A potem nadszedł dzień. W pewnym sensie był to dzień pierwszy.

Om od pewnego cza… przez chwilę świadom był obecności pasterza. Stado pasło się coraz bliżej. Deszcz padał rzadko. Brakowało paszy. Wygłodniałe mordki popychały wygłodniałe nogi coraz dalej między skały w poszukiwaniu wzgardzonych wcześniej kęp wyschniętej trawy.

Były to owce — prawdopodobnie najgłupsze zwierzęta we wszechświecie, może z wyjątkiem kaczek. Lecz nawet ich proste umysły nie słyszały głosu, ponieważ owce nie słuchają.

Ale było tam jagnię. Odbiegło kawałek od stada. Om zadbał, by odbiegło kawałek dalej. Za skałę. Zboczem w dół. Prosto w szczelinę.

Beczenie jagnięcia sprowadziło jego matkę.

Szczelina była dobrze ukryta, a owca zadowolona, że znalazła młode. Nie miała powodu, żeby beczeć, nawet gdy pasterz szukał jej między skałami, wołał, przeklinał, a w końcu prosił. Pasterz miał setkę owiec i dziwnym mógł się wydać fakt, że poświęcał całe dnie na poszukiwanie jednej zagubionej. Jednak właśnie dlatego, że skłonny był poświęcić całe dnie na poszukiwanie jednej zagubionej owcy, posiadał ich setkę.

Głos, który miał stać się Omem, czekał.

Dopiero wieczorem drugiego dnia wystraszył kuropatwę, która miała gniazdo niedaleko szczeliny. Właśnie w chwili, kiedy pasterz przechodził w pobliżu.

Nie był to szczególnie imponujący cud, ale dla pasterza wystarczył. Usypał w tym miejscu kamienny kopczyk, a następnego dnia przyprowadził całe swoje stado. I kiedy zasnął w gorące popołudnie, Om przemówił wewnątrz jego umysłu.

Trzy tygodnie później pasterz został ukamienowany przez kapłanów Ur-Gilasha, który w owym czasie był głównym bogiem w okolicy. Ale spóźnili się. Om miał już setkę wyznawców, a ich liczba rosła…

Zaledwie o milę od pasterza owiec i jego stadka przebywał pasterz kóz ze swoim. Zwykły przypadek mikrogeografii sprawił, że pierwszym człowiekiem, który usłyszał głos Oma i który dał Omowi pierwszą wizję ludzi, był pasterz owiec, a nie kóz. Mieli całkiem inne poglądy na świat, więc historia pewnie potoczyłaby się inaczej.

Owce bowiem są głupie i trzeba je pędzić, natomiast kozy są inteligentne i trzeba je prowadzić.


* * *

Ur-Gilash, myślał Om. Tak, to były czasy… Kiedy Ossory i jego zwolennicy wdarli się do świątyni, rozbili ołtarz i wyrzucili kapłanki przez okna, by rozszarpały je dzikie psy — co jest właściwym sposobem rozwiązywania tych spraw — rozległ się wielki płacz i zgrzytanie zębów. A wyznawcy Oma zapalili ogniska w zburzonych halach Gilasha, dokładnie tak, jak zapowiedział prorok, i to się liczyło, chociaż powiedział to ledwie pięć minut wcześniej, kiedy szukali drewna. Wszyscy się bowiem zgadzali, że proroctwo to proroctwo i nikt przecież nie twierdzi, że trzeba bardzo długo czekać, zanim się wypełni.

Piękne czasy. Wspaniałe czasy. Codziennie nowi nawróceni. Potęga Oma rosła niepowstrzymanie…

Ocknął się nagle.

Stary Ur-Gilash. Bóg pogody, zdaje się… Tak. Nie. A może jedno z tych klasycznych bóstw w postaci pająka? Coś w tym rodzaju. Co się z nim stało?

A co się stało ze mną? I jak się stało? Krążył sobie po płaszczyznach astralnych, płynął z prądem i odczuwał rytmy wszechświata, przekonany, że wszyscy ci, no… ludzie tam na dole dalej wierzą. Postanowił trochę ich rozbudzić i nagle… żółw. To jakby iść do banku i odkryć, że pieniądze wyciekały przez jakąś dziurę. Szedł sobie i rozglądał się za jakimś poręcznym umysłem, a nagle był żółwiem, w dodatku pozbawionym mocy, by to zmienić.

Trzy lata patrzenia z dołu praktycznie na wszystko…

Stary Ur-Gilash? Może kręcił się jeszcze gdzieś w postaci jaszczurki, z jednym pustelnikiem jako wyznawcą. Ale raczej przepadł na pustyni. Pomniejsze bóstwa mają szczęście, jeśli dostaną jedną, jedyną szansę.

Coś tu się nie zgadzało. Om nie potrafił tego dokładnie określić. Bogowie powstawali i upadali jak kawałki cebuli w zupie na ogniu, ale teraz było jakoś inaczej. Tym razem coś się nie zgadzało…

Przepędził Ur-Gilasha. To uczciwe — takie jest prawo dżungli. Ale jego nikt przecież nie atakował…

Gdzie jest Brutha?

— Brutha!


* * *

Brutha liczył błyski światła na pustyni. — To chyba dobrze, że miałem lustro, prawda? — zapytał z nadzieją kapitan. — Liczę, że jego wysokość nie będzie się gniewał o to lustro, skoro okazało się użyteczne.

— On chyba nie myśli w taki sposób — odparł Brutha, nie przerywając liczenia.

— Nie. Też tak sądzę — zgodził się smętnie kapitan.

— Siedem, a potem cztery.

— To oznacza dla mnie Kwizycję.

Brutha miał już powiedzieć: „Ciesz się więc, gdyż dusza twoja dozna oczyszczenia”, ale nie powiedział. I nie miał pojęcia dlaczego.

— Przykro mi — rzekł.

Zasłona zdziwienia zakryła na moment smutek kapitana.

— Tacy jak ty tłumaczą zwykle, że Kwizycja jest pożyteczna dla duszy.

— Na pewno jest — zgodził się Brutha.

Kapitan z uwagą wpatrywał się w jego twarz.

— On jest płaski, wiesz? — oznajmił cichym głosem. — Żeglowałem po Oceanie Krawędziowym. Jest płaski i ma Krawędź. I się rusza. Nie Krawędź. Chodzi mi o… o to w dole. Mogą mi obciąć głowę, ale nadal będzie się ruszał.

— Jednak dla ciebie przestanie się ruszać — przypomniał mu Brutha. — Dlatego powinieneś uważać, z kim rozmawiasz, kapitanie. Marynarz przysunął się bliżej.

— Żółw Się Rusza — syknął i odbiegł.

— Brutha!

Poczucie winy szarpnęło chłopcem niczym haczyk złapaną rybą. Odwrócił się i odetchnął z ulgą — to nie był Vorbis, to był tylko Bóg.

Brutha poczłapał na dziób.

— Słucham?

Om spojrzał na niego gniewnie.

— Nigdy nie przychodzisz mnie odwiedzić. Wiem, że jesteś zajęty — dodał zgryźliwie. — Ale jakaś szybka modlitwa byłaby miła.

— Przecież byłem u ciebie z samego rana.

— 1 jestem głodny.

— Wczoraj wieczorem dostałeś całą skórkę z melona.

— A kto zjadł melona, co?

— Nie, wcale nie on — zapewnił Brutha. — On żywi się tylko suchym chlebem i wodą.

— Dlaczego nie je świeżego chleba?

— Czeka, aż się zeschnie.

— Tak, można się tego spodziewać — mruknął żółw.

— Om…

— Tak?

— Kapitan powiedział mi coś dziwnego: że świat jest płaski i ma krawędź.

— Tak? No i co?

— No bo przecież dobrze wiemy, że świat jest kulą, ponieważ… Żółw zamrugał niepewnie.

— Wcale nie jest — zaprotestował. — Kto powiedział, że świat jest kulą?

— Ty mówiłeś — odparł Brutha. I dodał: — W każdym razie według Pierwszej Księgi Septateuchu.

Nigdy nie myślałem w ten sposób, uświadomił sobie. Nigdy nie mówiłem „w każdym razie”.

— Dlaczego kapitan powiedział mi coś takiego? — zapytał. — To nie była zwykła rozmowa.

— Już ci mówiłem, że nie stwarzałem świata — odrzekł Om. — Po co miałbym to robić? On już tu był. I nawet gdybym go stworzył, to przecież nie w formie kuli. Ludzie by z niego spadali. Wszystkie morza ściekałyby na dół.

— Nie, gdybyś im kazał pozostać na miejscu.

— Też pomysł!

— Poza tym kula to forma doskonała — dodał Brutha. — Ponieważ w Księdze…

— Nie ma w niej nic szczególnego — mruknął Om. — Jeśli już o to chodzi, żółw jest formą doskonałą.

— Formą doskonalą dla czego?

— Formą doskonalą dla żółwia, chociażby. Takiego morskiego. Gdyby miał kształt kuli, to cały czas wypływałby na powierzchnię.

— Ale to herezja mówić, że świat jest piaski.

— Możliwe. Ale to prawda.

— I naprawdę leży na grzbiecie wielkiego żółwia?

— Zgadza się.

— W takim razie — zawołał tryumfalnie Brutha — na czym stoi żółw?!

Om spojrzał na niego, nie rozumiejąc.

— Na niczym nie stoi — oświadczył. — Wielkie nieba, przecież to morski żółw. Taki z płetwami. On pływa. Po to są żółwie.

— Ja… tego… chyba lepiej pójdę i zamelduję się u Vorbisa. Jeśli musi za długo czekać, robi się bardzo spokojny. Po co ci byłem potrzebny? Po kolacji spróbuję ci przynieść coś do jedzenia.

— Jak się czujesz? — zapytał żółw.

— Całkiem dobrze, dziękuję.

— Odżywiasz się jak należy i w ogóle?

— Tak.

— Miło to słyszeć. No, biegnij już. Przecież jestem tylko twoim Bogiem. — Brutha odchodził już, gdy Om krzyknął za nim: — Ale mógłbyś odwiedzać mnie częściej! I módl się głośniej! Mam dosyć tego nasłuchiwania.


* * *

Vorbis wciąż siedzial w swojej kajucie, kiedy zasapany Brutha przybiegł korytarzem i zastukał. Nikt mu nie odpowiedział. Po chwili oczekiwania pchnął drzwi. Vorbis nigdy chyba nie czytał. Musiał pisać, oczywiście, ze względu na słynne Listy, ale nikt nie widział, jak to robi. Kiedy był sam, spędzał mnóstwo czasu wpatrzony w ścianę albo rozciągnięty w modlitwie na podłodze. Vorbis potrafił przyjąć w modlitwie pozę tak pokorną, że wobec niej postawy obłąkanych władzą imperatorów sprawiały wrażenie uniżonych.

— Ehm… — powiedział Brutha i spróbował zamknąć drzwi. Vorbis niecierpliwie machnął ręką. Potem wstał. Nie próbował nawet strzepnąć kurzu z szaty.

— Wiesz, Brutho — powiedział — nie sądzę, żeby w całej Cytadeli znalazła się choć jedna osoba, która ośmieliłaby się przeszkodzić mi w modlitwie. Baliby się Kwizycji. Wszyscy się boją Kwizycji. Oprócz ciebie, jak się okazuje. Czy lękasz się Kwizycji?

Brutha spojrzał w czarne oczy. Vorbis spoglądał na jego okrągłą różową twarz. Podczas rozmowy z ekskwizytorem ludzie prezentowali szczególny typ twarzy: płaską, bez wyrazu, lekko błyszczącą. Nawet słabo przeszkolony ekskwizytor mógł jak w księdze czytać ledwie przesłonięte winy. Brutha wydawał się tylko trochę zdyszany, ale w końcu zawsze tak wyglądał. To było fascynujące.

— Nie, panie.

— Dlaczego nie?

— Kwizycja nas ochrania, panie. Tak napisano u Ossory’ego, rozdział VII, wers…

Vorbis przechylił głowę.

— Oczywiście, że tak napisano. Ale nie myślałeś kiedyś, że Kwizycja może się pomylić?

— Nie, panie.

— Ale dlaczego nie?

— Nie wiem dlaczego, panie. Po prostu nigdy nie pomyślałem. Vorbis usiadł przy małym stoliczku, zwykłym blacie umocowanym na zawiasach do kadłuba.

— Masz rację, Brutho — rzekł. — Ponieważ Kwizycja nie może się mylić. Wszystko dzieje się tak, jak Bóg zaplanował. Niemożliwa jest myśl, by świat toczył się w inny sposób, prawda?

Obraz jednookiego żółwia przemknął chłopcu przez głowę.

Brutha nie potrafił kłamać. Sama prawda wydawała się tak niepojęta, że dalsze jej komplikowanie przekraczało jego możliwości.

— Tak nas naucza Septateuch — odparł.

— Gdzie jest kara, tam zawsze musi być zbrodnia — ciągnął dalej Vorbis. — Czasami zbrodnia następuje po karze, co tylko dowodzi zdolności przewidywania Wielkiego Boga.

— Tak zawsze mówiła moja babcia — wtrącił odruchowo Brutha.

— Doprawdy? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tej wspaniałej kobiecie.

— Zwykle spuszczała mi lanie każdego ranka, ponieważ była pewna, że w ciągu dnia zrobię coś zasługującego na karę.

— Najpełniejsze zrozumienie ludzkiej natury… — Vorbis oparł brodę na dłoni. — Gdyby nie przeszkoda, jaką stanowiła jej płeć, z pewnością byłaby znakomitym inkwizytorem.

Brutha pokiwał głową. O tak. Tak, na pewno.

— A teraz… — Vorbis nie zmienił tonu — opowiedz mi, co widziałeś na pustyni.

— Uhm… Najpierw było sześć błysków. Potem przerwa na jakieś pięć uderzeń serca. Potem osiem błysków. I znowu przerwa, i dwa błyski.

Vorbis w zadumie pokiwał głową.

— Trzy czwarte — mruknął. — Wszyscy sławią Wielkiego Boga. On jest moją laską i przeprowadzi mnie przez wszelkie przeszkody. Możesz odejść.

Brutha nie spodziewał się, że Vorbis mu wytłumaczy, co oznaczały te błyski, i nie miał zamiaru o to pytać. To Kwizycja zadawała pytania. Była z tego znana.


* * *

Następnego dnia statek opłynął cypel i otworzyła się przed nim zatoka Efebu. Miasto było białą smugą na horyzoncie, ale czas i odległość z wolna zmieniły je w zbiorowisko oślepiająco białych domów wyrastających na zboczu.

Budziło wyraźne zainteresowanie sierżanta Symonii. Brutha nie zamienił z nim nawet jednego słowa. Fraternizacja między klerem i żołnierzami nie była dobrze widziana; żołnierze roztaczali wokół siebie pewną aurę bezbożności…

Załoga przygotowywała się do lądowania, a Brutha, znowu pozostawiony sam sobie, pilnie obserwował sierżanta. Większość żołnierzy jest trochę niechlujna i ogólnie niegrzeczna wobec niższego kleru. Symonia różnił się od nich. Pomijając wszystko inne, wręcz lśnił. Jego półpancerz aż raził w oczy; skóra sprawiała wrażenie wyszorowanej.

Sierżant stał na dziobie i patrzył, jak miasto zbliża się coraz bardziej. To niezwykłe, że opuścił Vorbisa. Na ogół gdzie znalazł się Vorbis, tam stał i sierżant, z dłonią wspartą na mieczu i wzrokiem badającym otoczenie w poszukiwaniu… czego?

I zawsze milczał, chyba że ktoś go o coś zapytał.

Brutha spróbował nawiązać rozmowę.

— Wydaje się bardzo… białe, prawda? — zagaił. — Miasto. Bardzo białe. Sierżancie…

Sierżant odwrócił się powoli i spojrzał na chłopca.

Wzrok Vorbisa był straszny. Vorbis patrzył poprzez głowę na ukryte we wnętrzu przewiny; praktycznie nie interesował się człowiekiem, w którym widział tylko naczynie grzechów. Ale wzrok Symo-nii wyrażał prostą i czystą nienawiść.

Brutha cofnął się.

— Oj… przepraszam — wymamrotał.

Ponury, przeszedł na zaokrąglony koniec statku i starał się schodzić żołnierzowi z drogi.

Zresztą już niedługo pojawią się inni żołnierze…

Efebianie oczekiwali przybyszów. Żołnierze stali szeregiem na nabrzeżu, trzymając broń w taki sposób, że tylko krok dzielił to od obelgi. I było ich wielu.

Brutha wlókł się za wszystkimi. Głos żółwia rozbrzmiewał mu w myślach.

— Efebianie chcą pokoju, tak? — mówił Om. — Nie wygląda na to. Nie wygląda, jakbyśmy mieli stawiać warunki pokonanemu wrogowi. Wygląda, jakbyśmy dostali lanie i nie chcieli więcej obrywać. Wygląda, jakbyśmy to my prosili o pokój. Tak to moim zdaniem wygląda.

— W Cytadeli wszyscy mówili, że to było świetne zwycięstwo — odpowiedział Brutha. Odkrył, że może mówić, prawie wcale nie ruszając wargami. Om wyraźnie potrafił wychwycić słowa, gdy tylko dotarły do strun głosowych.

Przed nim Symonia osłaniał Vorbisa i zerkał podejrzliwie na każdego efebiańskiego gwardzistę.

— A wiesz, to zabawne — stwierdził Om. — Zwycięzcy nigdy nie opowiadają o świetnym zwycięstwie. Dlatego że oni właśnie widzą, jak potem wygląda pole bitwy. Tylko przegrani odnoszą świetne zwycięstwa.

Brutha nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Nie brzmi to jak mowa Boga — zauważył.

— To przez ten żółwi mózg.

— Co takiego?

— Czy ty niczego nie rozumiesz? Ciała to nie tylko poręczne pojemniki, w których można przechować umysł. Forma wpływa na sposób myślenia. To przez tę całą morfologię.

— Co takiego? Om westchnął.

— Jeśli się nie koncentruję, zaczynam myśleć jak żółw.

— Co? To znaczy powoli?

— Nie. Żółwie to cynicy. Zawsze oczekują najgorszego.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Pewnie dlatego że często im się przytrafia.

Brutha rozglądał się z ciekawością. Gwardziści w hełmach z pióropuszami, które wyglądały jak końskie ogony, maszerowali po obu stronach kolumny. Kilku obywateli Efebu obserwowało ich leniwie z poboczy. Wydawali się zaskakująco podobni do ludzi, a wcale nie do dwunogich demonów.

— To ludzie — zauważył.

— Celujący z antropologii porównawczej.

— Brat Nhumrod mówił, że jedzą ludzkie mięso — przypomniał Brutha. — Na pewno by nie kłamał.

Mały chłopczyk patrzył z zaciekawieniem na Bruthę, pracowicie dłubiąc w nosie. Jeśli był to demon w ludzkiej postaci, był także znakomitym aktorem.

Wzdłuż drogi stały białe kamienne posągi. Brutha nigdy jeszcze nie widział posągów — z wyjątkiem posągów SeptArchów, oczywiście, ale to nie to samo.

— Kim oni są?

— Zaraz… Ten gruby w todze to Tuvelpit, bóg wina. W Tsorcie nazywają go Smimto. A ta baba z fryzurą to Astoria, bogini miłości.

Ma całkiem pusto w głowie. Ten paskudny to Offler, bóg krokodyl. Nie należy do miejscowej ekipy. Pochodzi z Klatchu, ale Efebia-nie usłyszeli o nim i uznali, że to niezły pomysł. Zwróć uwagę na jego zęby. Solidne zęby. Dobre zęby. Potem masz tę z wężowym uczesaniem…

— Mówisz, jakby byli prawdziwi — zwrócił uwagę Brutha.

— Bo są.

— Nie ma innego boga prócz ciebie. Powiedziałeś to Ossory’emu.

— Jak by tu… No wiesz. Trochę przesadzałem. Ale oni wcale nie są tacy porządni. Jest taki, na przykład, który prawie cały czas siedzi i gra na flecie albo goni za pasterkami. Nie nazwałbym tego boskim zachowaniem. Według ciebie to boskie? Ja tak nie uważam.

Droga wiła się powoli zboczem kamienistego wzniesienia. Większą część miasta zbudowano na skale albo wyryto w niej, tak że taras jednego domu stanowił dach sąsiedniego. Ulice były właściwie ciągiem niskich stopni, łatwo dostępnych dla ludzi czy osłów, ale zabójczych dla powozów. Efeb był miastem pieszych.

Mieszkańcy obserwowali przybyszów w milczeniu. Podobnie zachowywały się posągi bogów. Efebianie mieli bogów w taki sam sposób, w jaki inne miasta miały szczury.

Brutha spostrzegł wyraz twarzy Vorbisa. Ekskwizytor wpatrywał się nieruchomo przed siebie. Brutha zastanawiał się, co właściwie widzi.

Wszystko było takie niezwykłe!

I diabelskie, ma się rozumieć. Co prawda bogowie na postumentach nie przypominali demonów, ale słyszał w myślach głos brata Nhumroda, podkreślający, że to właśnie czyni ich tym bardziej demonicznymi. Grzech skradał się do człowieka niczym wilk w owczej skórze.

Jedna z bogiń miała chyba bardzo poważne problemy z suknią. Gdyby brat Nhumrod tu był, musiałby zaraz odbiec i solidnie poleżeć na posadzce.

— To Petulia, bogini negocjowalnego afektu — wyjaśnił Om. — Czczą ją królowe nocy i każdej innej pory także, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Brutha rozdziawił usta ze zdumienia.

— Mają boginię umalowanych jezebel?

— Dlaczego nie? To bardzo religijne osoby, jak rozumiem. Są przyzwyczajone do… Tyle czasu spędzają patrząc na… Posłuchaj, wiara jest tam, gdzie ją znajdziesz. Specjalizacja. To najbezpieczniejsze, rozumiesz. Niskie ryzyko, pewny przychód. Gdzieś istnieje nawet bóg sałaty. Wiesz, to nie jest tak, że ktoś chciałby koniecznie zostać bogiem sałaty. Po prostu znajdujesz społeczność hodującą sałatę i się jej trzymasz. Bogowie gromu przychodzą i odchodzą, ale to do ciebie ludzie zwracają się za każdym razem, kiedy nastąpi ostry atak muszek sałatowych. Trzeba to, no… przyznać Petulii: zauważyła lukę na rynku, więc ją zajęła.

— Naprawdę istnieje bóg sałaty?

— Dlaczego nie? Jeśli dostatecznie wielu uwierzy, możesz być bogiem czegokolwiek…

Om urwał i niespokojnie czekał, czy Brutha coś zauważy. Ale chłopiec miał myśli zaprzątnięte czym innym.

— To nie w porządku. Nie wolno tak traktować ludzi. Aj!

Wpadł subdiakonowi na plecy. Grupa zatrzymała się, po części dlatego, że zatrzymała się też eskorta, jednak głównie z powodu człowieka biegnącego ulicą.

Był to dość stary mężczyzna, który pod wieloma względami przypominał suszoną przez dłuższy czas żabę. Coś w jego zachowaniu przywodziło na myśl słowo „dziarski”, choć w tej chwili przychodziły do głowy raczej słowa „całkiem goły”, a możliwe, że również „ociekający wodą”. Te określenia także byłyby w stu procentach ścisłe. Co prawda człowiek miał jeszcze brodę — brodę, w której można by rozbić obóz.

Przebiegł ulicą, wyraźnie nie czując żadnego skrępowania. Zatrzymał się przy warsztacie garncarza. Garncarz wcale się nie przejął, że zwraca się do niego nagi, mokry mężczyzna; zresztą większość przechodniów także nie zwracała na niego uwagi.

— Poproszę garnek numer dziewięć i kawałek sznurka — zażądał starszy mężczyzna.

— Oczywiście, panie Legibusie. — Garncarz sięgnął pod ladę i wyjął ręcznik.

Nagi mężczyzna wziął go odruchowo. Brutha miał wrażenie, że takie rzeczy zdarzały się już im obu.

— I jeszcze dźwignię nieskończonej długości oraz, hm, nieruchomy punkt podparcia — dokończył Legibus, wycierając się ręcznikiem.

— Mam tylko to, co pan widzi, panie Legibusie. Garnki i artykuły gospodarstwa domowego. Nie handluję mechanizmami aksjo-matycznymi.

— A masz chociaż kawałek kredy?

— Został mi z poprzedniego razu.

Nagi Legibus chwycił kredę i zaczął na najbliższym murze rysować trójkąty. Nagle spojrzał w dół.

— Dlaczego nie mam ubrania? — zapytał.

— Pewnie znowu się kąpaliśmy, co?

— I zostawiłem ubranie w wannie?

— Myślę, że pewnie w kąpieli wpadł pan na jakiś pomysł — podpowiedział garncarz.

— Zgadza się! Zgadza! — ucieszył się Legibus. — Miałem doskonały pomysł, jak przesuwać świat! Prosta zasada dźwigni. Powinno doskonale działać. Trzeba tylko dopracować drobne szczegóły techniczne.

— To miło. Moglibyśmy zimą przenieść świat w jakieś cieplejsze miejsce.

— Mogę pożyczyć ręcznik?

— Przecież jest pański, panie Legibusie.

— Naprawdę?

— Mówiłem już, został z poprzedniego razu. Pamięta pan? Wymyślił pan wtedy coś z latarnią morską.

— Świetnie. Świetnie. — Legibus owinął się ręcznikiem. Potem dorysował jeszcze kilka linii na murze. — Później przyślę kogoś, żeby zabrał mur.

Odwrócił się i chyba dopiero teraz zauważył Omnian. Wytrzeszczył oczy, a po chwili wzruszył ramionami.

— Hm… — mruknął i odszedł.

Brutha pociągnął za tunikę jednego z efebiańskich żołnierzy.

— Przepraszam, ale dlaczego się zatrzymaliśmy?

— Filozofowie mają prawo pierwszeństwa — odparł żołnierz.

— A kto to jest filozof? — zdziwił się Brutha.

— Ktoś dostatecznie mądry, żeby znaleźć sobie pracę nie wymagającą dźwigania ciężarów — wyjaśnił głos w jego głowie.

