12

Dolinka, którą spływał strumień, zwężała się stopniowo, ciemne kamienne ściany stawały się coraz bardziej strome i schodziły się coraz bliżej, kryjąc potok w wiecznym cieniu. Jego szum nabrał mrocznej barwy i dudnił między skalnymi ścianami jak w beczce. Było ponuro i groźnie — nikt z nich, poza Tomaszem, nie był przedtem w górach i nawet Dick stracił swą niezmienną dotychczas pewność siebie, nie wybiegał do przodu, tylko wciąż zerkał w górę, jakby się bal, że za chwilę spadnie mu na głowę jakiś kamień, i często pytał Tomasza:

— No jak, szybko wyjdziemy?

— Do wieczora powinniśmy się stąd wydostać — odpowiedział Tomasz.

Tomasz, podobnie jak pozostali, rozgrzał się i nawet spocił, prawie nie kasłał i szedł szybciej niż wczoraj. Tylko czasami chwytał się za bok.

— Tomaszu, poznajesz okolicę? — zapytała Marianna.

Dziewczyna szła z tyłu i poganiała kozę, której cała ta podróż ostatecznie się znudziła i dlatego wlokła się z największą niechęcią, najwyraźniej tęskniąc za rodzinnym lasem.

— Jak by ci tu powiedzieć… zawahał się Tomasz. — Poprzednim razem już tu nie dotarliśmy. A kiedy kilkanaście lat temu szliśmy z przełęczy, leżał tutaj śnieg, dni były krótkie, a my prawie nie rozglądaliśmy się na boki Zaświtała nam wtedy nadzieja, po raz pierwszy zaświtała nadzieja. Byliśmy jednak już bardzo zmęczeni. Droga do wioski zabrała nam prawie tydzień…

Dick, idący przodem, nagle znieruchomiał i uniósł rękę.

Wszyscy stanęli. Zatrzymała się nawet koza, jakby i ono zrozumiała rozkaz.

Dick, z kuszą gotową do strzału, wolno ruszył na przód.

— Patrzcie! — krzyknął. — Oni naprawdę tędy szli. Za wielkim kamieniem, polśniewając matowo i odbijając się w płyciźnie strumienia, leżała cudowna rzecz.

Ten przedmiot zrobiony był z białego metalu i przypominał spłaszczoną kulę z białym narostem u góry. Do przedmiotu był przymocowany pasek, żeby go można było nosić przez ramię.

Dick podniósł przedmiot i powiedział:

— Pewnie kamień na niego spadł i wgniótł.

— Nie, to nie kamień. Tak było od nowości — powiedział Tomasz, podchodząc do Dicka i wyjmując mu przedmiot z ręki. — Tu był nasz ostatni popas przed do liną. Ostatni popas. I ktoś… No, oczywiście Veitkus! To jest manierka Veitkusa Ale się ucieszy, kiedy mu ją przyniesiemy!

— To się nazywa manierka? — zapytała Marianna, przyglądając się błyszczącemu przedmiotowi.

Tomasz poruszył przedmiotem i wszyscy usłyszeli, że wewnątrz pluszcze woda.

— Wygodna rzecz — powiedział Dick.

— Specjalnie ją tak robili — powiedział Tomasz, ostrożnie odkręcając korek — żeby było wygodniej nosić na boku.

– Ładna — powiedziała Marianna.

— Będę z nią chodził na polowania — zdecydował Dick. — Veitkusowi manierka nie jest potrzebna, bo jest chory i ciągle siedzi w domu.

Tomasz uniósł manierkę do góry i powąchał.

— Cholera! — wykrzyknął. — Ja chyba zwariowałem.

— Co się stało? — zapytał Oleg Bardzo chciał potrzymać manierkę w rękach, była przecież dla niego symbolem tych wszystkich pięknych rzeczy, tych umiejętności, które zostały za przełęczą.

— Dzieciaki, słuchajcie, to przecież jest koniak!

Koza odeszła na bok i beknęła ze zdziwienia Oleg podszedł do niej. W zagłębieniu między kamieniami leżał stos metalowych puszek i malutkich naczynek Takiego skarbu nigdy w życiu nie widział i nawet nie wyobrażał sobie, że może istnieć.

