Montgomery powiedział mi, że Prawo… stawało się
dziwnie nieskuteczne wraz z zapadnięciem nocy; że
wówczas zwierzęta pokazywały swą siłę; duch
przygody budził się w nich o zmroku; zdobywały się
na czyny, o których nie śniły w świetle dnia.
H. G. WELLS
„WYSPA DR. MOREAU”
Na zarośniętych wzgórzach wokół opuszczonej Kolonii Ikara susły, myszy polne, króliki i lisy wygrzebały się z nor i drżały na deszczu, nasłuchując. W dwóch pobliskich zagajnikach, gdzie rosły sosny, gumowce i nagie jesienne brzozy, znieruchomiały wiewiórki i szopy.
Ptaki zareagowały pierwsze. Pomimo deszczu sfrunęły z gniazd skrytych w koronach drzew, w rozpadającej się stodole i pod zniszczonymi okapami domu. Kracząc i skrzecząc wzniosły się spiralą w górę, zniżyły i zanurkowały, po czym pofrunęły prosto w stronę domu. Szpaki, strzyżyki, wrony, sowy i jastrzębie nadleciały w hałaśliwej i trzepoczącej gromadzie. Niektóre uderzały uparcie o ściany, aż skręciły sobie łebki lub połamały skrzydełka i spadły na ziemię, gdzie rzucały się, popiskiwały i wyczerpane zdychały.
Inne, równie oszalałe, trafiały w otwarte drzwi i okna, nie robiąc sobie krzywdy.
Choć stworzenia w promieniu dwustu jardów usłyszały wołanie, tylko zwierzęta z bliskiej okolicy zareagowały nań. Króliki kicały, wiewiórki mknęły, kojoty i lisy pędziły, a szopy kołysały się w ten swój dziwny sposób przez mokrą trawę, chwasty i błoto w stronę źródła syreniego śpiewu. Drapieżniki i z natury bojaźliwe ich ofiary teraz posuwały się w zgodnej gromadzie. Scena zupełnie jak z rysunkowego filmu Disneya – żyjący po sąsiedzku mieszkańcy pól i lasów biegną na wezwanie słodkiej gitary czy harmonijki starszego Murzyna, który opowie im historie o czarach i wspaniałych przygodach. Ale tam, dokąd zmierzały te stworzenia, nie było przyjaznego gawędziarza, a przyciągały je ponure, zimne i pozbawione melodii dźwięki.
Sam z wysiłkiem podsadził Harry’ego na drabinę i pomagał mu dostać się na strych, a Tessa i Chrissie zniosły wózek do garażu. Był to ciężki, wyposażony w silnik fotel, a nie lekkie składane krzesło, i nie zmieściłby się we włazie na strych. Specjalnie postawiły go w dużych drzwiach, co sugerowało, że Harry dotarł na wózku do tego właśnie miejsca i odjechał samochodem z jakimś przyjacielem.
– Sądzisz, że nabiorą się? – spytała Chrissie z troską w głosie.
– Jest szansa – odpowiedziała Tessa.
– Może nawet pomyślą, że Harry wyjechał z miasta wczoraj, zanim ustawili zapory na ulicach.
Tessa zgodziła się z nią, choć obydwie wiedziały, że ten numer ma małe szansę powodzenia. Sam i Harry tak naprawdę też nadrabiali miną. Na strychu wcale nie było bezpiecznie, bo nie ukryli tam również Chrissie, zamiast zabierać ją do chłostanego deszczem koszmarnego świata Moonglight Cove.
Wróciły windą na drugie piętro, gdzie Sam właśnie składał drabinę i zamykał klapę. Moose obserwował go zaciekawiony.
– Piąta czterdzieści dwie – powiedziała Tessa, patrząc na zegarek.
Sam chwycił podpórkę, którą wcześnie usunął spod klapy, i umieścił ją w uchwytach.
– Pomóż mi zawiesić ubrania.
Koszule i spodnie, wciąż na wieszakach, wcześniej przenieśli na łóżko i teraz podawali sobie jak ludzie wiadra wody przy gaszeniu pożaru. Szybko uporządkowali garderobę.
Tessa zauważyła ślady świeżej krwi na obandażowanym prawym nadgarstku Sama. Rany otwierały się przy wysiłku. Nie były śmiertelne, lecz zapewne bardzo bolesne, a wszystko, co osłabiało lub rozpraszało go, zmniejszało szansę na sukces.
Zamykając drzwi Sam powiedział:
– Boże, to okropne, że go tu zostawiamy.
– Piąta czterdzieści sześć – przypomniała Tessa.
Ładował rewolwer, ona zaś nakładała skórzaną marynarkę, a Chrissie kurtkę przeciwdeszczową Harry’ego. Sam zużył wszystkie naboje, jakie wziął do domu Coltrane’ów. Ale Harry posiadał rewolwer kaliber 0.45 i pistolet 0.38, które zabrał ze sobą na strych, oraz skrzynkę amunicji do nich, więc Sam wziął kilkadziesiąt pocisków kalibru 0.38.
Przypinając broń, przez teleskop obserwował ulice, prowadzące do Szkoły Centralnej.
– Wciąż duży ruch – stwierdził.
– Patrole? – spytała Tessa.
– Ale także ulewa, poza tym szybko napływa gęsta mgła.
Choć resztki ponurego światła przebijały wśród skłębionych chmur, dzięki burzy wcześnie zapadały ciemności.
– Piąta pięćdziesiąt – naciskała Tessa.
– Mogą zjawić się lada chwila, jeśli pan Talbot jest na początku tej listy – odezwała się Chrissie.
Odwracając się od teleskopu Sam stwierdził:
– W porządku. Wynosimy się.
Tessa z Chrissie podążyły za nim i wszyscy zeszli schodami na parter.
Moose zjechał windą.
Tej nocy Shaddack był dzieckiem.
Krążąc po Moonlight Cove nie mógł przypomnieć sobie, kiedy miał lepszy nastrój. Zmieniał pozycje patroli dla pewności, że każdy kwartał ulic w mieście jest pod kontrolą. Widok domów i pieszych w deszczu działał na niego jak nigdy dotąd, ponieważ teraz wiedział, że należeli do niego i że może zrobić z nimi, co zechce.
Wypełniały go uczucia podniecenia i oczekiwania, podobnie jak przed wielu laty w wigilię Bożego Narodzenia. Moonlight Cove było ogromną zabawką i za parę godzin, gdy wybije północ, ta ciemna wigilia zmieni się niepostrzeżenie w radosne święto. Od tej chwili spełni wszystkie pragnienia, nawet te najbardziej okrutne. Nie będzie sędziów i władz, które mogłyby go ukarać.
Niczym dziecko, które zakrada się do garderoby, by zwędzić na lody monety z ojcowskiego płaszcza, był tak pochłonięty marzeniami, że zupełnie zapomniał o możliwości porażki. Groźni regresywni zniknęli z jego świadomości, jak przez mgłę pamiętał o Lomanie Watkinsie, ale nie kojarzył już, dlaczego cały dzień ukrywał się w garażu Pauli Parkins przed szefem policji.
Ponad trzydzieści lat morderczej samokontroli, żmudnej i wyczerpującej pracy badawczej od dnia zamordowania rodziców i Rączego Jelenia, trzydzieści lat tłumienia potrzeb i pragnień wieńczyło w końcu spełnienie się snu. Nie mógł wątpić w swoją misję lub martwić się o wynik, gdyż to oznaczało zwątpienie w święte przeznaczenie i obrazę wielkich duchów, które obdarzyły go łaską. Nie dostrzegał więc nawet cienia porażki, wyrzucił z umysłu wszelką myśl o klęsce.
W burzy wyczuwał obecność wielkich duchów.
Czuł, jak sekretnie krążą po mieście.
Przybyły, żeby świętować jego wstąpienie na tron przeznaczenia.
Nie jadł kaktusowego cukierka od dnia, w którym zabił matkę, ojca i Indianina, ale przez te wszystkie lata nachodziły go wizje.
Pojawiały się niespodziewanie. Nagle przenosił się do tego niesamowitego świata, do barwnej krainy o jaskrawych, ale subtelnych kolorach i wielowymiarowych przedmiotach, gdzie on, Shaddack, unosił się w przestrzeni niczym balon i gdzie przemawiały do niego głosy wielkich duchów. Owe wizje nachodziły go dwa razy w tygodniu w roku poprzedzającym zbrodnie, jakie popełnił, później były rzadsze, choć równie intensywne. Te zwidy senne, przypominające fugę muzyczną, zazwyczaj trwały godzinę lub dwie, ale zdarzało się, że i pół dnia. Po części z tej przyczyny wśród rodziny i nauczycieli uchodził za dziecko oderwane od rzeczywistości. Wszyscy mu oczywiście współczuli, sądząc, że zaciążył na nim jakiś głęboki uraz.
Teraz, krążąc w furgonetce po okolicy, zapadał powoli w ten stan, wywoływany niegdyś przez kaktusowy cukierek. Wizja ogarnęła go niespodziewanie, ale nie nagle, jak w innych sytuacjach. On jakby… zanurzał się w niej coraz głębiej, głębiej. Im dłużej trwała, tym bardziej upewniał się, że tym razem nic nie wyrwie go brutalnie z tego królestwa. Od tej chwili miał zamieszkiwać oba światy, na podobieństwo wielkich duchów. Myślał nawet, że teraz ulega swoistej konwersji, tysiąc razy głębszej niż ta, jakiej poddał mieszkańców Moonlight Cove.
Wszystko wydało mu się niezwykłe i zdumiewające. Światła mrugające w strugach deszczu przypominały klejnoty rozrzucone w zapadającej nocy, a srebrzyste piękno kropel zadziwiło go równie mocno jak szybko ciemniejące, wspaniale skłębione w chmurach niebo.
Gdy zatrzymał się na skrzyżowaniu Paddock Lane i Saddleback Drive, dotknął piersi wyczuwając telemetryczne urządzenie na łańcuszku. Nie pamiętał, co to jest, i to też wydawało się tajemnicze i cudowne. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że urządzenie przesyłało dane o pracy jego serca do odbiornika w New Wave w promieniu pięciu mil, nawet wówczas, gdy znajdował się w czterech ścianach. Gdyby dane nie docierały ponad minutę, Słońce wysłałoby przez mikrofale rozkaz zniszczenia do mikrosfer komputerów wewnątrz wszystkich Nowych Ludzi.
Nieco później, na Bastenchurry Road, gdy znowu dotknął urządzenia, wyczuł jego ogromną moc. Ktokolwiek je nosił, miał w ręku życie innych. To był amulet, którym obdarowały go wielkie duchy, jeszcze jeden znak mówiący o tym, że tkwił jednocześnie w dwóch światach, na ziemi zwykłych ludzi i w królestwie wielkich duchów, bogów kaktusowego cukierka.
Ta wizja, jak lekarstwo działające z opóźnieniem, przeniosła go w czasy, gdy znajdował się w mocy Rączego Jelenia. Był małym chłopcem. I półbogiem, ulubionym dzieckiem Księżycowego Jastrzębia, więc mógł zrobić wszystko z każdym. Jadąc fantazjował o tym…
Od czasu do czasu śmiał się cicho i trochę piskliwie, a oczy świeciły mu jak oczy okrutnego i zdeprawowanego chłopca, przyglądającego się spustoszeniu, jakie czynił ogień wśród złapanych przez niego mrówek.
Moose biegał w koło merdając ogonem z taką siłą, że zachodziła obawa, iż może oderwać się, Chrissie zaś czekała w kuchni wraz z Tessą i Samem, aż znikną resztki światła zamierającego dnia.
Wreszcie Sam odezwał się:
– No dobrze. Trzymajcie się blisko mnie. Przez całą drogę róbcie tylko to, co mówię.
Patrzył na nie dłuższą chwilę, zanim otworzył drzwi. Objęli się bez słowa. Tessa pocałowała Chrissie w policzek, potem cmoknął ją Sam, wreszcie Chrissie ucałowała ich gorąco. Nie trzeba było jej tłumaczyć, dlaczego wszyscy poczuli nagle taki przypływ tkliwości. Należeli do ludzi, prawdziwych ludzi, więc uzewnętrznili swe uczucie, ponieważ przed końcem nocy mogli już nie być ludźmi, mogli stracić zdolność odczuwania.
Kto wiedział, co czują ci odmieńcy o dziwacznych kształtach? Kogo to w ogóle interesowało?
Poza tym groziło im, że złapie ich jedna z grup poszukiwawczych albo Zjawy, toteż teraz wykorzystali może ostatnią szansę pożegnania.
Wreszcie wyszli na ganek.
Chrissie ostrożnie przyciągała drzwi. Moose nie próbował wybiec na zewnątrz. Był zbyt dobrym i szlachetnym psem, by imać się takich tanich sztuczek. Ale wetknąwszy mordę w zwężającą się szparę wąchał dziewczynkę i próbował polizać jej rękę, więc bała się, że przytrzaśnie mu nos. Wycofał się w ostatniej chwili, a drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
Sam sprowadził je ze schodów i przemykali przez podwórze w kierunku sąsiedniego domu. Nie paliły się żadne światła. Chrissie miała nadzieję, że nie ma tam nikogo, ale wyobrażała sobie, że przy jednym z ciemnych okien tkwi jakaś monstrualna istota, wpatrująca się w nich i oblizująca wargi.
Deszcz wydawał się zimniejszy niż w czasie ucieczki poprzedniej nocy, ale może to było pierwsze wrażenie po wyjściu z ciepłego, suchego domu. Tylko nikła szara poświata nieco rozjaśniała niebo na zachodzie. Lodowate kropelki jakby wyrywały chmurom resztki światła i wbijały je w ziemię, ściągając głęboką, wilgotną ciemność. Zanim dotarli do ogrodzenia oddzielającego posesję Harry’ego od sąsiedniej, Chrissie ucieszyła się, że ma na sobie tę wielką, nieprzemakalną kurtkę z kapturem, choć czuła się w niej, jak dziecko przymierzające dla zabawy ubrania rodziców w garderobie.
Bez trudu pokonawszy płot z palików, podążały za Samem przez posesję sąsiada do kolejnego ogrodzenia. Chrissie przeszła przez nie swobodnie i dopiero po chwili zorientowała się, że wylądowali na podwórzu Coltrane’ów.
Spojrzała na ciemne okna i ucieszyła się: gdyby światła paliły się, oznaczałoby to, że ktoś znalazł pobojowisko po bitwie z Samem.
Przemykając przez podwórze do następnego parkanu, Chrissie bała się, że Coltrane’owie w jakiś sposób ożyli po tym, jak Sam wpakował w nich te wszystkie kule, i przez okno w kuchni teraz widzą swego śmiertelnego wroga z dwiema towarzyszkami. Spodziewała się, że za chwilę przez tylne drzwi wyskoczą z chrzęstem dwa roboty o metalowych ramionach i potężnych ruchomych dłoniach, trochę podobne do chodzących nieboszczyków ze starych filmów, z małymi radarami na głowach i parą uchodzącą z sykiem z otworów wentylacyjnych w ich ciałach.
Ze strachu zwolniła trochę i Tessa niemal wpadła na nią. Ponagliła ją lekkim pchnięciem. Dziewczynka, schylona nisko, pobiegła przez podwórze.
Sam pomógł jej przejść przez metalowe ogrodzenie o zaostrzonych niczym włócznie prętach.
W następnym domu byli ludzie, więc Sam zza krzewów obserwował teren. Chrissie i Tessa szybko przyłączyły do niego.
Dziewczynka, gramoląc się przez ogrodzenie, skaleczyła lewą dłoń, choć była obandażowana. Bolało ją, ale zacisnęła zęby i nie wypowiedziała słowa skargi.
Rozgarniając gałęzie morwy, wpatrywała się w pobliski dom. Dostrzegła cztery osoby w kuchni. Przygotowywali wspólnie kolację. Małżeństwo w średnim wieku, mężczyzna o siwych włosach i kilkunastoletnia dziewczynka.
Zastanawiała się, czy już poddano ich konwersji. Podejrzewała, że nie, ale nie mogła upewnić się. A ponieważ roboty i Zjawy skrywały się czasem sprytnie w ludzkim przebraniu, nie należało wierzyć nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi… czy rodzicom.
Prawie jak podczas inwazji kosmitów.
– Nie zobaczą nas, nawet jeśli wyjrzą przez okno – stwierdził Sam. – Chodźmy.
Chrissie wyszła zza krzewów morwowych i pobiegła w kierunku kolejnej posesji, dziękując Bogu za gęstniejącą z każdą minutą mgłę.
Wreszcie dotarli do domu przy końcu ulicy. Południowa część trawnika przylegała do przecznicy Bergenwood Way, łączącej się z Conquistador.