— To niewierny, szukający sprawiedliwej kary, która go z pewnością nie minie — rzekł Vorbis. — Wynalazca oszukańczych idei. To przeklęte miasto przyciąga ich niczym gnój muchy.

— Tak naprawdę chodzi o klimat — odezwał się głos żółwia. — Zastanów się. Jeśli masz skłonność, żeby wyskakiwać z wanny i biegać goły po ulicy za każdym razem, kiedy wpadniesz na jakiś pomysł, nie chciałbyś tego robić tam, gdzie jest zimno. A gdybyś próbował tam, gdzie jest zimno, to byś wyginął. Tak działa dobór naturalny. Efeb znany jest ze swoich filozofów. Są lepsi niż uliczne teatry.

— Jak to? Gromada staruszków biegających po ulicach bez ubrania? — wymruczał pod nosem Brutha, kiedy poprowadzono ich dalej.

— Mniej więcej. Jeśli przez cały czas myślisz o wszechświecie, to często zapominasz o jego mniej ważnych kawałkach. Na przykład o spodniach. A dziewięćdziesiąt dziewięć z każdych stu pomysłów, jakie im przychodzą do głowy, jest zupełnie bezużyteczne.

— To dlaczego nie zamknie ich się w bezpiecznym miejscu? Nie wiem, do czego mogą się przydać.

— Ponieważ ten setny pomysł jest zwykle powalający.

— Co?

— Popatrz na tę wieżę na szczycie.

Brutha spojrzał w górę. Na czubku wieży, zamocowany metalowymi pasami, stał wielki dysk błyszczący w promieniach słońca.

— Co to jest? — szepnął.

— Przyczyna, dla której Omnia nie ma już właściwie floty — wyjaśnił Om. — Właśnie dlatego zawsze warto mieć pod ręką paru filozofów. W jednej chwili kłócą się, czy Prawda to Piękno i czy Piękno jest Prawdą albo czy drzewo padające w lesie robi hałas, kiedy nie ma tam nikogo, kto by je słyszał, i kiedy myślisz, że zaraz zaczną się ślinić, któryś powiada: „A tak nawiasem mówiąc, gdyby postawić gdzieś wysoko trzydziestostopowe zwierciadło paraboliczne, żeby odbijało światło słoneczne na okręty nieprzyjaciela, uzyskalibyśmy ładną demonstrację zasad optyki”. Filozofowie zawsze mają nowe pomysły. Poprzednio było jakieś skomplikowane urządzenie, które wyjaśniało zasady działania dźwigni, a przy okazji ciskało na dwie mile kule płonącej siarki. A jeszcze wcześniej zdaje się coś podwodnego, co wystrzeliwało zaostrzone belki w dna okrętów.

Brutha raz jeszcze spojrzał na lśniący dysk. Zrozumiał najwyżej trzecią część słów ostatniej wypowiedzi.

— I co? — zapytał. — Robi?

— Co robi?

— Czy robi hałas? Jeśli pada w miejscu, gdzie nikogo nie ma?

— A kogo to obchodzi?

Cała grupa dotarła do bramy w murze otaczającym cały szczyt wzgórza w taki sam sposób, jak opaska otacza głowę. Kapitan efebiańskiej gwardii obejrzał się.

— Nasi… goście… muszą zasłonić oczy — oznajmił.

— To skandal! — zaprotestował Vorbis. — Przybywamy w misji dyplomatycznej.

— Nie moja sprawa — odparł gwardzista. — Moją sprawą jest powiedzieć: Jeśli chcecie przejść przez tę bramę, to przejdziecie z opaskami na oczach. Nie musicie zakładać opasek. Możecie zostać na zewnątrz. Ale jeżeli chcecie przejść, musicie nosić opaski. To jeden z tych życiowych wyborów.

Któryś z subdiakonów szepnął coś Vorbisowi do ucha. Ekskwizytor zamienił kilka słów sotto voce z dowódcą omniańskiej eskorty.

— Dobrze — zgodził się wreszcie. — Ale zgłaszamy protest.

Opaska na oczy była miękka i całkiem nieprzejrzysta. Ale kiedy prowadzono Bruthę…

…dziesięć kroków korytarzem, pięć kroków w lewo, potem po przekątnej do przodu i w lewo trzy i pól kroku, w prawo sto trzy kroki, trzy schodki w dół, siedemnaście i ćwierć obrotu, naprzód dziewięć kroków, jeden krok w lewo, naprzód dziewiętnaście kroków, przerwa trzy sekundy, dwa kroki w prawo, dwa kroki w tył, dwa kroki w lewo, trzy i pół obrotu, przerwa jedną sekundę, trzy schodki do góry, w prawo dwadzieścia kroków, pięć i ćwierć obrotu, w lewo piętnaście kroków, naprzód siedem kroków, w prawo osiemnaście kroków, siedem schodków w górę, po przekątnej naprzód, przerwa dwie sekundy, w prawo cztery kroki i trzydzieści kroków w dół po pochylni obniżającej się o krok na każdych dziesięciu krokach, potem siedem i pół obrotu i sześć kroków naprzód…

…zastanawiał się, czemu właściwie ma to służyć.

Opaskę zdjęto mu na otwartym dziedzińcu wybrukowanym jakimiś białymi kamieniami, które w słońcu błyszczały oślepiająco.

Brutha zamrugał. Wokół dziedzińca stali łucznicy. Strzały na cięciwach skierowane były w dół, ale coś w postawie żołnierzy sugerowało, że skierowanie ich poziomo może nastąpić w każdej chwili.

Czekał na nich kolejny łysy człowieczek. Efeb dysponował chyba niewyczerpanymi zapasami chudych, łysych staruszków ubranych w prześcieradła. Ten uśmiechnął się na powitanie — samymi wargami.

Nikt nas tutaj nie lubi, pomyślał Brutha.

— Mam nadzieję, że wybaczycie nam tę drobną niewygodę — odezwał się chudy człowieczek. — Nazywam się Arystokrates. Jestem sekretarzem tyrana. Poproście waszych ludzi, żeby złożyli broń.

Vorbis wyprostował się. Był o głowę wyższy od Efebianina, i choć normalnie blady, teraz pobladł jeszcze bardziej.

— Mamy prawo zatrzymać broń! — oświadczył. — Jesteśmy emisariuszami w obcym kraju!

— Ale nie barbarzyńskim — odparł spokojnie Arystokrates. — Broń nie będzie wam potrzebna.

— Nie barbarzyńskim? Spaliliście nasze okręty. Arystokrates uniósł dłoń.

— To temat do późniejszej dyskusji — rzekł. — Moim miłym zadaniem jest teraz odprowadzić was na kwatery. Z pewnością chcielibyście odpocząć trochę po długiej podróży. Oczywiście, macie prawo spacerować po pałacu, gdzie tylko zechcecie. Jeśli traficie w miejsce, gdzie wolelibyśmy, żebyście nie spacerowali, strażnicy powiadomią was o rym szybko i taktownie.

— Czy możemy opuszczać pałac? — zapytał lodowatym tonem Vorbis.

Arystokrates wzruszył ramionami.

— Nie pilnujemy bram, chyba że podczas wojny. Jeśli zapamiętaliście drogę, możecie z niej korzystać. Muszę jednak was ostrzec, że bezcelowe wędrówki po labiryncie nie są rozsądne. Nasi przodkowie, co stwierdzam ze smutkiem, byli wyjątkowo podejrzliwi i umieścili tam liczne pułapki. Dbamy, by były sprawne, napięte i nasmarowane, wyłącznie z szacunku dla tradycji, ma się rozumieć. A teraz, jeśli zechcecie pójść za mną…

Omnianie trzymali się razem, podążając za Arystokratesem przez korytarze pałacu. Były tu fontanny. Były ogrody. Tu i tam siedziały grupki ludzi nie zajęte niczym szczególnym prócz rozmowy. Efebianie chyba niezbyt jasno pojmowali różnicę między wnętrzem i zewnętrzem — z wyjątkiem otaczającego pałac labiryntu, który określał ją niezwykle wyraźnie.

— Niebezpieczeństwo czyha na nas w każdym zakątku — oznajmił spokojnie Vorbis. — Każdy, kto opuści szyk czy spróbuje nawiązać jakiekolwiek kontakty, wytłumaczy się ze swego zachowania przed inkwizytorami. Szczegółowo.

Brutha spojrzał na kobietę napełniającą dzban ze studni. Nie wyglądało to na działanie militarne.

Znowu ogarnęło go dziwne uczucie rozdwojenia. Na powierzchni umysłu krążyły myśli dokładnie takie, jakie aprobowałaby Cytadela: znalazł się w gnieździe niewiernych i grzeszników, sama jego zwyczajność jest tylko zasłoną dla pułapek nieprawomyślności i herezji. Owszem, wydaje się zalane słońcem, ale w rzeczywistości panuje tu mrok.

Poniżej jednak przebiegały myśli Bruthy, obserwującego Bruthę od wewnątrz…

Vorbis tu nie pasował — surowy i ostry. A każde miasto, gdzie garncarze nie przejmowali się, kiedy nadzy, mokrzy staruszkowie przybiegali rysować trójkąty na ścianie warsztatu, było miejscem, które Brutha chciałby poznać lepiej. Czuł się jak wielki pusty dzban. A rozsądek nakazuje puste obiekty napełniać.

— Czy ty mi to robisz? — szepnął.

Om w koszu spojrzał na kształt umysłu Bruthy. Potem zastanowił się szybko.

— Nie — odpowiedział i to przynajmniej była prawda.

Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło? Czy tak to wyglądało za pierwszych dni? Chyba tak. Wszystko teraz przesłaniała mgła. Nie pamiętał swoich myśli z tamtych czasów, jedynie kształty myśli. Wszystko było bardzo kolorowe, codziennie rosło… On sam rósł każdego dnia. Myśli i umysł, w którym powstawały, rozwijały się z tą samą szybkością. Łatwo zapomnieć te dni. To tak jakby ogień starał się zapamiętać kształt swych płomieni. Ale uczucie… tak, uczucia pamiętał.

Niczego chłopcu nie zrobił. Brutha sam to sobie uczynił. Brutha zaczynał myśleć na sposób boski. Brutha powoli stawał się prorokiem.

Om chciałby spotkać kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Kogoś, kto rozumie.

Ale przecież znalazł się w Efebie. Tutaj ludzie żyją z tego, że starają się zrozumieć…


* * *

Omnian zakwaterowano w niewielkich pokojach wokół głównego dziedzińca. Pośrodku, w maleńkim zagajniku słodko pachnących sosenek tryskała fontanna. Żołnierze poszturchiwali się porozumiewawczo. Ludzie sądzą, że żołnierze często myślą o walce, ale prawdziwi zawodowi żołnierze o wiele częściej myślą o jedzeniu i ciepłym miejscu do spania, ponieważ te dwie rzeczy na ogół trudne są do zdobycia, podczas gdy walka pojawia się zwykle sama i aż za często.

W celi Bruthy na stole stała misa z owocami i taca zimnego mięsa. Chłopak najpierw jednak zadbał o to, co najważniejsze — wyjął Boga z koszyka.

— Mamy owoce — oznajmił. — Co to są te jagody?

— Winogrona — poinformował Om. — Surowiec na wino.

— Wymieniłeś już raz to słowo. Co ono oznacza? Z zewnątrz dobiegło wołanie.

— Brutha!

— To Vorbis. Muszę iść. Vorbis stał pośrodku swej celi.

— Jadłeś coś? — zapytał.

— Nie, panie.

— Owoce i mięso, Brutho. A przecież mamy dzień postu. Chcą nas znieważyć!

— Uhm… Może nie wiedzą, że to dzień postu? — zasugerował Brutha.

— Ignorancja sama w sobie jest grzechem — rzekł Vorbis.

— Ossory VII, wers 4 — dodał odruchowo Brutha. Vorbis uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

— Jesteś chodzącą księgą, Brutho. Septateuch perambulatus.

Brutha spuścił głowę i wbił wzrok w swoje sandały. Ma rację, pomyślał. A przecież zapomniałem. A przynajmniej nie chciałem pamiętać.

I zaraz usłyszał echo własnych myśli: to tylko owoce, mięso i chleb, nic więcej. Dni postu i dni świąteczne, Dni Proroków i dni chlebowe… Kogo to obchodzi? Boga, który w kwestii jedzenia martwi się tylko o to, żeby było dostatecznie nisko i mógł go dosięgnąć?

Wolałbym, żeby ekswizytor przestał mnie poklepywać po ramieniu.

Vorbis odwrócił się.

— Czy mam przypomnieć pozostałym? — spytał Brutha.

— Nie. Wyświęceni bracia nie potrzebują przypomnienia, a co do żołnierzy… Tak daleko od domu dopuszczalna jest może pewna swoboda.

Brutha wrócił do swojej celi.

Om wciąż stał na stole i wpatrywał się w melon.

— Niewiele brakowało, a popełniłbym straszny grzech — wyznał chłopiec. — Chciałem zjeść owoc w dniu bezowocowym.

— To straszny, straszny występek — zgodził się z roztargnieniem Om. — A teraz pokrój melon.

— Ale to zakazane!

— Wcale nie. Pokrój.

— Przecież spożycie owocu wywołało namiętność do podboju świata.

— Wywołało najwyżej wzdęcie. Pokrój melon.

— Kusisz mnie! — zawołał chłopiec.

— Ależ skąd. Daję ci zezwolenie. Specjalną dyspensę. Pokrój ten przeklęty melon!

— Jedynie biskup lub ktoś wyższy od niego ma prawo udzie… — zaczął Brutha i urwał.

Om spojrzał na niego z irytacją.

— Otóż to. Właśnie — powiedział. — A teraz pokrój melon. — Złagodniał nieco. — Jeśli poczujesz się od tego lepiej, oznajmię, że to chleb. Tak się składa, że jestem Bogiem. Mogę go nazwać, jak mi się spodoba. To jest chleb. W porządku? A teraz wreszcie pokrój ten melon.

— Bochenek — poprawił go Brutha.

— Rzeczywiście. I daj mi kawałek bez pestek. Brutha ostrożnie spełnił polecenie.

— Sam też jedz, byle szybko — nakazał Om.

— Zanim Vorbis nas znajdzie?

— Nie. Bo musisz poszukać jakiegoś filozofa. — Fakt, że Om gryzł owoc, nie wpływał na brzmienie jego głosu w głowie Bruthy. — Wiesz, na pustkowiu nie rosną melony. W każdym razie nie takie duże jak te, tylko małe i zielone. Z łupiną jak podeszwa. Nie mogłem się przez nią przegryźć. Przez całe lata jadłem wyplute przez kozy liście, tuż obok rosnących melonów. Melony powinny mieć cieńszą skórę. Pamiętaj o tym.

— Szukać filozofa?

— Tak. Kogoś, kto potrafi myśleć. Kto mi pomoże przestać być żółwiem.

— Ale… Vorbis może mnie szukać.

— Idziesz na przechadzkę. Żaden problem. I spiesz się. W Efebie są inni bogowie. Nie chcę się teraz z nimi spotykać. Nie kiedy tak wyglądam.

Brutha rozejrzał się nerwowo.

— Ale jak znaleźć filozofa? — zapytał.

— W tym mieście? Moim zdaniem wystarczy rzucić kamieniem.


* * *

Labirynt w Efebie jest starożytny i pełen stu jeden sztuczek, jakie można wykonać z ukrytymi sprężynami, ostrymi jak brzytwy nożami i spadającymi głazami. I nie ma jednego przewodnika, ale sześciu, a każdy zna drogę przez jedną szóstą część labiryntu. Co roku odbywa się specjalny turniej, w którym dokonują niewielkiej przebudowy. Konkurują ze sobą, który potrafi uczynić swoją część groźniejszą od pozostałych dla przypadkowego wędrowca. Panel sędziowski przyznaje skromną nagrodę.

Największa odległość, jaką ktokolwiek pokonał w labiryncie bez przewodnika, wynosi dziewiętnaście kroków. Mniej więcej — jego głowa potoczyła się na dalsze siedem kroków, ale to się chyba nie liczy.

W każdym punkcie zmiany znajduje się niewielka komnata bez żadnych pułapek. Jest w niej tylko mały spiżowy dzwonek. To poczekalnie, gdzie goście są przekazywani następnemu przewodnikowi. Tu i tam, wysoko w sklepieniu, nad co bardziej pomysłowymi pułapkami umieszczono otwory obserwacyjne, ponieważ strażnicy — jak każdy — lubią się pośmiać.

Cały ten wysiłek marnował się w przypadku Bruthy, który maszerował spokojnie przez tunele i korytarze, właściwie wcale się nie zastanawiając. W końcu pchnął wrota i znalazł się pod gołym niebem.

W powietrzu unosił się zapach kwiatów. Ćmy fruwały w półmroku.

— Jak wyglądają filozofowie? — zapytał Brutha. — To znaczy kiedy nie biorą kąpieli?

— Oni dużo myślą — odparł Om. — Szukaj kogoś ze skupionym wyrazem twarzy.

— Może mieć kłopoty z żołądkiem.

— Jeśli tylko podchodzi do tego filozoficznie…

Otoczyło ich miasto Efeb. Szczekały psy. Gdzieś wrzasnął kot. Wokół rozbrzmiewały ciche, spokojne odgłosy świadczące, że dookoła wielu ludzi przeżywa swoje życie.

Nagle otworzyły się jakieś drzwi i rozległ się trzask sporej amfory rozbijanej na czyjejś głowie.

Chudy staruszek w todze podniósł się z chodnika, gdzie wylądował, i gniewnie spojrzał na drzwi.

— Mówię wam, i lepiej słuchajcie, że skończony intelekt, jasne, nie może drogą porównania osiągnąć absolutnej prawdy rzeczy, ponieważ, będąc z natury swej niepodzielną, prawda wyklucza koncepcje „mniej” i „więcej”, tak że nic prócz samej prawdy nie może być ścisłą miarą prawdy. Wy dranie! — dokończył.

— Tak? To ty tak uważasz — odpowiedział mu ktoś z wnętrza.

Staruszek nie zwracał uwagi na Bruthę. Z wysiłkiem wyrwał z bruku kamień i zważył go w dłoni, po czym skoczył z powrotem przez drzwi. Rozległ się zduszony krzyk wściekłości.

— Aha. Filozofia — stwierdził Om.

Brutha ostrożnie zajrzał do środka.

Wewnątrz dwie prawie identyczne grupy mężczyzn w togach próbowały powstrzymać dwójkę swoich kolegów. Ta scena powtarza się miliony razy dziennie w barach całego multiwersum — obaj niedoszli walczący wykrzywiają się i warczą na siebie oraz usiłują wyrwać się przyjaciołom. Tyle że oczywiście próbują nie za mocno. Nie ma bowiem nic gorszego niż udane wyrwanie się z uścisku i znalezienie pośrodku kręgu, naprzeciwko szaleńca, który zamierza walnąć człowieka kamieniem między oczy.

— Tak jest — stwierdził Om. — To filozofia. Zgadza się.

— Przecież oni się biją!

— Burzliwa i swobodna wymiana poglądów.

Teraz, kiedy Brutha zdążył się przyjrzeć, zauważył kilka różnic między dwójką awanturników. Jeden z nich miał krótszą brodę, był czerwony na twarzy i oskarżycielsko groził palcem.

— Przecież, do licha, on mnie oskarżył o kłamstwo!

— Wcale nie! — krzyknął jego przeciwnik.

— Tak! Oskarżyłeś! Powtórz im, co powiedziałeś!

— Sugerowałem tylko, by wykazać naturę paradoksu, rozumiecie, że gdyby Xenon z Efebu powiedział „Wszyscy Efebianie są kłamcami”…

— Słyszycie? Słyszycie? Znowu zaczyna!

— Nie, nie! Słuchajcie! Wtedy, ponieważ Xenon sam jest Efebianinem, wynikałoby z tego, że sam jest kłamcą, a zatem…

Xenon podjął rozpaczliwą próbę uwolnienia się. Pociągnął za sobą po podłodze czterech innych filozofów.

— Tego już za wiele, kolego!

— Przepraszam bardzo — odezwał się Brutha. Filozofowie znieruchomieli. Potem wszyscy spojrzeli na chłopca. Zabrzmiał chór zakłopotanych chrząknięć.

— Czy jesteście filozofami?

Ten, którego nazywali Xenonem, wystąpił naprzód i poprawił fałdy togi.

— Istotnie — zapewnił. — Jesteśmy filozofami. Myślimy, więc jestem.

— Jesteśmy — poprawił odruchowo twórca paradoksów. Xenon obejrzał się gwałtownie.

— Mam cię już potąd, Ibidzie! — huknął. Po czym zwrócił się znowu do Bruthy. — Jesteśmy, więc jestem — stwierdził pewnym głosem. — Tak, teraz dobrze.

Kilku filozofów spojrzało na niego, wyraźnie zaintrygowanych.

— To rzeczywiście całkiem interesujące — rzekł jeden z nich. — Dowodem naszego istnienia jest sam fakt naszego istnienia. To chciałeś powiedzieć?

— Zamknij się — rzucił Xenon, nie odwracając głowy.

— Czy wyście się bili? — spytał Brutha.

Zgromadzeni filozofowie przybrali na twarze rozmaite wyrazy zdumienia i grozy.

— Biliśmy się? My? Jesteśmy filozofami — oświadczył wstrząśnięty Ibid.

— Z ust mi to wyjąłeś — poparł go Xenon.

— Ale przecież… — zaczął Brutha. Xenon machnął ręką.

— Zwykła walka na argumenty, jak to w dyskusji.

— Teza plus antyteza równa się histereza — stwierdził Ibid. — Surowe testowanie wszechświata. Miot intelektu na kowadle fundamentalnych prawd…

— Zamknij się — przerwał mu Xenon. — Co możemy dla ciebie zrobić, młody człowieku?

— Zapytaj ich o bogów — podpowiedział Om.

— Tego… Chciałbym dowiedzieć się czegoś o bogach — powiedział Brutha.

Filozofowie spojrzeli po sobie.

— O bogach? — powtórzył Xenon. — Nie zajmujemy się bogami. Relikty przestarzałego systemu wierzeń, ot co. Grom przetoczył się po wieczornym niebie.

— Z wyjątkiem Ślepego Io, boga gromu — ciągnął Xenon, prawie nie zmieniając tonu.

Błyskawica przecięła niebo za oknem.

— I Cubala, boga ognia — dodał Xenon. Podmuch wiatru zastukał okiennicą.

— Flatulus, bóg wiatru, też jest w porządku — dodał Xenon. Strzała zmaterializowała się w powietrzu i wbiła w stół obok dłoni Xenona.

— No i Fedecks, posłaniec bogów, jeden z najlepszych w swojej klasie — dodał Xenon.

Ptak stanął w progu. A w każdym razie przypominał ptaka. Miał około stopy wysokości, był czarno-biały, z zakrzywionym dziobem i wzrokiem sugerującym, że czegokolwiek bał się najbardziej, już mu się przytrafiło.

— Co to jest? — zdziwił się Brutha.

— Pingwin — wyjaśnił głos Oma w jego głowie.

— Patina, bogini mądrości? Jedna z najznakomitszych — dodał Xenon.

Pingwin kraknął na niego i poczłapał w mrok. Filozofowie wydawali się bardzo zakłopotani.

— Foorgol, bóg lawin? — zaproponował Ibid. — Jak daleko jest do linii wiecznego śniegu?

— Dwieście mil — odpowiedział ktoś. Czekali. Nic się nie stało.

— Relikty przestarzałego systemu wierzeń — stwierdził Xenon. Nad Efebem nie wyrosła ściana lodowatej białej śmierci.

— Zwykłe bezmyślne personifikacje sił naturalnych — oświadczy} któryś z filozofów nieco głośniej.

Wszyscy wyraźnie poczuli się lepiej.

— Prymitywny kult natury.

— Niewart nawet miedziaka.

— Ha! Sprytny wymysł, bajki dla straszenia słabych i głupich. Słowa same wezbrały w gardle Bruthy. Nie zdołał ich powtrzymać.

— Czy tu zawsze jest tak zimno? — zapytał. — Bardzo się chyba ochłodziło, kiedy tu szedłem.

Filozofowie zgodnie odsunęli się od Xenona.

— Chociaż jedno trzeba Foorgolowi przyznaćrzekł Xenon. — Jest bardzo tolerancyjny. I lubi żarty jak wszyscy… ludzie.

Rozejrzał się nerwowo. Po chwili filozofowie uspokoili się i chyba całkiem o chłopcu zapomnieli.

Dopiero teraz miał czas, żeby przyjrzeć się pomieszczeniu. Nigdy jeszcze nie widział tawerny, a do niej właśnie trafił. Wzdłuż ściany biegła lada, za nią typowe wyposażenie efebiańskiego baru: dzbany wina na półkach, stojaki z amforami oraz kolorowe obrazki dziewic ze świątyni na pudełkach solonych orzeszków i pasków suszonego mięsa, przypięte do ściany w nadziei, że istnieją na świecie ludzie, którzy będą łakomie kupować wciąż więcej i więcej orzeszków, choć nie mają na nie ochoty, żeby tylko popatrzeć na kartonowe sutki.

— Co to jest? — szepnął Brutha.

— Skąd mogę wiedzieć? — burknął Om. — Wyjmij mnie, to zobaczę. Brutha odpiął klapę koszyka i podniósł żółwia. Zaropiałe oko zbadało otoczenie.

— Aha. Typowa tawerna. Dobrze. Dla mnie spodeczek tego, co oni piją.

— Tawerna? Miejsce, gdzie spożywa się alkohol?

— Owszem. Mam głęboką nadzieję, że tak właśnie jest.

— Ale… Ale… Septateuch nie mniej niż siedemnaście razy nakazuje nam bardzo wyraźnie, by powstrzymać się od…

— Nie mam bladego pojęcia dlaczego — zapewnił Om. — Widzisz tego człowieka, który wyciera kubki? Powiesz mu: Podaj mi…

— Ale to otumania ludzki umysł, jako rzecze prorok Ossory. I…

— Powtórzę to jeszcze raz: niczego takiego nie mówiłem! A teraz zagadaj do niego!

W rzeczywistości to ów człowiek zagadał do Bruthy. Pojawił się magicznie po drugiej stronie blatu, wciąż wycierając kubek.

— Dobry wieczór panu — powiedział. — Co podać?

