2

Marianna nazbierała pełen worek grzybów. Poszczęściło się jej. Inna rzecz, że musiała iść daleko, aż do wąwozu. Z Olegiem nigdy by się nie zdecydowała zapuszczać tak daleko, ale przy Dicku czuła się bezpiecznie I spokojnie. Dlatego, że Dick czuł się spokojnie. Wszędzie. Nawet w lesie, chociaż bardziej lubił step. Był myśliwym, urodzonym myśliwym, mimo że przyszedł na świat, zanim powstała ich wioska.

— A ty w lesie czujesz się, jak w domu — powiedział Dick.

Powiedział to głośno. Szedł przodem, nieco z boku. Kurtka, założona futrem na wierzch, leżała na nim jak własna skóra. Sam uszył sobie tę kurtkę. Mało która kobieta ze wsi potrafiłaby tak uszyć odzienie. Marianna z pewnością by nie umiała.

Las był rzadki, poskręcane drzewa niewiele przewyższały człowieka i zaczynały odchylać wierzchołki na boki, jakby bały się wysunąć z masy sąsiadów. Zimowe wiatry bowiem natychmiast odłamią wystający wierzchołek. Z igieł kapało. Deszcz był zimny i Mariannie zmarzła ręka, w której niosła worek z grzybami, przełożyła go więc do drugiej ręki. Grzyby poruszyły się w worku, zaskrzypiały. Bolała dłoń. Skaleczyła ją, kiedy wykopywała grzyby na skraju wąwozu. Dick od razu wyjął jej drzazgę, żeby nie było zakażenia. Nie wiadomo, co to była za igiełka. A Marianna łyknęła jeszcze trochę gorzkiej odtrutki z buteleczki, którą zawsze nosiła na szyi.

Koło białych, grubych — i śliskich korzeni sosny Marianna zauważyła fioletową plamkę.

— Poczekaj, Dick — powiedziała. — Tam jest kwiatek, jakiego jeszcze nie widziałam.

— Może obejdziesz się bez kwiatków? — zapytał Dick. — Czas do domu. Coś mi się tutaj nie podoba.

Dick miał niezwykłego nosa, jeśli chodzi o rozmaite niebezpieczeństwo. Zawsze należało go słuchać.

— Chwileczkę — powiedziała Marianna i podbiegła do pnia.

Gąbczasta, miękka, błękitnawa kora sosny lekko pulsowała, ssąc wodę, a korzenie podrygiwały, przesuwały się z miejsca na miejsce i wypuszczały nibynóżki, aby nie uronić nawet kropli deszczu. Między nimi rósł kwiatek. Zwyczajny kwiatek, fiolek. Tylko o wiele ciemniejszy i większy od tych, które rosły koło wioski. I ze znacznie dłuższymi kolcami. Marianna gwałtownym ruchem wyszarpnęła fiołek z ziemi, żeby kwiatek nie zdążył zaczepić się korzeniem o sosnę i po chwili fiołek był już w worku i grzybami, które zaczęły się tak głośno roić, że dziewczyna aż się roześmiała. I dlatego nie od razu usłyszała krzyk Dicka:

— Padnij!

A jednak podświadomie zareagowała na ten okrzyk, skoczyła do przodu, padła na ziemię, wtuliła się w ciepłe, pulsujące korzenie sosny. Zbyt późno niestety. Twarz jej płonęła, jakby ją kto oblał wrzątkiem.

— Oczy! — krzyczał Dick. — Czy oczy masz w porządku?

Szarpnął Mariannę za ramiona, posadził, oderwał od korzeni jej zdrętwiałe z bólu palce.

— Nie otwieraj oczu! — rozkazał i szybko zaczął wyciągać z twarzy malutkie, cienkie igiełki. Powtarzał przy tym gniewnie.

— Idiotko, przecież ciebie nie wolno puszczać do lasu! Trzeba słuchać, jak się do ciebie mówi. Boli, co?

— Boli.

Nieoczekiwanie rzucił się na nią i powalił na korzenie.

— Boli!

— Jeszcze jeden przeleciał — powiedział Dick wstając. — Potem zobaczysz. Rozbił się na moich plecach.