Gdy znajdowali się już niespełna dwadzieścia stóp od ulicy, zza zakrętu wyjechał samochód i ruszył szosą w dół. Idąc za przykładem Sama dziewczynka padła plackiem na grząskim trawniku, gdyż w pobliżu nie było żadnych krzewów.
Szczęśliwie Bergenwood nie oświetlały lampy uliczne, a z nieba zniknęły ostatnie promienie dnia.
Samochód sunął powoli z powodu złej pogody albo dlatego, że siedzący w nim ludzie patrolowali ulicę. Blask reflektorów rozpraszała mgła, która zdawała się promieniować własnym światłem.
Wszystko wokół było dziwacznie zniekształcone w tych ścielących się po ziemi świetlnych chmurach.
W wozie oddalonym już tylko o jedną przecznicę ktoś jadący na tylnym siedzeniu włączył latarkę i przez boczną szybę oświetlał posesje na południowej stronie Bergenwood. Ale zanim odjechaliby, mogliby wpaść na pomysł zlustrowania domostw leżących na północ od ulicy, czyli tam, gdzie kryli się uciekinierzy.
– Wycofujemy się – zdecydował Sam – ale czołgajcie się, czołgajcie.
Samochód dotarł do zbiegu ulic, w połowie drogi do skrzyżowania. Chrissie przedzierała się przy ziemi za Samem w stronę pobliskiej willi. Nie dostrzegła żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę. Balustrada przy tylnym ganku nie stanowiła żadnej osłony, nie rosły tu żadne większe krzewy. Może Sam chciał za rogiem domu przeczekać, aż wóz przejedzie, ale wątpiła, czy dobiegną tam w porę.
Przez ramię zobaczyła, że strumień światła wciąż omiata frontowe trawniki i myszkuje między zabudowaniami po stronie południowej. Jednak światło reflektorów samochodowych już za kilka sekund mogło przesunąć się po tym trawniku.
Właściwie ślizgała się na brzuchu bez wątpienia rozgniatając mnóstwo ślimaków i dżdżownic, które wypełzły z radością na mokrą trawę, co wprawiało ją w rozpacz. Dotarła do betonowej ścieżki w pobliżu domu. Sam gdzieś zniknął.
Skulona rozglądała się nerwowo wokół.
U jej boku pojawiła się Tessa.
– Schody do piwnicy, kochanie. Szybko.
Brnąc do przodu odkryła betonowe schody. Sam przycupnął na dole, gdzie deszczówka szemrząc spływała do ścieku znajdującego się przed drzwiami do piwnicy. Chrissie przyłączyła do Sama, a Tessa poszła za jej przykładem.
Jakieś cztery sekundy później strumień światła przesunął się po ścianie domu, a chwilę nawet tańczył kilka cali nad ich głowami.
Tkwili tak w milczeniu, bez ruchu jeszcze minutę po odjeździe samochodu. Chrissie była pewna, że jakiś tajemniczy stwór słyszał ich i zaraz otworzą się drzwi za plecami Sama, z których wyskoczy, warcząc i bucząc wilkołako-komputer o paszczy pełnej zębów i klawiszy, i powie coś w rodzaju: – Aby zostać zabitym, proszę wcisnąć ENTER.
Poczuła ulgę, gdy Sam wreszcie wyszeptał:
– Idziemy.
Ponownie przecięli trawnik w kierunku Bergenwood Way. Tym razem ulica była wyludniona.
Wzdłuż Bergenwood biegł kamienny kanał ściekowy, w którym Harry ponoć bawił się jako dziecko. Był szeroki na trzy, a głęboki może na pięć stóp i teraz przepływał nim wartki strumień deszczówki.
Kanał był znacznie bezpieczniejszą trasą niż nieosłonięta ulica. Przeszli kilka jardów w górę ulicy, nim znaleźli stalowe szczeble prowadzące do kanału. Sam zszedł na dół pierwszy, za nim Chrissie, a Tessa na końcu. Sam przygarbił się, by głowa nie wystawała mu na ulicę, Tessa również musiała pochylić się, natomiast Chrissie mogła iść wyprostowana. Czasami jedenastolatkom nie było tak źle, zwłaszcza gdy uciekało się przed wilkołakami, żarłocznymi kosmitami, robotami albo nazistami. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin naprawdę cudem uszła z życiem przed jakimiś strasznymi bestiami, chwała Bogu, nie przed nazistami, choć kto wiedział, co jeszcze wydarzy się.
Wzburzona woda ziębiła jej stopy i łydki. Mimo że dość płytka, jednak płynęła ze znaczną siłą, co zdumiało dziewczynkę. Napierała i ciągnęła bezlitośnie niczym żywa istota, przepełniona wrednym zamiarem przewrócenia jej. Dopóki stała na szeroko rozstawionych nogach, nie groził jej upadek, ale nie wiedziała jak długo utrzyma równowagę w ruchu. Kanał biegł stromo w dół ulicy, a stare kamienne dno przez kilka deszczowych sezonów doskonale wygładził prąd wody. To wszystko sprawiało, że był drugą wspaniałą rzeczą po wodnej zjeżdżalni w wesołym miasteczku.
Upadając zjechałaby w pobliże uskoku, gdzie kanał rozszerzał się i opadał prosto w głąb ziemi. Harry wspomniał o kratkach dzielących ściek na małe szczeliny tuż przed spadkiem, ale wyobraziła sobie, że tych kratek nie ma lub przerdzewiały, otwierając drogę ku przepaści. Kanał wychodził u podnóża urwiska morskiego, następnie biegł częściowo przez plażę, a woda wylewała się na piasek albo, w czasie przypływu, do morza.
Oczyma wyobraźni widziała jak koziołkuje bezradnie, krztusząc się brudną wodą, rozpaczliwie, ale bez powodzenia szuka oparcia i nagle spada kilkaset stóp w dół, obijając się o ściany pionowego szybu, łamiąc kości, rozbijając głowę na kawałki, uderzając o dno z…
No tak, mogła to sobie wyobrazić, ale nagle pomyślała, że nie zachowuje się zbyt mądrze.
Na szczęście Harry uprzedził ich o wszystkim, więc Sam przygotował się do tej eskapady. Odwiązał teraz linę, którą uprzednio owinął się pod kurtką wokół pasa. Zdjął ją w garażu Harry’ego ze starego kołowrotu twierdząc, że jest jeszcze dostatecznie mocna, a Chrissie miała nadzieję, że Sam nie myli się. Przełożywszy drugi koniec liny przez pasek Chrissie owinął również talię Tessy, zostawiając między nimi odstępy ośmiu stóp. Gdyby ktoś upadł – cóż, prawdę powiedziawszy, to Chrissie głównie groziło, że porwie ją prąd wody ku mokrej i krwawej śmierci – pozostali staliby mocno na nogach czekając, aż podniesie się.
Tak w każdym razie planowali.
Powiązani ruszyli w dół kanału.
Zgodnie z instrukcjami Sama, trzymała linę obiema rękami napinając ją, gdy zbliżała się do niego, a rozluźniając, gdy zostawała kilka stóp w tyle. Idąca za nią Tessa robiła to samo, gdyż Chrissie wyczuwała lekkie szarpnięcia liny na pasku.
Posuwali się w kierunku wejścia do tunelu przy Conquistador, który wiódł pod najbliższym skrzyżowaniem i pod dwoma kolejnymi kwartałami ulic, aż do Rushmore.
Chrissie co chwila zerkała ponad ramieniem Sama na wejście do tunelu. Było okrągłe, betonowe raczej niż kamienne, szersze od prostokątnego kanału na tyle, by weszli do środka robotnicy i oczyścili je, gdyby zatkało się gruzem. Jednak to nie kształt ani rozmiary włazu napawały ją obawą, lecz absolutna czerń sprawiała, że czuła mrowienie na karku. Był ciemniejszy niż noc na samym dnie kanału – tak absolutnie czarny, że wydawało się jej, iż podążają ku otwartej paszczy jakiegoś prehistorycznego potwora.
Po Bergenwood i Conquistador krążyły wozy policyjne. Ich światła załamywały się w kłębach napływającej mgły, ale niewiele z tej niesamowitej poświaty docierało do koryta kanału, a przy wlocie do tunelu panowała zupełna ciemność. Sam wkroczył do środka i po dwóch krokach zniknął z pola widzenia, dziewczynka bez wahania poszła za nim, choć drżała ze strachu. Posuwali się bardzo wolno po nierównym i stromym dnie, jeszcze bardziej zdradzieckim niż kamienny kanał.
Sam miał latarkę, ale Chrissie wiedziała, że nie chce jej zapalać blisko włazu w obawie, że odblask przyciągnie uwagę patrolu.
W tunelu było równie ciemno jak w brzuchu wieloryba. Co prawda nie wiedziała jak jest wewnątrz wielorybiego brzucha, ale wątpiła, czy jest tam choćby lampka nocna w kształcie kaczora Donalda, jaką miała, gdy była młodsza. Porównanie z wielorybim brzuchem wydawało się trafne, ponieważ Chrissie ogarnęło nieprzyjemne wrażenie, że ta rura to żołądek, a mknąca woda jest sokiem trawiennym, w którym już rozpuszczają się jej tenisówki i nogawki dżinsów.
I wtedy upadła. Pośliznęła się na czymś, może na jakimś grzybie na dnie kanału. Puściła się liny i zamachała rękami, próbując utrzymać równowagę, ale zwaliła się z okropnym pluskiem i natychmiast porwała ją woda.
Miała na tyle przytomności umysłu, by nie krzyczeć. Łapiąc ustami powietrze i krztusząc się wodą uderzyła nogami w Sama i podcięła go. Zastanawiała się, jak długo będą leżeć, martwi i gnijący na dnie tego ścieku u podnóża morskiego urwiska, nim ktoś odnajdzie ich wzdęte, fioletowe szczątki.
W grobowej ciemności Tessa usłyszała, jak dziewczynka pada, i natychmiast z całej siły zaparła się szeroko rozstawionymi nogami o wygięte dno. Ściskała linę w obu dłoniach. Po sekundzie sznur napiął się, gdy woda porwała Chrissie.
Sam stęknął i Tessa zorientowała się, że dziewczynka wpadła na niego. Lina rozluźniła się na chwilę, a potem pociągnęła ją do przodu, co zapewne oznaczało, że Sam jeszcze próbuje utrzymać się na nogach, na które napiera niesiona przez wodę Chrissie; gdyby jego również porwał rwący prąd, szarpnięcie byłoby tak silne, że zbiłoby Tessę z nóg.
Usłyszała przed sobą plusk i ciche przekleństwo Sama.
Poziom wody podwyższył się. Z początku myślała, że to tylko złudzenie, ale po chwili uświadomiła sobie, że strumień sięga powyżej kolan.
Najgorsza była ta przeklęta ciemność, całkowita ślepota, niepewność tego, co się dzieje.
Nagle znów poczuła szarpnięcie. Dwa, trzy – o Boże – sześć kroków.
Sam, nie upadaj!
Potykając się, niemal tracąc równowagę, Tessa rozpaczliwie ciągnęła linę do tyłu.
Chwiała się. Sznur wrzynał się jej w talię tak naprężony, że nie mogła owinąć go wokół dłoni, by wykorzystać całą siłę ramion.
Woda napierała na nią od tyłu.
Ślizgała się.
Dziwne myśli kłębiły się jej w głowie jak taśma wideo przesuwająca się w przyśpieszonym tempie przez stół montażowy. Wszystkie bez ładu i składu, ale kilka zaskoczyło ją. Myślała o życiu, przetrwaniu, o tym, że nie chce umierać. I nie było w tym nic dziwnego, ale pomyślała również o Chrissie, że nie chce zawieść tej dziewczynki, i oczyma duszy ujrzała wyraźnie siebie z nią gdzieś w przytulnym domu, jak matkę z córką, i zdumiała się tym pragnieniem. Przecież rodzice Chrissie żyli i może ich konwersję – czy cokolwiek to było – dałoby się po prostu cofnąć. Wówczas rodzina znów połączyłaby się, choć wydawało się to mniej prawdopodobne niż perspektywa, że ona i Chrissie będą razem. Ale mogło tak zdarzyć się. A potem pomyślała o Samie, o tym że nigdy nie kochała się z nim i tą myślą przestraszyła się. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że Sam pociąga ją w jakiś romantyczny sposób. Wzruszał ją jego hart ducha, a absolutnie poważna teoria o czterech-powodach-dla-których-warto-żyć stanowiła interesujące wyzwanie. Czy mogła dać mu piąty? Albo zająć miejsce Goldie Hawn jako czwarty? Dopiero teraz, na krawędzi śmierci, uświadomiła sobie, jak bardzo zafascynował ją w tak krótkim czasie.
Znów ślizgała się. Dno w tunelu było o wiele bardziej gładkie niż w kamiennym kanale, jakby na betonie rósł mech. Tessa próbowała wbić w podłoże obcasy butów.
Sam klął pod nosem. Chrissie kaszlała i krztusiła się.
Woda podniosła się do prawie dwudziestu cali.
Lina napięła się mocno, a po chwili całkowicie rozluźniła.
Tessa pomyślała, że sznur pękł, a Sam i Chrissie zostali porwani w głąb tunelu.
Szmer, chlupot, plusk potoku odbijał się wielokrotnym echem od ścian i serce Tessy waliło tak głośno, aż słyszała je, ale słyszała również krzyki porwanych przez wodę przyjaciół. Na jedną okropną chwilę zamilkli obydwoje.
Potem Chrissie znów zakaszlała, na szczęście gdzieś blisko.
Zapłonęło światło latarki, którą Sam przysłaniał dłonią.
Chrissie przywarła plecami i rękami do ściany tunelu, chroniąc się przed najsilniejszym prądem.
Sam stał w szerokim rozkroku. Woda kłębiła się i pieniła wokół jego nóg. Odwrócił się. Patrzył teraz w stronę wejścia do tunelu.
Na szczęście lina nie pękła, a napięcie zelżało, ponieważ Sam i Chrissie odzyskali równowagę.
– Wszystko w porządku? – szepnął Sam do dziewczynki.
Kiwnęła głową, wciąż krztusząc się brudną wodą. Wykrzywiła twarz z obrzydzenia, splunęła kilka razy i w końcu wydobyła z siebie:
– mhm.
Sam spojrzał na Tessę:
– Okay?
Zatkało ją, jakby miała kamień w gardle. Przełknęła ślinę i chwilę mrugała powiekami, aż w końcu poczuła ogromną ulgę, uwalniając się od nieznośnego ucisku w piersi. Wreszcie wydukała:
– Okay. Tak. Okay.
Sam odprężył się, gdy już bez żadnych przygód dobrnęli do końca kanału. Uszczęśliwiony patrzył w niebo. Właściwie mało co widział w gęstej mgle, ale to był nic nie znaczący szczegół. Odczuwał ulgę na otwartej przestrzeni, choć wciąż tkwił po kolana w zamulonej wodzie.
Znaleźli się teraz w najprawdziwszej rzece. Albo na wzgórzach na wschodnim krańcu miasta padał tak rzęsisty deszcz, albo przerwała się gdzieś tama. Woda sięgała już Samowi do uda, Chrissie zaś prawie do pasa. Strumień wypływający z kanału uderzał ich w plecy z taką siłą, że ledwo utrzymywali równowagę.
Odwróciwszy się przyciągnął do siebie dziewczynkę.
– Od tej chwili będę cię mocno trzymał.
Skinęła głową.
Noc była grobowo ciemna i nawet z odległości kilku cali widział jedynie niewyraźne zarysy jej twarzy. Spojrzawszy na Tessę stojącą kilka stóp dalej, zobaczył jedynie czarny nieokreślony kształt.
Ściskając mocno Chrissie popatrzył przed siebie.
Tunel biegł pod dwoma kolejnymi skrzyżowaniami, po czym ścieki znowu wypływały do odkrytego kanału, co Harry zapamiętał z dziecinnych czasów, kiedy to wbrew zakazom rodziców bawił się w tym wodnym raju i powiedział im o tym. Dzięki Bogu za nieposłuszne dzieci.
Ten odcinek przechodził w betonowy tunel przy następnym skrzyżowaniu i – według Harry’ego – kończył się przy wlocie do długiego ścieku na zachodnim krańcu miasta. Przypuszczalnie na odcinku ostatnich dziesięciu stóp znajdował się rząd żelaznych prętów z dwunastocalowymi prześwitami, sięgających stropu, przez które przepływały tylko woda i mniejsze przedmioty. A zatem nie istniało niebezpieczeństwo, że prąd poniesie ich w dół przez dwieście stóp aż do wylotu.
Ale Sam nie chciał ryzykować. Nie mogli sobie pozwolić na kolejne wywrotki.
