób zaginionych. Te historie są nieprawdziwe. Pan Briarley żyje. Ujrzałaś go, gdyż o nim myślałaś i martwiłaś się o niego. Tylko dlaczego nie zobaczyłam Vielle? Albo Maisie? I dlaczego spotkałam Grega Menottiego?
Dlatego, że nie żyje, uznała Joanna. Na pokładzie przebywają zmarli. Znowu poczuła strach. Muszę to sprawdzić. Zadzwonię do Kit.
Ale gdyby zadzwoniła, a panu Briarleyowi coś się stało, znalazłaby się w identycznej sytuacji, co pacjenci pana Mandrake’a. Nie dysponowała żadnymi dowodami na to, że wcześniej nie dowiedziała się o śmierci nauczyciela, że najpierw nie odbyła rozmowy z Kit, a potem nie wymyśliła sobie obecności pana Briarleya w bibliotece.
Postanowiła najpierw opowiedzieć Richardowi o swoich doświadczeniach, a potem zatelefonować do Kit. Nie miała jednak pojęcia, kiedy wróci. Mogła spróbować go znaleźć, ale nawet gdyby jej się to udało, i tak nie przebywała z nim przez cały czas po eksperymencie. Mógł bez trudu stwierdzić, że skontaktowała się z Kit pod jego nieobecność.
Tish mogła poświadczyć, że Joanna nie opuściła laboratorium, ani też z nikim nie rozmawiała telefonicznie. Problem w tym, że Richard nie chciał, aby pielęgniarka dowiedziała się czegokolwiek na temat Titanica. Zresztą Joanna zgadzała się z nim pod tym względem. Gdyby pan Mandrake dowiedział się o treści jej doświadczeń granicznych… Wyobraziła sobie nagłówki w piśmie „Star”: „Widzę zmarłych! Naukowiec otrzymuje wiadomości z tamtego świata”.
Nikt inny nie mógł jednak udowodnić, że nic nie wiedziała o śmierci pana Briarleya. Joannie przyszło w dodatku do głowy, że jeśli się nie pośpieszy, także Tish nie będzie mogła wystąpić w charakterze świadka. Spojrzała na pielęgniarkę, przygotowującą sprzęt do sesji pana Sage’a. Za pięć minut będzie gotowa do wyjścia.
Joanna przygryzła wargę, usiłując podjąć decyzję, co robić dalej. Po chwili włączyła magnetofon i zaczęła pośpiesznie opowiadać, opisując wszystko, co zapamiętała z wyglądu pana Briarleya i tego, co powiedział. „Zawsze jest mniej czasu, niż nam się wydaje”. I jeszcze: „jakikolwiek hałas usłyszycie, nie wchodźcie tu do mnie, bo nic uratować mnie nie może”* [Christopher Marlowe, Tragiczna historia…, op. cit.].
Starał się przekazać mi, że nie żyje, uznała Joanna. Całą siłą woli powstrzymała się przed wstaniem i podejściem do telefonu. Postanowiła zakończyć nagranie.
— Pan Briarley wyglądał zupełnie normalnie — stwierdziła do dyktafonu — ale kiedy…
— Mówiła pani coś? — zainteresowała się Tish, stojąca przy stole do badań.
— Nie, tylko nagrywam swoją relację — wytłumaczyła Joanna.
— Aha. Mam zrobić coś jeszcze czy mogę iść na lunch?
— Jest jeszcze jedna sprawa — oświadczyła Joanna.
— O — rozczarowała się Tish. — Co takiego? Jest już pierwsza, a bufet…
Pewnie jest nieczynny od kwadransa, dokończyła w myślach Joanna, a jeśli wyjdziesz, przepadnie moja dokumentacja.
— Chciałabym, aby była pani moim świadkiem.
— Świadkiem? Jak przy sporządzaniu testamentu?
— Nie, nie chodzi mi o testament, tylko o stwierdzenie faktu. Rzecz w tym, że zanim pani wyjdzie, muszę dokończyć nagrywanie swojej relacji z doświadczeń granicznych, co zajmie kilka minut.
— A nie mogę wyjść i wrócić?
— Nie — odparła stanowczo Joanna. — Musi pani ze mną zostać. Potrzebuję świadka, że nie opuściłam laboratorium ani z nikim nie rozmawiałam przez telefon.
Ponownie uruchomiła magnetofon i zaczęła szybko opowiadać.
— …ale kiedy się ocknęłam i przystąpiłam do nagrywania swojej relacji z doświadczeń granicznych, odniosłam silne wrażenie, że jego obecność w tamtym miejscu oznacza, że zmarł — mówiła Joanna, usiłując nie zwracać uwagi na Tish, która stała pośrodku laboratorium, tupała nogą o podłogę i co kilka sekund spoglądała na zegarek. — O ile mi wiadomo, pan Briarley… Nie musi pani się we mnie wpatrywać. — Tish wzruszyła ramionami i poszła do przebieralni, aby umalować usta szminką i przejrzeć się w lustrze wiszącym po wewnętrznej stronie drzwi.
— O ile mi wiadomo, pan Briarley żyje — kontynuowała Joanna. — Widziałam go pięć dni temu, a wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon. O ile mi wiadomo, cieszył się dobrym zdrowiem, z wyjątkiem choroby Alzheimera. Nie był także ranny. Od tamtego czasu nie kontaktowałam się z nim i nikt mnie nie informował o jego stanie. Koniec relacji Joanny Lander. Godzina trzynasta osiem.
Wyciągnęła taśmę z magnetofonu.
— W porządku — zwróciła się do Tish, która właśnie pociągała rzęsy maskarą, i podeszła do biurka Richarda. Sięgnęła ręką do włącznika komputera, lecz powstrzymała się przed uruchomieniem urządzenia, kiedy uświadomiła sobie, że nie powinno być żadnej możliwości nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym. Wzięła więc kartkę papieru. Do biurka podeszła Tish. Z jej ramienia zwisała już torebka. Pielęgniarka najwyraźniej śpieszyła się do wyjścia. Joanna pomyślała, że to dobrze, bo nie będzie zadawała wielu pytań.
„Znajdowałam się w obecności J. Lander”, napisała Joanna,,,od początku procedury do zakończenia nagrywania jej relacji. J. Lander ani na moment nie opuściła laboratorium, ani też nie kontaktowała się z kimkolwiek spoza laboratorium”. Przesunęła papier do Tish.
— Proszę to podpisać i podać datę oraz godzinę — przykazała, wręczając pielęgniarce długopis.
Tish przeczytała oświadczenie.
— Po co to wszystko? — zainteresowała się. — Nie zapewniam pani alibi, co?
— Nie — odparła Joanna. — Chcę tylko, żeby pani udokumentowała, kiedy i gdzie sporządziłam relację z doświadczeń granicznych.
— Nigdy dotąd nie musiałam dokumentować pani eksperymentów — oświadczyła podejrzliwie Tish.
— Zwykle zajmuje się tym doktor Wright — skłamała Joanna. Spojrzała wymownie na zegarek. — Jest piętnaście po pierwszej.
— Naprawdę? — zaniepokoiła się Tish i podpisała oświadczenie. — Czy to już wszystko?
— Nie. — Joanna podniosła taśmę. — To jest nagranie mojej relacji. — Owinęła kasetę w inną kartkę papieru i zakleiła ją taśmą. — Podpisz się tutaj i napisz dzisiejszą datę.
— Wszystko to z powodu doświadczeń granicznych, podczas których zobaczyła pani pocztę? — Tish nie mogła się nadziwić. — Jeśli kiedykolwiek przydarzą mi się doświadczenia graniczne, mam nadzieję, że ujrzę coś ciekawszego.
Wcale byś sobie tego nie życzyła, pomyślała Joanna i wręczyła Tish długopis.
— Jest siedemnaście po pierwszej.
Tish sprawdziła na swoim zegarku i podpisała.
— Mogę wreszcie iść?
— Jeszcze tylko jedna sprawa. — Joanna podniosła słuchawkę. — Chcę, żeby była pani świadkiem mojej rozmowy telefonicznej. — Wystukała numer Kit, po raz pierwszy mając nadzieję, że odbierze pan Briarley. Nie miała pojęcia, co powie, jeśli odezwie się Kit. „Cześć, przeprowadzamy tu taki mały eksperyment. Czy wujek Pat żyje?”
Tish znowu zaczęła tupać nogą. A jeśli nikt się nie zgłosi? Na pewno nie będzie chciała stać tu i czekać, kiedy Joanna zacznie dzwonić w rozmaite miejsca…
— Słucham? — rozległ się kobiecy głos. To nie była Kit. — Halo?
Joanna pomyślała, że pomyliła numery.
— Czy… Chciałam rozmawiać z Kit Gardiner — wyjąkała. — Mogę ją prosić do telefonu?
— Niestety, wyszła. Moje nazwisko Gray, z ośrodka opieki nad osobami w podeszłym wieku.
— Zastałam pana Briarleya?
— Nie — odparła pani Gray. — Oboje właśnie pojechali na oddział nagłych wypadków.
Ośrodek kontroli lotu: Challenger, możecie przyśpieszyć.
Challenger: Zrozumiano, przyśpieszamy, (zakłócenia atmosferyczne)
(Przerwa)
Ośrodek kontroli lotu: Kontrolerzy lotu bardzo uważnie obserwują rozwój sytuacji. Niewątpliwie doszło do poważnej awarii.
— Oddział nagłych wypadków — powtórzyła spokojnie Joanna. Pan Briarley nie żyje, a ja o tym wiedziałam, chociaż nie miałam możliwości się o tym dowiedzieć. Rzuciła słuchawkę i ruszyła w stronę drzwi.
— Dokąd pani idzie? — zdziwiła się Tish. — Zdaje się, że miałam być świadkiem pani rozmowy telefonicznej.
Joanna stanęła nieruchomo, wpatrując się w pielęgniarkę.
— Więc jak, mam podpisać jakieś oświadczenie o tym, do kogo pani dzwoniła i co mówiła? — dopytywała się Tish.
— Nie — wykrztusiła wreszcie Joanna. — To już wszystko.
— Nie ma sprawy — odparła z powątpiewaniem Tish. — Chociaż myślałam, że mam zostać i być świadkiem.
Być świadkiem. Potwierdzić fakt, że Joanna nie mogła wcześniej się dowiedzieć o śmierci pana Briarleya. On nie żył. Znowu był sobą, nie męczył się już, usiłując przypomnieć sobie swoją siostrzenicę albo słowo „herbata”. Zdrowy i szczęśliwy, z pamięcią funkcjonującą tak jak dawniej. Na tamtym świecie.
— Pani Joanno? — Tish wpatrywała się w nią z niepokojem. — Wszystko w porządku?
Joanna pomyślała, że nic nie jest w porządku. To są prawdziwi ludzie. Nie miała halucynacji.
— Nic mi nie jest. Naprawdę może pani już iść. Wiem, że się pani śpieszyła na lunch.
— Ten przystojny położnik, o którym wspominałam, jeszcze nie wykombinował, w jakich godzinach pracuje bufet — oświadczyła, grzebiąc w torebce. — Mam ze sobą całą masę dwudziestopięciocentówek do automatów. Gdzie jest moja portmonetka? Fakt, doritos i skittles nie są szczególnie romantyczne, ale skoro nigdzie w pobliżu nie ma żadnych restauracji… O, jest. Dobrze. — Wyciągnęła czerwoną portmonetkę w grochy i wsunęła ją do kieszeni. — Ktoś naprawdę powinien otworzyć jakiś lokal naprzeciwko — stwierdziła i podeszła do drzwi. — Zbiłby majątek — dodała na koniec i wreszcie wyszła.
Joanna zmusiła się do tego, aby poczekać, aż usłyszy dzwonek i szum windy, a następnie wybiegła z laboratorium i popędziła na oddział nagłych wypadków. Zbiegając po schodach, powtarzała sobie, że to niemożliwe. Media to oszuści, a pani Davenport to ciemnota. W ich słowach nie ma ani krztyny prawdy. To nie może być prawda. Ale przecież nie mogła się o tym dowiedzieć w żaden inny sposób. Nikt o tym nie rozmawiał, kiedy była nieprzytomna. Richard i Tish nawet nie znali pana Briarleya, a gdyby Kit dzwoniła i zostawiła dla niej wiadomość, Richard na pewno wspomniałby o tym, jak tylko się ocknęła.
Joanna wbiegła przez boczne drzwi na oddział nagłych wypadków i zatrzymała się, ciężko dysząc. Nigdzie nie widziała Kit ani paramedyków, ani też zespołu reanimacyjnego. Na dworze, przy drzwiach karetki, stał ochroniarz, który nagle przestał podpierać ścianę, wyprostował się i spojrzał na Joannę. Zachowuj się normalnie, przykazała sobie i spróbowała uspokoić oddech, opanować się i sprawiać wrażenie osoby, która kogoś szuka.
Usiłowała wypatrzyć asystentkę — jak ona miała na imię, Nina? — na którą Vielle zawsze wrzeszczała, albo tego niezdarnego stażystę, lecz najwyraźniej grypa zebrała swoje żniwo. Joanna nie znała ani jednej osoby z personelu, a nie mogła tak po prostu wejść do sal urazowych, zwłaszcza że ochroniarz cały czas bardzo uważnie się jej przyglądał, chociaż z całą pewnością widział identyfikator zawieszony na jej szyi i musiał wiedzieć, że Joanna należy do osób na stałe zatrudnionych przez szpital. Ponownie oparł się o ścianę.
Musiała porozmawiać z pielęgniarką dyżurną. Podeszła do recepcji.
— Szukam Patricka Briarleya — odezwała się do nieznanej pielęgniarki. — Podobno przywiozła go tutaj jego siostrzenica, Kil Gardiner.
— Briarley? — powtórzyła pielęgniarka, wstukała jego nazwisko do komputera i przez chwilę wpatrywała się w ekran. — Spóźniła się pani.
Spóźniłam się. Mogłam się domyślić. Widziałam go po Tamtej Stronie. Mogę to udokumentować, myślała Joanna.
— Właśnie wyszedł — stwierdziła pielęgniarka.
— Wyszedł? — To nie miało żadnego sensu.
Pielęgniarka sprawiała wrażenie lekko przestraszonej.
— Do chwili pani przyjścia w jego karcie nie odnotowano niczego, pani doktor… — Usiłowała odczytać nazwisko na identyfikatorze Joanny. — Chce pani jego numer telefonu? Mogę tam zadzwonić, ale wątpię, czy już dotarli na miejsce. Właśnie wyszli, nie dalej jak pięć minut temu.
— Zabrali go na górę? — Jednak nie umarł. Zespół reanimacyjny go odratował. — Przyjęto go?
— Z powodu skaleczeni a kciuka? — zdumiała się pielęgniarka.
Skaleczenie kciuka? A więc to nie udar ani atak serca. Skaleczenie kciuka. Żyje. Przestraszyła się jak przesądne dziecko, bojące się własnego cienia.
— A więc się skaleczył — stwierdziła Joanna. — Głęboko?
— Musi pani porozmawiać z dyżurnym rezydentem stacjonarnym — wyjaśniła pielęgniarka, podejrzliwie wpatrując się w identyfikator Joanny. — Doktor Carroll. On przyjął pana Briarleya.
Joanna się odwróciła i weszła w głąb oddziału nagłych wypadków, żałując, że panem Briarleyem zajął się rezydent, a nie stażysta, który na pewno chętnie opowiedziałby wszystko o pacjencie i jego leczeniu. Vielle zawsze upominała ich, aby przestrzegali tajemnicy lekarskiej. „Przynajmniej będą to wiedzieli, zanim zostaną rezydentami”, oznajmiła Joannie. „Nawet gdyby niczego więcej się nie nauczyli”.
Będzie musiała spytać jedną z asystentek. Nina jednak była w pracy, stała przy sterylizatorze. Joanna podeszła do niej.
— Pani Nino, muszę…
Nina podskoczyła i upuściła kleszcze.
— Ojej, pani doktor, co pani tu robi? — wykrzyknęła i rozejrzała się nerwowo dookoła. — Pani Howard nie ma dzisiaj na oddziale, jeśli właśnie jej pani szuka.
— Wiem. Chciałam porozmawiać z panią. Kto asystował doktorowi Carrollowi przy przyjmowaniu pacjenta ze skaleczonym kciukiem? Nazywał się Briarley.
— Pan Briarley? — powtórzyła z ulgą Nina. Zamiast odpowiedzieć, pociągnęła Joannę za sobą do centrali komunikacyjnej. Pomieszczenie wciąż nie było gotowe, z pulpitów radiowych sterczały druty i wszędzie stały nierozpakowane pudła. Nina zamknęła za sobą drzwi. — Teraz możemy spokojnie porozmawiać.
Przy sterylizatorze wcale nie było niespokojnie, ale możliwe, że Vielle nauczyła Ninę przestrzegania tajemnicy lekarskiej.
— Kto asystował doktorowi Carrollowi przy bandażowaniu skaleczonego kciuka pana Briarleya? — powtórzyła Joanna.
— Nikt — odparła asystentka. — Skaleczenie okazało się zbyt płytkie, aby zakładać szwy. Doktor Carroll tylko przylepił plaster z opatrunkiem, a potem owinął bandażem, bo siostrzenica pana Briarleya powiedziała, że jej wujek zapomni, po co jest plaster, i go oderwie.
Pan Briarley skaleczył się w kciuk. Znajdował się na oddziale nagłych wypadków, kiedy ona widziała go na Titanicu, a przekonanie o jego śmierci wzięło się z płata skroniowego, a nie z Tamtej Strony. A skoro poczucie, a wręcz przekonanie, że pan Briarley nie żyje, okazało się fałszywe, co można powiedzieć o przekonaniu, że Titanic stanowi klucz do poznania znaczenia doświadczeń granicznych?
— …zabawny staruszek — ciągnęła Nina. — Wciąż powtarzał: „Kto by pomyślał, że starszy człowiek może pomieścić w sobie tyle krwi?” I wspominał coś o oceanie.
— „Mógłżeby cały ocean te krwawe ślady spłukać z mojej ręki?”* [William Szekspir, Makbet, op. cit.] — podsunęła Joanna.
— Zgadza się, właśnie tak. To jakiś cytat?
— Z Makbeta — wyjaśniła Joanna. Pamiętała, jak pan Briarley odgrywał na lekcjach sceny z dramatu, wymachując linijką jak mieczem. — „Obecna zgroza nie tyle jest straszna, Ile okropne twory wyobraźni”* [Ibid.].
Okropne twory wyobraźni. Ten cytat niezwykle dobrze pasował do całej sytuacji. Właśnie one ją nawiedzały. „Lady Makbet doskwiera brak wyobraźni”, opowiadał na lekcji. „A Makbet ma jej zbyt wiele, słyszy głosy i widzi duchy”.
— Czy w poczekalni jest telefon? — spytała Ninę.
— Jasne, ale mogę pani przynieść inny aparat.
Wyszła. Joanna usłyszała kobiecy głos, melancholijnie twierdzący:
— Nic nie rozumiesz, Brytyjczycy potrafią współ… — Zdanie urwało się w chwili, gdy Nina zamknęła za sobą drzwi.
Asystentka momentalnie powróciła z bezprzewodowym telefonem w dłoni.
— Telefony będą się znajdowały w tym pokoju, kiedy wreszcie zmontują centralę — oświadczyła, wręczając słuchawkę Joannie.
— Dziękuję — stwierdziła Joanna i wystukała numer, nie czekając, aż Nina wyjdzie. Linia była zajęta. Joanna rozłączyła i następnie wcisnęła przycisk ponownego wybierania.
— Muszę ich ostrzec — rozległ się kobiecy głos, jeszcze głośniej niż poprzednio. — Jeden jeśli lądem, dwa jeśli morzem! — oznajmiła złowróżbnie.
— Oho! — Nina zajrzała za drzwi. — Zdaje się, że przywieźli kolejnego czubka. Mam nadzieję, że to tylko schizofrenia, a nie amator rogue. Po tym, co się wydarzyło… — Przerwała zdenerwowana. — Chodzi o to, że oni tak bardzo odlatują, że nawet nie wiedzą, co robią. Patrzą na ciebie i nic nie widzą. Zupełnie, jakby przebywali w innym miejscu.
Joanna nie słuchała. W słuchawce rozległ się sygnał dzwonka.
— Nina! — krzyknął jakiś mężczyzna. — John! Potrzebuję pomocy. Natychmiast!
— Muszę iść. — Nina wyjrzała za drzwi. Trzy dzwonki. Cztery.
— Nic mi nie jest! — zaskrzeczała kobieta. — Nic nie rozumiecie! Ujrzałam znak! To się działo naprawdę!
— Nina! Chodź tu w tej chwili! Uwaga!
— Jak pani skończy, proszę zostawić telefon w recepcji. — Nina wybiegła, zatrzaskując za sobą drzwi. Sześć dzwonków. Siedem.
— Słucham — odezwał się pan Briarley.
Joanna poczuła przypływ ulgi.
— Pan Briarley?
— Przy telefonie. Kto mówi?
— Ja… Joanna Lander — wyjąkała. — Chciałam…
— Ach tak, pani Lander. Życzy sobie pani rozmawiać z Kit?
— Tak.
— Zaraz ją zawołam. Kit! — Joanna usłyszała krzyk pana Briarleya. — Dzwoni Joanna Lander!
W słuchawce rozległ się głos Kit.
— Cześć, Joanna. Wiesz, przepraszam, ale naprawdę nie miałam czasu, żeby poszukać tej książki albo sprawdzić rzeczy, o które mnie prosiłaś. Wujek Pat skaleczył się w kciuk i…
— Wiem — przerwała Joanna. — Wszystko z nim w porządku?
— Czuje się dobrze, chociaż strasznie się przeraziłam na widok takiej ilości krwi. Nie przypuszczałam, że skaleczony kciuk może tak krwawić.
— „Ręce ich i twarze nosiły ślady krwi”. — Z oddali dobiegł głos pana Briarleya.
— Na szczęście była u nas pani Gray — opowiadała Kit. — Zabandażowała palec i mogłam zawieźć wujka na oddział nagłych wypadków.
— Jak to się stało?
— Stłukła się szklanka z sokiem, a wujek chciał pozbierać kawałki szkła — wyjaśniła Kit, a Joanna zastanowiła się, czy to cała prawda, czy też pan Briarley ponownie zdemolował kuchnię.
— Ale teraz wszystko z nim w porządku?
— Jak najbardziej — zapewniła ją Kit. — Obawiałam się, że oddział nagłych wypadków go zdenerwuje, ale to jeden z jego lepszych dni. — Roześmiała się. — Wciąż cytował Makbeta. „Toż ich sztylety, Któreśmy na ich posłaniu znaleźli” — wyrecytował pan Briarley.
Nic mu nie było. Co więcej, czuł się wyśmienicie.
— Kto dzwoni? — spytał pan Briarley. — Kevin?
— Lepiej będę już kończyć — powiedziała Kit.
— Jeśli to Kevin, przekaż mu, że zadanie domowe to Rozbicie się okrętu Hesperus, strony sto sześćdziesiąt dziewięć do sto osiemdziesiąt. Powiedz mu, że to będzie na egzaminie końcowym.
— Cieszę się, że nic mu nie jest — oświadczyła Joanna.
— „Och, ojcze! Widzę połyskujące światło” — ciągnął pan Briarley. — „Powiedz, czymże ono być może?”* [Henry Wadsworth Longfellow, op. cit.]
Joanna pomyślała, że tyle tytułem wyśmienitego samopoczucia.
— Zadzwonię, jak tylko znajdę książkę — obiecała Kit i odłożyła słuchawkę.
Żył. Uzyskała potwierdzenie z zewnątrz. Więc dlaczego nie mogła pozbyć się tego natrętnego uczucia? Nie ustępowało, chociaż kamień spadł jej z serca, kiedy usłyszała głos pana Briarleya. Niepokoiła się, chociaż wiedziała, że ludzie nie umierają z powodu skaleczenia w kciuk. Może to jakaś wiadomość, niepokój dotyczący przyszłych zdarzeń?
Na zewnątrz rozległ się pisk i grzechot.
— Pani Rosen! — krzyknęła zdesperowana Nina. — Brytyjczycy nie nadchodzą?
— Ależ nadchodzą! — upierała się kobieta i znowu krzyknęła złowróżbnie: — Widziałam światło!
Tak, tak, to przekonanie to wiadomość, pomyślała Joanna, wiadomość, że zaczynasz się zachowywać tak samo, jak ta wariatka za drzwiami. Richard się nie mylił. Zmieniasz się w Bridey Murphy.
To nie był żaden niepokój dotyczący przyszłych zdarzeń, ani tym bardziej jasnowidzenie, ani wreszcie dowód na to, że pan Briarley nie żyje. To tylko wrażenie, wywołane przez stymulację płata skroniowego. A co z przekonaniem, że Titanic stanowi klucz do wyjaśnienia podłoża doświadczeń granicznych? Czy ostatnia wizja to nie dowód na to, że statek pojawił się w jej myślach wyłącznie na skutek działania odpowiednich związków chemicznych?
— Nie — oświadczyła uparcie, wpatrując się w radiowy pulpit kontrolny i sterczące z niego przewody. — To coś oznacza, a ja się dowiem co. — Innymi słowy musiała oddzwonić Betty Peterson i linijka po linijce przejrzeć wszystkie relacje z doświadczeń granicznych w poszukiwaniu wskazówek.
Nina poprosiła, żeby telefon zostawić w recepcji. Podniosła go i otworzyła drzwi. Kobieta przestała krzykiem obwieszczać przybycie Brytyjczyków. Joanna wychyliła się za drzwi, aby sprawdzić, czy chora wciąż znajduje się w zasięgu wzroku.
Nieznajoma znikła, nie widać też było Niny. Ochroniarz niezmiennie podpierał ścianę, a pielęgniarki w fartuchach kręciły się między salami urazowymi. W połowie korytarza stał młody mężczyzna w białym fartuchu i tenisówkach — doktor Carroll? — i uważnie czytał kartę choroby.
Nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie pojawi się jakiś oszalały ćpun albo wymachujący pistoletem gangster. Joanna skierowała się do bocznych drzwi, uważnie wypatrując każdej niebezpiecznie wyglądającej osoby. Kiedy mijała dwa urządzenia do kontroli pracy serca, przyszło jej do głowy, że przynajmniej nie ma tutaj Vielle. Może kilka dni z dala od oddziału nagłych wypadków pozwoli jej spojrzeć na pewne sprawy z nowej perspektywy. Podeszła do recepcji i odłożyła telefon. Nagle drzwi do sali urazowej numer dwa się otworzyły i wyszedł z nich sanitariusz, rozmawiający z czarną pielęgniarką w czepku chirurgicznym i ciemnoniebieskim…
— Vielle! — wykrzyknęła Joanna. Podeszła do nich, przepychając się przez stłoczonych ludzi. — Co ty tutaj robisz?
Vielle odwróciła się na dźwięk swojego imienia. Gdy dostrzegła Joannę, złapała się odruchowo za prawą rękę i przycisnęła ją blisko do ciała, jakby usiłując ją zasłonić.
— Byłam przekonana, że wracasz dopiero w przyszłym tygodniu — stwierdziła Joanna. — Dlaczego zmieniłaś… — W tym momencie dostrzegła, co zasłaniała Vielle. Właściwie nie tyle zasłaniała, ile ukrywała. To był bandaż owinięty wokół połowy przedramienia.
— Co się stało? — spytała głucho Joanna.
— Nie słyszała pani, że Vielle została postrzelona? — zdziwił się sanitariusz.
— Postrzelona?
— Wlazł jakiś facet i wymachiwał pistoletem. — Sanitariusz pośpieszył z wyjaśnieniem. — Powiedział: Gdzie, do…
— Nie masz się czym zająć? — przerwała mu ostro Vielle. — Trzeba zmienić pościel na łóżkach w czwórce. I wyczyść podłogę. — Vielle wpatrywała się w Joannę, która nie mogła oderwać wzroku od jej zabandażowanej ręki.
— Wcale nie zachorowałaś na grypę — wymamrotała z osłupieniem. — Postrzelono cię.
— Joanna…
— Mogłaś zginąć.
Vielle pokręciła głową w czepku.
— Kula przeszła tylko przez mięsień. To…
— Powiedziano mi, że pojechałaś do domu z powodu grypy. Gdzie byłaś? Na OIOM-ie?
— Skąd, oczywiście, że nie — obruszyła się Vielle. — Kula ledwie drasnęła skórę. Nie potrzebowałam nawet szwów.
— Więc dlatego nie pozwoliłaś mi przyjechać. Twierdziłaś, że nie chcesz, żebym zaraziła się grypą, a tak naprawdę bałaś się przyznać, że ktoś do ciebie strzelał.
— Joanna…
— Mówiłaś, że zostaniesz w domu, aż wydobrzejesz. Naprawdę zostałaś, czy to też było kłamstwo, a ty wróciłaś do szpitala już następnego dnia, bo nie mogłaś się doczekać, aż ktoś znowu cię postrzeli?
— Nic ci nie mówiłam, bo wiedziałam, że zaczniesz się przejmować. Poza tym nie widziałam sensu…
— Co takiego? Przejmować?! — wrzasnęła z wściekłością Joanna, a doktor Carroll i jedna z pielęgniarek odwrócili się, aby sprawdzić, co się stało. Ochroniarz przestał się opierać o ścianę. — Dlaczego miałabym się przejmować, skoro moja najlepsza przyjaciółka została tylko trochę postrzelona?
— Mów ciszej — syknęła Vielle, spoglądając niespokojnie na ochroniarza. — Właśnie dlatego ci nie powiedziałam. Wiedziałam, że twoja reakcja będzie przesadna.
— Przesadna?
— Jakieś problemy, siostro Howard? — spytał ochroniarz, podchodząc z ręką na pistolecie.
— Nie — odparła Vielle. — Nie ma żadnych problemów.
— Owszem, są — zwróciła się do niego Joanna. — Gdzie pan był, kiedy ten facet wymachiwał pistoletem? — Odwróciła się do Vielle. — Kiedy dokładnie zamierzałaś mnie o wszystkim poinformować? W ogóle zamierzałaś cokolwiek mi mówić? Powiedziałabyś mi, gdyby trafił cię w serce? — wykrzyczała i rzuciła się biegiem przez cały oddział.
— Joanna! — wrzasnęła za nią Vielle.
Wskoczyła w boczne drzwi. Usłyszała za sobą głos Vielle:
— Zastąp mnie. Wrócę za kilka minut. Joanna, zaczekaj…
Joanna zignorowała przyjaciółkę i popędziła przed siebie korytarzem.
— Joanna, proszę cię! — Vielle dogoniła ją tuż przy schodach. — Nie wściekaj się — poprosiła, lewą dłonią trzymając Joannę za rękę. — Nie powiedziałam ci dlatego, że…
— Dlatego, że wiedziałaś, co powiem. Nie myliłaś się. Powiedziałabym to. Naprawdę myślisz, że będę stała bezczynnie i wpatrywała się, jak ginie moja najlepsza przyjaciółka?
— To tylko zadrapanie — zaprotestowała Vielle. — Nie strzelał do mnie. Wątpię nawet, czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, że ma w ręku broń. Nafaszerował się rogue…
— Rogue — sapnęła Joanna. — To świństwo o dwadzieścia pięć procent zwiększyło liczbę poszkodowanych trafiających na oddział nagłych wypadków.
— Nic nie rozumiesz. W tym wypadku można równie dobrze winić mnie. Powinnam była się zorientować, że zupełnie stracił zdrowy rozsądek. Myślałam, że mogę go uspokoić, i złapałam go za rękę. W szpitalnym okólniku na pierwszym miejscu napisano:,,Nie należy brać udziału w walce”. Nie miałam żadnego powodu…
— Nie masz żadnego powodu, aby pracować na tym oddziale — przerwała Joanna. — Ile jeszcze ostrzeżeń potrzeba, abyś to pojęła? Tutaj nie ma się nad czym zastanawiać. Musisz po prostu zmienić oddział.
— Nie mogę. I tak brakuje nam personelu. Dwie pielęgniarki leżą z grypą, a fatalna opinia o oddziale sprawia, że nie możemy znaleźć nikogo na zastępstwo. Posłuchaj, to się więcej nie powtórzy. Zatrudnili dodatkowego ochroniarza. Zaczyna od jutra, a dyrekcja napomyka o zainstalowaniu wykrywacza metali.
— Dyrekcja, która na ostatnią strzelaninę zareagowała wydaniem okólnika? Vielle, posłuchaj mnie uważnie. Musisz się przenieść natychmiast.
Vielle spojrzała na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
— W porządku — oznajmiła.
— Poprosisz o przeniesienie? — zamrugała Joanna.
— Zawrzemy układ. Ja się wyniosę z oddziału, a ty powiesz Richardowi, że przestajesz pełnić rolę świnki morskiej.
— Mam zrezygnować z projektu? Dlaczego? — Joanna wpatrywała się w nią z osłupieniem.
— Powiedziałaś, że nie możesz stać bezczynnie i wpatrywać się, jak ginie twoja najlepsza przyjaciółka? Widzisz, ja też nie. Martwię się o ciebie.
— Martwisz się o mnie? To ty nosisz bandaż na ręce. To ty…
— To ty masz cienie pod oczyma, sięgające kolan — przerwała Vielle. — Zaglądałaś ostatnio do lustra?
— Nic mi nie jest — stwierdziła Joanna.
— To samo powiedziała pewna kobieta z mojego oddziału, ta, która wciąż wrzeszczy „Brytyjczycy nadchodzą!” Ona nie zdaje sobie sprawy, że zwariowała. Jesteś kłębkiem nerwów, dekoncentrujesz się, kiedy się do ciebie mówi. Kiedy dzisiaj zjawiłaś się na moim oddziale, wyglądałaś…
— Widziałaś mnie? — Joannę znowu zalała krew. — Nie bardzo rozumiem, chowałaś się przede mną? No jasne! — wykrzyknęła, nagle przypominając sobie zdenerwowaną Ninę, niespokojnie rozglądającą się na boki, a potem dającą nura do centrali komunikacyjnej i ciągnącą ją za sobą. — Czekałaś, aż wreszcie doszłaś do wniosku, że sobie poszłam i dopiero wtedy się pokazałaś.
— Nie zmieniaj tematu — sapnęła Vielle. — Byłaś blada jak prześcieradło. Wciąż jesteś zupełnie biała na twarzy.
— A jak mam wyglądać? Właśnie się dowiedziałam, że moja najlepsza przyjaciółka została postrzelona przez chorego psychicznie ćpuna.
Sytuacja stała się patowa. Stały naprzeciwko siebie, jeżąc się jak psy przed walką, aż wreszcie Vielle odezwała się spokojnym tonem:
— Jesteś zdenerwowana, tracisz na wadze…
— Byłam trochę zajęta — przyznała Joanna. — A bufet jest ciągle zamknięty…
— Bufet nie ma nic wspólnego z twoim znikaniem na długie godziny i podskakiwaniem, kiedy ktoś się do ciebie odezwie. Wiesz, jak się zachowujesz?
— Jak Julia Roberts w Linii życia!
— Jak Julia Roberts w Mary Reilly. Ona też miała podkrążone oczy i omal nie zginęła, bo nie chciała przestać pracować dla doktora Jekylla.
— Richard to nie pan Hyde.
— Richard nie zauważyłby, gdybyś upadła, chyba że utrwaliłoby się to na jednym z tych jego skanów. Musisz go poinformować, że nie możesz już więcej uczestniczyć w sesjach.
— To niemożliwe — odparła Joanna.
— Niby czemu?
Bo to coś oznacza, pomyślała Joanna. Bo to ważne.
— Richard nie ma innych ochotników — oświadczyła. — Z wyjątkiem pana Sage’a, a on jest bezużyteczny. W przeciągu dwóch tygodni musimy przedstawić raport z dotychczasowych osiągnięć, a jeśli wkrótce nie odkryjemy, z czego wynikają doświadczenia graniczne… — Przerwała i zaczęła od początku: — Jeśli to jest mechanizm przetrwania, można będzie wykorzystać go do ratowania pacjentów w stanie śmierci klinicznej, a kluczem do rozwiązania całej zagadki są obrazy, które widuję w trakcie swoich sesji. Muszę wiedzieć, co one oznaczają.
Vielle wpatrywała się w nią uroczyście.
— To na pewno z powodu Maisie Nellis. — Zamyśliła się. — Uważasz, że jesteś w stanie dokonać przełomowego odkrycia, dotyczącego doświadczeń granicznych, dzięki czemu lekarze będą potrafili przywracać życie pacjentom, których serca przestały bić. Przede wszystkim dlatego zdecydowałaś się uczestniczyć w projekcie badawczym. Nie chodziło ci o to, że pierwsza wysłuchasz relacji pacjentów, ani o to, że doktor Wright może być doktorem Rightem. Zrobiłaś to, bo uznałaś, że w ten sposób ocalisz Maisie.
— Wcale nie…
— Siostro Howard — zawołała Nina, wsadzając głowę przez boczne drzwi. — Siostra Gilbert chce z panią rozmawiać.
— Powiedz jej, że zaraz przyjdę — przykazała Vielle.
Nina cofnęła głowę, ale po chwili ponownie wetknęła ją w drzwi.
— Gdzie jest gastroskop?
— W sali numer dwa — odparła Vielle. — Po lewej stronie szafki nad umywalką. — Nina schowała głowę.
Vielle odwróciła się do Joanny.
— Kiedy zaczynałam pracę na oddziale nagłych wypadków, wydawało mi się, że jeśli tylko będę pracowała wystarczająco długo i wytrwale, uda mi się wszystkim zająć, uratować każde ludzkie życie. — Uśmiechnęła się krzywo. — Nic z tego. Jesteśmy tylko ludźmi.
— Mimo to nie wolno dawać za wygraną — oświadczyła Joanna.
— Nawet za cenę własnego zdrowia? Nie mów mi tylko, że chciałabyś umrzeć jak Sullivan lub Gilbert, wszystko jedno który, bo wierz mi, tak naprawdę wcale nie chciałabyś oddać życia. Każdego dnia stykam się ze śmiercią. Wiem, że należy jej unikać za wszelką cenę.
— Więc dlaczego wciąż tutaj pracujesz?
Nina ponownie uchyliła drzwi.
— Szafka jest zamknięta.
— Klucz znajdziesz w recepcji. Górna szuflada, po prawej stronie.
— Stan chciałby wiedzieć, czy dzisiaj wieczorem ma zostać na drugi dyżur.
— Powiedz mu, żeby spytał pana Avilę z bloku operacyjnego. On będzie wiedział, jaka jest sytuacja.
On będzie wiedział, jaka jest sytuacja. „Idź poszukać pana Briarleya”, brodaty mężczyzna przykazał stewardowi. „On będzie wiedział, jaka jest sytuacja”. Miał rację. Pan Briarley, którego ujrzała na pokładzie, pamiętał Ricky’ego Inmana i Pieśń o starym żeglarzu.
Pamiętał też, co mówił na lekcji. Joanna pomyślała, że powinna była spytać go, gdy się z nim spotkała na statku. On potrafiłby jej wszystko wyjaśnić. Nagle olśniło ją — przecież właśnie dlatego ujrzała go na pokładzie. Nie znalazł się tam, bo był martwy, tylko dlatego, że znał odpowiedź.
— Więc spytaj ją, gdzie jest pan Avila — zirytowała się Vielle.
Joanna doszła do wniosku, że musi powiedzieć Richardowi, aby przeprowadził z nią kolejną sesję. Dzięki temu zyska szansę spytania pana Briarleya, co mówił.
— No dobrze — stwierdziła z rezygnacją Vielle. — Zaraz tam będę. — Odwróciła się do Joanny. — Co powiesz na to, abyśmy obydwie natychmiast zrezygnowały z pracy i wyszły tymi drzwiami? — zaproponowała i wskazała na drzwi prowadzące na parking. — Możemy wsiąść do mojego samochodu i pojechać tam, gdzie nigdy nie pada śnieg i nie ma żadnych Nin.
— Ani naćpanych szaleńców.
— Ani chorych.
— Ani pań Davenport.
— A bufet jest czynny przez całą dobę. — Uśmiechnęła się Vielle.
— Właśnie opisałaś Tamtą Stronę pana Mandrake’a. — Joanna wyszczerzyła zęby.
— Z wyjątkiem tego fragmentu o paniach Davenport — uzupełniła Vielle. — Wyobrażasz sobie, jakie to musiałoby być okropne? Umierasz, idziesz tunelem, a na jego końcu, skąpana świetle, stoi pani Davenport. Myślisz, że mogłoby się zdarzyć coś koszmarniejszego?
Owszem, odpowiedziała w duchu Joanna.
— W sumie wystarczyłoby, żeby nie padał śnieg — doszła do wniosku Vielle. — Nieprawdaż? Pojedźmy do Hollywood. Zatrudnimy się tam jako konsultantki filmowe. Ja mogę tłumaczyć, dlaczego ludzie nie są w stanie wytrzymać w zamarzającej wodzie, a ty będziesz przypominać, co na łożu śmierci powiedział John Belushi. Jesteśmy odpowiednio przygotowane dzięki tym wszystkim wieczorom smakołyków.
Nina po raz kolejny uchyliła drzwi.
— Doktor Carroll mówi, że ma siostra nowych pacjentów. Na I-70 doszło do karambolu z udziałem trzech samochodów.
— Idę — stwierdziła krótko Vielle i podeszła do drzwi. Oparła dłoń na klamce. — Pomyślisz o tym, prawda?
— O Hollywood?
— O rezygnacji z pracy. Twój stan naprawdę mnie martwi.
— Nawzajem.
— A jeśli nie rzucisz tej roboty, to może weźmiesz przynajmniej dwa tygodnie wolnego, żeby odespać zaległości i usunąć z organizmu nadmiar dithetaminy. Obiecaj, że się zastanowisz.
— Obiecuję — odparła Joanna, lecz gdy tylko Vielle zniknęła na oddziale, pobiegła po schodach na górę, minęła korytarz łączący skrzydła i wpadła do laboratorium, aby namówić Richarda na natychmiastowe przeprowadzenie eksperymentu.
„Wszystko poszło źle, moja panno”.
Richard wyszedł. Joanna zerknęła do lustra na drzwiach przebieralni i uznała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tish nie zamknęła pomieszczenia po swoim seansie kosmetycznym, dzięki czemu Joanna mogła się przekonać, że jest rozczochrana, zdenerwowana i wygląda, jakby właśnie uciekła przed zagładą Pompejów.
Doszła do wniosku, że gdyby Richard ujrzał ją w takim stanie, z całą pewnością nie zgodziłby się na natychmiastową sesję. A przecież musiał to zrobić. Joanna chciała od razu spytać pana Briarleya, jaki jest związek między jego lekcjami i Titanikiem.
Oświadczenie oraz zaklejona taśma wciąż leżały na biurku Richarda, tam, gdzie je zostawiła. Podniosła dokument i kasetę. Mogła zniszczyć papier i odpakować nagranie, a Richard nigdy o niczym by się nie dowiedział. Gdyby Tish coś zdradziła, Joanna mogłaby stwierdzić, że chciała tylko udokumentować fakt zarejestrowania swojej relacji bezpośrednio po sesji.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że jest w równie fatalnej sytuacji jak Vielle. Nawet w gorszej, bo uczestniczy w naukowym eksperymencie, a Richard nie może sformułować żadnej teorii bez wszystkich danych. Musi mu powiedzieć, ale nie ma powodu, aby podczas rozmowy wyglądała jak wariatka. Uczesała się i nałożyła na usta nieco szminki, żeby ukryć koszmarnie sine usta. Gdy skończyła, zamyśliła się nad tym, jak wyjaśnić wszystko Richardowi. Nie mogła się skoncentrować, gdyż przed oczyma wciąż pojawiał się jej obraz Vielle i jakiegoś ćpuna wymachującego pistoletem. Gdyby machnął odrobinę bardziej w prawo albo kula odbiła się rykoszetem pod nieco innym kątem…
Wszedł Richard i skierował się prosto do pulpitu.
— Wydaje mi się, że wreszcie mamy coś konkretnego. Wasze odczyty nie są identyczne, lecz zauważyłem u ciebie co najmniej jeden taki sam neuromediator, jak u pani Troudtheim. Muszę tylko sprawdzić kortyzol, ale sądzę, że też jest taki sam. Spisałaś już swoją relację? Jeśli tak, to musisz dać mi wydruk. O wpół do trzeciej spotkam się z doktor Jamison i… — Urwał. — Chryste Panie, co się stało? Nic ci nie jest?
— Nie. Vielle została postrzelona.
— Postrzelona? — osłupiał. — Boże Święty, jak się czuje?
— W porządku. Kula zraniła tylko mięsień.
— Boże. Kiedy to się stało?
— Trzy dni temu — powiedziała Joanna i wybuchnęła płaczem.
Richard natychmiast do niej podszedł i otoczył ją ramionami.
— Dlaczego płaczesz?
— Nie powiedziała mi, bo wiedziała, jak zareaguję — wyłkała.
— To nie twoja wina. Ona musi się przenieść na inny oddział. Tam się robi potwornie niebezpiecznie.
— Wiem, ale Vielle nie chce tego zrobić — chlipnęła Joanna, wycierając oczy ręką. — Mówi, że mają za mało personelu.
Sięgnął do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę chusteczek.
— Przepraszam, że się na tobie wypłakuję — roześmiała się Joanna.
— Do usług — odparł. — Lepiej ci trochę?
Skinęła głową i wydmuchała nos.
— Nie mogę przestać myśleć o tym, co by się stało, gdyby…
— Wiem. Posłuchaj, zadzwonię do doktor Jamison, żeby odwołać spotkanie, a potem wybierzemy się coś przekąsić.
