9

Usiadł przy biurku. Oparcie fotela objęło go posłusznie. Poruszył się. Chyba wygodnie. Popatrzył w prawo. Szyba iluminatora zrobiła się mokra. Przetarł ją, ale nie zdążył przyjrzeć się lasowi, bo wiatr rzucił w okno garść śniegu z deszczem, rozmywając sylwetki majaczących opodal drzew.

— Należałoby założyć na okna wycieraczki — zwrócił się Pawłysz do Klaudii. — Ich brak utrudnia podziwianie krajobrazu.

— Już dawno o tym myślałam — odparła szefowa — moja poprzednia planeta też była bardzo deszczowa. Ale sami sobie z tym nie poradzimy.

Pawłysz westchnął. Uwielbiał takie poważne kobiety. Śnieg rozpadał się na dobre i teraz za oknem nic już nie było widać.

— Była już prognoza pogody? — zapytał Pawłysz.

— Jak to? — zdziwiła się Klaudia, ale zaraz zorientowała się, że ją nabierają i burknęła: — Proszę nie gadać głupstw.

— Zupełnie nie mam pojęcia, co mam założyć, kiedy wybiorę się na spacer.

— Proponuję bioskafander. — Klaudia nie miała ochoty żartować. — Proszę go założyć i nigdy nie zdejmować poza stacją.

— A więc nie było prognozy… — Pawłysz złapał się na tym, że ma ochotę drażnić Klaudię.

Sally zachichotała, a zaraz potem rozległ się jakiś syk.

— Nie upilnowałam mleka — oświadczyła kucharka.

— Pawłysz, mamy najwidoczniej odmienne spojrzenie na świat i różne temperamenty — powiedziała Klaudia. — Potrzeba dowcipkowania prowadzi do lekkomyślności i brawury. Brawura skłania do podejmowania niepotrzebnego ryzyka, a takie ryzyko jest tu skrajnie niebezpieczne. Od pańskich figli może zależeć los całej stacji.

— Będę zachowywał się bardzo poważnie — westchnął Pawłysz. Brzęczyk radiostacji przerwał tę miłą rozmowę. Sally poprosiła Klaudię o zastąpienie jej przy kuchni, a sama pospieszyła do nadajnika. Wzywał ich „Magellan”, który wyruszał w dalszą trasę i za kilka godzin, kiedy wykona skok ku następnej planecie, łączność zostanie przerwana na cztery miesiące. Stacje łączności kosmicznej instaluje się tylko na dużych statkach i wielkich stacjach. Grupy zwiadowcze ich nie mają. Jest w tym pewien element ryzyka, z którym należy się godzić, gdyż nadajnik grawitacyjny zająłby całą kopułę.

Na wszelki wypadek w otwartym kosmosie, za granicami układu znajduje się radiolatarnia. Jeśli coś się zdarzy, można do niej dotrzeć kutrem planetarnym.

Gdy statek odleci, łączność można będzie utrzymywać jedynie niespieszną starożytną metodą. W razie konieczności sygnał popełznie ze zwykłą prędkością fal radiowych do radiolatarni, która znajduje się w otwartym kosmosie o miesiąc świetlny od planety. Stamtąd pomknie na Ziemię-14 i dlatego przed upływem sześciu tygodni nikt go nie usłyszy.

Pod koniec seansu łączności Bauer przekazał wszystkim życzenia wszelkiej pomyślności i wyłączył się.

Pawłysz podszedł do okna i popatrzył w niebo. Mógł się nie fatygować, bo i tak niczego poza brudną mgłą nie zobaczył.

Wiedział, że ich lądownik opadł na planetę pod koniec wiosny, na półkuli północnej, w jej strefie umiarkowanej, a zatem można było liczyć na stopniową poprawę pogody. Ten czas i miejsce zostały wybrane na podstawie danych zebranych uprzednio przez automaty. Panował tu klimat optymalny dla badaczy, bo na północy ciągnęły się masywy górskie, puste i mroczne, a za nimi naga tundra. Ku południowi za oceanem leżała pustynia. Strefa wybrana do eksploracji była biologicznie najaktywniejsza, a większość prac zamierzano prowadzić w okolicach kopuły.