— Chciałbym napić się wody — oświadczył z naciskiem Brutha.

— Może coś dla żółwia?

— Wina! — zawołał głos Oma.

— Nie wiem… A co normalnie piją żółwie?

— Te, które tu miewam, na ogół piją trochę mleka z wrzuconym kawałkiem chleba — odparł barman.

— Ma pan dużo żółwi? — zapytał Brutha głośno, by zagłuszyć pełne oburzenia krzyki Oma.

— Och, taki przeciętny żółw to bardzo użyteczne zwierzę filozoficzne. Wyprzedza metaforyczne strzały, pokonuje w biegu zające… Przydaje się.

— Tylko… ja nie mam pieniędzy — wyznał chłopiec. Barman pochylił się.

— Coś ci powiem — szepnął. — Declivities właśnie stawiał kolejkę. Nie będzie miał pretensji.

— Chleb i mleko?!

— Ojej… Dziękuję. Bardzo dziękuję.

— Różni się tu trafiają. — Barman znów się wyprostował. — Stoicy. Cynicy. O, cynicy to lubią wypić. Epikurejczycy. Stochastycy. Anamaksandryci. Epistemologiści. Perypatetycy. Synoptycy. Różni. Zawsze to powtarzam. Zawsze powtarzam, że… — Sięgnął po następny kubek i zaczął go wycierać. — Różnych potrzeba, żeby stworzyć świat.

— Chleb i mleko! — krzyczał Om. — Poczujesz na sobie mój gniew, jasne? A teraz spytaj go o bogów!

— Niech mi pan powie — poprosił Brutha, sącząc z kubka wodę — którzy z nich wiedzą coś o bogach.

— Do takich spraw potrzebujesz kapłana.

— Nie, chodzi mi o… o to, czym są bogowie… w jaki sposób powstali… takie sprawy — wyjaśnił Brutha, usiłując opanować styl konwersacji barmana.

— Bogowie nie lubią takich spraw. Zdarzają się tutaj, kiedy ktoś wypił o parę za dużo: kosmiczne spekulacje o tym, czy bogowie naprawdę istnieją. A zaraz przez dach uderza błyskawica z przyczepioną karteczką „Tak, istniejemy” i para dymiących sandałów. Zostaje. Takie sprawy odbierają cały urok rozważaniom metafizycznym.

— I jeszcze chleb nieświeży — wymamrotał Om z nosem zanurzonym w mleku.

— Nie, ja wiem, że bogowie istnieją. To oczywiste — zapewnił pospiesznie Brutha. — Chciałem się tylko więcej o… o nich dowiedzieć. Barman wzruszył ramionami.

— W takim razie będę zobowiązany, jeśli staniesz z daleka od cennych rzeczy. Zresztą — dodał po namyśle — za sto lat i tak będzie wszystko jedno.

— Czy pan też jest filozofem?

— Po jakimś czasie człowiek uczy się tego i owego.

— To mleko jest do niczego — stwierdził Om. — Podobno w Efebie panuje demokracja. W takim razie to mleko powinno mieć prawo głosu.

— Nie wydaje mi się, żebym znalazł tu to, czego szukam. — Brutha westchnął. — Ale… panie sprzedawco napojów…

— Słucham?

— Co to był za ptak, który tu wszedł, kiedy wymieniono boginię… — Brutha smakował obce słowo — …boginię mądrości?

— To pewien kłopot — wyznał barman. — Wstydliwa sprawa.

— Nie rozumiem.

— To był pingwin.

— Rozumiem, że to mądry ptak.

— Nie, nie za bardzo. Nie słynie z mądrości. To drugi najbardziej ogłupiały ptak na świecie. Podobno umie latać tylko pod wodą.

— Więc dlaczego…

— Nie lubimy o tym mówić — oświadczył barman. — To irytuje mieszkańców. Przeklęty rzeźbiarz — dodał pod nosem.

Na drugim końcu baru filozofowie znowu zaczęli bójkę. Barman pochylił się znowu.

— Jeżeli nie masz pieniędzy — szepnął — nie sądzę, żebyś znalazł tu kogoś, kto ci pomoże. Rozmowa w tych stronach nie jest tania.

— Przecież oni tylko… — zaprotestował Brutha.

— Przede wszystkim mają spore wydatki na mydło i wodę. Ręczniki. Myjki. Gąbki. Pumeks. Sole kąpielowe. Kiedy to wszystko dodasz…

Ze spodeczka rozległ cię cichy bulgot. Biała od mleka głowa Oma zwróciła się w stronę Bruthy.

— W ogóle nie masz pieniędzy? — zapytał Bóg.

— Nie.

— Tak czy tak, musimy znaleźć filozofa — oznajmił twardo żółw. — Ja nie mogę myśleć, a ty nie wiesz jak. Musimy poszukać kogoś, kto robi to bez przerwy.

— Oczywiście, mógłbyś spróbować u starego Didactylosa — powiedział barman. — Jest chyba najtańszy w okolicy.

— Nie używa drogiego mydła? — domyślił się Brutha.

— Można chyba stwierdzić, nie obawiając się sprzeczności, że nie używa mydła w ogóle i w żaden sposób.

— Aha. No tak. Dziękuję.

— Zapytaj, gdzie on mieszka — rozkazał Om.

— Gdzie mogę spotkać pana Didactylosa? — spytał Brutha.

— Na pałacowym dziedzińcu. Obok wejścia do biblioteki. Nie można go nie zauważyć. Nos ci wskaże drogę.

— Właśnie przychodzimy… — zaczął Brutha, ale wewnętrzny głos doradził, żeby nie kończył tego zdania. — Chyba już pójdziemy.

— Nie zapomnij swojego żółwia. Nieźle można sobie takim podjeść — poradził barman.

— Niech całe twoje wino zmieni się w wodę! — wrzasnął Om.

— Zmieni się? — spytał Brutha, kiedy wyszli już w mrok nocy.

— Nie.

— Mógłbyś mi jeszcze raz wytłumaczyć, po co nam filozof?

— Chcę odzyskać swoją moc — odparł krótko Om.

— Przecież wszyscy w ciebie wierzą!

— Gdyby we mnie wierzyli, mogliby do mnie mówić. Ja mógłbym do nich mówić. Nie wiem, co się popsuło. Przecież nikt w Omni nie wyznaje innych bóstw, prawda?

— Nikt by mu nie pozwolił — zapewnił Brutha. — Kwizycja by tego dopilnowała.

— No tak. Trudno jest klęczeć, jeśli nie masz kolan. Brutha przystanął na pustej ulicy.

— Nie rozumiem cię!

— I nie powinieneś. Drogi bogów niepojęte są dla ludzi śmiertelnych.

— Kwizycja chroni nas przed zboczeniem ze ścieżki prawdy! Kwizycja pracuje na większą chwałę Kościoła!

— A ty w to wierzysz? — mruknął żółw.

Brutha zastanowił się i odkrył, że dotychczasowa pewność gdzieś zniknęła. Otworzył usta i zamknął je, ponieważ nie znalazł słów, które mógłby wypowiedzieć.

— Chodźmy — odezwał się Om tonem tak łagodnym, jak tylko potrafił. — Wracajmy.


* * *

Om zbudził się w środku nocy. Z łóżka Bruthy dobiegały jakieś ciche dźwięki. Chłopak znowu się modlił.

Om nasłuchiwał z ciekawością. Pamiętał modlitwy. Kiedyś było ich mnóstwo, tak wiele, że nie potrafił odróżnić żadnej z nich, choćby nawet przyszła mu ochota. To zresztą nie miało znaczenia; liczy} się tylko potężny, kosmiczny szelest tysięcy rozmodlonych, wierzących umysłów. Słów i tak nie warto było słuchać.

Ludzie! Żyją w świecie, gdzie trawa wciąż jest zielona, gdzie codziennie wschodzi słońce, a kwiaty regularnie zmieniają się w owoce. A co im imponuje? Płaczące posągi. Zamiana wody w wino. Zwykły kwantowy efekt tunelowy, który i tak by się zdarzył, gdyby tylko ktoś zechciał poczekać parę zylionów lat. Jak gdyby zamiana słonecznego światła w wino, dokonywana przez winorośle, ich grona, czas i enzymy nie była tysiąc razy bardziej cudowna i nie zdarzała się stale…

Zresztą teraz nie stać go było nawet na najprostsze boskie sztuczki. Gromy dające efekt mniej więcej taki, jak iskra strzelająca z kociej sierści… Trudno kogoś takimi porazić. Swego czasu porażał solidnie. Teraz mógłby najwyżej przejść przez wodę i nakarmić Jedynego.

Modlitwa Bruthy była niczym melodia piszczałki w świecie ciszy.

Om czekał, aż chłopiec zaśnie. Potem wyprostował łapki i wyszedł. Kołysząc się z boku na bok, ruszył w stronę świtu.


* * *

Efebianie maszerowali przez dziedzińce, otaczając Omnian prawie, ale nie do końca jak eskorta więźniów. Brutha widział, że Vorbis aż gotuje się z wściekłości. Cienka żyłka na skroni ekskwizytora pulsowała wyraźnie.

Vorbis obejrzał się, jakby poczuł na sobie wzrok nowicjusza.

— Wydajesz się dzisiaj niespokojny, Brutho — zauważył.

— Przepraszam, panie.

— Wyglądasz, jakbyś próbował zajrzeć do każdego kąta. Co spodziewasz się tam zobaczyć?

— Hm… Jestem po prostu ciekawy, panie. Wszystko tutaj jest nowe.

— Cała tak zwana mądrość Efebu nie jest warta jednej linijki z najkrótszego akapitu Septateuchu.

— Czy nie powinniśmy studiować dzieł niewiernych, by wzbudzić w sobie większą czujność na podstępy herezji? — zapytał Brutha, zaskoczony własną odwagą.

— Ach… Przekonujący argument, Brutho, a inkwizytorzy słyszeli go już wiele razy, choć często dosyć niewyraźnie. — Vorbis zerknął gniewnie na kark Arystokratesa, który prowadził grupę. — Jednak tylko mały kroczek prowadzi od słuchania herezji do kwestionowania ustalonych prawd. Herezja, Brutho, często wydaje się fascynująca. Na tym polega niebezpieczeństwo.

— Tak, panie.

— Ha! I nie tylko rzeźbią zakazane posągi, ale nawet nie potrafią tego zrobić jak należy!

Brutha nie był ekspertem, ale i on musiał przyznać, że to prawda. Teraz, kiedy nie wydawały się już taką nowością, posągi zdobiące każdą niszę w murach pałacu istotnie wyglądały na niezbyt dobrze wykonane. Był pewien, że niedawno mijali statuę z dwoma lewymi rękami. Inna miała jedno ucho większe od drugiego. Nie chodzi o to, że ktoś postanowił wyrzeźbić brzydkie bóstwa. W zamierzeniach wyraźnie miały być całkiem atrakcyjne, jednak artysta nie sprostał zadaniu.

— Tamta kobieta trzyma chyba pingwina — zauważył Vorbis.

— To Patina, bogini mądrości — wyjaśnił odruchowo Brutha i uświadomił sobie, co powiedział. — Ja, tego… Słyszałem, jak ktoś o tym wspominał — dodał szybko.

— Oczywiście. Z pewnością masz znakomity słuch. Arystokrates zatrzymał się przed imponującymi wrotami i skinął na Omnian.

— Panowie — rzekł. — Tyran was przyjmie.

— Zapamiętasz wszystko, co zostanie powiedziane — szepnął Vorbis.

Brutha kiwnął głową.

Wrota się otworzyły.

Na całym świecie żyją władcy, noszący takie tytuły jak Oświecony, Najwyższy, Wielki Lord Tego czy Owego. Tylko w jednym niewielkim kraiku władca był wybierany przez obywateli, którzy mogli pozbawić go urzędu, kiedy tylko zechcieli — i nazywali go tyranem.

Efebianie uważali, że każdy człowiek powinien mieć prawo głosu[6]. Co pięć lat ktoś był wybierany na tyrana; musiał wcześniej wykazać, że jest uczciwy, inteligentny, rozsądny i godny zaufania. Natychmiast po wyborze, oczywiście, dla każdego stawało się jasne, że to zbrodniczy szaleniec, nie mający pojęcia o poglądach przeciętnego szukającego ręcznika filozofa z ulicy. A po pięciu latach Efebianie wybierali na tron innego, całkiem podobnego. To naprawdę niezwykłe, że inteligentni ludzie mogą wciąż popełniać te same błędy.

Kandydatów na stanowisko tyrana wybierano, wrzucając czarne i białe kule do różnych urn, co stało się źródłem wielu popularnych komentarzy o tępocie polityków.

Obecny tyran był niskim, tęgim człowieczkiem o chudych nogach, przez co sprawiał wrażenie jajka, z którego coś się właśnie wykluwa. Siedział samotny pośrodku marmurowej posadzki, w fotelu otoczonym zwojami i kartkami papieru. Stopami nie sięgał podłogi, a twarz miał różową.

Arystokrates szepnął mu coś do ucha. Tyran podniósł głowę znad papieru.

— Aha. Delegacja z Omni — powiedział i uśmiech przemknął mu po twarzy jak coś małego biegnącego po kamieniu. — Usiądźcie, proszę.

Znowu spuścił wzrok.

— Jestem diakon Vorbis z Kwizycji Cytadeli — oznajmił zimno Vorbis.

Tyran znów podniósł głowę i rzucił mu kolejny jaszczurczy uśmiech.

— Tak, wiem — rzeki. — Żyjesz z torturowania ludzi. Usiądź, proszę, diakonie Vorbisie. A także twój pulchny młody przyjaciel, który wygląda, jakby czegoś szukał. Oraz pozostali. Jakieś młode kobiety zjawią się za chwilę z kiściami winogron i różnymi rzeczami. Tak się zwykle dzieje. Bardzo trudno coś takiego powstrzymać.

Przed fotelem tyrana ustawiono lawy. Omnianie zajęli miejsca. Vorbis stal nieruchomo.

Tyran skinął głową.

— Jak sobie życzysz.

— To niedopuszczalne! — wybuchnął Vorbis. — Potraktowano nas…

— O wiele lepiej, niż wy byście nas potraktowali — przerwał mu łagodnie tyran. — Siedzisz czy stoisz, mój panie, wszystko jedno, ponieważ to Efeb i jeśli o mnie chodzi, możesz nawet stanąć na głowie. Ale nie spodziewaj się, że uwierzę, iż gdybym to ja prosił o pokój w waszej Cytadeli, pozwolono by mi na cokolwiek innego prócz czołgania się w prochu na tym, co pozostało z mojego brzucha. Usiądź albo stój, diakonie, ale bądź cicho. Już prawie skończyłem.

— Skończyłeś co? — spytał Vorbis.

— Traktat pokojowy.

— Przecież przybyliśmy tu, by go przedyskutować.

— Nie — odparł tyran. Jaszczurka przemknęła znowu. — Przybyliście, żeby go podpisać.


* * *

Om odetchnął głęboko i ruszył dalej. Schody były dość strome. Czuł każdy kolejny stopień, kiedy się z niego zsuwał, lecz przynajmniej na dole wciąż stał na łapkach.

Zgubił się, ale wolał zgubić się w Efebie niż w Cytadeli. Przynajmniej nie miał tu okazji zajrzenia do lochów. Biblioteka, biblioteka, biblioteka…

W Cytadeli też była biblioteka. Tak przynajmniej twierdził Brutha. Opisał mu ją, więc Om wiedział mniej więcej, czego szuka. Będzie w niej książka.


* * *

Negocjacje pokojowe nie szły najlepiej.

— Zaatakowaliście nas — oświadczył Vorbis.

— Nazwałbym to obroną uprzedzającą — odparł tyran. — Widzieliśmy, co przydarzyło się Istanzii, Betrekowi i Ushistanowi.

— Zobaczyli prawdę Oma!

— Tak — zgodził się tyran. — Wierzymy, że zobaczyli. W końcu.

— A teraz są nowymi, dumnymi obywatelami Imperium.

— Rzeczywiście, zapewne są nimi. Ale wolimy ich pamiętać takich, jacy byli przedtem. Zanim wysłałeś im swoje listy, które zakuwają ludzki umysł w łańcuchy.

— Prowadzą stopy człowieka po ścieżce prawdy — oświadczył Vorbis.

— Te listy to łańcuszki szczęścia — oświadczył tyran. — A raczej łańcuchy nieszczęścia. List do Efebian. Zapomnijcie o swoich bogach. Podporządkujcie się. Nauczcie się strachu. Nie przerywajcie łańcucha; poprzedni, którzy to zrobili, obudzili się pewnego ranka i zobaczyli przed domem pięćdziesiąt tysięcy zbrojnych.

Vorbis wyprostował się.

— Dlaczego się lękacie? — zapytał. — Otoczeni swoją pustynią, ze swoimi… bogami? Czy dlatego że w głębi duszy wiecie, iż wasi bogowie są zmienni jak piasek?

— O tak — przyznał tyran. — Wiemy o tym. To zawsze przemawiało na ich korzyść. Znamy piasek. A wasz Bóg jest jak kamień… i kamień znamy także.


* * *

Om człapał po bruku alei. W miarę możliwości trzymał się cienia.

Miał wrażenie, że jest tu mnóstwo dziedzińców. Przystanął w miejscu, gdzie aleja otwierała się na kolejny.

Słyszał głosy. Głównie jeden głos, nadąsany i piskliwy. Był to glos filozofa Didactylosa.

Choć jest jednym z najczęściej cytowanych i popularnych filozofów wszystkich czasów, Didactylos z Efebu nigdy nie zdobył szacunku innych współczesnych sobie filozofów. Uważali, że nie nadaje się do filozofii. Nie kąpał się dostatecznie często, czy też — ujmując to inaczej — wcale. I filozofował na niewłaściwe tematy. Wręcz interesowały go niewłaściwe tematy. Niebezpieczne tematy. Inni filozofowie zadawali pytania typu: Czy Prawda to Piękno, a Piękno to Prawda? Albo: Czy Rzeczywistość kreowana jest przez Obserwatora? Didactylos natomiast postawił słynny problem filozoficzny: Tak, ale o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Ale tak naprawdę, skoro już o tym mowa.

Jego filozofia była połączeniem trzech słynnych szkół: cyników, stoików i epikurejczyków — podsumował je wszystkie w swoim słynnym twierdzeniu: „Nie wolno w zaufaniu do żadnego drania posuwać się dalej, niż można nim cisnąć, i nie ma na to rady, więc lepiej się napijmy. Dla mnie podwójny, jeśli ty stawiasz. Dziękuję bardzo! I paczkę orzeszków. Jej lewa pierś jest prawie odsłonięta, nie? No to jeszcze dwie paczki”.

Wielu uczonych cytuje jego słynne Medytacje. „Świat jest ostro pokręcony, nie ma co. Ale trzeba się śmiać, no nie? Nillllegitimo Carborundum, zawsze powtarzam. Eksperci nie wiedzą wszystkiego. Ale dokąd byśmy doszli, gdybyśmy wszyscy byli do siebie podobni?”.

Om popełzł bliżej tego głosu. Skręcił za róg budynku i widział teraz przed sobą nieduży dziedziniec.

Pod murem stała bardzo duża beczka. Wokół leżały różne śmieci: rozbita amfora, ogryzione kości, jakieś daszki z nieheblowanych desek. Wszystko to sugerowało, że ktoś tam mieszkał. Sugestia zyskiwała na wadze dzięki szyldowi, wypisanemu kredą na desce przybitej nad beczką.

Napis głosił:


DIDACTYLOS i Siostrzeniec filozofia praktyczna

Żadne twierdzenie nie jest zbyt wielkie Załatwimy Myślenie za Ciebie!

Specjalne zniżki po 18.00 Codziennie świeże aksjomaty


Przed beczką niski mężczyzna w todze, która kiedyś musiała być biała — w taki sam sposób, w jaki wszystkie kontynenty musiały być kiedyś złączone w jeden — kopał drugiego, leżącego na bruku.

— Ty leniwy łobuzie! Młodszy mężczyzna usiadł.

— Słowo daję, wujku…

— Wystarczy odwrócić się na pół godzinki, a ty zasypiasz w pracy!

— Jakiej pracy? Nie mieliśmy niczego od czasu pana Ploxi, farmera z zeszłego tygodnia…

— A skąd wiesz? Skąd wiesz? Kiedy chrapałeś, mogły tędy przechodzić dziesiątki ludzi, a każdy potrzebujący osobistej filozofii!

— …A on płacił tylko oliwkami.

— Na pewno dostanę dobrą cenę za te oliwki!

— Są zgniłe, wujku.

— Bzdura. Powiedziałeś, że są zielone!

— Tak, ale powinny być czarne.

Głowa ukrytego w cieniu żółwia obracała się tam i z powrotem, jakby oglądał mecz tenisowy. Młody człowiek wstał.

— Rano przyszła pani Bylaxis — powiedział. — Skarżyła się, że przysłowie, które wymyśliłeś dla niej w zeszłym tygodniu, przestało działać. Didactylos podrapał się po głowie.

— Które to? — zapytał.

— Dałeś jej „Przed świtem zawsze jest najciemniej”.

— Co chce od tego przysłowia? Wściekle dobra filozofia.

— Mówiła, że wcale nie czuje się lepiej. A poza tym, powiedziała, nie spała całą noc z powodu chorej nogi i tuż przed świtem było całkiem widno, więc przysłowie nie jest prawdziwe. A noga dalej jej drętwieje. Więc dałem jej zniżkę na „Mimo wszystko zdrowo jest się pośmiać”.

Didactylos trochę się pocieszył.

— Wzięła to, tak?

— Powiedziała, że wypróbuje. Dała mi za nie całego suszonego kalmara. Mówiła, że wyglądam, jakbym się źle odżywiał.

— Tak? Widzę, że się uczysz. To w każdym razie rozwiązuje sprawę obiadu. Widzisz, Urn? Mówiłem ci, że się uda. Tylko nie wolno się załamywać.

— Nie nazwałbym suszonego kalmara i skrzynki oślizłych oliwek znaczącym zarobkiem, mistrzu. Nie za dwa tygodnie myślenia.

— Zarobiliśmy trzy obole na przysłowiu dla starego Grillosa, tego szewca.

— Nie zarobiliśmy. Przyniósł je z powrotem. Jego żonie nie spodobała się barwa.

— I oddałeś mu pieniądze?

— Tak.

— Jak to? Wszystkie?

— Tak.

— Nie możesz tak postępować. Przecież wycierał i zużywał słowa. Które to było?

— „Mądry to kruk, który wie, w którą stronę wskazuje wielbłąd”.

— Napracowałem się nad nim.

— Powiedział, że go nie rozumie.

— Ja też nie rozumiem szewstwa, ale umiem poznać, kiedy mam na nogach dobrą parę sandałów.

Om zamrugał jedynym okiem. Potem spojrzał jeszcze na kształt umysłów obu mężczyzn.

Ten nazywany Urnem był prawdopodobnie siostrzeńcem i miał umysł wyglądający dość normalnie, chociaż zawierał zbyt wiele kół i kątów. Ale umysł Didactylosa wrzał i błyskał jak kociołek elektrycznych węgorzy ustawiony na ostrym ogniu. Om jeszcze nigdy niczego podobnego nie widział. Myśli Bruthy potrzebowały całych epok, żeby wsunąć się na miejsca; oglądanie ich przypominało obserwację zderzających się gór. Myśli Didactylosa ze świstem pędziły jedna za drugą. Nic dziwnego, że był łysy; gdyby nie to, włosy wypaliłyby mu się od środka.

Om znalazł myśliciela.

W dodatku taniego, sądząc po tym, co usłyszał.

Spojrzał na mur za beczką. Kawałek dalej zauważył imponujące marmurowe schody, prowadzące do sporych spiżowych drzwi. A nad drzwiami, złożone z osadzonych w kamieniu metalowych liter, widniało słowo LIBRYM.

Za długo się przyglądał. Dłoń Urna zamknęła się na skorupie i Om usłyszał głos Didactylosa:

— Brawo. Nieźle można sobie takim podjeść.


* * *

Brutha skulił się na ławie.

— Ukamienowaliście naszego posła! — zawołał Vorbis. — Człowieka nieuzbrojonego! — Sam to na siebie ściągnął — odparł tyran. — Arystokrates był na miejscu. Niech opowie.

Jeden z obecnych, pewnie doradca tyrana, kiwnął głową i wstał.

— Zgodnie z tradycją każdy może przemawiać na placu targowym — zaczął.

— I być ukamienowanym? — wtrącił Vorbis. Arystokrates uniósł dłoń.

— Chwileczkę — rzekł. — Na placu targowym każdemu wolno mówić, co tylko zechce. Mamy jednak także inną tradycję, zwaną wolnością słuchania. Niestety, kiedy ludziom nie podoba się to, co słyszą, bywają nieco… drażliwi.

— Ja też tam byłem — wtrącił inny z doradców. — Wasz kapłan zaczął przemawiać i z początku wszystko układało się dobrze, bo ludzie się śmiali. A potem powiedział, że Om jest jedynym prawdziwym Bogiem i wszyscy ucichli. Potem przewrócił posąg Tuvelpita, boga wina. Wtedy zaczęły się kłopoty.

— Czy próbujesz mi wmówić, że poraził go grom? — spytał Vorbis.

Nie krzyczał już. Głos miał spokojny, obojętny. Brutha pomyślał, że tak właśnie mówią ekskwizytorzy. Kiedy inkwizytorzy już skończą, ekskwizytorzy zabierają głos…

— Nie. Amfora. Rozumiecie, Tuvelpit był na placu…

— I rzucanie w uczciwych ludzi uważane jest za odpowiednie boskie zachowanie, tak?

— Wasz misjonarz oświadczył, że ludzie, którzy nie wierzą w Oma, będą cierpieli wieczne męki. Muszę przyznać, że tłum uznał to za niegrzeczne.

— I zaczęli rzucać w niego kamieniami…

— Tylko trochę. Zranili jedynie jego dumę. A i to dopiero wtedy, kiedy skończyły im się warzywa.

— Rzucali warzywami?

— Kiedy już nie mogli znaleźć jajek.

