Ruchomy Żółw wciąż stał na plaży, z kołami zasypanymi piaskiem naniesionym przez sztorm. Urn był zbyt zakłopotany, żeby próbować go odkopać.
— Ostatnio, kiedy go widziałem, majstrował przy mechanizmie wrót — poinformował Didactylos. — Jest najszczęśliwszy, kiedy przy czymś majstruje.
— Owszem. Musimy mu znaleźć jakieś zajęcie. Irygacja. Architektura. Takie rzeczy.
— A co ty będziesz robił? — zainteresował się Symonia.
— Muszę skopiować bibliotekę — odparł Brutha.
— Przecież nie umiesz czytać ani pisać — przypomniał mu Didactylos.
— Ale umiem patrzeć i rysować. Dwie kopie. Jedna zostanie tutaj.
— Będzie mnóstwo miejsca, kiedy spalimy Septateuch — uznał Symonia.
— Niczego nie będziemy palić. Nie można robić wszystkiego od razu — rzeki Brutha.
Spojrzał w kierunku migotliwej wstęgi pustyni. Zabawne… Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak na pustyni.
— A potem… — zaczął.
— Tak?
Brutha opuścił wzrok ku polom uprawnym i wioskom wokół Cytadeli.
— A potem weźmiemy się do pracy — powiedział. — I tak każdego dnia.
Fasta Benj wiosłował do domu. Myślał intensywnie. Ostatnie kilka dni było bardzo udane. Spotkał wielu nowych ludzi i sprzedał sporo ryb. P’Tang-P’Tang ze swymi pomniejszymi sługami przemówił do niego osobiście i kazał obiecać, że nie będzie prowadził wojen z jakimś miejscem, o którym nigdy nie słyszał. Fasta się zgodził[10].
Niektórzy z tych nowych ludzi pokazali mu zadziwiający sposób robienia błyskawic. Trzeba było uderzyć o kamień tym kawałkiem czegoś twardego, a małe błyskawice spadały na to coś suchego, co stawało się czerwone i gorące jak słońce. Kiedy dołożyło się drewna, robiło się większe, a kiedy położyło się na tym rybę, robiła się cala czarna. Ale jeśli człowiek był szybki, nie robiła się czarna, tylko brązowa i smakowała lepiej niż wszystko, co Fasta Benj jadł w życiu — to zresztą nie było takie trudne.
Dostał też kilka noży nie z kamienia i materiał wcale nie z trzciny, i ogólnie rzecz biorąc przyszłość Fasty Benja i jego ludu rysowała się w jasnych kolorach.
Nie był wprawdzie pewien, dlaczego dużo ludzi chciało uderzyć kamieniem wujka Pachy Moja, ale stanowczo przyspieszało to rozwój techniki.
Nikt, nawet Brutha, nie zauważył, że Lu-Tze zniknął z Cytadeli. Nie być zauważanym, ani jako obecny, ani nieobecny, to część zawodowych umiejętności mnichów historii. W rzeczywistości Lu-Tze spakował swoją miotłę i góry bonsai, po czym sekretnymi tunelami i niezwykłymi sposobami dotarł do ukrytej doliny w centralnych łańcuchach Ramtopów, gdzie czekał na niego opat. Opat grał w szachy w długiej galerii, skąd roztaczał się widok na dolinę. Fontanny chlupotały w ogrodach, a jaskółki wlatywały i wylatywały przez okna.
— Wszystko poszło dobrze? — zapytał opat, nie podnosząc głowy.
— Bardzo dobrze, panie — zapewnił Lu-Tze. — Chociaż musiałem trochę popchnąć sprawy.
— Wolałbym, żebyś tego nie robił. — Opat obracał w palcach pionek. — Pewnego dnia przekroczysz granicę.
— To przez tę historię, jaką dziś dostajemy — wyjaśnił Lu-Tze. — Lichy materiał. Bez przerwy muszę ją łatać…
— Tak, tak…
— Za dawnych czasów historia była o wiele lepsza.
— Rzeczy zawsze kiedyś były lepsze, niż są teraz. Taka jest natura rzeczy.
— Tak, panie. Panie…
Opat podniósł głowę, odrobinę zniecierpliwiony.
— Tego… Pamiętasz, księgi mówią, że Brutha zginął i nastąpiło stulecie straszliwych wojen.
— Jak wiesz, Lu-Tze, mój wzrok nie jest już taki jak dawniej.
— Bo teraz… to wygląda trochę inaczej.
— Nic nie szkodzi, byle tylko w końcu sprawy jakoś się ułożyły — rzekł opat.
— Tak, panie — zgodził się mnich historii.
— Masz parę tygodni do kolejnego zadania. Może trochę wypoczniesz?
— Dzięki, panie. Pomyślałem, że wybiorę się do lasu i popatrzę na kilka padających drzew.
— Dobre ćwiczenie. Bardzo dobre ćwiczenie. Nigdy nie zapominasz o pracy, co?
Kiedy Lu-Tze odszedł, opat spojrzał na swego przeciwnika.
— Świetny pracownik — stwierdził. — Twój ruch.
Przeciwnik długo i w skupieniu wpatrywał się w szachownicę. Opat czekał, by się przekonać, jakież to tworzy chytre, długoterminowe strategie. Po chwili jego przeciwnik stuknął kościstym palcem w jedną z figur.
PRZYPOMNIJ MI JESZCZE RAZ, powiedział. JAK SIĘ PORUSZA TEN MAŁY W KSZTAŁCIE KONIA?
W końcu Brutha umarł — w zwykłych okolicznościach. Osiągnął wspaniały wiek, ale to przynajmniej w Kościele nie było niczym nadzwyczajnym. Jak mawiał, trzeba każdego dnia mieć coś do roboty.