Propozycja zabrzmiała niezwykle atrakcyjnie, lecz gdyby z nim poszła, mogłaby niechcący wypaplać, co się stało z panem Briarleyem, tak samo jak mimowolnie powiedziała prawdę o Vielle. Co gorsza, istniało niebezpieczeństwo, że zdradzi swoją opinię o tym, iż pan Briarley mógłby wyjaśnić jej, dlaczego widzi Titanica. W rezultacie Richard zapewne doszedłby do wniosku, że Joanna jest zbyt rozkojarzona lub roztrzęsiona, aby ponownie poddać się eksperymentowi.
Musiała znowu znaleźć się na statku, aby porozmawiać z panem Briarleyem i spytać go: „Co pan powiedział wtedy na lekcji? Co Titanic ma wspólnego z doświadczeniami granicznymi?”
— Nie, naprawdę czuję się już lepiej — oświadczyła. — Nie chcę cię odrywać od pracy, zwłaszcza kiedy jesteś na tropie odkrycia. Poza tym muszę spisać swoją relację. — Podniosła zaklejoną kasetę i ukryła ją pośpiesznie w kieszeni swetra. — Mówisz, że potrzebujesz wydruk na wpół do trzeciej?
— Tak naprawdę zależy mi tylko na zakończeniu. Mówiłaś, że wracałaś przez to samo przejście, lecz położone w innym miejscu, tak?
— Nie. — Opowiedziała Richardowi o pogoni za panem Briarleyem, o tym, jak otworzyła drzwi do przejścia i uzmysłowiła sobie, że jest w tym samym miejscu, w którym zawsze zaczyna i kończy pobyt na statku. — Przejście niezmiennie znajduje się w tym samym punkcie. Wszystko na statku jest zawsze w tych samych miejscach. To prawdziwy świat. — Dostrzegła jego spojrzenie. — A raczej czuję się tam, jakbym przebywała w prawdziwym świecie.
— Wspomniałaś, że powrót przebiegł gwałtownie?
— Zgadza się, zupełnie jakby ktoś zatrzasnął książkę… Właśnie coś mi przyszło do głowy. Pani Woollam mówiła, że jeden z jej powrotów wyglądał właśnie tak. Wydaje mi się, że właśnie wtedy udało się jej ocknąć samodzielnie.
— Przynieś mi jej relację. Na pewno dobrze się czujesz?
— Najzupełniej. Dzięki za chusteczkę. I za ramię.
— Jak mówiłem, do usług — rozpromienił się Richard i podszedł do pulpitu.
Stała nieruchomo przez minutę, wpatrując się w jego blond włosy i głowę pochyloną nad klawiaturą. Poczuła chęć, by mu wszystko opowiedzieć, lecz spytała tylko:
— Kiedy chcesz przeprowadzić ze mną kolejną sesję?
— Jutro, o ile to możliwe. Chciałbym jeszcze raz spróbować podać ci zmniejszoną dawkę i przekonać się, czy jest to czynnik odpowiedzialny za zmianę przebiegu eksperymentu. Poza tym ciekawi mnie, czy skany okażą się podobne.
— Zadzwonię do Tish. — Joanna udała się do gabinetu, rozpakowała kasetę i przystąpiła do spisywania relacji.
Słuchając nagrania, odnosiła wrażenie, że przeżywa wszystko ponownie: wychylała się za reling na dziobie, wpatrywała w burtę statku, wbijała wzrok w ciemności, zauważała pana Briarleya w bibliotece. „Zna pani moją siostrzenicę?”, napisała Joanna i pomyślała, że pan Briarley tego nie pamiętał. Przyjrzała się spisanej przez siebie rozmowie. Powitał ją tak, jakby nie widzieli się od licealnych czasów. Ani słowem nie wspomniał, że się spotkali kilka dni wcześniej.
Uznała, że to dlatego, iż niczego nie pamiętał z ich spotkania. Widziała się nie ze zdrowym panem Briarleyem, którego nie spotykała przez lata, lecz ze swoim starym nauczycielem z drugiego semestru, z tą częścią pana Briarleya, która umarła. „Śmierć na raty”, powiedziałaby Vielle. Pod wpływem acetylocholiny jej mózg nadał tej wizji konkretną formę. Nic dziwnego, że nabrała przekonania o jego śmierci. Część pana Briarleya nie żyła, i być może właśnie dlatego Joanna ujrzała go na Titanicu. W takiej sytuacji nie powinna liczyć na uzyskanie od dawnego nauczyciela informacji o źródłach swoich doświadczeń granicznych.
Pomyślała, że on coś musi wiedzieć, i powróciła do dalszej pracy, poszukując wskazówek w swojej relacji: „jakikolwiek hałas usłyszycie, nie wchodźcie tu do mnie, bo nic uratować mnie nie może”* [Christopher Marlowe, Tragiczna historia…, op. cit.], wystukała. Zaraz potem dopisała: „Ale najpierw muszę zanieść przesyłkę na pocztę”.
Zapatrzyła się w ekran, opierając głowę na dłoniach. Z tych słów wywnioskowała, że chodzi mu o pomieszczenie, gdzie przewożono listy. Właśnie dlatego za nim pobiegła — wiedziała, że magazyn pocztowy jest pod wodą. Teraz była niemal całkowicie pewna, że pan Briarley użył słowa „poczta”. Doszła do wniosku, że to niemożliwe, aby pasażerowie mieli prawo wstępu aż na pokład G. Bardziej prawdopodobne było to, że musieli przekazywać swoje listy stewardowi lub wrzucać je do ogólnodostępnej skrzynki pocztowej. Ale pan Briarley powiedział „na pocztę” i znikł w jednym z przejść na pokładzie C. Inne pomieszczenia, które widziała Joanna — restauracja A La Carte oraz hol i sala gimnastyczna — istniały naprawdę.
Zadzwoniła do Kit.
— Muszę wiedzieć, czy na Titanicu znajdowała się poczta, a jeśli tak, to w którym miejscu.
— Nie chodzi ci przypadkiem o magazyn pocztowy? — zasugerowała Kit. — Znalazłam o nim informacje, a także o listach transportowanych Titanikiem.
— Nie, mam na myśli pocztę dla pasażerów.
— Poczta… dla… pasażerów — powtórzyła Kit, najwyraźniej notując sobie, czego ma szukać. — Coś jeszcze?
Joanna pomyślała, że jest jeszcze sporo rzeczy do sprawdzenia, ale najpilniej potrzebowała informacji o poczcie. Gdyby podsunęła Kit listę innych pomieszczeń do znalezienia oraz garść cytatów do zweryfikowania, dziewczyna mogłaby nie wyrobić się na czas.
— To na razie wszystko. Co z tymi listami?
— Urzędnicy pocztowi rzeczywiście przyciągnęli worki z pocztą na pokład łodziowy — oświadczyła Kit. — Magazyn wybudowano na dziobie, a zatem znalazł się pod wodą wcześniej niż inne pomieszczenia. Pracownicy poczty usiłowali uratować listy z pierwszej klasy, a także przesyłki polecone.
Joanna przypomniała sobie, że listy i tak uległy zniszczeniu pod wodą. Przed jej oczyma pojawił się obraz ociekającego worka spoczywającego pośrodku mokrej plamy na schodach.
— Wiesz może, którymi schodami przenoszono worki z przesyłkami?
— Nie. Chcesz, żebym to sprawdziła?
— Poczta jest ważniejsza.
Joanna pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Zadzwoniła do Tish, od której się dowiedziała, że do czwartku jest zajęta.
— Skierowano mnie na zastępstwo na internę. Wszystko przez tę grypę — wyjaśniła. Do czwartku. Dopiero za dwa dni Joannie uda się porozmawiać z panem Briarleyem. Przynajmniej będzie wystarczająco dużo czasu, aby Kit zlokalizowała urząd pocztowy.
— …i dlaczego nie powiedziała mi pani, że Vielle Howard została postrzelona? — spytała Tish. — Właśnie się tego dowiedziałam.
Joanna uzmysłowiła sobie, że sama też się właśnie o tym dowiedziała.
— Uznałam, że wszyscy już o tym wiedzą — skłamała.
— Wszystko z nią w porządku?
— Tylko lekka rana mięśnia — wytłumaczyła Joanna. Odwiesiła słuchawkę i dokończyła spisywanie relacji. Zastanawiała się nad wyrzuceniem ostatniego fragmentu, stanowił on jednak część potencjalnie istotnych danych. W końcu kompromisowo zapisała: „Kiedy sprawdziłam, okazało się, że pan Briarley żyje i poza chorobą Alzheimera cieszy się dobrym zdrowiem. W ten sposób uzyskałam dowód stanowiący zaprzeczenie głoszonych przez pana Mandrake’a sugestii na temat pozazmysłowej percepcji”.
Wydrukowała relację i sięgnęła do kieszeni w poszukiwaniu spinacza biurowego. Zamiast niego wyciągnęła identyfikator Maisie. Ogarnęło ją poczucie winy, bo już dawno powinna go przekazać dziewczynce. Postanowiła odwiedzić ją po przekazaniu relacji Richardowi.
Nie zastała go w laboratorium. Uznała, że to korzystny zbieg okoliczności, i pobiegła na trzecie piętro w zachodnim skrzydle.
Dobrze, że pani przyszła — przywitała ją Barbara. — Maisie się ucieszy. Ma kiepski dzień.
— Znowu mam migotanie przedsionków — wyjaśniła z niechęcią Maisie, oparta plecami o poduszki. Nosiła na twarzy maskę tlenową, którą zdjęła, jak tylko Joanna weszła do pokoju. — Starają się je opanować. Czy Barbara przekazała pani listę?
— Tak. Włóż maskę z powrotem.
— Mogą wchodzić w grę jeszcze inne statki. Nie szukałam jeszcze w Katastrofach i kolizjach.
— Włóż…
— Dobrze — pośpiesznie zgodziła się Maisie i zasłoniła maską usta oraz nos. Przezroczysty plastik momentalnie zaparował.
— Nie musisz już szukać dalej — wyjaśniła Joanna. — Wiem już to, co mi było potrzebne.
— Dziś wieczorem… — Głos Maisie był przytłumiony przez maskę, więc ściągnęła ją ponownie. — Dziś wieczorem poczytam o Carpathii — oznajmiła i ponownie nasunęła maskę na twarz.
— Nie chcę, abyś cokolwiek robiła, dopóki nie ustanie migotanie przedsionków — przykazała jej Joanna, a następnie oznajmiła pogodnie: — Mam dla ciebie niespodziankę! — Z wyrazu twarzy Maisie domyśliła się, że zachowała się jak jej matka. — Coś ci przyniosłam. — Wyciągnęła z kieszeni łańcuszek i zakołysała nim przed oczyma dziewczynki. — To jest…
— Identyfikator — rozpromieniła się Maisie. — Na wypadek pożaru w szpitalu. Pomoże mi go pani zawiesić na szyi?
— Pewnie — potwierdziła Joanna i złapała chorą za wątłe ramiona, aby ją lekko przechylić do przodu. Czuła się tak, jakby opiekowała się wróblem. Przełożyła łańcuszek przez głowę dziewczynki, uważając, aby nie uszkodzić jej przewodów tlenowych i kroplówek. Następnie ułożyła identyfikator na klatce piersiowej Maisie.
— Kupił go dla ciebie mój przyjaciel, pan Wojakowski.
Do pokoju weszła Barbara.
— Proszę spojrzeć, co dostałam od pani doktor! — Maisie podniosła blaszkę, aby pielęgniarka mogła ją podziwiać. — Identyfikator osobisty! Fantastyczny, prawda?
— Zawsze pani wie, jak jej poprawić samopoczucie. — Barbara wyprowadziła Joannę z pomieszczenia.
Pielęgniarka się myliła. Joanna niczego nie osiągnęła. Maisie wciąż była krucha jak ptaszek i z dnia na dzień traciła siły, a Joanna nie wiedziała nic więcej o doświadczeniach granicznych niż w dniu, w którym całymi godzinami siedziała przy pani Davenport, wysłuchując jej wynurzeń. Nie miała nawet zielonego pojęcia, co pan Briarley powiedział na lekcji ani jaki tytuł nosił używany przez nich podręcznik.
Przynajmniej to ostatnie mogła zmienić. Zadzwoniła do Betty Peterson, lecz było u niej zajęte. Zanim ponowiła próbę, odsłuchała wiadomości na sekretarce. Pan Mandrake, pan Mandrake, pan Ortiz, który wyraził ochotę opowiedzenia jej swojego snu z poprzedniej nocy, Guadalupe. Na pewno nie otrzymała wiadomości, którą Joanna zostawiła jej za pośrednictwem pielęgniarki skierowanej na zastępstwo.
Joanna pośpiesznie udała się na trzecie piętro w zachodnim skrzydle. Gdy tylko Guadalupe ją ujrzała, wręczyła jej kartkę papieru, na której zapisano tylko jedną linijkę: „…(niezrozumiałe)… dym… (niezrozumiałe)”.
— Nie dostała pani wiadomości ode mnie? — spytała Joanna. — Napisałam, że chciałabym, aby wciąż spisywała pani wszystko, co powie Carl Śpiączka.
— Dostałam, i to jest wszystko, co powiedział — oświadczyła Guadalupe. — Prawie zupełnie zamilkł.
— Kiedy do tego doszło?
— Proces przebiegał stopniowo — wyjaśniła pielęgniarka. — Mruczał coś w coraz większych odstępach czasu, a dosłyszenie go stawało się coraz trudniejsze.
Joanna pomyślała, że Carl zachowywał się tak, jakby się coraz bardziej oddalał.
— Do czasu, kiedy nagrałam się pani na sekretarkę, Carl właściwie przestał cokolwiek mówić, poza kilkoma niezrozumiałymi słowami. Właściwie dlatego do pani dzwoniłam. Chciałam spytać, czy w takiej sytuacji nie chce pani zrezygnować z dalszego badania.
Zrezygnować. Joannie przypomniał się radiotelegrafista z Titanica, zgarbiony nad kluczem i nadający bez wytchnienia.
— Od prawie tygodnia nie powiedział ani słowa.
— Mogę go zobaczyć? — spytała Joanna. — Jest przy nim jego żona?
Guadalupe zaprzeczyła ruchem głowy.
— Pojechała na lotnisko. Przyjeżdża brat Carla. Oczywiście, proszę bardzo.
Na stojaku wisiały trzy dodatkowe torby, a obok łóżka ustawiono dwa urządzenia kontrolne. Automat kontrolujący kroplówkę zaczął piszczeć, a nie znana Joannie pielęgniarka rzuciła się sprawdzić rurki.
— Może pani z nim rozmawiać — wyjaśniła Joannie.
I co powiedzieć? „Moją najlepszą przyjaciółkę postrzelił szaleniec nafaszerowany rogue?” „Umiera dziewczynka, którą znam?” „Titanic idzie na dno?”
Do pokoju weszła pani Aspinall w towarzystwie wysokiego łysiejącego mężczyzny.
— O, dzień dobry, pani doktor — przywitała się i podeszła do łóżka. Chwyciła Carla za jego posiniaczoną i pokłutą rękę. — Carl? Martin do ciebie przyjechał.
— Cześć, Carl — powiedział Martin. — Przybyłem najszybciej, jak mogłem. — Joanna niemal spodziewała się, że Carl poruszy się i pomimo maski tlenowej i rurki mruknie: „Za daleko dla niej”. Chory nie poruszył się jednak. Leżał nieruchomo, siwy i cichy, a Joannę ogarnęło nagle zmęczenie, tak silne, że mogła tylko pojechać do domu i położyć się do łóżka.
Po drodze do mieszkania uświadomiła sobie, jak fatalnie byłoby złapać grypę w takim momencie. Pomyślała, że gdyby zachorowała, Richard na pewno nie pozwoliłby jej wziąć udziału w kolejnej sesji. Na szczęście rankiem poczuła się znacznie lepiej, a gdy dotarła do pracy, na automatycznej sekretarce zastała wiadomość od Betty Peterson. „Właśnie uzmysłowiłam sobie, że nie podałam ci tytułu tej książki: Lustra i labirynty.
Lustra i labirynty. Joanna momentalnie ujrzała w myślach tytuł podręcznika, wydrukowany złotymi literami na niebieskiej okładce. Zdumiało ją, że nie dostrzegła innych szczegółów. Przymknęła oczy, aby wyobrazić sobie statek, narysowany pod tytułem, a potem królową Elżbietę z wąsami i w okularach, lecz ani jedno, ani drugie nie pasowało do jej wspomnień. Pomyślała, że pewnie się okaże, iż na okładce widniał rysunek zamku w Windsorze, ale przynajmniej znała tytuł.
— Mówiłam ci, że zaczyna się na L — kontynuowała Betty. — No i proszę, był na marginesie, tuż obok zdjęcia Nadine. Poczekaj, przeczytam ci. Mam to tutaj. — Po krótkiej przerwie mówiła dalej: — „Betty, tylko pomyśl, koniec z nudnymi historiami pana Briarleya o Titanicu, koniec z Lustrami i labiryntami. Twoja koleżanka z drugiego semestru, Nadine”. Ale i tak musisz do mnie zadzwonić. Rozmawiałam z moją młodszą siostrą, która powiedziała mi coś na temat pana Briarleya. Aha, jeszcze zadzwoniłam do Blake’a Dirksona. Był w klasie wyżej. On też nie pamiętał tytułu książki, ale powiedział, że na okładce narysowano gęsie pióro do pisania i kałamarz. W liceum palił mnóstwo trawy, więc nie ręczę. Zresztą zadzwoń do mnie. Na razie!
Gęsie pióro i kałamarz? Takie zestawienie wydało się Joannie dziwnie znajome. Pomyślała, że i ona, i jej znajomi konfabulują. Zadzwoniła do Betty, ale telefon znowu okazał się zajęty. Joannie przyszło do głowy, że to nic dziwnego, zważywszy na to, jak długie wiadomości zostawia Betty. W takiej sytuacji wykręciła numer Kit.
— Lustra i labirynty — powtórzyła Kit. — Świetnie. To znacznie ułatwi sprawę.
— Mówi, że chyba pamięta na okładce rysunek królowej Elżbiety w sukni z krezą albo gęsie pióro i kałamarz. I tak wydaje mi się, że to był jednak statek, ale nie zamierzam się upierać.
— Zaraz się biorę do poszukiwań — stwierdziła Kit. — Jak dotąd niczego nie znalazłam na temat poczty, ale jeszcze nie dałam za wygraną.
A jeśli nie zlokalizuje poczty, to jak Joanna znajdzie pana Briarleya? Wspomniał coś o Palm Court. Musi spytać Kit, gdzie szukać tego lokalu i na którym pokładzie, chociaż najprościej byłoby chyba podążyć za stewardem, kiedy brodaty mężczyzna wydał mu polecenie znalezienia pana Briarleya.
Drzwi do gabinetu Joanny się uchyliły i pojawiła się w nich głowaRicharda.
— Tak się tylko zastanawiałem, czy skończyłaś już spisywać swoją relację — oświadczył. — Chciałem też zapytać cię, czy czujesz się lepiej.
— Tak — odparła, wręczając mu wydruk swojej relacji i opowieści pani Woollam. — Tish może przyjść jutro o drugiej. Co tam słychać u pani Troudtheim?
— Wyodrębniliśmy trzy neuromediatory, obecne zarówno w swoich skanach z chwili dochodzenia do świadomości, jak i we wszystkich zdjęciach pani Troudtheim: hormon uwalniający hormon luteinizujący, theta-asparcynę oraz kwas deltaaminomasłowy. HUHL był także obecny w skanie wzorcowym, więc pewnie nie on jest winowajcą, lecz nie można wykluczyć kwasu deltaaminomasłowego. Jest inhibitorem endorfiny, a doktor Jamison uważa, że pojawienie się beta-endorfin nie stanowi wyłącznie skutku ubocznego, lecz jest czynnikiem istotnym dla podtrzymania doświadczeń granicznych, i właśnie kwas deltaaminomasłowy może je hamować. — Richard pomachał wydrukami. — Dzięki. Widzimy się jutro o drugiej.
Zadzwonił telefon.
— Porozmawiamy później — oświadczył Richard, a Joanna podniosła słuchawkę, myśląc poniewczasie, że to pewnie pan Mandrake.
— Nie wierzę własnym uszom — wykrzyknęła Betty Peterson. — To ty! Od kilku dni usiłuję się z tobą skontaktować. Dowiedziałaś się już wszystkiego, co chciałaś?
— Dowiedzieć?
— Z Luster i labiryntów.
— Ach, nie. Jeszcze nie — powiedziała Joanna.
— Ale miałyśmy szczęście, że tak od razu znalazłam ten tytuł w naszej książce rocznikowej. To chyba dobrze, że Nadine nie cierpiała pana Briarleya, co?
— Wspomniałaś, że masz mi coś do powiedzenia na jego temat. Coś, czego się dowiedziałaś od swojej młodszej siostry.
— A tak. Zadzwoniłam do niej zaraz po rozmowie z tobą, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie pamięta tytułu książki. Uczyła się trzy klasy niżej niż my, ale przyszło mi do głowy, że może korzystała z tego samego podręcznika. Rozumiesz, nasze książki do historii były nieaktualne. Napisano w nich, że prezydentem jest John F. Kennedy.
Pogawędka zaczęła przypominać rozmowy z niektórymi osobami po doświadczeniach granicznych.
— I co, znała ten tytuł? — spytała Joanna, żeby wrócić do tematu.
— Nie, ale opowiedziała mi pewną okropną historię. Powinnaś ją poznać, skoro, jak twierdzisz, wybierasz się na spotkanie z panem Briarleyem. Widziałaś jego siostrzenicę? Ma na imię Kathy czy Katie, czy jakoś tak.
— Kit — podsunęła Joanna.
— No właśnie, Kit. Więc tak, miała wziąć ślub, zorganizowano ogromne wesele, a pan Briarley miał ją poprowadzić do ołtarza i pana młodego. Moja młodsza siostra opowiadała, że pan Briarley wciąż mówił o tym na lekcjach, nawet więcej niż o Titanicu. Zdaje się, że nikogo nie lubił tak bardzo, jak tej swojej siostrzenicy. Jej narzeczony — siostra wspomniała, jak miał na imię, ale nie pamiętam…
— Kevin — odezwała się Joanna, myśląc, że się nie myliła. Nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za człowieka cierpiącego na chorobę Alzheimera. Zostawił Kit przed ołtarzem.
— O tak, Kevin. Zresztą nieważne, rankiem w dniu ślubu poszedł po jakiś film, a jeden szczeniak chciał przeskoczyć na czerwonym świetle i go rozjechał.
Opowieść Betty była tak odmienna od tego, co się spodziewała usłyszeć Joanna, że przez dłuższą chwilę zupełnie nie pojmowała jej treści.
— Zginął na miejscu — ciągnęła Betty. — Coś okropnego. Zdaje się, że pan Briarley musiał jej o tym powiedzieć. Siostra uważa, że właśnie to wywołało Alzheimera, a pan Briarley chce tylko zapomnieć o wszystkim.
Joanna chciała wykrzyknąć, że to bzdura, bo nie takie są przyczyny choroby Alzheimera, ale nie mogła tego uczynić. Zbyt późno zrozumiała całą sytuację. Przypomniała sobie słowa, które wcześniej nie miały dla niej sensu, które błędnie interpretowała. Powróciły do niej, tłukąc się w jej umyśle niczym piłka lekarska w sali gimnastycznej.
Kit spytała ją, czy ludzie uczestniczący w wypadkach samochodowych mają doświadczenia graniczne i czy są one przyjemne. „Nie są przerażające, prawda?”, dopytywała się. A także: „Czytałam Światło na końcu tunelu. Skłoniła mnie do tego moja ciotka, kiedy…”, i „Wujek Pat był dla mnie bardzo dobry”, czy „niekiedy ponownie doświadcza wydarzeń z przeszłości”.
Powinna była to dostrzec. Chudość Kit, jej podkrążone oczy, zdjęcie z uśmiechniętym blondynem, słowa pana Briarleya: „Kevin już dawno powinien tu być”, cytat: „Tam właśnie weszła panna młoda”.
Chryste Panie, przeraziła się Joanna, zmusiłam ją do obejrzenia Uciekającej panny młodej.
— Moja siostra znała jedną dziewczynę, która miała uczestniczyć w ślubie. Podobno to była prawdziwa tragedia — opowiadała Betty. — Zdaje się, że Kit ubrała się już w suknię ślubną i w ogóle.
Z trenem?, zastanowiła się Joanna i zrobiło się jej niedobrze. Przypomniała sobie, jak pytały Kit, która suknia ślubna najbardziej jej się podoba. Vielle oświadczyła wtedy, że chciałaby mieć wystawny ślub, ze wszystkimi szczegółami.
— Powiedziałaś, że się wybierasz do pana Briarleya, więc pomyślałam, że powinnaś o tym wiedzieć, żeby uniknąć jakiejś niezręczności.
Niezręczności. Siedziała w kuchni i swobodnie dyskutowała o doświadczeniach granicznych, radośnie oznajmiając Kit, że niebo to halucynacja umierającego mózgu.
Muszę zadzwonić do Kit i powiedzieć jej, jak ogromnie mi przykro, uznała. Bezceremonialnie rozłączyła się z trajkoczącą Betty. Wystukała numer telefonu Kit, odłożyła słuchawkę i wstała, aby do niej pojechać.
Myślała, że ją uratuje. Chciała zachować się jak W.S. Gilbert i ocalić ją przed utonięciem, dlatego zaprosiła ją do Vielle, aby porozmawiać o ślubach i obejrzeć film o aż pięciu weselach. Przypomniała sobie, z jaką uwagą Kit wpatrywała się w ekran, jakby się bała, że to jakiś test. Tym testem był sam film. Nie, nie testem. Próbą. Próbą ognia.
Joanna wiedziała, że nie mogłaby postąpić gorzej, niż postąpiła. Wysiadła z samochodu i podeszła do drzwi domu. I co ja jej teraz powiem? Przepraszam, że cię torturowałam? Byłam zbyt głupia, aby dodać dwa do dwóch?
Nie musiała nic mówić.
— Jak się dowiedziałaś? — spytała Kit. Wyglądała tak, jakby ją aresztowano za popełnienie zbrodni. Otworzyła i zadrżała. Miała na sobie krótką koszulkę i obcisłe spodnie. Stała na bosaka, a Joannie wydała się jeszcze szczuplejsza i bardziej spięta niż zwykle. Może tylko dlatego, że znała jej historię?
— Dlaczego nie powiedziałaś nam tamtej nocy? Sama rozumiesz, Uciekająca panna młoda!
— Zasada numer jeden wieczoru smakołyków — przypomniała Kit. — Żadnych rozmów o pracy. To dobra zasada. Czułam okropnie, jak wszyscy chodzili przy mnie na palcach. Wciąż chodzą przy mnie na palcach. — Uśmiechnęła się bez przekonania. — W lecie moja kuzynka wzięła ślub i nikt mnie nie powiadomił. Dowiedziałam się przypadkiem. Przypuszczam, że ty także.
— Betty Peterson mi powiedziała — potwierdziła Joanna. — Dzięki niej znam tytuł książki. Dowiedziała się od młodszej siostry.
— Sama powinnam była wszystko ci wyjaśnić. Tylko że tak dobrze się czułam w towarzystwie kogoś, kto traktuje mnie jak człowieka, a nie…
Ofiarę tragedii, dokończyła w myślach Joanna i uzmysłowiła sobie, dlaczego Kit tak bardzo przypomina jej Maisie.
— Nie masz pojęcia, co ludzie wyprawiają, żeby kogoś pocieszyć. Mówią: „Jeszcze się zakochasz” albo: „Przynajmniej nie cierpiał”. Zawsze chciałam ich wtedy spytać: „Skąd to wiesz? Skąd wiesz, że nie cierpiał?”
Joannie zrobiło się słabo. Powiedziałam jej, że widziałam Titanica. Pozwoliłam jej myśleć, że Kevin niekoniecznie zmarł od razu, lecz doświadczył czegoś okropnego, czegoś przerażającego.
— Ciotka Julia powtarza: „Bóg nigdy nie zsyła na nas więcej, niż możemy znieść” — ciągnęła Kit. — I mówi jeszcze, że powinnam być wdzięczna, że to się stało szybko. To fakt. Tak szybko, że nie zdążyłam nawet tam dotrzeć, aby się pożegnać.
I teraz żegnasz się z panem Briarleyem, dopowiedziała w myślach Joanna. Nie kończące się, bolesne pożegnanie.
— Jedyną osobą, która nie wygłaszała podobnych przemyśleń, był wujek Pat. Zachował się cudownie. Nie próbował mi wmawiać, że wszystko będzie dobrze albo że Kevin jest teraz w lepszym miejscu i że dam sobie radę. Darował sobie te wszystkie kłamstwa. Wziął mnie do siebie, opowiadał mi o Coleridge’u, Kevinie i Szekspirze, robił mi herbatę, pomógł w ukończeniu studiów. Ocalił mi życie. — Kit wbiła przygaszone spojrzenie w drzwi do biblioteki. — A kiedy się rozchorował… Mojej matce wydaje się, że postępuję wbrew rozsądkowi, że wierzę, iż mogę go uzdrowić, albo że narzuciłam sobie taką karę… On nie mówi tych wszystkich rzeczy celowo. On… Wydaje mi się, że w jego umyśle krążą fragmentaryczne wspomnienia dotyczące Kevina, jakiegoś złego zdarzenia oraz ślubu, a on usiłuje je wszystkie poukładać, chociaż wielu elementów brakuje.
Joanna uświadomiła sobie, że ona również stara się przypomnieć sobie, co mówił pan Briarley, i dopasować do siebie rozmaite wskazówki.
— Wiem, że go nie uratuję — kontynuowała Kit. — Zdaję sobie sprawę, że w końcu będzie musiał trafić do zakładu opiekuńczego, ale…
— Musisz spróbować — dokończyła Joanna, a Kit nagle się do niej uśmiechnęła.
— Muszę spróbować. Ocalił mi życie. Chcę zostać z nim tak jak najdłużej.
I nie gasić świateł, aby pasażerów nie ogarnęła panika, stwierdziła w myślach Joanna.
— Poza tym pragnę ci pomóc. Wciąż jeszcze nie znalazłam niczego na temat poczty, ale…
— Nie — sprzeciwiła się Joanna. — W żadnym wypadku. Zmusiłam cię do obejrzenia Uciekającej panny młodej. Nie zamierzam wciągać cię w dalsze badanie dotyczące katastrofy.
— Ale ja chcę. Podoba mi się, że dla odmiany ja mogę komuś pomóc. Zresztą ta katastrofa jest odpowiednia.
— Odpowiednia?
— Jak najbardziej. Na Titanicu płynęło osiem młodych par, wyruszających na miesiąc miodowy. Większość z nich także nie miała okazji się pożegnać. — Kit uśmiechnęła się smutno. — Nie zdawali sobie sprawy, że nigdy się już nie zobaczą. Niektórzy mężczyźni dowcipkowali sobie nawet, kiedy opuszczano łodzie. Chichotali i mówili: „Najpierw młode małżeństwa” oraz: „Bez przepustek nie wpuścimy was z powrotem na statek”.
— I co? Najpierw wpuszczono młode pary?
— Dwie. — Kit nagle wstała, wyciągnęła z szuflady kilka mych kartek papieru i wręczyła je Joannie. — Tutaj jest spisane wszystko, co znalazłam na temat wyłączenia silników i dźwięków, słyszanych przez pasażerów i załogę w chwili zderzenia z górą lodową.
Joanna przejrzała zapiski. „Zupełnie, jakby fala zatrzęsła statkiem”’, „…lekki wstrząs…”, „zupełnie jakby statek poślizgnął się na tysiącu szklanych kulek”. To ostatnie brzmiało znajomo. Czy pani Briarley o tym wspominał? „Pomyślałem, że przybijamy do brzegu. Dziwne”.
— Wracając do tego urzędu pocztowego — odezwała się rzeczowo Kit. — Nie mogłam znaleźć niczego z wyjątkiem magazynu pocztowego na pokładzie G. Jesteś pewna, że na Titanicu znajdowała się poczta? Żadne listy napisane przez pasażerów i tak nie zostałyby doręczone przed dotarciem statku do Nowego Jorku, więc nie prościej by było, gdyby ludzie po prostu nadali je po wylądowaniu? Widziałaś tam jakąś pocztę?
— Nie — odparła Joanna i chciała dodać, że pan Briarley powiedział, że idzie na pocztę, ale ugryzła się w język. Zadała Kit wystarczająco dużo bólu, nie musiała jej jeszcze mówić, że w swoich doświadczeniach granicznych widziała jej wujka w pełni władz umysłowych.
— Tak czy owak, będę szukać dalej. Coś jeszcze? — spytała Kit, a z wyrazu jej twarzy Joanna domyśliła się, że to prośba.
— Owszem. — Na ustach Kit ponownie wykwitł uśmiech, zupełnie jak u Maisie. — Chciałabym… — Czego bym chciała? — Chciałabym wiedzieć, czy na pokładzie znajdowała się kobieta o imieniu Edith.
— Edith Evans — odparła natychmiast Kit. — Pamiętam, że wujek o niej wspominał. Oddała swoje miejsce w łodzi kobiecie z dwójką dzieci.
I zginęła, szepnęła do siebie Joanna. Pomyślała o młodej kobiecie, niespokojnie pytającej, czy nie powinni iść na pokład łodziowy.
Wiem, dlaczego ją widziałam, przyszło jej do głowy. Zmarła tak jak W.S. Gilbert. Jednak kiedy Kit oświadczyła, że sprawdzi, czy na statku płynęły jeszcze inne Edith, Joanna jej nie powstrzymała. Kit sprawiała wrażenie, jakby koniecznie chciała komuś pomóc.
W drodze do samochodu Joanna uznała, że Kit ma rację. To straszne tylko przyglądać się panu Briarleyowi, Carlowi Śpiączce, Maisie i nie wiedzieć, jak im pomóc, jak powstrzymać ich powolną śmierć. Właśnie dlatego muszę znaleźć pana Briarleya i spytać go, co powiedział na lekcji, pomyślała.
Zerknęła na zegarek. O Boże, sesja zaczyna się za niecałe dwadzieścia minut. Popędziła z powrotem do szpitala i pobiegła do gabinetu. Przy drzwiach stała Tish.
— Spóźniła się pani — oświadczyła. — A ja chcę wyjść o czasie, więc proszę o jeszcze jedną ośmiosekundową sesję, dobrze?
— Wybiera się pani na randkę z tym położnikiem? — zainteresowała się Joanna, idąc z pielęgniarką do laboratorium.
— Nie, pracuję. Połowa szpitala jest na zwolnieniu z powodu grypy, a ja akurat mogę wziąć godziny nadliczbowe. Co nie oznacza, że nie mam nic innego do roboty.
— Nic nie wyszło z położnikiem?
— Nie chcę o tym rozmawiać.
Richarda nie było w laboratorium.
— Jest na górze z doktor Jamison — wyjaśniła Tish. — Powiedział, żebym zaczęła bez niego. Mam panią przygotować do sesji, a on zaraz przyjdzie.
Joanna włożyła szpitalną koszulę i wspięła się na stół.
— Co się dzieje z tymi facetami? Wszyscy dostali obsesji na punkcie pracy? — skarżyła się Tish. — Położnik okazał się równie beznadziejny jak doktor Wright. Cały czas wpatruje się w USG. To zupełnie nienormalne. Któregoś dnia obaj po prostu się przekręcą.
Podłączyła kroplówkę i cały czas trajkocząc, przyczepiła elektrody. Joanna usiłowała ją zignorować. Chciała się skoncentrować na znalezieniu pana Briarleya. Obiecała sobie, że zacznie od zlokalizowania stewarda, a potem będzie się trzymała blisko niego. Nie spuści z niego wzroku.
Wszedł Richard.
— Przepraszam, rozmawiałem z doktor Jamison. Wszystko gotowe? — spytał Tish, która potwierdziła. — A ty? — zwrócił się do Joanny.
— Gotowa.
Richard nasunął maskę na jej oczy. Nie odwracaj się, powtarzała sobie Joanna. Patrz prosto przed siebie. Znajdź stewarda.
— W porządku. Proszę podać środek uspokajający. — Założył Joannie słuchawki.
Sprawdź, dokąd pójdzie steward, myślała, idź za nim po schodach. Nagle przypomniała sobie urzędnika pocztowego, ciągnącego mokry worek, ujrzała wilgotną plamę na dywanie, przechylający się pokład…
— Zaczekaj! — krzyknęła i poczuła, jak ktoś zdejmuje jej słuchawki. — Richard…
— Co się stało? — Usłyszała jego głos. — Cała drżysz. Chcesz koc? Siostro, proszę przynieść Joannie koc.
Dobiegł ją odgłos kroków oddalającej się pielęgniarki.
— Richard… — Wymacała jego dłoń. — Jeśli statek zacznie tonąć, obiecaj mi, że przyjdziesz i mnie uratujesz…
„Będę słyszał w niebie”.
Nie powinnam była tego mówić, pożałowała Joanna, jeszcze zanim skończyła. Teraz nie zgodzi się na przeprowadzenie eksperymentu. Miała nadzieję, że może tylko tak pomyślała, ale nie powiedziała, lecz Richard już zdejmował maskę z jej oczu i dopytywał się, czy wszystko w porządku.
— Przepraszam. — Uśmiechnęła się do niego. Zastanawiała się, czy udałoby się jej obrócić wszystko w żart. Nie, zbyt mocno złapała go za rękę. — Zdaje się, że się trochę pogubiłam. Czy Tish podała środek uspokajający? — spytała, doskonale wiedząc, że nie.
— Nie. — Richard zmarszczył brwi.
— W takim razie sama przysnęłam. Ostatnio źle sypiałam z powodu Vielle… — Nie, tego także nie mów. — Znasz to uczucie, kiedy zasypiasz, masz wrażenie, jakbyś spadał, i nagle się budzisz? Właśnie tak się poczułam. Przepraszam — powtórzyła i posłała mu uśmiech godny matki Maisie. — Nie chciałam, żebyś pomyślał, że zwariowałam.
Wróciła Tish i przykryła Joannę kocem.
— Dziękuję. — Joanna wpatrywała się w Richarda. — Teraz jest znacznie lepiej. Jestem gotowa. Możemy wreszcie zaczynać?
Richard wciąż wydawał się zaniepokojony. Podszedł do pulpitu i przez kilka minut pracowicie coś pisał, lecz to, co ujrzał na monitorze, zapewne go uspokoiło, gdyż zarządził:
— Dobrze, proszę podać środek uspokajający.
Joanna pośpiesznie zasłoniła oczy maską, bojąc się, że Richard zmieni zdanie. Cały czas myślała, żeby nic nie mówić i nie zrobić niczego głupiego. Po chwili znalazła się w przejściu.
Drzwi były otwarte, a za nimi dostrzegła ludzi kręcących się po pokładzie. Pobiegła przed siebie i wydostała się na zewnątrz, wypatrując stewarda. Nie mogła go dostrzec w tłumie. Na pokładzie pojawiło się znacznie więcej osób niż ostatnio. Niektórzy z nich mieli na sobie kamizelki ratunkowe.
Jest później niż poprzednio, zaniepokoiła się Joanna. Steward już sobie poszedł. Przyjrzała się podłodze, aby sprawdzić, czy przechył jest zauważalny. Odniosła wrażenie, że tak, lecz tylko nieznacznie. Gdy podniosła wzrok, dostrzegła młodą kobietę. Wciąż miała na sobie koszulę nocną, a tęgi mężczyzna w tweedowym ubraniu jeszcze stał w pobliżu, po przeciwnej stronie tłumu, tocząc rozmowę z przyjacielem.
Joanna uniosła głowę, aby nad głowami zebranych przyjrzeć się pokładowi. Starała się wypatrzyć białą marynarkę stewarda, pojawiającą się i znikającą w świetle lamp pokładowych, lecz w oddali nie zauważyła nikogo.
— Idź poszukać pana Briarleya — rozległ się męski głos. — On będzie wiedział, jaka jest sytuacja — stwierdził brodacz.
— Tak jest, proszę pana — potwierdził steward i odwrócił aby odejść.
Joanna przecisnęła się między młodą kobietą i młodym mężczyzną w swetrze i ruszyła ku grubemu mężczyźnie.
— Co się stało? — spytał.
— Góra lodowa — wyjaśnił jego przyjaciel. Proszę bardzo, Richard, oto twój dowód, że to Titanic. Joanna ominęła mężczyznę.
— Góry lodowe. — Grubas pokiwał głową. — Mam nadzieję, że to nic poważnego. — Joanna odwróciła się w jego stronę i wbiła w niego wzrok, myśląc, że to W.T. Stead, spirytualista.
— Nie idziesz na pokład łodziowy? — spytał go przyjaciel.
— Raczej nie. Wolę trochę poczytać — oświadczył W.T. Stead i podszedł do jednego z leżaków. Rozsiadł się i otworzył książkę.
— Tymczasem panie powinny wracać do środka, gdzie jest cieplej — zasugerował brodacz. Joanna obróciła się gwałtownie, lecz steward zniknął już z pokładu.
To niemożliwe, minęło zaledwie kilka sekund. Miał za mało czasu, aby przejść przez cały pokład lub choćby dojść do tylnych schodów. Gdzie się podział? Pobiegła przed siebie, naciskając klamki drzwi. Za drugimi z kolei znajdowały się wąskie stalowe stopnie. Schodki dla członków załogi. Zaczęła się wspinać, lecz schody urywały się na wyższym pokładzie. Drzwi na górze okazały się zamknięte na klucz. Błyskawicznie zbiegła i otworzyła kolejne drzwi. Wyglądały tak samo, jak wejście na schodki dla załogi, lecz za nimi widniał szeroki korytarz wyłożony dywanami. Nieco w głębi wznosiły się marmurowe stopnie. Główne schody. Prowadziły na pokład z promenadą, do biblioteki, a jeśli pana Briarleya tam już nie było, mogła się udać do Palm Court na tym samym poziomie. A jeśli nie zastanie go w żadnym z tych miejsc? Mówił, że idzie na pocztę, a ona nie miała pojęcia, gdzie jej szukać.
Pomyślała jednak, że wie, gdzie jest biblioteka, dlatego postanowiła zacząć od niej, a następnie pójść do Palm Court. Wbiegła po lekko pochylających się schodach, minęła cherubina, Honor i Chwałę, dotarła do pokładu z promenadą i popędziła do oszklonych drzwi biblioteki.
W środku zastała pana Briarleya, siedzącego nie za biurkiem pod oknem, lecz przy małym stoliku obok oszklonych szafek na książki. Pisał coś energicznie, a lampa w żółtym kloszu oświetlała złotym kręgiem biały papier pocztówki i mankiety wyjściowej koszuli pana Briarleya.
— Panie Briar… — krzyknęła i zorientowała się, że to nie on. Przy stoliku siedział wąsaty mężczyzna, który poprzednio rozkładał przed sobą karty. Podeszła do niego, lawirując między krzesłami obitymi złocistym materiałem.
Nieznajomy nie podniósł wzroku, gdy stanęła obok. Cały czas pisał, co chwila zanurzając pióro w kałamarzu, podnosząc je, zapisując słowo i znowu maczając pióro w atramencie. Joanna przyjrzała się listowi. Mężczyzna nie korzystał z papeterii z nadrukiem nazwy statku. Papier został wydarty z notesu, jedna z krawędzi kartki była postrzępiona. Pośrodku strony mężczyzna napisał: „W razie znalezienia proszę powiadomić moją siostrę, panią F.J. Adams z Findlay, Ohio. Zaginiony. J.H. Rogers”.
— Panie Rogers — odezwała się Joanna. — Przy tamtym biurku siedział pewien mężczyzna. — Wskazała na mebel. — Pisał wiadomość dla swojej siostrzenicy. Widział pan, dokąd poszedł?
Mężczyzna starannie osuszył list.
— Bardzo pana proszę, to ważne. Siedział tu wcześniej i pisał pocztówkę do siostrzenicy.
Mężczyzna złożył kartkę na cztery części i zanotował coś na wierzchu.
— Panie Rogers… — jęknęła Joanna i sięgnęła do jego ramienia.
— Nie nazywam się Rogers — zaprzeczył, jakby przed chwilą stwierdziła, że właśnie jego szuka. — Przykro mi. — Wsunął list do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wstał. — Jestem potrzebny na pokładzie łodziowym. Powinna pani ukryć się w jednej z łodzi. — Przeszedł przez środek pokoju i wyszedł drzwiami prowadzącymi do głównych schodów.
— Czy wobec tego może mnie pan poinformować, gdzie się znajduje Palm Court? — zawołała Joanna, wychodząc za nim przez drzwi i wbiegając po schodach. Mężczyzna zdążył jednak zniknąć na pokładzie łodziowym, a w ciemnościach nie potrafiła określić, w którą stronę się udał. Jedyne światło dobiegało zza otwartych drzwi do sali gimnastycznej. Joanna zajrzała do środka, lecz w środku nie dostrzegła ani mężczyzny, ani Grega Menottiego. Rowery treningowe, urządzenia do wiosłowania i przypominający gilotynę przyrząd do podnoszenia ciężarów stały bez ruchu na biało-czerwonej terakocie.
Sama będzie musiała znaleźć Palm Court. Powinien się znajdować na pokładzie z promenadą lub pokładzie średniówki, gdzieś na rufie. Oznaczało to, że może tam przejść schodami drugiej klasy. Skierowała się w jej stronę, lecz mijając tylne schody, odniosła wrażenie, że słyszy głosy. Weszła do środka i przechyliła się za balustradę, nasłuchując. Głosy ucichły, lecz na górze rozległy się głuche uderzenia. Urzędnik pocztowy, uznała i spojrzała w górę.