— A gdy przybyliśmy, żeby zaprotestować…

— Jestem przekonany, że sześćdziesiąt okrętów miało w planach coś więcej niż tylko protest — zauważył tyran. — Ostrzegaliśmy przecież, ekskwizytorze. Ludzie znajdują w Efebie to, czego szukają. Będą kolejne rajdy na wasze wybrzeże. Będziemy nękać wasze statki. Dopóki nie podpiszecie.

— A prawo przejścia przez Efeb? — zapytał Vorbis.

Tyran uśmiechnął się lekko.

— Przez pustynię? Drogi diakonie, jeśli zdołacie pokonać pustynię, jestem pewien, że możecie dotrzeć wszędzie. — Spojrzał w stronę nieba widocznego między kolumnami. — Widzę, że zbliża się już południe. Dzień robi się gorący. Bez wątpienia zechcesz omówić nasze… hm… propozycje ze swymi kolegami. Może spotkamy się znowu o zachodzie słońca?

Vorbis sprawiał wrażenie, jakby rozważał ten pomysł.

— Obawiam się — rzekł w końcu — że nasze rozmowy potrwają dłużej. Powiedzmy… do jutrzejszego ranka? Tyran skinął głową.

— Jak chcecie. A tymczasem pałac jest do waszej dyspozycji. Jest tu wiele świątyń i dzieł sztuki, gdybyście mieli ochotę je obejrzeć. Jeśli zapragniecie posiłku, wspomnijcie tylko o tym najbliższemu niewolnikowi.

— Niewolnik to słowo efebiańskie. W Omni nie mamy słowa oznaczającego niewolnictwo — oznajmił ekskwizytor.

— Domyślam się — odparł tyran. — Przypuszczam, że ryby także nie mają słowa oznaczającego wodę. — Po jego twarzy znowu przemknął uśmieszek. — Są także łaźnie i oczywiście biblioteka. Wiele pięknych widoków. Jesteście naszymi gośćmi.

Vorbis pochylił głowę.

— Modlę się — rzekł — abyś pewnego dnia i ty, panie, był moim gościem.

— Jakież widoki bym wtedy zobaczył! — mruknął tyran.

Wstając, Brutha przewrócił ławę i zaczerwienił się ze wstydu.

Myślał: Skłamali o bracie Murducku. Pobili go prawie na śmierć, twierdził Vorbis, a potem zachłostali do reszty. A brat Nhumrod widział ciało i to była prawda. Tylko za przemawianie. Ludzie, którzy tak postępują, zasługują na… na karę. I jeszcze trzymają niewolników. Innych ludzi, traktowanych jak zwierzęta. Nawet swojego władcę nazywają tyranem.

Ale dlaczego nic tutaj nie jest takie, jakim się wydaje?

Dlaczego w to wszystko nie wierzę?

Skąd wiem, że to nieprawda?

I co on miał na myśli, kiedy mówił, że ryby nie mają słowa na określenie wody?


* * *

Omnian na wpół odprowadzono, a na wpół odeskortowano do ich kwater. W celi Bruthy na stole czekała następna misa owoców, ryba i bochenek chleba. Był też mężczyzna zamiatający posadzkę.

— Hm… — chrząknął Brutha. — Czy jesteś niewolnikiem?

— Tak, panie.

— To musi być straszne. Mężczyzna oparł się na miotle.

— Masz rację, panie. To straszne, naprawdę straszne. Czy wiesz, panie, że mam tylko jeden dzień wolny w tygodniu?

Brutha, który nigdy w życiu nie słyszał określenia „dzień wolny”, a zresztą sama idea takiego dnia była mu całkiem obca, niepewnie pokiwał głową.

— Dlaczego nie uciekniesz? — zapytał.

— Och, zrobiłem to już — zapewnił go niewolnik. — Uciekłem kiedyś do Tsortu. Ale nie podobało mi się. Wróciłem. Za to co roku uciekam na dwa tygodnie do Djelibeybi.

— Sprowadzają cię z powrotem? — domyślił się chłopiec.

— Gdzie tam. — Niewolnik machnął ręką. — Wcale nie sprowadzają. Arystokrates to nędzny kutwa. Muszę wracać sam. Podwożą mnie czasem statkiem albo co.

— Wracasz?

— Tak. Zagranica jest dobra, żeby wyjechać na krótko, ale nikt nie chciałby tam mieszkać. Zresztą zostały mi już tylko cztery lata niewoli, a potem będę wolnym człowiekiem. Kiedy ktoś jest wolny, ma prawo głosować. I sam może trzymać niewolników. — Oczy zaszkliły mu się od wysiłku pamięci. — Niewolnicy dostają trzy posiłki dziennie, z czego przynajmniej jeden z mięsem. I jeden dzień wolny w tygodniu. I prawo do dwutygodniowej ucieczki raz w roku. Nie czyszczą palenisk i nie dźwigają ciężarów. Nie wolno też wymagać od nich inteligentnej konwersacji, to wymaga specjalnej umowy.

— Owszem, ale nie jesteś wolny… — przypomniał Brutha, mimo woli zaintrygowany.

— A jaka to różnica?

— No… Nie masz żadnych dni wolnych. — Chłopiec podrapał się po głowie. — I jeden posiłek mniej.

— Naprawdę? To chyba sobie daruję tę wolność.

— Zaczekaj. Nie widziałeś tu gdzieś żółwia?

— Nie. I sprzątałem pod łóżkiem.

— A w ogóle widziałeś dzisiaj jakiegoś?

— Masz ochotę na żółwia, panie? Nieźle można…

— Nie, nie. Dziękuję ci.

— Brutha!

To był głos Vorbisa. Brutha wybiegł na dziedziniec i pospieszył do celi ekskwizytora.

— O, jesteś, Brutho.

— Tak, panie?

Vorbis siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i wpatrywał się w ścianę.

— Jesteś młodym człowiekiem składającym wizytę w nieznanym mieście — powiedział. — Z pewnością wiele chciałbyś zobaczyć.

— Wiele?

Vorbis znowu mówił swym głosem ekskwizytora — równym, monotonnym, podobnym do pasa zmętniałej stali.

— Możesz iść, dokąd zechcesz. Oglądaj nowe rzeczy, Brutho. Dowiaduj się wszystkiego, co zdołasz. Jesteś moimi oczami i uszami. I moją pamięcią. Dowiedz się o tym mieście wszystkiego.

— Hm… Naprawdę, panie?

— Czyżbym sprawił na tobie wrażenie człowieka nierozważnie używającego słów, Brutho?

— Nie, panie.

— Idź teraz. Wypełnij swój umysł. I wróć o zachodzie słońca.

— To znaczy… Nawet to biblioteki? — upewnił się Brutha.

— Co? A tak, biblioteka… Biblioteka, którą tu mają. Oczywiście. Pełna bezużytecznej, niebezpiecznej, złej wiedzy. Widzę ją przed oczyma duszy, Brutho. Potrafisz ją sobie wyobrazić?

— Nie, panie.

— Niewinność jest twoją tarczą, Brutho. Nie… Oczywiście, koniecznie zajrzyj do biblioteki. Nie obawiam się jej wpływu na ciebie.

— Panie…

— Tak?

— Tyran mówił, że właściwie nic nie zrobili bratu Murduckowi… Cisza rozwinęła się niespokojnie.

— Kłamał — rzucił Vorbis.

— Tak.

Brutha czekał. Vorbis wciąż wpatrywał się w ścianę. Chłopiec zastanawiał się, co ekskwizytor tam widzi.

— Dziękuję — powiedział, kiedy zrozumiał, że nic więcej już nie usłyszy.

Zanim wyszedł, cofnął się trochę, żeby zajrzeć pod łóżko diakona.


* * *

Na pewno ma kłopoty, myślał Brutha, idąc szybko. Wszyscy chcą zjadać żółwie.

Starał się zaglądać wszędzie, a jednocześnie unikać patrzenia na fryzy nie ubranych nimf.

Teoretycznie zdawał sobie sprawę z faktu, że kobiety są inaczej zbudowane niż mężczyźni. Opuścił swoją wioskę jako dwunastolatek, a w tym wieku niektórzy z jego rówieśników byli już żonaci. Omnianizm zachęcał do wczesnych małżeństw jako zapobiegających Grzechowi, chociaż każda działalność angażująca dowolne części ludzkiego ciała pomiędzy szyją a kolanami i tak była mniej lub bardziej Grzeszna.

Brutha żałował, że nie jest lepszym uczniem. Mógłby wtedy zapytać swego Boga, dlaczego tak jest.

A potem zaczął żałować, że jego Bóg nie jest Bogiem bardziej inteligentnym, żeby potrafił odpowiedzieć.

Nie krzyczał, pomyślał. Na pewno bym go usłyszał. Więc może nikt go na razie nie gotuje.

Niewolnik polerujący któryś z posągów skierował Bruthę do biblioteki. Chłopiec poczłapał między dwoma rzędami kolumn.

Gdy dotarł do dziedzińca przed biblioteką, tłoczyli się tam filozofowie. Wszyscy wyciągali szyje, żeby na coś popatrzeć. Brutha słyszał zwykłe, poirytowane głosy, oznaczające, że toczy się filozoficzny dyskurs.

W tym przypadku brzmiał tak:

— Mam tu dziesięć oboli, które twierdzą, że tego nie powtórzy!

— Gadające pieniądze? Nieczęsto się takie słyszy, Xenonie.

— Owszem. I zaraz powiedzą: do widzenia.

— Chwileczkę, nie bądź durniem. To przecież żółw. Po prostu wykonuje taniec godowy…

Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza. A potem zabrzmiało zbiorowe westchnienie.

— 1 proszę!

— Przecież to nie jest kąt prosty!

— Daj spokój! Ciekawe, czy ty byś narysował lepiej w tych okolicznościach.

— Co on teraz robi?

— Chyba przeciwprostokątną.

— To nazywasz przeciwprostokątną? Jest krzywa.

— Wcale nie jest krzywa! On ją rysuje prosto, tylko ty krzywo patrzysz!

— Założę się o trzydzieści oboli, że nie narysuje kwadratu!

— A ja stawiam czterdzieści, że narysuje. Znowu cisza, a potem oklaski.

— Tak!

— To raczej równoległobok, jeśli mnie by kto pytał — odezwał się nadąsany głos.

— Słuchaj, umiem chyba rozpoznać kwadrat. I to jest kwadrat.

— No dobrze. Podwajam stawkę. Na to, że nie narysuje dwunastokąta!

— Co? Przed chwilą stawiałeś, że nie poradzi sobie z siedmio-bokiem.

— Podwójna stawka albo nic. Dwunastokąt. Co, boisz się? Avis domestica, co? Ko, ko, ko?

— Aż wstyd tak ci odbierać pieniądze… Znów chwila ciszy.

— Dziesięć boków? Dziesięć? Ha!

— Mówiłem przecież, że nic z tego nie będzie. Kto słyszał o żółwiu, który zna się na geometrii?

— Kolejny zwariowany pomysł, Didactylosie?

— Cały czas to powtarzam. To zwykły żółw.

— Nieźle można sobie takim podjeść…

Grupa filozofów odeszła. Mijali Bruthę, nie zwracając na niego uwagi. Chłopiec zauważył na ziemi krąg wilgotnego piasku pokryty figurami geometrycznymi. Om siedział pośrodku, a obok niego dwóch bardzo brudnych filozofów przeliczało stosik monet.

— Jak nam poszło, Urn? — zpytał Didactylos.

— Mamy pięćdziesiąt dwa obole, mistrzu.

— Widzisz? Codziennie jest lepiej. Szkoda tylko, że zwierzak nie znał różnicy między dziesięć a dwanaście. Utnij mu jedną nogę, będziemy mieli potrawkę.

— Odciąć nogę?

— Takiego żółwia nie zjada się naraz.

Didactylos zwrócił się do tęgiego chłopaka z płaskimi stopami i rumianą twarzą, który stał nieruchomo i patrzył na żółwia.

— Słucham?

— Ten żółw zna różnicę między dziesięć a dwanaście — oświadczył gruby chłopak.

— Przed chwilą straciłem przez niego osiemdziesiąt oboli!

— Owszem. Ale jutro… — zaczął chłopiec. Oczy mu się zaszkliły, jakby wytężał umysł, by dokładnie powtórzyć coś, co usłyszał. — Jutro… powinieneś zbierać zakłady… przynajmniej trzy do jednego.

Didactylos rozdziawił usta.

— Podaj mi żółwia, Urn — polecił, kiedy się opanował. Uczeń filozofa schylił się i bardzo ostrożnie podniósł Oma z ziemi.

— A wiesz, od razu pomyślałem, że jest w nim coś dziwnego — powiedział Didactylos. — Mówię Urnowi: patrz, to nasz jutrzejszy obiad, a on mi na to: nie, on wlecze ogonem po piasku i kreśli geometrię. Geometria nie przychodzi żółwiom w sposób naturalny.

Om skierował oko w stronę Bruthy.

— Musiałem — wyjaśnił. — To był jedyny sposób, żeby zwrócić jego uwagę. Zaciekawiłem go. A kiedy masz już ich ciekawość, serca i umysły szybko za nią podążą.

— On jest Bogiem — oznajmił Brutha.

— Naprawdę? — zdziwił się filozof. — A jak się nazywa?

— Nie mów mu! Nie mów! Jeszcze usłyszą miejscowi bogowie!

— Nie wiem — rzekł Brutha. Didactylos odwrócił żółwia.

— Żółw Się Rusza — mruknął zamyślony Urn.

— Co? — nie zrozumiał Brutha.

— Mistrz napisał taką książkę.

— Właściwie nie książkę — wtrącił skromnie Didactylos. — Raczej zwój. Taki drobiazg w wolnej chwili.

— Gdzie napisałeś, że świat jest płaski i płynie w przestrzeni na grzbiecie ogromnego żółwia?

— Czytałeś? — Filozof spoglądał na chłopca z uwagą. — Jesteś niewolnikiem?

— Nie — zapewnił Brutha. — Jestem…

— Nie wspominaj mojego imienia! Przedstaw się jako skryba albo coś takiego!

— …skrybą — dokończył niepewnie chłopiec.

— No tak — rzekł Urn. — Od razu widać. To charakterystyczne stwardnienie na kciuku, gdzie trzymasz pióro. Plamy z atramentu na rękawach…

Brutha spojrzał na lewy kciuk.

— Nie mam…

— Właśnie — uśmiechnął się Urn. — Używasz lewej ręki, tak?

— Tego… Używam obu. Ale wszyscy mówią, że marnie.

— Aha — stwierdził Didactylos. — Zeroręczny.

— Co?

— To znaczy, że jesteś oburęcznie nieudolny — wyjaśnił Om.

— A tak. Rzeczywiście. To ja. — Brutha odchrząknął grzecznie. — Szukam filozofa — poinformował. — Takiego, który zna się na bogach. Odczekał chwilę.

— Nie powie pan, że są reliktem przestarzałego systemu wierzeń? — zapytał.

Didactylos, wciąż gładząc palcami skorupę Oma, pokręcił głową.

— Nie. Wolę, żeby pioruny uderzały daleko ode mnie.

— Aha. Czy mógłby pan przestać tak go obracać? Właśnie powiedział, że wcale mu się to nie podoba.

— Żeby poznać, ile mają lat, trzeba przeciąć takiego na pół i policzyć słoje — oświadczył Didactylos.

— Hm… Poczucia humoru też nie ma.

— Sądząc po akcencie, jesteś Omnianinem.

— Tak.

— Przyjechałeś na rokowania w sprawie traktatu?

— Ja tylko słucham.

— A czego chcesz się dowiedzieć o bogach? Wydawało się, że chłopiec nasłuchuje.

— Skąd się biorą — powiedział w końcu. — Jak rosną. I co się z nimi dzieje potem.

Didactylos włożył mu żółwia do rąk.

— Takie myślenie sporo kosztuje — stwierdził.

— Niech pan powie, kiedy przekroczymy pięćdziesiąt dwa obole. Filozof uśmiechnął się.

— Wygląda na to, że też potrafisz myśleć — pochwalił. — Masz dobrą pamięć?

— Nie… Trudno powiedzieć, że dobrą.

— Aha. No tak. Chodźmy do biblioteki. Ma uziemiony dach z miedzi. Bogowie naprawdę nie znoszą takich rozmów.

Didactylos schylił się i podniósł zardzewiałą żelazną latarnię. Brutha obejrzał się na biały budynek.

— To jest biblioteka? — spytał.

— Tak. Właśnie dlatego ma nad drzwiami wyrzeźbione takie wielkie litery LIBRYM. Ale taki skryba jak ty wie o tym, oczywiście.


* * *

Biblioteka w Efebie — zanim została spalona — była drugą co do wielkości na Dysku. Nie tak dużą jak biblioteka Niewidocznego Uniwersytetu, naturalnie, choć ta ostatnia miała pewną przewagę, wynikającą z jej magicznej natury. Na przykład w żadnej innej nie było całego działu książek nie napisanych — takich, które by powstały, gdyby autor nie został pożarty przez aligatora w okolicach rozdziału pierwszego, i tym podobnych. Atlasów miejsc wyimaginowanych. Słowników słów iluzorycznych. Przewodników poszukiwacza rzeczy niewidzialnych. Zdziczałych tezaurusów w Zagubionej Czytelni. To biblioteka tak wielka, że zakrzywia rzeczywistość i otwiera przejścia do wszystkich innych bibliotek, wszędzie i zawsze…

I jest całkiem niepodobna do biblioteki w Efebie, posiadającej tylko czterysta czy pięćset tomów. Wiele z nich spisano na zwojach, by oszczędzić czytelnikom kłopotu wzywania niewolnika za każdym razem, kiedy chcą przewrócić stronę. Jednak każdy zwój tkwił bezpiecznie we własnej przegródce. Książki nie powinny się stykać, gdyż oddziałują na siebie nawzajem w sposób niezwykły i nieprzewidywalny.

Promienie słońca przecinały półmrok, wyraźne w zakurzonym powietrzu jak marmurowe kolumny.

Choć był to najmniejszy z cudów biblioteki, Brutha nie mógł nie zwrócić uwagi na dziwną konstrukcję przejść. Drewniane wsporniki łączyły rzędy kamiennych półek na wysokości mniej więcej pięciu łokci od podłogi, podtrzymując szeroką deskę, z pozoru całkiem tu niepotrzebną. Od dołu ozdobiono ją prymitywnymi drewnianymi wizerunkami.

— Biblioteka — oznajmił Didactylos.

Podniósł rękę i delikatnie musnął palcami deskę nad głową.

Brutha zrozumiał.

— Jest pan ślepy, prawda? — upewnił się.

— Zgadza się.

— Ale nosi pan latarnię?

— To nie przeszkadza. Nie nalewam do niej oleju.

— Latarnia, która nie świeci, dla człowieka, który nie widzi?

— Otóż to. Działa doskonale. I w dodatku jest bardzo filozoficzna.

— I mieszka pan w beczce?

— Beczki są bardzo modne — wyjaśnił Didactylos. Szedł raźnie przed siebie, z rzadka tylko dotykając czubkami palców wypukłych kształtów na drewnianym stropie. — Większość filozofów tak mieszka. To dowodzi wzgardy i lekceważenia dla spraw przyziemnych. Chociaż taki na przykład Legibus ma w swojej beczce saunę. Mówi, że to zdumiewające, co człowiekowi przychodzi tam do głowy.

Brutha rozejrzał się. Zwoje sterczały z przegródek niczym rzędy kukułek odmierzających czas.

— Wszystko jest takie… Dopóki tu nie przypłynęliśmy, nigdy jeszcze nie widziałem filozofa — powiedział. — A wczoraj oni byli tacy…

— Musisz pamiętać, że istnieją w tych stronach trzy podstawowe szkoły filozofii — przerwał Didactylos. — Opowiedz mu, Urn.

— Są xenoniści — poinformował Urn. — Twierdzą, że świat jest zasadniczo złożony i przypadkowy. Oraz ibidianie, którzy uważają, że świat jest zasadniczo prosty i działa według pewnych fundamentalnych reguł.

— I jestem ja — dokończył Didactylos, zdejmując zwój z półki.

— Mistrz uważa, że zasadniczo jest to świat zabawny — wyjaśnił Urn.

— I nie zawiera dostatecznej ilości rzeczy do picia — uzupełnił filozof.

— I nie zawiera dostatecznej ilości rzeczy do picia.

— Bogowie — mruknął pod nosem Didactylos. Wyjął kolejny zwój. — Chcesz dowiedzieć się czegoś o bogach? Tu masz Refleksje Xenona, Frazesy starego Arystokratesa, te głupie Dyskursy Ibida, Geometrie Legibusa, Teologie Hierarcha…

Palce Didactylosa sunęły wzdłuż półki. Kłęby kurzu wzbijały się w powietrze.

— To wszystko książki? — zdziwił się Brutha.

— O tak. Wszyscy je tu piszą. Nie można drani powstrzymać.

— I ludzie mogą je czytać?

Omnianizm opierał się na jednej tylko książce. A tutaj widział ich setki…

— No… Mogą, jeśli zechcą — przyznał Urn. — Ale mało kto tu przychodzi. To nie są książki do czytania. Raczej do pisania.

— To wszystko mądrość wieków — wyjaśnił Didactylos. — Musisz napisać książkę, żeby udowodnić, że jesteś filozofem. Wtedy dostajesz swój zwój i darmową oficjalną filozoficzną gąbkę.

Światło słońca rozlewało się na wielkim kamiennym blacie pośrodku sali. Urn rozwinął część zwoju. Jaskrawe kwiaty zapłonęły w złocistym blasku.

O naturze roślin Oranjecratesa — oświadczył Didactylos. — Sześćset różnych roślin i ich zastosowania…

— Są piękne — szepnął Brutha.

— Owszem, to jedno z zastosowań roślin. W dodatku Oranjecrates jakoś o nim zapomniał. Dobra robota, nie ma co. Pokaż mu Bestiańum Filona, Urn.

Kolejny zwój rozwinął się na kamiennej powierzchni. Były na nim dziesiątki rysunków zwierząt i tysiące nieczytelnych słów.

— Ale… wizerunki zwierząt… to zło… Złem jest…

— Tu są wizerunki właściwie wszystkiego — stwierdził Didactylos. Sztuka była w Omni zakazana.

— A to jest książka, którą napisał Didactylos — poinformował Urn.

Brutha spojrzał na rysunek żółwia. Były tam… słonie. To są słonie, podsunęła mu pamięć ze świeżego wspomnienia bestiarium zapadającego nieodwołalnie w głąb umysłu. Słonie stojące na skorupie, a na nich coś z górami i wodospadem oceanu wokół krawędzi…

— Jak to możliwe? — spytał Brutha. — Świat na grzbiecie żółwia? Dlaczego wszyscy próbują mnie o tym przekonać? To nie może być prawda!

— Powiedz to marynarzom — odparł Didactylos. — Każdy, kto żeglował po Oceanie Krawędziowym, wie to dobrze. Po co zaprzeczać rzeczom oczywistym?

— Przecież świat z całą pewnością jest doskonałą kulą, obiegającą kulę słońca, jak nam mówi Septateuch. To przecież… logiczne. A taki właśnie powinien być świat.

— Powinien? Nic nie wiem o powinności. To słowo nie należy do filozofii.

— A to… Co to jest? — Brutha wskazał krąg poniżej rysunku żółwia.

— Widok z góry — wyjaśnił Urn.

— Mapa świata — dodał Didactylos.

— Mapa? Co to jest mapa?

— To coś w rodzaju obrazka, który ci pokazuje, gdzie jesteś — wyjaśnił filozof.

Brutha wpatrywał się w oszołomieniu.

— A skąd on wie?

— Ha!

— Bogowie! — przypomniał Om. — Przyszliśmy tu, żeby zapytać o bogów.

— Ale czy to wszystko prawda? — spytał Brutha. Didactylos wzruszył ramionami.

— Możliwe, możliwe. Jesteśmy tutaj i jest teraz. Wszystko poza tym, moim zdaniem, to już tylko domysły.

— To znaczy, że pan nie wie, czy to prawda?

— Myślę, że to może być prawda. Mogę też się mylić. Nie być pewnym: na tym właśnie polega praca filozofa.

— Zagadaj o bogach — wtrącił Om.

— Bogowie… — powiedział słabym głosem Brutha. Czuł pożar myśli. Ci ludzie pisali takie mnóstwo książek o różnych rzeczach — i nie byli pewni. A on był pewien, i brat Nhumrod był pewien, a na pewności diakona Vorbisa można by wykuwać podkowy. Pewność to skała.

Teraz już wiedział dlaczego Vorbis, gdy mówił o Efebie, miał twarz szarą z nienawiści, a glos napięty jak struna. Jeśli nie istnieje prawda, to co pozostaje? A ci wszyscy gadatliwi staruszkowie spędzają czas na podkopywaniu filarów świata, oferując w zamian tylko niepewność. I jeszcze są z tego dumni?

Urn stał na niewielkiej drabinie i szukał czegoś między zwojami. Didactylos usiadł naprzeciw Bruthy, wpatrując się w niego swymi niewidzącymi oczami.

— Nie podoba ci się to, prawda? — spytał. Brutha nie odpowiedział.

— Wiesz — rzekł swobodnym tonem filozof — ludzie często powtarzają, że my, ślepcy, świetnie sobie radzimy, jeśli chodzi o inne zmysły. To nieprawda, oczywiście. Te łobuzy mówią tak, ponieważ wtedy lepiej się czują. Zdejmuje to z nich obowiązek litowania się nad nami. Ale kiedy nie widzisz, rzeczywiście uczysz się więcej słyszeć. W jaki sposób ludzie oddychają, jaki odgłos wydaje ich ubranie…

Urn pojawił się z kolejnym zwojem.

— Nie powinniście tego robić — szepnął załamany Brutha. — Te wszystkie… Umilkł.

— Znam pewność — rzekł Didactylos. Lekki, kpiący ton zniknął nagle z jego głosu. — Pamiętam, zanim oślepłem, odwiedziłem kiedyś Omnię. To było jeszcze przed zamknięciem granic. Kiedy pozwalaliście ludziom podróżować. I w waszej Cytadeli widziałem tłum kamienujący na śmierć człowieka w wykopie. Oglądałeś coś takiego?

— Tak musiało się stać — wymamrotał Brutha. — By dusza mogła odpokutować i…

— Nie znam się na duszach. Nigdy nie należałem do tej szkoły filozofii. Wiem tylko, że to straszny widok.