Następne dwie kule przeleciały o jakieś trzy metry od nich. Sprężyste, splecione z igiełkowatych nasion, ale lekkie jak powietrze, bo puste w środku, będą latać, dopóki się uderzą przypadkiem w drzewo lub dopóki poryw wiatru nie rzuci Ich na skałę. Milion tych baloniastych kul zginie na próżno, ale jedna znajdzie swojego niedźwiedzia, naszpikuje igiełkami jego cieple cielsko i wyrośnie nowymi pędami. Te kule są bardzo niebezpieczne i w sezonie ich dojrzewania trzeba w lesie zachowywać wielką ostrożność, żeby potem przez całe życie nie nosić śladów na twarzy.

— Dużo jest ranek? — zapytała Marianna cicho.

— Nie bój się, i tak będziesz ładna — powiedział Dick. — Teraz trzeba jak najszybciej wracać do domu, posmarować tłuszczem, bo inaczej opuchniesz.

— Tak, masz rację. — Marianna przesunęła dłonią po twarzy, Dick to zauważył i odtrącił rękę.

— Zwariowałaś? Zbierałaś grzyby, zerwałaś kwiatek Chcesz zakazić ranki?

Grzyby tymczasem wygramoliły się z worka, rozpełzły między korzeniami, a niektóre zdążyły nawet do połowy zagrzebać się w ziemi. Dick pomógł Mariannie je pozbierać, bo nie chciała wracać do domu bez grzybów. Fiołka nie znaleźli. Potem Dick oddał Mariannie worek, bo nie chciał mieć zajętych rąk. W lesie o życiu decyduję sekundy, więc ręce myśliwego muszą być wolne.

— Spójrz — powiedziała Marianna, biorąc worek. Jej chłodna, twarda dłoń z połamanymi paznokciami zatrzymała się przez moment na jego ręce. — Bardzo jestem oszpecona?

— Nie bądź śmieszna — powiedział Dick. — Wszyscy mają kropki na twarzy. Ja też. I co, jestem oszpecony? To tatuaż naszych czasów.

— Tatuaż?

— Zapomniałaś? Stary uczył nas na historii, że dzikie plemiona umyślnie się tak ozdabiały. Z radości. Nie potrafisz tego zrozumieć, bo zawsze gapiłaś się w okno.

— Ale to były dzikusy — powiedziała Marianna. — A mnie boli.

— My też jesteśmy dzikusami.

Dick już wysunął się do przodu i szedł nie odwracając głowy. Marianna jednak wiedziała, że chłopak wszystko słyszy. Ma słuch myśliwego. Marianna przeskoczyła przez szary pęd drapieżnej liany.

Potem tak będzie swędziało, że nie potrafisz usnąć. Najważniejsze, żeby nie drapać, wtedy nie będzie żadnych śladów Ale wszyscy rozdrapują.

— Ja nie będę — powiedziała Marianna.

— We śnie zapomnisz się i rozdrapiesz.

Deszcz rozpadał się na dobre Włosy dosłownie przykleiły się do głowy, a z rzęs skapywały grube krople. Przeszkadzały w widzeniu, ale mile chłodziły rozpalone policzki. Marianna pomyślała, że Dicka należałoby ostrzyc, bo przeszkadzają mu opadające na ramiona włosy To niedobrze, że mieszka sam. Wszyscy mieszkają razem, a on sam. Żyje tak od czasu, kiedy umarł jego ojciec. Już się do tego przyzwyczaił.

— Czujesz coś? — zapytała, spostrzegając, że Dick rusza szybszym krokiem.

— Tak — odpowiedział — Zwierzęta. Pewnie szakale. Całe stado.

Zaczęli biec, ale w lesie trudno jest biec szybko. Ci, którzy biegną na oślep, stają się posiłkiem liany lub dębu. Grzyby wierciły się w worku, ale Marianna nie chciała ich wyrzucać. Już wkrótce będzie poręba a potem wioska. Przy ogrodzeniu zawsze ktoś dyżuruje. Zobaczyła, że Dick wydobył zza pasa nóż i wygodniej uchwycił kuszę. Ona również wyciągnęła nóż zza pasa, ale jej nóż był wąski i cienki, dobry do wycinania lian albo wykopywania grzybów. Kiedy jednak dopędza człowieka stado szakali, wtedy nóż nic nie pomoże, lepiej uzbroić się w jakiś kij.

Biegli już ścieżka, a szakale rzadko podchodziły tak blisko do wioski, ale rano Tomasz, wypuszczając ich na grzyby, powiedział, że nocą szakale chciały wedrzeć się do spichrza i że Oleg z trudem je odpędził.

Загрузка...