Zobaczyła Grega Menottiego w kąpielówkach i klapkach, które przy każdym kroku głośno uderzały o jego pięty. Ramiona miał owinięte ręcznikiem.
— Idę na basen — oświadczył. — Przyłączysz się do mnie? Woda jest dość chłodna, ale to korzystnie wpływa na krążenie.
— Szukam pana Briarleya — wyjaśniła Joanna. — Jest wysoki i ma na sobie szarą tweedową kamizelkę. Widziałeś go?
— Nie — odparł i poszedł dalej.
Joanna zbiegła po schodach, aby zagrodzić mu drogę.
— Nie ma czasu na pływanie. Musisz mi pomóc znaleźć pana Briarleya. To ważne.
— Śpieszę się — stwierdził i ją ominął. — Piętnaście po drugiej jestem umówiony na mecz squasha.
— Nie. — Ponownie stanęła mu na drodze. — Musisz mi pomóc. To ważne. Pan Briarley wie, dlaczego to jest Titanic.
— Titanic? — W oczach Grega pojawił się strach.
— Tak. Titanic. Który idzie na dno. Musisz mi pomóc go znaleźć. — Minął ich mężczyzna, szybko zbiegający po schodach. Joanna rzuciła na niego okiem, zastanawiając się, czy to steward, lecz był to starszy pan w szarej tweedowej kamizelce i…
— Panie Briarley! — wrzasnęła.
— To nie może być Titanic — stwierdził Greg. — Ćwiczę trzy razy w tygodniu.
Pan Briarley był już prawie pokład niżej. Pobiegła za nauczycielem, licząc kolejne pokłady: B, C, D. „Na pokładzie D pojawiła się woda”, mówił oficer na pokładzie łodziowym. Spojrzała z niepokojem na podłogę, spodziewając się ujrzeć na dywanie czerwone wilgotne plamy.
Pokład E. Niżej otworzyły się drzwi. Zawróciła na podeście w samą porę, aby dostrzec, jak się zamykają. Pokład F. Otworzyła drzwi. Pan Briarley zdążył już dojść do połowy przejścia.
— Panie Briarley! — zawołała i rzuciła się za nim w pogoń, wpadając na stewarda.
— Przykro mi, proszę pani, tutaj nie wolno wchodzić.
— Ale ja muszę porozmawiać z panem Briarleyem. — Zajrzała niespokojnie przez ramię stewarda, który się odwrócił i spojrzał za siebie, lecz pan Briarley zdążył już gdzieś zniknąć.
— Pan Briarley? — Steward zmarszczył brwi, a Joanna dopiero teraz spostrzegła, że rozmawia z innym członkiem załogi niż ten, którego brodaty mężczyzna wysłał na poszukiwania pana Briarleya.
— To mój… — zaczęła i urwała. To mój kto? Nauczyciel angielskiego z liceum? Czy w 1912 roku w ogóle istniały licea?
— Odprowadzę panią do kabiny.
— Zaraz — powstrzymała go. — Dokąd prowadzi to przejście?
— Do kotłowni, ale pasażerowie nie mają prawa wstępu…
— Kapitan Smith powiedział mi, że mogę obejrzeć… — Co się znajdowało w kotłowni? — …telegraf — oświadczyła na oślep. — Ogromnie interesują mnie nowoczesne środki komunikacji.
— Tylko załoga ma prawo wstępu do kotłowni. — Steward me zamierzał ustąpić. Położył rękę na jej ramieniu. — Odprowadzę panią do pani kajuty.
— Bardzo proszę — nalegała Joanna. — Pan nie rozumie. To ważne…
— Przepraszam, że przerywam — rozległ się męski głos, a Joanna odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
— Pan Briarley! — krzyknęła z ulgą.
— Pani Lander — stwierdził z dezaprobatą. — Co pani tutaj robi?
— Muszę z panem porozmawiać. Chodzi o…
— Obawiam się, że jednak nie możemy liczyć na herbatę w Palm Court. — Pan Briarley pokręcił głową. — Zaistniały nowe okoliczności. — Odciągnął stewarda na bok i coś mu szybko powiedział. Joanna nie usłyszała ani słowa z ich rozmowy, lecz po kilku zdaniach pan Briarley sapnął z niechęcią.
— Jak najszybciej się tam dostać? — spytał stanowczo.
— Trzeba wrócić na pokład E i przejść Scotland Road do schodów obok windy — brzmiało wyjaśnienie. Pan Briarley niezwłocznie cofnął się w stronę schodów.
— Panie Briarley! — Joanna popędziła za nim. — Muszę z panem porozmawiać — wydyszała, gdy go dogoniła.
— O co chodzi? — spytał, wchodząc po schodach. Joannie przypomniały się czasy, kiedy goniła za panem Briarleyem na przerwach i podskakując u jego boku, usiłowała się dowiedzieć, ile stron powinna liczyć praca domowa.
— Muszę się dowiedzieć, co pan powiedział na lekcji — stwierdziła.
— Dobrze pani wie, że nigdy nie podpowiadam, co może się pojawić na egzaminie końcowym. — Pan Briarley dotarł na półpiętro.
— Nie potrzebuję tego do egzaminu końcowego. Powiedział pan coś na lekcji…
— Na lekcjach mówiłem bardzo wiele rzeczy. — Pan Briarley wszedł na pokład E. — Może pani sprecyzować, o co chodzi?
— Popchnął drzwi i wszedł na korytarz. Na pewno cały czas się znajdowali w kwaterach przeznaczonych dla załogi. Ściany pomalowano na szaro, a pod sufitem przebiegały rury.
— Mówił pan o Titanicu, a potem zamknął pan Lustra i labirynty i rzucił je na biurko. I wtedy powiedział pan coś na temat Titanica.
— Labirynty. — Pan Briarley zamyślił się i skręcił za rogiem. Energicznie otworzył metalowe drzwi. — Panie przodem. — Ukłonił się, a Joanna weszła na inny korytarz, tym razem pomalowany na biało. Zdawał się nie mieć końca. Pan Briarley ruszył prędko przed siebie.
— Cokolwiek to było — ciągnęła Joanna — podczas swoich pierwszych doświadczeń granicznych podświadomie dostrzegłam jakąś relację z tym miejscem, i oto tu jestem.
— A nie w tunelu ze światłem na końcu. — Pan Briarley się zatrzymał i spojrzał smutno w dal korytarza, po czym odwrócił się do Joanny. — I pani chce, abym wyjaśnił, na czym polega owa relacja.
— Właśnie.
— Relacja. Fascynujące słowo. Z łaciny, „opowiadać”. Ale pani przecież musi już znać tę relację, skoro ją pani stworzyła.
— Nie pamiętam jej. Mój świadomy umysł o niej zapomniał.
— Zapomniał? Powinna pani była bardziej uważać na lekcjach, pani Lander — skarcił ją i ruszył dalej. — Podejrzewam, że zapomniała pani także, czym jest onomatopeja. Oraz aliteracja. I metafora.
— Proszę pana, to ważne!
— Niewątpliwie. Więc? — Rozejrzał się po korytarzu, jakby znalazł się w klasie. — Czym jest metafora? Kto wie?
— Metafora to figura retoryczna, która służy do upodobnienia dwóch obiektów.
— Źle, źle, źle. Podobieństwo między nimi już istnieje. Metafora jedynie je uwypukla. Poza tym to nie tylko figura retoryczna to esencja naszych umysłów, starających się zrozumieć otoczenie, doświadczenia, nas samych, poprzez poszukiwanie podobieństw, odpowiedników, relacji. Nie potrafimy powstrzymać tego procesu. Nawet kiedy umysł przestaje funkcjonować, wciąż stara się pojąć to, co się z nim dzieje.
— Właśnie to staram się zrobić, proszę pana. Chcę zrozumieć, co się ze mną dzieje. A to, co pan powiedział na lekcji, jest kluczem do zrozumienia tej relacji. Wspomniał pan coś na temat Titanica… — podsunęła.
— Istnieje tak wiele zależności między Titanikiem i rozmaitymi pojęciami. — Pan Briarley się zachmurzył. — Titanic to symbol. Na przykład prometejskiej arogancji — wyjaśnił, niezmordowanie podążając korytarzem. — Człowiek rzuca wyzwanie Losowi i przegrywa.-Joanna dreptała obok, usiłując słuchać i nie zostawać w tyle. — Albo pychy Frankensteina, człowieka pokładającego wiarę w naukę oraz technikę i otrzymującego za to odpowiednią należność od natury.
Przejście zdawało się nie mieć końca. Joanna utkwiła wzrok na drzwiach na końcu korytarza.
— Albo bezsensowności ludzkich wysiłków. „Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą gińcie z rozpaczy!”* [Percy Bysshe Shelley, Ozymandias, przeł. Adam Asnyk, Poeci języka angielskiego, op. cit.] — zacytował. — Ozymandias. Percy Bysshe Shelley. Który również skończył na dnie oceanu.
Woda cienkim, nierównym strumykiem ciekła z końca korytarza samym środkiem lśniącej podłogi.
— Panie Briarley. — Joanna złapała go za rękaw koszuli. — Proszę spojrzeć. Woda.
— Ach, tak — oświadczył, nawet nie zwalniając kroku. — Woda to także symbol.
Cienki strumyk wody stawał się coraz szerszy, w miarę jak się zbliżali do końca korytarza. Pojawiła się jeszcze jedna, a potem dwie dodatkowe strugi.
— Przebycie wody od starożytności uważano za symbol śmierci. — Pan Briarley bez trudu omijał strumyki. — Egipcjanie podróżowali do Krainy Zmarłych w złotej łodzi.
Dotarli niemal do samego końca przejścia. Joanna przeraziła się, że pan Briarley zaraz otworzy drzwi, lecz w ostatniej chwili nauczyciel skręcił i zbiegł po stalowych schodkach.
— Kierując się do świata podziemi, Eneasz pokonuje Styks na łodzi kierowanej przez Charona. — Głos pana Briarleya odbijał się echem w klatce schodowej, mieszając się z odgłosem drobnych kroków Joanny. — A Frodo płynie do Błogosławionego Królestwa.
Dotarł na samo podnóże schodów i pomaszerował innym korytarzem. Joanna z ulgą przekonała się, że podłoga była sucha, chociaż nie wiedziała, jak to możliwe, skoro na pokład wyżej dotarła woda? Przyjrzała się niespokojnie sufitowi. Pan Briarley swobodnie mówił o „In Memoriam”.
— Zmarły przyjaciel Tennysona wypływa na nieznane morze i kieruje się do jeszcze słabiej znanego lądu. — Otworzył drzwi. — No i oczywiście jest jeszcze rzeka Jordan. Pani przodem, pani Lander. — Ukłonił się, a Joanna przekroczyła próg i wpadła w piętnastocentymetrową warstwę wody.
Cała podłoga była zalana. Listy, paczki i pocztówki pływały w wodzie sięgającej do kostek. Napisane atramentem adresy zamazały się i spływały z kopert jak łzy. Na końcu pomieszczenia urzędnik pocztowy w ciemnoniebieskim mundurze i czapce pochylał się przy drewnianych przegródkach, wyciągał z nich listy znajdujące się najbliżej wody i przekładał je na wyższe półki.
Joanna wiedziała, że to nic nie pomoże. Za kilka minut cały pokój znajdzie się pod wodą.
— Proszę pana, wszyscy musimy się stąd wynosić — zwróciła się do pana Briarleya, który ją zignorował i podszedł do urzędnika. Wyciągnął z kieszeni szarej tweedowej kamizelki złożoną kartkę papieru i wręczył ją pracownikowi.
Urzędnik przełożył garść listów do jednej ręki, po czym rozpostarł papier. Odczytał wiadomość, skinął głową i wręczył panu Briarleyowi zalane przesyłki. Następnie sięgnął do kołnierza munduru i wyciągnął pęk żelaznych kluczy na łańcuszku. Zdjął je z szyi i przekazał panu Briarleyowi, odbierając od niego pocztę.
— Który to? — spytał pan Briarley, lecz urzędnik powrócił już do przekładania listów, wsuwając je do coraz wyższych przegródek.
Pan Briarley dobrnął z powrotem do drzwi, wyszedł z pomieszczenia i wrócił korytarzem do schodów.
— Dokąd teraz idziemy? — spytała Joanna, usiłując dotrzymać mu kroku.
— Oto jest pytanie — stwierdził pan Briarley. — Do Hadesu czy do nieba? A może do komnaty sądowej faraonów? — Dotarł na szczyt schodów skierował się z powrotem do Scotland Road, gdzie woda strumieniem płynęła przez środek wyłożonego terakotą korytarza. — I jaką łodzią? — ciągnął. — Promem Charona? — Poprowadził ją do stalowych schodów, minął je i zatrzymał się przy windzie z mosiężną kratą. — A może barką pogrzebową króla Arthura?
Jednym ruchem rozsunął kratę.
— Pani przodem. — Ukłonił się. Gdy Joanna weszła do środka, podążył za nią i zasunął kratę. — Frodo wszedł na pokład statku Elfów w Szarej Przystani. — Wcisnął przycisk z kości słoniowej z napisem „góra”. Winda ruszyła.
Winda raptownie się zatrzymała, a pan Briarley rozsunął kratę i wyszedł przed Joanną, kierując się w stronę drzwi prowadzących na pokład.
— No i oczywiście był jeszcze statek Starego Marynarza. „Był okręt — opowiada…”* [Samuel Taylor Coleridge, Pieśń o starym żeglarzu, op. cit.] — stwierdził i otworzył drzwi. Znaleźli się na pokładzie łodziowym. Widziała światła z pomieszczenia radiotelegrafisty i z mostku.
— Fakt, że był to pani ulubiony wiersz, doskonale pasuje do naszej obecnej sytuacji. — Pan Briarley mijał kolejne szalupy, zmierzając do kajuty radiotelegrafisty. — Pojawiły się w nim góry lodowe. „Jak maszt wysoka, szmaragdowa kra obok nas płynęła”*. [Ibid.]
— Czy na tym polega związek? — spytała Joanna. — Czy właśnie to czytał pan wtedy w klasie?
Nie odpowiedział. Zatrzymał się przed wejściem do pomieszczenia, przed stalową skrytką zamkniętą na kłódkę i zdjął z szyi łańcuszek z kluczami.
— Czy to jest właśnie ten związek? — Joanna szarpnęła go za rękaw.
Ukląkł przed szafką.
— Nie — odparł, po kolei wsuwając klucze do kłódki. — Chociaż wszystko by pasowało. W tym wierszu jest sporo mowy o statkach i wodzie. — Wsunął kolejny klucz. Nie pasował. Jeszcze jeden. — I o śmierci. „Czterykroć pięćdziesięciu ludzi, Koleją, stary, młody, Jeden za drugim, bez westchnienia walili się jak kłody”* [Ibid.]. — Zły. Następny. — Uniwersalność śmierci, czy właśnie tego symbolu pani poszukuje?
Ten klucz pasował. Pan Briarley otworzył skrytkę, wyciągnął ze środka drewniane pudełko i podszedł z nim do relingu.
— Z całą pewnością to był Titanic. Państwo Astor, irlandzcy emigranci, maklerzy i nauczyciele, ginący pospołu w lodowatej wodzie.
Otworzył pudełko, kucnął, wyciągnął ze środka kartonowy cylinder, oparł go o reling i wstał.
— Dzieci i dorastająca młodzież, zawodowi oszuści karciani, wszyscy jednakowo bezsilni, tak samo skazani na zagładę.
Poklepał kieszenie szarej kamizelki, jakby czegoś szukał.
— Chyba że ktoś podróżował w najniższej klasie. Wówczas jego szanse przetrwania były cokolwiek mniejsze. — Wyciągnął z jednej z nich pudełko zapałek. — W takim wypadku… proszę się cofnąć.
— Słucham?
— Proszę się cofnąć — powtórzył i wyciągnął rękę, aby odsunąć Joannę. Ukląkł, zapalił zapałkę i przyłożył ją do dolnej części cylindra.
W ułamku sekundy poprzedzającym zapłoniecie zapalnika Joanna pomyślała, że to rakiety. Pan Briarley wystrzeliwuje rakiety alarmowe! Spod cylindra wydobył się gwałtowny płomień i rakieta wystrzeliła, bryzgając strumieniem białych iskier. W tej chwili Joanna poczuła, że to ma ogromne znaczenie, że przybliżyła się do rozwiązania problemu.
— Czy mam pana zastąpić? — rozległ się męski głos. Joanna spojrzała w jego stronę i dostrzegła oficera w białym mundurze.
— Tak, dziękuję. — Nauczyciel przekazał mu zapałki i energicznie pomaszerował na schody.
Joanna natychmiast pobiegła za nim.
— Proszę pana! Niech pan zaczeka! — Dogoniła go na podeście. — W takim wypadku co?
— W takim wypadku — schodził pośpiesznie wyłożonymi dywanem schodami — Titanic nabiera politycznego znaczenia. Zło związane z podziałem klasowym społeczeństwa albo z plutokracją, albo z prześladowaniem kobiet.
— Nie chodzi o sprawy polityczne, tylko o coś ważnego.
— Ważnego — powtórzył, docierając do podnóża schodów. Przeszedł przez hol, zatrzymał się przy drzwiach i je otworzył. — Panie przodem. — Ukłonił się, a Joanna weszła do środka.
Zbyt późno spostrzegła, że znalazła się w przejściu, przez które trafiała na statek.
— Nie, proszę zaczekać, pan jeszcze… — krzyknęła i ocknęła się w laboratorium.
Za wcześnie. Już prawie wiedziałam. Coś związanego z rakietami, z panem Briarleyem…
— Joanna? — Gdzieś z góry dobiegł głos Richarda. — Joanna?
Otworzyła oczy. Tish odłączyła już kroplówkę i teraz sprawdzała objawy czynności życiowych.
— Znowu się ocknęłam za wcześnie?
— Nie. — Richard wyglądał na równie zaniepokojonego jak Vielle na oddziale nagłych wypadków. — Wszystko w porządku?
Powiedziałam coś, kiedy dochodziłam do siebie. Znowu mu kazałam obiecać, że po mnie przyjdzie.
— Nic mi nie jest — oświadczyła pogodnie. — Ile czasu byłam nieprzytomna?
— Cztery minuty i dziesięć sekund. — Tish uniosła jej rękę, żeby usunąć poduszki z gąbki.
— Czy podczas swoich doświadczeń granicznych czułaś lęk?
Pomyślała, że Richard sugeruje odpowiedź. Na pewno znowu go poprosiłam, aby przyszedł i mnie uratował. Myśli, że jestem przekonana, że trafiam do rzeczywistego świata, więc nie przeprowadzi kolejnego eksperymentu, a ja muszę się tam znaleźć z powrotem. Byłam tak blisko.
— Lęk? — Uśmiechnęła się. — Dlaczego? Mówiłam coś?
— Owszem — pośpieszyła z odpowiedzią Tish. — Winda.
— Winda? — Joanna poczuła ulgę i zaskoczenie. Dlaczego powiedziała „winda”, skoro chodziło o rakiety…
— Ma pani wyjątkowo nudne doznania. — Tish stanęła nad nią i spojrzała na zegarek, aby skontrolować upływ czasu monitorowania. — Najpierw poczta, a teraz winda? Nigdy nie widuje pani nic ciekawszego?
Ponownie zbadała Joannie tętno oraz ciśnienie krwi, odnotowała wyniki na wykresie, a potem spytała Richarda, czy może już iść.
— Muszę się z kimś spotkać przed wizytą pana Sage’a o trzeciej.
Richard potwierdził ruchem głowy, a kiedy pielęgniarka wyszła, ponownie zwrócił się do Joanny:
— Naprawdę się nie bałaś, kiedy byłaś nieprzytomna?
— Czemu pytasz? Kiedy powiedziałam „winda”, sprawiałam wrażenie przestraszonej?
— Nie, ale skany wykazały niezwykle wysoki poziom kortyzolu. Co się stało podczas sesji?
— Znowu zobaczyłam pana Briarleya. — Opowiedziała o wyprawie do magazynu pocztowego, o rakietach i windzie. — A kiedy otworzył drzwi, weszłam do środka, zanim zdałam sobie sprawę, że znowu jestem w przejściu. Dlatego bałam się, że się przedwcześnie ocknęłam. Czułam się tak samo, jak poprzednim razem.
— I wcale się nie bałaś?
— Bałam się, kiedy zobaczyłam wodę na podłodze Scotland Road i zalany magazyn pocztowy — wyliczyła, usiłując sobie wszystko przypomnieć. Tak bardzo zajęła się poszukiwaniami pana Briarleya, aby go spytać o znaczenie jej doświadczeń granicznych, że nie czuła szczególnego strachu. Z całą pewnością nie można go było porównywać z tym, co czuła, spoglądając na mokrą plamę na dywanie, w miejscu, gdzie urzędnik pocztowy położył worek, a także z uczuciem, które ogarnęło ją, gdy spojrzała w ciemność za burtą statku.
— Czy mój poziom kortyzolu był wyższy niż podczas dwóch ostatnich sesji?
— Jeszcze nie sprawdziłem analizy neuromediatorów, lecz wnioskując ze skanów, tak. Czy wtedy bardziej się bałaś?
Przypomniała sobie paniczną ucieczkę po schodach, po pokładzie i gwałtowne wpadnięcie do przejścia.
— Tak.
— Tego się obawiałem. — Podszedł do pulpitu.
Joanna szybko się ubrała.
— Idę nagrać swoją relację. Wrócę o trzeciej. — Pośpiesznie zamknęła drzwi i uciekła do gabinetu, zanim zdążył zadać jej inne pytania. Musiała pomyśleć o swoich przeżyciach, zanim straci przekonanie, że za chwilę odkryje tajemnicę. To miało coś wspólnego z rakietami i ich odpalaniem przez pana Briarleya.
Odtworzyła w myślach całą sytuację, usiłując przypomnieć sobie dokładne słowa pana Briarleya. „Proszę się cofnąć”, powiedział, a wtedy wystrzeliła rakieta, rozsiewając białe iskry…
Nagrała opis sceny, a potem cofnęła się myślami do początku eksperymentu i zarejestrowała całą relację, usiłując nie dopuścić do zaniku przekonania o rychłym odkryciu prawdy. Coś związanego z rakietami, chociaż one faktycznie odegrały pewną rolę na Titanicu. Chyba że ujrzała inne rakiety niż te, które wystrzeliwano z tonącego statku.
Zadzwoniła do Kit i spytała ją, jakich rakiet alarmowych użyto na liniowcu.
— Białych fajerwerków. Pamiętam, jak wujek Pat wspominał, że biel była międzynarodowym kolorem alarmowym. Poza tym w filmie pojawiła się scena z białymi ogniami sztucznymi.
No pewnie. Pamiętała tę scenę. Oficer oparł cylinder o reling.
— Coś jeszcze? — spytała Kit.
— Tak. Chciałabym wiedzieć, czy na statku znajdowało się coś, co określano jako Scotland Road. To może być jakiś długi korytarz na… — zamyśliła się — …na pokładzie E lub F. Poza tym sprawdź, czy na statku znajdowała się biblioteka. Mogła być na pokładzie z promenadą, obok baru. Interesuje mnie jeszcze wszystko, co się wiąże z rakietami i miejscem ich przechowywania.
— Scotland Road, biblioteka, rakiety. Załatwione — potwierdziła Kit. — Aha, jeśli masz chwilę, mogę ci podyktować nazwiska Edith, które płynęły statkiem. Doliczyłam się czterech. Nie jestem pewna, czy to już wszystkie. Członkowie załogi są wyszczególnieni jedynie z nazwiska i inicjału imienia, a niektóre pasażerki określono mianem pani NN.
— Ile z nich zginęło? Z tej czwórki?
— Tylko Edith Evans.
Joanna powróciła myślami do swoich doświadczeń granicznych. Nie rakiety, lecz coś, co się znalazło w tej części sesji. Winda? Z całą pewnością odbiegała od ówczesnej rzeczywistości. W 1912 roku nie budowano wind, a nawet jeśli, to na pewno nie na pokładach statków. A kiedy odzyskiwała przytomność, mruknęła: „Winda”.
Ponownie zadzwoniła do Kit. Numer był zajęty. Zerknęła na zegarek. Kwadrans po drugiej. Zbyt mało czasu, aby pojechać do domu pana Briarleya. Musiała znać odpowiedź natychmiast, zanim straci poczucie bliskości odkrycia prawdy. Trzeba spróbować z Maisie.
Pobiegła na górę, licząc na to, że Maisie nie zaprowadzono na badania. Dziewczynka leżała w łóżku, obojętnie oglądając Kubusia Puchatka. Gdy ujrzała Joannę, poprawiła się na poduszkach i oznajmiła:
— Dowiedziałam się wszystkiego o Carpathii.
— Świetnie. Muszę cię o coś spytać. Czy na Titanicu znajdowała się winda?
— Tak. — Maisie nie miała wątpliwości. — Nie pamięta pani, jak na filmie uciekali przed tym złym gościem, wskoczyli do windy i zjechali na dół?
— Zdawało mi się, że twoja mama nie pozwoliła ci oglądać z Titanica.
— I nie obejrzałam. Przyjaciółka, o której pani wspominałam, obejrzała film i opowiedziała ten fragment — stwierdziła przekonująco Maisie, lecz Joanna nawet przez chwilę jej nie wierzyła.
— Czy przyjaciółka opowiedziała ci, jak wyglądała ta winda?
— Tak. Wchodziło się do niej przez taką rozsuwaną kratę. — zademonstrowała ręką.
Winda z kratą. A więc na Titanicu znajdowała się winda. Nie ma mowy o rozbieżności. Joanna mogła sobie wyobrazić, co powie Richard, kiedy się dowie o wszystkim. Mogła tylko liczyć na to, że w jej relacji pojawią się inne nieścisłości. Uznała, że powinna od razu zająć się spisywaniem wspomnień, zanim zapomni, co powiedział pan Briarley.
— Pora na mnie, dzieciaku. — Poklepała Maisie po kolanach.
— Nie może pani iść. Jeszcze nie zdążyłam opowiedzieć o Carpathii. Poza tym chciałam pani zadać pytanie. Z jaką prędkością poruszają się statki?
— Z jaką prędkością? — Joanna wiedziała, że Titanic płynął zbyt prędko, ignorując ostrzeżenia o górach lodowych, ale ile dokładnie wynosiła jego prędkość? — Nie wiem.
— Bo w mojej książce napisali, że Carpathia płynęła bardzo prędko, a w tej drugiej, że znajdowała się pięćdziesiąt osiem mil od Titanica…
— Pięćdziesiąt osiem? — powtórzyła Joanna. — Carpathia znajdowała się pięćdziesiąt osiem mil od Titanica?
— Zgadza się. A dotarcie na miejsce zajęło jej trzy godziny. Titanic zatonął znacznie wcześniej. Dlatego trudno mi uwierzyć, że Carpathia płynęła bardzo prędko. Przecież pięćdziesiąt osiem mil to nie jest aż tak dużo.
„Zdaje się, że to śmierć”.
— Co się stało? — Maisie przyglądała się Joannie z niepokojem. — Nic pani nie jest?
— Zupełnie nic — odparła Joanna. — Masz rację. Pięćdziesiąt osiem mil to niezbyt daleko. Jak daleko znajdował się Californian? — Pięćdziesiąt osiem mil. Tego dnia, na oddziale nagłych wypadków, Greg mówił o Carpathii.
— Wyglądała pani bardzo dziwnie, kiedy powiedziałam o tej odległości. — Maisie nie zamierzała ustąpić. — Czy któryś z pani pacjentów widział Carpathię?
— Nie. Jak daleko znajdował się Californian?
— Bardzo blisko. — Maisie wciąż spoglądała podejrzliwie na Joannę. — Załoga dostrzegła rakiety, więc pewnie dałoby się ocalić większość ludzi, lecz radiotelegrafista wyłączył urządzenia nasłuchowe. Na Californian nie dotarło ani jedno SOS, więc załoga aż do rana nie wiedziała, że coś się wydarzyło.
Joanna nie słuchała. Usiłował mi przekazać, że Carpathia znajdowała się zbyt daleko i nie mogła dotrzeć na czas.
— Wydaje mi się, że nie powinni byli tego robić — stwierdziła Maisie. — Jak można wyłączyć radiotelegraf? Jak pani myśli?
— Nie powinni. — Właśnie dlatego słowa Grega tak mnie prześladowały, dlatego wciąż miałam wrażenie, że wiem, co znaczą. Znaczyły, że Greg znalazł się na Titanicu.
— Statek znajdował się bardzo blisko. Tak blisko, że z Titanica dostrzeżono jego światła. Ludzie na łodziach ratunkowych mieli wiosłować w tamtą stronę.
— Muszę iść. — Joanna nagle wstała.
— Już więcej nie będę mówić o Titanicu, obiecuję. Jeszcze tylko powiem coś na temat pożaru cyrku w Hartford, dobrze? — Maisie pośpiesznie zmieniła temat. — Ludzie usiłowali uciec przez główne wejście, ale na drodze postawiono klatkę z lwami i tygrysami, więc zrobił się korek, a treser próbował powiedzieć, że trzeba wyjść przez wejście dla artystów — czyli tamtędy, którędy wchodzili wszyscy klauni, akrobaci i inni, kiedy zbliżała się pora ich występu — ale wszyscy i tak chcieli wydostać się tą samą drogą, którą przyszli.
Zdążyła nabrać pewności, że Titanic nie jest rzeczywisty, że coś symbolizuje, stanowi obraz, wybrany przez jej mózg z powodu czegoś, co powiedział pan Briarley. A jeśli jest inaczej?
— Rzecz w tym, że nikt nie musiał wychodzić przez wejścia — ciągnęła Maisie. — Wystarczyło podnieść ścianę namiotu i wyczołgać się na zewnątrz.
Magazyn pocztowy, tylne schody, Scotland Road, wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Przedmioty i obiekty wyglądały tak jak w rzeczywistości, nawet czerwone i niebieskie strzałki na rowerach treningowych. One naprawdę istniały. Joanna naprawdę znajdowała się na Titanicu.
Ale jak to możliwe? Ogarnęła ją rozpacz. Doświadczenia graniczne nie stanowią bramy na tamten świat ani do innych czasów. To tylko halucynacja, wywołana środkami chemicznymi. Amalgamat obrazów z pamięci długotrwałej. Niemniej Greg powiedział: „Pięćdziesiąt osiem” i nie chodziło mu o adres ani ciśnienie tętnicze krwi. Miał na myśli mile i mówił o Carpathii.
Joannie przeszło przez myśl, że musi się wydostać z pokoju Maisie. Muszę się znaleźć gdzieś, gdzie w spokoju o wszystkim pomyślę. Ruszyła na oślep w stronę drzwi.
— Nie może pani jeszcze wychodzić — zajęczała Maisie. — Nie zdążyłam opowiedzieć o orkiestrze.
— Muszę — odparła zdesperowana Joanna i niczym w odpowiedzi na modlitwę, rozległo się brzęczenie pagera. — Widzisz? Już mnie wzywają.
— Proszę oddzwonić z mojego telefonu. Może to nie dzwoni żaden z pani pacjentów. Albo to ktoś z informacją, że nie musi pani jeszcze przychodzić, bo spotkanie się opóźni z powodu czyjegoś pójścia na radiologię.
— Ja muszę iść, a ty musisz…
— Odpoczywać — dokończyła lekceważąco Maisie. — Nie znoszę odpoczywać. Może zająć się jakimiś badaniami dla pani? Bardzo proszę. Wcale się przy tym nie męczę i obiecuję, że nie będę…
— No dobrze — zdecydowała się Joanna, a dziewczynka momentalnie wyciągnęła notatnik i ołówek. — Chciałabym, żebyś… — zastanowiła się nad jakimś prostym zadaniem — …przygotowała listę wszystkich wiadomości radiotelegraficznych wysłanych przez Titanica.
— Mówiła pani, że wystarczą tylko nazwy statków.
— Wtedy wystarczyły. — Joanna usiłowała zachowywać się swobodnie. — Ale teraz potrzebuję listy wszystkich wiadomości z Titanica.
— W porządku. Co jeszcze?
Co jeszcze?
— Chcę jeszcze wiedzieć, gdzie na Titanicu znajdował się basen.
— Basen? Na statku?
— Tak. I musisz mi powiedzieć, na którym był pokładzie. — Kiedy Maisie notowała, Joanna podeszła do drzwi.
— Wszystkie wiadomości radiotelegraficzne czy tylko wezwania o pomoc? — zawołała Maisie.
— Tylko wezwania o pomoc. A teraz naprawdę muszę oddzwonić. — Joanna wyszła z pokoju. Ponieważ nie było możliwe, aby Maisie nie zaczęła podsłuchiwać rozmowy, Joanna poszła do recepcji i stamtąd zadzwoniła do centrali, aby spytać, kto chciał się z nią skontaktować.
— Ma pani cztery wiadomości — wyjaśniła telefonistka. — Pan Mandrake chce, żeby do niego zadzwonić w bardzo ważnej sprawie. Doktor Wright prosi o kontakt w sprawie sesji pana Sage’a. Vielle Howard chce, aby zadzwoniła pani do niej w wolnej chwili, jest na oddziale nagłych wypadków, a Kit Gardiner żąda natychmiastowego telefonu. Mówi, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Czy mam panią przełączyć do biura pana Mandrake’a?
— Nie — zaprzeczyła Joanna i przycisnęła widełki dłonią. Nie miała ochoty z kimkolwiek rozmawiać, a w szczególności z panem Mandrakiem. Ani z Vielle, ani z Richardem… — O Boże, Richard! Co powie, kiedy usłyszy, że na Titanicu przebywał Greg Menotti?
Muszę się ukryć tam, gdzie spokojnie wszystko przemyślę. Już chciała odłożyć słuchawkę, kiedy dotarło do niej, że Kit żądała szybkiego kontaktu. A jeśli pan Briarley znowu się skaleczył? Wykręciła numer Kit.
— Cześć, Kit.
— Świetnie, że dzwonisz. Mam ją!
— Kogo?
— Książkę! Lustra i labirynty. Jestem absolutnie pewna, że o nią ci chodziło — wykrzykiwała z entuzjazmem. — Wujek opisał w niej zadanie domowe z czternastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku. Nie uwierzysz, gdzie ją znalazłam. W szybkowarze. Pewnie dlatego wujek Pat bez przerwy wszystko wyciągał z szafek. Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczysz. Możesz przyjść dzisiaj po południu?
Joanna pomyślała, że to wykluczone, bo najpierw musi wszystko przemyśleć.
— Szczerze mówiąc, jestem zajęta — oświadczyła.
— Naprawdę? — rozczarowała się Kit. — Przyniosłabym ci ją do szpitala, ale wujek ma kiepski dzień…
— Lepiej nie, to byłby dla ciebie zbyt duży kłopot. Wpadnę wieczorem — zapowiedziała Joanna i odwiesiła słuchawkę. Postanowiła zadzwonić do Kit później i wymyślić jakąś wymówkę.
Na przykład nie mogę przyjść, bo podróżuję w czasie i przebywam na tonącym statku. Albo jeszcze lepiej: nie mogę przyjść, bo dołączyłam do grona wariatów po doświadczeniach granicznych.
— Pani doktor, a jednak pani tutaj jest — odezwała się asystentka, którą Joanna widziała raz czy dwa. — Pan Mandrake pani szuka. Barbara powiedziała, że nie ma pani na tym piętrze, i właśnie to mu powtórzyłam.
Niech żyje Barbara, pomyślała Joanna, spoglądając niespokojnie w stronę windy.
— Kiedy on tutaj był? — spytała.
— Jakieś dziesięć minut temu. Powiedział, że gdybym panią zobaczyła, mam powtórzyć, żeby zadzwoniła pani do niego natychmiast, bo znalazł dowód na to, że doświadczenia graniczne to rzeczywistość.
Joanna pomyślała posępnie, że sama do tego doszła.
— Powiedział, dokąd idzie?
— Nie, ale mogę przesłać mu wiadomość na pager — zaproponowała asystentka, sięgając po telefon.
— Nie! Nie ma potrzeby. Będzie szybciej, jeśli po prostu pójdę do jego gabinetu — oświadczyła Joanna i skierowała się do drzwi na klatkę schodową.
— Tymi schodami nie dojdzie pani na szóste! — zawołała za nią asystentka.
— Idę na skróty — odkrzyknęła Joanna i otworzyła drzwi.
— Aha. — Dziewczyna skinęła głową. Joannie udało się uciec, lecz co dalej? Zaczęła zbiegać po schodach. Nie mogła wrócić do gabinetu ani do laboratorium, a skoro pan Mandrake wędrował po całym budynku, nigdzie nie mogła się czuć bezpieczna. Wiedziała, że w żadnym wypadku nie powinna się z nim spotykać w tej chwili i wysłuchiwać jego opowiastek o niebie i szczęśliwościach tamtego świata. Zbiegła po schodach na drugie piętro i znieruchomiała z dłonią na klamce. Aby dotrzeć stąd na parking, musiałaby pokonać łącznik między skrzydłami, minąć internę i pokój pani Davenport. Z kolei na pierwszym piętrze czaił się pan Wojakowski.
Puściła klamkę, zbiegła na parter i wyszła na zewnątrz. Taksówka, przy wejściu zawsze stoją taksówki. Ale trzeba mieć pieniądze. Sięgnęła do kieszeni. Wygrzebała stamtąd dwa dolary, dwadzieścia pięć centów i trzy jednocentówki. Zbiegła do piwnicy, minęła kostnicę i wydostała się na dwór.
Przywitało ją mroźne powietrze. Ciemnoszare niebo wyglądało tak, jakby lada moment miał spaść śnieg. Opatuliła się swetrem i przebiegła obok generatora prądu, kierując się przed wejście do szpitala. Stała tam jedna poobijana żółta taksówka. Kierowca zaparkował bezpośrednio przed oszklonymi drzwiami. Joanna dała nura na tylne siedzenie.
— Dokąd? — spytał taksówkarz.
Joanna się pochyliła.
— Na szpitalny parking — odparła.
To jakiś dowcip? — zerknął do lusterka.
— Nie. Muszę dotrzeć do własnego samochodu. Tam zaparkowałam.
Taksówkarz przyjrzał się jej uważnie, jakby miał do czynienia z wariatką. Do pewnego stopnia jego obawy były uzasadnione. Po co uciekała przed panem Mandrakiem jak przed potworem, skoro był tylko natrętny? Dlaczego wierzyła w coś niewiarygodnego?
— Chciałam się przejść, ale jest za zimno.
Wyjaśnienie nie miało sensu, więc czekała na sugestię typu: „Niech pani wejdzie do budynku i przejdzie środkiem”, lecz taksówkarz burknął tylko: „Minimalna stawka dwa dolce”, wrzucił jedynkę i zjechał z podjazdu. Dlaczego miałby nie wierzyć jej wyjaśnienia, skoro ona sama wierzyła, że wraz z Gregiem Menottim znalazła się na pokładzie Titanica? Kierowca stuknął taksometr.
— Dwa dziesięć — oznajmił.
Joanna wręczyła mu wszystkie swoje pieniądze.
— Dziękuję panu. Ocalił mi pan życie. — Pożegnała się z nim i poszła do samochodu. Podświadomie spodziewała się pana Mandrake’a, oczekującego przy jej aucie na nią.
Obawy okazały się nieuzasadnione. Pana Mandrake’a nie dostrzegła także przy wyjeździe. Skręciła na południe, na Colorado Boulevard, potem na zachód, na Szóstą Aleję, i znowu na południe, do uniwersytetu. Zachowywała się jak jedna z postaci z filmu z Sylvestrem Stallone’em, usiłująca zgubić śledzącego ją faceta. Zauważyła straż pożarną, pędzącą w jej stronę z potwornym rykiem syren i trąbieniem, więc zjechała na pobocze i zatrzymała się tam z rękami mocno zaciśniętymi na kierownicy oraz wzrokiem utkwionym w pustce.
Greg Menotti znajdował się na Titanicu. Widziała go tam, założyła, że go tam zastanie, podobnie jak pana Briarleya, dopasowała ich postaci do swojej wizji na podstawie wspomnień i chęci. Ale jeśli Titanic w jej doświadczeniach jest realny, a wszystkie osoby, które widziała, naprawdę się na nim znajdują? Może pan Briarley jest zawieszony w jakimś okropnym niebycie, między dwoma światami. Czy można wykluczyć możliwość, że część pana Briarleya zmarła, a miejsce, do którego wędrują ludzie po śmierci, to nie niebo, tylko pokład Titanica?
Sama w to nie wierzysz, powiedziała sobie Joanna. I rzeczywiście, nie wierzyła. Cała jej wizja nie miała sensu, nawet gdyby ją uznać za doświadczenie o charakterze duchowym. Niebo, Pola Elizejskie, Hades, Walhalla, nawet Tamta Strona pana Mandrake’a — wszystko to wydawało się bardziej logiczne. Nawet gdyby zmarli cofali się w czasie w jakiejś osobliwej wstecznej reinkarnacji, dlaczego mieliby trafiać na Titanica? Czy to jakaś kara? A może umarli powinni tonąć w głębinach Atlantyku, a Titanic po prostu pojawił się na ich drodze?
Zresztą to nie jest Titanic, zadecydowała. Ani razu, nawet kiedy rozpoznała miejsce, w którym się znalazła, nie pomyślała, że to naprawdę liniowiec oceaniczny. To było coś innego, a Titanic stanowił jedynie metaforę tego miejsca, nie tylko dla niej, lecz także — w co trudno uwierzyć — dla Grega Menottiego. Jak to możliwe?
Może chodził do liceum w Dry Creek i słyszał ten sam wykład pana Briarleya. Nie, przypomniała sobie, jak mówił, że właśnie się sprowadził z Nowego Jorku.
Dobrze, może więc należał do grona wielbicieli Titanica, tak samo jak pan Briarley. Żartujesz?, zadała sobie pytanie Joanna. Ten człowiek trzy razy w tygodniu chodził na siłownię. Z drugiej strony, Richard słusznie zauważył, że filmy, książki i programy telewizyjne o Titanicu atakowały człowieka ze wszystkich stron. Informacja, że Carpathia płynęła pięćdziesiąt osiem mil od liniowca, mogła się pojawić gdziekolwiek…
Jeśli naprawdę znajdowała się w takiej odległości. Jak dotąd tylko Maisie o tym wspomniała. Stwierdziła też, że Titanic poszedł na dno na kilka godzin przed przypłynięciem Carpathii. Mogła przesadzać, źle zapamiętać liczbę, może chodziło o pięćdziesiąt siedem mil albo sześćdziesiąt, a ty niepotrzebnie się przejmujesz, zupełnie jak wtedy, gdy wszędzie widziałaś liczbę pięćdziesiąt osiem, począwszy od numerów rejestracyjnych, a skończywszy na reklamach McDonalda.
Joanna zapatrzyła się przez przednią szybę na śnieg, który właśnie zaczynał padać. Nie, to naprawdę chodzi o liczbę pięćdziesiąt osiem. Nie miała żadnych wątpliwości od chwili, gdy usłyszała słowa Maisie. Od razu nasunęło się jej pytanie, czy tak samo nie wątpiła w śmierć pana Briarleya, kiedy biegła zapłakana na oddział nagłych wypadków? Potwierdzenie z zewnątrz. Można przynajmniej sprawdzić fakty, poprosić Maisie o pokazanie książki albo spytać Kit.
Kit. Zaprosiła Joannę do siebie, aby obejrzała podręcznik. Wystarczyło zwrócić się do niej, żeby zerknęła do książek, zweryfikowała informację. To zajmie tylko kilka minut.
Joanna uruchomiła samochód i zjechała z krawężnika. Uświadomiła sobie, że jest prawie na miejscu. Uciekając, pokonała niemal całą drogę na uniwersytet. Dojechała do domu pana Briarleya, myśląc, że nie będzie nawet musiała nic wyjaśniać. Wystarczy, że powie, iż przyjechała zapoznać się z podręcznikiem. Będzie udawała, że to tylko kolejna przydatna informacja.
Dopiero gdy stanęła na ganku i drżąc z zimna, zadzwoniła do drzwi, przypomniała sobie, że Kit wspomniała, iż wujek ma kiepski dzień. Poniewczasie doszła do wniosku, że nie powinna była przyjeżdżać. Kit otworzyła drzwi.
Miała na sobie dżinsy i koronkową kamizelkę do pępka, a na stopach baletki. Joanna pomyślała, że musi być naprawdę zimno, skoro włożyła obuwie.
— Cześć! — rozpromieniła się Kit. — Myślałam, że dzisiaj nie przyjdziesz.
— Jakoś udało mi się wyrwać. Przychodzę nie w porę?
— Skąd, bardzo się cieszę. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażę ci książkę. Kiedy ją zobaczyłam, od razu wiedziałam, że to ta. Znasz to uczucie, kiedy coś się wie od samego początku? Mówiłaś, że różne osoby opowiadały różne rzeczy na temat okładki. Proszę bardzo, wszystkie miały rację. Rany, ale tu zimno. — Zadrżała w swojej króciutkiej kamizelce i szeroko otworzyła drzwi. — Dlaczego nie masz płaszcza?
Joanna nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie, ale Kit najwyraźniej nie spodziewała się żadnych wyjaśnień.
— Idę po książkę — powiedziała i udała się do biblioteki. Wróciła po niecałej minucie, cicho zamykając za sobą drzwi. — Wujek Pat zasnął — szepnęła i zaprowadziła Joannę do kuchni.
— Za kilka minut się obudzi, ale nie chcę mu przeszkadzać. Ma kiepski dzień. Dziś w nocy niewiele spał.