— Stan ciała nie…

— Och, nie mówię o tym biedaku w dole. Mówię o ludziach rzucających kamieniami. Oni byli pewni, całkowicie. Byli pewni, że to nie ich wrzucono do jamy. Każdy mógł to łatwo poznać po ich twarzach. Byli tacy szczęśliwi, że to nie oni, że rzucali z całej siły.

Urn stanął obok z niepewną miną.

— Mam O religii Abraxasa — powiedział.

— Stary Abraxas „Węgielek” — stwierdził Didactylos, nagle znowu wesoły. — Piętnaście razy trafiła go błyskawica, a jednak nie zrezygnował. Jeśli chcesz, możesz pożyczyć ten zwój do rana. Ale żadnego dopisywania komentarzy na marginesach, chyba że będą interesujące.

— To jest to! — zawołał Om. — Chodźmy, zostaw tego idiotę.

Brutha rozwinął zwój. Nie znalazł żadnych obrazków, tylko niewyraźne pismo, linijka po linijce.

— Całe lata poświęcił na badania — opowiadał Didactylos. — Wyruszył na pustynię, rozmawiał z pomniejszymi bóstwami. Rozmawiał też z kilkoma naszymi bogami. Odważny człowiek. Twierdził, że lubią mieć pod ręką jakiegoś ateistę. Daje im to obiekt, w który mogą celować.

Brutha odwinął jeszcze kawałek zwoju. Pięć minut temu bez oporu przyznałby się, że nie umie czytać. Teraz nawet wysiłki inkwizytorów nie wydarłyby z niego tej informacji. Podniósł zwój do góry w sposób świadczący — miał nadzieję — że to dla niego żadna nowość.

— Gdzie jest teraz? — zapytał.

— Ktoś opowiadał, że widział przed jego domem parę dymiących sandałów. Rok czy dwa lata temu — odparł Didactylos. — Może, no wiesz, może trochę przeholował.

— Powinienem już iść — rzekł Brutha. — Przepraszam, że zająłem wam tyle czasu.

— Odnieś zwój, kiedy już skończysz — przypomniał filozof.

— Czy tak czytają ludzie w Omni? — zainteresował się Urn.

— Jak?

— Do góry nogami.

Brutha chwycił żółwia, spojrzał wyniośle na Urna i wyszedł tak dumnie, jak tylko potrafił.

— Hm… — mruknął Didactylos. Zabębnił palcami po blacie.

— To jego widziałem wczoraj w tawernie — oświadczył Urn. — Jestem pewien, mistrzu.

— Przecież Omnianie kwaterują w pałacu.

— To prawda, mistrzu.

— A tawerna jest na zewnątrz.

— Tak.

— W takim razie musiał przefrunąć nad murem. Tak sądzisz?

— To na pewno był on, mistrzu.

— W takim razie… przybył później. Nie dotarł tu jeszcze, kiedy go widziałeś.

— To jedyna możliwość, mistrzu. Strażnicy labiryntu są nieprzekupni.

Didactylos trzepnął Urna latarnią w tył głowy.

— Głupcze! Co ci mówiłem o takich twierdzeniach?

— Chciałem powiedzieć, że nie dadzą się łatwo przekupić. Nie całym złotem Omni, na przykład.

— To już lepiej.

— Czy myślisz, mistrzu, że ten żółw był bogiem?

— Jeśli tak, to w Omni czekają go poważne kłopoty. Mają tam strasznie wrednego boga. Czytałeś kiedy starego Abraxasa?

— Nie, mistrzu.

— Znał się na bogach. Świetny fachowiec od bogów. Zawsze pachniał spalonymi włosami. Naturalny opornik.


* * *

Om pełzł wolno wzdłuż linijki.

— Przestań tak chodzić tam i z powrotem — rzucił. — Nie mogę się skupić.

— Jak ludzie mogą mówić takie rzeczy? — powiedział Brutha w pustkę. — Zachowują się, jakby byli zadowoleni, że czegoś nie wiedzą! Znajdują tego coraz więcej i więcej! Jak dzieci, które przychodzą do rodziców i z dumą pokazują swój pełny nocnik!

Om zaznaczył pazurem miejsce w tekście.

— Ale coś jednak odkrywają — zauważył. — Abraxas był myślicielem, nie ma wątpliwości. Nawet ja nie wiedziałem o pewnych sprawach. Siadaj!

Brutha usiadł.

— Dobrze — rzekł Om. — A teraz… słuchaj. Czy wiesz, skąd się bierze moc bogów?

— Z wiary ludzi. W ciebie wierzą miliony. Om zawahał się.

No dobrze, dobrze. Jesteśmy tutaj i jest teraz. Prędzej czy później sam się domyśli…

— Oni nie wierzą — oświadczył.

— Ale…

— Takie rzeczy już się zdarzały. Dziesiątki razy. Czy wiesz, że Abraxas odnalazł zaginione miaste Ee? Bardzo dziwne płaskorzeźby, pisze tutaj. Wiara, powiada. Wiara się przesuwa. Ludzie zaczynają od wiary w boga, a kończą na wierze w strukturę.

— Nie rozumiem — odparł Brutha.

— Spróbuję wyrazić to inaczej. Jestem twoim Bogiem, tak?

— Tak.

— I będziesz mi posłuszny?

— Tak.

— Dobrze. Weź jakiś kamień, idź i zabij Vorbisa. Brutha nawet nie drgnął.

— Na pewno mnie usłyszałeś…

— Przecież on… — jąkał się chłopiec. — On jest… Kwizycja…

— Teraz rozumiesz, o co mi chodziło — wyjaśnił żółw. — Bardziej boisz się jego niż mnie, w tej chwili. Abraxas pisze tutaj: „Skorupa modlitw i ceremonii Wokoło Boga powstaje, budowli, kapłaństwa i władzy, aż wreszcie resztka Boga umiera. A to, bywa, uchodzi nie-postrzeżone”.

— To nie może być prawda!

— Myślę, że jest. Abraxas twierdzi, że jest taki gatunek skorupiaka, który zachowuje się podobnie. Buduje coraz większą i większą skorupę, aż wreszcie nie może się już poruszać i umiera.

— Ale… Ale… To znaczy… że Kościół…

— Tak.

Brutha starał się objąć umysłem tę ideę, lecz jej ogrom sprawiał, że wyrywała się z myślowego uchwytu.

— Ale przecież nie jesteś martwy — wykrztusił wreszcie.

— Tyle dobrego. I wiesz co jeszcze? Żadne pomniejsze bóstwo nie próbuje zająć mojego miejsca. Opowiadałem ci kiedyś o starym Ur-Gilashu? Nie? Był bogiem w okolicy, która teraz jest Omnią. Przede mną. Typowy bóg pogody. Albo bóg wąż. Coś w tym rodzaju, w każdym razie. Cała lata trwało, zanim w końcu się go pozbyłem. Wojny i cała reszta. Dlatego myślałem…

Brutha milczał.

— Om wciąż istnieje — tłumaczył żółw. — To znaczy skorupa. Wszystko, co trzeba by zrobić, to sprawić, by ludzie zrozumieli. Brutha wciąż milczał.

— Mógłbyś być następnym prorokiem — dodał Om.

— Nie mogę. Wszyscy wiedzą, że Vorbis będzie ósmym prorokiem.

— Ale ty byłbyś oficjalnym.

— Nie!

— Nie? Jestem twoim Bogiem!

— A ja jestem moim sobą. Nie nadaję się na proroka. Nie umiem nawet pisać. Nikt nie zechce mnie słuchać.

Om obejrzał go od stóp do głów.

— Muszę przyznać — powiedział — że nie jesteś wybrańcem, którego bym wybrał.

— Wielcy prorocy mieli wizję — oświadczył Brutha. — Nawet jeśli oni… Nawet jeśli ty do nich nie przemawiałeś, to jednak mieli coś do powiedzenia. A co ja mógłbym powiedzieć? Nikomu nie mam nic do powiedzenia. Co miałbym mówić?

— Wierzcie w Wielkiego Boga Oma.

— A co potem?

— Jak to: co potem?

Brutha spoglądał ponuro na ciemniejący dziedziniec.

— Wierzcie w Wielkiego Boga Oma, bo inaczej porazi was piorun? — mruknął.

— Według mnie brzmi to całkiem nieźle.

— Czy zawsze musi tak być?

Ostatnie promienie słońca rozjaśniły posąg na środku dziedzińca. Postać była mniej więcej kobieca. Na ramieniu miała pingwina.

— Patina, bogini mądrości — powiedział Brutha. — Ta z pingwinem. Dlaczego z pingwinem?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział szybko Om.

— Przecież pingwiny wcale nie są mądre.

— Też tak myślę. Ale jeśli uwzględnisz fakt, że nie spotyka się ich w Omni… To bardzo mądre z ich strony.

— Brutha!

— To Vorbis — stwierdził chłopiec. — Mogę cię tu zostawić?

— Tak. Jest jeszcze kawałek melona… to znaczy chleba.

Brutha wyszedł w mrok.

Vorbis siedział na ławce pod drzewem, nieruchomy w cieniu niczym posąg.

Pewność, myślał Brutha. Kiedyś byłem pewny. A teraz już nie tak bardzo.

— Jesteś, Brutho. Wybierzesz się ze mną na krótki spacer. Zaczerpniemy wieczornego powietrza.

— Tak, panie.

— Podobała ci się wizyta w Efebie.

Vorbis rzadko zadawał pytanie, jeśli wystarczało stwierdzenie.

— Była… interesująca.

Vorbis oparł dłoń na ramieniu chłopca, drugą wsparł się na lasce i wstał.

— I co o nich myślisz? — zapytał.

— Mają wielu bogów, ale nie zwracają na nich uwagi. Poszukują ignorancji.

— I znajdują ją w obfitości, możesz być pewien. Vorbis wskazał laską w mrok.

— Przejdźmy się — powiedział.

Z ciemności zabrzmiał czyjś śmiech i brzęk garnków. W powietrzu unosił się ciężki zapach kwiatów. Zgromadzone za dnia ciepło promieniowało teraz z kamieni, aż noc wydawała się gęstą, pachnącą zupą.

— Efeb spogląda na morze — odezwał się po chwili Vorbis. — Zauważyłeś, jak zbudowano miasto? Całe na górskim zboczu skierowanym ku morzu. Ale morze jest zmienne; z morza nie powstaje nic trwałego. Nasza ukochana Cytadela spogląda na pustynię. A co widzimy na pustyni?

Brutha obejrzał się odruchowo i ponad dachami domów spojrzał na czarną plamę pustyni na tle nieba.

— Widziałem błysk światła — oświadczył. — I jeszcze jeden. Na zboczu.

— Aha. To światło prawdy. Wyjdźmy mu naprzeciw. Zaprowadź mnie do wejścia do labiryntu, Brutho. Znasz drogę.

— Panie… — odezwał się chłopiec.

— Słucham cię, Brutho.

— Chciałbym ci zadać pytanie.

— Uczyń to.

— Co się stało z bratem Murduckiem?

Zdawało się, że najlżejsza sugestia wahania pojawiła się w rytmie uderzeń laski Vorbisa o bruk.

— Prawda, mój poczciwy Brutho, jest niby światło — rzekł po chwili ekskwizytor. — Co wiesz o świetle?

— Ono… ono pochodzi ze słońca. I księżyca, i gwiazd. I jeszcze świec. I lamp…

— I tak dalej — przerwał Vorbis. — Oczywiście. Ale jest też inny rodzaj światła. To światło, które wypełnia nawet najciemniejsze miejsca. Musi tam być. Gdyby bowiem nie istniało metaświatło, jak moglibyśmy widzieć ciemność?

Brutha nie odpowiedział. Pytanie za bardzo przypominało mu filozofię.

— Tak samo jest z prawdą — podjął Vorbis. — Są pewne rzeczy, które wydają się prawdziwe, które posiadają wszystkie znamiona prawdy, ale nie są prawdziwą prawdą. Prawdziwą prawdę musi czasem chronić labirynt kłamstw.

Zwrócił się do Bruthy.

— Rozumiesz mnie?

— Nie, panie.

— Chcę przez to powiedzieć, że to, co dociera do naszych zmysłów, nie jest prawdą fundamentalną. Rzeczy widziane, słyszane i doświadczane przez ciało to tylko cienie głębszej rzeczywistości. I to musisz zrozumieć, gdy chcesz awansować w Kościele.

— Ale w tej chwili, panie, znam tylko prawdę trywialną, prawdę dostępną na zewnątrz… — Brutha miał uczucie, że stanął na krawędzi otchłani.

— Wszyscy od tego zaczynamy — zapewnił go łagodnie Vorbis.

— Czy zatem Efebianie zabili brata Murducka? — nalegał Brutha. Teraz macał ręką pustkę w ciemności.

— Tłumaczę ci właśnie, że w najgłębszym sensie prawdy uczynili to. Zabili go, nie przyjmując do serc jego słów. Zabili go swoim nieprzejednaniem.

— Ale w trywialnym sensie prawdy… — Brutha dobierał słowa z ostrożnością, z jaką inkwizytor traktuje swego pacjenta w lochach Cytadeli. — W trywialnym sensie brat Murduck zginął, dobrze zrozumiałem, w Omni, ponieważ nie zginął w Efebie. Tu został tylko wydrwiony. Istniała jednak obawa, że inni w hierarchii Kościoła mogą nie pojąć tej… tej głębszej prawdy. Dlatego ogłoszono, że Efebianie zabili go w trywialnym sensie, co dało tobie, panie, i innym, którzy dostrzegli prawdę o grzechu panującym w Efebie, powód do ataku… będącego jedynie odwetem.

Przeszli obok fontanny. Okuta laska diakona stukała o bruk.

— Przewiduję dla ciebie wspaniałą przyszłość w Kościele — rzekł w końcu Vorbis. — Zbliża się przyjście ósmego proroka. Czas ekspansji i wielkich możliwości dla tych, którzy wiernie służą Omowi.

Brutha zajrzał w otchłań.

Jeśli Vorbis miał rację i rzeczywiście istniało światło, przy którym widoczna jest ciemność, to w otchłani zobaczył jego przeciwieństwo: ciemność, przez którą żadne światło nie mogło sięgnąć. Ciemność, która gasiła światło. Przypomniał sobie ślepego Didactylosa i jego pustą latarnię. Usłyszał własny głos:

— A z takimi ludźmi jak Efebianie nie ma żadnych układów. Żaden traktat nie wiąże, jeśli zawarty jest między takimi jak Efebianie a ludźmi podążającymi ścieżką głębszej prawdy?

Vorbis skinął głową.

— Jeśli Wielki Bóg jest z nami, kto zdoła się nam oprzeć? Podobasz mi się, Brutho.

W mroku znów rozległy się śmiechy i brzęk strun.

— Bankiet — prychnął pogardliwie Vorbis. — Tyran zaprosił nas na bankiet! Posłałem tam, oczywiście, część delegacji. Zjawili się nawet ich generałowie! Uważają, że są bezpieczni wewnątrz labiryntu, tak jak żółw sądzi, że jest bezpieczny we wnętrzu swej skorupy, nie pojmując, że to w istocie więzienie. Naprzód!

W ciemności wyrósł wewnętrzny mur labiryntu. Brutha oparł się o niego. Z góry dobiegał szczęk metalu o metal — to strażnik wykonywał obchód.

Brama labiryntu stała otworem. Efebianie nie uważali, że należy utrudniać komukolwiek wejście. Na końcu krótkiego bocznego tunelu, na ławeczce obok migoczącej świecy drzemał przewodnik pierwszego z sześciu odcinków. Nad nim wisiał spiżowy dzwonek, by idący przez labirynt mogli wezwać kogoś, kto ich przeprowadzi. Brutha przemknął się obok starca.

— Brutho…

— Tak, panie?

— Przeprowadź mnie przez labirynt. Wiem, że potrafisz.

— Ależ panie…

— To rozkaz, Brutho — powiedział spokojnie Vorbis. Nie ma nadziei, pomyślał chłopiec; to rozkaz.

— Stąpaj tam, gdzie ja stąpam, panie — uprzedził. — Nie dalej niż o krok za mną.

— Tak, Brutho.

— Jeśli bez żadnego powodu obejdę dookoła jakieś miejsce na ziemi, ty także je omiń.

Może mógłbym źle poprowadzić, pomyślał Brutha. Ale nie. Złożyłem śluby i takie różne. Nie mogę odmówić posłuszeństwa.

Cały świat się kończy, kiedy człowiek zaczyna myśleć o takich rzeczach…

Pozwolił, by władzę przejęła drzemiąca część jego umysłu. Droga przez labirynt rozwijała się w głowie niczym rozżarzony drut.

…po przekątnej do przodu i w prawo trzy i pół kroku, w lewo sześćdziesiąt trzy kroki, zaczekać dwie sekundy…

Coś świsnęło metalicznie w ciemności, sugerując, że któryś ze strażników wymyślił pułapkę, dzięki której zdobył nagrodę.

…trzy kroki przed siebie…

Mógłbym uciec, myślał. Mógłbym się schować, a on wszedłby na jakąś zapadnię albo zmiażdżyłby go kamień. Potem przekradłbym się do swojej celi i nikt by o niczym nie wiedział.

Ja bym wiedział.

…dziewięć kroków do przodu, jeden w prawo, dziewiętnaście naprzód i dwa w lewo…

Przed nimi zamigotało światło. Nie słaby blask księżyca przez szczeliny w sklepieniu, ale żółte światło świecy. Przygasało i rozjaśniało się na przemian, kiedy niosący je podchodził coraz bliżej.

— Ktoś idzie — szepnął chłopiec. — To pewnie jeden z przewodników.

Vorbis zniknął.

Brutha czekał niespokojnie w korytarzu. Światło zbliżało się szybko.

— Czy to ty, Numerze Czwarty? — zapytał starczy głos. Źródło światła wynurzyło się zza zakrętu. Ukazało starszego mężczyznę, który podszedł do Bruthy i uniósł świecę do jego twarzy.

— Gdzie jest Numer Czwarty? — spytał, spoglądając za chłopca.

Z bocznego korytarzyka za przewodnikiem wynurzyła się ciemna postać. Brutha przez moment widział dziwnie spokojną twarz Vorbisa, gdy ten chwycił główkę swej laski, przekręcił i szarpnął. W świetle latarni błysnęło stalowe ostrze.

Potem światło zgasło.

— Prowadź — zabrzmiał w ciemności głos Vorbisa.

Brutha, drżąc, wykonał polecenie. Przy pierwszym kroku wyczuł pod sandałem coś miękkiego. Rękę.

Otchłań, pomyślał. Wystarczy spojrzeć w oczy Vorbisa, aby zobaczyć otchłań. A ja w niej jestem, razem z nim.

Muszę pamiętać o fundamentalnych prawdach.

Nie spotkali już przewodników patrolujących labirynt. Po zaledwie milionie lat chłopiec poczuł na twarzy chłodny podmuch i stanął poci rozgwieżdżonym niebem.

Dobra robota. Pamiętasz drogę do bramy?

— Tak, panie.

Diakon naciągnął kaptur na oczy.

— Prowadź.

Kilka pochodni płonęło na ulicy, ale Efeb nie był miastem, gdzie życie trwa po zmroku. Nieliczni przechodnie nie zwracali na nich uwagi.

— Pilnują zatoki — oświadczył swobodnym tonem Vorbis. — Ale drogi na pustynię… Wszyscy wiedzą, że nikt nie zdoła pokonać pustyni. Jestem pewien, że i ty to wiesz, Brutho.

— Ale teraz podejrzewam, że to, co wiem, nie jest prawdą.

— Istotnie. Oho, jest brama. Wczoraj stało tu chyba dwóch żołnierzy.

— Widziałem dwóch.

— Ale teraz jest noc, a brama zamknięta. Z pewnością jednak ktoś trzyma straż. Zaczekaj tutaj.

Vorbis zniknął w mroku. Po chwili Brutha usłyszał stłumioną rozmowę. Wpatrywał się prosto przed siebie.

Po rozmowie zapadła zduszona cisza. Po chwili Brutha zaczął liczyć bezgłośnie.

Po dziesięciu wracam.

Może jeszcze dziesięć.

No dobrze. Do trzydziestu. Później…

— Brutho! Chodźmy.

Brutha z trudem opanował drżenie i odwrócił się wolno.

— Nie słyszałem cię, panie — wykrztusił.

— Mam lekki krok.

— Czy jest tam strażnik?

— Już nie. Chodź, pomożesz mi przy sztabach.

W skrzydło głównej bramy wbudowano małą furtkę. Otępiały od nienawiści Brutha odsunął grzbietem dłoni zasuwę. Furtka otworzyła się niemal bez zgrzytu.

Na zewnątrz zobaczył rzadkie światełka dalekich farm i stłoczoną ciemność.

A potem ciemność wlała się do środka.


* * *

Hierarchia, tłumaczył później Vorbis. Efebianie nie myśleli w terminach hierarchii.

Żadna armia nie mogła pokonać pustyni. Ale mniejszy oddział mógł dotrzeć do jednej czwartej drogi i pozostawić zapas wody. I pokonać tę drogę kilka razy. Potem kolejny oddział, wykorzystując część zapasu, mógł dotrzeć do połowy drogi i pozostawić zapasy. I następny oddział…

Trwało to całe miesiące. Trzecia część ludzi zginęła z upału i odwodnienia, od zębów dzikich zwierząt i jeszcze gorszych rzeczy. Gorszych niż kryła w sobie pustynia…

Aby zaplanować coś takiego, trzeba mieć umysł jak Vorbis.

I trzeba planować wcześnie. Żołnierze umierali już na pustyni, zanim jeszcze brat Murduck wyruszył z misją. Ubity gościniec prowadził przez piaski, kiedy omniańska flota płonęła w zatoce pod Efebem.

Trzeba mieć umysł jak Vorbis, by zaplanować działania odwetowe, zanim nastąpi atak.


* * *

W niecałą godzinę wszystko było skończone. Fundamentalna prawda okazała się taka, że garstka efebiańskich gwardzistów w pałacu nie miała żadnych szans.


* * *

Vorbis siedział wyprostowany w fotelu tyrana. Zbliżała się północ.

Doprowadzono do niego gromadkę obywateli Efebu, wśród nich samego tyrana.

Vorbis przeglądał jakieś papiery. Po chwili z lekkim zdziwieniem uniósł głowę, jakby nie zdawał sobie sprawy, że stoi przed nim pięćdziesięciu ludzi w otoczeniu żołnierzy z kuszami.

— Ach… — Uśmiechnął się przelotnie. — No cóż, z przyjemnością stwierdzam, że możemy zapomnieć o traktacie pokojowym. Nie jest konieczny. Po co radzić o pokoju, skoro nie ma wojny? Efebjest teraz diecezją omniańska. Nie przewiduję dyskusji. Rzucił papiery na podłogę.

— Za kilka dni przypłynie tu flota. Nie będzie oporu, dopóki panujemy nad pałacem. Żołnierze właśnie rozbijają wasze piekielne zwierciadło.

Zetknął dłonie czubkami palców i spojrzał na Efebian.

— Kto je zbudował?

Tyran wyprostował się dumnie.

— To efebiańska konstrukcja — oświadczył.

— No tak — mruknął Vorbis. — Demokracja. Zapomniałem. W takim razie… — Skinął na jednego ze strażników, który podał mu worek. — Kto to napisał?

Na marmurową posadzkę wypadł egzemplarz De Chelonian Mobile.

Brutha stał obok tronu. Tam właśnie polecono mu stanąć.

Zajrzał w otchłań i teraz ta otchłań wypełniła go całkowicie. Wszystko wokół działo się w odległym kręgu światła otoczonym czernią. Myśli ścigały się w głowie.

Czy cenobiarcha o tym wiedział? Czy ktokolwiek wiedział o dwóch rodzajach prawdy? Kto jeszcze był świadom, że Vorbis stoi w tej wojnie po obu stronach, niczym dziecko bawiące się żołnierzykami? Czy to naprawę źle, skoro służy większej chwale…

…większej chwale boga, który jest żółwiem? Boga, w którego wierzy tylko Brutha?

Z kim rozmawia Vorbis, kiedy się modli?

Poprzez chaos myśli Brutha słyszał głos Vorbisa.

— Jeśli filozof, który to napisał, nie przyzna się, wszyscy zginą na stosie. Nie liczcie na to, że tylko straszę.

W grupie wybuchła szamotanina. Rozległo się wołanie Didactylosa:

— Puśćcie mnie! Przecież słyszeliście, co powiedział! Zresztą zawsze chciałem to zrobić…

Ktoś rozepchnął na boki kilku służących. Filozof wystąpił przed grupę, dumnie unosząc nad głową latarnię.

Brutha przyglądał się uważnie. Filozof przystanął na moment, po czym odwrócił się bardzo powoli, aż stanął twarzą do Vorbisa. Zbliżył się o kilka kroków i wyciągnął przed siebie latarnię. Zdawało się, że krytycznie przygląda się ekskwizytorowi.

— Hm — mruknął.

— Ty to… popełniłeś? — upewnił się Vorbis.

— W samej rzeczy. Nazywam się Didactylos.

— Jesteś ślepy?

— Tylko jeśli chodzi o wzrok, panie.

— A jednak nosisz latarnię — zauważył Vorbis. — Pewnie tłumaczysz to jakimś sloganem. Prawdopodobnie zaraz mi powiesz, że szukasz uczciwego człowieka.

— Nie wiem, panie. Może ty mógłbyś mi wytłumaczyć, jak on wygląda.

— Straszliwa kara powinna spaść na ciebie…

— Och, z całą pewnością. Vorbis wskazał książkę.

— Te kłamstwa! Skandal! Ta… pokusa, która sprowadza umysły ludzkie ze ścieżki prawdziwej wiedzy. Ośmielasz się stać przede mną i twierdzić… — pchnął książkę czubkiem sandała — …że świat jest płaski i sunie przez pustkę na grzbiecie ogromnego żółwia?

Brutha wstrzymał oddech.

Historia również.

Potwierdź swoje poglądy, myślał chłopiec. Niech chociaż raz ktoś rzuci wyzwanie Vorbisowi. Ja nie potrafię. Ale ktoś…

Mimowolnie zerknął na Symonię, który stał po drugiej stronie Vorbisa. Sierżant wydawał się skamieniały, zafascynowany.,.