— Tomaszu! — zawołał. Popatrz, co jeszcze tu zostawiliście, o czym zapomnieliście!

— Nie zapomnieliśmy — odpowiedział Tomasz. Rozumiesz, myśmy wtedy uwierzyli, że dojdziemy do lasu i po raz ostatni zjedliśmy prawdziwy posiłek. To są puszki po konserwach, rozumiesz? Niepotrzebne puszki po konserwach.

— Niepotrzebne?

— Wtedy wydawały się nam niepotrzebne — Tomasz znów powąchał zawartość manierki — Oszaleje, to mi się po prostu śni.

— A więc to prawda — powiedział Dick. — Więc na prawdę tędy szliście… Bo czasami wydawało mi się, że to tylko bajka, że wioska była zawsze — Wiesz, ja też czasami tak myślę — uśmiechnął się Tomasz.

Upił łyk z manierki, posmakował i zmrużył z zadowolenia oczy.

— Będę żył — powiedział. Rozkasłał się, ale nie przestał się uśmiechać.

Marianna zbierała puszki po konserwach i wkładała je do worka. Koza hałaśliwie wzdychała i popiskiwała. Jej puszki zupełnie się nie podobały. Były obce.

— Nie musisz ich ze sobą ciągnąć — roześmiał się Tomasz — Nie trzeba! To przecież tylko puste puszki. Jak będziesz chciała, to weźmiesz sobie choćby tysiąc. Rozumiesz?

— Nie wiem — powiedziała trzeźwo Marianna. — Jeśli nie znajdziemy niczego, te puszki mogą się nam bardzo przydać. Nie wrócimy z pustymi rękami. Z tych puszek ojciec potrafi wiele zrobić.

— W takim razie zabierzesz je w powrotnej drodze — zauważył Oleg, bardzo chciał spróbować koniaku, który tak ucieszył Tomasza.

— A jak ktoś je zabierze? — zapytała Marianna.

— Kto ma je zabrać? — zdziwił się Tomasz. — Przez tyle lat nikt nie ruszył. Kozłom puszki nie są potrzebne.

Marianna zebrała jednak puszki co do jednej. Nawet dziurawe.

Dick powiedział;

— Tomaszu, daj spróbować.

— Nie będzie ci smakować — odparł Tomasz — Koniak dla dzieci i dzikusów nie jest wskazany.

Podał jednak manierkę Dickowi. Zawsze trzeba prosić, pomyślał Oleg, ja zawsze tylko o czymś myślę, a Dick bierze.

— Tylko ostrożnie — powiedział Tomasz. — Jeden maleńki łyczek.

— Nie bój się odpowiedział Dick. — Jeśli ty możesz, to ja tym bardziej. Jestem od ciebie silniejszy.

Tomasz nie odezwał się, ale Olegowi wydało się, że stary mężczyzno lekko się uśmiecha.

Dick uniósł manierkę i pociągnął duży łyk. Widać ten koniak był bardzo gorzki, bo chłopak wypuścił naczynie i okropnie się rozkasłał. Tomasz ledwie zdążył chwycić manierkę.

— Przecież mówiłem — powiedział z wyrzutem, ale bez śladu współczucia.

Marianna podbiegła do czerwonego jak burak, nieszczęśliwego Dicka, który wydusił z siebie.

— Wszystko płonie!

— Dlaczego mu pozwoliłeś, dlaczego? — gniewała się Marianna na Tomasza. Rzuciła się do swojego worka i zaczęła w nim czegoś gorączkowo szukać. Oleg wiedział, że szuka ziela na oparzenie.

— Zaraz mu przejdzie — powiedział Tomasz — Przecież jesteś dzikusem, Dick. Powinieneś nieznany płyn potraktować jak truciznę i spróbować najpierw końcem języka…

— Uwierzyłem — warknął Dick — Rozumiesz, uwierzyłem! Ty przecież piłeś!

Czuł się poniżony, a poniżenia nie znosił.

— Masz trawkę — powiedziała Marianna — Pogryź, to pomaga.

— Nie trzeba — powiedział Dick.

— Już mu przeszło — mruknął Tomasz — Teraz mu już jest przyjemnie.

— Nie — powiedział Dick, ale skłamał.

Oleg widział, że Dick kłamie.