Niewiele spał. Znowu porozrzucał wszystko w kuchni, jeszcze bardziej niż poprzednio. Wszędzie walały się naczynia i sztućce, a cała zawartość lodówki wylądowała na podłodze. Między pojemnikami z żywnością, prześcieradłami i zastawą wiła się wstęga rozwiniętej rolki papierowych ręczników. Z blatu ściekała do zlewu zawartość rozbitej butelki keczupu, tworząc wielką, czerwoną plamę. Na stole stała szufelka pełna rozbitego szkła, a kosz na śmieci był przeładowany potłuczonymi naczyniami.
— Wujek Pat szukał książki — wyjaśniła Kit, sięgając po dwie filiżanki z chybotliwego stosu ocalałych przedmiotów. — Wydaje mi się, że jak przez mgłę pamiętał, że ukrył ją gdzieś w kuchni i właśnie dlatego narobił bałaganu.
Ominęła główkę sałaty i podeszła do zlewu, aby napełnić filiżanki.
— Ogromnie się cieszę, że przyszłaś. Jestem pewna, że znalazłam właściwą książkę. Tak jak opisałaś, jest niebieska i ma na okładce wszystko to, o czym wspomniałaś. — Wsunęła filiżanki do kuchenki mikrofalowej i nacisnęła kilka przycisków. — Te przedmioty narysowano w szarych prostokątach. O ile się nie mylę, to właśnie miały być lustra…
Lustra i labirynty. Joanna ujrzała pochylone zwierciadła, a w każdym inny rysunek — kałamarz i pióro, królową Elżbietę, której Ricky Inman dorysował wąsy i okulary, zakrzywiony dziób karaweli przecinającej niebieskie fale.
Kit zajrzała pod stos ściereczek do trzymania gorących naczyń.
— Na jednym widnieje statek, tak jak mówiłaś, a także…
— …zamek i korona na czerwonej poduszce z aksamitu — dokończyła Joanna. — To z całą pewnością książka, o którą mi chodziło.
— Świetnie! — Kit klasnęła w dłonie. — A teraz mam nadzieję, że równie owocnie zakończą się moje poszukiwania herbaty w torebkach… — Zajrzała pod chwiejny stos pudełek z płatkami śniadaniowymi i przypraw.
— W jakiej odległości od Titanica płynęła Carpathia? — zainteresowała się Joanna.
— Chodzi ci o ten statek, który przybył na pomoc rozbitkom? Nie wiem. Mogę to sprawdzić. — Postawiła na stole puszkę z cynamonem i poszła do drzwi, przeskakując nad brytfanną, słoikiem oliwek i kartonem z jajkami. — Zaraz wrócę.
Podreptała przez przedpokój, weszła po schodach i niemal natychmiast zjawiła się z powrotem, trzymając naręcze książek.
— Sprawdziłam, co u wujka. Wciąż śpi. — Przesunęła przedmioty na stole w jedno miejsce, aby położyć książki. — Zobaczmy. — Otworzyła pozycję z samej góry i zajrzała do indeksu. — Carpathia, Carpathia. Jest. Pięćdziesiąt osiem mil.
— Jesteś pewna? — spytała Joanna. Oczywiście, że tak. Wiedziałaś, że to prawda już w chwili, gdy usłyszałaś słowa Maisie. Sama się oszukiwałaś, że potrzebujesz potwierdzenia z zewnątrz.
— Tak jest tu napisane — potwierdziła Kit. — „Pięćdziesiąt osiem mil na południowy zachód od Titanica, kiedy radiotelegrafista odebrał pierwsze SOS” — odczytała. — „Carpathia popłynęła pełną parą, ale dotarła zbyt późno, aby przyjąć pasażerów ze statku”. — Zamknęła książkę, aby spojrzeć na okładkę. — To z Titanica — symbolu naszych czasów. Mam sprawdzić w innej książce?
— Nie, to nie jest konieczne.
— Co się stało? Joanna, dobrze się czujesz?
— Nie.
— To ma jakiś związek z twoimi doświadczeniami granicznymi, zgadza się? — niepokoiła się Kit.
— Nie. Z doświadczeniami kogoś innego.
Opowiedziała jej o ostatnich słowach Grega Menottiego i powracającym uczuciu, że powinna wiedzieć, co one oznaczają, a także o tym, że Maisie wspomniała o odległości dzielącej Titanica i najbliższy statek, który odebrał wezwanie o pomoc.
— On miał na myśli Carpathię — zakończyła.
— A więc sądzisz, że Greg Menotti przed śmiercią ujrzał Titanica, tak jak ty go widzisz na swoich sesjach?
— Właśnie. Tylko dlaczego on miałby widzieć to samo, co ja? Skany RIPT dowodzą, że doświadczenia graniczne pochodzą z pamięci długotrwałej. Każdy badany ma inne wyobrażenia zakodowane w umyśle. Dlaczego więc my dwoje mielibyśmy ujrzeć takie same wizje? Dlaczego Greg miałby zobaczyć Titanica?
— Jesteś pewna, że naprawdę go widział? Rzecz w tym, że liczba pięćdziesiąt osiem może się odnosić do najrozmaitszych rzeczy — adresów, kodów PIN… Ile on miał lat?
— Trzydzieści cztery — wyjaśniła Joanna. — Nie chodziło o jego ciśnienie krwi ani o numer telefonu komórkowego, ani też o kombinację w skrytce. Na pewno miał na myśli mile. Stwierdził: „Za daleko dla niej”. Mówił o Carpathii. Jestem tego absolutnie pewna. Znalazł się na pokładzie Titanica, zupełnie jak ja.
— A może… Widzisz, istnieje jeszcze jedna ewentualność — zamyśliła się Kit. — Powiedziałaś, że on miał takie same doświadczenia graniczne jak ty. Nie da się wykluczyć odwrotnej sytuacji.
— Odwrotnej? — zdumiała się Joanna. — Nie bardzo rozumiem.
— Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, że wszyscy widzą tunele, światła i krewnych tylko dlatego, że tego oczekują? I jak pan Mandrake wpływa na swoich rozmówców, sugerując im, że ujrzeli Świetlistego Anioła?
Joanna skinęła głową, nie rozumiejąc, do czego zmierza Kit.
— Można więc wyobrazić sobie, że kiedy usłyszałaś, jak tamten pacjent mówi: „Pięćdziesiąt osiem”, twoja podświadomość powiązała to z Titanikiem z powodu tych wszystkich historii, opowiedzianych ci przez wujka Pata. Możliwe, że właśnie dlatego znalazłaś się na Titanicu, kiedy poddałaś się eksperymentowi. Myślę, że Greg Menotti wpłynął na ciebie i twój sposób myślenia. Mógł mówić o czymkolwiek, ale ty powiązałaś to z Carpathią.
Słowa Kit brzmiały niezwykle rozsądnie. Joanna nastawiła się negatywnie wobec wizji związanych z krewnymi, aniołami i retrospekcjami życia, wspominanymi przez wszystkich swoich badanych. Nie oznaczało to jednak, że nie spodziewała się niczego ujrzeć. Przez dwa ostatnie lata przyglądała się zachowaniom pacjentów, obserwowała ich język ciała, usiłując się w ten sposób przekonać, jakie były ich doświadczenia graniczne. „O nie, o nie, o nie”, powiedziała Amelia, a pani Woollam przytuliła Biblię do swojej klatki piersiowej i spytała: „Jakże to ma nie być przerażające?”
Poza tym w czasie bezpośrednio poprzedzającym eksperyment Joanna intensywnie myślała o Gregu Menottim, przejmując się tym, co powiedział, usiłując zrozumieć jego słowa. Uznała, że liczba pięćdziesiąt osiem brzmi znajomo. Jej podświadomość musiała zapamiętać, jak daleko znajdowała się Carpathia, i uruchomić inne wspomnienia, które wpłynęły na kształt doświadczeń granicznych i przywołały postać pana Briarleya. Zatrzymanie silników statku nie stanowiło pomostu między jej wspomnieniami i doświadczeniami z sesji. Istotne były słowa pana Briarleya: „Carpathia znajdowała się w odległości pięćdziesięciu ośmiu mil, za daleko, żeby przybyła na czas”.
— Masz rację — przyznała Joanna. — To brzmi bardzo logicznie.
— Tylko, jakie znaczenie ma książka? — zapytała Kit. — Założę się, że jest w niej jakiś wiersz lub coś związanego z Carpathią. Jeśli tak będzie, wszystko stanie się jasne. Czuję się, Jakbym uczestniczyła w rozwiązywaniu zagadki kryminalnej — Przyznała z podnieceniem i położyła książkę o Titanicu na stole. — Idę po podręcznik — oświadczyła, omijając garnki i żywność.
— Nie chcę, żebyś przeszkadzała panu Bri…
— Będę cicho. Zaraz wrócę. — Kit wyszła do przedpokoju.
Joanna podniosła Titanica — symbol naszych czasów i przyjrzała się rysunkowi tonącego statku z rozbłyskującą nad nim rakietą. Gdyby Greg Menotti rzeczywiście wpłynął na jej doświadczenia graniczne, stałoby się jasne, dlaczego go ujrzała podczas sesji. A pan Briarley…
— O nie! — krzyknęła z biblioteki Kit. Joanna błyskawicznie zerwała się z krzesła, przy okazji uderzając boleśnie kolanem o nogę stołu. Stos talerzy niebezpiecznie przesunął się blisko krawędzi blatu, a na ziemię spadło z brzękiem sześć noży.
Joanna rzuciła się, aby uratować talerze. Złapała je i odsunęła bliżej środka stołu.
— Co się stało? — zawołała do Kit, przedzierając się przez labirynt patelni i butelek z sosem do sałatek, odgradzający ją od drzwi.
Kit milczała.
— Kit! Wszystko w porządku? — wrzasnęła ponownie, biegnąc przez przedpokój i myśląc, że pan Briarley na pewno nie żyje. — Co się stało?
Kit stała przy wujku i opierała ręce na biodrach. Pan Briarley z całą pewnością żył. Nie spał i wpatrywał się tępo przed siebie, zatopiony w swoim fotelu obitym ciemnoczerwoną skórą. Ręce trzymał swobodnie oparte na udach. Joanna spostrzegła z przykrością, że jego szara tweedowa kamizelka jest krzywo zapięta. Widząc swojego byłego nauczyciela, zrozumiała, dlaczego Kit stwierdziła, że ma kiepski dzień. Nie chodziło jej o bałagan w kuchni.
— Nie ma jej — oświadczyła przygnębiona dziewczyna.
— Czego? — Joanna nie zrozumiała.
— Książki. Luster i labiryntów. — Kit uklękła przed panem Briarleyem. — Wujku, wziąłeś tę książkę?
Nie odpowiedział, ani nawet nie dał znaku, że dotarł do niego głos siostrzenicy. Wydawało się, że nie zdaje sobie sprawy z jej obecności. Cały czas nie odrywał spojrzenia od ściany.
— Gdzie ją schowałeś, wujku? — nie ustępowała Kit. Nie usłyszawszy odpowiedzi, wyprostowała się. — Znowu ją ukrył. Nie mógł być przytomny dłużej niż pięć minut. Jeszcze spał, kiedy przyniosłam do kuchni książkę o Titanicu.
— Gdzie ją położyłaś?
— Tutaj. — Wskazała puste miejsce na półce. — Myślałam, że jej nie zauważy między innymi książkami. To moja wina, nie powinnam była jej tutaj zostawiać. Nie rozumiem, dlaczego nie zabrałam jej na górę razem z książkami o statku.
— To bez znaczenia — pocieszyła ją Joanna, zmartwiona, że się tak przejmuje. — Wykorzystałam podręcznik jako pretekst, żeby do ciebie przyjechać. Tak naprawdę interesowała mnie Carpathia, chciałam się dowiedzieć, dlaczego Greg Menotti w chwili śmierci zobaczył Titanica…
— To ma ogromne znaczenie. — Kit tłumiła łzy. — Powinnam była ją stąd zabrać. Wczoraj nakryłam go, jak chował moje buty w koszu na ubrania — zaraz, zaraz! Coś mi przyszło do głowy! — Pobiegła na górę.
— Mogę ci jakoś pomóc? — zawołała za nią Joanna.
— Nie, lepiej zostań przy nim — odkrzyknęła. — Nigdy nie wiadomo, co ukryje następnym razem!
Joanna wróciła do biblioteki, chociaż wydawało się mało prawdopodobne, że pan Briarley wstanie z fotela i ucieknie z pokoju, aby coś ukryć. W swoim bezruchu i otępieniu przypominał Carla Śpiączkę, a Joannę ogarnął nagle wstyd, że ogląda go w takim stanie. Poczuła się tak, jakby włamała się do czyjegoś domu pod nieobecność właścicieli. Odwróciła się i spojrzała na książki.
Gdyby zdjął książkę z jednej półki, zapewne położyłby ją na drugą. Przejrzała pobieżnie pozycje leżące na innych, a następnie szybko odczytała tytuły książek ustawionych jedna obok drugiej. Szukała grubego podręcznika w charakterystycznej oprawie. Proszę bardzo, oto on, wciśnięty między Bleak House oraz antologię Umarli ze Spoon River.
— Znalaz… — zaczęła Joanna, lecz urwała, przyglądając się bliżej okładce.
— Znalazłaś? — zawołała z góry Kit.
— Nie! — odkrzyknęła. — Przepraszam, to ta druga, która się okazała niewłaściwa.
Ta, która się okazała niewłaściwa. Joanna zapatrzyła się w rysunek klipera, niebieskie tło i pomarańczowe litery. Niewłaściwa, chociaż spełniała wszystkie kryteria.
Podobnie rzecz się miała z teorią Kit. Brzmiała logicznie, pasowała do wszystkich okoliczności, ale nawet gdyby znalazły Lustra i labirynty, a w nich wiersz poświęcony Carpathii, z napisanym kursywą wstępem: „W noc zatonięcia Titanica parowiec Carpathia znajdował się w odległości pięćdziesięciu ośmiu mil, za daleko, żeby przybyć na ratunek pasażerom liniowca…”, to wyjaśnienie i tak nie przekonałoby Joanny.
Pomyślała, że to nie ostatnie słowa Grega sprawiły, że widzi Titanica. Jej doświadczenia graniczne mają związek z czymś, co pan Briarley powiedział na lekcji. Joanna wiedziała, że przekona się o tym, gdy usłyszy właściwe wyjaśnienie, tak samo jak domyśliła się, że dobiegający ją nieznany dźwięk to wyłączane silniki. Podobnie Kit od razu miała świadomość, że znalazła odpowiednią książkę.
Joanna podeszła do fotela pana Briarleya.
— Proszę pana. — Uklękła obok poręczy mebla. — Na lekcji wspomniał pan coś na temat Titanica i jego znaczenia. Co takiego? Pamięta pan?
Pan Briarley cały czas wpatrywał się obojętnie w przeciwległą ścianę.
— Wiem, że ma pan trudności z przypomnieniem sobie tego — ciągnęła łagodnie Joanna — ale to bardzo ważne. To ma związek z Titanikiem. Zamknął pan książkę, a potem powiedział pan… — Uderzyła dłonią w skórzaną poręcz fotela, usiłując odświeżyć pamięć. — Coś. Coś, co ma związek z Titanikiem. Na dworze było mglisto, a pan trzymał książkę…
Joanna zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć, czy miał w dłoniach Lustra i labirynty, czy też egzemplarz SOS Titanic w zniszczonej, miękkiej okładce.
— Proszę sobie przypomnieć, co pan mówił — szepnęła. — Bardzo proszę. To dla mnie ważne.
Żadnej reakcji.
Joanna pomyślała, że pan Briarley jest za daleko, żeby ją usłyszeć. Gdzie pan właściwie jest? Stoi pan w magazynie pocztowym, zanurzony po kostki w wodzie, i prosi urzędnika o klucz? A może w bibliotece, usiłując napisać wiadomość dla Kit?
Albo nigdzie. Może komórki mózgowe, które odpowiadały za świadomość, rozumienie oraz tożsamość uległy zniszczeniu pod wpływem choroby Alzheimera, a synapsy przechowujące wspomnienie tamtego mglistego popołudnia znikły bez śladu?
— Nie pamięta pan — stwierdziła, straciwszy nadzieję, i wstała. — Nie szkodzi. Proszę się tym nie martwić.
Odłożyła Wyprawy i wspomnienia, a następnie uważnie przejrzała pozostałe książki, chociaż nie miało to sensu. Lustra i labirynty nie zawierały niczego, co mogło mieć związek z Titanikiem. Zapamiętała je nie dlatego, że w środku zamieszczono jakiś odpowiedni wiersz lub esej. Doświadczenia graniczne Joanny zostały wywołane tym, że podczas jednego z wykładów pan Briarley trzymał w dłoniach właśnie tę książkę. Właśnie dlatego momentalnie przypomniała sobie podręcznik, kiedy Betty wymieniła jego tytuł. Zapamiętała okładkę, gdyż miała ją przed oczyma, gdy nauczyciel wygłaszał kluczowe zdania.
Zakończyła przeszukiwanie półek i zajęła się książkami zgromadzonymi w schowku pod parapetem. Zastanowiła się, czy pan Briarley mógłby tam ukryć podręcznik.
— Co jeszcze mógłby ujrzeć? — spytał pan Briarley, nie ruszając się z fotela.
— Słucham? — zająknęła się Joanna. Nauczyciel wstał i skierował wzrok obok fotela, tam gdzie przed chwilą klęczała.
— Kto mi może powiedzieć, czym jest metafora? — zapytał, lustrując pokój. Jego lekcja, przeszło Joannie przez myśl. Wydaje mu się, że prowadzi swoją lekcję angielskiego.
— Pani Lander? — zwrócił się do niej, a jego spojrzenie ponownie utkwiło w punkcie obok fotela. — Może pani zdefiniować metaforę?
Joanna zerknęła na schody, zastanawiając się, czy zawołać Kit.
— Metafora to sugerowane lub bezpośrednie zestawienie dwóch pojęć, które pod pewnym względem są do siebie podobne — oświadczył. — Śmierć jest podróżą, wyprawą, przejściem. Tak jest, panie Inman, wiem, że nigdy pan nie widział mgły z nogami. To dlatego, że większość rzeczy jest podobna tylko pod jednym lub dwoma względami. Mgła jest cicha i tajemnicza, jak kot, ale z drugiej strony nie jada ryb, ani też, jak pan słusznie zauważył, nie ma nóg. — Pan Briarley wstał, podszedł do stołu i usiadł na jego krawędzi.
Joanna wstrzymała oddech.
— Zwykle istnieje tylko kilka porównywalnych elementów, lecz niekiedy, niekiedy, dwie rzeczy są swoimi lustrzanymi odbiciami. Czy zastanawiali się kiedyś państwo nad tym, dlaczego poświęcam cenny czas naszych lekcji na rozmowy o wraku? Czy ktokolwiek z państwa pomyślał, dlaczego po tylu latach te wszystkie książki, filmy i sztuki wciąż fascynują ludzi?
On mówi o Titanicu. Przypomniał sobie. Joanna usiadła na schowku pod oknem i zamarła w oczekiwaniu.
— Wiedzą to, kiedy go widzą — ciągnął. — Rozpoznają go natychmiast, chociaż nigdy wcześniej nie mieli go przed oczyma. I nie mogą od niego oderwać oczu.
Mówił zagadkami, mieszał wspomnienia z metaforami, a jego słowa mogły oznaczać tyle samo, co pytanie o przepustkę, które zadał Joannie. Mimo to wciąż cicho siedziała pod oknem, bojąc się poruszyć, bojąc się nawet odetchnąć.
— Wmawiają sobie, że nie jest tym, czym jest, że to moralitet albo komedia omyłek — mówił pan Briarley. — Mówią, że kojarzy im się z wojną klas lub z nadmierną wiarą w możliwości techniki albo z zemstą gniewnego Boga, ale tylko się oszukują. Wiedzą, dobrze wiedzą, co to przypomina. On też to wiedział. Dlatego go ujrzał.
Joanna nagle uświadomiła sobie, o czym mówi pan Briarley. Nie usłyszał jej, kiedy uklękła przy jego fotelu i poprosiła go, aby sobie przypomniał. Słyszał ją wcześniej, kiedy toczyła rozmowę z Kit i pytała ją, dlaczego Greg Menotti ujrzał Titanica. Przez następny kwadrans cierpliwie przeszukiwał zakamarki swojego niesprawnego i uszkodzonego mózgu, usiłując znaleźć odpowiedź.
— „Nigdy tego nie zapomnę” — mruknął. — To słowa Edith. Edith Haisman — dodał, zupełnie jakby się domyślił, że Joanna chce go o to spytać. — Powiedziała: „Nigdy tego nie zapomnę, ciemności i zimna”, ale nie chodziło jej o Titanica. Obserwator dziobowy, który pierwszy to ujrzał — który dał sygnał ostrzegawczy — powiesił się na latarni. On wiedział, co to jest naprawdę. Wiedział to, gdy tylko to ujrzał, wiedział…
— Nigdzie nie mogę jej znaleźć — poskarżyła się Kit, a Joanna usłyszała jej kroki na schodach.
Nic, jeszcze nie teraz. Joanna wcisnęła się we wnękę w ścianie tak jak wtedy, gdy wraz z Richardem ukrywała się przed panem Mandrakiem na klatce schodowej.
— Nie było jej w koszu na ubrania ani pod materacem, ani za kaloryferem — mówiła Kit, mijając połowę schodów, dwie trzecie.
Nie, błagała w myślach Joanna, nie teraz…
— Zaraz! — wykrzyknęła Kit na kilka stopni przed podłogą. — Coś mi przyszło do głowy. Muszę sprawdzić jeszcze jedno miejsce. — Pobiegła z powrotem na górę.
Pan Briarley powiódł za nią wzrokiem. Poruszył głową, jakby wsłuchiwał się w jej głos, po czym ponownie opadł na fotel. Joanna czekała, ale swoimi słowami Kit nieświadomie zdjęła zaklęcie i pan Briarley znów się pogrążył w nieświadomości.
Jak to wygląda, proszę pana?, chciała spytać Joanna, lecz obawiała się zakłócić tok myślenia swojego nauczyciela, który być może wciąż chciał dokończyć swój wykład. Zaczekaj, przykazała sobie, niespokojnie nasłuchując głosu Kit. Nie naprowadzaj. Czekaj.
— Wciąż gubię swój dziennik — stwierdził pan Briarley, a jego ton uległ zmianie. Stał się bardziej introspekcyjny, wręcz łagodny. — I nie mogłem sobie przypomnieć imion córek Leara. Ostrzeżenia przed górami lodowymi. Nie słuchałem ich. „Starzeją się”, wmawiałem sobie. „Typowy rozkojarzony profesor”. Bardzo niewielu pasażerów usłyszało odgłos zderzenia. Obudziło ich dopiero zatrzymanie silników.
Serce Joanny waliło jak młotem. Czekaj.
— Powiedziałem sobie, że nie ma się czym przejmować. Współczesna medycyna sprawiła, że statek stał się niezatapialny, a światła wciąż się paliły, na pokładach trudno było zauważyć przechył. Lecz wewnątrz…
Przez chwilę wpatrywał się przed siebie niewidzącymi oczyma, a następnie ciągnął:
— Doskonała metafora. Nieoczekiwanie pojawia się znikąd w samym środku dziewiczej podróży, niezauważalna, dopóki nie znajdzie się zbyt blisko, nieunikniona, chociaż skręcisz, aby jej uniknąć, niespodziewana, chociaż docierają do ciebie liczne ostrzeżenia. Literatura, to ona jest ostrzeżeniem. — Jego głos zadrżał. — „Nie, i po śmierci sen się mój przeciągnął”. Szekspir napisał to, aby ostrzec nas przed tym, co nadchodzi. „W marzeniu czarne przepłynąłem wody Łódką, o której śpiewają poeci, W krainę cieniów, z groźnym przewoźnikiem”* [William Shakespeare, Ryszard III, przeł. Leon Ulrich, Państwowy Instytut Wydawniczy. Warszawa 1963.]. — Rozejrzał się po bibliotece jak po klasie. — Czy ktoś może mi wyjaśnić, co to oznacza?
Gdzieś na górze Kit głośno zamknęła szufladę, a pan Briarley oznajmił, jakby ten dźwięk był pytaniem:
— Nic was nie uratuje, ani młodość, ani uroda, ani bogactwo, ani inteligencja, siła czy odwaga. Jesteście samotni, pośrodku oceanu, przy gasnących światłach.
Na piętrze Kit zatrzasnęła drzwi i zbiegła do przedpokoju. Lada chwila mogła wejść do biblioteki. Nie było czasu do stracenia.
— Dlaczego umierając, ujrzał Titanica? — spytała Joanna, a pan Briarley odwrócił się do niej i spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Bynajmniej. Ujrzał śmierć.
Śmierć.
— I ona wyglądała jak Titanic — powiedziała Joanna.
— I ona wyglądała jak Titanic.
W drzwiach stanęła Kit.
— Słyszałam, że coś mówiłaś. Znalazłaś książkę?
„Godzina siódma rano, dzisiaj, w czwartek, wypływam na Titanicu w dziewiczym rejsie do Nowego Jorku, pierwsza podróż tego statku przez Atlantyk. Na razie. Pozdrowienia, P.D.”.
Joanna nie była pewna, jak wróciła do szpitala. Chciała tylko uciec, uwolnić się od tego, co usłyszała od pana Briarleya, i tego, co mogłaby powiedzieć Kit.
— Co się stało? — spytała Kit, widząc wyraz twarzy Joanny. — Coś nie tak?
— Wszystko dobrze — odparła Joanna, usiłując zachowywać się normalnie. — Nie znalazłam podręcznika. — Kit weszła do biblioteki i zatrzymała się przed ustawionymi w szeregu zdjęciami. Kevin uśmiechał się z fotografii wystającej spoza jej ramienia. Nie mogę jej powiedzieć, nie mogę pozwolić, aby się dowiedziała, myślała Joanna.
— Pora na mnie — oświadczyła i wyszła do przedpokoju.
— Wujek Pat nie powiedział niczego, prawda? — zaniepokoiła się Kit, odprowadzając Joannę do drzwi. — Niekiedy wygaduje okropieństwa, ale nie trzeba się nimi przejmować. To element jego choroby. Nawet nie wie, co mówi.
— Nie, nie powiedział niczego okropnego. — Joanna usiłowała uśmiechnąć się pokrzepiająco. Mówił tylko prawdę. Straszną, potworną prawdę.
Nie wątpiła, że pan Briarley wypowiadał się szczerze, chociaż słuchając go, nie doznała nagłego objawienia. Poczuła tylko dławiący strach. Pogrążyłam się w oceanie lęku, pomyślała i jej usta wykrzywił uśmiech. Dobrze powiedziane. Jak to nazwał pan Briarley? Lustrzane odbicie śmierci.
Właśnie dlatego zapamiętałam jego słowa na długie lata. Wszystkie katastrofy — opisany przez Maisie pożar Hindenburga, zagłada Pompejów, tragedia w cyrku w Hartford — kryły w sobie niektóre atrybuty śmierci: jej nieoczekiwane nadejście, strach przed nią, jej grozę. Titanic zawierał wszystkie: odwagę, zniszczenie, przypadkowość, przerażającą mieszankę zbiegu okoliczności i zaniedbania, grozę, rycerskość i rozpacz.
Tragedia Titanica okazała się zarówno niespodziewana, jak i powolna — zderzenie z górą lodową nastąpiło równie nieoczekiwanie jak kolizja dwóch pędzących samochodów, jak zawał serca. Z drugiej strony katastrofa rozciągnęła się w czasie. Pasażerowie spokojnie siedzieli na leżakach po tym, jak wszystkie łodzie opuszczono na wodę, albo grali w brydża w palarni, niczym pacjenci w hospicjum onkologicznym, w nieskończoność oczekujący śmierci.
Wszystkie atrybuty. Rana, która początkowo wydawała się drobna — guzek, cień na zdjęciu rentgenologicznym, kaszel — nic szczególnego. Współczesna medycyna sprawiła, że statek stał się niemal niezatapialny, a kapitan doskonale wie, co robić.
Pomyślała o Gregu Menottim, jak protestował, że przecież często chodził na siłownię, nie zważając, że jego klatkę piersiową przeszywa zabójczy ból. O matce Maisie, upierającej się, że nowy lek wpływa stabilizująco na arytmię córki. O mężczyznach na Titanicu, wychylających się za reling i śmiejących się do kobiet w łodziach: „Do zobaczenia na śniadaniu” oraz: „Bez przepustek nie wpuścimy was z powrotem na statek”.
Negacja, a potem niepokój. Lekarz zalecił operację zwiadowczą, tomografia komputerowa wykazuje postępującą degenerację korowych komórek nerwowych, na pokładzie odczuwa się przechył. Mimo to wciąż nie ma oznak, że sytuacja jest naprawdę poważna. Z całą pewnością nie istnieją powody, aby przyjeżdżał brat, nie trzeba wkładać kamizelki ratunkowej ani sporządzać testamentu. Po co to robić, skoro pokłady są wciąż rozświetlone, a orkiestra nie przestała grać.
Jeszcze przez pewien czas negacja, a potem histeryczny wyścig do łodzi ratunkowych, na chemioterapię, do kliniki w Meksyku, a kiedy wszystkie szalupy opuszczą pokład, pozostają tylko pożegnania i desperackie pokładanie się na leżakach, religia, pozytywne myślenie, książki pana Mandrake’a, światło na końcu tunelu. Nic jednak nie skutkuje, wszystko się kruszy, bo cały statek się rozpada, pęka, niszczy, tak jak ciało się rozpada, znika, idzie na dno, a Titanic nie jest tylko lustrzanym odbiciem śmierci, lecz tego, co dzieje się z organizmem, który nie umiera jednocześnie z człowiekiem, tylko etapami, najpierw ustaje oddech, potem zatrzymuje się serce i krew w żyłach, jeden wodoszczelny przedział po drugim ulegają zalaniu i przepuszczają wodę do kolejnego: kora mózgowa, rdzeń, pień mózgu, wszystko przestaje działać i obumiera, a w ostatniej chwili człowiek widzi własny koniec. Statek idzie na dno dziobem w dół.
Przy tej nie kończącej się agonii źrenice wciąż się rozszerzają, chociaż zaszły już mgłą w beznadziejnej próbie utrzymania włączonych świateł. Niektóre komórki potrafią przetrwać godzinami, wątroba wciąż dokonuje przemiany materii, kości nadal produkują szpik, niczym palacze w maszynowni, wciąż utrzymujący ogień pod kotłami, napędzający prądnice, nieświadomi, że statek już zatonął. Najpierw pogrążał się powoli, potem szybciej, ciało stopniowo ciemniało i wychładzało się.
„Nigdy tego nie zapomnę, ciemności i zimna”, przypomniała sobie Joanna, drżąc. Siedziała w samochodzie na szpitalnym parkingu, z rękami na kierownicy. Zastanawiała się, ile czasu tak spędziła, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w budynek, w szare niebo.
Dużo. Robiło się ciemno, szarość nieba się pogłębiała, a w niemal wszystkich oknach szpitala zapaliły się światła. W którymś momencie musiała wyłączyć silnik, gdyż wnętrze samochodu było zupełnie wyziębione. Nie czuła stóp. Doczekasz się własnej śmierci, pomyślała, wysiadła i weszła do budynku. W środku było jasno, musiała przymknąć oczy. Na końcu korytarza, w oślepiającym świetle stała kobieta w białym płaszczu i białej czapce zrobionej na drutach, oraz mężczyzna w ciemnym garniturze.
Pan Mandrake, uznała Joanna. Zupełnie o nim zapomniała.
— Ale nic mu nie będzie, prawda? — drżącym głosem spytała kobieta.
— Robimy wszystko, co w naszej mocy — odparł mężczyzna.
Lekarz, nie pan Mandrake. Mimo to Joanna dała nura do najbliższej klatki schodowej i skierowała się do laboratorium.
„Robimy wszystko, co w naszej mocy”, stwierdził lekarz, ale nic nie było w niczyjej mocy. Dopiero kiedy zniknęła wszelka nadzieja, Joanna przypomniała sobie, jak bardzo pragnęła, aby doświadczenia graniczne okazały się zjawiskiem o charakterze fizycznym, mechanizmem przetrwania, jak bardzo chciała triumfalnie przedstawić Richardowi rozwiązanie zagadki. Jak bardzo pragnęła powiedzieć Maisie: „Mamy nowe lekarstwo”.
Tylko że to zawsze było wyjątkowo nieprawdopodobne. Mijały lata, czasami dekady, zanim odkrycia medyczne wykorzystywano do leczenia pacjentów. Osoba, która zapoczątkowywała badania, rzadko kiedy korzystała z ich dobrodziejstw. Joanna powinna wiedzieć to lepiej niż inni. Po katastrofie Titanica wprowadzono nowe przepisy, na mocy których trasy statków przesunięto bardziej na południe, kapitanów wszystkich jednostek zobligowano do prowadzenia całodobowego nasłuchu radiotelegraficznego i nakazano wyposażenie statków w odpowiednią liczbę łodzi ratunkowych, wystarczającą dla wszystkich ludzi obecnych na pokładzie. Wszystko to za późno, za późno dla półtora tysiąca utraconych istnień ludzkich.
Gdyby nawet doświadczenia graniczne stanowiły mechanizm przetrwania, nie istniały żadne gwarancje, że udałoby się stworzyć odpowiedni system leczenia ludzi. Ale przecież nie były żadnym mechanizmem przetrwania ukształtowanym w wyniku ewolucji. Nieustające przekonanie Joanny, że jest inaczej, że znalazła się u progu epokowego odkrycia w medycynie, okazało się tylko chciejstwem, chemicznie wywoływaną konfabulacją.
Doświadczenia graniczne nie służyły do obrony organizmu przed śmiercią. Wręcz przeciwnie. Człowiek stawał przed jej obliczem zupełnie bezbronny i zaczynał dostrzegać całą grozę umierania. Nic dziwnego, że pan Mandrake, pani Davenport i wszyscy pozostali woleli wierzyć w światła, krewnych i anioły. Prawda była zbyt straszna, aby ją brać pod uwagę.
Dotarła na piąte piętro. Wyciągnęła rękę, aby otworzyć drzwi, zawahała się i ją cofnęła. Pomyślała, że nie może tego zrobić. Nie potrafiłaby spokojnie się przyglądać, jak Richard wysyła pana Sage’a przed lustrzane oblicze śmierci.
Gdyby mu o tym powiedziała, spytałby, co się stało. A na to pytanie nie potrafiłaby mu odpowiedzieć. Nabrałby przekonania, że zwariowała, tak samo jak Seagal czy Foxx. Oskarżyłby ją o dawanie wiary teoriom pana Mandrake’a.
Coś wymyślę. Powiem mu… Ale przecież nie mogła stanąć mu przed oczyma. Podobnie jak Kit, od razu zapytałby, co się stało, dlaczego tak dziwnie wygląda. Zadzwoni do niego z gabinetu. Najlepiej będzie, jak mu powie, że boli ją głowa i idzie do domu. Wróciła na schody. Powie mu, że musimy przełożyć sesję.
Na drzwiach do swojego pokoju zauważyła przyklejoną kartkę papieru. „Pan Sage musiał odwołać eksperyment”, przeczytała Joanna i poczuła, jak ogromny kamień spada jej z serca. „Zachorował na grypę. Pojechałem do doktora [nieczytelne] w szpitalu Świętego Antoniego…”
Nie potrafiła odcyfrować pozostałej części wiadomości. Nie miała pojęcia, dlaczego Richard pojechał do szpitala Świętego Antoniego. Informacja była tak zabazgrana, że nie miała nawet pewności, czy na pewno chodzi o niego. Równie dobrze pan Sage mógł pojechać do doktora [nieczytelne] w związku ze swoją grypą. Jedyne słowo, które potrafiła odczytać, to „Richard” na samym końcu wiadomości. To jednak nie miało znaczenia. Najważniejsze, że chwilowo nie musiała się z nim spotykać.
Na końcu korytarza zadzwoniła winda. Przeszło jej przez głowę, że to na pewno Richard albo pan Mandrake. Pośpiesznie namacała w kieszeni klucze i je wyciągnęła. Dobiegł ją odgłos rozsuwanych drzwi windy. Wsunęła klucz do zamka, obróciła go i położyła dłoń na klamce.
— Joanna! — zawołała Vielle. W takiej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak tylko odwrócić się, uśmiechnąć i mieć nadzieję, że pielęgniarka chciała tylko omówić szczegóły najbliższego wieczoru smakołyków.
Nic podobnego.
— Dobrze się czujesz? — spytała Vielle. Na jej twarzy pojawił się taki sam zatroskany wyraz, jaki zawsze przybierała na swoim oddziale. — Coś się stało? Widziałam, jak odjeżdżałaś spod szpitala taksówką. Zawołałam cię, ale zdaje się, że mnie nie usłyszałaś. Dokąd pojechałaś?
Joanna rozejrzała się niespokojnie po korytarzu. Nie powinny rozmawiać w tym miejscu.
— Do Kit. — Otworzyła drzwi i schroniła się w gabinecie.
— Taksówką? — Vielle weszła za nią do środka. — Zepsuł ci się samochód? Mogłaś pożyczyć mój.
— Pan Mandrake mnie ścigał. — Joanna spróbowała się uśmiechnąć. — Zaczaił się przy wejściu na parking.
Vielle najwyraźniej przyjęła to wytłumaczenie.
— Dlaczego pojechałaś do Kit?
— Po książkę — wytłumaczyła, choć przecież nie miała jej przy sobie.
— Zaniepokoiłam się, że nie włożyłaś płaszcza.
— Już ci mówiłam, pan Mandrake deptał mi po piętach. Nie mogłam nawet wrócić do gabinetu po torebkę. On bez przerwy wokół mnie węszy. Jeszcze trochę i będziemy musiały urządzać nasze wieczory smakołyków w specjalnie przygotowanych kryjówkach. — Spróbowała zmienić temat. — Właśnie, kiedy się spotykamy w tym tygodniu?
Nic z tego.
— Na pewno nic ci nie jest? Od dwóch tygodni sprawiasz wrażenie rozkojarzonej.
— Bo jestem rozkojarzona. Moja najlepsza przyjaciółka wciąż pracuje na oddziale nagłych wypadków, chociaż naćpany szaleniec omal nie odstrzelił jej ręki. — Wskazała na zabandażowane ramię Vielle. — Jak ci poszło dzisiaj? Jakieś nowe próby zabójstwa?
— Już dobrze, dobrze. — Vielle podniosła ręce w geście kapitulacji. — Może jutro? Chodzi mi o wieczór smakołyków. Ty powiesz Richardowi, a ja zadzwonię do Kit.
A wtedy Kit i Vielle wymienią się spostrzeżeniami, zaczną wypytywać, dlaczego tak szybko wyszłam i co powiedział Briarley.
— Nie mogę — stwierdziła Joanna. — Jestem zawalona relacjami, które muszę przepisać. — Siadła przy biurku i włączyła komputer na potwierdzenie swoich słów. — Nie ma szans, abym w tym tygodniu wróciła do domu przed dziesiątą. Może w sobotę?
— Wyśmienicie. Powiem Harveyowi Żywemu Trupowi, że jestem zajęta. Wiedziałaś, że w kostnicach wstrzykuje się trupom mastykę w policzki, żeby wyglądały zdrowiej?
— A zatem sobota? — Joanna wyciągnęła kasetę i wsunęła ją do dyktafonu.
— I w ten sposób pozwalam ci się przepracowywać. — Vielle ponownie przybrała zatroskany wyraz twarzy. — Chciałam się tylko upewnić, że nic ci nie jest. — Wychodząc, odwróciła się jeszcze na progu. — Wiem, że ta dithetamina powinna być całkowicie nieszkodliwa, ale wszystkie substancje chemiczne mają skutki uboczne, nawet aspiryna. Powiedziałaś Richardowi o tym, co cię trapi, cokolwiek to jest?
Nie mogę powiedzieć Richardowi. Nie mogę powiedzieć nikomu, nawet tobie. Zwłaszcza tobie. Codziennie stykasz się z umierającymi ludźmi. Jak mogłabyś znieść świadomość, że wiesz, co się z nimi później dzieje?
Spojrzała pogodnie na Vielle.
— Nic mnie nie trapi, poza tym, że nie wiem, jak mi się uda spisać te wszystkie nagrania.
— Wobec tego lepiej bierz się do roboty. — Vielle odwzajemniła uśmiech. — Po prostu się o ciebie martwię.
— Wiem. Vielle… — zaczęła, kiedy pielęgniarka znalazła się już na korytarzu.
Vielle odwróciła się gwałtownie i szybko przymknęła za sobą drzwi.
— Pan Mandrake właśnie wysiadł z windy — szepnęła. — Zarygluj drzwi i wygaś światła. — Błyskawicznie wyszła na korytarz, zamykając drzwi.
Joanna rzuciła się do wyłącznika światła, a następnie do zamka.
— Nie ma jej tutaj — usłyszała głos Vielle. — Właśnie zostawiałam jej wiadomość.
— Wie pani, kiedy wróci? — spytał pan Mandrake.
— Nie mam pojęcia.
— Mam jej coś niezwykle ważnego do zakomunikowania, a ona nigdy nie odpowiada na wiadomości na pager — stwierdził z przyganą. — Wspomniała pani coś o wiadomości? To dobry pomysł, sam też zostawię notatkę.
Rozległo się szuranie, jakby Vielle usiłowała nie dopuścić pana Mandrake do drzwi, a potem ktoś nacisnął klamkę.
— Musiałam niechcący zatrzasnąć blokadę, kiedy wychodziłam — oświadczyła Vielle. — Strasznie mi przykro. — Po chwili jej głos dobiegł z głębi korytarza: — Powtórzę jej, że chciał się pan z nią widzieć. — Zadźwięczała winda.
Joanna stała przy drzwiach, nasłuchując pana Mandrake’a i obawiając się włączyć światło. Zastanawiała się, czy wciąż tam się czai, lecz po chwili zdecydowała się wrócić za biurko. Usiadła i zamyśliła się, co robić dalej.
Będę musiała zrezygnować z uczestnictwa w badaniach. Wymyślę wymówkę, powiem Richardowi, że jestem zbyt zajęta, a projekt uniemożliwia mi normalną pracę. A jak zrezygnuję, to co? Wrócę do przeprowadzania wywiadów z ludźmi, którzy przeszli śmierć kliniczną? Jak mogę kontynuować badania z wiedzą, którą dysponuję? Jak mogę rozmawiać z Maisie, która pewnie umrze, zanim się doczeka nowego serca? Albo z Kit, której narzeczony poszedł na dno wraz z Titanikiem, a wujek jest uwięziony na jego pokładzie i wystrzeliwuje rakiety, których nikt nie widzi? Nie mogę. Będę musiała porzucić szpital, poszukać sobie innego miejsca, uciec. Jak Ismay, wślizgujący się ukradkiem do łodzi ratunkowej, pozwalający utonąć kobietom i dzieciom. „Parszywy tchórz”, stwierdziła z pogardą Maisie, a ona z całą pewnością wiedziała, czym jest odwaga. Od dawna zaglądała śmierci w oczy i nigdy nie usiłowała uciec.
Tylko dlatego, że nie mogła, stwierdziła Joanna, lecz to nie była prawda. Wystarczyło spojrzeć na pana Mandrake’a i panią Davenport. I na matkę Maisie. I Amelię.
Joanna uświadomiła sobie, że właśnie dlatego Amelia zrezygnowała z dalszych sesji. Dotąd tylko częściowo wierzyła w jej opowieść o przejmowaniu się ocenami, lecz zakładała, że brak zainteresowania kolejnymi eksperymentami wynikał z obojętności Richarda. W rzeczywistości było inaczej. Amelia rozpoznała śmierć, jęknęła: „O nie, o nie, o nie” i zrezygnowała z badań.
Ale Amelia miała tylko dwadzieścia dwa lata. Była ochotniczką, a nie osobą współodpowiedzialną za przebieg badań. Nie zgłosiła się po to, aby dowiedzieć się, czym są doświadczenia graniczne, a kiedy poznała prawdę o nich, ogarnęła ją panika, straciła zimną krew, schroniła się na najbliższej łodzi ratunkowej. „Tam, skąd pochodzę, powiesilibyśmy cię na najbliższej sośnie”, mruknęła Joanna.
Gdyby nawet została, gdyby powiedziała o wszystkim Richardowi, co by osiągnęła? Nie uwierzyłby jej. Uznałby, że zmieniła się w Bridey Murphy. Poinformowałby ją, że cierpi na złudzenia powstające w płacie skroniowym.
Bardzo dobrze. W takim razie musi mu udowodnić, że ma rację. Podeszła do drzwi, uderzając kolanem w szafkę. Zapaliła światło. Zbierz dowody. Zdobądź informacje z zewnątrz. Zacznij od Amelii Tanaki.
Tego samego wieczoru zadzwoniła do niej i poprosiła ją przyjście.
— Nie uczestniczę już w projekcie — oświadczyła, a Joanna chwilę myślała, że Amelia odłoży słuchawkę.
— Wiem, że nie — pośpiesznie wyjaśniła Joanna. — Mam tylko kilka pytań, które chciałabym pani zadać. Dotyczą naszych sesji. Po prostu muszę uzupełnić archiwa. To zajmie tylko kilka minut.
— W tej chwili jestem bardzo zajęta. W tym tygodniu mam trzy egzaminy i cały czas ślęczę nad pracą z biochemii. Do końca semestru nie mam czasu — stwierdziła i tym razem odłożyła słuchawkę.