Didactylos wyprostował się na pełną wysokość. Odwrócił się lekko i przez moment spojrzenie jego niewidzących oczu przesuwało się po twarzy Bruthy. Latarnię trzymał w wyciągniętej ręce.

— Nie — powiedział.

— Gdy każdy uczciwy człowiek wie, że świat jest kulą, kształtem doskonałym, zmuszonym do obiegu wokół kulistego słońca, tak jak człowiek orbituje wokół światłej mądrości Oma — mówił Vorbis. — A gwiazdy…

Brutha pochylił się. Serce biło mu mocno.

— Panie — szepnął.

— Co? — burknął Vorbis.

— On powiedział „nie”.

— Zgadza się — przyznał Didactylos.

Przez chwilę Vorbis siedział w absolutnym bezruchu. Potem jego szczęka poruszyła się nieco, jak gdyby pod nosem powtarzał jakieś słowa.

— Zaprzeczasz temu? — zapytał.

— Niech będzie kulą — odparł Didactylos. — Żaden kłopot. Bez wątpienia wprowadzono specjalne warunki, aby wszystko trzymało się powierzchni. Słońce może być inną, większą kulą, oddaloną od pierwszej. Czy wolisz, żeby księżyc krążył wokół świata, czy wokół słońca? Sugeruję świat. To bardziej hierarchiczne i znakomity przykład dla nas wszystkich.

Brutha patrzył na coś, czego nigdy jeszcze nie widział: Vorbis wyglądał na oszołomionego.

— Przecież napisałeś… twierdziłeś, że świat spoczywa na wielkim żółwiu! Dałeś mu nawet imię!

— Ale teraz zrozumiałem. — Didactylos wzruszył ramionami. — Czy kto kiedy słyszał o żółwiu długości dziesięciu tysięcy mil? Płynącym przez pustkę przestrzeni? Ha! Co za głupota! Wstydzę się teraz, kiedy o tym pomyślę.

Vorbis zamknął usta. I zaraz znów je otworzył.

— Czy tak zachowuje się efebiański filozof? — zapytał. Didactylos raz jeszcze wzruszył ramionami.

— Tak zachowuje się każdy prawdziwy filozof — rzekł. — Zawsze jest gotów, by przyjąć nowe idee, przemyśleć nowe dowody. Zgodzisz się chyba? A dostarczyliście mi wielu nowych argumentów… — Gestem ręki wskazał, jakby przypadkiem, omniańskich kuszników pod ścianami. — Muszę je rozważyć. Istotny argument zawsze potrafi mnie przekonać.

— Twoje kłamstwa popłynęły już w świat jak trucizna!

— W takim razie napiszę drugą książkę — stwierdził spokojnie filozof. — Pomyśl, panie, jakie to zrobi wrażenie: dumny Didactylos przekonany argumentacją Omnian. Całkowite odwołanie tez. Hm? Więcej nawet. Jeśli pozwolisz, panie… a wiem, że masz wiele pracy, rabowania, podpalania i tak dalej… natychmiast wrócę do swojej beczki i zacznę pracę nad tym dziełem. Wszechświat kuł… Kule wirujące w przestrzeni… hm… tak. Za twoją zgodą opiszę więcej kuł, niż potrafisz sobie wyobrazić.

Stary filozof odwrócił się i bardzo powoli ruszył w stronę wyjścia.

Vorbis przyglądał się, jak odchodzi.

Brutha zauważył, że podnosi dłoń, by dać sygnał strażnikom, ale zaraz ją opuszcza.

Ekskwizytor zwrócił się do tyrana.

— Tyle zostało z waszej… — zaczął.

— Juhuu!

Latarnia przefrunęła przez salę i roztrzaskała się o czaszkę Vorbisa.

— Ale jednak… Żółw Się Rusza! Vorbis zerwał się na nogi.

— Ja… — wrzasnął, lecz natychmiast się opanował. Z irytacją skinął na kilku strażników. — Macie go schwytać. Natychmiast. A… Brutho!

Brutha ledwie go słyszał poprzez szum krwi w uszach. Didactylos okazał się lepszym myślicielem, niż sądził.

— Słucham, panie.

— Weźmiesz oddział żołnierzy i zaprowadzisz ich do biblioteki. A potem, Brutho, spalisz tę bibliotekę.


* * *

Didactylos był niewidomy, ale panowała noc. Ścigający go żołnierze widzieli, ale nie mieli niczego, przy czym mogliby cokolwiek zobaczyć. I nie spędzili całego życia na wędrowaniu po krętych, nierównych, a przede wszystkim obfitujących w schodki uliczkach Efebu.

— …osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście… — mruczał filozof, pokonując w absolutnej ciemności kilka stopni i skręcając za róg.

— Auu, uch, to było moje kolano — pomrukiwała część żołnierzy zwalonych na stos mniej więcej w połowie drogi.

Jednemu udało się dotrzeć na szczyt schodów. Przy blasku gwiazd dojrzał chudą sylwetkę pędzącą po ulicy. Uniósł kuszę. Stary dureń nawet nie próbował zygzakować…

Doskonały cel.

Brzęknęła cięciwa.

Żołnierz zrobił zdumioną minę. Kusza wypadła mu z rąk i wystrzeliła, uderzając o bruk. Bełt odbił się rykoszetem od posągu. Żołnierz spojrzał na pierzastą strzałę sterczącą mu z piersi, a potem na postać wynurzającą się z mroku.

— Sierżant Symonia? — wyszeptał.

— Przykro mi — rzekł Symonia. — Bardzo mi przykro. Ale Prawda jest najważniejsza.

Żołnierz otworzył usta, by wyrazić swoją opinię na temat prawdy, po czym wolno osunął się na ziemię.

Otworzył oczy.

Symonia już odchodził. Wszystko wydawało się lżejsze. Było ciemno, ale teraz widział w ciemności. I wszystko miało barwę szarości, tyle że w różnych odcieniach. A kamienie bruku pod palcami zmieniły się jakoś w szorstki czarny piasek.

Podniósł głowę.

WSTAŃCIE, SZEREGOWY ICHLOS.

Podniósł się posłusznie. Był teraz kimś więcej niż zwykłym żołnierzem, anonimową postacią, którą ściga się i zabija, która jest zaledwie nieważnym pionkiem w życiu innych. Teraz stał się Derki Ichlosem, lat trzydzieści osiem, stosunkowo niewinnym w ogólnym porządku rzeczy. I martwym.

Niepewnie uniósł dłoń do ust.

— Czy jesteś sędzią? — zapytał.

NIE JA.

Ichlos zerknął na ciągnącą się po horyzont piaszczystą równinę. Instynktownie wiedział, co należy zrobić. Był człowiekiem mniej wyrafinowanym od generała Fri’ita, więc lepiej pamiętał piosenki z dzieciństwa. Poza tym miał też pewną przewagę: był jeszcze mniej religijny od generała.

SAD CZEKA CIĘ NA KRAŃCU PUSTYNI.

Ichlos spróbował się uśmiechnąć.

— Mama mi o tym opowiadała — przypomniał sobie. — Kiedy człowiek umiera, musi przejść przez pustynię. I mówiła, że wtedy widzi wszystko tak, jak należy. I wszystko dobrze pamięta.

Śmierć starannie nie robił niczego, co mogłoby wskazywać na jego opinię w tej sprawie.

— Mogę nawet spotkać po drodze kolegów, nie? — rzucił jeszcze żołnierz. MOŻLIWE. Ichlos ruszył przed siebie. Tak w ogóle, pomyślał, mogło być gorzej.


* * *

Urn wspinał się na półki jak małpa, wyciągał zwoje i rzucał je na podłogę.

— Uniosę może dwadzieścia — oznajmił. — Ale które dwadzieścia?

— Zawsze chciałem to zrobić — mruczał z zadowoleniem Didac-tylos. — Stanąć w obronie prawdy wobec tyranii i w ogóle. Ha! Jeden człowiek, który nie zląkł się…

— Co mam zabrać? Co zabrać? — krzyknął Urn.

— Nie potrzebujemy Mechaniki Grido — odparł Didactylos. — Żałuję, że nie mogłem zobaczyć jego miny! Niezły rzut, trzeba przyznać. Mam tylko nadzieję, że ktoś zapisał to, co…

— Zasady przekładni! Teoria rozszerzania się wody! — wolał Urn. — Ale po co nam Obywatele Ibida albo Ektopia Gnomona? Przecież…

— Co? One należą do całej ludzkości!

— Więc niech ludzkość tu przyjdzie i pomoże nam je wynosić. Ale póki jest nas tylko dwóch, to wolę zabrać coś pożytecznego.

— Pożyteczne? Książki o mechanizmach?

— Tak! Pokazują ludziom, jak można żyć lepiej!

— A tamte pokazują ludziom, jak być ludźmi! — oznajmił Didactylos. — Co mi przypomina… Znajdź mi jakąś latarnię. Bez niej czuję się jak ślepy.

Drzwi biblioteki zadygotały od potężnego stukania. Nie było to stukanie ludzi, którzy czekają, aż ktoś otworzy im drzwi.

— Moglibyśmy dorzucić parę tamtych do…

Coś wyrwało zawiasy ze ścian. Drzwi runęły na posadzkę.

Przebiegli po nich żołnierze z obnażonymi mieczami.

— Och, panowie — odezwał się filozof. — Proszę, żebyście nie niszczyli moich kół.

Dowodzący oddziałem kapral spojrzał tępo najpierw na niego, potem na podłogę.

— Jakich kół? — zapytał.

— A może dalibyście mi parę cyrkli i wrócili, powiedzmy, za pół godziny? Co wy na to?

— Zostawcie go, kapralu — polecił Brutha. Przeszedł po drzwiach.

— Powiedziałem, zostawcie.

— Ale mam rozkaz, by…

— Głusi jesteście? Jeśli tak, Kwizycja może was wyleczyć — oświadczył Brutha, zdumiony spokojem własnego głosu.

— Nie należysz do Kwizycji — zauważył kapral.

— Nie — zgodził się chłopiec. — Ale znam człowieka, który należy. Macie przeszukać pałac i znaleźć wszystkie książki. Jego zostawcie ze mną. To starzec. Co może zrobić?

Kapral spoglądał z wahaniem to na nowicjusza, to na jeńców.

— W porządku, kapralu. Przejmuję dowództwo. Obejrzeli się wszyscy.

— Słyszeliście?

Sierżant Symonia przecisnął się do przodu.

— Ale diakon mówił…

— Kapralu!

— Tak jest, sierżancie.

— Diakon jest daleko stąd. A ja tutaj.

— Tak jest, sierżancie.

— Idźcie!

— Tak jest, sierżancie.

Symonia nadstawił ucha, sprawdzając, czy żołnierze rzeczywiście odmaszerowali.

Potem wbił miecz w wyważone drzwi i podszedł do Didactylosa. Zacisnął w pięść lewą dłoń i przykrył ją od góry otwartą prawą.

— Żółw Się Rusza — oświadczył.

— Wszystko zależy — odparł czujnie filozof.

— To znaczy, że… że jestem przyjacielem.

— Dlaczego mamy ci ufać? — spytał Urn.

— Bo nie macie innego wyjścia — wyjaśnił rozsądnie Symonia.

— Możesz nas stąd wydostać? — zapytał Brutha. Symonia spojrzał na niego z niechęcią.

— Ciebie? Dlaczego miałbym cię stąd wydostawać? Jesteś inkwizytorem!

Sięgnął po miecz. Chłopiec cofnął się.

— Wcale nie jestem!

— Na statku, kiedy kapitan próbował cię wybadać, nie odpowiedziałeś. Nie należysz do nas.

— Ale chyba do nich też nie należę. Należę do siebie. Spojrzał błagalnie na Didactylosa, ale był to zmarnowany wysiłek. Zwrócił się więc do Urna.

— Nic nie wiem o tym żołnierzu — powiedział. — Wiem tylko, że Vorbis chce was zabić, a na pewno spali bibliotekę. Ale mogę wam pomóc. Przemyślałem to sobie po drodze.

— Nie słuchajcie go — przerwał mu Symonia. Przyklęknął przed filozofem na jedno kolano, jakby o coś go błagał. — Mistrzu, są tacy… niektórzy z nas… którzy wiedzą, czym jest twoja książka… Spójrz, mam tu egzemplarz…

Sięgnął pod pancerz.

— Skopiowaliśmy ją! — zawołał. — Jeden egzemplarz! To wszystko, co mieliśmy. Ale krążył wśród ludzi. Ci, co potrafią czytać, czytali innym. To wszystko jest takie rozsądne!

— Ee… — zająknął się Didactylos. — Co? Symonia w podnieceniu zamachał rękami.

— Bo przecież wiemy… Bywałem w miejscach, skąd… To prawda! Istnieje Wielki Żółw! I rzeczywiście się rusza! Nie potrzebujemy bogów!

— Urn! Mam nadzieję, że nikt nie zdarł miedzi z dachu?

— Chyba nie.

— Przypomnij mi tylko, żebym nie rozmawiał z tym człowiekiem na zewnątrz.

— Nie rozumiesz? — mówił dalej sierżant. — Mogę cię ocalić. Masz przyjaciół tam, gdzie byś się nie spodziewał. Chodź ze mną. Zabiję tylko tego kapłana…

Chwycił miecz. Brutha odskoczył.

— Nie! Ja też mogę pomóc! Po to przyszedłem! Kiedy zobaczyłem cię przed Vorbisem, zrozumiałem, co mogę zrobić!

— A co możesz zrobić? — spytał drwiąco Urn.

— Mogę uratować bibliotekę.

— Niby jak? — parsknął pogardliwie Symonia. — Zarzucisz ją sobie na plecy i uciekniesz?

— Nie. Nie w ten sposób. Ile macie tu zwojów?

— Około siedmiuset — odpowiedział Didactylos.

— A ile z nich jest ważnych?

— Wszystkie — stwierdził Urn.

— Może parę setek — ocenił Didactylos.

— Wuju!

— Cała reszta to tylko głupstwa, publikowane z próżności.

— Ale to książki!

— Zdołam może wziąć więcej — rzekł z namysłem Brutha. — Czy jest tu jakaś droga na zewnątrz?

— Droga… być może… — zawahał się filozof.

— Nie mów mu! — krzyknął Symonia.

— Wtedy wszystkie wasze księgi spłoną — przypomniał Brutha. Skinął na sierżanta. — On mówił, że nie macie wyboru. Czyli nie macie też nic do stracenia, prawda?

— Przecież on… — zaczął Symonia.

— Wszyscy cisza! — rzucił stanowczo Didactylos. Skierował wzrok tuż obok ucha Bruthy. — Może istnieje wyjście z pałacu — rzekł. — Co zamierzasz?

— Nie mogę uwierzyć! — jęknął Urn. — To są Omnianie, a ty im mówisz, że jest inna droga?

— Tunele przecinają całą górę.

— Może i tak, ale nie opowiadamy o tym obcym!

— Mam uczucie, że możemy zaufać temu chłopcu — wyjaśnił Didactylos. — Ma uczciwą twarz. W sensie filozoficznym.

— Dlaczego mamy mu ufać?

— Ktokolwiek tak głupi, by liczyć, że mu zaufamy, musi być godny zaufania. Jest za głupi, żeby nas oszukać.

— Mogę zwyczajnie stąd wyjść — przypomniał Brutha. — 1 co się wtedy stanie w waszą biblioteką?

— Widzicie? — burknął Symonia.

— Akurat kiedy sytuacja była całkiem beznadziejna, okazało się nagle, że wszędzie mamy przyjaciół — powiedział Didactylos. — Jaki masz plan, młody człowieku?

— Nie mam żadnego — odparł Brutha. — Nie planuję. Po prostu robię, co trzeba, jedną rzecz po drugiej.

— A ile czasu zajmie ci robienie rzeczy jedna po drugiej?

— Myślę, że jakieś dziesięć minut. Sierżant spojrzał na niego ponuro.

— Przynieście książki — polecił chłopiec. — Będę też potrzebował światła.

— Przecież nawet nie umiesz czytać! — zawołał Urn.

— Nie będę ich czytał. — Brutha popatrzył na pierwszy zwój, który przypadkiem okazał się De Chelonian Mobile.

Oj… Mój Boże — szepnął.

— Coś się stało? — zaniepokoił się Didactylos.

— Czy ktoś mógłby przynieść mojego żółwia?


* * *

Symonia szedł przez pałac. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Większość efebiańskiej gwardii pozostała na zewnątrz labiryntu, a wszystkim, którzy mogliby planować wyprawę do wnętrza, Vorbis wyraźnie dał do zrozumienia, co czeka wtedy schwytanych mieszkańców pałacu. Grupy omniańskich żołnierzy rabowały dobra w sposób karny i zdyscyplinowany.

Poza tym wracał przecież na kwaterę.

W celi Bruthy rzeczywiście znalazł żółwia. Zwierzak siedział na stole pomiędzy rozwiniętym pergaminem a skórką melona i — o ile można to u żółwi rozpoznać — drzemał. Symonia złapał go bez ceremonii, wrzucił do plecaka i ruszył z powrotem do biblioteki.

Nienawidził siebie za te ustępstwa. Ten głupi kapłan wszystko zepsuł. Ale Didactylos kazał mu obiecać, a Didactylos był człowiekiem, który znał Prawdę.

Przez całą drogę powrotną męczyło go uczucie, że ktoś usiłuje zwrócić jego uwagę.


* * *

— Wystarczy ci popatrzeć, żeby je zapamiętać? — zdziwił się Urn.

— Tak.

— Cały zwój?

— Tak.

— Nie wierzę.

— W słowie LIBRYM przed wejściem do tego budynku pierwsza litera ma odłupany rożek u góry — powiedział Brutha. — Xenon napisał Refleksje, stary Arystokrates napisał Frazesy, a Didactylos uważa, że Dyskursy Ibida są głupie. Odległość od sali tronowej tyrana do biblioteki wynosi sześćset kroków. Jest…

— Ma dobrą pamięć, trzeba mu to przyznać — zauważył Didactylos. — Pokaż mu jeszcze kilka zwojów.

— Skąd mamy wiedzieć, że je zapamiętał? — odezwał się Urn głosem pełnym powątpienia, ale rozwinął pergamin z twierdzeniami geometrycznymi. — Nie umie czytać. A gdyby nawet umiał czytać, to nie umie pisać.

— Będziemy musieli go nauczyć.

Brutha spojrzał na zwój pełen wyrysowanych map. Zamknął oczy. Przez moment nierówne linie granic lśniły na wewnętrznej stronie powiek, aż wyczuł, że zapadają mu w umysł. Wciąż gdzieś tam były — w każdej chwili mógł je przywołać. Urn rozwinął następny zwój: obrazki zwierząt. Następny: rysunki roślin i dużo pisma. Następny: tylko pismo. Następny: trójkąty i różne inne. Utrwalały się w pamięci. Po jakimś czasie przestał sobie zdawać sprawę, że rozwijają się przed nim kolejne zwoje. Patrzył tylko.

Zastanawiał się, ile potrafi zapamiętać. Ale to przecież bez sensu. Pamiętał po prostu wszystko, co widział — blat stołu czy zwój pokryty pismem. W słojach i barwach drewna było tyle samo informacji co w Refleksjach Xenona.

Mimo to odczuwał pewną ociężałość myśli, wrażenie, że gdyby nagle odwrócił głowę, pamięć chlusnęłaby uszami.

Urn sięgnął po pierwszy z brzegu zwój i rozwinął go częściowo.

— Opisz, jak wygląda Wieloznaczna Puzuma — zażądał.

— Nie wiem — odparł Brutha. Zamrugał.

— No to pan Pamiętliwy jest załatwiony.

— On nie umie czytać, mój chłopcze. To nieuczciwe — upomniał siostrzeńca filozof.

— No dobrze. Chodzi mi o… o czwarty obrazek w trzecim zwoju, jaki ci pokazałem.

— Czteronogie zwierzę skierowane głową w lewą stronę — powiedział Brutha. — Duża głowa, podobna do kociej, szerokie barki i tułów zwężający się do tyłu. Ciało pokrywa deseń jaśniejszych i ciemniejszych kwadratów. Uszy bardzo małe, leżące płasko na głowie. Ma sześć wąsików. Ogon gruby. Tylko tylne łapy mają pazury, po trzy na każdej łapie. Przednie łapy tej samej długości co głowa i przyciśnięte do tułowia. Pas gęstej sierści…

— To było pięćdziesiąt zwojów temu — szepnął Urn. — Oglądał go przez sekundę czy dwie.

Spojrzeli na Bruthę. Chłopiec znów zamrugał.

— Wiesz wszystko? — spytał Urn.

— Nie mam pojęcia.

— Masz w głowie pół biblioteki!

— Czuję się… trochę…


* * *

Biblioteka w Efebie stała się wielkim paleniskiem. Płomienie gorzały błękitem w miejscach, gdzie roztopiona miedź z dachu kapała na półki.

Wszystkie biblioteki, wszędzie, połączone są tunelami przestrzennymi stworzonymi wskutek silnych zniekształceń czasoprzestrzennych, pojawiających się wokół dużych zbiorów książek.

Tylko nieliczni bibliotekarze o tym wiedzą. Obowiązują też nienaruszalne zasady dotyczące wykorzystywania tego faktu — ponieważ łączy się to z podróżami w czasie. A podróże w czasie prowadzą do dużych kłopotów.

Lecz jeśli biblioteka płonie, a książki historyczne odnotowały, że spłonęła…

Zabrzmiało ciche puknięcie, całkowicie niesłyszalne wśród trzasku płonących półek. Jakaś postać zeskoczyła znikąd na niewielki skrawek niespalonej podłogi pośrodku biblioteki.

Postać przypominała małpę, ale poruszała się w sposób celowy i zorganizowany. Długimi małpimi rękami tłumiła ogień, wyrywała zwoje z półek i upychała je do worka. Po chwili, z pełnym workiem, podpierając się rękami, wróciła na środek pomieszczenia… i zniknęła z cichym puknięciem.

Nie ma to nic wspólnego z całą historią.

Podobnie jak fakt, że jakiś czas później zwoje, które uważano za zniszczone podczas wielkiego pożaru biblioteki w Efebie, pojawiły się w zadziwiająco dobrym stanie w bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu w Ankh-Morpork.

Mimo to dobrze jest o tym wiedzieć.


* * *

Pachniało morzem.

W każdym razie był to zapach, który ludzie przypisują morzu, czyli smród starych ryb i gnijących wodorostów. Brutha obudził się. Leżał w jakiejś szopie. Światło, które zdołało się przebić przez jedno okno bez szyby, było czerwone i migotliwe. Szopa z jednego końca otwierała się na wodę. W krwawym blasku zebrało się tam wokół czegoś kilka postaci.

Chłopak delikatnie zbadał zawartość swej pamięci. Wszystko było chyba na miejscu, zwoje z biblioteki ułożone po kolei. Słowa nic dla niego nie znaczyły, jak zresztą dowolne napisy, ale obrazki były ciekawe. W każdym razie ciekawsze niż wszystko inne, co pamiętał dotąd.

Usiadł ostrożnie.

— A więc się obudziłeś — zabrzmiał mu w głowie głos Oma. — Czujesz się trochę pełny, prawda? Czujesz się jak regał? Czujesz się, jakbyś wszędzie w głowie miał wielkie plansze z napisem „SILENCIOS!”? Po coś to zrobił?

— Ja… sam nie wiem. Wydawało się, że to… to kolejna rzecz do zrobienia. Gdzie jesteś?

— Ten twój wojskowy przyjaciel wepchnął mnie do plecaka. Nawiasem mówiąc, dzięki, że się tak dobrze mną opiekowałeś.

Brutha zdołał jakoś stanąć na nogach. Świat wirował wokół niego przez chwilę, dodając trzecią teorię astronomiczną do dwóch, jakie obecnie zajmowały miejscowych myślicieli.

Wyjrzał przez okno. Czerwony blask pochodził z pożarów w całym Efebie, a nad biblioteką płonęła jasnoczerwona zorza.

— Działania partyzanckie — wyjaśnił Om. — Nawet niewolnicy walczą. Nie rozumiem dlaczego. Można by sądzić, że wykorzystają okazję i spróbują się zemścić na swoich panach.

— Niewolnik w Efebie ma szansę zdobycia wolności — mruknął Brutha.

Od strony otwartego końca szopy coś zasyczało i zabrzmiało mechaniczne tykanie.

— Przecież mówiłem — usłyszał Brutha głos Urna. — Zwyczajnie, rura się zapchała. Teraz trzeba więcej paliwa.

Bratha powlókł się w stronę łodzi.

Stali nad łodzią. Jak na łódź, miała kształt całkiem typowy: zaostrzony koniec z przodu i płaski z tyłu. Ale brakowało jej masztu. Była za to duża kula barwy miedzi, zwisająca z drewnianego rusztowania w tylnej części. Pod nią stał żelazny kosz, w którym ktoś już rozpalił solidny ogień.

Kula wirowała na rusztowaniu, wśród kłębów pary.

— O, jest chodząca biblioteka — odezwał się Didactylos. — Tak. Masz rację. To ilustracja zasady reakcji. Nie prosiłem Urna, żeby zbudował taki duży aparat. Tak się to kończy, kiedy ktoś myśli rękami.

— W zeszłym tygodniu nocą popłynąłem nią do latarni morskiej i z powrotem — oświadczył Urn. — Bez żadnych kłopotów.

— Ankh-Morpork leży o wiele dalej — przypomniał Symonia.

— Tak. Leży pięć razy dalej niż odległość między Efebem a Omnią — poinformował uroczyście Brutha. — Był tam jeden zwój z mapami — dodał.

Para z wirującej kuli unosiła się gorącymi obłokami. Kiedy Brutha podszedł bliżej, zauważył pół tuzina bardzo krótkich wioseł. Były połączone razem w coś w rodzaju gwiazdy, umocowane za miedzianą kulą i wysunięte poza tylny koniec łodzi. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały drewniane koła zębate i kilka pasów transmisyjnych. Kiedy kula wirowała, małe wiosła uderzały o powietrze.

— Jak to działa? — zapytał.

— Bardzo prosto — wyjaśnił Urn. — Ogień…

— Nie mamy na to czasu — przerwał mu Symonia.