— Są jeszcze chętni? — zapytał Tomasz. — No jak, moi odważni współplemieńcy, kto jeszcze chce się oparzyć? Tylko pamiętajcie, że właśnie to amerykańscy Indianie nazywali wodą ognistą.

— A potem wpadli w nałóg i oddawali za bezcen ziemię białym kolonistom? — przypomniał sobie Oleg lekcję historii. Za taki sam koniak?

— Właśnie. Tylko tamte napoje były znacznie gorszej jakości. Tomasz przewiesił manierkę przez ramię Dick patrzył na nią łakomie. Chętnie wylałby z niej przeklęty koniak i nalał wody.

Rozsiedli się na kamieniach, żeby trochę odpocząć. Marianna rozdała wszystkim po garści suszonych grzybów i po kawałku wędzonego mięsa Kozie też dała trochę grzybów, na co Dick skrzywił się z niechęcią i naganą, ale nic nie powiedział. Koza schrupała poczęstunek i zerkała z nadzieją na Mariannę W tej okolicy trudno jej było zdobywać pożywienie, więc była głodna.

— Czy wszystkie wasze zapasy były w tych puszkach? — zapytał Oleg.

— Nie tylko — odparł Tomasz. — Jedzenie było w skrzynkach, pudełkach, pojemnikach, butelkach, tubkach, słoikach, workach i w różnych innych opakowaniach. Jedzenia, moi drodzy, było bardzo dużo. Były tam jeszcze papierosy, które mi się często śnią po nocach.

I nagle Oleg zrozumiał, że znalezienie manierki i puszek po konserwach podziałało nie tylko na niego czy Dicka. Najbardziej zmienił się po tym fakcie Tomasz. Jakby do tej chwili sam nie bardzo wierzył, że był kiedyś za przełęczą, miał coś wspólnego z innym światem, gdzie je się z błyszczących puszek i pije koniak z manierek. I ten, obcy, ale upragniony przez Olega i właściwie niepotrzebny Olegowi świat, natychmiast oddalił Tomasza. Przecież w istocie Tomasz był jednym z tych, zmarłych lub dożywających ostatnich dni ludzi, dla których las i te ośnieżone góry były symbolem ślepego zaułka i beznadziei, a dla Olega i tym bardziej Dicka — jedynym znanym miejscem w całym wszechświecie.

— Chodźmy — powiedział Tomasz, wstając z kamienia. — Teraz niemal już uwierzyłem, że dojdziemy, chociaż najtrudniejsza część drogi jest jeszcze przed nami.

Poszli dalej. Marianna trzymała się blisko Dicka, bo obawiała się, że mu się coś stanie. Marianna zawsze wszystkim współczuła. Ta jej cecha wzruszała Olega, ale teraz tylko złościła. Przecież było jasne, że Dickowi nic nie jest, tylko oczy mu błyszczą i mówi głośniej niż zazwyczaj.

— To są drzwi — powiedział Tomasz, idący obok Olega. — To są drzwi, za którymi zaczynają się moje wspomnienia. Rozumiesz mnie?

— Rozumiem.

— Przedtem mogłem się jedynie domyślać — ciągnął Tomasz. — I zupełnie zapomniałem o tym ostatnim popasie. Twoja matka niosła cię na rękach. Zupełnie straciła siły, ale nikomu nie chciała cię oddać. A ty milczałeś. Dick wrzeszczał, co powinno robić głodne i zziębnięte niemowlę. A ty milczałeś. Aggie ciągle krążyła wokół twojej matki. To były właściwie jeszcze młodziutkie dziewczyny, najwyżej dwudziestopięcioletnie, i przyjaźniły się od dawna. Aggie chciała sprawdzić, czy jeszcze żyjesz, ale matka jej nie pozwalała. Straciła wszystko i zostałeś jej tylko ty, dlatego cię tak kurczowo trzymała.

Tomasz nagle rozkasłał się tak gwałtownie, że aż go zgięło w pół. Oparł się ręką o kamienną ścianę wąwozu i wtedy Oleg zauważył, jakie jego palce są żółte i cienkie. Dick i Marianna szli dalej i po chwili zniknęli za zakrętem.

— Wezmę worek — powiedział chłopak.