W iluminatorze było widać zarys śluzy, okrągłego tunelu prowadzącego do mniejszej kopuły — laboratorium biologicznego. Takich pomocniczych kopuł było trzy. Jedna, mieszcząca próbniki biologiczne, należała do Pawłysza. Druga, ze sprzętem geologicznym — do Klaudii. Trzecia była magazynem i garażem, w którym stał łazik. Sam lądownik, czyli kuter planetarny, którym tu przylecieli, stał niedaleko. Przypominał dziecinnego bąka, ale zamiast ostrego końca, na którym powinien się obracać, kuter spoczywał na trzech cienkich i pozornie kruchych nóżkach. Ale były to bardzo wytrzymałe nóżki.

— Jeśli moja pomoc nie będzie potrzebna — powiedział Pawłysz — pójdę do magazynu rozejrzeć się w gospodarstwie.

— Niech pan idzie — zezwoliła Klaudia. — A po obiedzie proszę przygotować próbniki. Od jutra startujemy z programem badawczym.

— Wiem — powiedział Pawłysz.

Poszedł do drugiego przedziału magazynu. Pojemniki ze sprzętem i zapasami żywności leżały tam w pedantycznym porządku. Rozładunek nadzorowała Klaudia, na której widok nawet roboty drżały ze strachu. W pomieszczeniu było duszno. Pawłysz podszedł do klimatyzatora i przesunął jego dźwignię regulacyjną o jedną kreskę. Musiał sobie stworzyć jak najlepsze warunki, bo przystępował do najtrudniejszej dla siebie części prac przygotowawczych. Musiał odszukać w tych schludnych stosach skrzynek akurat te dwadzieścia trzy kontenery, które zawierały zdemontowane próbniki biologiczne, analizatory, odbiorniki laboratoriów automatycznych, autodiagnostery, polową salę operacyjną, prosektorium i coś tam jeszcze. Ze smutkiem trzymał w ręku tabliczkę ze spisem wyposażenia, wiedząc, że przynajmniej trzy spośród czterech miesięcy wyprawy spędzi na poszukiwaniach i montażu swojego dobytku. Najbardziej jednak pragnął odszukać skrzynkę ze swoimi mikrofilmami. Pawłysz obawiał się, że sprawdzając przy załadunku bagaż, Klaudia mogła usunąć z niego kontenerek, w którym wiózł zapas kryminałów i powieści fantastyczno — naukowych. Zorientował się wreszcie, że mikrofilmy znajdują się w pojemniku numer szesnaście, przywalonym kontenerami z numerem szóstym i trzydziestym czwartym, akurat najcięższymi z kontenerów. Nie mógł jednak przecież czekać, aż Sally zaktywuje serworoboty ciężarowe.

Starając się zbytnio nie hałasować, Pawłysz przetaszczył do wolnego kąta przeszkadzające kontenery i dobrał się do upragnionej skrzynki. Niestety, jego najgorsze obawy się potwierdziły i znienawidził Klaudię. Oczywiście ta zołza musiała znaleźć pudełko z artystyczną makulaturą, wyrzuciła je, a na to miejsce wetknęła swoje pudło, niezmiernie cenne dla nauki. Rozczarowanie, choć spodziewane, było głębokie i bolesne. Pawłysz zrozumiał, że bez kryminałów nie wytrzyma nawet tygodnia w towarzystwie tej harpii.

Przysiadł na jakiejś skrzynce i spróbował przemówić sobie do rozsądku, przekonać się, że dobrze się stało, ponieważ teraz będzie mógł poświęcić więcej czasu poważnej pracy, w związku z czym szansę na dokonanie cennego odkrycia wydatnie się zwiększą.

Autoperswazja nic nie dała i Pawłysz zaczął układać w myśli patetyczne wypowiedzenie, motywując je sadystycznym okrucieństwem wykazywanym przez kierownictwo stacji w stosunku do załogi.