— …rozgrzewa wodę i ona się złości — mówił dalej uczeń filozofa. — Wylatuje więc z kuli przez te cztery małe rurki, żeby uciec od ognia. Kłęby pary rozkręcają kulę, a koła zębate i mechanizm śrubowy Legibusa przenoszą ruch na łopatki, które z kolei pchają łódź po wodzie.

— Bardzo filozoficzne — zauważył Didactylos.

Brutha uznał, że powinien wystąpić w obronie dokonań Omni.

— Wielkie wrota w Cytadeli ważą tony, ale otwiera je tylko moc wiary — oświadczył. — Jedno pchnięcie i stają otworem.

— Chciałbym to zobaczyć — powiedział Urn. Brutha poczuł delikatne i grzeszne ukłucie dumy z faktu, że Omnia wciąż miała coś, czym mogła się pochwalić.

— Przypuszczam, że wystarczy dobre wyważenie i trochę hydrauliki.

— Och.

Symonia w zadumie stuknął mechanizm mieczem.

— Pomyślałeś o wszystkich możliwościach? — zapytał. Urn zamachał rękami.

— Chodzi ci o wielkie okręty, sunące po ciemnym jak wino oceanie bez żadnych… — zaczął.

— Na lądzie. Myślałem o lądzie. Może… na jakimś wózku…

— To przecież bez sensu. Po co ładować łódź na wózek? Oczy sierżanta błyszczały — jak u człowieka, który zajrzał w przyszłość i odkrył, że jest osłonięta pancerzem.

— Hm…

— Wszystko to pięknie — wtrącił Didactylos — ale to żadna filozofia.

— Gdzie jest kapłan?

— Tutaj, ale nie jestem…

— Jak się czujesz? Zgasłeś tam jak świeczka.

— Ja… Już lepiej.

— W jednej chwili stoisz prosto, a w następnej mógłbyś służyć za wycieraczkę.

— Jest mi o wiele lepiej.

— Dużo się dzieje, co?

— Czasami.

— Pamiętasz wszystkie zwoje?

— Chyba tak. Kto podpalił bibliotekę? Urn uniósł głowę znad mechanizmu.

— On — powiedział.

Brutha wytrzeszczył oczy na Didactylosa.

— Podłożył pan ogień pod własną bibliotekę?

— Jestem jedynym, który się kwalifikuje — odparł filozof. — Poza tym w taki sposób odebrałem ją Vorbisowi.

— Co?

— Wyobraź sobie, że przeczytałby te zwoje. I tak jest już okropny. A z całą tą wiedzą byłby o wiele gorszy.

— On by ich nie przeczytał — zapewnił Brutha.

— Przeczytałby. Znam takich. Publicznie czysta pobożność, a prywatnie winogrona bez skórki i wszelkie rozkosze.

— Nie Vorbis — rzekł chłopiec z absolutną pewnością w głosie. — Na pewno by nie czytał.

— Wszystko jedno — uciął Didactylos. — Ktoś musiał, więc ja to zrobiłem.

Urn wyprostował się znad rufy łodzi, gdzie dorzucał drewna do kosza pod kulą.

— Możemy już wsiadać? — zapytał.

Brutha usadowił się na twardej ławeczce w śródokręciu, czy jak ta część się nazywała. W powietrzu pachniało gorącą wodą.

— W porządku — stwierdził Urn.

Pociągnął za dźwignię i zanurzył w wodzie obracające się łopatki. Łódź szarpnęła i popłynęła, pozostawiając za sobą kłęby pary.

— Jak się nazywa ten statek? — zapytał Didactylos.

Urn zdziwił się wyraźnie.

— Nazywa? — powtórzył. — To tylko łódka. Zwykła rzecz, zgodna z naturą rzeczy. Nie potrzebuje imienia.

— Imiona są bardziej filozoficzne — stwierdził Didactylos odrobinę nadąsany. — 1 powinieneś rozbić nad nią amforę z winem.

— Po co marnować wino?

Łódź wypłynęła z kanału do zatoki. Z boku widzieli płonące nabrzeże Efebu. Całe miasto było upstrzone plamami pożarów.

— Ale masz amforę na pokładzie? — upewnił się filozof.

— Tak.

— No to podaj.

Za łodzią ciągnął się pas spienionej wody. Łopatki obracały się w równym tempie.

— Bez wiatru! Bez wioślarzy! — zachwycał się Symonia. — Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co zbudowałeś, Urn?

— Oczywiście. Zasada działania jest zadziwiająco prosta.

— Nie o to mi chodziło. Mówię o tym, co można zdziałać z taką energią.

Urn rzucił na palenisko kawałek drewna.

— To zwykłe przekształcenie ciepła w pracę — powiedział. — Sądzę… Na przykład pompowanie wody. Młyny, które mielą nawet wtedy, kiedy nie ma wiatru. Takie rzeczy. Coś takiego miałeś na myśli?

Żołnierz Symonia zawahał się.

— Tak — mruknął. — Coś w tym rodzaju. Brutha pochylił się.

— Om… — szepnął.

— Słucham?

— Nic ci nie dolega?

— Cuchnie tu jak w żołnierskim chlebaku. Wyjmij mnie. Miedziana kula wirowała szaleńczo nad ogniem. Błyszczała niemal tak jasno, jak oczy Symonii. Brutha stuknął go w ramię.

— Czy mogę dostać mojego żółwia? Sierżant zaśmiał się z goryczą.

— Nieźle można sobie takim podjeść — powiedział, gdy wyjął Oma z chlebaka.

— Wszyscy mi to powtarzają.

Brutha zniżył głos do szeptu.

— Co to za miejsce, to Ankh?

— Miasto miliona dusz — odparł głos Oma. — Wiele z nich wciąż znajduje się w ciałach. I tysiąca religii. Jest tam nawet świątynia pomniejszych bóstw! Brzmi to jak miejsce, gdzie ludzie nie mają problemów z wiarą w różne rzeczy. Dobre, żeby zacząć wszystko od nowa. Z moją inteligencją i twoją… z moją inteligencją wkrótce znowu rozwiniemy interes.

— Nie chcesz wracać do Omni?

— Nie warto. Zawsze można obalić panujące bóstwo. Ludzie mają dosyć, pragną jakiejś zmiany. Ale siebie przecież nie mogę obalić, prawda?

— Z kim rozmawiasz, kapłanie? — zapytał Symonia.

— Ja, tego… modlę się.

— Ha! Do Oma? Równie dobrze mógłbyś się modlić do tego żółwia.

— Tak.

— Wstyd mi za Omnię — mówił dalej sierżant. — Popatrz tylko na nas. Tkwimy w przeszłości, w okowach represyjnego monoteizmu, otoczeni niechęcią sąsiadów. Co dobrego zrobił dla nas nasz Bóg? Bogowie? Ha…

— Spokojnie, spokojnie — powstrzymywał go Didactylos. — Płyniemy po morskiej wodzie, a ten twój pancerz, żołnierzu, jest świetnym przewodnikiem.

— Nie mówię o innych bogach — zapewnił pospiesznie Symonia. — Nie mam żadnych podstaw. Ale Om? Straszak Kwizycji. Jeśli istnieje, niech mnie porazi tu i teraz!

Dobył miecza i wyciągnął go przed siebie.

Om siedział spokojnie na kolanach Bruthy.

— Podoba mi się ten chłopak — stwierdził. — Jest prawie równie dobry jak wyznawca. To jak miłość i nienawiść, rozumiesz? Symonia wsunął miecz do pochwy.

— Oto wyrzekam się Oma! — zawołał.

— Tak, ale jaki masz wybór?

— Filozofia! Praktyczna filozofia! Jak ten aparat Urna. Mógłby wciągnąć Omnię, choćby się zapierała, do Stulecia Nietoperza.

— Choćby się zapierała? — powtórzył chłopiec.

— Z użyciem wszelkich niezbędnych środków.

Sierżant uśmiechnął się szeroko.

— Nie przejmuj się nim — powiedział Om. — My będziemy daleko. I bardzo dobrze. Nie sądzę, żeby Omnia stała się popularna, kiedy rozejdzie się wiadomość o wydarzeniach ostatniej nocy.

— Wszystko przez Vorbisa! — zawołał głośno Brutha. — On to zaczął. Wysłał nieszczęsnego brata Murducka, a potem kazał go zabić, żeby zrzucić winę na Efebian. Nie zamierzał zawierać żadnego traktatu pokojowego. Chciał tylko dostać się do pałacu.

— Nie mam pojęcia, jak mu się udało — wtrącił Urn. — Nikt jeszcze nie przeszedł labiryntu bez przewodnika. Jak to zrobił? Ślepe oczy Didactylosa odszukały Bruthę.

— Nie wyobrażam sobie nawet — powiedział filozof. Chłopiec zwiesił głowę.

— Naprawdę wszystko zaplanował? — spytał Symonia.

— Tak.

— Ty idioto! Masz piasek zamiast mózgu! — wrzasnął Om.

— I powiesz to ludziom? — nie ustępował sierżant.

— Chyba tak.

— Wystąpiłbyś przeciwko Kwizycji?

Brutha żałośnie popatrzył w ciemność. Z tyłu pożary w Efebie zlały się w małą pomarańczową iskierkę.

— Mogę powiedzieć tylko to, co pamiętam — rzekł.

— Już po nas — stwierdził Om. — Może od razu wyrzuć mnie za burtę, co? Ten zakuty łeb chce nas zabrać z powrotem do Omni. Symonia w zadumie potarł dłonią podbródek.

— Vorbis ma wielu nieprzyjaciół — stwierdził. — W pewnych okolicznościach… Lepiej byłoby go zabić, ale niektórzy nazwą to mordem. A nawet męczeństwem. Ale proces… gdyby były dowody… gdyby choć pomyśleli, że mogą istnieć dowody…

— Widzę, jak działa jego umysł! — krzyczał Om. — Bylibyśmy bezpieczni, gdybyś się zamknął!

— Vorbis przed sądem… — zastanawiał się Symonia.

Brutha drgnął na samą myśl o tym. Taka myśl była prawie niemożliwa do utrzymania w głowie. Taka myśl nie miała sensu. Vorbis przed sądem? Procesy to coś, co przytrafia się innym.

Przypomniał sobie brata Murducka. I żołnierzy, którzy zginęli na pustyni. I wszystkie te rzeczy, które spotykały ludzi, nawet samego Bruthę.

— Powiedz mu, że nie pamiętasz! — wrzeszczał Om. — Powiedz, że nie możesz sobie przypomnieć!

— A gdyby stanął przed sądem — mówił Symonia — uznaliby go za winnego. Nikt nie ośmieliłby się wyrokować inaczej.

Myśli zawsze sunęły przez głowę Bruthy powoli, jak góry lodowe. Pojawiały się wolno i odpływały wolno, a póki tam tkwiły, zajmowały dużo miejsca — w większości pod powierzchnią.

Brutha myślał: Najgorsze w Vorbisie nie jest to, że jest zły, ale to, że skłania innych do czynienia zła. Zmienia ludzi w podobnych do siebie. Nie ma na to rady. Człowiek zaraża się od niego.

Jedynym dźwiękiem był chlupot wody o kadłub „Nienazwanej” i terkot maszyny filozoficznej.

— Złapią nas, jeśli wrócimy do Omni — ostrzegł chłopiec.

— Możemy wylądować z dala od portu — odparł z zapałem Symonia.

— Ankh-Morpork! — krzyknął Om.

— Najpierw powinniśmy dostarczyć pana Didactylosa do Ankh-Morpork — stwierdził Brutha. — Potem… Potem wrócę do Omni.

— I możesz mnie też zostawić! — wtrącił Om. — Szybko znajdę sobie w Ankh-Morpork nowych wiernych, nie ma obawy. Oni tam wierzą we wszystko.

— Nigdy nie widziałem Ankh-Morpork — odezwał się Didacty-los. — No cóż, uczymy się przez całe życie. — Zwrócił twarz w stronę sierżanta. — Choćbyśmy się zapierali.

— W Ankh żyje grupa uchodźców — uspokoił go żołnierz. — Nie ma się o co martwić. Będziesz tam bezpieczny.

— Zadziwiające — mruknął Didactylos. — Pomyśleć, jeszcze dziś rano nie przyszło mi nawet do głowy, że jestem w niebezpieczeństwie. Usiadł wygodniej na ławeczce.

— Życie na tym świecie — rzekł — jest niby pobyt w jaskini. Co możemy wiedzieć o rzeczywistości? Wszystko, co dostrzegamy z prawdziwej natury egzystencji, to, powiedzmy, zaledwie dziwaczne i zabawne cienie, rzucane na wewnętrzną ścianę przez niewidzialne, oślepiające światło prawdy absolutnej, z której możemy, ale niekoniecznie, wydedukować jakiś odbłysk prawdziwości. I jak poszukujący prawdy troglodyci, możemy tylko wznieść głosy do tego niewidzialnego i prosić w pokorze: „Dalej, zrób Kalekiego Królika… to mój ulubiony”.


* * *

Vorbis roztrącił nogą popioły. — Nie ma kości — stwierdził.

Żołnierze stali w milczeniu. Lekkie szare płatki rozsypały się i odpłynęły kawałek na wietrze.

— I nieodpowiedni rodzaj popiołu — dodał Vorbis. Sierżant otworzył usta, by coś powiedzieć.

— Możecie być pewni, że znam ten, o którym mówię — przerwał mu Vorbis.

Podszedł do zwęglonej klapy i trącił ją sandałem.

— Przeszliśmy tunelem — poinformował sierżant tonem człowieka, który wbrew doświadczeniu ma nadzieję, że pomocne uwagi mogą odwrócić czyjś gniew. — Prowadzi w okolice portu.

— Ale jeśli wejdziesz od strony portu, nie prowadzi tutaj… — Vorbis zamyślił się. Dymiące popioły zdawały się go fascynować. Sierżant zmarszczył brwi.

— Rozumiecie? — spytał Vorbis. — Efebianie nie zbudowaliby drogi wyjścia, która byłaby też drogą wejścia. Umysły, które zaprojektowały labirynt, nie działają w taki sposób. Muszą tam być… zawory. Może sekwencje kamieni, które kolejno nadepnięte uruchamiają pułapkę. Zapadnie, które działają tylko w jedną stronę. Wirujące ostrza, wysuwające się niespodziewanie ze ścian…

— Aha.

— Niezwykle chytre i pomysłowe, bez wątpienia.

Sierżant przejechał wyschniętym językiem po wargach. Nie potrafił czytać w Vorbisie jak w otwartej księdze, ponieważ nigdy nie powstała taka księga jak Vorbis. Ale Vorbis miał pewien styl myślenia, który można było poznać — po pewnym czasie.

Życzysz sobie, panie, żebym zebrał oddział i przeszedł tunelem od strony portu? — rzekł głuchym głosem.

— Właśnie miałem to zaproponować.

— Tak, panie.

Vorbis poklepał sierżanta po ramieniu.

— Ale nie martw się — rzucił pocieszająco. — Om ochroni silnych w wierze.

— Tak, panie.

— Ostatni z ludzi może przynieść mi raport. Ale najpierw… Nie ma ich w mieście?

— Przeszukaliśmy je dokładnie, panie.

— I nikt nie wyszedł przez bramę? Zatem odpłynęli.

— Wszystkie efebiańskie okręty wojenne stoją w porcie, panie.

— Ta zatoka roi się od małych łódek.

— Które nie mają gdzie płynąć, chyba że na otwarte morze.

Vorbis spojrzał w stronę Morza Okrągłego. Wypełniało widnokrąg od horyzontu po horyzont. Poza nim leżała smuga równin Sto i zębaty grzebień Ramtopów, sięgający aż do niebotycznych szczytów, które heretycy nazywali Osią, ale które były — o czym wiedział — Biegunem, widocznym ponad krzywizną świata tylko dlatego, że światło zakrzywiało się w atmosferze tak samo jak w wodzie… Zobaczył smugę bieli wygiętą ponad dalekim oceanem.

Vorbis miał doskonały wzrok.

Zgarnął garść popiołu, który był kiedyś Zasadami nawigacji Dykeriego, i pozwolił, by przesypał mu się przez palce.

— Om zesłał nam sprzyjający wiatr — powiedział. — Zejdźmy do portu.

Nadzieja zamachała optymistycznie z głębin rozpaczy sierżanta.

— Nie zaczekasz, aż zbadamy tunel, panie?

— Och, nie. Możecie to zrobić po powrocie.


* * *

Urn szturchnął miedzianą kulę metalowym prętem. „Nienazwana” kołysała się na falach. — Nie możesz jej przyłożyć? — zaproponował Symonia, który nie do końca zdążył pojąć różnicę między maszynami a ludźmi.

— To maszyna filozoficzna — odparł Urn. — Bicie nie pomoże.

— Przecież mówiłeś, że maszyny będą naszymi niewolnikami.

— Ale nie takimi do bicia. Dysze są zaczopowane solą. Kiedy woda wypływa, zostawia sól za sobą.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Może woli podróżować bez bagażu.

— Jesteśmy unieruchomieni. Nie możesz czegoś na to poradzić?

— Owszem. Mogę poczekać, aż wystygnie, potem oczyścić i znowu nalać wody.

Symonia rozejrzał się nerwowo.

— Ale wciąż jesteśmy widoczni z brzegu!

— Ty może jesteś — wtrącił Didactylos. Siedział w środku lodzi z rękami złożonymi na lasce i wyglądał jak staruszek, którego rzadko zabierają na spacery, więc jest zadowolony z rozrywki.

— Nie martw się. Nikt nas tutaj nie zauważy. — Urn szturchnął mechanizm. — Co prawda martwi mnie trochę ta śruba. Wymyślono ją, żeby przemieszczała wodę, a nie przemieszczała się w wodzie.

— Chcesz powiedzieć, że się pogubiła? — domyślił się Symonia.

— Pokręciło się jej — oświadczył wesoło Didactylos.

Brutha leżał na zwężonym końcu łodzi i spoglądał na wodę. Mała mątwa przepłynęła tuż pod powierzchnią. Zastanowił się, co to za stworzenie…

…i wiedział, że to zwykła mątwa pospolita, z gromady głowonogów, typu mięczaków, że ma wewnętrzną konstrukcję chrzestną zastępującą szkielet, dobrze rozwinięty system nerwowy i duże oczy rozróżniające obrazy, całkiem podobne do oczu kręgowców.

Wiedza zawisła na chwilę na pierwszym planie umysłu i rozwiała się.

— Om… — szepnął Brutha.

— Co?

— Co robisz?

— Próbuję się zdrzemnąć. Żółwie potrzebują sporo snu, wiesz?

Symonia i Urn pochylali się nad maszyną filozoficzną. Brutha spojrzał na kulę…

…kulę o promieniu r, a zatem mającą objętość V= 4/3 p rrr oraz pole powierzchni A = 4p rr…

O mój Boże!

— Co znowu? — spytał głos żółwia.

Didactylos zwrócił twarz w stronę Bruthy, który ściskał głowę rękami.

— Co to jest p?

Filozof wyciągnął rękę i przytrzymał chłopca.

— Co się stało? — dopytywał się Om.

— Nie wiem! To tylko słowa! Nie wiem, co było w księgach! Nie umiem czytać!

— Najważniejsze, to porządnie się wysypiać — oświadczył Om. — To dobrze wpływa na skorupę.

Brutha osunął się na kolana. Czuł się jak gospodarz domu, który wraca nagle i znajduje swe mieszkanie pełne obcych. Byli we wszystkich pomieszczeniach — nie groźni, ale po prostu wypełniający wszystko swoją obecnością.

— Książki przeciekają!

— Nie wiem, jak to możliwe — zdziwił się Didactylos. — Mówiłeś, że tylko na nie patrzysz. Nie czytałeś przecież. Nie wiesz, co w nich było napisane.

— One wiedzą, co w nich było napisane!

— Posłuchaj. To przecież książki i mają naturę książek. Nie są magiczne. Gdyby dało się od samego popatrzenia wiedzieć, co książka zawiera, ten oto Urn byłby geniuszem.

— Co się z nim dzieje? — zapytał Symonia.

— Uważa, że wie za dużo.

— Nie! Nic nie wiem! — zaprotestował Brutha. — Nie wiem naprawdę. Przypomniałem sobie tylko, że mątwy mają wewnętrzną konstrukcję chrzestną1.

— Nie rozumiem, czemu cię to martwi — przyznał Symonia. — Hm… kapłani… zwariowani, co do jednego.

— Nie! Przecież nie wiem, co to znaczy chrzestny!

— To kostna tkanka łączna — wyjaśnił Didactylos. — Wyobraź sobie coś równocześnie kostnego i skórzastego. Sierżant parsknął drwiąco.

— No, no — mruknął. — Człowiek uczy się przez całe życie, tak jak mówiłeś.

— A niektórzy nawet odwrotnie — odparł Didactylos.

— Co to niby ma znaczyć?

— To filozofia. A teraz usiądź, mój chłopcze. Kołyszesz łodzią. I tak jest przeciążona.

— Unosi ją siła wyporu, równa ciężarowi wypartej cieczy — mamrotał Brutha.

— Hm?

— Tyle że nie wiem, co znaczy siła wyporu. Urn odwrócił się znad miedzianej kuli.

— Możemy ruszać dalej — obwieścił. — Nabierzcie tylko hełmem trochę wody, sierżancie.

— A potem znowu popłyniemy?

— W każdym razie możemy zacząć robić parę. — Urn wytarł ręce o togę.

— A wiecie — odezwał się Didactylos. — Różne są drogi do wiedzy.

Przypomina mi to czasy, kiedy stary książę Lasgere z Tsortu zapytał, jak może stać się uczonym, zwłaszcza że nie ma czasu na te głupoty z czytaniem. Powiedziałem mu: „Nie istnieje królewski trakt do wiedzy, wasza wysokość”. A on na to: „Więc mi go zbuduj, bo każę ci odrąbać nogi. Możesz wziąć tylu niewolników, ilu trzeba”. Rozkosznie bezpośrednie podejście, pomyślałem. To człowiek, który nie miele słów na próżno. Ludzi, owszem. Ale nie słowa.

— Dlaczego nie odrąbał ci nóg? — zdziwił się Urn.

— Zbudowałem mu ten trakt. Mniej więcej.

— Jak? Myślałem, że to tylko metafora.

— Uczysz się, Urn. Znalazłem tuzin niewolników, którzy umieli czytać. Siedzieli nocą w jego sypialni i szeptali mu wybrane fragmenty, kiedy spał.

— To działało?

— Nie wiem. Trzeci niewolnik wbił mu w ucho sześciocalowy sztylet. Po rewolucji nowy władca wypuścił mnie z więzienia i powiedział, że mogę wyjechać z kraju, pod warunkiem że nie będę o niczym myślał przez całą drogę do granicy. Ale nie wierzę, żeby mój pomysł miał jakieś zasadnicze wady.

Urn dmuchnął w palenisko.

— Chwilę trwa, nim woda się zagrzeje — wyjaśnił.

Brutha znowu ułożył się na rufie. Kiedy się skupił, mógł powstrzymać potok wiedzy. Najważniejsze, żeby na nic nie patrzeć. Nawet chmura…

…stworzona przez filozofię naturalną jako obiekt rzucający cień na powierzchnię Dysku, przez co zapobiega przegrzewaniu…

…powodowała niechciane myśli. Om spał mocno.

Wiedza bez uczenia się, myślał Brutha. Nie, odwrotnie. Uczenie się bez wiedzy.


* * *

Dziewięć dziesiątych Oma drzemało pod osłoną skorupy. Pozostała część dryfowała niby mgła w realnym świecie bóstw, który jest o wiele mniej ciekawy od trójwymiarowego świata zamieszkiwanego przez większą część ludzkości.

Om myślał: Jesteśmy tylko małą łódką. Pewnie nawet nas nie zauważy. Ma przecież cały ocean. Nie może być wszędzie.

Oczywiście, ma wielu wyznawców. Ale jesteśmy tylko małą łódką… Wyczuł umysły ryb badających koniec śruby. To dziwne, bo ryby nie słyną przecież z…

— Witaj — powiedziała Królowa Morza.

— Och…

— Widzę, że wciąż udaje ci się istnieć, mały żółwiku.

— Jakoś się trzymam — odparł Om. — Nie ma sprawy.

Zapadło milczenie, które — gdyby rozmowę prowadziły dwie istoty ludzkie w ludzkim świecie — byłoby wypełnione chrząkaniem i zakłopotanymi minami. Ale bogowie nie bywają zakłopotani.

— Przypuszczam — zaczął ostrożnie Om — że przyszłaś po swoją zapłatę.

— Ta łódź i wszyscy jej pasażerowie — oświadczyła Królowa Morza. — Ale twój wyznawca może być ocalony, jak każe obyczaj.

— Co ci z nich przyjdzie? Jeden jest ateistą.

— Nieważne. Wszyscy w końcu wierzą.

— To nie jest… uczciwe. Królowa Mórz zdziwiła się.

— Co to znaczy uczciwe?

— To jakby… zasadniczo sprawiedliwe? — zaproponował Om. Sam nie wiedział, dlaczego to mówi.

— Dla mnie brzmi to jak ludzki wymysł.

— Bo oni są pomysłowi, trzeba przyznać. Ale chodziło mi o to… no… Oni nic nie zrobili, żeby zasłużyć na coś takiego.

— Zasłużyć? Są ludźmi. Co zasługi mają tu do rzeczy? Om musiał przyznać jej rację. Nie myślał jak bóg. Zaczynało go to martwić.

— No bo wiesz…

— Za długo polegasz tylko na jednym człowieku, mały bogu.

— Wiem, wiem. — Om westchnął. Umysły przenikają się nawzajem. Na zbyt wiele rzeczy spoglądał z ludzkiego punktu widzenia. — Weź tę łódź. Jeśli musisz. Wolałbym tylko, żeby to było…

— Uczciwe? — dokończyła Królowa Morza. Przesunęła się i Om czuł ją teraz wokół siebie. — Nie ma czegoś takiego — stwierdziła. — Życie jest jak plaża. A potem się umiera.

I zniknęła.

Om wycofał się pod osłonę swej skorupy.

— Brutha.

— Tak?

— Umiesz pływać?

Miedziana kula zaczęła się kręcić. Brutha usłyszał głos Urna:

— Wreszcie. Niedługo znów ruszymy.