Czy potrzeba było lepszego dowodu niż ten? Lęk i niechęć przebijały z każdego słowa dziewczyny. Joanna wyciągnęła z szafki teczkę Amelii. Podczas wypełniania kwestionariusza, na prośbę Joanny Amelia napisała nie tylko swój adres, ale także plan zajęć, wraz z budynkami i numerami sal. Ćwiczenia z biochemii wypadały jutro od pierwszej do drugiej czterdzieści.
Jutro o pierwszej. A do tego czasu… Joanna wsunęła do komputera dyskietkę z relacją Amelii i zaczęła przeglądać jej treść w poszukiwaniu wskazówek. Nie znalazła nic ciekawego. Ciepło, spokój, jasne światło, ani słowa o wodzie, pochylonej podłodze lub ludziach, stojących na pokładzie.
Nie, zaraz. Kiedy Joanna spytała ją, czy światło świeciło cały czas, powiedziała: „Nie, dopiero kiedy otworzyli drzwi”. Później poprawiła się: „Nagle zrobiło się jasno, jakby ktoś otwierał drzwi w nocy i wpuszczał światło”. Joanna zastanowiła się, która wersja jest prawdziwa.
Doczytała relację do końca. Gdy spytała Amelię o odczucia, usłyszała: „Spokojnie”, co mogło się odnosić do zatrzymania silników. Po sesji dziewczyna skarżyła się na chłód. Co niczego nie dowodziło, poza tym, że jeśli się chce, to w relacjach z doświadczeń granicznych można się doszukać wszystkiego, jak pan Mandrake.
Wyciągnęła dyskietkę Amelii, wsunęła w jej miejsce jedną z relacji z ostatniego roku, wydrukowała sześć plików i zajęła się ich przeglądaniem z flamastrem w dłoni. Podkreślała wszystkie słowa i zdania, które wzbudziły jej zainteresowanie. „Leżałem w karetce i nagle znalazłem się poza ciałem. Poczułem się tak, jakby w moim ciele pojawił się iluminator, a dusza po prostu uleciała przez niego”. Joanna podkreśliła na żółto słowo iluminator.
„Czułam się tak, jakbym wyruszała na daleką podróż”.
„Wszędzie wokół światło”, powiedziała Kathie Holbeck, wpatrując się w sufit i rozkładając ręce jak rozkwitający kwiat płatki. Albo jak startująca rakieta. Pani Isakson wykonała podobny gest. Joanna przejrzała jej relację. „Wszystko rozświetlone”, oświadczyła. Jak płomień rakiety.
„Był tam mój ojciec i ucieszyłam się ze spotkania z nim. Zginął na Salomonach. Na amfibii”.
Joanna postukała flamastrem w kartkę, myśląc o panu Wojakowskim i jego opowieściach z Yorkshire. Czy to możliwe, że przypomniał je sobie, bo pływał na statku?
Pan Wojakowski niczego sobie nie przypomniał, bo zmyślał, odpowiedziała sobie od razu. A gdyby nawet, to tak mizerny dowód nie nadawałby się do przedstawienia Richardowi. Powróciła do przeglądania relacji.
„Usłyszałem dźwięk, ale bardzo dziwny, zupełnie nie przypominający dźwięku, rozumie pani?”
„Zabrzmiał dokładnie tak, jakby coś przetoczyło się po rozsypanych szklanych kulkach”. Szklanych kulkach. Odszukała notatki Kit, dotyczące zatrzymania silników. Jest. „Zupełnie jakby statek poślizgnął się na tysiącu szklanych kulek”, stwierdziła pasażerka Titanica Ella White, kiedy spytano ją, jaki dźwięk towarzyszył zderzeniu z górą lodową.
Joanna jeszcze raz przejrzała wydruki. „Przemieszczałem się przez tunel, bardzo szybko, lecz gładko, jakbym się znajdował w windzie”.
,,Wiedziałem, że przekraczam rzekę Jordan”.
Nie kłamała Vielle, kiedy stwierdziła, że nie uda jej się dotrzeć do domu przed dwudziestą drugą. O wpół do dziesiątej miała jeszcze do przejrzenia drugie tyle wydruków. Wyłączyła komputer, włożyła płaszcz i usiadła, nie zdejmując go. Znowu włączyła komputer.
Zapisała wywiady z ostatnich dwóch lat na jednym pliku, następnie zaczęła wyszukiwać wszystkie wypowiedzi, w których pojawiło się słowo „woda”.
„Czułem się tak, jakbym pływał w wodzie”.
„Światło było ciepłe i błyszczące, jakbym znajdowała się pod woda.”.
„Znajdowaliśmy się nad jeziorem (z opisu retrospekcji życia Pauline Underhill), nad które chodziliśmy, gdy byłam mała. Siedziałam w naszej starej łodzi wiosłowej. Przeciekała, woda dostawała się do środka przez burtę”.
Wiosłowanie na jeziorze, pomyślała Joanna i wyświetliła plik Carla Śpiączki, gdzie zapisała długą listę pojedynczych słów i niezrozumiałych dźwięków.
„Woda”, „zimno” lub „ciemno”. Przeczytała pozostałe słowa. „Zniszczyć” albo „zniżyć” lub „zmiażdżyć” oraz „przeciąć węzeł”. Przeciąć węzeł. Mężczyźni w kwaterach oficerskich, usiłujący odciąć łodzie, kiedy dziób statku zanurzył się w wodzie. Czytała dalej. „Woda”, „o rety”. Przerażenie z powodu podnoszącej się wody?
Skończyła pracę o pierwszej, poszła do domu, a przed zaśnięciem czytała Światło na końcu tunelu. Pozaznaczała strony, na których pojawiały się słowa: „woda”, „podróż” oraz „ciemność”.
Rankiem udała się do Carla Śpiączki, z nadzieją że znowu coś powiedział, ale jego twarz skrywała się pod maską tlenową, a z ust wystawała mu rurka dotchawiczna.
— Ma kiepski dzień — szepnęła pani Aspinall. Łagodnie powiedziane. Carl przypominał trupa, był cały siny, pomimo koca wyraźnie była widoczna jego zapadnięta klatka piersiowa i kościste ręce oraz nogi. Wydawało się, że zapada się w łóżko, pogrąża w nim jak w śmierci.
— Nie potrafią mu obniżyć temperatury — płaczliwym głosem poskarżyła się pani Aspinall. Ona również wyglądała fatalnie. Miała ciemnoszare cienie pod oczyma i była wyraźnie wyczerpana. Na parapecie leżała poduszka i zgrabnie złożony szpitalny koc, co oznaczało, że spędzała noce w jednym pokoju z mężem. I nigdy nie spała.
— Wygląda pani na zmęczoną — odezwała się Joanna. — Może przynieść pani kawy? Nie chciałaby pani położyć się w poczekalni? Ja mogę przy nim posiedzieć.
— Nie, on może… Nie — odmówiła pani Aspinall. — Nic mi nie jest. Ale dziękuję za troskę. To miło z pani strony. — Spojrzała na męża. — Przestał cokolwiek mówić. Oczywiście, nie może mówić przy włożonej rurce dotchawicznej, ale nawet nie stara się już wydawać jakichkolwiek dźwięków. Po prostu tak leży w łóżku… — Głos jej się załamał. — Taki nieruchomy.
Joanna pomyślała, że on wcale nie leży w łóżku, i przypomniała sobie, jak stała przy nim w dniu, kiedy poznała Richarda. Przypuszczała wtedy, że Carl Śpiączka znajduje się gdzieś daleko. Zastanawiała się gdzie. U stóp głównych schodów? Czeka, aż ktoś go wywoła do jego łodzi? A może już w jednej z szalup, wiosłując w ciemności i zimnie?
Stanęła z drugiej strony łóżka.
— Carl — odezwała się i położyła rękę na jego chudej, zmęczonej dłoni. — Przyszłam sprawdzić, jak się miewasz… — Urwała, nie mając pojęcia, co powiedzieć. „Szybkiego powrotu do zdrowia”? Bzdura. „Lekarz mówi, że dobrze się trzymasz”?
Maisie powiedziała kiedyś, że ludziom trzeba mówić prawdę, nawet jeśli jest ona zła. Albo kiedy są zbyt daleko, aby usłyszeć.
— Jest tutaj twoja żona. Pielęgniarki bardzo się o ciebie troszczą. Wszyscy chcemy, żebyś do nas wrócił.
Za plecami Joanny pani Aspinall przeszukiwała torebkę w poszukiwaniu chusteczek. Joanna pochyliła się nad chorym i pocałowała go w blady i cienki jak pergamin policzek.
— Nie bój się — szepnęła i wróciła do gabinetu, aby ponownie zająć się przeglądaniem relacji.
Pani Woollam stwierdziła, że jeden tunel okazał się węższy i miał bardziej nierówną podłogę. Musiała się łapać ścian, żeby nie upaść. Poza tym widziała schody oraz otwartą przestrzeń, zupełnie pustą na przestrzeni wielu kilometrów.
Poza tym ujrzała ogród, „zielony i biały, otoczony winoroślami”. I jeszcze była Maisie, która nie widziała świateł ani ludzi w bieli, tylko mgłę.
O wpół do drugiej Joanna pojechała na uniwersytet, żeby się spotkać z Amelią. Zostawiła sobie sporo czasu na odszukanie właściwego budynku, sali i miejsca parkingowego. Pamiętała, jakim koszmarem jest znalezienie tam kawałka wolnej przestrzeni na samochód. Na szczęście fatalna pogoda zmusiła wielu studentów do pozostania w domach. Znalazła miejsce w pierwszym rzędzie.
Na parkingu urządzono kino samochodowe. Pomyślała, że musi powiedzieć o tym Vielle. Tylko że ona zaraz spyta: „A co robiłaś na uniwersytecie?” Jeśli jej wytłumaczę, oskarży mnie o prześladowanie Amelii. I będzie miała rację. Joanna stanęła przed drzwiami do sali, w oczekiwaniu na wyjście studentów. Amelia zrezygnowała z uczestnictwa w badaniach i jasno dała do zrozumienia, że nie chce ze mną rozmawiać. Nie mam prawa tu przychodzić.
Kiedy jednak dziewczyna wyłoniła się zza drzwi, z zarzuconym na ramię plecakiem i rękawicami w dłoniach, Joanna podeszła do niej i spytała pośpiesznie, jakby spodziewając się, że ucieknie:
— Pani Amelio? Czy możemy gdzieś pójść na chwilę, żeby porozmawiać?
Sądząc po przerażonym spojrzeniu, które posłała Joannie, rzeczywiście miała ochotę się gdzieś ukryć. Rozejrzała się wokół, najwyraźniej próbując zlokalizować jakąś klatkę schodową, do której mogłaby dać nura. Joannie przyszło do głowy, że na pewno wygląda tak samo, kiedy widzi pana Mandrake’a. Nie miała pewności, czy Amelia traktuje ją w podobny sposób. Czy to możliwe, że Amelia zrezygnowała nie dlatego, że ujrzała coś, co ją przeraziło, tylko dlatego, że doszła do wniosku, iż projekt to pseudonaukowe bzdury?
Nie dało się tego wykluczyć, kiedy bowiem poszły do bufetu, który, o dziwo, był otwarty po południu, a Joanna zaproponowała Amelii coś do picia, usłyszała w odpowiedzi:
— Za kilka minut mam kolejne zajęcia.
Joanna wiedziała, że to jawne kłamstwo.
— Nasza rozmowa potrwa właśnie kilka minut. — Joanna otworzyła notatnik. — Chciałam tylko uzupełnić dane do wywiadu na zakończenie uczestnictwa w badaniach. — Miała nadzieję, że to zabrzmiało oficjalnie i poważnie. — Jak długo brała pani udział w badaniach?
— Cztery tygodnie.
Joanna zapisała.
— Powody rezygnacji?
— Już mówiłam, moje zajęcia zrobiły się w tym semestrze wyjątkowo trudne. Po prostu nie mam czasu.
— W porządku — potwierdziła Joanna, jakby sprawdzając listę pytań. — Pierwsza sesja, przy której asystowałam, była pani trzecią sesją z kolei. Mówiła pani wtedy, że czuła ciepło i spokój.
— Zgadza się — potwierdziła Amelia, lecz tym razem na jej twarzy nie pojawił się nieznaczny uśmiech, który Joanna zapamiętała. Dziewczyna zacisnęła mocno dłonie.
— A podczas ostatniej sesji stwierdziła pani, że widziała wszystko wyraźniej, i dostrzegła stojących w świetle ludzi, lecz nie potrafiła pani ich rozpoznać.
— Nie, światło było zbyt intensywne.
— Czy widziała pani cokolwiek ze swojego otoczenia?
— Nie — zaprzeczyła, a jej ręce ponownie się zacisnęły. Joanna odniosła wrażenie, że rozmówczyni zdała sobie z tego sprawę i dlatego położyła dłonie na udach.
— Jak się pani czuła podczas tej czwartej sesji?
— Już pani mówiłam, czułam spokój. Ma pani jeszcze jakieś pytania? Śpieszę się na zajęcia.
— Tak. Czy pani zajęcia były jedynym powodem rezygnacji z uczestnictwa w badaniach?
— Przecież mówiłam pani…
— Odniosłam wrażenie, że podczas ostatniej sesji ujrzała pani coś, co panią przestraszyło. Czy mam rację?
— Nie — oznajmiła stanowczo Amelia i wstała. — Mówiłam, że w tym semestrze mam bardzo trudne zajęcia. Czy to wszystko?
— Chciałabym, żeby pani to podpisała. — Joanna podsunęła kurtkę i długopis. Amelia pochyliła się nad formularzem. Jej twarz, przysłoniły długie czarne włosy. — Jeżeli widziała pani cokolwiek, co panią przestraszyło, bardzo bym chciała o tym wiedzieć. To ważne.
— Widziałam tylko światło. — Amelia się wyprostowała. Oddała Joannie długopis i sięgnęła po plecak. — Czułam ciepło i spokój. — Zarzuciła plecak przez ramię i posłała Joannie wyzywające spojrzenie. — Nie ma w tym absolutnie nic strasznego.
Joanna pomyślała, że jej rozmowa niczego nie dowiodła, poza tym, że Amelia nie ma ochoty z nią dyskutować. Przyglądała się, jak studentka przepycha się przez tłum ludzi zgromadzonych w bufecie. Joanna z całą pewnością nie uzyskała potwierdzenia, że Amelia widziała Titanica. Niemniej tak właśnie było. I przeraziła ją perspektywa kolejnej sesji. Dlatego zrezygnowała.
Trudno to jednak uznać za dowód, podobnie jak pojedyncze słowa i określenia, pojawiające się w różnych relacjach. Wyobraziła sobie, jak Richard mówi: „Słowo srebrny również występuje w wywiadach. To nie oznacza, że badani widzieli Hindenburga”. Miałby rację. Diabeł może cytować Pismo Święte dla własnych celów. Przeszukiwanie materiałów i zwracanie uwagi wyłącznie na fragmenty, potwierdzające jakąś tezę, było systemem stosowanym przez pana Mandrake’a, a nie szanującego się naukowca, zwłaszcza jeśli istniało sporo elementów zupełnie nie pasujących do teorii, takich jak ogród pani Woollam czy mgła Maisie.
Potrzebowała dowodów. Musiała uzyskać wypowiedzi świadków. Problem w tym, że nie miała się do kogo zwrócić. Tylko ona sama mogła wystąpić w roli świadka, lecz Richard już zakwestionował jej słowa. Amelia odmówiła udzielania dalszych wyjaśnień, pani Troudtheim odmówiła poddawania się eksperymentowi, a Carl Aspinall znajdował się w stanie śpiączki. Pozostawał jeszcze pan Briarley, tylko dlaczego Richard miałby wierzyć gadaninie człowieka cierpiącego na chorobę Alzheimera, nawet gdyby Joannie udało się zmusić go do powtórzenia tego, co opowiedział w bibliotece. Musiała znaleźć sposób na uzyskanie potwierdzenia z zewnątrz, tak samo jak sprawdziła fakty dotyczące Midway i Morza Koralowego, które wykorzystała do udowodnienia, że pan Wojakowski kłamał.
W tej samej chwili ujrzała go i pomyślała, że przywołała go telepatycznie albo co gorsza ma halucynacje. Pan Wojakowski szedł do niej przez bufet, z czapką baseballową w dłoni i szerokim uśmiechem na ustach.
— Witam panią doktor, co pani tu robi? — spytał. — Nie powinna pani być w szpitalu?
— Co ja tutaj robię? — zdumiała się Joanna. — To ja powinnam spytać, co pan tutaj robi.
— Przyszedłem obejrzeć galerię sztuki współczesnej — skrzywił się pan Wojakowski. — Cholerne brzydactwa z drutów i sedesów. Dyrekcja Aspen Gardens zafundowała nam przejażdżkę mikrobusem, żebyśmy się rozerwali. — Pomachał czapką do kilku błękitnowłosych pań, kupujących kawę przy ladzie. — Ustaliła pani już ten nowy plan?
— Nie — odparła. — Jeszcze nie.
— Tak myślałem. Dzwoniłem do pani przez cały tydzień. Zacząłem się czuć jak Norm Pichette. Pomyślałem, że pora sobie sprawić karabin maszynowy.
Joanna posłała mu zaskoczone spojrzenie, lecz pan Wojakowski uśmiechał się z sympatią.
— Chyba nigdy pani nie mówiłem, jak przypadkiem zostawiliśmy go na pokładzie podczas ewakuacji z Yorktown. Leżał w izolatce, a kiedy się obudził, zobaczył, że na okręcie nie ma nikogo poza nim i George’em Weisem, który ma pękniętą czaszkę i nie żyje. Wszyscy pozostali znaleźli się już na Hammanie i Hughesie.
To niemożliwe, żeby zmyślał. Podaje zbyt wiele szczegółów. Na pewno częściowo mówi prawdę.
— Woła nas, ale go nie słyszymy, bo jesteśmy za daleko. Robi, co w jego mocy — wrzeszczy i macha rękami. — Pan Wojakowski zademonstrował, rytmicznie unosząc ramiona nad głową i opuszczając, jakby udawał semafor. — Z kuchni wydostał nawet jakiś garnek i tłukł w niego co sił, ale i tak nic nie słyszeliśmy, bo byliśmy za daleko i zajmowaliśmy się zupełnie czym innym. No więc stoi tam, na okręcie idącym na dno i nie przychodzi mu do głowy żaden sposób, aby kogokolwiek powiadomić.
— Panie Wojakowski… — usiłowała się wtrącić Joanna.
— I co robi? Bierze karabin maszynowy i strzela w wodę. Jesteśmy za daleko, aby usłyszeć, ale Pulpet Fratelli widzi kule odbijające się rykoszetem od wody i wrzeszczy: „Okręt podwodny” Wszyscy zaczynają się gapić, ale nikt nie potrafi wykombinować, co jest grane. Widać, że to nie okręt podwodny ani bomba głębinowa. Podnoszę więc wzrok i oto on! Stoi sobie na pomoście komunikacyjnym na lewej burcie. Niezły był z niego cwaniak, co? Tak sobie wykombinować, jak przekazać nam wiadomość?
— Panie Wojakowski, chciałam panu zadać jedno pytanie.
— Ed.
Zastanowiła się, po co miałaby go o cokolwiek pytać, skoro w rezultacie przypomni sobie kolejną historię z Yorktown. A nawet jeśli udzieli jakiejś odpowiedzi, Richard i tak nie uwierzy kompulsywnemu kłamcy.
— Proszę walić śmiało, pani doktor.
— Panie Wo… Ed, przedstawiając swoje relacje, sporo mówił pan o drugiej wojnie światowej. Czy w swoich doświadczeniach granicznych zauważył pan coś, co przypomniało panu o przeżyciach wojennych?
— Chodzi pani o Yorktown? — Zdjął czapkę i podrapał się po piegowatym czole. — Nie przypominam sobie.
Jeden jedyny raz chciałabym, aby coś mi opowiedział, a on milczy.
— Nic konkretnego, pani doktor. Przykro mi.
— Nie ma sprawy — oświadczyła i pozbierała swoje rzeczy. — Tak się tylko zastanawiałam.
Pan Wojakowski włożył czapkę na głowę.
— To znaczy oprócz tego, że znajdowałem się na statku, tak?
„Pora na mnie, mgła się podnosi”.
— Znajdował się pan na statku? — powtórzyła ostrożnie Joanna. — Jakim statku?
— Trudno powiedzieć — stwierdził pan Wojakowski. — Na pewno nie na Yorktown. Znałem każdy centymetr mojego okrętu, a tamego korytarza zupełnie sobie nie przypominałem. Poza tym drzwi nie wyglądały znajomo. Takie drzwi częściej się widuje w wejściu do kajuty dowódcy. Pamiętam, jak kiedyś poszedłem po coś do kapitana okrętu i widzę, jak z jego kabiny wychodzi Śmierdziel Malone. Wiadomo, że Śmierdzielowi tylko złe w głowie, to największy łobuz w całej marynarce, a to niemało. Tak czy owak, Śmierdziel mnie widzi i mówi…
— Dlaczego uważa pan, że to był statek? — wtrąciła się Joanna.
— Była pani kiedyś na pokładzie? Jeśli tak, to wie pani, że tego uczucia nie da się z niczym pomylić. Poznałaby to pani nawet z zawiązanymi oczyma i z zatkanymi uszami. Jak teraz o tym myślę, to chyba właśnie tak wtedy wyglądałem.
— Nie potrafi pan określić, co to był za statek?
— Nie. Ale wiem, że chodzi o jednostkę marynarki wojennej, bo za drzwiami widziałem marynarzy.
— Widział pan marynarzy?
— Na pewno ludzi. Pomyślałem, że to marynarze. Światło było zbyt jasne, aby dostrzec szczegóły, ale zauważyłem białe ubrania, więc uznałem, że to muszą być marynarze.
Statek, a za drzwiami ludzie ubrani na biało.
— Powiedział pan, że czuł się tak, jakby znajdował się na morzu. Czy silniki pracowały?
— Silniki? — zdumiał się. — Nie. — Panie z błękitnymi włosami podeszły do niego ze zdecydowanym wyrazem twarzy.
— Samochód czeka, Edward — oznajmiła jedna z nich, wpatrując się w Joannę.
— Już idę — odparł. — Idźcie same, dziewczyny. Muszę się pożegnać z przyjaciółką — mrugnął do Joanny. Panie odeszły kilka kroków i zatrzymały się, z niecierpliwością czekając na swojego towarzysza. — Jeszcze jakieś pytania, pani doktor?
— Dlaczego wcześniej mi pan tego nie mówił?
— Powiem pani, że po prostu nie chciałem gadać jak nakręcony, zupełnie jak Gaduła Eggleton. Opowiadałem pani o nim? Nazywaliśmy go tak, bo jak zaczynał gadać, to nie dawał nikomu dojść do słowa i…
— Lepiej niech już pan idzie — przerwała mu Joanna i wskazała na panie, które wyglądały tak, jakby lada chwila miały dostać zawału. — Może pan nie zdążyć do autokaru.
— Ciągle to samo — westchnął pan Wojakowski. — Niech pani do mnie zadzwoni, jak tylko ustali pani plan. Mogę przyjść w każdej chwili. — Powoli ruszył się w stronę kobiet, lecz zaraz zawrócił. — Przyszło mi coś do głowy. To mógł być Franklin. Nie wiem tylko, jak zatonął.
— Zatonął?
— Nie, jak tak myślę, to na pewno nie Hammann, bo jego rufa się przełamała. Ani Wasp, bo odwrócił się do góry dnem, a Lexington położył się na burcie. Ten okręt, wszystko jedno, jak się nazywał, tonął dziobem w dół.
No i proszę, oto potwierdzenie z zewnątrz. Joanna pomyślała, że i tak nie uda się jej przekonać Richarda ani kogokolwiek innego. Pan Wojakowski nie był wystarczająco wiarygodny. Nabrała jednak pewności, że jest na właściwej drodze. Poza tym, skoro znalazła jeden dowód, to natrafi także na inne. Musiała ich tylko poszukać.
Pojechała z powrotem do szpitala i resztę dnia, a także cały następny, spędziła zabarykadowana w gabinecie, przeglądając relacje. Wyłączyła pager, ale pozostawiła działający telefon i automatyczną sekretarkę. Większość nagrań pochodziła od pana Mandrake’a.
Dzwonił w dwugodzinnych odstępach, coraz wyraźniej zirytowany, że nie może skontaktować się z Joanną.
— Skoro nie może pani znaleźć odrobiny czasu na to, aby mi oddzwonić — gderał — mogłaby pani przynajmniej wysłuchać, co pani Davenport ma do powiedzenia na temat swoich wizji. Dowodzą one jednoznacznie, że istnieje możliwość przesyłania wiadomości zza grobu.
Joanna skasowała nagranie i zakleiła szparę pod drzwiami czarnym papierem, aby nikt z zewnątrz nie zauważył światła. Następnie powróciła do czytania relacji.
„Szedłem długim, pochyłym tunelem”.
„Czułam ciepło, jakbym owinęła się kocem”.
„W drzwiach stała kobieta i mała dziewczynka. Wiedziałam, że to na pewno moja matka i młodsza siostra, która zmarła w wieku sześciu lat, chociaż były zupełnie niepodobne do siebie. Dziewczynka wzięła mnie za rękę i poprowadziła do pięknego ogrodu”.
Znowu coś o ogrodzie. Joanna włączyła wyszukiwarkę. „Byłem w czymś w rodzaju ogrodu”. „Eliasz stał w Ogrodzie Edeńskim”. „Za progiem ujrzałam ogród”.
Najbardziej szczegółowy opis przedstawiła Gladys Meers. „Wszędzie wokół wznosiły się drzewa i stały treliaże, obrośnięte winoroślą. Zasiądź, powiedział anioł, więc usiadłam na białym krześle z plecionej wikliny, takim, jakie się często widuje przed domami na patio”.
Joanna doszła do wniosku, że na Titanicu z całą pewnością nie było żadnego ogrodu i bardzo pragnęła w to uwierzyć, lecz pamiętała o znajdującym się na statku basenie i łaźni tureckiej. Niewykluczone, że zaprojektowano tam także ogród.
Zatelefonowała do Kit, lecz linia była zajęta. Wydrukowała wszystkie fragmenty opisów odnoszące się do ogrodów i poszła porozmawiać z Maisie. Dziewczynka leżała i oglądała telewizję, ale zdradził ją płytki oddech i szybko poruszające się nozdrza. Joanna nie wątpiła, że Maisie przed chwilą wskoczyła na łóżko. Zaciekawiło ją, jaką książkę właśnie ukryła, lecz dostrzegła tylko przewody wystające spod koszuli z nadrukiem lalki Barbie i podłączone do urządzenia monitorującego pracę serca.
— Jeszcze nie znalazłam wiele o wiadomościach radiotelegraficznych — oświadczyła Maisie, kiedy ujrzała Joannę. Wyłączyła telewizor pilotem. — Znowu mam migotanie przedsionków. Zabronili mi nawet czytać. Jak dotąd mam tylko dwie wiadomości. — Kilka razy odetchnęła głęboko i kontynuowała: — Są w szufladzie. — Ruchem głowy wskazała nocną szafkę. — Pozostałe sprawdzę, jak tylko się poczuję lepiej.
Joanna wysunęła szufladę i wyciągnęła notatnik Maisie. Na pierwszej stronie widniał napis: „Toniemy. Nic nie słychać z powodu szumu pary”. I poniżej: „Przybywajcie szybko. Maszynownia zalana do wysokości kotłów”.
Joanna starała się nie myśleć o Maisie na pochylających się pokładach Titanica, na odchylonych od pionu stopniach głównych schodów. Ale przecież dziewczynka widziała mgłę, a w noc zatonięcia liniowca powietrze było przejrzyste. Jeśli na Titanicu nie istniał żaden ogród, to pan Briarley się mylił.
— Maisie — odezwała się Joanna. — Czy na Titanicu był ogród?
— Ogród? — powtórzyła z niedowierzaniem Maisie. — Na statku?
— Albo coś, co przypominało ogród, z kwiatami i drzewami. — Maisie pokręciła głową. Joanna pomyślała, że gdyby na statku znajdowało się takie pomieszczenie, Maisie na pewno wiedziałaby o tym.
— Nigdy nie słyszałam o ogrodzie — oznajmiła dziewczynka. — Założę się, że gdyby istniał, jego rysunek na pewno znalazłby się w książce Ilustrowany Titanic. — Odrzuciła koc i usiadła.
— Nie — zabroniła Joanna. — Nie ma mowy o sprawdzaniu jakichkolwiek informacji, dopóki nie ustanie migotanie przedsionków.
— Ale przecież…
— Masz mi to obiecać, bo skreślę cię z listy moich asystentów naukowych.
— No dobrze — przystała z niechęcią Maisie. — Obiecuję. — Widząc powątpiewające spojrzenie Joanny, dodała: — Przysięgam z ręką na sercu.
Joannie przyszło do głowy, że serce dziewczynki nie jest wiele warte.
— Połóż się i odpoczywaj, dzieciaku — przykazała, podniosła pilota i włączyła telewizor. — Wkrótce znowu do ciebie zajrzę.
— Nie może pani jeszcze wychodzić — zaprotestowała. — Nie zdążyłam opowiedzieć o sprawie Mackay-Bennetta.
— No dobrze. Dwie minuty, a potem odpoczywasz. Co to jest Mackay-Bennett?
— To statek wysłany na miejsce katastrofy w celu wyłowienia ciał.
— Myślałam, że wszystkie zwłoki zatonęły.
— Większość tak, ale nie wszystkie. Niektórzy ludzie mieli na sobie kamizelki ratunkowe, więc unosili się na wodzie. — Maisie oparła głowę na poduszce, rozpostarła ramiona i otworzyła oczy, aby groteskowo zobrazować pływającego trupa. — Istniały obawy, że pasażerowie innych statków mogą ujrzeć zwłoki, więc do ich zebrania skierowano Mackay-Bennetta z trumnami i pastorem na pokładzie. Kto to jest balsamista?
— To człowiek, który przygotowuje ciała do pogrzebu. Zabezpiecza je przed rozkładem.
— Aha. No więc zabrano też balsamistę i mnóstwo lodu. Pewnie także po to, żeby uniemożliwić rozkład ciał?
— Zgadza się — potwierdziła Joanna. — No dobrze, dwie minuty minęły. — Wstała.
— Nie — zaprzeczyła Maisie. — Jeszcze nie zdążyłam o czymś pani powiedzieć. Znaleziono ciało małego chłopca, którego nikt nie znał i po którego nikt się nie zgłosił, dlatego dowódca i załoga Mackay-Bennetta urządzili jego pogrzeb, przygotowali małą białą trumienkę i wznieśli nagrobek z napisem: „Nieznane dziecko, którego szczątki wyłowiono po katastrofie Titanica”.
— Tak samo jak Małej Panienki 1565 — zauważyła Joanna.
— Nie — sprzeciwiła się Maisie. — W końcu odkryto, kim był chłopczyk. — Owinęła identyfikator wokół dłoni, jakby trzymała różaniec. — Nazywał się Gosta Paulsson. — W rezultacie Joanna siedziała z Maisie do czasu przybycia jej matki, jak zwykle tryskającej radością.
— Pielęgniarki mówią, że twój stan znacznie się poprawił — usłyszała Joanna, pośpiesznie wychodząc z pokoju. — Przyniosłam ci zupełnie nową kasetę wideo. Rebecca z farmy Sunnybrook.
Joanna z ulgą wróciła do gabinetu. Na Titanicu nie znajdował się ogród ani nie zasnuwała go mgła, a Maisie nie była jedyną osobą po śmierci klinicznej, która widziała mgłę. W książce Oślepieni światłem zjawisko to sklasyfikowano w oddzielnej kategorii doświadczeń granicznych. Odczytała fragment: „Niektórzy pacjenci twierdzą, że znaleźli się w otwartej, nieokreślonej i zamglonej przestrzeni. Część osób wspomina o ciemnościach przypominających nocną mgłę, inni mówią, że widzieli światło. Niemal wszyscy opisują to miejsce jako zimne i przerażające. Niewątpliwie chodzi o czyściec, a ludzi, którzy go widzą, można określić mianem niewierzących lub nie zbawionych”.
Joanna głośno zatrzasnęła książkę i sprawdziła wyszukiwarką słowo „mgła”. Przyjrzała się wynikom poszukiwań. „Było zimno”, wspominał Paul Smetzer, „i otaczała mnie tak gęsta mgła, że nie widziałem dłoni uniesionej przed twarzą”.
Paul Smetzer. To nazwisko wydało się jej znajome. Otworzyła jego plik i przeczytała całą relację. A tak, Paul. „Nie widziałem dłoni uniesionej przed twarzą. Oczywiście, jako zmarły raczej nie miałbym dłoni, prawda? Ani twarzy, rzecz jasna”.
Paul Smetzer, czyli Ricky Inman osób po śmierci klinicznej. Opowiedział jej także o aniele-kobiecie, „niemal tak ślicznej jak ty”, i spytał ją, czy to prawda, że w niebie nie ma seksu, „bo jeśli faktycznie go nie ma, to chciałbym sobie pójść gdzie indziej”.
Jego uwagi można by uznać za nieistotne, lecz nie tylko on wspominał o mgle: „Stali tam ludzie, lecz nie mogłem ich rozpoznać z powodu mgły”. „Nie, było ciemno” (odpowiedź na pytanie Joanny, skierowane do Raya Gomeza, mającego opisać tunel) „i wszystko się rozmywało, jakby otaczała mnie mgła lub coś podobnego”. „Pływałem w jakiejś gęstej mgle”.
Tamta noc z całą pewnością nie była mglista. Aby się upewnić, Joanna zadzwoniła do Kit, ale ktoś wciąż rozmawiał przez jej telefon. Wydrukowała zestaw wypowiedzi związanych z mgłami, aby je zabrać do domu, i zaczęła się zbierać do wyjścia.
Zadzwonił telefon.
— Cześć, mówi Richard — odezwał się do automatycznej sekretarki. — Chciałem tylko powiedzieć, że pani Troudtheim przychodzi jutro o czwartej, jeśli to…
Joanna podniosła słuchawkę.
— Cześć, jestem tutaj.
— Myślałem, że poszłaś do domu — stwierdził. — Przechodziłem koło twojego gabinetu i nie zauważyłem światła pod drzwiami.
— Nie, jeszcze tu siedzę. Zajęłam się zaległymi relacjami — odparła. Przynajmniej nie do końca mijała się z prawdą. — Zdawało mi się, że nie zamierzasz przeprowadzać kolejnych sesji z panią Troudtheim, dopóki nie określisz przyczyn jej szybkich powrotów do rzeczywistości.
— To prawda, ale kiedy poinformowałem doktor Jamison o kwasie deltaaminomasłowym, zasugerowała, żebym udał się do doktora Friedmana w szpitalu Świętego Antoniego. Doktor Friedman sporo zajmował się tym kwasem i jego sztucznymi substytutami. Dowiedziałem się od niego, że kwas deltaaminomasłowy samodzielnie nie może pełnić roli inhibitora endorfin, lecz w połączeniu z kortyzolem, jak najbardziej.
— Innymi słowy, inhibicja endorfin mogła jej przywracać świadomość?
— Tego jeszcze nie wiem. Spytałem go także o theta-asparcynę, ale to nie jest inhibitor. Doktor Friedman specjalizuje się w inhibitorach, więc niewiele wiedział o tej substancji. Powiedział, że wydaje mu się, iż pełni ona funkcje regulacyjne. Podobno wyprodukowano jej syntetyczny odpowiednik. Muszę przeprowadzić jeszcze trochę badań, ale przede wszystkim zajmę się panią Troudtheim. Chcę sprawdzić, czy kortyzol pojawiał się podczas wszystkich jej sesji. Jeśli tak, znam kilka sposobów przeciwdziałania jego obecności, które umożliwią mi utrzymanie jej w stanie śmierci klinicznej. I to właściwie tyle. Do zobaczenia jutro o czwartej.
O czwartej. Do tego czasu będzie już coś wiedziała. Może nawet wcześniej, jeśli uda się jej skontaktować z Kit. Gdy tylko dotarła do domu, zadzwoniła do niej po raz kolejny, a potem ponawiała próby co kwadrans, coraz bardziej się denerwując. Wreszcie udało się jej połączyć.
— Bardzo się cieszę, że dzwonisz — przywitała ją Kit. — Chciałam cię przeprosić za pozostawienie książki w miejscu, w którym wujek Pat mógł ją znaleźć. Nie mam ci za złe, że tak wyszłaś.
— To nie był powód… — zaczęła Joanna, ale Kit nie słuchała.
— Zrobiłam coś niewyobrażalnie głupiego — oświadczyła. — Widzisz, on ją już wcześniej ukrył. Nietrudno się było domyślić, że ponowi próbę. Wcale się nie dziwię, że jesteś wściekła.
— Wcale nie jestem wściekła… — zaprzeczyła Joanna.
— A powinnaś. Wciąż jej nie znalazłam, chociaż szukałam wszędzie. Za kaloryferami, wewnątrz…
— Prawdę mówiąc, nie dzwonię w sprawie podręcznika.
— No pewnie, przecież miałam przygotować odpowiedzi na twoje pytania. Na Titanicu nie było biblioteki, za to na pokładzie z promenadą znajdowała się sala czytelniczo-pisarska, wyposażona w półki z książkami i biurka. Tuż obok salonu pierwszej klasy z barem. Poza tym zgadza się, Scotland Road to przejście dla załogi, usytuowane na pokładzie E i biegnące przez niemal całą długość statku. Jego…
— Potrzebuję jeszcze jednej informacji. Możesz mi powiedzieć, czy tamta noc była mglista?
— Nie — odparła bez wahania Kit. — Powietrze było idealnie przejrzyste. I nie wiał wiatr. Jeden z rozbitków opowiadał później, że zdawało mu się, że pływa po jeziorze. Właśnie dlatego załoga nie dostrzegła fal rozbijających się o górę lodową.
— Może potem pojawiła się mgła? Już po zderzeniu?
— Nie sądzę. — Kit nie miała wątpliwości. — Wszyscy rozbitkowie twierdzili, że nigdy nie widzieli równie przejrzystej nocy. Podobno gwiazdy dochodziły do linii horyzontu. Mam poszukać potwierdzenia w książkach?
— Nie, to mi wystarczy. Dzięki. Powiedziałaś mi wszystko, co chciałam wiedzieć. — Kiedy Joanna odłożyła słuchawkę, pomyślała, że i tak to wszystko wiedziała. Informacje od Kit w połączeniu z często pojawiającą się wizją ogrodu oznaczały, że pan Briarley się mylił.
Oczywiście miał rację, dlaczego zobaczyła Titanica. To prawda, ujrzała lustrzane odbicie śmierci. Na szczęście mylił się, twierdząc, że wszyscy są skazani na ujrzenie go i może Kit miała rację, a Greg Menotti mówił o czymś zupełnie innym niż Carpathia.
Mam nadzieję, pomyślała następnego ranka, idąc do gabinetu. Mam nadzieję.
Automatyczna sekretarka mrugała jak oszalała. Joanna zdjęła płaszcz, i wcisnęła przycisk odtwarzania. Pierwsze nagranie pochodziło od Richarda: „Tish nie może przyjść o czwartej. Przesunąłem panią Troudtheim na drugą. Zadzwoń, jeśli pora ci nie odpowiada”.
Leonard Fanshawe. Pan Mandrake. „Dowiedziałem się z niezwykle wiarygodnego źródła, że poddaje się pani eksperymentom w projekcie badawczym doktora Wrighta”.
O nie, tylko tego mi było trzeba.
„Bardzo pragnąłbym podyskutować na temat pani wspomnień, aby ustalić, czy doświadcza pani rzeczywistych przeżyć granicznych. Taka ewentualność wydaje mi się wątpliwa”.
Mam nadzieję, że pan ma rację. Joanna skasowała resztę jego wiadomości. Zadzwonił telefon. Jeśli pan Mandrake uważa, że podniosę słuchawkę, to się bardzo myli, pomyślała. Sekretarka rozpoczęła nagrywanie.
— Musi pani natychmiast przyjść — oświadczyła zadyszana Maisie. — Chcę pani coś pokazać.
Joanna podniosła słuchawkę.
— Maisie, jestem przy telefonie. Co takiego mam zobaczyć?
— Oglądałam… Ilustrowanego Titanica — urwała, żeby wziąć głęboki oddech — i…
— Nadal masz migotanie przedsionków? — spytała surowo Joanna.
— Tak, ale… czuję się znacznie lepiej — zadyszała się Maisie.
— Powiedziałam ci, że nie wolno ci niczego sprawdzać, dopóki ci nie przejdzie.
— Zajrzałam tylko do jednej książki — zaprotestowała dziewczynka. — Zresztą nie wiem, czy można to uznać… za ogród, dlatego musi pani przyjść.
— Co można uznać za ogród?
— Kawiarnię Verandah. Są w niej kwiaty i drzewa, i winorośle… rosnące na tych siatkach, nie pamiętam jak się nazywają, takie białe, z drewna…
Treliaże, stwierdziła w myślach Joanna.
— Powiedz mi, jak wyglądały krzesła — poprosiła, otwierając plik z relacją Gladys Meers.
— Są białe, wykonane z takich drobnych, cienkich… Sama nie wiem. — Maisie wydawała się sfrustrowana. — Musi pani przyjść zobaczyć.
— W tej chwili nie mogę. Jakich drobnych i cienkich?
— Takich długich, pogiętych patyków. Jak koszyk.
Wiklina. Ujrzała to słowo na ekranie komputera. „Wszędzie wokół wznosiły się drzewa i stały treliaże, obrośnięte winoroślą. Usiadłam na białym krześle z plecionej wikliny, takim, jakie się często widuje przed domami na patio”.
— Są tam jakieś drzewa? — spytała Joanna, otwierając plik pani Woollam.
— Tak — potwierdziła Maisie, a Joanna wiedziała już, co usłyszy. — Palmy, ale musi pani sama przyjść je obejrzeć.
To nie ogród niebiański, tylko kawiarnia Verandah. Na Titanicu.
— Może pani przyjść dzisiaj rano? — dopytywała się Maisie.
Nie, o drugiej zjawi się pani Troudtheim. Muszę się upewnić, że nie było tam żadnej mgły.
— Dzisiaj rano mi się nie uda, jestem zbyt zajęta.
— Wobec tego niech pani przyjdzie po lunchu. Znalazłam wszystkie wiadomości radiotelegraficzne. Powiedziała pani, że kiedy sporządzę pełną listę, wtedy pani przyjdzie.
— Przyjdę dzisiaj po południu.
— Zaraz po lunchu?
— Zaraz po lunchu.
— Obiecuje pani? Słowo honoru?
— Słowo honoru — potwierdziła Joanna i odłożyła słuchawkę. Ponownie wyświetliła wszystkie wypowiedzi, w których pojawiło się słowo mgła. „Znajdowałem się wysoko na suficie i wpatrywałem się w stół operacyjny. Widziałem, jak lekarz przykłada mi do klatki piersiowej te płaskie talerzyki, przypominające rakietki do ping-ponga, a potem nic nie widziałem, bo pojawiła się mgła”, opowiadał pan James. Pani Katzenbaum mówiła: „Tunel był ciemny, lecz na jego końcu świeciło złote światło, zamazane, jakby przebijało się przez dym albo mgłę”.
Dym. Carl Śpiączka też coś wspominał o dymie. A może wcale nie chodzi o mgłę, tylko o dym? Albo parę? Titanic był parowcem. „Toniemy. Nic nie słychać z powodu szumu pary”, głosił spisany przez Maisie telegram.
Ale przecież para wydostawałaby się kominami. Nie kładłaby się po pokładach. A dym? Czy na statku mogły wybuchnąć pożar, kiedy przechył się pogłębił? Może płonący węgiel wysypał się z pieców na podłogę kotłowni albo świeca przewróciła się na obrus w salonie jadalnianym pierwszej klasy?
Zadzwoniła do Kit, ale linia była zajęta. Maisie wiedziałaby, czy na statku wybuchł pożar, zwłaszcza że tak bardzo interesowała się pożarem w cyrku w Hartford. Poza tym można by ją bezpiecznie spytać, bo nie chodziło o mgłę, tylko o dym. Kogo chcesz oszukać?, zadała sobie pytanie Joanna. Maisie od razu dostrzeże analogię.
Ponownie zatelefonowała do Kit. Odebrał pan Briarley.
— Proszę pana, chciałabym rozmawiać z Kit.
— Nie ma jej w domu — odparł. — Poszła do kościoła. Wszyscy są w kościele, poza Kevinem. Nie wiem, gdzie on jest.
Właśnie to miała na myśli Kit, kiedy wspominała, że pan Briarley mówi okropne rzeczy. Joanna przypomniała sobie, że była przekonana, iż chodzi o coś obscenicznego.
— „Umieramy samotni, zgodnie z wolą Nieba” — zacytował. — Kevin poszedł po film. Kit go wysłała. Nie mam pojęcia, czemu wcześniej o tym nie pomyślała.
Joanna uznała, że to gorsze niż wulgaryzmy i Kit nie może tego słuchać.
— Proszę jej przekazać, że dzwoniłam. Do widzenia. — Pożegnała się i chciała się rozłączyć, lecz było za późno. Kit podniosła słuchawkę.
— Cześć. Kto mówi? — spytała radosnym tonem. — O, cześć Joanna, o czymś zapomniałaś?
Joanna pomyślała, że może Kit nie słyszała, co powiedział jej wujek, może właśnie zeszła po schodach i ujrzała, jak trzyma telefon. Wiedziała jednak, że to nieprawda, że słyszała każde słowo. Zresztą ile razy musiało się to jej przytrafić? Dziesiątki? Setki?