Przez całe życie czuł, że sprawia ludziom zawód. Choć miał tylko siedem lat, gdy w wypadku zginęła jego matka, zawsze zżerało go poczucie winy, że nie uratował jej pomimo młodego wieku i tego, że razem z nią był uwięziony we wraku samochodu. A potem zawsze rozczarowywał tego pijanego, podłego, żałosnego sukinsyna – ojca – i cierpiał strasznie z powodu swej klęski. Czuł, jak Harry, że zawiódł ludzi z Wietnamu, choć decyzję o porzuceniu ich na pastwę losu podjęły władze na wysokim szczeblu, na co nie miał wpływu. Żaden z dwóch agentów FBI, którzy ponieśli śmierć w jego obecności, nie zginął przez niego, a jednak czuł, że wobec nich także nawalił. Zawiódł w jakimś sensie Karen, choć wszyscy przekonywali go, że jest szalony sądząc, że ponosi jakąkolwiek odpowiedzialność za jej chorobę. Jego zaś dręczyła myśl, że kochając ją bardziej, siłą woli przezwyciężyłby raka. I Bóg świadkiem, że zawiódł swego syna, Scotta.
Chrissie ścisnęła go za rękę.
Odwzajemnił jej uścisk.
Wydawała się taka mała.
Wcześniej tego dnia rozmawiali w kuchni Harry’ego o odpowiedzialności. A teraz nagle uświadomił sobie, że jego poczucie odpowiedzialności graniczyło z obsesją, ale nadal zgadzał się z Harrym: nigdy dość poświęcenia dla innych, zwłaszcza przyjaciół i rodziny. Nie przypuszczał, że będzie roztrząsał kluczowe zagadnienie życia stojąc niemal po pas w błotnistej wodzie w kanale odpływowym podczas ucieczki przed tajemniczym wrogiem, ale tak właśnie było.
Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę, że to wcale nie problem odpowiedzialności tak go nęka, nie, na Boga, lecz brak umiejętności radzenia sobie z niepowodzeniem. Wszyscy ludzie doznawali od czasu do czasu porażek i często naprawdę decydowało o tym zrządzenie losu. W takiej sytuacji człowiek nie tylko musiał nadal działać, ale również cieszyć się ową kontynuacją. Klęska nie mogła pozbawić go radości życia. To byłoby bluźnierstwem, jeśli wierzyło się w Boga – i po prostu głupie, jeśli nie stało wiary. To tak, jakby powiedzieć sobie: „Ludzie upadają, ale ja nie powinienem, ponieważ jestem czymś więcej niż człowiekiem, jestem gdzieś między aniołami i Bogiem”. Zrozumiał, że stracił Scotta, ponieważ wyzbył się miłości życia. Nie umiał już dzielić się z chłopcem wszystkim, co naprawdę miało znaczenie i w porę nie umiał zapobiec nihilizmowi syna.
W tym momencie, gdyby policzył powody dla których warto żyć, lista zawierałaby więcej niż cztery pozycje. Byłyby ich setki. Tysiące.
Zrozumiał to wszystko w jednej chwili, trzymając dłoń Chrissie, jakby czas uległ jakiemuś kaprysowi względności. Uświadomił sobie, że gdyby coś stało się z dziewczynką albo Tessą, a on wyplątałby się z tej całej historii, nie potrafiłby cieszyć się swoim wybawieniem i żyć dalej. Choć sytuacja była kiepska, a nadzieja niewielka. Sam radował się, nieomal śmiejąc się na głos. Żywy koszmar, jakiego doświadczali w Moonlight Cove, wstrząsnął nim głęboko, uświadamiając z całą brutalnością ważne prawdy, prawdy tak proste, że już dawno powinien dostrzec je przez długie lata cierpienia. Ale teraz przyjął z wdzięcznością. Może prawda wydaje się oczywista dopiero wtedy, gdy już się ją znalazło.
No dobrze, okay, może i żyłby dalej zawiódłszy innych, nawet straciwszy Chrissie i Tessę – ale, do cholery, nie zamierzał ich tracić. Niech go diabli, jeśli dopuści do tego.
Niech go diabli.
Ściskając dłoń Chrissie ostrożnie posuwał się wzdłuż kamiennego kanału, błogosławiąc wolne od śliskiego mchu dno. Woda była dość głęboka, więc czując się trochę niepewnie, zamiast stawiać stopy, sunął nogami po dnie.
Po niespełna minucie dotarli do żelaznych prętów wmurowanych w ścianę kanału. Tessa przyłączyła do nich i chwilę stali tam trzymając się tych szczebli, wdzięczni za oparcie.
Nieco później, gdy deszcz nagle zelżał, Sam był gotowy ruszyć dalej. Ostrożnie, by nie nadepnąć na rękę Tessy albo Chrissie, wspiął się po kilku szczeblach i wyjrzał na ulicę.
Nic nie poruszało się, z wyjątkiem mgły.
Ten odcinek otwartego kanału okrążał Centralną Szkołę w Moonlight Cove. Boisko do lekkiej atletyki znajdowało się zaledwie kilka stóp dalej, a za nim majaczył w ciemności i mgle budynek szkolny, oświetlony jedynie na zewnątrz przez kilka słabych lamp.
Teren otoczono parkanem o wysokości dziewięciu stóp. Ale Sam nie przejmował się tym. W ogrodzeniach zawsze były bramy.
Harry czekał na strychu, pełen nadziei i najgorszych przeczuć. Siedział oparty o ścianę w długiej nie oświetlonej izbie w najodleglejszym kącie od włazu. W tym pustym pomieszczeniu nie było żadnej osłony.
Ale gdyby ktoś posunął się tak daleko, by opróżnić garderobę przy głównej sypialni, odsunąć klapę, spuścić składane schodki i rozejrzeć się, może nie spenetrowałby dokładnie każdego zakątka w pomieszczeniu. Zobaczywszy nagie deski i uciekające pająki przy pierwszym błysku latarki, może wycofałby się.
Bzdura. Każdy, kto zada sobie trud i dotrze na strych, przeszuka go. Ale uczepił się tej zgoła absurdalnej myśli, wedle swej życiowej zasady: niech żywi nie tracą nadziei. Potrafił przyrządzić treściwą zupę z najbardziej wodnistej cieczy, ponieważ przez połowę życia właśnie nadzieja podtrzymywała go na duchu.
Było mu dość wygodnie. Przygotował się do przebywania na zimnym strychu. Korzystając z pomocy Sama nałożył wełniane skarpety, ciepłe spodnie i dwa swetry.
Zabawne, jak wielu ludzi sądziło, że sparaliżowany człowiek nie ma żadnego czucia. Niekiedy tak rzeczywiście zdarzało się.
Ale były tysiące rodzajów uszkodzenia kręgosłupa. Gdy nie doszło do całkowitego zniszczenia rdzenia kręgowego, chory odbierał wiele bodźców.
Harry, choć stracił zupełnie władzę w ręce oraz jednej nodze i prawie całkowicie w drugiej, wciąż odczuwał ciepło i gorąco. Gdy coś go ukłuło, odbierał to jak lekki ucisk.
Bez wątpienia fizycznie odczuwał znacznie mniej niż jako pełnosprawny mężczyzna. Ale nie wszystkie uczucia były natury fizycznej. Zapewne tylko nieliczni uwierzyliby mu, że kalectwo naprawdę wzbogaciło jego życie emocjonalne. Z konieczności stał się odludkiem, jednak wynagradzał sobie tę samotność. Pomogły mu książki. Otworzyły przed nim świat. I teleskop. Ale to przede wszystkim dzięki niezłomnej chęci życia zachował zdrowy umysł i serce.
Zdmuchnie świecę bez goryczy, jeśli nastały jego ostatnie godziny. Żałował tego, co stracił, ale co ważniejsze, cieszył się z tego, co zachował. W ostatecznym rozrachunku ocenił, że wiódł na ogół dobre i wartościowe życie.
Miał przy sobie broń. Rewolwer kaliber 0.45 i pistolet 0.38. Gdyby szukali go na strychu, najpierw wystrzela magazynek z pistoletu, a potem uraczy ich pociskami z rewolweru, wszystkimi z wyjątkiem jednego. Ostatni zachowa dla siebie.
Nie potrzebował zapasowej amunicji. W sytuacji kryzysowej człowiek z jedną sprawną ręką nie był w stanie załadować broni na tyle szybko, by cały wysiłek nie przerodził się w komiczną klęskę.
Walenie deszczu o dach osłabło. Zastanawiał się, czy to kolejna przerwa w burzy, czy ulewa kończy się na dobre.
Chciałby znów zobaczyć słońce.
Bardziej martwił się o Moose’a niż o siebie. Biedne psisko siedziało na dole osamotnione. Liczył na to, że Zjawy albo ich twórcy nie skrzywdzą poczciwiny. A gdyby dotarli aż na strych i zmusili go do strzelenia sobie w łeb, miał nadzieję, że Moose rychło znajdzie dobry dom.
Krążącemu po ulicach Lomanowi, Moonlight Cove wydawało się wymarłe i jednocześnie tętniące życiem.
Na zewnątrz przypominało pustą skorupę, czy wypalone przez słońce wymarłe miasto gdzieś w sercu Mohave. Sklepy, bary i restauracje były zamknięte. Nawet w zwykle zatłoczonej knajpie Perezów zaciągnięto zasłony. Nikt nie miał zamiaru jej otwierać.
Na chodnikach poruszały się tylko piesze patrole i zespoły przeprowadzające konwersję, a jezdnie należały do radiowozów i dwuosobowych patroli w prywatnych samochodach.
A jednak miasto wrzało swoistym życiem. Kilkakrotnie dostrzegł dziwne, zwinne postaci przemykające ukradkiem we mgle, ale o wiele śmielej niż w poprzednie noce. Gdy zatrzymał się albo zwalniał, by przyjrzeć się tym maruderom, niektórzy z nich też przystawali w głębokim cieniu i wpatrywali się w niego nienawistnymi, żółtymi, zielonymi lub krwawymi oczyma, jakby chcieli wywlec go z radiowozu, zanim odjedzie. Przyglądając się im pragnął zostawić wóz, zrzucić ubranie a wraz z nim ograniczenia ludzkiej postaci i przyłączyć się do prostego świata łowów, jedzenia i rui. Jednak za każdym razem szybko odjeżdżał zanim oni – lub on – ulegli żywiołowi. Od czasu do czasu mijał domy, w których płonęły dziwaczne światła, a w oknach poruszały się tak groteskowe i niesamowite cienie, że serce zaczynało mu walić i dłonie wilgotniały, choć najprawdopodobniej znajdował się poza zasięgiem ich działania. Nie sprawdzał, jakież to istoty zamieszkują tam i co robią, ponieważ czuł, że przypominają Denny’ego i pod wieloma względami są niebezpieczniejsze od regresywnych.
Żył teraz w świecie pierwotnych i kosmicznych sił, monstrualnych stworów skradających się po nocy, gdzie ludzi zredukowano do roli bydła, a chrześcijański świat Boga zastąpiono wytworem sił zżeranych przez żądze, rozmiłowanych w okrucieństwie i nigdy niesytych władzy. W powietrzu, napływającej mgle, wśród ociekających wodą drzew, w ciemnych alejkach i nawet w żółtym blasku latarni przy głównej ulicy coś szeptało, że nic dobrego nie nastąpi tej nocy… ale może wydarzyć się wszystko inne, bez względu na to, jak będzie fantastyczne albo dziwaczne.
Przeczytał mnóstwo książek w ostatnich latach, między innymi powieści M. P. Lovercrafta, choć nie lubił go nawet w jednej setnej tak bardzo jak Louisa L’Amoura. Ten ostatni bowiem pisał o rzeczach realnych, podczas gdy Lovercraft uprawiał czystą fantastykę. Albo tak wówczas wydawało się Lomanowi. Teraz już wiedział, że człowiek jest zdolny stworzyć z otaczającej rzeczywistości piekło, o jakim obdarzeni nawet największą wyobraźnią pisarze mogą jedynie śnić.
Rozpacz i przerażenie, typowe dla książek Lovercrafta, zalewały Moonlight Cove strumieniami większymi, niż teraz strugi deszczu. Jadąc przez odmienione ulice, Loman trzymał w zasięgu ręki służbowy rewolwer na przednim siedzeniu.
Shaddack.
Musi znaleźć Shaddacka.
Zmierzając na południe wzdłuż Juniper zatrzymał się na skrzyżowaniu z Ocean Avenue.
W tym samym czasie przed znakiem stopu stanął inny radiowóz, dokładnie naprzeciwko Lomana.
Ocean Avenue była pusta. Opuściwszy szybę Loman przejechał powoli przez skrzyżowanie i zahamował przy tym radiowozie, w odległości jednej stopy.
Dzięki numerowi na drzwiach wywnioskował, że jest to samochód Neila Penniwortha. Ale nie zobaczył młodego funkcjonariusza. Dostrzegł coś, co mogło nim być niegdyś, coś w pewnym stopniu ludzkiego. Istota siedziała w blasku szybkościomierza i obrotomierza, ale głównie oświetlał ją ekran terminalu. Z czaszki Penniwortha wyrastały przewody podobne do tych, które wyskoczyły z czoła Denny’ego, by związać go ściślej z komputerem. W słabym świetle wydawało się, że jeden przechodził przez kierownicę i niknął w tablicy wskaźników, drugi zaś zwieszał się w kierunku komputera.
Czaszka też zmieniła się koszmarnie. Wydłużona, pokryła się sterczącymi elementami, zapewne czujnikami, które połyskiwały delikatnie jak polerowany metal. Ramiona były powiększone, dziwacznie skręcone i spiczaste. Przypominał robota w stylu barokowym. Jego ręce nie spoczywały na kierownicy, ale może w ogóle ich nie miał. Loman podejrzewał, że chłopak stopił się w jedno nie tylko z komputerem, ale i z radiowozem.
Penniworth powoli obrócił twarz w jego stronę.
W pozbawionych źrenic oczodołach wiły się i tańczyły białe, trzaskające pałeczki elektryczności.
Shaddack powiedział, że wolni, bo pozbawieni uczuć Nowi Ludzie mogą dowolnie wykorzystywać daną im siłę umysłu, nawet w stopniu uniemożliwiającym kontrolę nad formą i materią. Teraz świadomość dyktowała im formę. Uciekając od świata bez uczuć, przybierali różne postaci wedle woli i chęci, ale nie mogli znowu stać się Dawnymi Ludźmi. Penniworth znalazł widać ukojenie w tym monstrualnym wcieleniu.
Ale co teraz odczuwał? Jaki miał cel? Czy naprawdę chciał trwać w takim kształcie? A może po prostu nie mógł powrócić do ludzkiej postaci, podobnie jak Mike?
Loman sięgnął po rewolwer.
Mackowaty przewód wyskoczył z drzwi po stronie pasażera, nie niszcząc metalu, i uderzył z cichym trzaskiem w szybę przy głowie Lomana.
Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w przewód, bezskutecznie usiłując natrafić spoconą ręką na rewolwer.
Szyba nie pękła, ale pojawiła się na niej plama wielkości ćwierć-dolarówki, która pokryła się bąblami i stopiła w ciągu sekundy szkło. Przewód wkręcił się do środka zmierzając ku twarzy Lomana. Był zakończony paszczą niczym węgorz, ale maleńkie, ostre zęby wyglądały jak stalowe.
Watkins cofnął raptownie głowę i zapomniawszy o rewolwerze wcisnął gaz do dechy. Chevrolet jakby stanął dęba, po czym wystrzelił do przodu.
Przez chwilę przewód łączący samochody wydłużał się i musnąwszy czubek nosa Lomana, zniknął w wozie Penniwortha.
Jechał szybko aż do końca Juniper, zwolniwszy dopiero przed zakrętem. W pękniętej szybie gwizdał wiatr.
Sprawdzały się najgorsze obawy Lomana. Nowi Ludzie, którzy nie wybrali regresji, zmieniali się sami, bądź na rozkaz Shaddacka, w diabelską hybrydę człowieka i maszyny.
Znajdź Shaddacka. Zabij twórcę i uwolnij jego żałosne monstra.
Chrissie z chlupotem maszerowała przez grząskie boisko. Miejscami błotnista maź przytrzymywała jej buty, i dziewczynka pomyślała, że hałasuje jak jakiś idiotyczny kosmita przesuwający się na stopach z przyssawkami. I wówczas zaświtało jej, że w pewnym sensie jest obcym przybyszem w mieście tej właśnie nocy, istotą inną niż to, czym stała się większość mieszkańców Moonlight Cove.
Pokonali już dwie trzecie boiska, gdy zatrzymał ich przeraźliwy krzyk, który rozdarł noc niczym ostra siekiera suchy sag drewna. Nieludzki wrzask wznosił się i opadał, dziki i tajemniczy, ale znajomy. Przypominał wołanie jednej z bestii, które uznała za kosmitów. Choć deszcz już nie padał, powietrze było pełne wilgoci, dlatego ten niesamowity ryk brzmiał tak wyraźnie jak czysty niczym uderzania dzwonu odgłos trąbki.