Tekst wypowiedzenia był niemal gotowy, gdy do magazynu weszła Sally. Rozejrzała się i usiadła na sąsiednim pojemniku. To była silna, pulchna kobieta o jasnych włosach, mądrych zielonych oczach i skorych do uśmiechu, pełnych wargach.

— Spróbuję ulżyć pańskiemu strapieniu — powiedziała, uśmiechając się szeroko.

Wstała, podeszła do stosu kontenerów i dodała:

— Sława, proszę mi pomóc.

Wyciągnęli drugi od góry pojemnik oznaczony numerem 57, co świadczyło o tym, że zawiera on jakiś sprzęt geologiczny. Sally otworzyła go i wyjęła sławetne pudełko z mikrofilmami.

— To pani zrobiła? — powiedział radośnie Pawłysz i omal z wdzięczności nie objął czarującej, dobrej i życzliwej Sally. — Ona wyrzuciła, a pani włożyła?

— Niezupełnie tak — odparła Sally. — Klaudia nigdy by nie pozwoliła sobie rozporządzać jakąś rzeczą bez zgody właściciela. Po prostu w pojemniku geologicznym nie mieściła się jej mikrowiertnica, zamieniłyśmy więc pudełka.

— Mimo wszystko dziękuję.

— A ja wolę literaturę klasyczną — powiedziała Sally.

— A Klaudia słownik geologiczny?

— I „Annę Kareninę”. Wszędzie ją ze sobą wozi i zaczyna czytać, gdy tylko coś się jej nie układa. Obawiam się, że i dzisiaj weźmie się do lektury. Bardzo się przez pana martwi.

— Przeze mnie?

— Tak, bo jej się wydaje, że pan ciągle się z niej śmieje.

— Cóż za pomysł? Wcale nie ciągle! — odparł Pawłysz, czym serdecznie poczciwą Sally rozweselił.

Iluminator w magazynie był niewielki i dlatego, kiedy zbliżyła się nieznana im dotąd bestia, we wnętrzu od razu zrobiło się ciemniej. Pawłysz i Sally natychmiast spostrzegli tę zmianę oświetlenia.

Bestia była biała i jeśli w ogóle miała oczy, to dokładnie ukryte pod długą, sztywną sierścią. Natomiast sterczące do przodu zęby, którymi bestia chciała wypróbować wytrzymałość szyby, były brunatne. Pawłysz pomyślał, że pewnie nigdy ich nie myje. Między zębami, jak za częstokołem pradawnej twierdzy, siedziały malutkie błyszczące stworzonka podobne do niedojrzałych cytrynek. Cytrynki też miały zęby. Wydostawały się ze swojej twierdzy i, nie wiadomo czym czepiając się gładkiej powierzchni, rozbiegały się po szybie. Poruszały się tak szybko, że zlewały się w zielonkawe migotanie.

Bestia zatrzasnęła paszczękę. Pawłysz zorientował się, że Sally trzyma go za rękę.

— Zlękła się pani? — zapytał. Sally cofnęła rękę.

— Ze spacerów nic nie będzie — powiedziała z żalem.

— A myślałam, że tutaj będzie można sobie pospacerować!

— A ja mam już temat do mojego pierwszego artykułu dla „Kosmozoologii” — powiedział Pawłysz. — Cechy szczególne wspólnot symbiotycznych na planecie… Jak się ona właściwie nazywa?

— Ma pan silne nerwy, Sława — powiedziała Sally. — Potrafi pan myśleć o rzeczach oderwanych, podczas gdy ja zaraz umrę ze wstrętu.

— Proszę tylko pomyśleć, jacy obrzydliwi musimy wydawać się tym stworzeniom!

Biały bezoki pysk zniknął. Cytrynki zaczęły poruszać się jeszcze szybciej. Widocznie przestraszyły się, że ich dom sobie poszedł. Sally wywołała Klaudię.

Klaudia rzuciła tylko okiem na cytrynki i natychmiast pobiegła po swoją kamerę, naturalnie już rozpakowaną i gotową do pracy. Niemy wyrzut pod adresem Pawłysza.