— Joanna? — przypomniała o sobie Kit. — Chciałabyś wiedzieć coś jeszcze na temat Titanica?
— Tak — potwierdziła Joanna, starając się mówić równie spokojnie jak przyjaciółka. — Wiesz może, czy na pokładzie coś się paliło?
— Chodzi ci o przypadkowy pożar czy normalny ogień?
— Normalny ogień?
— No wiesz, taki jak pod kotłami i w kominkach.
— Na Titanicu były kominki? — zdumiała się Joanna i przypomniała sobie kobietę z upiętymi włosami, mówiącą: „Powiemy stewardowi, żeby rozpalił ogień”.
— Tak — potwierdziła Kit. — W palarni, o ile się nie mylę, i w niektórych kabinach pierwszej klasy. — Joanna uznała, że rozpalono ogień w kominku, bo pasażerowie zmarzli na pokładzie, a potem nie ugaszono go, gdy statek zaczął się przechylać. Wtedy drewno i popiół wysypały się na dywan, a od ognia zajęły się zasłony i całą kabinę wypełnił dym.
— Czy o taki ogień ci chodziło? — spytała Kit.
— Sama nie wiem, o jaki ogień mi chodziło. Zastanawiam się, skąd się mogło wziąć dużo dymu. Albo pary.
— Pamiętam, że wujek Pat wspominał kiedyś o ogniu w jednej z kotłowni, w magazynie na węgiel. Pożar tlił się od chwili opuszczenia portu, ale nie sądzę, aby pojawił się jakiś dym. Albo para, zgadza się?
— Tak.
— Myślałam o tej scenie w filmie, kiedy rozlega się ogłuszający wybuch, a na pokładzie łodziowym wszystkich przysłania para. Postaram się coś znaleźć na ten temat. Dzwoniłaś może wcześniej, kiedy było zajęte?
— Tak — przyznała Joanna.
— Tego się obawiałam. Wujek Pat zaczął zdejmować słuchawkę z widełek. Wciąż sprawdzam, czy telefon jest sprawny, niemniej…
— „Och, ojcze, słyszę odgłosy wystrzałów”* [Henry Wadsworth Longfellow, op. cit.] — usłyszała głos pana Briarleya.
— Zadzwonię do ciebie, jak tylko cokolwiek znajdę — zobowiązała się Kit.
— Potrzebuję informacji jak najszybciej…
— „Och, powiedz, cóż to być może?”* [Ibid.] — ciągnął pan Briarley.
— …najszybciej jak się da. — Zakończyła Joanna, a Kit powiedziała, że w porządku, lecz Joanna nie wiedziała, czy dobrze słyszy, z oddali dochodził bowiem głos pana Briarleya, deklamującego: „Jakiś okręt w potrzebie, który żyć nie może”* [Ibid.]. Przemawiają do nas!
Joanna odwiesiła słuchawkę i wbiła w nią wzrok, zastanawiając się, czy mgła mogła być parą. Żadna z osób po doświadczeniach granicznych nie twierdziła nigdy, że mgła wirowała lub poruszała się w jakikolwiek sposób, a Maisie powiedziała, że znajdowała się w jakimś pomieszczeniu, a nie na zewnątrz, na pokładzie łodziowym.
A może się myliła? Joanna powróciła do pierwszej rozmowy przepowadzonej z dziewczynką. „Znalazłam się w jakimś pomieszczeniu, wydaje mi się, że w tunelu, ale prawie nic nie widziałam, bo było ciemno i mglisto”, wspominała Maisie, a potem powiedziała jeszcze o ścianach po obu stronach. „Były naprawdę wysokie. Sufit znajdował się tak wysoko, że go nie widziałam”.
W żadnym pomieszczeniu na statku nie było wysokich sufitów, nawet w luksusowych kabinach Titanica. Maisie znalazła się zapewne na pokładzie łodziowym, a dobiegający ją hałas był odgłosem pary wypuszczanej przez kominy. Maisie stwierdziła, że usłyszała ryk. Na pokładzie łodziowym nie było jednak wąskiego pomieszczenia z wysokimi ścianami po obu bokach. Z drugiej strony, dym ma charakterystyczny zapach, a para nie.
Joanna wystukała słowa para, mgiełka i wirująca, a następnie przeszukała wszystkie swoje pliki, cały czas licząc na telefon od Kit. Doczekała się o jedenastej.
— Cześć — powiedziała z podnieceniem. — Znalazłam.
Joanna porwała słuchawkę.
— I co, na Titanicu wybuchł pożar?
— Pożar? — powtórzyła niepewnie Kit. — Ach, nie, jeszcze niczego o tym nie znalazłam. W indeksach są tylko wzmianki o ogniu pod kotłami oraz o palaczach, usiłujących go zgasić, zanim woda dotrze do kotłowni i spowoduje wybuch. Nie mam też nic o dymie, ale wciąż szukam. Nie dlatego dzwonię. Znalazłam książkę!
Tym razem Joanna powtórzyła niepewnie:
— Książkę?
— Lustra i labirynty!. Wreszcie się udało. Przewróciłam cały dom do góry nogami. Kuchnia wygląda tak samo jak wtedy, gdy zdemolował ją wujek Pat. Nie uwierzysz, gdzie znalazłam te książkę. W szufladzie lodówki, dlatego jest trochę wilgotna i chłodna, ale przynajmniej ją mam. Ukryłam ją w bezpiecznym miejscu, teraz wujek Pat na pewno jej nie znajdzie i nie schowa. Może wpadniesz? Zrobię coś na lunch.
— Nie bardzo, jestem zajęta. Zresztą… — Zresztą już wiem, co oznacza Titanic. Nie potrzebuję już książki, tylko dowodów.
— Zresztą nie jestem pewna, czy uda mi się wydostać z pracy. Mam strasznie dużo roboty.
— Mogę ci ją dostarczyć do szpitala — zaproponowała Kit. — Dziś wieczorem ma przyjść opiekunka do wujka, ale mogę zadzwonić i sprawdzić, czy mogą przysłać kogoś na popołudnie.
— Nie — stwierdziła sucho Joanna i zmusiła się, aby jej głos zabrzmiał bardziej entuzjastycznie. — Sama po nią przyjadę.
— Świetnie. Nie mogę się doczekać, aż sprawdzisz, czy w książce kryje się rozwiązanie twojego problemu. Upiekę ciasteczka.
— Och, nie rób sobie kłopotu. Nie wiem, kiedy dokładnie…
— To nie jest dla mnie kłopot. Zresztą wszystkie składniki mam na wierzchu — oświadczyła Kit. — Poza tym ciepło z piekarnika osuszy książkę. Do zobaczenia po południu — zakończyła rozmowę i rozłączyła się, zanim Joanna zdążyła jej przypomnieć, aby jak najszybciej zadzwoniła, gdy natrafi na wzmianki o jakimś pożarze.
Joanna pomyślała, że i tak nie ma co czekać na jej telefon, bo na Tianicu nie wybuchły żadne pożary. Gdyby coś się zaczęło odpowiednia scena z całą pewnością pojawiłaby się w przepełnionym efektami specjalnymi hollywoodzkim filmie. Z kolei pożar, który wyobraziła sobie Joanna, z płonącymi kawałkami drewna, wypadającymi z kominka w wyniku przechyłu i podpalającymi dywan, zgasłby niemal natychmiast, zalany wodą. Joanna doszła do wniosku, że musiało chodzić o parę, chociaż z drugiej strony pani Katzenbaum wyraźnie powiedziała „dym”, tak samo jak Carl Śpiączka.
Zadzwonił telefon. Joannie przeszło przez myśl, że to Kit z nowymi informacjami. Sięgnęła po słuchawkę, lecz momentalnie cofnęła rękę i poczekała, aż włączy się sekretarka. I dobrze, bo telefonował pan Mandrake.
— Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie chce się pani ze mną skontaktować. Przesyłałem pani wiadomości na pager i wielokrotnie chodziłem do pani gabinetu — poskarżył się głosem drżącym od irytacji. — Dysponuję dowodami…
Dowodami, pomyślała pogardliwie Joanna. Ciekawe jakimi. Czyżby pani Davenport znowu coś sobie przypomniała na pańskie zamówienie? Znowu zadawał pan naprowadzające pytania? Zmieniał pan dane, aby dopasować je do swojej teorii, usuwając wszystko, czego się nie dało zmienić?
A właściwie jak byś nazwała to, czym sama dysponujesz?, zadała sobie pytanie. Czym różnią się twoje dowody od tego, co zebrał pan Mandrake? Zgromadziłaś kilkadziesiąt odniesień do Titanica, które niczego nie dowodzą poza tym, że odpowiednio intensywnie pracując, można dowieść wszystkiego. To, co masz, to twoje subiektywne odczucia, bez względu na to, ile procent relacji jest zbieżnych. Nie ma możliwości przeprowadzenia jakiejkolwiek weryfikacji z zewnątrz. Joannie przyszło do głowy, że potrzebuje czerwonej tenisówki albo mapy południowego Pacyfiku.
Jak mam zdobyć coś takiego? Pan Wojakowski to kompulsywny kłamca, pan Briarley nic nie pamięta, Amelia Tanaka odmawia prowadzenia rozmowy, Carl Śpiączka…
— Carl Śpiączka — wykrzyknęła głośno. Nie tylko ona go słyszała. Guadalupe i jego żona mogły wszystko poświadczyć. W tym, co mówił, pojawiały się wyraźne odniesienia do Titanica…
Ponownie otworzyła jego plik. Powiedział: „dym” oraz „o rety”, co niczego nie dowodziło. Przesunęła kursor niżej. „Woda… musimy…” Guadalupe dopisała: „…nie ma…” Nie ma łodzi?
Rozległo się pukanie do drzwi. Joanna wyobraziła sobie, że to pan Mandrake, i znieruchomiała.
— Joanna? — zawołał Richard. — Jesteś tam?
— Chwileczkę — odpowiedziała. Zamknęła plik, położyła teczkę pana Wojakowskiego na wierzchu stosu ze spisanymi relacjami i otworzyła drzwi.
— Cześć — przywitał się Richard. — Przyszedłem powiedzieć, że na jakiś czas znikam z laboratorium. W razie czego będę na siódmym piętrze u doktor Jamison. Mam nadzieję, że przyjrzy się skanom pani Troudtheim i dostrzeże coś, czego ja nie widzę.
— I co, znalazłeś kortyzol we wcześniejszych sesjach pani Troudtheim? — Joanna oparła się o drzwi, aby nie wszedł do środka.
— Tak, było go tam bardzo wiele. — Przeczesał dłonią włosy. — Niestety, zarówno kortyzol, jak i kwas deltaaminomasłowy pojawiły się w jednym badaniu Amelii Tanaki, dwóch twoich i trzech pana Sage’a, łącznie z jego rekordową sesją długości dwudziestu ośmiu minut.
— A więc nie zamierzasz dzisiaj badać pani Troudtheim — spytała z nadzieją Joanna.
— Przeciwnie, zamierzam. Biorę pod uwagę jeszcze kilka innych rozwiązań. Jedno z nich to theta-asparcyna.
— Wydawało mi się, że twierdziłeś, iż to nie jest inhibitor.
— I mówiłem prawdę, ale istnieje możliwość, że ta substancja w inny sposób przerywa doświadczenia graniczne. Poza tym ocknęłaś się, kiedy zmniejszyłem dawkowanie. To może oznaczać, że próg występowania doświadczeń granicznych u pani Troudtheim jest wyższy niż u innych osób, więc zwiększę dawkę i zobaczymy, czy to umożliwi przeprowadzenie eksperymentu. Właśnie dlatego przyszedłem. Chciałem się upewnić, że odpowiada ci godzina druga. Umówiłem się z doktor Jamison na pierwszą, lecz przyjdę znacznie przed czasem. Powiedziałem Tish, aby zjawiła się o wpół do drugiej, na wypadek, gdyby pani Troudtheim pokazała się za wcześnie. No więc — oświadczył, uderzając klamkę otwartą dłonią — widzimy się o drugiej.
— Dobrze — potwierdziła. — Do tego czasu skończę swoje sprawy. — W jej głosie musiał zadźwięczeć żal, gdyż Richard się odwrócił.
— Wiesz co? — spytał. — Oboje pracujemy o wiele za ciężko. Może kiedy już skończymy, wybierzemy się razem na kolację? Nie do Taco Pierre’s. Do prawdziwej restauracji.
Kiedy już skończymy.
— Z przyjemnością — zgodziła się Joanna.
— Świetnie. — Uśmiechnął się. — Stęskniłem się za tobą przez tych kilka dni.
— Ja za tobą też — odparła.
— Aha, na twoim miejscu zamknąłbym drzwi na klucz. Pan Mandrake przed chwilą wpadł do laboratorium. Szukał cię. Powiedziałem mu, że jesteś w bufecie.
— Dziękuję — odetchnęła Joanna.
— „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi” — zacytował z szerokim uśmiechem i zniknął w windzie.
Joanna zamknęła drzwi, przekręciła zamek i powróciła do przeglądania zapisków Guadalupe. „…muszę… nie mogę… łaty”. Łaty?
Muszę się przyjrzeć oryginalnym notatkom pielęgniarki, uznała Joanna, po czym wyciągnęła stosik karteczek i skrawków papieru, na których Guadalupe spisywała słowa Carla Śpiączki. Pierwsza kartka nosiła nadruk formularza żywieniowego. Z tyłu widniał napis: „Ponownie jeńcy Wietkongu. Brak zrozumiałych słów. Wyrwał kroplówkę”. „…dym…” Następna kartka była wyrwana z bloczka recept: „…nie mogę… dwa”. A może powiedział „za”, jak w „za daleko dla niej”? A może chciał powiedzieć „tak”? Co tak?
Notatki w większości były krótkie. „Wiosłuje na jeziorze” albo „długo mamrocze. Nic nie można zrozumieć”. Wreszcie złowróżbne: „Bardzo cichy przez cały dzień”. Jedna informacja okazała się długa, a spisano ją na odwrocie ulotki koncernu farmaceutycznego. „Podczas mojej wczorajszej zmiany nie zrozumiałam niczego. Od trzeciej do jedenastej zastępstwo, a Paula zapomniała powiedzieć o robieniu notatek, więc nic nie ma. Dzisiaj pytałam, czy cokolwiek mówił. Pielęgniarka wyznaczona na zastępstwo odparła, że nie, tylko mruczał. Nie potrafiła rozpoznać melodii, ale stwierdziła, że brzmiała jak hymn”.
Hymn. Carl Śpiączka mruczący, długo, długo, krótko, krótko, długo. Joanna odwróciła się do komputera, żeby przeszukać własne pliki. Napisała hasło „mruczenie”. „Długo, długo, krótko, krótko”, głosiły zapiski w komputerze. „W skali opadającej”.
— Hmmm, hmmm, hm, hm, hm, hmm — zamruczała, usiłując odtworzyć zasłyszane dźwięki. — Półnuta, półnuta, ćwierćnuta…
Bliżej Ciebie, Panie.
Na taśmie. Potwierdzenie z zewnątrz. Pochyliła się i porwała pudło z taśmami. To było w dniu, kiedy poznała Richarda. Czyli kiedy? Dziewiątego stycznia. Przejrzała nagrania w poszukiwaniu odpowiedniej daty. Jest. Wrzuciła ją do magnetofonu i wcisnęła przycisk odtwarzania.
„Było ciemno…”, burknęła pani Davenport. Joanna przewinęła. „A potem ujrzałam siebie na przyjęciu z okazji ósmych urodzin. Bawiłam się w przypinanie ogona osiołkowi i…” Dalej, „…mój ślub…” Dalej. „I anioł wręczył mi telegram”.
Znowu przewinęła, tym razem za daleko, nagranie się skończyło. Cofnęła. Jest. Powoli zanikające mruczenie Carla Śpiączki. Odtworzyła całość, jednocześnie zapisując nuty na kartce. Liniami oznaczyła ich głośność, a strzałkami wysokość — długa, długa, obydwie opadające, krótka, długa. Joanna żałowała, że nie zna nut. Czy w melodii Bliżej Ciebie, Panie ton opadał czy rósł?
Zamruczała początkowe takty, starając się dostosować ich długość do tempa Carla Śpiączki, lecz to nic nie dało. To mogła być zupełnie dowolna melodia. Pomyślała, że musi odtworzyć nagranie w szybszym tempie. Cofnęła taśmę do początku i wcisnęła jednocześnie odtwarzanie i przewijanie do przodu, lecz usłyszała wyłącznie pisk. Na swoim maleńkim magnetofonie nie miała możliwości kontrolowania szybkości przewijania.
Pomyślała, że potrzebuje bardziej wymyślnego sprzętu i zastanowiła się, u kogo mogłaby go znaleźć. U Kit? Gdyby tak było, mogłaby odsłuchać taśmę i jednocześnie odebrać książkę, lecz w bibliotece pana Briarleya nie przypominała sobie żadnej wieży ani nawet zwykłego gramofonu. Niewykluczone jednak, że Kit miała coś takiego u siebie w pokoju. Joanna wykręciła jej numer, lecz linia była zajęta.
No dobrze, a może ktoś na miejscu, w szpitalu? Magnetofon Maisie to różowa plastikowa zabawka, pewnie jeszcze gorsza niż dyktafon. Vielle? Skąd, w pokoju lekarskim na swoim oddziale miała tylko odtwarzacz ośmiościeżkowy, „bo od 1974 roku nikt nie został u nas na tyle długo, aby posłuchać muzyki”, skarżyła się którejś nerwowej nocy.
Joanna zerknęła na dyktafon, usiłując sobie przypomnieć, gdzie widziała magnetofon. W jednym z biur, gdzie słuchano muzyki podczas pracy. Rachunkowość lub kadry. Archiwum, zadecydowała. Wyciągnęła taśmę, wcisnęła ją do kieszeni i zbiegła do archiwum.
Pamięć jej nie zawiodła. Naprzeciwko drzwi, nad wnękami, stał rząd drogo wyglądającego sprzętu. Joanna musiała tylko przełamać opór kobiety przy pierwszym biurku. Wyglądała na osobę nieprzejednaną i gorliwie przestrzegającą przepisów. Zanim Joanna się przywitała, kobieta obróciła się twarzą do kilku rzędów półek z zadrukowanymi formularzami i wyciągnęła rękę, aby od razu wziąć właściwy.
— Myślę, że nie znajdzie pani dla mnie odpowiedniego formularza, pani Zaneto — oświadczyła Joanna, odczytując imię z tabliczki na biurku. — Potrzebuję magnetofonu mogącego odgrywać taśmy z różną prędkością. — Zaneta ponownie odwróciła się do niej.
— Jest pani w archiwum. Sprzęt znajduje się w następnym pomieszczeniu.
— Nie, nie chcę składać zamówienia na magnetofon. Potrzebuję pani sprzętu na kilka minut, żeby przesłuchać taśmę — wyjaśniła i wyciągnęła z kieszeni kasetę, aby dowieść prawdziwości swoich słów. — Mój magnetofon nie ma opcji kontroli prędkości przewijania, a ja chcę…
— Pracuje pani tutaj? — spytała Zaneta.
— Tak, nazywam się Joanna Lander. Pracuję z doktorem Wrightem przy badaniach naukowych. — Zaneta obróciła się w stronę monitora komputera. — Chciałabym tylko…
— Lander? — spytała Zaneta, wystukując litery na klawiaturze. — L-a-n-d-e-r?
— Tak — potwierdziła Joanna. — Muszę spisać tekst z tej taśmy, ale jej fragmentu trzeba wysłuchać ze zwiększoną prędkością, więc zastanawiałam się, czy…
Pager Joanny zapiszczał. Nie, pomyślała i sięgnęła do kieszeni, żeby go wyłączyć, lecz Zaneta już popychała telefon w jej stronę.
— Ktoś chce się z panią skontaktować — oświadczyła surowo.
Joanna dała za wygraną. Byle tylko to nie był pan Mandrake, pomyślała i zadzwoniła do centrali.
— Proszę niezwłocznie zadzwonić do pokoju pielęgniarek na trzecim piętrze. Wewnętrzny trzysta dwadzieścia osiem.
Trzecie piętro. Carl Śpiączka, uznała i uświadomiła sobie, że spodziewała się tej wiadomości.
Zaneta podsunęła jej notatnik i ołówek. Joanna zignorowała ją i wystukała wewnętrzny. Słuchawkę podniosła Guadalupe.
— Co się stało? — spytała Joanna. — Chodzi o Carla Śpiączkę?
— Tak, od pewnego czasu usiłuję się z panią porozumieć. Nie wie pani, gdzie jest pani Aspinall, prawda? Nigdzie nie możemy jej znaleźć. — Wstrząśnięty i poruszony głos pielęgniarki powiedział Joannie wszystko.
— Kiedy zmarł? — spytała, mając go przed oczyma, jak samotnie wiosłuje w łodzi i mruczy.
— Zmarł? — zdumiała się Guadalupe. — Ależ skąd. Obudził się.
„(…) Morse (…) Indianin (…)”
Kiedy przyszła Joanna, Guadalupe siedziała w pokoju pielęgniarek i rozmawiała przez telefon.
— Naprawdę się obudził? — spytała Joanna, pochylając się nad biurkiem.
Guadalupe podniosła rękę, dając jej znak, aby zaczekała.
— Tak, chcę się skontaktować z doktorem Cherikovem — wyjaśniła do słuchawki. — No dobrze, a mogę rozmawiać z jego pielęgniarką? To ważne. — Zasłoniła dłonią mikrofon. — Tak, naprawdę się ocknął — potwierdziła. — Nie uwierzy pani, nie możemy znaleźć jego lekarza prowadzącego. Ani żony. Pewnie nie widziała pani po drodze pani Aspinall?
— Nie. Może jest w bufecie?
— Wysłałam pielęgniarkę, żeby sprawdziła. Pani Aspinall siedziała tu dzień i noc przez dwa tygodnie i zawsze nas informowała, kiedy wychodzi. Dzisiaj zrobiła wyjątek. Ile czasu musi minąć, zanim ta pielęgniarka podejdzie do telefonu? — sapnęła niecierpliwie.
— Czy Carl coś powiedział? — zainteresowała się Joanna.
— Spytał, czy może się zobaczyć z żoną. Poza tym powiedział, że jest głodny, ale nie możemy dać mu nic do jedzenia, bo nie mamy żadnych zaleceń, a jego lekarz zniknął. Nie odpowiada na wiadomości przesyłane na pager.
— Wspominał coś o swojej śpiączce?
Guadalupe pokręciła głową.
— Większość pacjentów ze śpiączką… Tak — odezwała się do słuchawki. — Mówi Guadalupe Santos ze szpitala Miłosierdzia. Muszę rozmawiać z doktorem Cherikovem. To pilne. Sprawa dotyczy jego pacjenta, Carla Aspinalla. — Zapadła cisza. — Nie — odezwała się Guadalupe, a Joanna wywnioskowała z jej tonu, że odpowiada na pytanie, czy Carl umarł. — Odzyskał świadomość.
Pielęgniarka ponownie zasłoniła mikrofon dłonią.
— Jakieś pół godziny temu Paula poszła sprawdzać jego objawy czynności życiowych. Rozsunęła zasłony, a on powiedział: „Nie jest ciemno”. Śmiertelnie ją przeraził… Już próbowałam przesłać mu informację na pager — wyjaśniła do słuchawki.
— Wie pani, dokąd pojechał?
Odwróciła się do Joanny.
— Większość pacjentów ma bardzo niejasne wspomnienia z okresu spędzonego w stanie półśpiączki.
Joanna pomyślała, że te niejasne wspomnienia z każdą chwilą zacierają się coraz bardziej. Zerknęła w stronę pokoju Carla i uznała, że natychmiast musi tam iść.
— Może przyjmować gości?
Guadalupe zmarszczyła brwi.
— Nie wiem, kto jest… Tak — powiedziała do telefonu. — Harvest? — Chwyciła długopis i zapisała coś na bloczku recept. — Proszę mu powtórzyć, aby zadzwonił do mnie zaraz po powrocie.
Odłożyła słuchawkę.
— Doktor Cherikov poszedł na lunch — wyjaśniła z niechęcią, sięgając po książkę telefoniczną. — Jest w restauracji Harvest albo Sfuzzi’s. Obydwa lokale figurują w jego kalendarzyku. — Zaczęła przerzucać strony książki telefonicznej. — Żona Carla pewnie także poszła coś zjeść. Harvest, Harvest…
Joanna ponownie rzuciła okiem w stronę pokoju pacjenta. Musi tam wejść i porozmawiać z nim przed zjawieniem się jego żony i doktora Cherikova, ale jeśli ktoś przy nim czuwa, a na pewno tak, bo pacjent, który właśnie odzyskał świadomość, nie może być zostawiany sam…
Zadzwoniła winda. Guadalupe i Joanna spojrzały w stronę drzwi, zza których wyłoniła się pielęgniarka.
— Znalazłaś ją? — spytała Guadalupe.
Pielęgniarka podeszła bliżej, kręcąc głową.
— Nie znalazłam jej w bufecie. Może powiadomić ją przez pager?
— Nie chcę jej przerazić — sprzeciwiła się Guadalupe. — Chodzi tylko o to, aby przyszła do męża. — Podniosła słuchawkę.
— A może w kaplicy? — podsunęła Joanna.
— Corinne już tam poszła — odparła Guadalupe. Wystukała numer telefonu, kilkakrotnie sprawdzając go w książce telefonicznej. — Byłaś w sklepiku z upominkami? — spytała pielęgniarkę.
— Tak, przy automatach z żywnością też.
— A poszłaś do… Mówi siostra Santos ze Szpitala Miłosierdzia. Usiłuję się skontaktować z doktorem Antonem Cherikovem. Poszedł do państwa na lunch. — Cisza. — Nie, nie odbiera wiadomości na pager. — Cisza. — Czy mógłby pan sprawdzić? To bardzo pilne. — Znowu zasłoniła mikrofon. — Sprawdzałaś w solarium? — zwróciła się do pielęgniarki.
Żadna z nich nie zwracała uwagi na Joannę, która wyszła z pokoju, a gdy Guadalupe podniosła wzrok, wskazała na zegarek i machnęła ręką.
— Sprawdziłam wszędzie — odparła cierpliwie pielęgniarka. — Założę się, że poszła do domu.
— Już tam dzwoniłam. Nikt nie odpowiadał, więc zostawiłam wiadomość.
— Nie przerazi się, kiedy odsłucha sekretarkę? — zaniepokoiła się pielęgniarka.
Joanna poszła szybko korytarzem, mijając pokój Carla. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zniknęła z pola widzenia Guadalupe.
— Jest pan pewien, że go tam nie ma? — spytała pielęgniarka i rozległ się stuk odkładanej słuchawki. Zapadła krótkotrwała cisza. — Jak się pisze Sfuzzi’s?
— Sfuzzi’s? Nie mam pojęcia. Co to takiego?
— Restauracja.
Znowu cisza. Joanna ukradkiem cofnęła się kilka kroków, aby ponownie zerknąć na pokój pielęgniarek. Guadalupe i pielęgniarka stały przy biurku i wpatrywały się w otwartą książkę telefoniczną. Joanna szybko się pochyliła i przeszła na drugą stronę korytarza do pokoju Carla.
Pomyślała, że wystarczy jej jedna minuta rozmowy. Spojrzała na drzwi. W środku nie było pielęgniarki. Wślizgnęła się do środka. Uznała, że spyta tylko, czy był na pokładzie Titanica. Przymknęła za sobą drzwi. Musi zdążyć, zanim Carl o wszystkim zapomni, zanim…
— Dzień dobry — dobiegł ją głos z łóżka. Odwróciła się i ujrzała siwego mężczyznę, siedzącego na łóżku. Miał na sobie niebieską piżamę. — Z kim mam przyjemność? — spytał.
Przez długą chwilę serce Joanny waliło jak młotem. Myślała, że wkradła się do niewłaściwego pokoju, i nie miała pojęcia, jak to wyjaśni Guadalupe. Jak to wytłumaczyć Richardowi?
— Czy znaleziono już moją żonę? — spytał mężczyzna, a Joanna przekonała się, że to Carl Śpiączka. Miała wrażenie, że znajduje się w kinie, a kamera nagle robi najazd na jego twarz.
Nie sprawiał wrażenia nieznajomego. Joanna zdumiała się, bo wyglądał jak człowiek, a przedtem przypominał pustą skorupę. Zdawało się, że jego zapadła klatka piersiowa i cienkie ramiona napęczniały, jakby przybrał na wadze, co nie było możliwe. Twarz Carla, pokryta takim samym siwym zarostem, wyglądała na żyjącą, zupełnie jak dom, do którego nagle wrócili właściciele. Jego siwobrązowe włosy, codziennie starannie zaczesywane do tyłu, rozdzieliły się na boku i opadały niemal chłopięco na czoło. Joanna zawsze sądziła, że Carl ma szare oczy, tak bowiem wyglądały spod na wpół przymkniętych powiek, lecz w rzeczywistości okazały się ciemnobrązowe.
Wpatrywała się w niego jak idiotka.
— Ja… — wyjąkała, usiłując sobie przypomnieć, o co spytał.
— Czy jest pani jednym z moich lekarzy? — zainteresował się, patrząc badawczo na kitel Joanny.
— Nie — odparła. — Nazywam się Joanna Lander. Pamięta mnie pan, panie Aspinall?
Pokręcił głową.
— Niewiele pamiętam. — Miał inny głos, wciąż szorstki, lecz znacznie donośniejszy i głębszy niż dotąd. — Byłem w stanie śpiączki, rozumie pani.
— Wiem. — Skinęła głową. — Właśnie o tym chciałam z panem porozmawiać. Co pan pamięta. Jeśli pan pozwoli, zadam kilka pytań.
Joanna pomyślała, że Carl miałby prawo nie pozwolić. Potrzebowała jego pisemnej zgody. Formularz podpisany przez jego żonę stracił aktualność, gdy pacjent się obudził. Teraz należało sporządzić nowy dokument. Zachowywała się zupełnie wbrew zasadom. Nie miała jednak czasu na wypełnianie formularzy i wyjaśnienia. Lekarz albo pani Aspinall mogli się zjawić lada chwila.
Joanna przysunęła krzesło do łóżka, niespokojnie przyglądając się kołysaniu trąconej przez nią kroplówki. Usiadła.
— Czy mógłby pan opowiedzieć mi, co pan pamięta?
— Pamiętam, jak przyjechałem do szpitala. Alicia mnie przywiozła.
Joanna ostrożnie sięgnęła do kieszeni swetra, aby uruchomić dyktafon. Kieszeń była pusta. Uświadomiła sobie, że zostawiła magnetofon w gabinecie, kiedy zanosiła taśmę do archiwum.
— Potwornie bolała mnie głowa. Nie mogłem prowadzić, bo nic nie widziałem.
Joanna grzebała w kieszeni, poszukując czegoś do pisania, ale nie miała przy sobie nawet formularza dokumentu z wyrażeniem zgody na przeprowadzenie rozmowy. Przynajmniej zabrała z gabinetu długopis. Rozejrzała się dyskretnie, szukając kawałka papieru do pisania, jadłospisu, koperty, czegokolwiek. Guadalupe zabrała z pokoju kartę pacjenta, a na stoliku nic się nie znajdowało.
— Zamierzała pójść ze mną do lekarza, ale ból głowy stawał się coraz silniejszy…
Joanna sięgnęła do kosza na śmieci i wyciągnęła wyrzuconą kartkę z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Na kartce widniało zdjęcie modraszki z listem w dziobie. „Te życzenia fruną do Ciebie jak na skrzydłach”, głosił napis na kartce. Joanna odwróciła ją. Z tyłu była pusta.
— …więc zawiozła mnie na oddział nagłych wypadków i wtedy… — Carl zawiesił głos, wpatrując się prosto przed siebie. — Było ciemno.
Ciemno, pomyślała Joanna, a jej ręka zadrżała, gdy zapisywała to słowo.
— Alicia nie znosi jeździć po zmroku, ale tym razem musiała. Było bardzo zimno. — Podniósł rękę i delikatnie dotknął karku, jakby wciąż był obolały. — Pamiętam, jak doktor powiedział, że mam zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, a potem posadzono mnie na wózku inwalidzkim. Następnie pamiętam, że pielęgniarka rozsunęła zasłony, a ja zdumiałem się, że nie jest ciemno. — Uśmiechnął się do Joanny. — I to by było wszystko.
Zupełnie, jakby rozmawiała z Gregiem Menottim.
— Pamięta pan cokolwiek z okresu między wózkiem inwalidzkim i rozsuwaniem zasłon?
— Nie — padła odpowiedź. — Zupełnie nic.
— Miał pan jakieś sny? — nie ustępowała Joanna. — Pacjenci w śpiączce niekiedy śnią.
— Sny — zamyślił się. — Nie. — W jego głosie nie zabrzmiała niepewność czy chęć uniknięcia odpowiedzi. Powiedział to zupełnie rzeczowym tonem.
No i wszystko jasne. Nic nie pamiętał. Powinna mu podziękować, kazać odpocząć i wynosić się z jego pokoju, zanim Guadalupe przyłapie ją na gorącym uczynku. Mimo to Joanna nie wstała.
— Czy coś pan słyszał?
Pokręcił głową.
— Carl, może docierały do ciebie jakieś głosy? — nie rezygnowała, bezwiednie zwracając się do niego po imieniu. — Przypominasz sobie jakiekolwiek głosy?
Zaczął kręcić głową, lecz nagle znieruchomiał i wbił wzrok w Joannę.
— Pamiętam pani głos. Mówiła pani, że pani przeprasza.
Joanna przypomniała sobie, jak przeprosiła Carla za to, że zabrzęczał jej pager i że musiała wyjść.
— Słyszałem głosy mówiące mi, że jestem w stanie śpiączki i mam podwyższoną temperaturę.
Joanna przypomniała sobie, że wraz z innymi osobami szeptała o jego stanie, zwracała się do niego Carl Śpiączka. Guadalupe miała rację, słyszał je. Zawstydziła się.
— Była pani tutaj? — spytał, rozglądając się po pokoju.
— Tak. Czasami przychodziłam i siedziałam z panem.
— Słyszałem pani głos — powtórzył, jakby nie potrafił tego zrozumieć. — A zatem musiałem spać. Naprawdę leżałem tutaj, przez cały czas. — Podniósł na nią wzrok. — Nie miałem wrażenia jakbym spał.
— Tylko jakie?
Nie odpowiedział.
— Mówiłem coś? — spytał.
— Czasami — odparła ostrożnie. — Niekiedy pan mruczał, a raz powiedział pan „o rety”.
Pokiwał głową.
— Skoro coś mówiłem, to na pewno był tylko sen.
Całą siłą woli powstrzymała się przed zapytaniem, czy krzyknął „o rety” ze strachu przed podnoszącą się wodą? Jaką melodię pan mruczał? Nie mogła wykrzyknąć: „Był pan na Titanicu, prawda? Prawda?”
— Skoro mnie pani słyszała, to nie mogłem tam być naprawdę — powiedział pośpiesznie.
— Dlaczego nie?
— Bo było za daleko… — Urwał i spojrzał na drzwi.
Za daleko dla niej.
— Za daleko na co? — ponagliła go i w tej samej chwili drzwi się otworzyły.
— Witam — stwierdził technik z laboratorium, wchodząc do środka z metalowym koszykiem, pełnym probówek i igieł. — Nie, proszę nie wstawać — zwrócił się do Joanny, która zerwała się na równe nogi. — Mogę podejść z drugiej strony. — Postawił koszyk na stole nad łóżkiem. — Niech państwo sobie nie przeszkadzają — oznajmił, wciągając gumowe rękawiczki. — Chciałbym tylko pobrać trochę krwi. — Owinął ramię Carla gumową rurką.
Joanna wiedziała, że powinna oświadczyć: „Oczywiście, w porządku” i porozmawiać z nim podczas pobierania próbki, lecz bała się, że w tym czasie Carl straciłby wątek.
— Za daleko na co? — powtórzyła, lecz Carl nie słuchał. Ze strachem wpatrywał się w igłę wyciągniętą przez technika.
— Tylko małe ukłucie. — Technik usiłował pocieszyć pacjenta, który najwyraźniej i tak przestał się bać.
— To igła — powiedział takim samym zdziwionym głosem jak wtedy, gdy spytał Joannę, czy była w jego pokoju. Wyprostował rękę, aby technik mógł wbić igłę i przyłożyć ją do szklanej probówki. Z igły wypłynęła ciemna krew.
Technik zręcznie napełnił probówkę, wyciągnął igłę i przycisnął wacik do ręki Carla.
— No i już — oznajmił, przylepiając watę plastrem. — Nic było tak źle, prawda?
— Nie — potwierdził Carl i odwrócił głowę, aby przyjrzeć się kroplówce, tkwiącej w jego drugiej ręce.
— Na razie to będzie wszystko. Do zobaczenia później — pożegnał się technik i wyszedł, pobrzękując koszykiem.
Nie zamknął za sobą drzwi, więc Joanna wstała, żeby je domknąć.
— To była tylko kroplówka — stwierdził Carl, z ciekawością wpatrując się w przezroczystą rurkę, zwisającą z torebki zawieszonej na stojaku. — Sądziłem, że to grzechotnik.
— Grzechotnik? — Joanna zatrzymała się w miejscu.
— W kanionie — potwierdził Carl, a Joanna znowu usiadła, trzymając w dłoniach długopis i kartkę.
— Ukrywałem się — ciągnął Carl. — Wiedziałem, że tam są, gotowi wciągnąć mnie w pułapkę. Dostrzegłem jednego na końcu kanionu.
Spojrzał przed siebie i podniósł rękę, jakby chciał się zasłonić przed słońcem.
— Próbowałem wspinać się po skałach, ale wszędzie czaiły się grzechotniki. Pełno ich było wokół — powiedział piskliwym, przerażonym tonem. — Grzechotały. Zastanawiałem się, co to za hałas — oświadczył zupełnie innym tonem. — Grzechotanie. — Rozejrzał się po pokoju. — Może ogrzewanie? Słyszała pani jakieś grzechotanie, jak pani tutaj przychodziła?
— Znajdował się pan w kanionie? — upewniła się, usiłując zrozumieć znaczenie jego słów.
— W Arizonie — potwierdził. — W długim, wąskim kanionie.
Joanna słuchała, wciąż starając się pojąć znaczenie tej informacji. Niemal machinalnie robiła notatki. W Arizonie. W kanionie.
— Kiedyś płynął nim strumień — ciągnął Carl — ale wysechł. Było za gorąco. Wszędzie panowały ciemności, bo strome skały wznosiły się wysoko, więc ich nie widziałem, lecz wiedziałem, że tam są i czekają.
Grzechotniki?
— Kto tam jest i czeka?
— Oni — stwierdził lękliwie. — Cała banda, ze strzałami, nożami i tomahawkami. Chciałem ich ominąć, ale postrzelili mnie w rękę. — Carl chwycił się za ramię, jak gdyby usiłując wydobyć strzałę. — Oni… — Otrząsnął się i wykrzywił twarz. Podniósł rękę podłączoną do kroplówki, jakby odpierał atak. — Zabili Cody’ego. Znalazłem jego ciało na pustyni. Oskalpowali go. Miał całkiem czerwoną głowę. Zupełnie jak kanion. Zupełnie jak płaskowyże. — Bezwiednie zacisnął i rozluźnił pięści. — Wszystko czerwone.
— Kto to zrobił? — spytała Joanna. — Kto zabił Cody’ego?
Popatrzył na nią, jakby odpowiedź była oczywista.
— Apacze.
Apacze. Nie znalazł się na Titanicu. Był w Arizonie. Myliła się. Titanic nie był uniwersalny. Ale przecież wykonywał rękoma gesty przypominające wiosłowanie. A przed chwilą powiedział: „Było za daleko…”
— Znajdował się pan w Arizonie? — zaczęła, zamierzając spytać, czy przypomina sobie pobyt w jeszcze innych miejscach.
— Nie! — krzyknął, gwałtownie potrząsając głową. — To nie była Arizona. Myślałem, że to ona, z powodu czerwonego piaskowca. Myliłem się.
— Więc gdzie pan był?
— Gdzie indziej. Naprawdę tam przebywałem, cały czas — wyznał, jakby chcąc się utwierdzić w przekonaniu. — To był tylko sen.
— Miał pan jeszcze inne sny? — spytała. — Czy znalazł się pan gdzie indziej, nie w Arizonie?
— Nie było żadnego innego miejsca — odparł.
— Powiedział pan „o rety”.
Skinął głową.
— Gdzieś w oddali dostrzegłem słupy telegraficzne. Myślałem, że przebiegają w pobliżu torów kolejowych. Przyszło mi do głowy, że tam dotrę, zanim przejedzie pociąg — stwierdził, jakby to było wytłumaczenie.
— Nie rozumiem.
— Sądziłem, że uda mi się dotrzeć do Rio Grande. Ale tamtędy nie przebiegały żadne tory, tylko przewody telegraficzne. Mimo to mogłem przecież wysłać wiadomość. Mogłem wspiąć się na jeden ze słupów i przesłać wiadomość.
Joanna nieuważnie słuchała opowieści Carla. Nie było żadnej podnoszącej się wody ani głównych schodów, tylko pustynia i Rio Grande.
— …było za daleko, aby dojechać tam konno — ciągnął Carl, wpatrując się przed siebie. — Mimo to musiałem jakość przekazać informację. — Opowiadając, lekko się unosił i opadał, trzymając ugięte ręce, jakby jechał konno.
Joannie przyszło do głowy, że Guadalupe właśnie ten gest wzięła za wiosłowanie, chociaż wykonywane przez Carla czynności wcale nie przypominały wiosłowania. Raczej jakby Carl symulował jazdę konną. Pewnie wcale nie mruczał Bliżej Ciebie, Panie, tylko Dom nad kanionem.
Pani Woollam przebywała w ogrodzie. Pani Davenport widziała anioła. Tylko Joanna nabrała przekonania, że chodzi o kobietę w koszuli nocnej. Chciała ujrzeć kawiarnię Verandah i główne schody tylko po to, aby pasowały do jej teorii. Z tego samego powodu wymyślała dowody, ignorowała rozbieżności, naprowadzała świadków i wierzyła w to, co chciała. Tak samo jak pan Mandrake.
Tak bardzo uwierzyła w swoje pomysły, że przestała akceptować prawdę — Carl widział pustynię i Apaczów dlatego, że żona czytała mu westerny, zmieniając jego sny w taki sam sposób, jak snute przez pana Briarleya opowieści o Titanicu zniekształcały wizje Joanny. Wszystko dlatego, że przez lata przechowywała je w pamięci długotrwałej.
To, co oglądała podczas swoich sesji, nic nie oznaczało. Jej doświadczenia graniczne nie miały uniwersalnego charakteru. Były przypadkowe, zupełnie jak Elvis widziany przez pana Bendixa. Z kolei poczucie istotnej wagi tych wizji wynikało z nadmiernej stymulacji płata skroniowego. Zanim się o tym przekonała, prześladowała Amelię Tanakę, zasypała pytaniami człowieka, który dopiero co ocknął się ze śpiączki, i najprawdopodobniej naraziła jego zdrowie na szwank, na lewo i na prawo łamiąc szpitalne reguły. Zachowywała się jak wariatka.
— …zanim zrobiło się ciemno — ciągnął Carl. — Kiedy jednak dotarłem bliżej, przekonałem się, że Apacze już są na miejscu.
Joanna wsunęła do kieszeni kartkę z modraszką oraz długopis i wstała.
— Pora na mnie — oświadczyła. Zanim Guadalupe mnie tutaj znajdzie, dodała w myślach. Zanim dyrekcja nie przekona się, że nie podpisałeś zezwolenia na przeprowadzenie rozmowy, zanim ktokolwiek się dowie o moim zachowaniu. Poklepała koc, którym się okrył Carl. — Musi pan się przespać.
— Już pani idzie? — zdziwił się i jego ręka złapała ją za przegub niczym atakujący wąż. — Niech pani nie odchodzi. — Zacisnął dłoń. — Boję się, że wrócę w miejsce, z którego właśnie przybyłem, a tam się robi coraz ciemniej. I coraz bardziej czerwono.
— Wszystko w porządku, Carl — uspokajała go Joanna. — To tylko sen.
— Nie. To prawdziwe miejsce. Arizona. Wiem to, bo znam te płaskowyże. Ale jednocześnie to nie jest Arizona. I jest, i nie jest. Nie potrafię tego wyjaśnić.
— Wiedział pan, że Arizona coś symbolizowała.
— Tak — powiedział z naciskiem, a Joanna pomyślała, że sen Carla naprawdę coś oznacza. Doświadczenia graniczne to nie tylko przypadkowe rozbłyski synaps i dowolne skojarzenia.
— Carl, co symbolizowała Arizona? — spytała i z zapartym tchem czekała na odpowiedź.
— Oskalpowali Cody’ego. Ściągnęli mu skórę z czaszki i widziałem jego mózg. Był cały czerwony. Musiałem uciec, zanim się ściemni. Musiałem przesłać pocztę.
Poczta. Listy pływające w wodzie, sięgającej do kostek i zalewającej magazyn pocztowy. Nazwiska na kopertach zamazały się i stały nieczytelne, a urzędnik układał przesyłki na coraz, wyższych półkach, wciągał po pokrytych dywanem schodach.
— Poczta? — spytała Joanna, czując ucisk w klatce piersiowej.
— Dla Pony Express — wyjaśnił. — Zazwyczaj jeździł Cody, ale go zabili i nie miałem możliwości przesłania poczty. Było za daleko, aby pojechać konno, a Apacze pocięli przewody.