Co gorsza, na to wołanie natychmiast odpowiedział jakiś podniecony krewniak bestii. Rozległo się co najmniej sześć równie przerażających jęków, od Paddock Lane na południu aż do Holliwell Road na północy, od wysokich wzgórz na wschodnim krańcu miasta po urwiska nad plażą oddalone kilka ulic na zachód.
Chrissie zatęskniła nagle do zimnego, ciemnego kanału ze wzburzoną, sięgającą pasa wodą, tak obrzydliwą, że mogłaby płynąć z wanny samego diabła. Ta otwarta przestrzeń wydawała się dziko niebezpieczna w porównaniu z kanałem.
Po chwili ciszy znowu rozniosło się wycie, znacznie bliższe niż to wcześniejsze. Zbyt bliskie.
– Wejdźmy do środka – ponaglił Sam.
Chrissie przyznała, że mimo wszystko nie nadaje się na bohaterkę powieści Andre Norton.
Była wystraszona, zmarznięta, głodna i padała z wyczerpania. Miała serdecznie dość przygód. Tęskniła za ciepłym domem i dniami wypełnionymi czytaniem książek i chodzeniem do kina, i podwójnymi porcjami ciasta karmelowego. Prawdziwa bohaterka powieści sensacyjnej dawno już wymyśliłaby genialne fortele, by zniszczyć bestie w Moonlight Cove i przerobić ludzi-robotów w nieszkodliwe maszyny do mycia samochodów. Byłaby na najlepszej drodze do przyjęcia tytułu koronowanej księżniczki królestwa przez aklamację pełnych szacunku i wdzięcznych obywateli.
Pobiegli na koniec boiska, omijając ławki dla publiczności, i przecięli pusty parking na tyłach szkoły.
Nic ich nie zaatakowało.
Dzięki Ci, Boże. Twoja przyjaciółka, Chrissie.
Coś zawyło ponownie.
Nawet Bóg bywał przewrotny.
Na tyłach budynku znajdowało się sześcioro drzwi.
Przechodzili od jednych do drugich, a Sam chciał otworzyć je w świetle osłoniętej ręką latarki. Najwyraźniej nie szło mu, co rozczarowało Chrissie. Wyobrażała sobie, że agenci FBI są tak dobrze wyszkoleni, że w razie potrzeby włamują się do skarbca w banku przy pomocy rożna i szpilki do włosów.
Spróbował także uchylić kilka okien, poświęcając z pozoru mnóstwo czasu na świecenie latarką po szybach. Sprawdzał nie pomieszczenia, ale wewnętrzne parapety i framugi.
Przy ostatnich drzwiach, jedynych z szybą, wyłączył latarkę i spojrzawszy z powagą na Tessę wyszeptał:
– Raczej nie ma tu systemu alarmowego, choć może mylę się. Ale nigdzie nie zauważyłem przewodów.
– A inne rodzaje alarmów? – spytała szeptem Tessa.
– No cóż, istnieją systemy reagujące na ruch, wychwycony przez przekaźnik dźwiękowy albo fotokomórkę. Ale to zbyt wyrafinowane jak na szkołę.
– Więc co teraz?
– Teraz wybiję szybę.
Chrissie spodziewała się, że wyjmie z kieszeni płaszcza rolkę taśmy maskującej i zaklei szybę, by zagłuszyć brzęk szkła i zapobiec rozsypaniu się kawałków na podłogę. Tak właśnie działo się w książkach. Ale on po prostu odwrócił się bokiem, wbił łokieć w dolny prawy róg oszklonej części drzwi.
Szkło posypało się z okropnym hukiem. Może zapomniał wziąć taśmę?
Przez otwór wymacał zamek, otworzył drzwi i pierwszy wszedł do środka. Chrissie podążyła za nim, omijając odłamki szkła. Zapalił latarkę. Nie zasłaniał już jej dłonią, choć oczywiście zważał, by strumień światła nie padał na okna.
Znajdowali się w długim hallu pełnym cedrowo-sosnowego zapachu ze środka dezynfekcyjnego i pochłaniacza kurzu zarazem. Dozorcy przez lata rozsypywali te zielone kulki na podłodze, a później wzbijali w górę miotłami, aż podłoga i ściany nasączyły się wonią. Znała ją z podstawówki Thomasa Jeffersona i rozczarowała się, czując również tutaj. Zawsze myślała o szkole średniej jako o szczególnym i tajemniczym miejscu, ale co to za wyjątkowe i tajemnicze miejsce, skoro używano tu identycznego środka dezynfekcyjnego, co w podstawówce?
Tessa cicho zamknęła drzwi.
Chwilę nasłuchiwali.
W budynku panowała cisza.
Idąc wzdłuż korytarza zaglądali do klas, ubikacji i magazynków w poszukiwaniu sali komputerowej. Po przejściu stu pięćdziesięciu stóp doszli do następnego hallu. Zatrzymali się wytężając słuch.
Cisza.
I ciemność. Jedynym światłem był blask latarki, którą Sam wciąż trzymał w lewej ręce, ale już odsłoniętą, bowiem w prawej ściskał rewolwer.
W końcu stwierdził:
– Nikogo tu nie ma.
Co wydawało się prawdą.
Po chwili Chrissie poczuła się lepiej i bezpieczniej.
Z drugiej jednak strony, jeśli Sam naprawdę wierzył, że są jedynymi ludźmi w szkole, to dlaczego wyjął broń?
Jadąc niczym pan przez włości niecierpliwie oczekiwał północy. Jeszcze pięć długich godzin. Thomas Shaddack cofnął się niemal do poziomu dziecka. Teraz, gdy był bliski triumfu, mógł skończyć z tym przebraniem dorosłego człowieka i zrobił to z ulgą. Tak naprawdę, nigdy nie dorósł, jego rozwój emocjonalny zatrzymał się w wieku dwunastu lat, gdy otrzymał przesłanie Księżycowego Jastrzębia, które wypełniło go bez reszty. Od tej pory udawał dojrzałość emocjonalną, odpowiadającą fizycznemu rozwojowi.
Już nie musiał udawać.
W głębi duszy zawsze wiedział, jaki jest naprawdę, co uważał za wielką siłę i przewagę nad tymi, którzy zostawili dzieciństwo daleko za sobą. Dwunastolatek pielęgnował marzenia z większą determinacją niż dorosły, ponieważ dorosłych zawsze gnębiły i rozpraszały sprzeczne potrzeby oraz pragnienia. A chłopiec u progu dojrzewania potrafił skoncentrować się i poświęcić niezłomnie jednemu Wielkiemu Marzeniu. Odpowiednio ukształtowany, był doskonałym „monomaniakiem”.
Projekt Księżycowy Jastrząb, ten Wielki Sen o boskiej władzy, nie stałby się jawą, gdyby on normalnie dojrzewał emocjonalnie. Swój bliski triumf zawdzięczał mentalności dziecka.
Znów był chłopcem, ale już otwarcie chciał zaspokoić każdy kaprys, wziąć, czego tylko zapragnął, łamać ustalone zasady. Dwunastolatek z przyjemnością czynił wszystko na przekór i atakował autorytety. W skrajnych przypadkach chłopcy w tym wieku byli urodzonymi anarchistami, na granicy hormonalnej rebelii.
Ale on wyrósł na kaktusowym cukierku, który, choć zjedzony dawno temu, ukształtował jego psychikę. Był chłopcem świadomym swej boskości. A zdolność jakiegokolwiek chłopca do okrucieństwa bladła w porównaniu z okrucieństwem bogów.
Oczekując północy, wyobrażał sobie, jak wykorzysta władzę, gdy wszyscy w Moonlight Cove znajdą się pod jego rozkazami. Niektóre z pomysłów napawały go dziwną mieszaniną podniecenia i obrzydzenia.
Na Iceberry Way zdumiony zobaczył obok siebie na miejscu pasażera Rączego Jelenia. Zatrzymawszy furgonetkę na środku drogi patrzył z niedowierzaniem, zszokowany i przestraszony.
Ale Indianin nie odezwał się słowem, tylko spoglądał przed siebie.
Shaddack powoli zrozumiał, że posiadł na własność jego ducha. Wielkie duchy ofiarowały mu Indianina jako doradcę w nagrodę za sukces Projektu Księżycowy Jastrząb. Ale teraz on kontrolował sytuację i czerwonoskóry będzie mówił tylko wtedy, gdy Shaddack zwróci się do niego.
– Witaj, Rączy Jeleniu – powiedział.
– Witaj, Mały Wodzu.
– Należysz teraz do mnie.
– Tak, Mały Wodzu.
Przez mgnienie Shaddack pomyślał, że to iluzja szaleńca. Ale cierpiący na monomanię chłopcy nie analizowali zbyt długo swego stanu umysłowego i myśl o błędzie opuściła go równie szybko, jak pojawiła się.
Zwrócił się do Rączego Jelenia:
– Zrobisz to, co powiem.
– Zawsze.
Nadzwyczaj zadowolony, Shaddack zdjął nogę z hamulca i ruszył do przodu. W świetle reflektorów ukazała się na chodniku istota o bursztynowych oczach i o fantastycznym kształcie, pijąca wodę z kałuży. Nie przyjąwszy do wiadomości faktu, że niezamierzenie stworzył ją, pozwolił, by zniknęła z jego pamięci tak szybko, jak z otulonej nocą ulicy.
Chytrze patrząc na Indianina, powiedział:
– Wiesz, co zamierzam zrobić pewnego dnia?
– Co takiego, Mały Wodzu?
– Gdy już poddam konwersji nie tylko ludzi w Moonlight Cove, ale wszystkich na świecie i już nikt nie będzie mi się opierał, poświęcę trochę czasu na wytropienie całej twojej rodziny – braci, sióstr, nawet kuzynów. Odszukam też wszystkie ich dzieci, żony i mężów tych dzieci, również ich rodziny… i zapłacą mi za twoje zbrodnie, wierz mi, naprawdę zapłacą. – W jego głosie zabrzmiała piskliwa nuta rozdrażnienia, co nie spodobało mu się, mimo to nadal mówił poirytowany. – Zabiję wszystkich mężczyzn i sam pokroję ich na krwawe strzępy. Powiem im, że cierpią dlatego, gdyż są związani z tobą, więc będą tobą pogardzać i przeklinać twoje imię, i żałować, że kiedykolwiek istniałeś. Zgwałcę również wszystkie kobiety i pokaleczę je, zadam im głębokie rany, a potem pozabijam. Co o tym myślisz? Hę?
– Jeśli tego pragniesz, Mały Wodzu.
– Jasne jak słońce, że pragnę.
– Więc zrób to.
– Jasne jak słońce, że to zrobię.
Shaddack zdumiał się, gdy poczuł łzy w oczach. Stanął na skrzyżowaniu.
– To, co ze mną zrobiłeś, było złe. – Indianin milczał. – Powiedz!
– To było złe, Mały Wodzu.
– Pod każdym względem.
– To było złe.
Shaddack wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos. Przetarł oczy. Wkrótce łzy obeschły.
Uśmiechnął się do nocnego krajobrazu za szybą samochodu. Westchnął. Zerknął na Rączego Jelenia.
Indianin patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczyma. Milczał.
Shaddack odezwał się:
– Naturalnie, bez ciebie nigdy nie zostałbym dzieckiem Księżycowego Jastrzębia.
Pracownia komputerowa znajdowała się na parterze u zbiegu korytarzy. Okna wychodziły na boisko, ale były niewidoczne z ulicy, więc Sam zapalił górne światła.
Salę urządzono jak laboratorium językowe. Każdy komputer stał w kabinie. Trzydzieści wyrafinowanych urządzeń z twardym dyskiem ustawiono wzdłuż trzech ścian i w dwóch rzędach pośrodku.
Przyglądając się temu nowoczesnemu sprzętowi Tessa stwierdziła:
– New Wave z pewnością było hojne, co?
– Raczej przewidujące – poprawił ją Sam.
Daremnie szukał linii telefonicznych i modemów.
Tessa i Chrissie obserwowały przez drzwi ciemny korytarz.
Sam włączył jeden z komputerów. Na środku ekranu pojawił się znak New Wave.
Może rzeczywiście przekazano je szkole wyłącznie w celach edukacyjnych, bez zamiaru wciągania dzieci do Projektu Księżycowy Jastrząb.
Po chwili na ekranie ukazało się menu. Ponieważ urządzenia te miały ogromną pojemność, były już zaprogramowane i gotowe do pracy w momencie włączenia. Menu oferowało 5 możliwości.
A. TRENING l
B. TRENING 2
C. WORD PROCESSING
D. KSIĘGOWOŚĆ
E. INNE
Zawahał się. Nagle poczuł strach przed skorzystaniem z komputera. Z całą wyrazistością przypomniał sobie Coltrane’ów. Choć wydawało się, że dobrowolnie stopili się ze sprzętem, a transformacja zaczęła się w nich samych, nie miał żadnej pewności, że nie było akurat odwrotnie. Może właśnie komputery w jakiś sposób zawładnęły nimi. Ale z obserwacji Harry’ego wynikało, że ludzi w Moonlight Cove przemieniał zastrzyk, a nie jakaś podstępna siła przenikająca z klawiszy na opuszki palców. Ciągle jednak wahał się.
Wcisnął w końcu E. Wyskoczyła lista przedmiotów szkolnych:
A. JĘZYKI
B. MATEMATYKA
C. NAUKI PRZYRODNICZE
D. HISTORIA
E. ANGIELSKI
F. INNE
Teraz F. Ukazało się trzecie menu i cała procedura powtórzyła się, aż wreszcie doszedł do menu z New Wave. Gdy wystukał tę nazwę, po ekranie przesuwały się słowa:
WITAJ STUDENCIE
KONTAKTUJESZ SIĘ TERAZ
Z SUPERKOMPUTEREM
W FIRMIE NEW WAVE MICROTECHNOLOGY
NAZYWAM SIĘ SŁOŃCE
JESTEM DO TWOJEJ DYSPOZYCJI
Komputery szkolne podłączono do New Wave, a zatem modemy – były zbędne.
CZY CHCIAŁBYŚ ZOBACZYĆ POSZCZEGÓLNE MENU?
CZY SPRECYZUJESZ ZAINTERESOWANIA?
Wziąwszy pod uwagę różnorodność programu komputerowego komendy policji, z którym zapoznał się poprzedniej nocy w radiowozie, pomyślał, że cały wieczór może przeglądać kolejne menu, nim znajdzie to, co go interesuje. Wstukał:
MOONLIGHT COVE KOMENDA POLICJI.
PLIK ZASTRZEŻONY
PROSZĘ NIE PODEJMOWAĆ PRÓB KONTYNUACJI
BEZ OPIEKI NAUCZYCIELA
Nauczyciele zapewne mieli indywidualny numer kodów i tylko poddanym konwersji udostępniono skądinąd zastrzeżone dane. Jedynie tworząc przypadkowe kombinacje cyfr mógł poznać któryś z kodów. Ale istniały miliony, wręcz miliardy możliwości. Groziło mu zatem, że posiwieje i zęby mu wypadną, a i tak nie trafi na właściwy numer.
Poprzedniej nocy użył kodu funkcjonariusza Reese Dorna i rozważał teraz, czy działał on tylko w wyznaczonym terminalu połączonym z komendą policji, czy też zostanie przyjęty przez każdy komputer powiązany ze Słońcem. Próba nic nie kosztowała. Wystukał 262699
Ekran rozjaśnił się i Sam przeczytał:
WITAM FUNCJONARIUSZU DORN
Tym razem udało się.
WYBIERZ:
A. DYSPOZYTOR
B. CENTRALNA KARTOTEKA
C. BIULETYN
D. MODEM POZASYSTEMOWY
Wcisnął D.
Ukazała się ogólnokrajowa lista komputerów, z którymi mógł łączyć się przez modem w komendzie policji.
Nagle zwilgotniały mu dłonie. Był pewien, że coś nawali, choćby dlatego, że od chwili gdy zjawił się w mieście, wszystko szło jak po grudzie.
Zerknął na Tessę.
– W porządku?
Popatrzyła zmrużonymi oczyma w ciemny korytarz, a później mrugnęła do niego.
– Chyba tak. Masz coś?
– Mhm… może. – Ponownie odwrócił się do komputera i powiedział cicho: – Proszę…
Przestudiował długą listę połączeń pozasystemowych. Odszukał FBI KEY, najnowszą i najbardziej wyrafinowaną sieć komputerową Biura z maksymalnie zabezpieczonym systemem pamięci oraz wyszukiwania i transmisji danych. Zainstalowano ją w głównej siedzibie w Waszyngtonie zaledwie przed rokiem, a korzystali z niej zapewne jedynie wybrani agenci w centrali i biurach terenowych, posługujący się specjalnymi kodami.