— Najwyższy czas — stwierdził Symonia. — Za nami płynie okręt.

— Ta łódka pływa szybciej niż cokolwiek z żaglami i wiosłami.

Brutha obejrzał się na zatokę. Smukły omniański okręt mijał właśnie latarnię morską. Wciąż był daleko, ale Brutha wpatrywał się w niego z lękiem, który powiększa obraz bardziej niż najlepsza luneta.

— Szybko płynie — zauważył Symonia. — Nie rozumiem tego. Przecież nie ma wiatru.

Urn przyjrzał się absolutnie spokojnej wodzie.

— Nie może być tak, że tam jest wiatr, a tutaj nie ma — powiedział.

— Pytałem, czy umiesz pływać. — Głos żółwia brzmiał stanowczo w głowie chłopca.

— Nie wiem.

— Myślisz, że mógłbyś to szybko sprawdzić? Urn uniósł głowę.

— Oj — powiedział.

Chmury gromadziły się nad „Nienazwaną”. Wirowały wyraźnie.

— Przecież musisz wiedzieć! — krzyknął Om. — Myślałem, że masz doskonałą pamięć.

— W wiosce często chlapaliśmy się w wielkiej cysternie — szepnął Brutha. — Nie wiem, czy to się liczy.

Mgła rozwiała się nad powierzchnią morza. Brutha poczuł bolesne puknięcie w uszach. A omniański okręt wciąż się zbliżał, jakby frunął po falach.

— Jak to się nazywa, kiedy mamy martwą ciszę otoczoną przez wiatr? — spytał Urn.

— Cyklon — odparł Didactylos.

Błyskawica zajaśniała pomiędzy niebem a morzem. Oczy Urna płonęły niemal tak samo jasno. Szarpnął dźwignię i opuścił śrubę do wody.

— To dopiero jest moc — powiedział. — Okiełznać błyskawicę! Odwieczny sen ludzkości!

„Nienazwana” pomknęła przed siebie.

— Naprawdę? Ale nie mój — stwierdził filozof. — Mnie zawsze śni się gigantyczna marchewka ścigająca mnie przez pole homarów.

— Chodziło mi o sen metaforyczny, mistrzu.

— Co to znaczy metaforyczny? — zapytał Symonia.

— Co to znaczy śnić? — zapytał Brutha.

Kolumna jasności przebiła mgłę. Iskry strzeliły z miedzianej kuli.

— Można ją uzyskać z kotów — mówił Urn, błądzący po filozoficznym świecie. „Nienazwana” pozostawiała za sobą ślad białej piany. — Kiedy je głaskać bursztynowym prętem, pojawiają się maleńkie błyskawice. Gdybym zdołał powiększyć je milion razy, żaden człowiek nie byłby więcej niewolnikiem. Łapalibyśmy je do słojów i moglibyśmy odpędzić noc…

Błyskawica uderzyła o kilka stóp od burty.

— Jesteśmy w łodzi z wielką miedzianą kulą, pośrodku dużego obszaru słonej wody — przypomniał Didactylos. — Dzięki, Urn.

— A świątynie bogów byłyby wspaniale oświetlone, ma się rozumieć — dodał szybko uczeń filozofa. Didactylos zastukał laską o burtę.

— Niezły pomysł, ale nie zbierzesz tylu kotów — stwierdził. Morze wezbrało nagle.

— Skacz do wody! — krzyknął Om.

— Dlaczego? — zdziwił się Brutha.

Fala niemal przewróciła łódź. Krople deszczu zasyczały na powierzchni kuli, rozpylając wokół gorącą mgiełkę.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia! Skacz do wody! Tak będzie lepiej! Zaufaj mi!

Brutha wstał, przytrzymując się rusztowania, w którym wisiała kula.

— Usiądź — rzucił Urn.

— Wychodzę — powiedział Brutha. — To może chwilę potrwać.

Łódź zakołysała się pod nim i na wpół skoczył, na wpół wypadł do wzburzonej wody.

Błyskawica uderzyła w kulę.

Gdy Brutha wypłynął na powierzchnię, widział przez moment rozżarzoną do białości kulę i „Nienazwaną” z wynurzoną niemal śrubą, pędzącą wśród mgły niczym kometa. Po chwili przez ryk sztormu przebiło się głuche „bum!”.

Brutha podniósł rękę. Om wynurzył się na powierzchnię, wydmuchując wodę z nozdrzy.

— Mówiłeś, że tak będzie lepiej! — wrzasnął chłopiec.

— No? Przecież ciągle żyjemy! I trzymaj mnie nad wodą. Takie żółwie jak ja nie umieją pływać.

— Ale oni mogą już nie żyć!

— Chcesz do nich dołączyć?

Fala zalała Bruthę. Przez chwilę świat stał się ciemną, zieloną kotarą, w dodatku dzwoniącą w uszach.

— Nie mogę pływać zjedna ręką! — krzyknął, kiedy znów wysunął głowę nad wodę.

— Damy radę! Nie ośmieli się!

— Kto taki?

Kolejna fala uderzyła Bruthę. Ubranie ściągało go w dół.

— Om…

— Tak?

— Chyba jednak nie umiem pływać…


* * *

Bogowie nie lubią rozmyślań. Nigdy nie było to dla nich cechą ułatwiającą przetrwanie. Umiejętność kuszenia, grożenia i przerażania zawsze wystarczały. Kiedy ktoś potrafi dla kaprysu burzyć całe miasta, skłonność do cichej refleksji i spojrzenie na sprawy z punktu widzenia kogoś innego rzadko kiedy wydaje się konieczne.

W całym multiwersum doprowadziło to do pojawienia się mężczyzn i kobiet o porażającej inteligencji i empatii, poświęcających całe swe życie służbie bóstwom, które nie potrafiłyby ich zwyciężyć w spokojnej partyjce domina. Na przykład siostra Sestina z Quirmu nie zlękła się gniewu miejscowego króla, przeszła po rozżarzonych węglach i propagowała rozsądną etykę w imieniu bogini, którą interesowały wyłącznie nowe fryzury. Brat Zefilit z Klatchu porzucił rodzinę i ogromne dobra, a resztę życia poświęcił służbie chorym i ubogim, ku chwale niewidzialnego boga F’ruma, o którym powszechnie sądzono, że gdyby nawet miał tyłek, nie potrafiłby go znaleźć obiema rękami, gdyby posiadał ręce. Bogowie nigdy nie muszą być rozumni, póki mają wokół ludzi, którzy to za nich załatwiają.

Królowa Morza nawet przez innych bogów uznawana była za dość tępą. Jednak nieobca jej była pewna logika. Ta logika kierowała jej myślami, gdy bogini sunęła poniżej wzburzonych sztormem fal. Mała lodź to kuszący cel… ale niedaleko dostrzegła większy, pełen ludzi, żeglujący prosto w burzę.

To już było coś…

Królowa Morza miała maksymalny okres skupienia uwagi porównywalny z cebulową bahji.

Ogólnie rzecz biorąc, sama dbała o swoje ofiary. I wierzyła w duże liczby.


* * *

„Płetwa Boga” zsuwała się ze szczytu fali w podstawę kolejnej. Szkwał szarpał żagle. Kapitan brnął w wysokiej do piersi wodzie na dziób, gdzie stał Vorbis. Ekskwizytor ściskał reling i wyraźnie nie zwracał uwagi na fakt, że okręt płynie już na wpół zatopiony.

— Panie! Musimy zrefować żagle! Nie zdołamy umknąć przed tym sztormem!

Zielone iskry zatrzeszczały na szczytach masztów. Vorbis odwrócił się. Światło odbijało się w czarnych otchłaniach jego oczu.

— Wszystko dla większej chwały Oma — powiedział. — Ufność jest naszym żaglem, a łaska naszym przeznaczeniem.

Kapitan miał już dosyć. Nie czuł się najpewniej w tematach religijnych, ale był przekonany, że po trzydziestu latach wie to i owo o morzu.

— Dno jest naszym przeznaczeniem! — krzyknął. Vorbis wzruszył ramionami.

— Nie twierdziłem, że po drodze nie będzie żadnych przystanków.

Kapitan spojrzał na niego tylko, po czym ruszył z powrotem po rozkołysanym pokładzie. Wiedział o morzu dość, by rozumieć, że takie sztormy nie zdarzają się same z siebie. Okręt nie przepływa ze spokojnej wody w sam środek szalejącego huraganu. Tu nie chodziło o morze. Tu było coś osobistego.

Błyskawica uderzyła w główny maszt. Krzyki rozległy się w ciemności, kiedy na pokład runęła masa podartych żagli i takielunku.

Kapitan na wpół płynąc, na wpół wspinając się po szczeblach, dotarł do koła sterowego, gdzie sternik był tylko cieniem wśród ulewy i tego niesamowitego sztormowego lśnienia.

— Nie wyjdziemy z tego żywi! ZGADZA SIĘ.

— Musimy opuścić okręt!

NIE. ZABIERZEMY GO ZE SOBĄ. TO ŁADNY OKRĘT.

Kapitan wytężył wzrok.

— To wy, bosmanie Coplei?

ZGADUJ DALEJ.

Dziób uderzył w podwodną skałę, która rozdarła kadłub. Błyskawica trafiła w pozostały jeszcze maszt i „Płetwa Boga” niczym stateczek z papieru, który zbyt długo pływał w wodzie, złożyła się wpół. Deski pokładu pękły, wzleciały w wirujące niebo…

…i zapadła nagła, aksamitna cisza.

Kapitan uświadomił sobie, że w jego pamięci pojawiło się nowe wspomnienie. Było jakoś związane z wodą, dzwonieniem w uszach i wrażeniem lodowatego ognia w płucach. Jednak blakło powoli. Podszedł do relingu — kroki rozbrzmiewały głośno wśród ciszy — i wyjrzał za burtę. Choć między niedawnymi wspomnieniami było też takie, które dotyczyło całkiem rozbitego okrętu, teraz wydawał się cały. W pewnym sensie.

— Tego… — powiedział kapitan. — Chyba skończyło się morze. TAK.

— I ląd też.

Kapitan postukał w reling — szary i półprzeźroczysty.

— Zaraz… To jest drewno? PAMIĘĆ MORFICZNA.

— Słucham?

BYŁEŚ ŻEGLARZEM. CZĘSTO MÓWIŁEŚ O STATKU TAK, JAKBY BYŁ ŻYWĄ ISTOTĄ.

— Oczywiście. Wystarczy jedna noc na pokładzie, żeby wyczuć, że statek ma du…

WŁAŚNIE.

Wspomnienie „Płetwy Boga” płynęło wśród ciszy. Słyszeli delikatny szept wiatru, a raczej wspomnienia wiatru — wysuszonych zwłok martwych szkwałów.

— Chwileczkę — otrząsnął się duch kapitana. — Powiedziałeś „byłeś”? TAK.

— Tak mi się właśnie wydawało.

Kapitan spojrzał w dół. Przed mostkiem, na pokładzie, zebrała się załoga. Wszyscy wpatrywali się w niego z niepokojem.

Spojrzał uważniej. Przed marynarzami gromadziły się okrętowe szczury. Przed nimi dostrzegł maleńką postać w czarnej szacie.

PIP, powiedziała.

Nawet szczury mają Śmierć, pomyślał.

Śmierć odsunął się na bok i skinął na niego.

PROSZĘ PRZEJĄĆ STER.

— Ale… dokąd płyniemy?

KTO WIE?

Kapitan bezradnie chwycił koło sterowe.

— Ale… Nie poznaję żadnych gwiazd! Nie mam mapy! Jakie tu wieją wiatry? Jakie są prądy?

Śmierć wzruszył ramionami.

Kapitan zakręcił kołem. Okręt sunął po duchu morza.

I nagle kapitan się rozpromienił. Przecież najgorsze już za nimi. Zadziwiające, jakie to radosne uczucie. A skoro najgorsze już się wydarzyło…

— Gdzie Vorbis? — warknął. PRZEŻYŁ.

— Przeżył? Nie ma sprawiedliwości.

JESTEM TYLKO JA.

Śmierć zniknął.

Kapitan pokręcił jeszcze kołem, dla zachowania pozorów. W końcu nadal tu dowodził, a to nadal był — w pewnym sensie — jego statek.

— Pierwszy oficer!

— Tak jest! — Oficer zasalutował.

— Hm… Dokąd popłyniemy? Oficer poskrobał się po głowie.

— Słyszałem, kapitanie, że ci poganie z Klatchu mają takie rajskie miejsce, gdzie się pije, śpiewa, gdzie są młode kobiety z dzwonkami i… no wie pan… niebaczne. — Spojrzał z nadzieją na dowódcę.

— Niebaczne, tak? — mruknął w zadumie kapitan.

— Tak słyszałem.

Kapitan uznał, że należy im się trochę niebaczności.

— Nie wie pan, jak tam dotrzeć?

— Mam wrażenie, że instrukcje dostaje się jeszcze za życia.

— Aha.

— W pobliżu Osi… — Pierwszy oficer wyraźnie rozkoszował się tym słowem. — W pobliżu Osi żyją tacy barbarzyńcy, którzy wierzą, że trafiają do wielkiej hali, gdzie jest mnóstwo jedzenia i picia.

— I kobiety?

— Z całą pewnością. Kapitan zmarszczył czoło.

— To zabawne — rzekł. — Dlaczego właściwie poganie i barbarzyńcy mają najlepsze miejsca, gdzie trafiają, kiedy już umrą?

— Faktyczne, ciekawe — zgodził się pierwszy oficer. — Może ma im to wynagrodzić, że… że za życia też mieli niezłą zabawę?

Skrzywił się niepewnie. Teraz, kiedy był martwy, cała ta sprawa wyglądała mu bardzo podejrzanie.

— I pewnie nie ma pan też pojęcia, gdzie leży ten drugi raj?

— Przykro mi, kapitanie.

— Ale nie zaszkodzi poszukać.

Kapitan wyjrzał za burtę. Jeśli płynie się dostatecznie długo, w końcu trzeba dotrzeć do brzegu. Nie zaszkodzi poszukać.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Uśmiechnął się. Dobrze. Szczęśliwy znak… Może jednak wszystko się jakoś ułoży…

W otoczeniu duchów delfinów duch statku płynął wciąż naprzód.


* * *

Mewy nigdy nie dolatywały tak daleko wzdłuż pustynnego brzegu. Ich niszę zajmowały scalbie, przedstawiciele rodziny wron, których wrony pierwsze by się chętnie wyrzekły i o których nigdy nie wspominały w towarzystwie. Scalbie rzadko fruwały, a ich chód przypominał chwiejne podskoki. Charakterystyczne krzyki kojarzyły się słuchaczom z kiepsko funkcjonującym systemem trawiennym. Wyglądały tak, jak wyglądają wszystkie inne ptaki po wylewie ropy. Nic nie zjadało scalbie oprócz innych scalbie. Scalbie zjadały rzeczy, od których nawet sępom robiło się niedobrze. Scalbie zjadłyby nawet skutki tego, że sępom było niedobrze. Scalbie jadły wszystko.

Jeden z nich podskakiwał tego pięknego ranka na piasku i odruchowo dziobał różne rzeczy — na wypadek gdyby kamyki i odłamki drewna nocą stały się jadalne. Doświadczenie podpowiadało mu, że praktycznie wszystko staje się jadalne, jeśli tylko poczeka się dostatecznie długo.

Po chwili scalbie dotarł do wzgórka leżącego na linii wody i ostrożnie dźgnął go dziobem.

Wzgórek jęknął.

Scalbie wycofał się pospiesznie i zainteresował niewielkim zaokrąglonym kamieniem. Był prawie pewien, że jeszcze wczoraj tego kamienia tu nie było. Co sugerowało kolejne badawcze dziobnięcie.

Kamień wysunął głowę.

— Zjeżdżaj stąd, łobuzie — powiedział.

Ptak odsunął się szybko i wykonał coś w rodzaju podskoku z rozbiegu, co było czynnością najbliższą prawdziwego latania, do jakiej scalbie w ogóle były zdolne. Wylądował na stosie zbielałego od słońca drewna wyrzuconego przez fale. Sytuacja wydawała się obiecująca. Jeśli kamień jest żywy, to w końcu będzie martwy.

Wielki Bóg Om poczłapał do Bruthy i kilka razy uderzył skorupą o jego głowę. Chłopiec jęknął.

— Obudź się, mały. Pora wstawać! Hop, hop, hop! Wszyscy na brzeg, kto schodzi na brzeg! Brutha otworzył oko.

— Co się stało?

— Żyjesz. To właśnie się stało — odparł Om.

Życie jest jak plaża, przypomniał sobie. A potem się umiera.

Brutha uklęknął, podpierając się rękami.

Są plaże, które wręcz proszą o kolorowe parasolki.

Są inne, które świadczą o majestacie oceanu.

Ta do nich nie należała. Była zwykłym nagim skrawkiem piasku, gdzie ląd styka się z morzem. Wygładzone wiatrem kawałki drewna leżały wzdłuż linii przyboju. W powietrzu brzęczały różne niemiłe owady. Zapach w powietrzu sugerował, że coś zgniło tu dawno temu, w miejscu, którego scalbie nie potrafiły znaleźć.

Nie była to dobra plaża.

— Och! Boże!

— Lepsze to niż utonąć — pocieszył go Om.

— Tego nie wiem. — Brutha rozejrzał się wzdłuż brzegu. — Czy jest tu woda do picia?

— Chyba nie ma.

— Ossory, księga V, wers 3, mówi, że sprawiłeś, iż świeża woda trysnęła z martwej pustyni.

— To tylko taka poetycka przenośnia.

— Nawet tego nie potrafisz?

— Nie.

Brutha raz jeszcze spojrzał na pustynię. Poza linią przyboju, poza kilkoma kępkami trawy, która już kiedy rosła, wydawała się usychać, ciągnęły się tylko wydmy.

— W którą stronę do Omni? — zapytał.

— Nie chcemy iść do Omni — przypomniał Om. Brutha przyjrzał się żółwiowi. Podniósł go z piasku.

— Myślę, że to tam.

Om gorączkowo wymachiwał łapkami.

— Po co chcesz iść do Omni? — zapytał.

— Nie chcę — odparł chłopiec. — Ale mimo to idę.


* * *

Słońce wisiało wysoko nad plażą. A może i nie.

Brutha wiedział teraz sporo o słońcu. Wiedza sączyła mu się do głowy.

Efebianie bardzo pilnie studiowali astronomię. Expletius udowodnił, że Dysk ma dziesięć tysięcy mil średnicy. Febrius, który o świcie wzdłuż całego kraju ustawił niewolników o szybkiej reakcji i donośnych głosach, wykazał, że światło przemieszcza się z prędkością mniej więcej taką jak dźwięk. A Didactylos rozumował, że w takim przypadku, aby przesunąć się pomiędzy słoniami, słońce musi pokonywać na swej orbicie trzydzieści pięć tysięcy mil dziennie, czyli — inaczej mówiąc — musi lecieć dwa razy szybciej niż jego własne światło. To znaczy, że na ogół widzi sieje tam, gdzie już było, z wyjątkiem dwóch razy dziennie, kiedy samo siebie dogania. To również oznacza, że całe słońce jest cząstką szybszą niż światło — tachjonem, czy też szybkim draniem, jak je nazwał Didactylos.

Wciąż było gorąco. Pozbawione życia morze zdawało się parować.

Brutha brnął przed siebie, krocząc wprost nad jedyną w promieniu wielu mil plamą cienia. Nawet Om przestał narzekać — panował zbyt wielki upał.

Tu i tam odłamki drewna przetaczały się w pianie na granicy morza.

Przed Bruthą powietrze falowało nad piaskiem. A na piasku leżała ciemna plama.

Zbliżał się do niej i patrzył obojętnie, niezdolny do żadnej sensownej myśli. W świecie pomarańczowego żaru plama była jedynie punktem odniesienia, rozszerzającym się i kurczącym na przemian w migotliwej mgiełce.

Z bliska plama okazała się Vorbisem.

Długo trwało, nim świadomość tego przesączyła się do głowy chłopca.

Vorbis.

Bez szaty. Cała porwana. Tylko w kamizeli. Nabijanej ćwiekami. Cała noga. We krwi. Pokaleczona na. Kamieniach. Vorbis.

Bruthą osunął się na kolana. Scalbie na linii przyboju zakrakał.

— On jeszcze… żyje.

— Szkoda — mruknął Om.

— Powinniśmy coś… zrobić… dla niego.

— Tak? Poszukaj jakiegoś kamienia i rozwal mu głowę.

— Nie możemy go tak zostawić.

— Przekonamy się.

— Nie.

Bruthą wsunął rękę pod ramiona ekskwizytora i spróbował go podnieść. Ku jego tępemu zdumieniu, Vorbis prawie nic nie ważył. Szata skrywała ciało będące zaledwie skórą obciągniętą na kościach. Bruthą mógłby przełamać je gołymi rękami.

— Co ze mną? — jęknął Om.

— Ty masz cztery nogi — odparł chłopiec.

— Jestem twoim Bogiem!

— Tak. Wiem.

Bruthą ruszył wolno po piasku.

— Ale co chcesz z nim zrobić?

— Zabrać go do Omni — wychrypiał Bruthą. — Ludzie muszą wiedzieć. Co zrobił.

— Oszalałeś! Myślisz, że dasz radę nieść go aż do Omni?

— Nie wiem. Spróbuję.

— Ty… Ty… — Om uderzył łapką o piasek. — Na świecie żyją miliony ludzi, a ja musiałem trafić na ciebie! Dureń! Dureń!

Brutha wolno stawał się rozmytym kształtem w falującym powietrzu.

— To koniec! — krzyczał Om. — Nie jesteś mi potrzebny! Myślisz, że cię potrzebuję? Wcale nie! Szybko znajdę sobie innego wyznawcę! Żaden problem!

Brutha zniknął.

— I wcale cię nie gonię! — wrzasnął Om.


* * *

Brutha patrzył na swoje stopy wlokące się jedna za drugą. Przekroczył już granicę, przed którą zdolny był do myślenia. W jego topniejącym z gorąca mózgu krążyły tylko oderwane obrazy i strzępy wspomnień.

Sny… To te obrazy w głowie. Coaxes napisał cały zwój na ich temat. Zabobonni mogą wierzyć, że Bóg przesyła im wiadomość, ale naprawdę tworzy je sam mózg i odtwarza, kiedy co noc sortuje i układa doświadczenia dnia. Brutha nigdy nie śnił. Więc czasami następowała… ciemność, kiedy umysł porządkował wiedzę. Uporządkował wszystkie książki. I teraz Brutha wiedział, choć się nie uczył.

To były sny.

Bóg. Bóg potrzebuje ludzi. Wiara jest pożywieniem bogów. Ale potrzebują także kształtu. Bóstwa stają się takie, w jakie ludzie wierzą, że być powinny. Dlatego bogini mądrości nosi pingwina. Coś takiego może się zdarzyć każdemu bóstwu. Powinna nosić sowę. Wszyscy o tym wiedzą. Ale pewien marny rzeźbiarz, który sowy znał tylko z opisów, spartolił posąg. Potem wkroczyła wiara i zanim kto zdążył się obejrzeć, bogini mądrości musiała dźwigać ptaka, który przez cały czas ma na sobie strój wieczorowy i śmierdzi rybami.

Człowiek nadaje bóstwu kształt, jakby wlewał galaretę do formy.

Bogowie często stają się postacią ojca, twierdził Abraxas Agnostyk. Bogowie wyglądają jak wielka broda na niebie, bo kiedy człowiek jest jeszcze mały, tak właśnie widzi ojca.

Oczywiście, Abraxas przeżył… Ta myśl pojawiła się ostra i zimna w tej części umysłu, którą Brutha wciąż jeszcze mógł nazwać swoją. Bogom nie przeszkadzają ateiści, pod warunkiem że są to ateiści gorący, głębocy, żarliwi — jak Symonia. Ateiści, którzy cale życie nie wierzą, cale życie nienawidzą bogów za to, że ci nie istnieją. Taki ateizm jest niczym skala. To prawie wiara…

Piasek. To właśnie leży na pustyni. Kryształki skały ułożone w wydmy. Gordo z Tsortu uważał, że piasek to starta góra, ale Irexes odkrył, że piaskowiec to kamień zbudowany ze sprasowanego piasku, co sugeruje, że ziarnka piasku są przodkami gór…

Mnóstwo małych kryształków. A każdy z nich rósł i rósł…

Rósł coraz większy…

W milczeniu, nie zdając sobie z tego sprawy, Brutha przestał padać na twarz i legł nieruchomo.


* * *

— Spadaj stąd!

Scalbie nie zwracał na niego uwagi. To było ciekawe… Oglądał kawałki piasku, których nigdy wcześniej nie widział. I oczywiście istniała duża szansa, a nawet pewność, że na końcu tego wszystkiego czeka go niezły posiłek.

Przysiadł na skorupie Oma.

Om szedł po piasku. Od czasu do czasu przystawał, żeby krzyknąć na swego pasażera.

Brutha tędy przechodził.

Ale tam dalej jedna z wystających skal, sterczących z piasku niczym wyspy na morzu, sięgała aż do wody. Nigdy nie zdołałby się na nią wspiąć. Ślady stóp skręcały w głąb lądu — na pustynię.

— Idiota!

Om ruszył zboczem wydmy. Głęboko wbijał łapki, by nie zsuwać się do tyłu.

Za grzbietem ślady stóp zmieniły się w długi rowek. Brutha musiał upaść. Om schował łapki i zjechał w skorupie na sam dół.

Tutaj ślady skręcały. Brutha pewnie uznał, że obejdzie kolejną wydmę dookoła i po drugiej stronie odnajdzie tę skałę. Om znał się na pustyniach. Wiedział w szczególności, że tego typu logikę stosowały wcześniej tysiące białych, przysypanych piaskiem szkieletów.

Mimo to ruszył po śladach, wdzięczny losowi za cień rzucany przez wydmę teraz, gdy zachodziło słońce.

Wokół wydmy… Tak, a teraz ślady zygzakowały niepewnie i skręcały pod górę, pod kątem prostym do kierunku, gdzie powinny zmierzać. To oczywiste… Tak właśnie działają pustynie: mają własny system grawitacji. Ciągną wszystko do środka.

Загрузка...