Czarny bicz uderzył w szybę rozcinając jedną z cytrynek, której żółtawy sok pociekł po iluminatorze. Pozostałe cytrynki znieruchomiały. Bicz przesuwał się leniwie, wolno rozszerzając się we wstęgę o szerokości około dziesięciu centymetrów. Potem wstęga zwinęła się w trąbkę i cytrynki zaczęły posłusznie się w nią wtaczać. Po kilku sekundach szyba była już pusta, jeśli nie liczyć żółtej plamy na jej skraju.

— Do tej pory nie włączyliśmy kamer zewnętrznych

— powiedziała Klaudia — i nawet nie wiemy, co się dzieje za ścianami kopuły.

— Dziękuję, że nie zapomniała pani zabrać moich kryminałów — powiedział Pawłysz.

— Proszę bardzo — odparła Klaudia. — Mam jednak nadzieję, że w chwilach wolnych od lektury pomyśli pan również o pracy.

— Stale o niej myślę. Zacząłem sobie nawet przypominać łacinę i teraz mogę nadawać straszne nazwy wszystkim gadom, które zobaczymy za oknem. W tym celu bierze się łacińskie słowo oznaczające coś przerażającego, wstrętnego, paskudnego i dodaje się nazwisko odkrywcy. Jak widać otwierają się przed nami nader szerokie możliwości.

Klaudia wyszła.

Sally popatrzyła za nią i powiedziała:

— Kiedy postanowi pan nazwać jakiegoś stwora moim imieniem, proszę łaskawie poszukać możliwie niezbyt paskudnego łacińskiego słowa.

— Pani imieniem będę chrzcił tylko miejscowe motylki — zapewnił ją Pawłysz.

W centralnej kopule Klaudia strzelała garami. Nakrywała do stołu.

— Czy tutaj może istnieć życie rozumne? — zapytała Sally.

— Wątpię. Próbniki Testu niczego nie wykryły, a ponadto ogólny poziom biologiczny jest tu bardzo niski.

— A mimo wszystko?

— To będziemy mogli stwierdzić, gdy zaczniemy zbierać się do odlotu.

— Bardzo lubię nowe planety — wyznała Sally. — Z początku jest całkowity mrok, jakby człowiek dopiero co się urodził. A potem wchodzi się w ten świat i robi się jaśniej.

Pawłysz znów podszedł do iluminatora. Drobne owady mrowiły się wokół żółtego zacieku. Śnieg ustał. Las był pusty i czujny. „Ależ my jesteśmy tu obcy! — pomyślał Pawłysz.

— Drobinki protoplazmy w plastikowej otoczce. Czy zrozumiemy ten świat? Czy nas odrzuci? Czy też po prostu nie zauważy naszej obecności?”

— Najbliższy człowiek znajduje się o parę miliardów kilometrów stąd — powiedział na głos.

— Musi pan czytać moje myśli? — oburzyła się Sally.

— Ale miliard kilometrów to wcale nie tak wiele — powiedział Pawłysz. — Nasze istnienie jest zarejestrowane, gdzie tylko można. We Flocie Kosmicznej, na Ziemi-14, w Dalekim Zwiadzie oraz w Instytucie. Liczy się nam staż przemnożony przez współczynnik utrudnień… Jeśli cokolwiek nam się przydarzy, rozpocznie się taki szum, że krążowniki ratownicze zwalą się tu z całej Galaktyki.

— A jeśli się spóźnią?

— Aby się nie spóźniły — powiedział Pawłysz mentorskim tonem — musimy się grzecznie sprawować i słuchać cioci Klaudii. Wtedy nic złego się nie stanie. Najważniejsze, to myć ręce przed jedzeniem.

— Już wiem — powiedziała Sally. — Czuje się pan samotny i już żałuje, że z nami poleciał.

— Ależ nic podobnego!

Pawłysz wciąż patrzył na las. Pragnął dostrzec w nim najmniejszy ruch, życie i pewnie dlatego wydało mu się, że drzewa zaczęły powoli, jakby w somnambulicznym tańcu w rytm bicia bębnów, wywijać gałęziami.

Загрузка...