Koniec z asekuracją.
Wciąż oczekując kłopotów wybrał FBI KEY. Menu zniknęło. Po chwili ukazał się złotoniebieski symbol FBI, a pod spodem słowo: KEY.
Przez ekran płynęła teraz seria pytań: – JAKI JEST TWÓJ NUMER IDENTYFIKACYJNY? NAZWISKO? DATA URODZENIA? DATA WSTĄPIENIA DO BIURA? NAZWISKO PANIEŃSKIE MATKI? – Gdy odpowiedział na wszystkie, został nagrodzony dostępem do systemu.
– Bingo! – powiedział z odrobiną optymizmu.
– Co się stało? – spytała Tessa.
– Wszedłem do głównego systemu Biura w Waszyngtonie.
– Jesteś włamywaczem komputerowym – stwierdziła Chrissie.
– Ale udało się.
– Co teraz? – dociekała Tessa.
– Zaraz wywołam dyżurnego operatora. Ale najpierw prześlę pozdrowienia do każdego cholernego oddziału w kraju, by pracownicy usiedli i uświadomili sobie pewne rzeczy.
– Pozdrowienia?
Z bogatego menu Sam wybrał G – NATYCHMIASTOWA TRANSMISJA MIĘDZYODDZIAŁOWA. Chciał zawiadomić wszystkie filie, a nie wyłącznie najbliższą w San Francisco, skąd liczył na szybką pomoc. Istniała jedna szansa na milion, że operator w centrali wśród zalewu innych transmisji przeoczy tę wiadomość, pomimo nagłówka ALARM. W takiej sytuacji ktoś dzierżący w ręku ster spałby w najmniej odpowiednim momencie, co szczęśliwie nie trwałoby długo, ponieważ wszystkie oddziały w kraju wzywałyby centralę, prosząc o informacje dotyczące Moonlight Cove.
Niewiele rozumiał z tego, co działo się w mieście. Ale szybko ułożył odpowiednią notatkę z nadzieją, że ludzie z FBI ruszą tyłki i zaczną działać.
SYTUACJA ALARMOWA MOONLIGHT COVE KALIFORNIA
* DZIESIĄTKI ZABITYCH. SYTUACJA POGARSZA SIĘ.
* W NAJBLIŻSZYCH GODZINACH MOGĄ UMRZEĆ KOLEJNE SETKI
* NEW WAVE MICROTECHNOLOGY ZAMIESZANE W BEZPRAWNE EKSPERYMENTY NA LUDZIACH BEZ ICH WIEDZY. SPISEK O DUŻYM ZASIĘGU.
* TYSIĄCE ZARAŻONYCH
* POWTARZAM, CAŁA POPULACJA MIASTA ZAGROŻONA
* SYTUACJA SKRAJNIE NIEBEZPIECZNA
* ZARAŻENI OBYWATELE CIERPIĄ NA ZANIK WŁADZ UMYSŁOWYCH, WYKAZUJĄ SKŁONNOŚĆ DO SKRAJNEGO OKRUCIEŃSTWA.
* POWTARZAM, SKRAJNEGO OKRUCIEŃSTWA.
* PROŚBA O NATYCHMIASTOWĄ KWARANTANNĘ PRZEPROWADZONĄ SIŁAMI SPECJALNYMI ARMII. PROŚBA O NATYCHMIASTOWE MASOWE WSPARCIE SIŁ FBI.
Podał swoją pozycję w szkole na Rushmore, aby śpieszący na pomoc wiedzieli, gdzie ich szukać, choć nie był pewien, czy doczekają tu bezpiecznie tej chwili. Na końcu podał nazwisko i numer identyfikacyjny.
Wiadomość miała sprawić, by służby specjalne zjawiły się tu przygotowane na każdą ewentualność.
Wystukał TRANSMISJA, ale po chwili zastanowienia zmienił hasło na: TRANSMISJA WIELOKROTNA.
Komputer zapytał: LICZBA POWTÓRZEŃ?
Odpowiedź Sama: 99
Polecenie zostało przyjęte.
Znów powtórzył: TRANSMISJA i wcisnął ENTER.
JAKIE ODDZIAŁY?
Wystukał: WSZYSTKIE.
Ekran przygasł. Po chwili pojawiło się słowo: PRZESYŁAM.
W tym momencie drukarki laserowe w oddziałach Biura w całym kraju drukowały pierwszy z 99 egzemplarzy notatki. Wszyscy dyżurni będą wkrótce chodzić po ścianach.
Niemal westchnął z ulgą.
Ale jeszcze nie koniec tego całego bałaganu.
Szybko powrócił do programu KEY i wybrał A – NOCNY OPERATOR.
Pięć sekund później skontaktował się z agentem obsługującym komputer w centrum łączności Biura w Waszyngtonie. Na ekranie pojawił się identyfikator i nazwisko ANNE DENTON. Z niebywałą satysfakcją korzystał z tej supernowoczesnej technologii, by doprowadzić do upadku Thomasa Shaddacka, New Wave i Projektu Księżycowy Jastrząb. W tej bezgłośnej elektronicznej rozmowie z Annę Denton zamierzał dokładniej opisać okropności w Moonlight Cove.
Loman nie interesował się już działaniami komendy policji, mimo to włączał terminal w samochodzie mniej więcej co dziesięć minut, by sprawdzić, co się dzieje. Spodziewał się, że Shaddack skontaktuje się z pracownikami komendy od czasu do czasu. Przy odrobinie szczęścia przechwyci jakąś rozmowę i namierzy tego łajdaka.
Wyłączał komputer, ponieważ bał się Shaddacka. Nie tego, że wyssie mu mózg, czy coś w tym rodzaju, ale on sam mógł ulec pokusie upodobnienia się do Denny’ego i Penniwortha, podobnie jak w pobliżu regresywnych ogarniała go przemożna chęć przemiany.
Zjechał na pobocze Holliwell Road i wyłączył silnik. Zamierzał właśnie skontrolować kanał dialogowy, gdy na ekranie ukazało się słowo: ALARM. Cofnął dłoń z klawiatury, jakby coś go uszczypnęło.
Teraz wyświetlił się tekst: SŁOŃCE WYWOŁUJE DIALOG.
Słońce? Superkomputer w New Wave? Dlaczego włącza się w system komputerowy komendy policji?
Zanim inny funkcjonariusz z komendy albo radiowozu zażądał wyjaśnień, Loman przejął inicjatywę i wystukał: DIALOG ZAAPROBOWANY.
WYJAŚNIAM – stwierdziło Słońce.
Loman wystukał TAK, co oznaczało KONTYNUUJ.
Słońce spytało: CZY POŁĄCZENIA TELEFONICZNE Z NUMERÓW NIEZAAPROBOWANYCH W MOONLIGHT COVE I ZAMIEJSCOWYCH WCIĄŻ SĄ ZABRONIONE?
TAK.
CZY POWYŻSZY ZAKAZ OBEJMUJE ZASTRZEŻONE LINIE TELEFONICZNE OBSŁUGIWANE PRZEZ SŁOŃCE?
Zaskoczony, Loman wystukał – NIEJASNE.
Słońce cierpliwie wyjaśniło, że obsługuje własne linie telefoniczne poza oficjalnym spisem, z których użytkownicy mogli łączyć się z innymi komputerami w całym kraju.
Teraz Słońce powtórzyło ostatnie pytanie.
Gdyby interesował się komputerami jak Denny, od razu zrozumiałby, co się dzieje, ale wciąż miał wątpliwości.
Wystukał więc: DLACZEGO – co oznaczało – DLACZEGO PYTASZ?
MODEM POZASYSTEMOWY W UŻYCIU.
KTO Z NIEGO KORZYSTA?
SAMUEL BOOKER.
Loman roześmiałby się, gdyby nadal odczuwał radość. Agent FBI znalazł łącze poza Moonligh Cove i całe to gówno trafi wreszcie do wentylatora.
Zanim zapytał o działalność i miejsce pobytu Bookera, w lewym górnym rogu ekranu ukazało się nazwisko SHADDACK. A więc Moreau z New Wave włączył się do tego dialogu. Loman zadowolony nie przeszkadzał swemu stwórcy i Słońcu w konwersacji.
Shaddack poprosił o więcej szczegółów.
Słońce odpowiedziało: DOSTĘP DO SYSTEMU FBI KEY.
Loman wyobraził sobie, w jakim szoku znalazł się teraz Shaddack. Na ekranie ukazało się kolejne żądanie okrutnego władcy: OPCJE. Co oznaczało, że pragnął rozpaczliwie, by Słońce przedstawiło mu propozycje opanowania sytuacji.
Komputer podał pięć możliwości i Shaddack wybrał ostatnią: ZAMKNIĘCIE SYSTEMU.
W chwilę później Słońce ogłosiło: POŁĄCZENIE Z SYSTEMEM FBI KEY ZAMKNIĘTE.
Loman miał nadzieję, że Booker przekazał już dostatecznie dużo, by wykończyć tego szaleńca i zniszczyć Projekt. Na ekranie ukazało się pytanie Shaddacka:
TERMINAL BOOKERA?
PYTASZ O MIEJSCE POBYTU?
TAK
SZKOŁA CENRALNA W MOONLIGHT COVE,
PRACOWNIA KOMPUTEROWA.
Lomana dzieliły od szkoły trzy minuty drogi.
Zastanawiał się, gdzie znajduje się Shaddack. Właściwie nie miało to znaczenia, blisko czy daleko. Zrobi wszystko, by powstrzymać Bookera od skompromitowania Projektu, albo zemścić się, jeśli agent już wszczął alarm.
Wreszcie dowiedział się, gdzie znajdzie swego stwórcę.
Sam zdążył wymienić z Anne Denton w Waszyngtonie zaledwie sześć zdań, gdy połączenie zostało przerwane. Ekran był pusty.
Chciał wierzyć, że to zwykłe zakłócenia gdzieś na linii. Ale wiedział, że tak nie jest.
Zerwał się na równe nogi przewracając krzesło. Chrissie podskoczyła zdumiona, a Tessa spytała:
– Co się dzieje? Coś nie tak?
– Odkryli nas – wyjaśnił. – Nadchodzą.
Harry usłyszał dzwonek do drzwi na dole. Poczuł skurcz w żołądku. Czuł się tak, jakby siedział w roller coasterze i właśnie się rozpędzał. Dzwonek odezwał się ponownie.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Wiedzieli, że jest kaleką. Dawali mu czas na otwarcie drzwi.
W końcu znów zadzwonili.
Spojrzał na zegarek. Dopiero siódma czterdzieści pięć. Najwyraźniej nie umieścili go na końcu listy.
Dzwonek rozbrzmiewał teraz nieprzerwanie. Z parteru dobiegło przytłumione szczekanie Moose’a.
Tessa chwyciła dziewczynkę za rękę. Wraz z Samem wybiegli z pracowni komputerowej. Latarka coraz słabiej świeciła.
Miała nadzieję, że nie zgaśnie zanim znajdą wyjście. Nagle szkoła zaczęła przypominać labirynt, gdy w popłochu szukali bezpiecznej drogi ucieczki przed śmiercią.
Przeszli przez cztery korytarze i skręcili w kolejny, nim Tessa zorientowała się, że idą w złym kierunku.
– Nie szliśmy tędy.
– Nieważne – powiedział Sam – wydostaniemy się przez jakiekolwiek drzwi.
W słabym świetle z latarki na końcu korytarza ukazała się ściana.
– Tędy – Chrissie wyrwała się do przodu, w ciemność, zmuszając ich, by podążyli za nią, albo porzucili ją.
Shaddack uznał, że nie włamaliby się do szkoły od ulicy, gdzie byliby widoczni – więc podjechał na tyły budynku.
Ominąwszy stalowe drzwi, które stanowiły zbyt poważną przeszkodę, szukał stłuczonego okna.
Niebawem zauważył w świetle reflektorów puste miejsce po szybie w prawym dolnym rogu ostatnich drzwi.
– Tam – powiedział do Rączego Jelenia.
– Tak, Mały Wodzu.
Zaparkował samochód tuż obok i chwycił załadowaną strzelbę Remingtona.
Pudełko zapasowej amunicji leżało na siedzeniu pasażera. Kilka pocisków wepchnął do kieszeni płaszcza, jeszcze sześć wziął w rękę, wysiadł z furgonetki i skierował się do drzwi z wybitą szybą.
Rozległy się trzy uderzenia, które dotarły nawet na strych, i Harry usłyszał gdzieś w oddali brzęk tłuczonego szkła.
Moose szczekał jak oszalały. Przypominał najbardziej wściekłego psa obronnego, jakiego kiedykolwiek wyhodowano, a nie sympatycznego czarnego labradora. Może chciał udowodnić, że wbrew łagodnemu usposobieniu jest gotów bronić domu i pana.
Nie rób tego, chłopie, myślał Harry. Nie próbuj być bohaterem. Wciśnij się gdzieś w kąt, pozwól im wejść, nawet poliż ich w rękę, ale nie…
Pies zawył i zamilkł.
Nie, pomyślał Harry i poczuł przejmujący żal. Stracił nie tylko psa, ale również najlepszego przyjaciela.
Moose też miał poczucie obowiązku.
W domu zapanowała cisza. Pewnie przeszukiwali parter.
Harry czuł, jak żal i strach ustępują miejsca złości. Moose. Cholera, biedny, nieszkodliwy psiak. Poczuł wściekłość. Chciał zabić ich wszystkich.
Sprawną ręką położył pistolet na kolanach. Wiedział, że nie znajdą go od razu, ale czuł się pewniej z bronią.
W wojsku zdobywał medale w zawodach strzeleckich z broni długiej i krótkiej. Było to dawno temu. Już ponad dwadzieścia lat nie strzelał nawet dla wprawy. Od czasu, gdy walczył na tej dalekiej, pięknej azjatyckiej ziemi i pewnego słonecznego ranka został kaleką na całe życie. Czyścił oraz oliwił swoje pistolety, głównie z przyzwyczajenia. Żołnierskie lekcje i nawyki pozostawały na całe życie – teraz cieszył się z tego.
Brzęk.
Szum i łomot maszynerii.
Winda.
W końcu znaleźli się we właściwym korytarzu. Z przygasającą latarką w lewej, a rewolwerem w prawej dłoni Sam dogonił Chrissie i w tej samej chwili usłyszał narastający odgłos syreny na zewnątrz. Nie mógł ustalić, czy wóz patrolowy podjeżdżał na tyły szkoły, gdzie właśnie zmierzali, czy też zbliżał się do głównego wejścia.
Wyglądało na to, że Chrissie też nie wiedziała, gdyż zatrzymała się i spytała:
– Dokąd Sam? Dokąd?
– Sam, wejście! – krzyknęła Tessa.
Dopiero po chwili zorientował się, że na końcu korytarza w odległości jakichś trzydziestu jardów otwierają się drzwi, przez które weszli do budynku. Do środka wkroczył jakiś człowiek. Syreny wciąż wyły, więc nadjeżdżały posiłki, chyba cały pluton. W progu majaczyła postać wysokiego, ponad sześć stóp wzrostu, faceta nieznacznie rozjaśniona przez lampę znajdującą się na zewnątrz przy wejściu.
Sam wystrzelił ze swojej trzydziestkiósemki, nie zastanawiając się, czy człowiek ten był wrogiem, ponieważ wszyscy tu nim byli, każdy z osobna w całym legionie – i spudłował. Po upadku w kanale jak diabli bolał go nadgarstek. Odrzut wystrzału wywołał przeszywający ból aż do ramienia. Jezu, rozlał się niczym kwas od głowy po czubki palców. Niemal upuścił rewolwer.
Gdy huk wystrzału odbił się od ścian i powrócił do Sama, facet otworzył ogień ze swojej strzelby, jak z ciężkiej artylerii. Na szczęście był kiepskim strzelcem. Celował zbyt wysoko, zapominając, że kopnięcie podniesie broń. W rezultacie pocisk trafił w sufit tylko dziesięć jardów od miejsca, w którym stał, rozbijając jedną ze zgaszonych jarzeniówek i kilka płytek dźwiękoszczelnych. Teraz z kolei wziął zbyt dużą poprawkę na odrzut, opuszczając lufę zbyt nisko i druga kula uderzyła w podłogę, z dala od celu.
Sam nie obserwował biernie tej kanonady. Pchnął Chrissie w drzwi prowadzące do ciemnej sali, nie zważając na to, że naboje dziurawią winylową podłogę. Tessa wbiegła do środka tuż za nim. Zatrzasnąwszy drzwi oparła się o nie, jakby wydawało się jej, że jest superkobietą i pociski bez śladu odbiją się od pleców.