Joanna przypomniała sobie, że Carpathia też była za daleko. Californian nie odpowiadał. Przed jej oczami pojawił się pan Briarley, piszący pocztówkę do Kit, odpalający rakiety i usiłujący wysyłać sygnały. Żadna z tych prób nie zakończyła się sukcesem.
— Płaskowyż rozpościerał się daleko — opowiadał Carl. — Bałem się, że nie znajdę tam nic, na czym mógłbym rozpalić ogień.
— Ogień? — powtórzyła Joanna, myśląc o Maisie.
— Żeby nadawać sygnały dymne. To pomysł Apaczów. Zasłania się ognisko kocem, a potem zdejmuje koc i unosi się dym. — Pociągnął wyimaginowany koc, obydwiema rękoma przytrzymując jego nie istniejące krawędzie i szarpiąc gwałtownie. Zupełnie jakby wiosłował. Jakby wiosłował.
— Nie znałem języka Apaczów. Pamiętałem tylko alfabet Morse’a.
Marynarz nadający wiadomości za pomocą lampy sygnalizacyjnej i Jack Phillips, niezmordowanie wystukujący CQD, SOS…
— SOS — powiedziała głośno. — Nadał pan SOS.
— A gdy tylko to zrobiłem, pielęgniarka rozsunęła zasłony, a ja znalazłem się tutaj.
— Znalazł się pan tutaj — powtórzyła Joanna, przypominając sobie, co powiedział pan Edwards. „Światło zaczęło błyskać, wiedziałem, że muszę wracać, i nagle znalazłem się z powrotem w sali operacyjnej”. Przypomniała sobie także panią Woollam opowiadającą: „Znajdowałam się w tunelu i nagle pojawiłam się na podłodze przy telefonie”. Richard powiedział: „Coś ich wyrzucało do rzeczywistości”.
Na korytarzu rozległ się triumfalny okrzyk: „Znaleźliśmy ją!”, a potem: „Gdzie pani była? Wszędzie pani szukaliśmy”.
Wszędzie szukaliśmy. Steward, wchodzący na górę tylnych schodów i zmierzający ku pokładowi z promenadą, zaglądający do palarni, sali gimnastycznej, szukający pana Briarleya. I pan Briarley, zbiegający na pokład G, pokonujący Scotland Road, wbiegający do magazynu pocztowego i szukający klucza. Klucza.
— O Boże! — westchnęła głośno Joanna. — Wiem, co to takiego! — Zasłoniła usta dłonią. — Pamiętam, co powiedział pan Briarley!
„Dobra, Wiley rozgrzał już silnik. Ruszamy”.
— Słucham? — zaniepokoił się Carl. — Co to znaczy, że pani wie, co to takiego?
Joanna go nie słyszała. Pomyślała, że musi powiedzieć Richardowi. Musi mu przekazać, że rozwiązała zagadkę. Wstała.
— Jeszcze pani nie wychodzi, prawda? — Carl ponownie chwycił ją za nadgarstek. — Co pani wie? Wie pani, co oznacza Arizona?
— Nie śpi i może rozmawiać — rozległ się głos Guadalupe.
Idą tutaj, przebiegło Joannie przez myśl. Wstała.
— Pańska żona tu jest — oświadczyła i podbiegła do drzwi, nie czekając na protesty Carla.
Jak miała wyjaśnić swoją obecność w pokoju pacjenta? Wyjrzała na korytarz. Pani Aspinall stała przy pokoju pielęgniarek, a Guadalupe i pielęgniarka wspierały ją na duchu.
— Nie powinna pani teraz płakać — mówiła pielęgniarka. — Już po wszystkim.
— Nie chcę, żeby mnie widział w takim stanie — poskarżyła się płaczliwie pani Aspinall, wycierając oczy ręką.
— Przyniosę pani chusteczki — zaproponowała Guadalupe i zniknęła za drzwiami pokoju dla pielęgniarek.
Joanna nie wahała się ani chwili. Wyskoczyła na korytarz, przebiegła do poczekalni i ukryła się tam w ostatniej chwili, gdyż Guadalupe ponownie się pojawiła, przynosząc chusteczki. Pani Aspinall wydmuchała nos i wszystkie trzy poszły do pokoju Carla.
W poczekalni było pusto. Joanna oparła się o drzwi w oczekiwaniu, aż trzy panie znikną z pola widzenia. Z pewnym opóźnieniem dotarło do niej, że wszystko to jest sygnałem SOS i zrozumienie wypełniło jej umysł niczym woda Titanica z rozdartym kadłubem. Uświadomiła sobie, że zrozumiała znaczenie doświadczeń granicznych. W ten sposób umierający mózg wysyła wezwanie o pomoc, wystukuje alfabetem Morse’a wiadomość dla układu nerwowego: „Przybywajcie natychmiast. Zderzyliśmy się z górą lodową”.
Mózg przesyła sygnały do neuromediatorów, próbuje znaleźć taki z nich, który zmusi bezczynne płuca do wznowienia procesu oddychania, usiłuje zlokalizować ten jeden, mogący ożywić zastygłe serce. W ten sposób mózg poszukuje sposobu ratunku.
Niekiedy mu się to udaje i pacjenci w stanie śmierci klinicznej ożywają, niespodziewanie, cudownie. Tak jak pan O’Reirdon. Jak pani Woollam. Tylko dlatego, że komunikat z mózgu dotarł do adresata.
— Carl, och, Carl! — jęknęła łamiącym się głosem pani Aspinall. — Wróciłeś!
Joanna zajrzała w głąb korytarza. Pani Aspinall i Guadalupe weszły do pokoju, a pielęgniarka zmierzała ku windom z jakimś urządzeniem w rękach.
Joanna zaczekała, aż zniknie w windzie, a potem pobiegła do pokoju pielęgniarek. Chwyciła słuchawkę ukrytego za biurkiem telefonu i pochyliła się, aby wystukać numer laboratorium. Gdyby Guadalupe ją tutaj zastała, pomyślałaby tylko, że Joanna poszła i wróciła.
O ile Carl niczego nie wypaplał. Joanna wsłuchała się w sygnał dzwonka.
— Odbierz, Richard — mruknęła. — Odbierz.
Przyszło jej do głowy, że do tego samego sprowadzają się przeżycia graniczne. Są tylko wystukiwaniem numerów i oczekiwaniem, aż ktoś odbierze, próbą dodzwonienia się do kogoś na drugim końcu linii. Joanna pomyślała, że jeśli Richard dowie się, że to SOS, będzie potrafił znaleźć adresata tego wezwania.
Nic dziwnego, że jej umysł, usiłując rozgryźć problem, skoncentrował się na Titanicu. To doskonała metafora. Sygnał SOS wysłany pięć minut po tym, jak radiotelegrafista z pokładu Californian poszedł spać, lampa sygnalizacyjna, rakiety, krzyki ludzi wzywających pomocy z wody. No i przede wszystkim Phillips, siedzący w pomieszczeniu radiotelegrafisty i ofiarnie, do samego końca wystukujący „SOS, CQD”, a także: „Woda sięga już do kotłów”.
Richard nie odbierał. Joanna uznała, że na pewno siedzi przy pulpicie, wpatruje się w skan pani Troudtheim i usiłuje rozwikłać problem.
— To nie problem, Richard — mruknęła. — To odpowiedź.
Jej teoria miała sens także pod względem ewolucyjnym, tak jak to Richard przewidział. Doświadczenia graniczne nie chroniły ciała przed stresem, nie uruchamiały programu umierania. Przeciwnie, zmierzały do jego powstrzymania.
Włączyła się automatyczna sekretarka. „Tu laboratorium doktora Wrighta. Jeśli chcesz zostawić wiadomość…”, oświadczył głos lekarza, a Joanna cisnęła słuchawkę i poszła po schodach do laboratorium.
Nie zastała tam Richarda. Drzwi były zamknięte na klucz, a zatem wyszedł na więcej niż kilka minut. Przekręciła klucz, weszła do środka i znieruchomiała, błądząc wzrokiem po opustoszałym pomieszczeniu i usiłując wydedukować, dokąd poszedł. Do bufetu na lunch?, zastanowiła się i zerknęła na zegarek. O tej porze bufet mógł być otwarty.
Powiedział, że idzie na spotkanie, przypomniała sobie i spróbowała odtworzyć słowa, które wypowiedział w jej gabinecie. Stwierdził wtedy: „Na jakiś czas znikam z laboratorium”. Dokąd?
Doktor Jamison, przypomniała sobie, co mówił Richard. Szybko podeszła do telefonu i zadzwoniła do centrali.
— Poproszę z gabinetem doktor Jamison. — Wsłuchała się w sygnał dzwonka.
Czy nikt nie odbiera telefonów? Nie, a mózg dzwoni i dzwoni, próbując się skontaktować z pierwszym numerem, potem z drugim, i innymi. Dzwoni i dzwoni, wystukuje kod za kodem, usiłując nawiązać łączność.
Joanna się rozłączyła i ponownie zadzwoniła do centrali.
— Gdzie się znajduje gabinet doktor Jamison? Na którym piętrze?
— Muszę to sprawdzić — oświadczyła telefonistka i po denerwującej chwili milczenia odparła: — Siedemset czterdzieści jeden. Dziękuję — stwierdziła Joanna i już miała odłożyć słuchawkę kiedy coś jej przyszło do głowy. — Właściwie prosiłabym, aby przesłała jej pani wiadomość na pager.
— Czy doktor Jamison ma zadzwonić do laboratorium?
— Nie, niech da mi znać na mój pager. Chciałabym też, aby doktor Wright został powiadomiony tą samą drogą. — Joanna sięgnęła do kieszeni, żeby włączyć pager, i pomyślała z przygnębieniem, że Richard również musiałby uruchomić swoje urządzenie.
Rozłączyła się. Gabinet doktor Jamison znajdował się w zachodnim skrzydle. Najkrótsza droga prowadziła na czwarte piętro i przez, łącznik między skrzydłami. Zaraz, nie, w tym przejściu właśnie trwały prace malarskie. Wobec tego musiała zejść na drugie. Pośpiesznie napisała notatkę: „Poszłam cię szukać. Wyślij mi wiadomość na pager”, zostawiła ją na jego biurku i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie chciała nawet tracić czasu na zamykanie ich na klucz. Kilka razy wcisnęła przycisk windy, jakby w ten sposób mogła uniemożliwić jej zatrzymanie się na czwartym lub trzecim piętrze.
Kiedy kabina stanęła na drugim, pobiegła korytarzem, przebiegła przez łącznik między skrzydłami i interną, aby dotrzeć do kolejnego przejścia. Oby tylko pani Davenport nie wyszła na spacer, pomyślała, nerwowo zerkając na drzwi jej pokoju. Nie mam czasu wysłuchiwać jej najnowszych konfabulacji.
Joanna przylgnęła do ściany i przebiegła obok na wpół otwartych drzwi. Minęła solarium i pokój pielęgniarek.
— Hej, pani doktor! — Za jej plecami rozległ się głos. — Pani doktor! — Pan Wojakowski. Nie zatrzymała się, udając, że go nie słyszy. Doszła do końca korytarza i skręciła za róg. Prawie wbiegła w łącznik między skrzydłami.
Moment później usłyszała, jak otwierają się za nią drzwi.
— Pani doktor! — zawołał zadyszany pan Wojakowski. — Pani doktor Lander! Proszę zaczekać! — Joanna nie miała wyjścia, musiała się odwrócić.
— Tak myślałem, że to pani! — promieniał pan Wojakowski. — Zobaczyłem panią z daleka i usiłowałem dogonić, ale pani pędziła, jakby zagrali sygnał do boju. Dokąd się pani tak śpieszy?
— Szukam doktora Wrighta. Muszę go jak najszybciej znaleźć.
— Nie widziałem go — oświadczył radośnie. — Przyszedłem z wizytą do przyjaciela. — Wskazał głową internę. — Przeszedł zawał. Kiepska sprawa. Jest w połowie sparaliżowany i nie może mówić. Rąbnęło go, jak tańczył w cztery pary. Upadł w połowie do-si-do…
— Przykro mi to słyszeć. — Joanna zerknęła na koniec przejścia. — Żałuję, że nie mogę zostać, aby porozmawiać, ale…
— Wie pani, kogo mi pani przypomina? Ace’a Willeya. Był asystentem nawigacyjnym na Yorktown i zawsze wszędzie się śpieszył.,,Gdzie się tak śpieszysz, do cholery?”, pytałem go. „W końcu jesteś na okręcie”. Tak czy owak, któregoś dnia pędzi przez pokład hangarowy i wpada w otwarty luk, a wtedy…
— Panie Wojakowski, z przyjemnością wysłuchałabym dalszego ciągu pańskiej historii, lecz muszę iść poszukać doktora Wrighta. — Joanna zdecydowanie ruszyła korytarzem.
— Zaraz, pani doktor. — Dogonił ją przy drzwiach. — Chciałem panią o coś spytać.
Otworzyła drzwi.
— Panie Wojakowski, ja naprawdę…
— Ed.
— Ed — powtórzyła, nie zatrzymując się. — Przykro mi, ale nie mam czasu na rozmowy.
— Chciałbym tylko wiedzieć, czy ustaliła już pani plan sesji — wysapał, podbiegając za nią.
— Nie. — Joanna minęła róg i zatrzymała się przy windach. Wcisnęła przycisk, modląc się, aby drzwi jak najszybciej się rozsunęły. — Damy panu znać, jak tylko plan będzie gotowy.
— To dobrze. Proszę do mnie dzwonić o każdej porze. Mam teraz dużo wolnego czasu.
Winda wreszcie nadjechała i Joanna weszła do kabiny. Przez jedną okropną chwilę sądziła, że pan Wojakowski wsiądzie za nią, lecz na szczęście zatrzymał się przed progiem.
— Tak czy owak, pani doktor, Ace nie patrzył, dokąd idzie, i wpadł do otwartego luku. Spadł całe dwa pokłady niżej, łamiąc obydwie nogi. Półtora roku spędził w szpitalu na Oahu.
Joanna wcisnęła przycisk siódmego piętra i drzwi zaczęły się wyjątkowo wolno zamykać.
— No i co ci dał ten twój pośpiech, pytam go. — Pan Wojakowski pośpiesznie kończył opowiadać. — Trzeba go było widzieć, jak wisiał na tych linkach i w dwóch odlewach gipsowych sięgających mu aż do…
Nie przestawał mówić, chociaż drzwi się już zamknęły. Wysiadając na siódmym piętrze i szukając gabinetu, Joanna pomyślała, że pan Wojakowski pewnie wciąż opowiada.
— „730-750”. — Joanna odczytała jedną z tablic informacyjnych ze strzałką, wskazującą korytarz z lewej. Poszła tam, szukając numeru 741. Na końcu stali dwaj ubrani w kombinezony Latynosi. Pochylali się nad wiadrami i mieszali w nich farbę.
Wszystkie gabinety na korytarzu były otwarte, z wyjątkiem pokoju 741. Joanna zapukała, odczekała chwilę i ponowiła próbę, tym razem waląc do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Nacisnęła klamkę. Zamknięte.
— Nie wiedzą panowie, gdzie jest doktor Jamison? — krzyknęła do robotników.
Obydwaj pokręcili przecząco głowami i powrócili do przelewania farby z jednego wiadra do drugiego. Joanna z irytacją zmarszczyła brwi. Dokąd oboje poszli? Udali się gdzieś, aby porozmawiać? Może do bufetu?
Podeszła do malarzy. Obaj się wyprostowali, jakby spodziewając się reprymendy.
— Czy któryś z panów widział, jak wychodzi doktor Jamison? — spytała. Ponownie potrząsnęli głowami, a Joanna odniosła wrażenie, że żaden z nich nie mówi po angielsku.
— Senor… — zaczęła, a wtedy jakiś młody człowiek wytknął głowę zza drzwi, sąsiadujących z wejściem do gabinetu doktor Jamison i powiedział:
— Szuka pani doktor Jamison? Musiała iść spotkać się z kimś na oddziale nagłych wypadków.
— Dziękuję. Wie pan, czy był z nią doktor Wright?
Pokręcił głową.
— Właśnie wróciłem z lunchu i zobaczyłem jej notatkę.
— Notatkę?
— Na drzwiach — potwierdził i wyszedł, aby pokazać kartkę. — Hm — mruknął zdziwiony. — Ktoś ją musiał zerwać.
Na pewno Richard. Zobaczył wiadomość, schował ją do kieszeni i poszedł na oddział nagłych wypadków. Kartkę mogli zerwać także malarze. Joanna przez moment wahała się, czy ich o to zapytać, ale sobie darowała.
— Czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu? — spytała młodego człowieka.
— Pewnie — odparł i otworzył szerzej drzwi.
Wystukała numer laboratorium, a gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę.
— Dziękuję — stwierdziła krótko i wróciła do windy, zastanawiając się nad najkrótszą drogą na oddział nagłych wypadków. Uznała, że powinna zejść na drugie piętro, przejść łącznikiem do głównego budynku, a potem windą na pierwsze. Wcisnęła przycisk wezwania kabiny. Przyszło jej do głowy, że powinna była to zrobić zaraz po wyjściu na piętro, wówczas winda już by na nią czekała.
Ponownie wcisnęła przycisk, myśląc o tym, jak pan Briarley wciąż przyciskał guzik z kości słoniowej, jak w podobny sposób wielokrotnie uderzał w stół egzemplarzem SOS Titanic — „Literatura to komunikat!”, wykrzykiwał, trzaskając o blat książką w miękkich okładkach.
Właśnie ten wykład usiłowała sobie przypomnieć, wykład, który odtworzył się teraz w jej pamięci, kiedy już tego wcale nie potrzebowała, kiedy sama się domyśliła, czym są doświadczenia graniczne. „To komunikat!”, grzmiał pan Briarley, a ona widziała, jak Ricky Inman pochyla się na swoim krześle. Miała przed oczyma całą tę sytuację: śnieg — nie mgłę, tylko śnieg — za oknem, oraz tytuł Pieśń o starym żeglarzu, wypisany na tablicy. Pan Briarley stał wtedy w szarej tweedowej kamizelce, uderzał czerwono-białą książką o biurko i krzyczał: „Jak myślicie, czym są te wszystkie wiersze, powieści i sztuki? Nudnymi, nieciekawymi rupieciami? Nieprawda!” Trzask. „To są komunikaty, takie same, jakie wysyłano z pokładu Titanica!” Trzask. „Samuel Taylor Coleridge, John Milton, William Szekspir, oni wszyscy wystukują do was wiadomości!”
Potrząsnął egzemplarzem SOS Titanic. „Podobno umarli nie mówią. Nieprawda! Ludzie w tej książce zmarli przeszło sześćdziesiąt lat temu, na środku oceanu, samotni, ale mimo to przemawiają do was. Wciąż mogą przesyłać nam wiadomości — o miłości, odwadze i śmierci! Właśnie tym jest historia, nauka i sztuka. Tym jest literatura. Wszędzie tam kryją się ludzie z przeszłości, wysyłający nam komunikaty, zza grobu informujący nas o życiu i śmierci! Wysłuchajcie ich!”
Joanna słuchała. I pamiętała. Przeszło dziesięć lat później, kiedy uczestniczyła w eksperymencie symulowania doświadczeń granicznych, pan Briarley przemawiał do niej z przeszłości, chcąc jej powiedzieć, że doświadczenia graniczne to komunikat.
Drzwi windy się otworzyły i Joanna weszła do środka. Po namyśle uznała, że nie powinna ryzykować jazdy na drugie piętro. Przed drzwiami wciąż może stać pan Wojakowski, czekający na okazję dokończenia swojej historii o Asie Willeyu. Lepiej będzie, jeśli zjedzie na pierwsze, przejdzie przez radiologię i skorzysta z windy technicznej. Wcisnęła przycisk oznaczony jedynką.
Gdy obserwowała zmieniające się numery pięter, przyszło jej do głowy, że robi to samo, co mózg w czasie doświadczeń granicznych. Krążę, omijam przeszkody, wybieram trasy, gdy nie mogę skorzystać z jednej, kieruję się na inną. Pytam pana Briarleya o odpowiedź, a kiedy nie jest w stanie mi pomóc, usiłuję znaleźć podręcznik, przeglądam relacje, wypytuję Kit i Maisie.
Zupełnie jak w śnie Carla — najpierw zmierzam w stronę torów, a potem, kiedy okazuje się, że przewody są przecięte, podążam na płaskowyż. Wizje poszukiwania i niepowodzenia, zerwanych linii, zamkniętych drzwi i zablokowanych przejść. Wizje umierającego mózgu.
I jeszcze wizje pośpiechu z powodu braku czasu. Śmierć mózgu następuje w ciągu czterech do sześciu minut, a magazyn pocztowy jest już zalany, winda nie działa i robi się ciemno.
Wizje wywołane endorfinami i impulsami elektrycznymi, rozpaczliwe sygnalizowanie SOS, desperackie próby złapania się ostatniej deski ratunku, kojarzące się z Carlem chwytającym Joannę za nadgarstek. A cała reszta, tunele, krewni oraz Świetliste Anioły, ogrody, pochylające się pokłady oraz pustynie piaskowe to nic innego, jak tylko skutki uboczne. Joanna skręciła w korytarz prowadzący na chirurgię, minęła nieznaną pielęgniarkę. Pomyślała, że to także desperackie wysiłki świadomości pragnącej nadążyć za docierającymi do niej doświadczeniami, zrozumieć wrażenia, których nie da się pojąć, przeszukującej pamięć długotrwałą w celu odkrycia wszelkich związków i metafor.
Joanna zdumiała się, jak to możliwe, że nie rozpoznała tej metafory. I wpadła prosto na pana Mandrake’a.
— Doktor Lander. Właśnie o pani myślałem — stwierdził surowo. — Wszędzie pani szukałem. Nigdy nie odpowiada pani na wiadomości przesyłane na pager.
— To nie jest dobry moment, proszę pana — odparła, usiłując go obejść. — Jestem… — Musiała się zatrzymać, bo mocno chwycił ją za rękę.
— To zajmie tylko kilka minut — oświadczył, kierując ją pod ścianę korytarza. — Skoro powiększyła pani grono ochotników doktora Wrighta, nie wątpię, że zdała już sobie pani sprawę, iż jego sztucznie wywoływane halucynacje nie są podobne do autentycznych doświadczeń granicznych. Albo też, jeśli jakimś sposobem przeżyła pani rzeczywiste doświadczenie graniczne, wie pani, że to realne zjawisko, wiążące się z wizją życia po śmierci…
— W tej chwili nie mam czasu, aby dyskutować z panem na ten temat — wyjaśniła Joanna i gwałtownie ruszyła dalej.
Podbiegł i stanął jej na drodze.
— Otóż to. Nie ma pani czasu, żeby przedyskutować ze mną swoje spostrzeżenia. Cały swój czas poświęca pani jałowemu projektowi doktora Wrighta.
Nie ma pan o tym zielonego pojęcia, pomyślała.
— Fizyczne aspekty nie mają żadnego znaczenia — ciągnął pan Mandrake. — Istotne jest tylko to, co jest nadnaturalne. Doświadczenia graniczne to przeżycie duchowe, w którym Świetlisty Anioł usiłuje poinformować nas o świecie, oczekującym na nas po śmierci. To wiadomość…
Joanna roześmiała się mimo woli.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego… — Pan Mandrake się wyprostował.
— Przepraszam — odparła Joanna, usiłując się uspokoić. — Rzecz w tym, że pan ma rację. To faktycznie jest wiadomość.
Wpatrywał się w nią osłupiały.
— No cóż, cieszę się, że wreszcie to do pani dotarło — skomentował po chwili.
— Powinnam była słuchać pana od samego początku — wyjaśniła radośnie. — Wszystko kryje się w pana książce. Telegramy, rakiety, światła — wiedział pan, że biel jest międzynarodowym kolorem alarmowym?
— Alarmowym? — powtórzył, niepewnie marszcząc czoło.
— Nigdy nie przypuszczałam, że właśnie pan… Miał pan rację. — Złapała go za rękaw. — Doświadczenia graniczne to wiadomość. To sygnał SOS. Wezwanie o pomoc.
Uścisnęła jego ramiona.
— Mylił się pan jednak, twierdząc, że badania Richarda prowadzą donikąd. Dzięki nim uda się uratować Maisie. Dzięki nim człowiek dokona cudów! — wykrzyknęła i odeszła, czując na sobie osłupiały wzrok. Pan Mandrake nawet nie próbował jej gonić.
Na wszelki wypadek nie ryzykowała. Zrezygnowała z jazdy windą techniczną i dała nura do najbliższej klatki schodowej, a stamtąd na chłodny parking, aby nie natknąć się już na nikogo. Znowu padał śnieg. Przycisnęła ręce do klatki piersiowej i podbiegła do bocznych drzwi prowadzących do głównego budynku.
Okazało się, że szczęście jej nie dopisuje. Barbara, pielęgniarka Maisie, zeskrobywała lód z tylnej szyby swojego samochodu.
— Pani Joanno! — zawołała. — Maisie chce się z panią potkać! — Podeszła bliżej ze skrobaczką w ręku.
— Wiem. Przyjdę do niej po południu! — odkrzyknęła Joanna i uciekła, zastanawiając się, na kogo jeszcze wpadnie. Otworzyła drzwi i zeszła po schodach. Na Kit? Na panią Davenport? Może na wszystkich znajomych? Na klatce schodowej nie spotkała jednak nikogo, a droga nie była zablokowana przez żółtą taśmę. Kilka ostatnich stopni i cały korytarz do oddziału nagłych wypadków pokonała biegiem.
Pchnęła drzwi i przez moment stała w progu, wypatrując Richarda. Nigdzie go nie dostrzegła. Nie zauważyła także doktor Jamison, za to przed jedną z sal stała Vielle oraz stażysta. Oboje rozmawiali z jakimś młodym mężczyzną, nie, chłopcem. Był niższy od Vielle i nosił o dwa numery za dużą kurtkę turystyczną w kolorze brązowym. Joanna dostrzegła na plecach chłopaka pochyły, niebiesko-biały napis.
Nic nie wskazywało na to, aby chłopiec wymagał natychmiastowej pomocy. Rozmawiał z Vielle i stażystą na stojąco i nie wyglądał na rannego, przynajmniej od tyłu. Bez względu na to, jaki miał problem, nawet jeśli ktoś go postrzelił z maszyny do wbijania gwoździ, mógł chwilę zaczekać, bo Joanna musiała się dowiedzieć, gdzie jest Richard.
— Vielle! — wrzasnęła i rzuciła się w ich stronę.
Żadne z nich na nią nie spojrzało. Jeden z rezydentów, wciąż ze stetoskopem na uszach, odwrócił się i zerknął na nią z irytacją znad karty, którą czytał, lecz stażysta i Vielle wciąż wpatrywali się w chłopca, który coś energicznie wyjaśniał. Joanna zastanowiła się, o czym mówią. Vielle zmarszczyła brwi, a na twarzy stażysty widniał wyraz dezaprobaty. Joanna uznała, że to dobrze, bo nie będą jej mieli za złe, że im przerywa. Minęła wózek techniczny i podeszła bliżej.
— Vielle, widziałaś doktora Wrighta? — spytała, jeszcze zanim się przy nich zatrzymała. Żadne z nich nie odwróciło się do niej.
— Muszę stąd wyjść. — Chłopak mówił cicho, lecz stanowczo. — Oni zatrzasną wieko.
— Skąd, nikt tego nie zrobi — uspokajała go Vielle. — Myślę, że powinieneś…
Joanna podbiegła i zatrzymała się za chłopcem.
— Mówisz tak, bo jesteś balsamistką — rozzłościł się. — Wiem, co ci chodzi po głowie.
— Vielle, przepraszam, że przerywam, ale szukam…
Chłopiec gwałtownie się odwrócił, jednocześnie unosząc rękę do ciosu. Widząc jego przestraszoną i zdesperowaną twarz, Joanna zdawała sobie sprawę, że poruszył się bardzo szybko, lecz wydawało się jej, że ta chwila rozciągnęła się w nieskończoność.
Wszystko przebiegało powoli, bardzo powoli. Stażysta się odwrócił i z przerażeniem otworzył usta, brązowy rękaw kurtki chłopca uniósł się i jednocześnie obrócił, a w gładkim materiale odbiły się świetlówki, wiszące pod sufitem. Wciąż owinięta bandażem ręka Vielle usiłowała schwytać chłopaka za rękaw. Wszyscy poruszali się powoli, jakby zanurzeni w lepkiej mazi, w melasie.
Wielka powódź melasy, przebiegło Joannie przez myśl. Spowolnienie upływu czasu miało związek z nadprodukcją adrenaliny w sytuacji stresowej. Ale to nie była sytuacja stresowa.
Joanna nie wątpiła jednak, że odniosła wrażenie spowolnienia, upływu czasu, wszystko bowiem wyraźnie dostrzegła: twarz wzywającego ochronę stażysty była niemal tak przerażona jak oblicze chłopaka; strażnik już się zerwał z miejsca; dłoń Vielle, nie mogąc dosięgnąć rękawa kurtki, skierowała się do ręki chłopca.
Poza tym Joanna wszystko słyszała: głos Vielle, również pogrążony w gęstej cieczy, wołał: „Joanna! Nie…!”; trzymana przez rezydenta karta upadła z łomotem na podłogę; rozległ się dzwonek alarmowy.
Mogła się zastanowić, czy spowolnienie upływu czasu stanowi jakiś skutek uboczny działania dithetaminy. Przyszło jej też do głowy, że musi o tym powiedzieć Richardowi. Skoro jednak nie znajdowała się w sytuacji stresowej, dlaczego ochroniarz, który jeszcze nie zdążył się wyprostować, już sięga po broń?
Starczyło jej czasu, aby pomyśleć: chłopiec musi mieć nóż. Kiedy przyszłam, groził im nożem. Właśnie dlatego nie zareagowali, kiedy wołałam, i nie widzieli mnie, dopóki nie było za późno. Vielle chciała chwycić chłopaka za rękę, bo trzymał w niej nóż.
Joannie przyszło nawet do głowy, że przecież mówiła jej, że na tym oddziale prędzej czy później zdarzy się taki wypadek.
Wystarczyło nawet czasu, aby zastanowiła się nad faktem: on ma nóż, a ja się wcale nie boję. Uznała, że to przez endorfiny, tłumiące ból i panikę, pozwalające wyraźnie myśleć.
Pomyślała spokojnie, że on ma nóż, i spojrzała na bluzkę, na rękę chłopaka, ale chociaż czas płynął tak wolno, było już za późno. Nie dostrzegła noża.
Zdążył zniknąć w jej ciele.
„To straszne! To najgorsza z możliwych katastrof na świecie (…)rama rozbija się o ziemię, nieopodal słupa cumowniczego (…) o ludzkości!”
Wszędzie było pełno krwi, co nie miało sensu; w miejscu, gdzie utkwił nóż, pojawiła się bowiem tylko cienka, ciemnoczerwona smużka.
— Nagły wypadek! — wrzasnął stażysta, rzucając się, aby podtrzymać Joannę, ale ona i tak upadła. Leżała na wyłożonej terakotą podłodze, a obok klęczała Vielle. Kardigan Joanny tonął we krwi, zalewającej także rękę, ściskaną przez Vielle.
Joanna pomyślała, że Vielle sięgnęła po nóż, więc na pewno się zraniła.
— Coś ci się stało? — spytała przyjaciółkę.
— Nie — odparła Vielle, a Joanna uznała, że to nieprawda, bo słyszała jej łkanie.
— Mamy tutaj ranę kłutą. — Stażysta zwrócił się do rezydenta. Joanna pomyślała, że ktoś się tym zajmie, ale rezydent nawet nie spojrzał na Vielle. Zerknął na cienką strużkę krwi, ściekającą po klatce piersiowej Joanny, i szybko sięgnął po lateksowe rękawiczki.
— Dajcie ją na stół — nakazał, wsuwając rękawiczkę. — Sprawdźcie jej zgodność krzyżową. Jakie ciśnienie?
— Dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt — stwierdził ktoś, Joanna nie wiedziała kto. Wokół niej kłębili się jacyś ludzie, podłączając rozmaite urządzenia i pobierając krew. Joanna pomyślała, że to dziwne. Po co im jeszcze więcej krwi? I tak wszędzie jej pełno.
— Sprowadźcie kardiochirurga — rozkazał rezydent. — I dajcie jeszcze dwie jednostki krwi. Vielle, sprawdź bezpośrednio ciśnienie.
Joanna przestraszyła się, że Vielle gdzieś sobie pójdzie i puści jej rękę, ale na szczęście wciąż klęczała obok niej.
— Nie ruszaj się, kotku — przykazała ze zmartwionym wyrazem twarzy. — Leż nieruchomo. — Joanna zawsze się zastanawiała, czy taka mina Vielle wywołuje u pacjentów lęk. Okazało się, że przeciwnie, działa uspokajająco.
Ciekawe czemu. Joanna usiłowała dojrzeć coś pocieszającego w twarzy Vielle, lecz niczego nie dostrzegła. Widziała jedynie czubek głowy pielęgniarki i rezydenta. Oboje mieli na sobie zielone czepki. Poza tym mignęła jej jeszcze przed oczyma głowa ochroniarza, stojącego nad chłopcem w kurtce. Leżał twarzą do dołu na podłodze. Joanna wyraźnie zauważyła niebiesko-biały napis na plecach brązowej kurtki oraz ciemnoczerwoną plamę pod jego głową, w miejscu, gdzie go postrzelił ochroniarz.
Strażnik miał błyszczącą łysinę, w której odbijały się zawieszone pod sufitem świetlówki.
— Joanno, tylko się trzymaj! — powiedziała Vielle, ściskając jej dłoń. Joanna pomyślała, że to dziwne, bo znajdowała się wyżej niż przyjaciółka.
W tej samej chwili stwierdziła, że ona sama też jest nisko. Wszyscy byli niżej, stażysta, rezydent i inni, trudno powiedzieć kto, bo widziała tylko czubki głów. Ludzie kręcili się przy niej, mierzyli ciśnienie krwi i podłączali kroplówki.
— Siedemdziesiąt pięć na pięćdziesiąt — powiedział ktoś.
— Wykrwawia się. Pewnie ma przeciętą aortę — skomentował inny, nie wiedziała kto, był zbyt daleko w dole.
Pomyślała, że się unosi w powietrzu, pod sufitem. Mogłaby wyjrzeć za okno i sprawdzić, czy na parapecie nie leży czerwona tenisówka. Uświadomiła sobie, że doświadcza zjawiska opuszczenia ciała. Wreszcie. Musi o tym powiedzieć Richardowi.
Richard. Ogarnęło ją uczucie paniki. Powinna przekazać mu, że doświadczenia graniczne to SOS.
— Gotowe — stwierdził rezydent. — Gdzie, do cholery, jest ten kardiochirurg?! Zawiadomiliście go przez pager?
Nic Carsona, Richarda. Joanna przyjrzała się rezydentowi. Teraz widziała jego twarz, zupełnie nie przejętą, przeciwnie, opanowaną i chłodną. Poczuła się spokojniejsza.
— Zawiadomcie Richarda. To ważne — powiedziała, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk, nie poruszyła wargami. Pielęgniarka coś jej wpychała do ust, i głębiej, w gardło.
— Nie — sprzeciwiła się i odwróciła głowę. Wyszukała wzrokiem Vielle.
— Tu jestem, kotku — odezwała się przyjaciółka, ściskając jej dłoń. Ktoś musiał zabandażować jej rękę, była cała biała i tak jasna, że z trudem dawało się na nią patrzeć.
— Zawiadom Richarda — poprosiła Joanna, lecz nie potrafiła stwierdzić, czy Vielle ją słyszała. Rozległo się dziwne piszczenie. Pewnie jedna z pielęgniarek wcisnęła alarm reanimacyjny. — Prześlij mu wiadomość na pager. Powiedz, że poznałam znaczenie doświadczeń granicznych. Są wezwaniem o pomoc. — Mówiła głośniej, lecz piszczenie zagłuszało jej słowa.
— Cholera jasna, co to za dźwięk? — zdenerwował się rezydent, manipulujący przy jej klatce piersiowej.
— Jej pager — wyjaśniła Vielle.
— Więc wyłącz to kretyńskie urządzenie.
Pomyślała, że to Richard. Kazała mu do siebie zadzwonić. Chciała powiedzieć, żeby mu wyjaśnili sens doświadczeń granicznych, żeby kazali mu ustalić znaczenie kodu. Dla Maisie. Koło niej rozległ się kolejny dźwięk. Dzwonienie. Brzęczenie.
— Jest w laboratorium.
— Sześćdziesiąt na czterdzieści — odezwała się pielęgniarka.
— Wykrwawia się — zdenerwował się rezydent.
— Joanno, poczekaj — prosiła Vielle, mocno ściskając jej rękę. — Zostań przy mnie. — Jednak Joanny już tam nie było. Znalazła się na Titanicu.
Ale nie w przejściu. Na stopniach głównych schodów. Wokół kłębili się pasażerowie, tłoczyli na schodach, ubrani w smokingi, suknie wieczorowe i kamizelki ratunkowe. Przepychali się, zmierzając na górę marmurowych schodów. Biegła razem z tłumem. Pomyślała, że podążają na pokład łodziowy. Wszyscy starają się dostać na pokład łodziowy.
— Muszę wracać na pokład C. — Joanna usiłowała się odwrócić, ale ludzie tłoczyli się obok niej, przed nią, za nią, naciskając na nią tak mocno, że nie mogła się ruszyć. — Muszę powiedzieć Richardowi, że odkryłam tajemnicę. Muszę wracać do przejścia.
Nikt jej nie słyszał, ludzie popychali ją w górę po białych marmurowych stopniach. Zerknęła na pozłacaną balustradę z kutego żelaza. Gdybym ją chwyciła, mogłabym się przepchać w dół, pod prąd.
Obróciła się z ogromną trudnością. Z wysiłkiem poruszyła ręką, tułowiem i brnęła przez rzekę pasażerów, jakby brodząc w głębokiej wodzie. Dotarła do barierki i złapała ją tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Nic to nie pomogło; przeciwnie, ludzie niżej podciągali się na balustradzie i nie pozwalali Joannie się cofnąć. Szli na górę, jakby jej nie widzieli, nieśli walizki i koce, pchali Joannę, niemal ją przewrócili.
— Niech pani mi pozwoli… — odezwała się do kobiety z pekińczykiem i złożonym parasolem i odsunęła się bliżej środka stopnia, chcąc zejść jej z drogi. Uniosła rękę, zamierzając złapać się poręczy za kobietą…
Parasolka wbiła się boleśnie między jej żebra. Joanna sapnęła i przyłożyła dłoń w miejsce ukłucia. Puściła poręcz, a tłum popchnął ją wyżej, obok cherubina, aniołów Honoru i Chwały koronujących Czas, przez drzwi z wytrawionego szkła, na pokład łodziowy.
Zatrzymała się tam na chwilę, przyciskając rękę do boku. Ludzie się przepychali, a ona ponownie skierowała się do tyłu, do drzwi.
— Przepraszam — odezwała się, przepychając obok mężczyzny w mundurze. Okazało się, że to urzędnik pocztowy z magazynu. Na ramieniu trzymał worek z przesyłkami, ociekający wodą i zalewający dywan w holu. Urzędnik się cofnął, spoglądając na dywan i ciemne, mokre plamy.
— Lepiej niech panienka wsiada do łodzi — zasugerował uprzejmie.
— Nie mogę. Muszę wracać — odparła, próbując go ominąć, nie wdeptując w kałużę i nie dotykając cieknącego worka. — Muszę powiedzieć Richardowi, czego się dowiedziałam.
Skinął oficjalnie głową.
— Poczta musi dotrzeć do adresatów. Ale tędy panienka nie zejdzie. Droga jest zatarasowana.
— Zatarasowana?
— Tak jest, panienko. Ludzie idą na górę. Musi panienka iść do tylnych schodów. — Wskazał palcem pokład łodziowy. — Wie panienka, gdzie jej szukać?
— Wiem — potwierdziła i pobiegła na rufę, mijając przygotowującą się do występu orkiestrę. Skrzypek postawił czarny futerał na pianinie i z trzaskiem odblokował zamki.
— Alexander’s Ragtime Band — oświadczył dyrygent, a basista przekartkował stos kartek z nutami, poszukując utworu.
Za łodzią ratunkową numer dziewięć młody mężczyzna żegnał się z kobietą w białej sukni z welonem.
— Wszystko dobrze, maleńka — uspokajał ją. — Ty pójdziesz, a ja jeszcze trochę zostanę.
Przy jedenastej łodzi mężczyzna z wąsami, którego widziała w bibliotece i przy rozdawaniu kart, umieszczał w łodzi dwoje dzieci. Przy trzynastej stał oficer i wołał: „Kto jeszcze do tej łodzi? Są jeszcze kobiety i dzieci?”
Joanna potrząsnęła głową i minęła go bez zatrzymywania. Wpadła na mężczyznę w dżinsowej koszuli i szelkach.
— Proszę państwa, nie ma powodów do paniki — głosił, prowadząc ludzi na dziób. — Proszę iść powoli. Nie biegać. Mamy mnóstwo czasu.
Joanna się cofnęła i zderzyła się z oficerem. Chwycił ją za rękę.
— Musi panienka wejść do łodzi — zadecydował i poprowadził ją do trzynastki. — Zostało niewiele czasu.
— Nie — zaprotestowała, lecz chwycił ją mocno i poprowadził do żurawików.
— Zaczekajcie na tę młodą damę — zawołał do marynarza w łodzi.
— Nie — sprzeciwiła się. — Nic pan nie rozumie. Muszę…
— Nie ma się czego bać — wyjaśnił, ściskając ją tak mocno, że w jej ręce przestała krążyć krew. — To całkowicie bezpieczne.
— Nie! — Wyrwała się z jego uścisku i pobiegła po pokładzie, obok oficera, obok orkiestry, do holu przy głównych schodach. Po głowie chodziła jej jedna myśl: winda. Windą będzie prędzej.
Nacisnęła złocony przycisk z kości słoniowej.
— Szybciej, szybciej — mruknęła i wcisnęła go ponownie. Strzałka nad drzwiami nawet nie drgnęła. Zrezygnowała z pomysłu zjechania windą i pobiegła na schody, a potem w dół, na pokład B, C. Cały czas się zastanawiała, co będzie, jeśli rzeczywiście okaże się zablokowany?
Jednak nie. Droga była wolna.
— Jeszcze raz. Gotowe — stwierdził rezydent, a Joanna znalazła się na stole reanimacyjnym. Vielle trzymała ją za rękę.
— Mam tętno.
— Vielle — powiedziała Joanna, lecz przyjaciółka patrzyła w inną stronę, na pielęgniarkę, która pojawiła się korytarzu tego dnia, gdy się pokłóciły.
— Jeśli nie odpowie na wiadomość z pagera, idź po niego. Jest w pokoju pięćset dwa — przekazywała instrukcję Vielle.
— Vielle, powiedz Richardowi, że doświadczenia graniczne to wezwanie o pomoc, wysyłane przez umierający mózg — usiłowała powiedzieć Joanna, lecz nie mogła wykrztusić ani słowa z powodu jakiegoś przedmiotu tkwiącego w ustach.
— Joanno, on już idzie — powiedziała Vielle, ściskając jej dłoń. — Wytrzymaj.
— Jeśli Richard nie zjawi się na czas, powtórz mu, że doświadczenia graniczne to sygnał alarmowy. To ważne. — Joanna usiłowała mówić pomimo obcego ciała w gardle.
Ogarnęła ją panika, gdy się domyśliła, że to intubacja. Usiłowała wyciągnąć rurkę, lecz to nie był przewód tlenowy, tylko krew. Krztusiła się i wypluwała ją, całymi litrami. „Kto by pomyślał, że starszy człowiek może pomieścić w sobie tyle krwi?” Zalewała ją, oblewała Vielle, rezydenta i pielęgniarkę, Joanna dławiła się nią, topiła się w niej.
— Pomocy! — krzyknęła. — Muszę powiedzieć Richardowi, że to SOS. — W tej samej chwili przekonała się, że mówi nie do Vielle, tylko do mężczyzny z wąsami. Ponownie znalazła się na pokładzie łodziowym. Orkiestra grała Dobranoc, Irene, a oficer kierował ludzi na łódź numer cztery.
— Chciałbym, żeby pani coś dla mnie zrobiła po dotarciu do Nowego Jorku — oświadczył wąsacz, wciskając coś w jej rękę.
Przyjrzała się przedmiotowi. Była to notatka, sporządzona dziecinnym, okrągłym i pochyłym charakterem pisma. „W wypadku ocalenia”, głosił tekst, „proszę powiadomić moją siostrę, panią F.J. Adams z Findlay, Ohio. Zaginiony. J.H. Rogers”.
— Proszę dopilnować, aby moja siostra to otrzymała — poprosił, zaciskając jej palce na kartce. — Proszę jej powiedzieć, że to ode mnie.
— Ale ja nie będę… — zaczęła Joanna, lecz mężczyzna znikł w tłumie. Zbliżał się do niej oficer, wołając:
— Panienko! Panienko!
Wcisnęła notatkę do kieszeni i pobiegła po pokładzie do tylnych schodów, przedzierając się między parami, mijając dwójkę marżoretek w szkarłatno-złotych plisowanych spódnicach, obok żegnających się rodzin.
— Nic mu się nie stanie, prawda? — pytała oficera kobieta w białym płaszczu i zrobionej na drutach czapce.
Mężczyzna spojrzał na nią ze smutkiem.
— Robimy, co w naszej mocy.
Joanna przepchnęła się obok kobiety, ale drogę do tylnych schodów blokował tłum ludzi w chustkach i czapkach, walczących między sobą o możliwość schronienia się w łodzi, a także marynarzy, próbujących opuścić szalupy na wodę.