— Nie, zaraz mi przejdzie. Zaraz przejdzie… — Tomasz uśmiechnął się przepraszająco. — Wydawałoby się, że to ja powinienem wami dowodzić, dawać przykład wyrostkom. A tymczasem ledwie powłóczę nogami… Wiesz, pomyślałem sobie, że jeśli napiję się koniaku, poczuję się jak nowo narodzony. A to przecież naiwna myśl…

– Łyknij sobie jeszcze — poradził Oleg.

— Nie trzeba. Odzwyczaiłem się. W dodatku mam gorączkę… Żeby tylko dotrzeć do przełęczy! W takim stanie powinienem leżeć w szpitalu i leczyć się, a nie uprawiać wspinaczkę. Ale bardzo bym chciał dojść.

Po jakichś dwóch godzinach wąwóz się skończył niewysokim urwiskiem, z którego małą siklawą spadał strumień. Ale sforsowali je z wielkim trudem. Tomasz tak osłabł, że trzeba go było dosłownie wciągnąć na górę. Kozę wwindowali na linach i przerażone zwierzę tylko cudem nikogo nie pokaleczyło, wierzgając cienkimi, opancerzonymi nogami.

To było bardzo dziwne uczucie: przez wiele godzin szli ciasnym mrocznym wąwozem, słysząc tylko szmer płynącej wody, i nagle znaleźli się na ogromnej otwartej przestrzeni, jakiej Oleg nigdy przedtem nie widział i nawet nie potrafił sobie wyobrazić.

Pokryty śniegiem płaskowyż rozciągał się na parę kilometrów, opierając się o ścianę gór za plecami. A w przodzie opadał ku szerokiej dolinie, najpierw nagiej, kamienistej, a dalej upstrzonej punkcikami drzew i krzewów. Jeszcze dalej, u linii horyzontu, punkciki te zlewały się w ogromny, nieskończony las. Tam, o trzy dni drogi, leżała wioska.

— Właśnie tutaj powiedział Tomasz — ciężko łapiąc oddech — właśnie tutaj zrozumieliśmy, że jesteśmy uratowani. Szliśmy od strony gór, co mówię, szliśmy, czołgaliśmy się dźwigając chorych, zamarzając na śmierć, w nic już nie wierząc, i nagle wyszliśmy na skraj tego płaskowyżu. Jak widzicie, wznosi się on trochę w naszą stronę i dlatego, dopóki nie dotarliśmy tutaj, nie wiedzieliśmy, że może nam zaświtać nadzieja. Walił śnieg, była ciężka zamieć… Kto był pierwszy? Chyba Borys. No tak, Borys. Wysforował się do przodu i nagle stanął. Pamiętam, jak nagle znieruchomiał, ale byłem wówczas tak potwornie zmęczony, że nawet mnie to nie zainteresowało A kiedy podszedłem do niego, niczego mi nie powiedział. Płakał i całą twarz miał oblodzoną. Widzialność tego dnia była bardzo zła, ale czasami tuman śniegu rzedł na chwilę i mogliśmy się zorientować, że tam, w dole, jest dolina, a w dolinie rosną drzewa. To znaczy, że jest życie.

Wiał wiatr, na szczęście niezbyt silny, koza zaczęła skakać, dokazywać, cieszyć się z wolnej przestrzeni. Biegała, podrzucając kosmatym zadem i zostawiając na śnieżnym całunie głębokie, trójkątne ślady. Zatrzymała się koło brunatnej łysiny i, popiskując z radości, zaczęła przeorywać zmarzniętą ziemię rogową naroślą, która sterczała jej na nosie Widocznie w ziemi kryło się coś nieprawdopodobnie smacznego.

— Tu nie ma zwierzyny — powiedział Dick z potępieniem w głosie. Zwrócił się przy tym do Tomasza, jakby to on był temu winien.

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — odparł Tomasz — za jakieś trzy albo cztery dni będziemy na miejscu.

— Podobno wy szliście dwa tygodnie.

— Szliśmy trzynaście dni Ale wtedy była zima, mieliśmy wielu chorych i rannych, a teraz idziemy bez obciążenia To zdumiewające, jakby to było wczoraj: stoimy z Borysem i patrzymy w dół. I rozumiemy, że zaświtała nadzieja.

Zanim zapadły ciemności, udało się im pokonać płaskowyż i dojść do podnóża gór.

Загрузка...