Sam podał jej żałośnie świecącą latarkę.
– Z moim nadgarstkiem muszę trzymać pistolet w obu dłoniach.
Tessa omiotła pomieszczenie słabym, żółtawym strumieniem światła. Wylądowali w sali koncertowej. Na prawo od drzwi przy ścianie stały krzesła i stojaki na nuty dla orkiestry. Na lewo widniało sporo pustego miejsca, a w głębi pulpit dyrygencki z jasnego drewna i metalu. I dwoje otwartych drzwi do sąsiednich pomieszczeń.
Chrissie bez popędzania szybko podążała za Tessą, Sam zaś na końcu krył drzwi, którymi weszli z korytarza.
Syreny zamilkły. Należało się spodziewać mnóstwa ludzi ze strzelbami.
Przeszukali już parter i pierwsze piętro. Teraz byli w sypialni na drugim piętrze.
Harry usłyszał przez sufit rozmowę, ale nie za bardzo ich rozumiał.
Niemal liczył na to, że zauważą klapę i wejdą na strych. Wtedy wykończy choć kilku z nich. Za Moose’a. Po dwudziestu latach bycia ofiarą, miał śmiertelnie dosyć. Pokaże im, że Harry Talbot wciąż jest człowiekiem, z którym trzeba liczyć się: Moose był tylko psem, ale zabicie go nie ujdzie im bezkarnie.
Loman dojrzał w tumanach mgły, że obok furgonetki Shaddacka zaparkował radiowóz, z którego wysiadł Paul Amberlay.
Był jednym z najlepszych funkcjonariuszy. Szczupły, muskularny i bardzo inteligentny, ale teraz wyglądał jak wystraszone chłopię ze szkoły średniej.
Podszedł do Lomana roztrzęsiony z bronią w ręku.
– Tylko pan i ja? Do cholery, gdzie reszta? Mamy alarm.
– Gdzie są inni? – powtórzył Loman. – Posłuchaj tylko, Paul. Posłuchaj.
Z każdej części miasta dobiegały dziesiątki dzikich głosów, układających się w niesamowitą pieśń, nawołujących się albo wyjących do księżyca, skrytego pod skłębionymi chmurami.
Loman rzucił się do bagażnika. Wszystkie radiowozy wyposażono w broń do rozpędzania demonstracji, której nigdy jeszcze nie użył w spokojnym Moonlight Cove. Ale hojne New Wave nie oszczędzało na sprzęcie, nawet jeśli uznawano go za zbędny. Teraz wyciągnął broń z uchwytów zamocowanych na bocznej ścianie bagażnika.
Amberlay przyłączył się do niego:
– Chce mi pan powiedzieć, że cała policja uległa regresji, z wyjątkiem nas?
– Tylko posłuchaj – powtórzył Loman, opierając broń o zderzak.
– Ależ to szaleństwo! – upierał się Amberlay. – Jezu Chryste, chce mi pan wmówić, że całe to cholerne draństwo zwali się nam na głowy?
Loman chwycił pudełko z pociskami ze schowka na koło zapasowe i otworzył je.
– Ty nie czujesz tego wezwania, Paul?
– Nie – zbyt szybko zaprotestował.
– A ja tak – powiedział Loman, ładując broń. – Och, Paul, czuję jak cholera. Chcę zrzucić z siebie ubranie i zmienić się, zmienić, po prostu biegać wyzwolony. Wędrować z nimi, polować, zabijać i szaleć.
– Ja nie, nie, nigdy – oponował Amberlay.
– Kłamca – stwierdził Loman i strzelił z bliska, rozwalając mu głowę.
Nie mógł zaufać młodemu funkcjonariuszowi, obrócić się do niego plecami, gdy ten czuł tak silne pragnienie regresji, słysząc wabiącą pieśń.
Gdy wpychał do kieszeni pociski na zapas, ze szkoły dobiegł go odgłos strzałów.
Zastanawiał się, który strzelał, Booker czy Shaddack. Z całych sił tłumiąc szalejący w nim strach i przemożną chęć zrzucenia ludzkiej postaci wszedł do środka, by poznać ofiarę strzelaniny.
Tommy Shaddack usłyszał kolejny wystrzał, ale nie zwrócił nań uwagi. W końcu to była wojna, wystarczyło po prostu posłuchać krzyków dobywających się z gardeł bojowników, niesionych echem od wzgórz aż do morza. Skoncentrował się na obcych przybyszach w szkole, ponieważ wiedział, że kobieta musi być tą suką o nazwisku Lockland, a dziewczynka to Chrissie Foster, choć nie pojmował jakim cudem są razem.
Wojna. Więc postępował tak, jak żołnierze na dobrych filmach, otwierający kopniakiem drzwi i strzelający do środka, zanim przekroczyli próg. Nikt nie krzyknął. Pomyślał, że spudłował, więc wypalił jeszcze raz, i znów cisza. Wywnioskował, że już uciekli. Wszedł i odszukał po omacku kontakt. Zapaliwszy światło zobaczył pustą salę koncertową.
Najwidoczniej wydostali się przez jedne z dwojga drzwi. Zrozumiawszy to rozgniewał się, naprawdę wkurzył się. Tylko raz w życiu użył broni, gdy zabił Indianina z rewolweru ojca, ale wtedy strzelał z bliska, więc trafił. Wciąż wierzył, że będzie dobrze strzelał. W końcu, na litość boską, obejrzał mnóstwo filmów wojennych, westernów, seriali policyjnych w TV i nie wydawało się to trudne. Zwyczajnie celowało się i pociągało za spust. Cóż, widać mylił się, toteż ogarnęła go wściekłość. Dlaczego było to takie łatwe w kinie i kretyńskiej TV, gdy w rzeczywistości broń podskakiwała w ręku jak żywa.
Teraz już wiedział, jak to jest, więc rozstawi szeroko nogi i przygotuje się odpowiednio, aby nie wybijać dziur w suficie czy podłodze. Następnym razem przygwoździ ich na dobre i pożałują, że zmusili go do pościgu, a nie położyli się po prostu i umarli, gdy chciał tego.
Znaleźli się w hallu, gdzie było dziesięć dźwiękoszczelnych pokoi, w których uczniowie rzępolili całymi godzinami, nikomu nie przeszkadzając. Tessa pchnęła drzwi na końcu tego wąskiego korytarza i w nikłym świetle latarki zobaczyła salę równie dużą jak koncertowa, także z podium dla orkiestry. Napis na ścianie, sporządzony ręką jakiegoś ucznia, uzupełniony rysunkiem śpiewających skrzydlatych aniołów głosił, że to siedziba Najlepszego w Świecie Chóru.
Gdy Chrissie i Sam weszli za Tessą, w oddali zagrzmiał wystrzał.
Wydawało się, że dobiega z zewnątrz.
Zamknęli drzwi i usłyszeli kolejne huki, już bliżej, prawdopodobnie przy wejściu do sali koncertowej.
W tym pokoju było również dwoje drzwi, ale jedne prowadziły do gabinetu dyrektora chóru.
Rzucili się więc do drugich. Wyskoczyli na korytarz oświetlony jedynie czerwonym neonem z napisem SCHODY, co oznaczało, że jest to wewnętrzna klatka schodowa bez wyjścia na zewnątrz.
– Weź ją na górę – Sam ponaglił Tessę.
– Ale…
– Szybko! Wchodzą na parter prawdopodobnie wszystkimi wejściami.
– A ty…
– Postoję tu chwilę – powiedział.
Drzwi do sali otworzyły się z impetem i natychmiast padły strzały.
– Uciekajcie – wyszeptał Sam.
Harry usłyszał skrzypnięcie drzwi garderoby. Na strychu było zimno, ale pot lał się po nim strumieniami, jakby siedział w saunie. Chyba niepotrzebnie włożył dwa swetry. Odejdźcie, myślał, odejdźcie.
Do diabła, nie, no dalej, chodźcie tu. Sądzicie, że chcę żyć wiecznie?
Sam przyklęknął na jedno kolano, bowiem ta pozycja ułatwiała mu celowanie osłabionym prawym nadgarstkiem. Uchylił drzwi na sześć cali i obydwie dłonie wysunął przez szczelinę, podpierając prawą dłoń z bronią drugą ręką.
W blasku dochodzącym z korytarza dostrzegł tego faceta w głębi sali. W jego postaci było coś znajomego.
Uzbrojony człowiek nie widział Sama. Przezornie walił na oślep gradem kul. W końcu suchy trzask rozniósł się po pomieszczeniu. Koniec amunicji.
Sam zmienił plany. Zerwał się na równe nogi i rzucił z powrotem do sali. Nie mógł czekać, aż facet zapali światło i naładuje karabin. W biegu opróżnił swoją trzydziestkęósemkę, starając się za wszelką cenę trafić. Mężczyzna przy drzwiach pisnął. Boże, pisnął jak dzieciak wysokim i drżącym głosem, znikając w korytarzu.
Sam posuwał się do przodu, chwytając lewą ręką zapasowe ładunki z kieszeni, a prawą wytrząsał łuski z bębenka. Gdy dotarł do zamkniętych drzwi, za którymi zniknął wysoki mężczyzna, przycisnął się plecami do ściany i załadował rewolwer.
Kopnąwszy drzwi zajrzał do hallu oświetlonego neonówkami.
Pusto.
Ani kropli krwi na podłodze.
Cholera. Prawa dłoń zdrętwiała mu. Czuł jak nadgarstek puchnie pod bandażem, przesiąkniętym świeżą krwią. Wziąwszy pod uwagę, że z każdą minutą coraz gorzej strzelał, musiałby poprosić tego drania, żeby chwycił lufę między zęby, wtedy z pewnością trafiłby go.
Pięć pokoi ćwiczeń po każdej stronie hallu było zamkniętych, a światło paliło się jedynie w pomieszczeniu na końcu korytarza. Może tam skrył się przybysz. Ale gdziekolwiek był, zapewne wpakował już kilka pocisków w strzelbę, więc odpowiedni moment na pościg minął.
Sam cofnął się, zwalniając drzwi między hallem a salą chóru. W ostatniej chwili przed zamknięciem mignął mu wysoki człowiek w progu sali koncertowej.
To pojawił się sam Shaddack.
Zabrzmiała kanonada.
Dźwiękoszczelne drzwi zatrzasnęły się w krytycznym momencie. Były dostatecznie grube, by zatrzymać pociski.
Sam wpadł do hallu i skierował się na schody, gdzie wcześniej wysłał Tessę z Chrissie.
Znalazł je w korytarzu na piętrze pod kolejnym czerwonym neonem: SCHODY.
Na klatkę schodową wszedł Shaddack.
Sam stanął na pierwszym stopniu, wychylił się przez poręcz i zauważywszy sylwetkę prześladowcy, wystrzelił dwa razy.
Ten znów pisnął jak chłopiec i schronił się przy ścianie, z dala od otwartej przestrzeni, gdzie był widoczny.
Sam nie wiedział, czy trafił. Może. Ale na pewno nie zranił go śmiertelnie. Shaddack wciąż pokonywał stopień po stopniu, trzymając się blisko ściany. A gdy już dotrze do pierwszego podestu, zbliży się nagle do poręczy i strzeli do nich.
Sam wycofał się bezgłośnie do hallu. Czerwony napis SCHODY odbijał się na twarzach Chrissie i Tessy krwawym blaskiem.
Pobrzękiwanie. Szuranie.
Brzdęk – szur. Brzdęk – szur.
Harry wiedział, że to odgłos wieszaków na ubrania przesuwanych po metalowym drągu.
Jak na to wpadli? Niech to diabli, pewnie go wywąchali. W końcu pocił się jak koń. Może konwersja wyostrzyła ich zmysły.
Pobrzękiwanie i szuranie ustały.
W chwilę później usłyszał, jak usuwają pręt na wieszaki, by opuścić klapę.
Blednące światło latarki migało bezustannie, więc Tessa potrząsnęła nią, by poruszyć baterie i zyskać kilka sekund słabego blasku.
Z hallu weszli do laboratorium chemicznego z czarnymi marmurowymi stołami, stalowymi zlewami i wysokimi drewnianymi taboretami. Żadnej osłony. Wyjrzeli przez okna z nadzieją, że jest pod nimi jakiś dach. Nie. Dwupiętrowy goły mur, aż do betonowego chodnika.
Przez drzwi przy końcu laboratorium wkroczyli do magazynku o powierzchni dziesięciu stóp kwadratowych, pełnego chemikaliów w zapieczętowanych pojemnikach i butelkach, z etykietami o trupich czaszkach albo czerwonym napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO. Przypuszczała, że można by ich użyć jako broni, ale nie mieli czasu na szukanie odpowiednich substancji. Poza tym, nigdy nie była dobrą uczennicą z nauk przyrodniczych, nic nie pamiętała z chemii i zapewne wysadziłaby się w powietrze po otwarciu pierwszej z brzegu butelki. Z wyrazu twarzy Sama domyśliła się, że on też nie widzi możliwości wykorzystania tych chemikaliów.
Tylne drzwi schowka prowadziły do pracowni biologicznej. Na ścianach wisiały przekroje anatomiczne. Tu również nie znaleźli kryjówki.
Przyciskając Chrissie do boku, Tessa wyszeptała do Sama:
– Co teraz? Czekać tu z nadzieją, że nas nie znajdzie… czy iść dalej?
– Sądzę, że bezpieczniej będzie wynieść się – odpowiedział. – Jeśli zostaniemy, może nas zaskoczyć.
Zgodziła się.
Ruszył przodem między stołami w stronę drzwi do hallu.
Z tyłu, gdzieś w ciemnym magazynie lub laboratorium chemicznym, rozległ się cichy, ale wyraźny trzask.
Sam przepuścił Chrissie i Tessę obserwując wyjście z magazynu.
Tessa podeszła do drzwi na korytarz i przekręciwszy powoli gałkę ostrożnie je pchnęła.
Z mroku wynurzył się Shaddack wciskając jej lufę karabinu w żołądek.
– Będzie ci naprawdę przykro – powiedział podniecony.
Opuścili klapę. Snop światła z garderoby dotarł aż do belek sufitu, ale nie rozjaśnił odległego kąta, w którym siedział Harry.
Bezwładną dłoń ułożył na udzie, a sprawną zawzięcie ściskał pistolet.
Serce waliło mu mocniej i szybciej niż kiedykolwiek w minionych dwudziestu latach od czasu walk w Południowo-Wschodniej Azji.
Czuł skurcz w żołądku. Gardło miał tak ściśnięte, że z trudem oddychał. Ze strachu kręciło mu się w głowie. Ale, jak Bóg na niebie, z pewnością czuł się żywy.
Rozległy się zgrzyty i trzaski. Rozkładali drabinę.
Tommy Shaddack wpakował jej lufę w brzuch, prawie wypruwając wnętrzności, nim uświadomił sobie, że była ładna, i wówczas już nie chciał jej zabić, przynajmniej nie od razu. Przedtem każe jej robić z nim pewne rzeczy, a raczej robić te pewne rzeczy jemu. Wszystko, czego tylko zapragnie, cokolwiek powie, albo rozgniecie ją o ścianę. Tak, należała do niego, i lepiej żeby to sobie uświadomiła albo pożałuje, gdyż sprawi, że będzie jej naprawdę przykro.
Potem zauważył Chrissie przy jej boku, ładną, małą dziewczynkę, która podnieciła go jeszcze bardziej. Więc weźmie ją najpierw, później tę starszą, w dowolny, wyrafinowany sposób, a potem skończy z nimi. Takie miał prawo, nie mogły mu się przeciwstawić, nie jemu, ponieważ cała władza spoczywała teraz w jego ręku, przecież widział Księżycowego Jastrzębia trzy razy.
Wtargnął do sali z bronią wciśniętą w brzuch kobiety, ona zaś cofała się ciągnąc dziewczynkę.
Za nimi stał przerażony Booker. Tommy Shaddack powiedział:
– Rzuć pistolet i odsuń się albo rozwalę tę sukę na miazgę, słowo daję, więc radzę ci pospieszyć się.
Booker zawahał się.
– Rzuć to – nalegał Shaddack.
Agent wypuścił z ręki rewolwer i odszedł na bok.
Lufą Remingtona popychał kobietę do kontaktu, aż zapaliła światło.
– W porządku – stwierdził – a teraz siadajcie wszyscy na taboretach przy stole laboratoryjnym, tak, właśnie tam i bez żadnych kawałów.
Trzymał ich na muszce. Wyglądali na wystraszonych i to go rozbawiło.