Wstał o świcie i podszedł do okna. Lubił oglądać wschód słońca.
Jakoś nie odbudowali wrót Świątyni. Przede wszystkim nawet Urn nie umiał znaleźć sposobu, aby usunąć dziwacznie poskręcany stos metalu. W końcu więc postawili nad nimi stopnie. Po roku czy dwóch ludzie przyzwyczaili się; mówili, że to prawdopodobnie symbol. Nie czegoś konkretnego, ale jednak symbol. Bardzo symboliczny.
Słońce odbijało się za to od miedzianej kopuły nad biblioteką. Brutha zanotował w pamięci, żeby zapytać o postępy w budowie nowego skrzydła. Ostatnio ludzie zbyt często narzekali na tłok.
Przybywali zewsząd, żeby ją odwiedzić. Była to największa nie-magiczna biblioteka na Dysku. Zdawało się, że przeprowadziła się tutaj połowa filozofów z Efebu, a i Omnia dorobiła się już jednego czy dwóch własnych. Nawet kapłani zjawiali się w bibliotece, a to z powodu jej zbioru książek religijnych. Zgromadzono tam tysiąc dwieście osiemdziesiąt trzy książki religijne, a każda — zgodnie z głoszonymi przez siebie tezami — była też jedyną, jaką człowiek powinien przeczytać. Przyjemnie było popatrzeć na nie wszystkie razem. Jak mawiał Didactylos, nie można się nie śmiać.
Kiedy Brutha jadł śniadanie, subdiakon, którego zadanie polegało na odczytaniu planu dnia cenobiarchy i dopilnowaniu, żeby nie nosił bielizny na ubraniu, nieśmiało złożył mu gratulacje.
— Mmm? — zdziwił się Brutha. Owsianka kapnęła mu z łyżki.
— Sto lat — wyjaśnił subdiakon. — Odkąd wróciłeś z pustyni, panie.
— Naprawdę? Myślałem, że to dopiero, hm, pięćdziesiąt. Na pewno nie więcej niż sześćdziesiąt lat, mój chłopcze.
— Tego… Sto lat, panie. Sprawdziliśmy w księgach.
— Coś podobnego… Sto lat? Już sto lat? — Brutha bardzo ostrożnie odłożył łyżkę i spojrzał na gładką białą ścianę naprzeciwko. Subdiakon obejrzał się mimowolnie, by sprawdzić, co cenobiarcha tam widzi, ale nie dostrzegł niczego, tylko biel.
— Sto lat… — mruczał Brutha. — Hm… Wielki Boże, zapomniałem. — Roześmiał się. — Zapomniałem. Sto lat, tak? Ale tutaj i teraz… Subdiakon odwrócił się gwałtownie.
— Cenobiarcho!
Podszedł bliżej. Krew odpłynęła mu z twarzy.
— Panie?
Wybiegł z pokoju i ruszył po pomoc.
Ciało Bruthy osunęło się niemal z gracją i uderzyło czołem o blat. Miska przewróciła się, a owsianka pociekła na podłogę. Brutha wstał, nie oglądając się nawet na swe zwłoki.
— Ha… Nie spodziewałem się ciebie — rzekł.
Śmierć przestał opierać się o ścianę.
BYŁEŚ WIĘC SZCZĘŚLIWYM CZŁOWIEKIEM.
— Ale jest jeszcze tyle do zrobienia…
TAK. ZAWSZE JEST.
Brutha podążył za chudą figurą przez mur, gdzie — zamiast wygódki, która zajmowała to miejsce w normalnej przestrzeni — zobaczył…
…czarny piasek.
Światło było jaskrawe, krystaliczne, a czarne niebo usiane gwiazdami.
— Aha. Czyli naprawdę jest pustynia. Wszyscy tutaj trafiają? KTO WIE?
— A co czeka na końcu pustyni?
SAD.
Brutha zastanowił się.
— Na którym końcu?
Śmierć uśmiechnął się i odsunął na bok.
To, co Brutha wziął za kamień na piasku, okazało się zgarbioną postacią siedzącą na ziemi i obejmującą rękami kolana. Wyglądała jak sparaliżowana strachem.
Przyjrzał się uważnie.
— Vorbis? — powiedział. Zerknął na Śmierć.
— Przecież Vorbis zginął sto lat temu!
TAK. MUSIAŁ PRZEJŚĆ PRZEZ PUSTYNIĘ CAŁKIEM SAM. TYLKO ZE SOBĄ. GDYBY SIĘ OŚMIELIŁ.
— I siedzi tu przez sto lat?
MOŻE NIE. CZAS TUTAJ PŁYNIE INACZEJ. JEST BARDZIEJ… OSOBISTY.
— Aha. Chcesz powiedzieć, że sto lat może minąć jak kilka sekund?
STO LAT MOŻE MIJAĆ PRZEZ CAŁĄ WIECZNOŚĆ.
Czarne-na-czerni oczy spojrzały badawczo na Bruthę, który odruchowo, bez namysłu wyciągnął rękę… i zawahał się.
BYŁ MORDERCĄ, powiedział Śmierć. I TWORZYŁ MORDERCÓW. OPRAWCA. BEZ LITOŚCI. OKRUTNY. BEZDUSZNY. NIE ZNAJĄCY WSPÓŁCZUCIA.
— Tak. Wiem. Jest Vorbisem — odparł Brutha. Vorbis zmieniał ludzi. Czasami zmieniał ich w martwych ludzi. Ale zmieniał zawsze. W tym tkwił jego tryumf. Brutha westchnął ciężko.
— Ale ja jestem sobą — oświadczył.
Vorbis wstał niepewnie i ruszył za Brutha przez pustynię.
Śmierć przyglądał się, jak odchodzą.