— Tędy pani nie przejdzie! — zawołał marynarz obsługujący lampę sygnalizacyjną. Wskazał kciukiem na rufę. — Niech pani spróbuje schodami dla drugiej klasy.
Odwróciła się i pobiegła obok żurawików, z których opuszczono już łodzie.
Drzwi na schody drugiej klasy były otwarte. Czerwona tenisówka leżała na progu, przewrócona na bok. Joanna ominęła ją i popędziła na dół, obok restauracji A La Carte, po następnych schodach i wokół podestu. Nagle stanęła.
Dwa stopnie niżej wisiała przywiązana do balustrady żółta taśma z napisem: „Miejsce zbrodni. Nie podchodzić”. Schody poniżej zalała woda, jasnoniebieska i lśniąca jak farba.
— Jest pod wodą. — Joanna usiadła, kurczowo trzymając się poręczy. — Przejście jest pod wodą.
A może tylko schody? Może woda nie dotarła jeszcze do przejścia? Skąd, oczywiście, że dotarła. Schody drugiej klasy znajdowały się na rufie, a statek tonął dziobem w dół. Poniżej taśmy woda wlewała się ze wszystkich stron, zalewała magazyn pocztowy, Scotland Road, basen, kort do squasha, kajuty mieszkalne i oszklony pokład. A także drogę do wyjścia, drogę z powrotem.
Joanna zapatrzyła się w jasnoniebieską wodę, myśląc, że musi istnieć inna droga powrotna. Apacze przecięli przewody, a mimo to Carl wciąż potrafił wysłać wiadomość. Na pewno jest jeszcze inny sposób ucieczki. Łodzie ratunkowe! Zerwała się na nogi i popędziła po schodach na pokład łodziowy.
Wszystkie łodzie zniknęły, a pokład opustoszał. Pozostała tylko orkiestra, która skończyła grać Dobranoc, Irene. Muzycy szukali teraz nut do następnego utworu i porządkowali kartki na statywach.
Joanna podbiegła do relingu i wychyliła się jak najdalej, usiłując dojrzeć szalupę, którą załadowywał marynarz. Znajdowała się nisko, niemal nad wodą. Joanna niewiele widziała w ciemnościach poza jasnym zarysem białego munduru marynarskiego. Szalupa była za daleko, aby na nią wskoczyć, ale istniała szansa, że ktoś usłyszy krzyk Joanny.
— Halo! — zawołała, przykładając dłonie do ust. — Ahoj! Słyszycie mnie?
Biały mundur się nie poruszył, nie rozległ się żaden dźwięk.
— Musicie przekazać komuś wiadomość ode mnie! — wrzasnęła, lecz orkiestra rozpoczęła walca. Głos Joanny zniknął w dźwięku skrzypiec i pianina.
Uświadomiła sobie, że jej nie słyszą. Musi rzucić im notatkę. Sięgnęła ręką do kieszeni, aby wydobyć długopis i kartkę, lecz tylko wiadomość od mężczyzny z wąsami. Nie miała nawet ołówka.
— Zaczekajcie! — zawołała w stronę łodzi. — Jeszcze moment! — Pobiegła do tylnych schodów, a następnie na dół, do biblioteki na pokładzie z promenadą. Przez cały czas modliła się, aby woda nie dotarła jeszcze tak wysoko.
Nie dotarła. Sala biblioteki okazała się zupełnie pusta, a lampy z żółtymi kloszami wciąż się paliły na biurkach. Joanna chwyciła kartkę papieru ze stojaka, zanurzyła pióro w kałamarzu i nabazgrała: „Richard, doświadczenia graniczne to wezwanie o pomoc, wysyłane przez umierający mózg…”
— Co się dzieje? — spytał ktoś. Joanna podniosła wzrok. Greg Menotti. Miał na sobie szorty do biegania i koszulkę Nike. — Ktoś mi powiedział, że statek tonie — roześmiał się.
— To prawda. — Joanna powróciła do pisania: „…i musisz się dowiedzieć, który neuromediator stara się on uaktywnić”. Podpisała się pod spodem, chwyciła papier i pobiegła na pokład.
— Nie rozumiem. — Greg truchtał obok niej. — Jest niezatapialny.
Joanna wychyliła się za reling.
— Ahoj! — wrzasnęła w ciemności, wymachując kartką. — Tam, na łodzi!
Cisza. W oddali nie było już widać białej sylwetki. Wszędzie panował nieprzenikniony mrok.
Cofnęła się i popędziła do holu pierwszej klasy.
— To niemożliwe, aby tonął — sprzeciwił się Greg, biegnąc za nią.
Szarpnięciem otworzyła zdobione witrażem drzwi do holu.
— Skoro tonie — sapnął Greg — to powinniśmy wsiąść do jednej z łodzi.
Podbiegła do wyłożonego lustrami, mahoniowego baru.
— Wszystkie łodzie opuszczono na wodę.
— To niemożliwe — wydyszał, trzymając się za ramię. — Musi istnieć jakiś sposób ucieczki ze statku.
— Nie istnieje — odparła i sięgnęła po butelkę wina.
Złapał ją za nadgarstek.
— Trzy razy w tygodniu ćwiczę na siłowni!
— To bez znaczenia. Titanic ma szesnaście wodoszczelnych przedziałów i najnowsze zabezpieczenia, a to i tak nic nie pomoże. Góra lodowa wbiła się w jego bok i… — Przypomniała sobie swoją bluzkę i wąską strużkę krwi.
— To nie wygląda na bardzo poważne rozdarcie — skomentowała Maisie, przyglądając się rysunkowi Titanica. Rzeczywiście, uszkodzenie nie sprawiało wrażenia groźnego, lecz pod pokładem, wewnątrz statku, woda wlewała się do wodoszczelnych przedziałów, zalewała maszynownię, klatkę piersiową i płuca.
— Czy to coś poważnego? — spytał kapitan Smith, a architekt potrząsnął głową.
— Przecięcie aorty.
— Co jest? — Greg puścił jej nadgarstek. — Co się stało?
— Nic — odparła, myśląc, że musi przekazać Richardowi wiadomość. — Nie mam czym otworzyć butelki.
— Szkoda czasu. Musimy się dostać na pokład łodziowy — stwierdził, a jego twarz przybrała zdenerwowany, spanikowany wyraz, taki sam, jaki Joanna widziała na obliczu chłopaka w kurtce, kiedy się do niej odwracał…
— Najpierw zajmę się tym — uparła się Joanna i zaczęła otwierać szuflady, grzebiąc w sztućcach.
— Znalazłem coś takiego — stwierdził Greg i wyciągnął do niej nóż. Nóż. Miał nóż. Kiedy jednak spojrzała w dół, nie dostrzegła go. Dlatego że już zniknął w jej ciele. „Mamy tutaj ranę kłutą”, stwierdził rezydent. „Sprawdźcie jej zgodność krzyżową”. Ale było już za późno. Pod pokładem narastał ryk, w kajutach pasażerskich i na schodach pojawiła się woda, zalewając kotły i przejścia. Wszystko znikało pod wodą.
— Daj mi to — przykazał Greg i wyciągnął butelkę z jej dłoni. Niezdarnie wydłubał korek czubkiem ostrza. Wino rozlało się na kwiecisty dywan, barwiąc go na ciemnoczerwone, wsiąkając w niego, w sweter Joanny i w kitel Vielle.
— Mamy tutaj ranę kłutą — odezwał się rezydent do Vielle, lecz to nie była krew pielęgniarki, tylko Joanny. Oparła się o bar, trzymając za bok.
Greg pochylił się nad nią, wyciągając przed siebie otwartą butelkę.
— Czy możemy już iść na pokład łodziowy? — spytał.
Wszystkie łodzie opuszczono na wodę, pomyślała, wpatrując się tępo w butelkę. Nie ma drogi ucieczki.
— Idę — oświadczył Greg i wsunął butelkę w jej bezwładną rękę. — Na drugiej burcie na pewno zostały jakieś łodzie. Niemożliwe, aby wszystkie odpłynęły.
Ale to prawda. Joanna przyglądała się, jak Greg odbiega. To je jestem tonącym statkiem. Umieram, zamyśliła się. Zabił mnie, zanim zdążyłam powiedzieć Richardowi. Przypomniała sobie, do czego potrzebowała butelki.
Chciała wysłać wiadomość, lecz nie miała takiej możliwości. Zmarli nie mogą przesyłać wiadomości z tamtego świata, wbrew temu, co twierdzi pan Mandrake, wbrew nadnaturalnym informacjom pani Davenport. Była zbyt daleko. Mimo to Joanna wstała i wylała wino na dywan, wpatrując się w ciemną, powiększającą się plamę. Zwinęła kartkę papieru firmowego linii White Star i wsunęła ją do butelki, którą zakorkowała, a następnie odkorkowała i dołożyła do środka notatkę do siostry pana Rogersa.
Wspięła się tylnymi schodami na pokład łodziowy. Wolną ręką musiała chwytać się poręczy, gdyż schody zdążyły się już przechylić. Podeszła do relingu i rzuciła butelkę w wodę, najdalej jak potrafiła, aby nie zahaczyć o żaden z niższych pokładów. Usiłowała dosłyszeć plusk, lecz nie rozległ się żaden dźwięk. Wspięła się na palce i wychyliła daleko, wpatrując w czarną pustkę, nie widząc wody ani świateł Californian, tylko ciemność.
— SOS — wymamrotała. — SOS.
„O Chryste, przybywaj szybko!”
Richard wyświetlił analizę neuromediatorów z pierwszej sesji Joanny i pobieżnie przejrzał listę danych. Brak theta-asparcyny, która nie występowała też w żadnym z eksperymentów z udziałem pana Sage’a.
Otworzył plik z informacjami z drugiej sesji. Również brak theta-asparcyny. Nie jest ona inhibitorem endorfiny, lecz może wpływać na indeks lateralizacyjny oraz stymulację płata skroniowego. Doktor Jamison powiedziała, że dysponuje opracowaniem na temat najnowszych wyników badań, związanych z theta-asparcyną. Richard był ciekaw, czy lekarka wróciła już do gabinetu.
Zerknął na zegarek. Dochodziła druga. Jeśli doktor Jamison nie zadzwoni w ciągu najbliższych piętnastu minut, nie będzie mógł spotkać się z nią aż do zakończenia sesji pani Troudtheim. Nie był z tego zadowolony, gdyż chciał wcześniej wiedzieć, czy krótkotrwałość sesji nie wynika z dawkowania dithetaminy, tylko z theta-asparcyny.
Wyświetlił informacje o trzeciej sesji i z frustracją wpatrywał się w ekran. Komputer wyraźnie wskazywał obecność theta-asparcyny, a Joanna znajdowała się w fazie doświadczeń granicznych przez — Richard sprawdził dokładny odczyt czasu — trzy minuty i jedenaście sekund.
Pomyślał, że w ten sposób znalazł się w punkcie wyjścia. Przeglądanie wyników kolejnej sesji nie miało sensu. Ponownie otworzył plik z analizami sesji Joanny i pani Troudtheim, poszukując różnic, które mógł przeoczyć, lecz na innych skanach odnotowano obecność wszystkich pozostałych neuromediatorów, łącznie z kortyzolem.
Czy to możliwe, że kortyzol samodzielnie przerywał doświadczenia graniczne? Występował podczas innych sesji, lecz tylko u pani Tanaki pojawiły się tak wysokie odczyty. Jeśli pani Troudtheim miała niższy próg doświadczeń granicznych, możliwe że potrzeba było mniej kortyzolu, aby osłabić działanie endorfin. Richard postanowił, że spyta o to panią Jamison.
Tylko gdzie ona była? I gdzie się podziewała Joanna? Tish mogła się zjawić lada chwila, aby przygotować wszystko do sesji, a miał nadzieję, że Joanna przyjdzie nieco wcześniej i wyjaśni mu kilka spraw związanych z ostatnim eksperymentem. Podobno miała wrażenie, że pan Briarley nie żyje, co niewątpliwie stanowiło kolejny objaw poczucia istotnej wagi wizji, lecz w rzeczywistości było jedynie umiarkowanym przejawem aktywności płata skroniowego w rejonie szczeliny Sylwiusza.
Ponownie zerknął na zegarek. Może powinien zatelefonować do doktor Jamison. Powiedziała, że prześle mu wiadomość na pager, kiedy wróci do gabinetu.
Nagle uświadomił sobie, że przecież wyłączył pager, aby pan Mandrake nie mógł się z nim skontaktować. Nic dziwnego, że doktor Jamison nie przesłała mu wiadomości. Natychmiast wyciągnął pager z kieszeni fartucha i go uruchomił. Urządzenie od razu zapiszczało. Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do centrali.
— Panie doktorze! — krzyknął ktoś za drzwiami i do pokoju wdarła się młoda kobieta o hiszpańskiej urodzie, ubrana w różowy fartuch. — Czy pan doktor Wright? — wydyszała i złapała się za bok. Na kitlu miała plamy krwi.
— Tak — potwierdził, rzucił słuchawkę i podszedł szybko do pielęgniarki. — Co się stało? Jest pani ranna?
Pokręciła głową.
— Biegłam… — wysapała. — Mam na imię Nina. Siostra Howard… To nagły wypadek. Musi pan natychmiast zejść na oddział nagłych wypadków.
Przyszło mu do głowy, że Vielle jest ranna.
— Przysłała panią doktor Lander?
Pokręciła głową, wciąż próbując złapać oddech.
— Doktor Lander… Przysłała mnie siostra Howard. Musi pan natychmiast przyjść!
Na pewno chodzi o Maisie. Znowu ją reanimowano.
— Coś się stało Maisie Nellis?
— Nie! — zaprzeczyła zrezygnowana Nina. — To w związku z doktor Lander. Siostra Howard kazała panu przekazać, że chodzi o nagły wypadek.
Złapał ją za ramiona.
— Co się stało doktor Lander? Jest ranna? — Nina załkała. — Jest na oddziale nagłych wypadków? — Richard wybiegł i skierował się do windy. Zaczął gwałtownie wciskać przycisk windy.
— Na oddział wszedł jakiś facet — wyjaśniała pośpiesznie Nina, podążając za Richardem. — Pewnie się nafaszerował rogue, bo nagle wyciągnął nóż…
Richard wciskał przycisk raz za razem. Spojrzał na numery pięter nad drzwiami. Kabina znajdowała się na parterze. Zrezygnował z dalszego oczekiwania i rzucił się w stronę schodów. Nina nie odstępowała go ani o krok i wciąż trzymała się za bok.
— … i potem nie wiem, co się stało — opowiadała. — Wszystko przebiegało tak szybko.
— Doktor Lander jest ciężko ranna? — spytał krótko Richard, wbiegając na klatkę schodową.
— Sama nie wiem. Wszędzie było pełno krwi. Ochroniarz, zastrzelił tego faceta.
Po schodach, przez łącznik między skrzydłami, przez internę.
— Siostra Howard kazała pana zawiadomić przez pager, ale pan nie odbierał, więc wysłała mnie do pana. Śpieszyłam się, jak mogłam, ale pomyliłam skrzydła…
Na środku korytarza stała metalowa drabina, a przed nią rozciągała się żółta taśma.
— Nie przejdziemy tędy — odezwała się Nina. Richard zerwał taśmę i przebiegł pod drabiną, lawirując między wiadrami i rozpryskując kropelki farby.
— Nie wolno przechodzić pod drabiną — pisnęła Nina. — To przynosi pecha. — Wpadli na schody dla personelu, zbiegli na parter i popędzili korytarzem. A jeśli Joannę zabrano już na górę na OIOM?
Richard gwałtownie otworzył boczne drzwi i znalazł się na oddziale nagłych wypadków. Wszędzie była policja, a z zewnątrz dobiegało coraz głośniejsze wycie syren. Przy drzwiach stało dwóch czarnych funkcjonariuszy, jakiś policjant rozmawiał z mężczyzną w różowym fartuchu, a jeszcze dwóch klęczało na podłodze przy biurku, obok leżącego ciała.
Tylko nie Joanna, błagał w myślach. Tylko nie ona. Na pewno jest w jednej z sal. Ruszył przez środek oddziału. Widząc to, ochroniarz podniósł broń, a policjant stanął Richardowi na drodze.
— Tam nie wolno wchodzić.
— To doktor Wright — pośpiesznie wyjaśniła Nina. — Wysłała mnie po niego siostra Howard. — Funkcjonariusz skinął głową i się cofnął, a Nina szybko zaprowadziła Richarda do jednej z sal.
Nie miał pojęcia, czego się spodziewać w środku. Mógł ujrzeć Joannę, siedzącą na stole do badań w oczekiwaniu, aż pielęgniarka zabandażuje jej zszytą rękę. Na jego widok uśmiechnęłaby się nieśmiało. Mógł też usłyszeć hałas, ujrzeć pielęgniarki pośpiesznie rozwieszające torby z krwią, układające przewody, lekarzy wykrzykujących polecenia. Oraz Vielle, odchodzącą na moment od stołu stołu, aby opowiedzieć mu, w jakim stanie jest Joanna. „Wyjdzie z tego”, wyjaśniłaby mu.
Nie spodziewał się jednak, że zobaczy kilkanaście osób w zakrwawionych kombinezonach i rękawiczkach, odchodzących od stołu, wstrząśniętych i milczących, stojących w kompletnej ciszy, zakłóconej wyłącznie przez jednostajny pisk urządzenia monitorującego pracę serca.
Nie sądził, że ujrzy rezydenta, oddającego pielęgniarce elektrody i kręcącego głową, ani też Vielle, kurczowo trzymającą białą jak kreda dłoń Joanny i wykrzykującą z łkaniem: „Nie, to niemożliwe! Trzeba strzelić jeszcze raz!” Chłodna, zawsze trzeźwo myśląca Vielle pogrążona w rozpaczy, wrzeszcząca: „Zróbcie coś! Zróbcie coś!”
Rezydent zdjął maskę.
— To nie ma sensu. Nie mogliśmy jej uratować.
Nie mogliśmy jej uratować. Richard dopiero teraz spojrzał na Joannę. Leżała z kasztanowymi włosami rozrzuconymi wokół głowy, jak Amelia Tanaka, zmatowiałymi od krwi. Ciemnoczerwona krew wyraźnie się odznaczała na zbielałych ustach, na szyi, na klatce piersiowej, wszędzie.
W ustach trzymała rurkę do udrażniania dróg oddechowych, także pokrytą krwią. Miała otwarte oczy, zapatrzone w nicość.
— Przyprowadziłam doktora Wrighta — odezwała się głucho Nina, zakłócając ciszę. Rezydent odwrócił się w jego stronę z poważnym wyrazem twarzy.
— Przykro mi, panie doktorze. Obawiam się, że ona nie żyje.
— Nie żyje — powtórzył ogłupiały Richard. Rezydent się nie mylił. Nie żyła. Jej ciało o śnieżnobiałej skórze i niewidzących oczach było puste, porzucone. Joanna odeszła.
Odeszła. Przeszła przez tunel i wkroczyła do przejścia, gdzie spod drzwi dobiegało złote światło. Na pokładzie kręcili się pasażerowie w koszulach nocnych, głośno dyskutując, co się mogło stać. Magazyn pocztowy był już częściowo zalany wodą, podobnie jak kotłownie. Woda docierała na pokład D, statek zaczynał się przechylać. „Jeśli statek zacznie tonąć”, powiedziała kiedyś Joanna, z oczyma ukrytymi pod maską, po omacku wyszukując jego dłoń, „obiecaj mi, że przyjdziesz i mnie uratujesz”.
„To prawdziwe miejsce”, mówiła. „Nic nie rozumiesz. To prawdziwe miejsce”. Prawdziwe, ze schodami, bibliotekami i salami gimnastycznymi. I grozą. I drogą powrotną, którą można uciec, jeśli nie jest zablokowana, jeśli jest jeszcze czas, aby z niej skorzystać.
— Wznowić reanimację — zarządził Richard, a Vielle puściła rękę Joanny i zrobiła gest, jakby chciała go uspokoić. — Vielle, nie pozwól, aby odłączyli jakiekolwiek urządzenia — przykazał. — Rozpocząć reanimację. Wznowić wstrząsy elektryczne. — Odwrócił się i wybiegł.
— Richard! — zawołała za nim Vielle, lecz już był za drzwiami, biegł korytarzem po schodach w górę. Cztery minuty. Miał cztery minuty, maksymalnie sześć. Dlaczego w tym szpitalu nie istniały schody dłuższe niż na dwa piętra, dlaczego łączniki między skrzydłami nie znajdowały się na każdym piętrze?
Błyskawicznie pokonał łącznik na drugim piętrze, zastanawiając się, jak najszybciej się dostać do laboratorium. Joanna znałaby drogę. Joanna! Otwierał drzwi, nie zwalniając biegu, i pędem minął internę. Nie do windy. Nie ma na to czasu. To tylko cztery minuty. Cztery minuty.
Wbiegł po schodach dla personelu, skręcił na podeście. Trzecie piętro. Dithetamina zacznie działać po co najmniej dwóch minutach, nawet jeśli zastosuje wstrzyknięcie dożylne. Nie ma czasu. Ale kiedy znajdzie się na Titanicu, czas przestanie odgrywać rolę. Joanna obeszła cały statek w osiem sekund. Joanna… Czwarte piętro. Trzydzieści sekund, aby Tish znalazła żyłę, następne pół minuty, aby zaaplikowała kroplówkę i podała dithetaminę. A jeśli Tish jeszcze nie przyszła? Nie ma czasu, aby jej szukać, nie ma czasu, aby…
Wpadł przez drzwi na piąte piętro, sprintem pokonał korytarz. Tish musiała już przyjść. Sesja pani Troudtheim była zaplanowana na drugą. Musiała tam być.
— Tish! — ryknął i wdarł się do laboratorium. — Tish!
Tish uniosła głowę. Właśnie zawieszała torbę roztworu soli.
— Musi pan zadzwonić na oddział nagłych wypadków. Telefonują co dwie minuty — oświadczyła. — Jest jeszcze wiadomość od doktor Lander. Znowu wyłączył pan pager… — Zamilkła, ujrzawszy jego twarz. — Co się stało? Co jest?
— Podasz kroplówkę — rozkazał, podbiegając do apteczki. — Roztwór soli i dithetamina.
— Ale nie ma pani Joanny — sprzeciwiła się. — Sprawdzałam u niej w gabinecie i jej nie zastałam.
— Jest reanimowana — wyjaśnił, chwytając fiolkę dithetaminy i strzykawkę.
— Pani Joanna? Reanimowana? — powtórzyła głucho, podchodząc do szafki. — Nie rozumiem. Miała wypadek samochodowy?
— Została pchnięta nożem. — Napełnił strzykawkę.
— Pchnięta nożem? Nic jej nie jest?
— Powiedziałem, że jest reanimowana! — Podszedł szybko do stołu do badań. — Musimy wstrzyknąć dithetaminę dożylnie.
Tish wiodła za nim niepewnym spojrzeniem.
— Wstrzyknięcie dożylne? Ale przecież… jak przeprowadzimy sesję, skoro ona… — Zamilkła przerażona. — Ona nie zmarła, a pan chce zarejestrować jej doświadczenia graniczne?
— Nie zmarła i nie umrze. — Ściągnął fartuch i zawiesił go na krześle. — Idę za nią.
— Nie rozumiem — wyjąkała zdumiona Tish. — Co to znaczy, że pan za nią idzie?
— To znaczy, że po nią idę. Sprowadzę ją z powrotem. — Podwinął rękaw.
— Ale przecież mówił pan, że doświadczenia graniczne nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. — Tish wyglądała na przerażoną. — Twierdził pan, że to tylko halucynacje. I że są wywołane stymulacją płata skroniowego.
— Dużo rzeczy mówiłem. — Położył rękę na stole do badań, spodem dłoni do góry. — Podłącz kroplówkę.
— Ale…
— Podłącz kroplówkę! — wycedził groźnie. Tish wzięła gumową rurkę i obwiązała nią ramię lekarza. Zacisnął pięść, a pielęgniarka zaczęła szukać żyły.
— Pośpiesz się! Mamy tylko cztery minuty. — Tish wbiła igłę, podłączyła ją do kroplówki i ustawiła tempo podawania. Chciała przylepić igłę plastrem, lecz Richard jej przerwał.
— Później się tym zajmiesz — warknął. — Teraz dithetamina. Wstrzyknięcie dożylne.
— Panie doktorze, przeprowadzanie eksperymentu, kiedy jest pan zdenerwowany, to zły pomysł. Może zadzwonię po doktora Everetta albo kogoś innego…
— Nie ma czasu. Zresztą, wszystko jedno, sam to zrobię. — Wolną ręką chwycił strzykawkę i wbił ją do przewodu kroplówki.
— Włącz biały szum. — Sięgnął po słuchawki.
— Panie doktorze… — powiedziała niepewnie Tish, lecz posłusznie podeszła do wzmaczniacza.
Richard chwycił słuchawki i rozejrzał się w poszukiwaniu maski na oczy. Nigdzie jej nie dostrzegł, a nie miał czasu do stracenia. Nasunął słuchawki na uszy i położył się.
— Podłóż mi poduszki pod ręce i nogi — przykazał, nie mając pojęcia, czy Tish go słyszy. — Podłóż… — zaczął i urwał, najwyraźniej go słyszała. Podniosła jego lewą rękę i wsunęła pod nią podkładkę; podobnie postąpiła z drugą ręką.
Podłożyła mu poduszki pod nogi i owinęła taśmę ciśnieniomierza wokół jego ręki.
— Daj z tym spokój — odezwał się Richard, lecz Tish go nie słuchała. Przykładała mu elektrody do głowy. — Nie potrzebuję EEG — stwierdził, ale nie podniosła wzroku. Przemawiał do wierzchołka jej głowy. — Tish! — wrzasnął i uświadomił sobie, że jest za daleko, aby go usłyszała. Unosił się nad nią, nad stołem do badań, na którym leżał z kroplówką podłączoną do ręki. Frunął coraz wyżej, pod sufit. Spojrzał na górę apteczki. Była gładka i pusta, z wyjątkiem srebrzystego przedmiotu przy samej ścianie. Podpłynął bliżej, usiłując przekonać się, co to takiego.
Srebrny przedmiot tkwił w rogu pokoju, tam, gdzie go zostawiła Joanna, ukryty za wystającą krawędzią szafki. Był ukryty przed oczyma wszystkich, dostrzegalny tylko z góry. Richard przysunął się jeszcze bliżej i przekonał się, że to mały cynowy sterowiec.
No jasne. Hindenburg. Muszę powiedzieć Joannie, że go widziałem. Ale i tak mi nie uwierzy. Powie, że wszedłem na krzesło, aby sprawdzić, co to takiego. Joanna…
— Joanna! — powiedział głośno, nagle przypominając sobie wszystko. Doświadczał zjawiska opuszczania ciała, ale nie miał na to czasu. — Pośpiesz się! — krzyknął do Tish. — Wprowadź mnie do tunelu!
Cały czas pływał pod sufitem, przesuwając się powoli do przodu i do tyłu, zupełnie jak przycumowany Hindenburg.
— Szybciej! — wrzasnął i spojrzał na Tish. Znalazła maskę na oczy i włożyła mu ją na głowę. Leżał nieruchomo, podłączony do skanera RIPT, z rękoma przyciśniętymi do boków.
— Na co czekasz? — krzyknął. Jego głos odbił się drżącym echem od ścian, jakby znajdował się w niewielkim pomieszczeniu. Po chwili zapadła cisza i ciemności.
Przeszło mu przez myśl, że jest w przejściu. Wyciągnął rękę w nieprzenikniony mrok i poczuł twardą ścianę pokrytą farbą. Ściana korytarza. Na jego końcu powinno świecić światło. Wytężył wzrok. Nic. Ciemność. Musi być bardzo późno, pewnie lampy już pogasły. Kiedy to nastąpiło? Zaledwie kilka minut przed końcem.
Wszystko dlatego, że statek tonie. Zostały tylko cztery minuty.
— Joanna! — wrzasnął. — Gdzie jesteś?
Nikt mu nie odpowiedział. Chciał wyciągnąć zapałki z kieszeni fartucha, lecz okazała się pusta. Sięgnął do spodni. Pager. Wyciągnął go. Był wyłączony. Wymacał włącznik i uruchomił urządzenie. Na kwarcowym wyświetlaczu ukazał się numer telefonu Joanny, lecz, światło okazało się zbyt słabe, aby rozjaśnić przejście.
Richard po omacku ruszył przed siebie, cały czas dotykając rękoma ścian. Starał się śpieszyć, nie miał wiele czasu. Gdyby jednak było późno, statek musiałby się pochylić pod ostrym kątem, tymczasem Richard nie miał kłopotów z utrzymaniem równowagi. Podłoga zachowała idealny poziom.
— Joanna! — ponownie krzyknął i ujrzał przed sobą światło. Był to cienki pasek bieli, jaśniejący pod drzwiami. Usłyszał jakiś hałas, zapewne trzaśnięcie zamykanych drzwi. Podszedł bliżej i wymacał gałkę, błagając w myślach, aby dały się otworzyć. Przekręcił gałkę i otworzył drzwi prowadzące na inny, jasno oświetlony korytarz. Lampy świeciły w nim tak mocno, że niemal go oślepiły. Musiał zasłonić oczy i zatrzymać się, mrugając.
To nie było przejście, przez które przedostawała się Joanna. Jej korytarz prowadził na zewnątrz, prosto na pokład z oknami. Richard znajdował się na statku, a z obydwu stron widział rzędy zamkniętych drzwi i kinkietów zawieszonych między nimi. Światło jeszcze nie zgasło. Lampy oświetlały cały korytarz, a drewniana podłoga była sucha i idealnie pozioma. Musiało być wcześnie, zanim ktokolwiek uświadomił sobie, że statek tonie. Niewykluczone, że usłyszany przez Richarda dźwięk był tym samym, który dotarł do Joanny. Możliwe, że taki odgłos wydała lodowa ocierająca się o kadłub, lecz Richard usłyszał odmienny hałas tylko dlatego, że znajdował się w innej części statku.
Tylko której? W kajutach drugiej klasy? Kinkiety z brązu Wyglądały kosztownie i pasowałyby do pierwszej klasy, lecz na ścianach nie zawieszono żadnych dekoracji. Poza tym nigdzie nie było okien ani iluminatorów. Na pewno jest w korytarzu, przebiegającym w środku statku albo poniżej poziomu wody. Może to najniższa klasa?
Tylko gdzie się ona znajdowała? Joanna twierdziła, że na pokładzie C. Ale gdzie był pokład C? Powyżej? Poniżej? Czy pokłady liczono od góry do dołu czy na odwrót?
Przypomniał sobie, że Joanna wspominała o wspinaniu się na pokład łodziowy. Ile pokładów musiała pokonać? Nie pamiętał. Pomyślał, że powinien był uważniej zapamiętywać szczegóły, i ruszył biegiem. Żałował, że nie słuchał Joanny, kiedy twierdziła, że to rzeczywistość.
Nie myliła się. Starała się go przekonać. Opowiadała mu, że widziała kolory, słyszała dźwięki, czuła poręcz schodów pod dłonią, starała się opisać namacalność tego świata, lecz on był przekonany, że to halucynacja, zjawisko związane z pamięcią długotrwałą i zachodzące w płacie skroniowym, nawet kiedy podkreślała, że to rzeczywistość.
Nie potrafił przeboleć, że jej nie słuchał, i jednocześnie wypatrywał schodów lub drzwi prowadzących na zewnątrz. Żałował, że jej nie powiedział, dokąd idzie. Nie powinien był wyłączać pagera.
Wszystkie drzwi były zamknięte na klucz.
— Ej! — krzyknął, waląc w nie pięściami, szarpiąc za staromodne gałki. — Jest tam kto?
Dopiero trzecie drzwi ustąpiły pod naciskiem jego dłoni. W środku siedział mężczyzna w słuchawkach, a obok niego leżał klucz radiotelegraficzny. Nieznajomy nasłuchiwał i spisywał kod: kropka-kreska-kropka-kropka.
— Halo! — zawołał Richard. — Jak stąd dojść na pokład C?
Mężczyzna nie podniósł głowy.
— Pokład C. — Richard stanął przy nim. — Na którym pokładzie się znajduję?
Nieznajomy wciąż pisał, koncentrując się na kluczu. Kreska-kreska-kropka-kreska-kropka-kropka-kropka…
SOS, pomyślał Richard. No jasne. On wzywa pomocy. Kiedy wysłano pierwsze SOS? Dopiero po północy.
— Która godzina? — spytał głośno Richard. — Jak długo pan nadaje?
W drzwiach stanęła siwa kobieta w bluzce o wysokim kołnierzu i długiej, czarnej spódnicy.
— Pan nie ma prawa wstępu do tego pomieszczenia — oświadczyła z ręką na framudze.
— Szukam…
— Jak pan się tu dostał? — przerwała surowo. — Nieuprawnione osoby nie mogą wchodzić do tej części…
— Szukam Joanny Lander — stwierdził. — Muszę ją znaleźć.
— Tak, proszę pana, wiem — potaknęła i poprowadziła go do drzwi. — Rzecz w tym, że ta część statku…
— Pani nie rozumie. To pilne. Grozi jej niebezpieczeństwo. Pewnie jest na pokładzie C albo na pokładzie łodziowym…
— Wiem, proszę pana. — Głos nieznajomej niespodziewanie złagodniał. — Proszę iść ze mną. — Poprowadziła go z powrotem korytarzem, trzymając delikatnie rękę na jego ramieniu.
— Jej przejście znajduje się na pokładzie C — mówił. — Prowadzi na pokład.
— Tak, proszę pana. — Otworzyła drzwi i skierowała się w dół schodów.
— Ma około stu sześćdziesięciu sześciu centymetrów wzrostu. Brązowe włosy, okulary. Miała na sobie kardigan i… — Urwał. Nie wiedział, co jeszcze. Spódnicę? Spodnie? Próbował przypomnieć sobie stosik ubrań na krawędzi stołu, lecz nie potrafił określić, co nosiła Joanna. Wszystko przez krew, dużo krwi. — Muszę ją natychmiast znaleźć.
— Rozumiem, proszę pana — potwierdziła i szła dalej korytarzem, powoli i spokojnie.
— Pani nie rozumie! To pilna sprawa! Ona…
— Rozumiem, że pan jest zdenerwowany — odparła, ale nie przyśpieszyła kroku.
— Grozi jej niebezpieczeństwo!
Kobieta skinęła głową i poprowadziła go powoli dalej, za róg.
Bom! Zaniepokojony uniósł wzrok. To zadzwonił zegar, wielki drewniany zegar na ścianie, z wahadłem i rzymskimi cyframi, za kwadrans druga. Titanic zatonął dwadzieścia po drugiej.
— Nic pani nie rozumie! — powtórzył, chwytając ją za ramię i potrząsając. — Nie ma czasu! Muszę ją znaleźć i zabrać. Niech mi pani tylko powie, jak się dostać na pokład C!
Jej oczy się rozszerzyły i wypełniły łzami.
— Proszę iść tędy — poprosiła błagalnie. — Bardzo proszę.
— Nie ma czasu. Sam ją znajdę. — Popędził korytarzem i wbiegł przez drzwi na jego końcu. Wpadł prosto w tłum przepychających się i gestykulujących ludzi.
Pomyślał, że jest na pokładzie łodziowym, lecz uświadomił sobie, że to inne pomieszczenie, z jednej strony zakończone wielkimi podwójnymi drzwiami z drewna. Wszyscy się przepychali w jego kierunku. Przyszło mu do głowy, że pokład łodziowy musi się znajdować za nim, a ludzie czekają na sposobność, aby się zabrać jedną z szalup. Stanął na palcach, usiłując cokolwiek dojrzeć zza wysokich cylindrów panów i zdobionych piórami kapeluszy pań. Bezskutecznie wypatrywał gołej głowy Joanny.
Joanna stwierdziła kiedyś, że pasażerowie na pokładzie nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz kłębiący się przed nim ludzie najwyraźniej dobrze zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Wyglądali na przerażonych, mężczyźni mieli spięte i zatroskane twarze, a wokół oczu kobiet widniały czerwone obwódki. Młoda dziewczyna przytuliła się do starszego mężczyzny, bezradnie popłakując w chustkę o czarnych brzegach.
— No, już dobrze — powiedział starszy pan. — Nie możemy tracić nadziei.
Czy to oznaczało, że wszystkie łodzie opuszczono na wodę? Kiedy wodowano ostatnią? Joanna utrzymywała, że dopiero przed samym zatonięciem, lecz to niemożliwe, aby koniec był bliski. Pokład wcale się nie pochylił.
Gdyby tylko udało mu się przedrzeć przez tłum. Ruszył do przodu, wypatrując Joanny, wyciągnął szyję i usiłował zobaczyć coś w morzu kapeluszy, lecz tłum był tak gęsty, że momentalnie w nim utknął.
— Przepraszam — powiedział, przepychając się obok młodego mężczyzny w brązowym płaszczu i kapeluszu. Pod pachą trzymał gazetę. W takiej chwili, pomyślał Richard. — Muszę się tam dostać. Szukam kogoś.
— Jak się nazywa? — spytał nieznajomy, wyciągając z kieszeni notatnik w skórzanej oprawie. — Podróżowała pierwszą klasą?
— Jest na pokładzie C.
— Pokład C — powtórzył młody mężczyzna, notując. — Była sama?
— Tak, podróżowała samotnie.
— Nazwisko? — Mężczyzna pilnie spisywał informacje.
— Joanna Lander. Proszę, muszę tam się dostać. Muszę ją znaleźć.
— Istnieje możliwość, że weszła na pokład jednej z łodzi — zasugerował młodzieniec.
— Na pewno nie. W ten sposób nie mogłaby uciec. Musi wrócić na pokład C do przejścia. — Młody człowiek jednak nie słuchał. Patrzył w stronę podwójnych drzwi, tak samo jak wszyscy inni. Drzwi się otworzyły i ktoś musiał przez nie wejść, ludzie bowiem z nadzieją wpatrywali się w tamtą stronę. Zapadła cisza, a młoda łkająca dziewczyna wyprostowała się i przywarła do ręki starszego mężczyzny.
Richard ruszył przed siebie, przepychając się łokciami obok pary w średnim wieku, młodej kobiety z dzieckiem na ręku, dwoma nastoletnimi chłopcami, aż wreszcie ujrzał mężczyznę, który wszedł do pomieszczenia. Nieznajomy miał na sobie czarny surdut i kamizelkę tego samego koloru, a w ręku trzymał plik papierów. Wszedł na jakieś podwyższenie — może podium? — i uniósł ręce, aby uspokoić i tak już spokojny tłum. Kim był? Kapitanem? Jednym z oficerów? Dlaczego więc nie nosił munduru?
— Wiem, że wszyscy państwo pragną poznać nowiny — zaczął, wciskając na nos binokle. — Jak dotąd nie dysponujemy pełną listą rozbitków.
Co takiego?
— Jesteśmy w stałym kontakcie radiotelegraficznym z Carpathią i kiedy tylko uzyskamy pełną listę…
— Nie! — krzyknął Richard.
— Proszę się opanować — przykazał młody mężczyzna, łapiąc go za ramię. — Możliwe, że była w jednej z łodzi.
— Nie! — wrzasnął Richard. Wyrwał gazetę spod pachy młodego mężczyzny i energicznie ją rozpostarł. „Titanic zaginął”, odczytał nagłówek. „Groźba utonięcia tysiąca ludzi”.
Przepchał się do mężczyzny w binoklach.
— Który dzisiaj? — spytał z furią. Zbliżała się do niego siwa kobieta, a za nią mężczyzna z lekarskim neseserem. Richard złapał mężczyznę w binoklach za klapy surduta. — Który dzisiaj?
— Osiemnasty kwietnia — odparł nerwowo mężczyzna. — Zapewniam pana, że linia White Star głęboko ubolewa…
— Proszę pana — odezwała się siwowłosa kobieta, a mężczyzna z neseserem wziął go pod rękę. — Jest pan zdenerwowany. Powinien pan się położyć.
— Nie! — ryknął Richard. — Nie!
Lekarz usiłował go zatrzymać, lecz Richard rzucił się w tłum, roztrącając ludzi łokciami, spychając ich z drogi. Podbiegł do drzwi i popędził korytarzem. Cztery minuty. Tyle czasu, zmarnował tyle czasu, serce mu waliło, był zbyt głupi, aby dostrzec, gdzie się znalazł, nie zauważył, że to biura linii White Star.
Zegar przy schodach wybijał godzinę. Richard minął go i wbiegł po schodach. Gdzieś się rozległ alarm, jakby przeciwpożarowy albo reanimacyjny, dźwięczał, bzyczał, zagłuszając zegar, wciąż wybijający godzinę.
Richard pędem pokonał resztę stopni, minął pokój radiotelegrafisty, wciąż spisującego wiadomości. Z Carpathii, nie z Titanica. Powinien był zwrócić na to uwagę, domyślić się, że Titanic wysyłałby informacje, a nie przyjmował, a radiotelegraf znajdował się na niewłaściwym pokładzie. Dlaczego nie zauważył od razu, że to budynek, a nie statek, dlaczego nie wrócił natychmiast, aby nakazać Tish przeprowadzenie kolejnej sesji.
Zadyszany, skręcił za rogiem i popędził do drzwi, chwycił gałkę, obrócił. Zamknięte. Szarpnął gwałtownie, kopnął drzwi, rąbnął w nie pięścią.
Otworzyły się. Wpadł do ciemnego korytarza i znalazł się w laboratorium.
— Tish! — krzyknął, usiłując zedrzeć z głowy słuchawki, lecz nie miał ich na uszach. Nie miał także maski na oczy, gdyż widział światło. Świeciło oślepiająco. Pomyślał, że powinien był zasłonić je grubszym papierem, i spróbował usiąść. Nie udało się. Był przywiązany sznurami.
— Tish!
— Och, pan doktor! — ucieszyła się Tish i stanęła między nim i lampą. Wydawało się, że promieniuje błyszczącymi strugami światła. — Chwała Bogu, że nic panu nie jest.
— Przeprowadzimy następną sesję — zarządził. — Trafiłem w niewłaściwe miejsce o niewłaściwym czasie. Nie znalazłem jej.
— Proszę leżeć nieruchomo — powiedziała Tish.
— Nic nie rozumiesz — zdenerwował się i znowu usiłował usiąść. — Ona jest na Titanicu! Muszę się tam znaleźć, zanim zatonie!
— Już dobrze — uspokajała go Tish, popychając z powrotem na łóżko. — Wciąż jest pan pod wpływem leku. Musi pan leżeć nieruchomo, dopóki jego działanie nie osłabnie.
— Nie ma na to czasu. Nieodwracalna śmierć mózgu następuje w przeciągu czterech do sześciu minut. Musisz mnie tam wysłać od razu. I zwiększ dawkę dithetaminy.
Tish stała bez ruchu w promieniach światła.
— Szybko! Zanim będzie za późno! — wrzasnął i zobaczył, że pielęgniarka także ściska chustkę o czarnych krawędziach, a wokół jej oczu pojawiły się czerwone obwódki.
Nie wróciłem do laboratorium, pomyślał. To wciąż część doświadczeń granicznych. Obrócił się, żeby zobaczyć, gdzie się podziało przejście.
— Proszę tego nie robić, panie doktorze, bo wyciągnie pan sobie kroplówkę — ostrzegła Tish. — Wciąż jest pan podłączony do wlewu kroplowego roztworu soli. Nie ocknął się pan na czas, więc odłączyłam dithetaminę. — Sięgnęła do kroplówki.
Klasnął dłonią o igłę.
— Natychmiast z powrotem podłącz dithetaminę! — krzyknął i wreszcie udało mu się przyjąć pozycję siedzącą. Okazało się, że wcale nie był przywiązany. Krępowały go elektrody, łączące go z EEG i EKG. Niewątpliwie znajdował się w laboratorium. Chustka w ręku Tish była przemoczoną jednorazówką.
— Zrób to teraz! — wrzasnął. — Bo sam się tym zajmę. — Jednak usiadł zbyt pośpiesznie i czuł, jak mu się kręci w głowie mu zimno. — Tish, błagam cię. Nic nie rozumiesz. Kończy nam się czas. Musisz mnie podłączyć, zanim będzie za późno.
Tish się nie ruszyła, stała w aureoli światła i bezwiednie obracał w dłoniach zmiętą chusteczkę.
— Ale pan nadal się nie budził, chociaż odłączyłam dithetaminę. Nie wiedziałam, czy podać noradrenalinę czy nie. Pańskie wskazania były w normie, a kiedyś pan Sage nie chciał się ocknąć przez…
Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zegar, lecz Joanna przesunęła go tak, aby pacjenci go nie widzieli.
— Proszę mi powiedzieć — zwrócił się do niej. — Jak długo byłem nieprzytomny? — Z lękiem czekał na odpowiedź.
— Tak mi przykro, panie doktorze. Pani Troudtheim powiedziała mi, jak przyszła… — Obróciła przemoczoną chusteczkę w dłoniach. — Była taka zmartwiona. Wszyscy bardzo lubiliśmy doktor Lander…
— Jak długo byłem nieprzytomny? — powtórzył głucho.
— Nie wiem. Nie potrafię odczytywać skanów, więc nie wiedziałam, czy pan jest w stanie śmierci klinicznej, czy też fazie REM…
— Pytałem, jak długo byłem nieprzytomny? — Nie ustępował, ale i tak znał odpowiedź. Słyszał bicie zegara na korytarzu biur linii White Star. — Powiedz mi.
— Dwie godziny — odparła Tish i wybuchnęła płaczem.