Był coraz bardziej podekscytowany. Zdecydował, że zabije Bookera na oczach kobiety i dziewczynki, powoli, najpierw strzeli mu w nogi i pozwoli, żeby wił się na podłodze chwilę. Potem trafi w brzuch, ale nie wykończy go od razu, tylko zrani. Niech kobieta i dziewczynka patrzą, on im pokaże, jaki to z niego gość, jaki cholerny twardziel. One zaś okażą wdzięczność, że oszczędził je, wdzięczność tak wielką, iż padną na kolana i pozwolą, by robił z nimi wszystko, co chce, czego odmawiał sobie przez trzydzieści lat. By wypuścił z siebie parę, zbierającą się w nim przez te lata, tu, tego wieczoru…
Z zewnątrz przez otwory wentylacyjne w okapach dobiegało na strych niesamowite wycie, najpierw pojedyncze, potem chór.
Brzmiało tak, jakby otwarły się na oścież bramy piekieł, a stwory z otchłani zalały Moonlight Cove.
Harry martwił się o Sama, Tessę i Chrissie.
Ludzie z zespołu dokonującego konwersji umocowali już drabinę. Jeden z nich wspinał się na strych.
Harry zastanawiał się, jak wyglądają. Czy to po prostu zwykli ludzie? – Stary doktor Fitz ze strzykawką i dwoma zastępcami szeryfa do pomocy? A może są ludźmi-maszynami, o których mówił Sam?
W otwartym włazie pokazał się doktor Worthy, najmłodszy lekarz w mieście.
Harry zastanawiał się, czy strzelić do niego, gdy ten stał jeszcze na drabinie. Ale nie używał broni od dwudziestu lat i nie chciał marnować cennej amunicji. Lepiej poczekać, aż zbliży się.
Worthy nie potrzebował latarki. Od razu spojrzał w najciemniejszy kąt, gdzie siedział Harry oparty o ścianę.
– Skąd wiedziałeś, że przyjdziemy, Harry?
– Intuicja kaleki – odpowiedział z sarkazmem.
Pośrodku strychu było na tyle wysoko, że Worthy wyprostował się. Wówczas Harry strzelił do niego dwukrotnie.
Za pierwszym razem chybił, ale druga kula trafiła w klatkę piersiową.
Worthy zwalił się ciężko na gołe deski. Leżał chwilę wstrząsany drgawkami, następnie usiadł, zakaszlał i podniósł się na nogi.
Na rozerwanej białej koszuli widniała krew. Tak poważnie ranny, a jednak wyzdrowiał w kilka sekund.
Harry przypomniał sobie, co Sam mówił o Coltrane’ach. Rozwal ich procesory.
Wycelował w głowę i znów wypalił dwa razy, ale strzelając z odległości około dwudziestu pięciu stóp pod fatalnym kątem, musiał chybić. Zawahał się. W magazynku zostały tylko cztery naboje.
Przez właz wchodził następny człowiek.
Harry strzelił, próbując strącić go w dół.
Tamten szedł dalej, niewzruszony.
Trzy ostatnie naboje.
Doktor Worthy odezwał się z bezpiecznej odległości:
– Harry, nie chcemy cię skrzywdzić. Projekt to niezła rzecz…
Głos mu zamarł. Przechylił głowę, jakby nasłuchiwał tych dzikich nawoływań wypełniających noc. Po twarzy przemknął mu dziwny wyraz tęsknoty, widoczny nawet w słabym świetle z włazu.
Otrząsnął się. Przypomniał sobie, że próbował sprzedać cudowny eliksir opornemu klientowi.
– To niezła rzecz, Harry. Zwłaszcza dla ciebie. Zaczniesz chodzić. Znów będziesz pełnosprawny, gdyż po Zmianie twoje ciało zregeneruje się. Uwolnisz się od paraliżu…
– Dzięki. Nie za tę cenę.
Worthy wzniósł ręce ku górze.
– Spójrz na mnie. Jaką cenę zapłaciłem, Harry?
– Może cenę duszy? – spytał.
Po drabinie wspinał się trzeci mężczyzna.
Ten drugi cały czas nasłuchiwał płaczliwych jęków, docierających na strych przez otwory wentylacyjne. Zacisnął zęby i szybko mrugał powiekami. Zakrył dłońmi twarz, jakby ogarnął go gwałtowny żal.
– Vanner, dobrze się czujesz? – spytał zaniepokojony Worthy.
Dłonie Vannera… zmieniły się. Nadgarstki nabrzmiały, palce wydłużyły się, a pod skórą rysowały się kości. Wszystko to trwało parę sekund. Gdy odjął ręce od twarzy, ukazała się szczęka wysunięta do przodu, jak u wilkołaka. Koszula pękła w szwach, gdy ciało zmieniło kształt. Zawarczał i błysnął zębami.
– …potrzebować – wycharczał -…potrzebować, potrzebować, chcieć, potrzebować.
– Nie – krzyknął Worthy.
Trzeci człowiek potoczył się po podłodze, przybierając jakąś owadzią, potwornie odrażającą postać.
Harry odruchowo opróżnił trzydziestkęósemkę strzelając do owadziej istoty, odrzucił broń na bok, chwycił rewolwer, znowu wypalił trzy razy i trafił w głowę. Stwór zaczął wierzgać, drgać, aż spadł w dół przez właz i już nie wrócił.
Vanner upodobnił się do wilkołaka. Wzorował się chyba na jakimś filmie, ponieważ jego wygląd wydawał się Harry’emu znajomy, jakby również oglądał ten film, ale teraz nie pamiętał tytułu. Vanner wrzasnął przenikliwie, odpowiadając istotom, których krzyki rozdzierały nocną ciszę.
Szarpiąc szaleńczo ubranie Worthy też zmieniał się w bestię, ale całkiem inną niż jego towarzysze. Było to jakieś groteskowe wcielenie obłąkańczych pragnień.
Harry’emu zostały tylko trzy pociski, z których jeden musiał zachować dla siebie.
Po przeżyciach w kanale Sam obiecał sobie, że nauczy się przegrywać, co nie wydawało się takie dobre w obecnej sytuacji.
Nie mógł zawieść, nie teraz, gdy odpowiadał za Tessę i Chrissie.
W ostateczności rzuci się na Shaddacka, gdy zauważy, że ten chce pociągnąć za spust.
Ale Shaddack wyglądał i zachowywał się jak szaleniec, więc mógł strzelić nieoczekiwanie w trakcie jednego z tych piskliwych, nerwowych chłopięcych wybuchów śmiechu.
– Zejdź ze stołka – zwrócił się do Sama.
– Co?
– Słyszysz dobrze, cholera, złaź. Kładź się, tam, albo pożałujesz jak diabli – wskazał miejsce końcem lufy. – No rób, co każę, już.
Sam wiedział, że ten obłąkaniec chce odseparować go od Chrissie i Tessy tylko po to, by go zastrzelić.
Jednak po chwili wahania spełnił żądanie, gdyż nie miał wyjścia. Przecisnął się między dwoma stołami i stanął na otwartej przestrzeni.
– Padnij – rozkazał Shaddack – chcę widzieć, jak płaszczysz się na podłodze.
Sam przyklęknął i wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Wyciągnął metalową płytkę, przy pomocy której otworzył zamek w domu Coltrane’ów, i odrzucił ją błyskawicznie.
Płytka przemknęła tuż nad podłogą w kierunku okna, aż trzasnęła w taboret i odbiła się z brzękiem od stołu.
Szaleniec skierował lufę Remingtona w stronę, skąd dobiegł hałas.
Z okrzykiem wściekłości zdeterminowany Sam runął na Shaddacka.
Tessa odciągnęła dziewczynkę od walczących mężczyzn pod ścianę blisko wyjścia. Miała nadzieję, że znalazły się poza linią ognia.
Sam dopadł broni, zanim Shaddack zdołał ochłonąć. Chwycił lufę lewą ręką, a słabszą pchnął go do tyłu, aż ten uderzył z impetem o stół laboratoryjny.
Krzyknął z bólu, a Sam mruknął z satysfakcji, jakby i on zmieniał się w stwora wyjącego po nocy.
Tessa zobaczyła, jak z całej siły kopnął Shaddacka prosto w krocze. Mężczyzna zawył.
– Dobrze – stwierdziła Chrissie z radością.
Gdy Shaddack dławił się, jęczał i skręcał bezwiednie z bólu, Sam wyrwał mu strzelbę i cofnął się o krok… Wówczas do pomieszczenia wszedł człowiek w policyjnym mundurze z karabinem w ręku.
– Nie! Rzuć broń. Shaddack jest mój.
Istota, która niegdyś była Vannerem, ruszyła do Harry’ego warcząc, a z pyska ciekła żółtawa ślina. Harry wypalił celnie dwa razy, ale nie zabił jej. Rany zamykały się na jego oczach. Został ostatni nabój.
…potrzebować, potrzebować…
Wsadził lufę swojej czterdziestkipiątki w usta, krztusząc się od rozgrzanej strzałami stali.
Odrażająca, wilkowata istota górowała nad nim. Miała ogromny łeb, nieproporcjonalny do reszty ciała, z wielką paszczą, z której wystawały nie wilcze, ale zakrzywione kły rekina. Vanner najwyraźniej chciał przekształcić się w coś bardziej morderczego i niszczycielskiego, niż kiedykolwiek śniła natura.
Gdy nachylił się, by go ukąsić, Harry wyciągnął rewolwer z ust. – Nie, do diabła – i strzelił straszliwej bestii w łeb. Przewróciła się, upadła z łoskotem do tyłu i znieruchomiała.
Wykończ jej procesor.
Harry’ego ogarnęło krótkotrwałe uniesienie. Odmieniony Worthy oszalał widząc tę masakrę, podjudzany jeszcze nasilającymi się wrzaskami na zewnątrz. Obrócił płonące oczy na Harry’ego, a czaił się w nich nieludzki głód.
Koniec naboi.
Sam stał dokładnie naprzeciwko broni trzymanej przez policjanta, bez możliwości manewru. Musiał odrzucić Remingtona, którego odebrał Shaddackowi.
– Jestem po waszej stronie – powiedział policjant.
– Nikt z was nie sprzyja nam – stwierdził Sam.
Shaddack łapiąc ustami powietrze próbował wyprostować się. Patrzył na funkcjonariusza z przerażeniem i wstrętem zarazem.
Z dziką premedytacją, jakiej Sam nigdy nie widział, bez cienia jakiejkolwiek emocji, nawet gniewu, policjant wycelował w obezwładnionego Shaddacka i wystrzelił cztery razy. Ten przeleciał nad dwoma stołkami i walnął w ścianę, niczym porażony przez potężnego giganta.
Policjant, odrzuciwszy broń, szybko podszedł do martwego mężczyzny. Rozdarł bluzę dresu i zerwał mu z szyi dziwny prostokątny medalion, zawieszony na złotym łańcuchu.
Trzymając w górze ten zagadkowy przedmiot oznajmił:
– Shaddack nie żyje. Bicie serca nie jest już transmitowane, więc Słońce realizuje teraz końcowy program. Za pół minuty zaznamy ukojenia. Nareszcie.
W pierwszej chwili Sam pomyślał, że wszyscy wkrótce umrą, bo zabije ich ten dziwny amulet, może to jakaś bomba albo coś w tym rodzaju. Cofnął się szybko w stronę drzwi i zobaczył, że Tessa najwidoczniej ma te same obawy.
Jak na bombę była niezwykle cicha i o podejrzanie małym zasięgu rażenia, gdyż policjant tylko wyszeptał błagalnie „Boże” i padł martwy. Prawdziwej przyczyny tej śmierci Sam nie poznał.
Sama zdziwiła niezwykła cisza, gdy wyszli przez tylne drzwi, którymi dostali się do szkoły. Przeraźliwie krzyki regresywnych nie rozbrzmiewały już echem w spowitym mgłą mieście.
W stacyjce furgonetki tkwiły kluczyki.
– Prowadź – powiedział do Tessy.
Pierwszy raz miał tak spuchnięty nadgarstek, a rwący ból przenikał każde włókno ciała.
Usadowił się na miejscu pasażera.
Chrissie skuliła się na jego kolanach i Sam objął ją ramionami. Milczała, co było niezwykłe. Co prawda niemal mdlała z wyczerpania, ale Sam wiedział, że jej milczenie nie wynika tylko ze zmęczenia.
Tessa zatrzasnęła drzwi i włączyła silnik. Nie musiał jej mówić, dokąd jechać.
Wracając do domu Harry’ego zauważyli, że ulice zasłane są trupami. Nie były to ciała zwyczajnych mężczyzn i kobiet – co w pełni ukazały światła samochodu – ale fantasmagorycznych istot z obrazów Hieronima Boscha. Powoli wymijała je i kilka razy musiała wjechać aż na chodnik, by ominąć większą grupę, która padła razem, najwidoczniej powalona przez tę samą tajemniczą siłę, która odebrała życie policjantowi.
Shaddack nie żyje… Bicie serca nie jest już transmitowane, więc Słońce realizuje teraz końcowy program…
Po chwili Chrissie przytuliła się do Sama, nie chcąc patrzeć przez szybę.
Powtarzał sobie, że martwe istoty są fantomami i nic takiego nie mogło żyć, nawet przy zastosowaniu supertechniki czy magii. Spodziewał się, że znikną, ilekroć mgła na chwilkę zakrywała je, ale gdy odpłynęła, wciąż leżały poskręcane na jezdni, chodnikach, trawnikach.
Znajdując się w centrum tego horroru i brzydoty nie mógł sobie darować, że stracił najwspanialsze lata życia w smutku, nie dostrzegając piękna świata. Był wyjątkowym głupcem. Z nowym dniem już nigdy nie ominie obojętnie cudownego kwiatu, którego stworzenie przekraczało ludzkie możliwości.
– Powiesz mi teraz? – spytała Tessa, gdy znaleźli się w pobliżu domu Harry’ego.
– Co?
– O doświadczeniu ze śmiercią. O tym, co widziałeś po Drugiej Stronie śmiertelnie wystraszony.
Roześmiał się nerwowo.
– Byłem idiotą.
– Zapewne – stwierdziła. – Ale opowiedz mi o wszystkim i pozwól, że sama ocenię.
– Cóż, trudno mówić o tym wprost. To było raczej rozumienie niż widzenie, postrzeganie duchowe, a nie wizualne.
– Więc co zrozumiałeś?
– Że opuszczamy ten świat – powiedział – i potem istnieje drugie życie na innej płaszczyźnie, życie po życiu na nieskończonej liczbie płaszczyzn… albo że odradzamy się na tej samej płaszczyźnie, po prostu ulegamy reinkarnacji. Nie jestem pewien, o którą z tych możliwości chodziło, ale czułem to głęboko, wiedziałem, gdy dotarłem do końca tunelu i zobaczyłem olśniewające światło.
Zerknęła na niego.
– I właśnie to cię przeraziło?
– Tak.
– Że żyjemy ponownie?
– Tak. Ponieważ życie wydawało mi się takie ponure, rozumiesz, było po prostu serią tragedii, zwykłego bólu. Nie potrafiłem docenić jego piękna, radości, więc wolałem żyć, by nie męczyć się od nowa. W tym życiu stałem się przynajmniej twardy, odporny na cierpienie, co było lepsze, niż rozpoczynanie od dziecka w jakimś nowym wcieleniu.
– Więc czwartym powodem, dla którego warto żyć, nie był strach przed śmiercią?
– Strach przed ponownym życiem.
Chrissie wierciła się przez sen na jego kolanach. Głaskał jej wilgotne włosy.
Wreszcie powiedział:
– Teraz znów pragnę żyć.
Harry usłyszał hałas na dole – odgłos windy, potem jakieś osoby kręciły się w sypialni na drugim piętrze. Zesztywniał, bo wydawało mu się, że dwa cuda nie zdarzają się naraz, ale wtedy usłyszał, że Sam woła go z garderoby.
– W porządku! Nic mi nie jest.
W chwilę później Sam wspiął się na strych po drabinie.
– Tessa? Chrissie? – spytał Harry niespokojnie.
– Są na dole. Obydwie czują się dobrze.
– Dzięki Bogu – wydał z siebie długie westchnienie, jakby wstrzymywał je przez godziny. – Spójrz na te potwory, Sam.
– Lepiej nie.
– Może Chrissie miała rację, mówiąc o najeźdźcach z kosmosu.
– To było coś bardziej niezwykłego.
– Co? – spytał, gdy Sam uklęknął i ostrożnie zepchnął mu z kolan znieruchomiałe ciało Worthy’ego.
– Do czarta, nie wiem i wcale nie chcę wiedzieć.
– Nastaje era, w której tworzymy rzeczywistość, nieprawdaż? W coraz większym stopniu nauka daje nam taką możliwość. Kiedyś tylko szaleńcy byli do tego zdolni.
Sam milczał.
Harry ciągnął:
– Może ingerencja w świat zewnętrzny nie jest zbyt mądra. Może najlepszy jest naturalny porządek świata.
– Może. Z drugiej strony on też jest niedoskonały. Sądzę, że musimy próbować i tylko pokładać nadzieję w Bogu, że nie zajmują się tym tacy jak Shaddack. Dobrze czujesz się, Harry?
– Całkiem nieźle, dzięki – uśmiechnął się. – Z wyjątkiem tego, oczywiście, że wciąż jestem kaleką. Widzisz ten ciężki zewłok, który kiedyś był Worthym? Chciał rozerwać mi gardło, nie miałem naboi, właśnie przysuwał szpony do mojej szyi i nagle padł martwy, bach. Cud, czy co?
– Cud w całym mieście – powiedział Sam. – Zdaje się, że wszyscy umarli razem z Shaddackiem… byli jakoś powiązani. Dobra, trzeba cię ściągnąć na dół z tego bałaganu.
– Zabili Moose’a, Sam.
– Akurat. A nad kim skaczą Tessa i Chrissie?
Harry osłupiał.
– Ale słyszałem…
– Wygląda na to, że ktoś kopnął go w łeb, aż ma krwawą ranę. Padł bez przytomności, ale wątpię, by doznał wstrząsu mózgu.
Chrissie jechała w tylnej części furgonetki z Harrym i Moose’em. Harry obejmował ją zdrową ręką, a pies trzymał łeb na jej kolanach. Czuła się już lepiej. Zmieniła się i może nigdy nie będzie dawną Chrissie, ale zdecydowanie miała lepsze samopoczucie.
Zmierzali do parku u szczytu Ocean Avenue na wschodnim krańcu miasta. Tessa przejechała przez krawężnik, trzęsąc pasażerami i zaparkowała na trawie.
Sam otworzył tylne drzwi, więc Chrissie i Harry, zawinięci w koce, patrzyli, jak on z Tessą pracują.
Sam śmielej chyba niż dzielna Chrissie wkroczył na pobliskie posesje omijając martwe istoty i uruchamiał samochody zaparkowane wzdłuż chodników. Potem razem z Tessą wjechali nimi do parku tworząc ogromny krąg z światłami skierowanymi do środka.
Ten świetlisty krąg wskaże we mgle lądowisko helikopterom z oddziałów specjalnych FBI. Oświetlony przez reflektory dwudziestu samochodów był jasny jak słoneczne południe.
Chrissie spodobała się ta jasność.
Tymczasem na ulicach pojawili się ludzie, żywi ludzie i w ogóle wyglądali dziwacznie bez kłów, żądeł i szponów, na dodatek w pozycji wyprostowanej. Wyglądali zupełnie normalnie. Ale Chrissie przekonała się już, że wygląd nie do końca świadczy o człowieku, ponieważ w środku można być wszystkim; czymś, co zdumiałoby nawet wydawców National Enquirer.
Nie można być pewnym nawet własnych rodziców.
Nie chciała o tym myśleć.
Nie odważyła się myśleć o ojcu i matce. Wiedziała, że łudzi się płonną nadzieją, iż uratowali się, mimo to pragnęła w to wierzyć jeszcze jakiś czas.
Ludzie, którzy pojawili się na ulicach, zmierzali do parku. Tessa i Sam kończyli ustawiać samochody. Przybysze wyglądali na oszołomionych. Im bliżej podchodzili, tym Chrissie bardziej denerwowała się.
– Wszystko w porządku – zapewnił Harry, otaczając ją zdrowym ramieniem.
– Skąd ta pewność?
– Przecież są kurewsko przestraszeni. O rany. Może nie powinienem uczyć cię brzydkich słów.
– Nie ma nic złego w słowie kurewski – uspokoiła go.
Moose pisnął i przesunął się na jej kolanach. Prawdopodobnie bolał go łeb tak mocno, jak mistrzów karate głowa po rozbiciu nią stosu cegieł.
– No więc – powiedział Harry – spójrz na nich, są przerażeni, więc chyba należą do naszego gatunku. Czy widziałaś, by któryś z tamtych bał się?
Zastanawiała się nad tym chwilę.
– Owszem, ten policjant, który zastrzelił Shaddacka w szkole. Nigdy u nikogo nie widziałam w oczach tyle strachu, co u niego.
– Cóż, ci ludzie są w porządku – powtórzył Harry. – Na pewno byli przeznaczeni do konwersji przed północą, ale nikt do nich nie dotarł. Inni pewnie siedzą zabarykadowani w domach i boją się wyjść, myślą, że cały świat oszalał i tak jak i ty wyobrażają sobie, że to inwazja kosmitów. Poza tym jako odmieńcy śmiało podchodziliby do nas. W podskokach wpadliby tutaj i zjedli nasze nosy, i wszystkie inne części ciała, które uznaliby za wyjątkowe delikatesy.
To wyjaśnienie przemówiło do niej, nawet uśmiechnęła się i trochę odprężyła.
Chwilę później Moose uniósł raptownie łeb, zesztywniał i zerwał się.
Ludzie zbliżający się do furgonetki krzyczeli zdumieni i przerażeni, a Chrissie usłyszała słowa:
– Co jest, do jasnej cholery?
Odrzuciwszy ciepły koc wysiadła, by zobaczyć, co się dzieje.
– Coś nie w porządku? – spytał Harry, choć dopiero co próbował ją uspokoić.
Wówczas ujrzała zwierzęta. Pędziły gromadnie przez park – myszy, brudne szczury, koty wszelkiej maści, psy i może ze dwa tuziny wiewiórek. Mnóstwo myszy, szczurów i kotów wbiegło do tego stada z ulic łączących się z Ocean Avenue. Zwierzęta gnały jak oszalałe, na złamanie karku. Przecięły park i skręciły w stronę szosy. Przypominały jej coś, o czym kiedyś czytała. Błyskawicznie przypomniała sobie: lemingi. Od czasu do czasu, gdy ich populacja rozrosła się nadmiernie, te małe stworzenia zmierzały w stronę morza i wpadając w spienione fale topiły się. Teraz te wszystkie zwierzęta zachowywały się jak lemingi. Pędziły zgodnie, nie zważając na przeszkody, przyciągane jakąś tajemną siłą.
Moose wyskoczył z furgonetki i przyłączył do pędzącego stada.
– Moose, nie! – krzyknęła.
Potknął się, jakby pod wrażeniem tego okrzyku, spojrzał za siebie, potem gwałtownie zarzucił łbem w stronę szosy i ruszył pędem.
– Moose!
Znowu potknął się i tym razem przekoziołkował, ale stanął na łapy.
Jakimś siódmym zmysłem Chrissie wyczuła, że porównanie z lemingami ma sens, że te zwierzęta, choć oddalały się od morza, pędzą po śmierć.
Musi zatrzymać Moose’a.
Pies biegł przed siebie.
Pognała za nim.
Była wycieńczona, czuła ból w każdym mięśniu i stawie, ale znalazła w sobie siłę woli, by ścigać psinę, ponieważ chyba nikt inny nie rozumiał, że Moose i te wszystkie zwierzaki zginą. Tessa i Sam, choć inteligentni, nie pojęli, co się dzieje. Bezmyślnie gapili się na ten spektakl. Więc Chrissie podparła się pod boki, napięła mięśnie nóg i pobiegła tak szybko, jak tylko potrafiła. – Najmłodsza w świecie Mistrzyni Maratonu Olimpijskiego okrąża stadion, a publiczność wiwatuje z trybun: Chrissie, Chrissie, Chrissie, Chrissie… – myślała w duchu. Biegnąc krzyczała na Moose’a, by zatrzymał się. Pies, słysząc swoje imię, potykał się i wahał, dzięki czemu zmniejszał się dzielący ich dystans. Na skraju parku Chrissie omal nie runęła do głębokiego przydrożnego rowu. Przeskoczyła w ostatniej chwili tylko dlatego, że nie odrywała wzroku od Moose’a i widziała, jak dał susa przez coś. Gdy Moose kolejny raz zwolnił słysząc swoje imię, Chrissie złapała go za obrożę. Zawarczał i kłapnął na nią zębami.
– Moose – powiedziała z wyrzutem, by go zawstydzić. Ten jedyny raz próbował ją ugryźć, chcąc za wszelką cenę wyrwać się. Resztkami sił przytrzymywała go, mimo to ciągnął ją kilkadziesiąt stóp wzdłuż drogi. Potem ogromne łapy skrobały w miejscu o asfalt, gdy usiłował biec za stadem znikającym w nocy i mgle.
Do Chrissie dołączyli Tessa i Sam.
– Co się dzieje? – spytał Sam.
– Pędzą po śmierć – wyjaśniła. – Nie mogłam pozwolić, by Moose pognał z nimi.
– Po śmierć? Skąd wiesz?
– Nie wiem. Ale… po cóż innego by biegły?
Stali chwilę na zamglonej i ciemnej drodze, wypatrując zwierząt w ciemności.
Tessa powiedziała:
– Rzeczywiście, po cóż innego?
Mgła zrzedła nieco, ale widoczność wciąż była ograniczona do ćwierć mili. Sam usłyszał helikoptery tuż po dziesiątej, stojąc wraz z Tessą w środku koła utworzonego z samochodów. Ponieważ dźwięk rozpraszał się we mgle, nie wiedział, z której strony zbliżają się. Domyślał się tylko, że lecą od południa wzdłuż wybrzeża, z dala od wzgórz, niebezpiecznych we mgle. Chociaż wyposażone w najbardziej wyrafinowany sprzęt mogłyby lecieć na oślep. Piloci unosząc się na wysokość pięciuset stóp z powodu złej pogody mieli okulary noktowizyjne.
Ponieważ FBI utrzymywało ścisłe kontakty z siłami zbrojnymi, zwłaszcza Marines, Sam doskonale wiedział, czego może się spodziewać. Zapewne wysłano Jednostkę Rozpoznawczą typową w takich sytuacjach: helikopter C-46 z dwunastoma ludźmi z Jednostki Uderzeniowej Marines na pokładzie i dwa uzbrojone helikoptery Cobra.
Rozglądając się Tessa powiedziała:
– Nie widzę ich.
– I zobaczysz dopiero wtedy, gdy będą prawie nad nami – wyjaśnił Sam.
– Latają bez świateł?
– Nie. Są wyposażone w niebieskie światła niewidoczne z ziemi, dzięki którym widzą cholernie dobrze przez te noktowizyjne gogle.
W przypadku typowego aktu terroru, CH-46 – oficjalnie „Morski Rycerz”, ale w żołnierskim żargonie „Żaba” – wylądowałby pod eskortą Cobry na północnym krańcu miasta. Trzy czteroosobowe zespoły uderzeniowe przeczesałyby Moonlight Cove do krańca południowego, oceniając, czy konieczna jest ewakuacja.
Ponieważ jednak nie chodziło o terrorystów i – jak wynikało z informacji Sama – sytuacja była rzeczywiście wyjątkowo dziwna, podjęto bardziej otwarte działania.
Helikoptery przelatywały raz po raz nad miastem, schodząc na wysokość mniej więcej dwudziestu albo trzydziestu stóp nad koronami drzew. Chwilami błyskały ich dziwne niebieskawo-zielone światła, ale kształt i rozmiary były niewidoczne. Latały niemal bezgłośnie dzięki śmigłom z włókna szklanego, a nie metalu, więc wydawało się, że zbliżają się pojazdy kosmitów z dalekiego, o wiele dziwniejszego świata, niż rzeczywistość w Moonlight Cove.
W końcu zawisły nad oświetlonym lądowiskiem w parku. Nie wylądowały od razu. Rozganiając potężnymi śmigłami mgłę, omiatały jednocześnie reflektorami ludzi stojących poza światłem i kilka minut krążyły nad groteskowymi ciałami zalegającymi ulicę.
Wreszcie Cobry zostały w górze, a CH-46 osiadł jakby niechętnie na trawniku. Z helikoptera wyszli mężczyźni uzbrojeni w broń automatyczną, ale poza tym nie wyglądali jak żołnierze. W związku z wiadomościami od Sama, mieli na sobie odzież chroniącą przed skażeniem biologicznym i aparaty tlenowe na plecach. Przypominali raczej astronautów, a nie Marines.
Porucznik Ross Dalgood o chłopięcej twarzy, skrzywionej za maską hełmu, podszedł prosto do Sama i Tessy, przedstawił się i przywitał, zwracając się po imieniu do Sama. Najwyraźniej znał go ze zdjęcia, jakie mu pokazano przed akcją.
– Czy istnieje biologiczne zagrożenie, agencie Booker?
– Nie sądzę – odpowiedział Sam.
– Ale nie jest pan pewien?
– Nie – przyznał.
– Stanowimy zwiad – wyjaśnił Dalgood – znacznie większe siły są już w drodze. Regularne oddziały armii i ludzie z Biura nadjeżdżają autostradą. Wkrótce tu będą.
Cała trójka przeszła między otaczającymi lądowisko samochodami i zbliżyła się do jednej z martwych istot leżących na chodniku przy parku.
– Trudno było mi w to uwierzyć, gdy patrzyłem z góry – stwierdził Dalgood.
– Niech pan lepiej uwierzy – odezwała się Tessa.
– Co to jest, u diabła? – spytał.
– Zjawy – powiedział Sam.
Tessa martwiła się o Sama. Wróciła do domu z Chrissie i Harrym o pierwszej nad ranem, po trzykrotnym przesłuchaniu przez ludzi z Marines. Choć dręczyły ich okropne koszmary, przespali się parę godzin, a Sama nie było jeszcze o jedenastej w środę, gdy kończyli śniadanie.
– Może myśli, że jest niezniszczalny – zauważyła Tessa.
– Martwisz się o niego – stwierdził Harry.
– Oczywiście, że jestem zmartwiona.
– Powiedziałem – o niego.
– No… nie wiem.
– A ja wiem.
– Ja też – wtrąciła Chrissie.
Wrócił o pierwszej, brudny i szary na twarzy. Przygotowała wolne łóżko ze świeżą pościelą, a on zakopał się w nim w ubraniu. Od czasu do czasu pomrukiwał i rzucał się, wołał je po imieniu i niekiedy Scotta – jakby ich szukał wędrując przez niebezpieczny i opustoszały teren.
Ludzie z FBI ubrani w odzież ochronną przyszli po niego o szóstej wieczorem. Zdołał przespać się niespełna pięć godzin. Zniknął znowu na całą noc.
Już wcześniej wszystkie ciała regresywnych zebrano z ulic, oznakowano i zapieczętowano w plastikowych workach, po czym umieszczono w lodówkach jako materiał dla specjalistów z dziedziny anatomii patologicznej.
Tej nocy Tessa i Chrissie spały w jednym łóżku. Abażur przykryły ręcznikiem, co miało zastąpić nocną lampkę, więc w pokoju panował półmrok. Chrissie powiedziała:
– Odeszli.
– Kto?
– Mama i tata.
– Tak sądzę.
– Nie żyją.
– Przykro mi, Chrissie.
– Och. Wiem, że ci przykro. Jesteś bardzo miła. – Płakała chwilę w jej ramionach.
Znacznie później, tuż przed zaśnięciem, spytała:
– Rozmawiałaś z Samem. Czy domyślają się… chodzi o te zwierzęta zeszłej nocy… dokąd one wszystkie pobiegły?
– Jeszcze nie wiedzą – odpowiedziała.
– To mnie niepokoi.
– Mnie też.
– Chodzi mi o to, że nie wiedzą.
– Zgadzam się z tobą – wyjaśniła.
Do czwartku rano zespoły techników z Biura i konsultantów z zewnątrz przejrzały dostatecznie dużo danych o Księżycowym Jastrzębiu zawartych w Słońcu, by stwierdzić, że Projekt dotyczył implantacji niebiologicznego mechanizmu kontrolnego, wywołującego głębokie zmiany psychofizyczne ofiar, ale nikt jeszcze nie pojmował, jak to działało, jak mikrosfery powodowały tak radykalne metamorfozy. Wyeliminowano bakterie, wirusy czy jakieś inne wyhodowane organizmy. Była to kwestia czysto mechaniczna.
Oddziały wojska, pilnujące miasta przed najazdem intruzów z wszelkich możliwych massmediów i zwykłych poszukiwaczy sensacji, nadal wykonywały swoje zadania, ale żołnierze z ulgą pozbyli się gorącej odzieży ochronnej, podobnie setki naukowców i agentów FBI, którzy biwakowali w całym mieście.
Choć wiadomo było, że Sam musi wrócić do miasta w najbliższych dniach, otrzymał zezwolenie na wyjazd z Tessą i Chrissie wczesnym rankiem w piątek. Przychylnie nastawiony sąd wraz z radą składającą się z federalnych i stanowych przedstawicieli przyznali Tessie tymczasową opiekę nad dziewczynką. Cała trójka powiedziała Harry’emu „do zobaczenia wkrótce”, a nie „żegnaj” i odlecieli helikopterem FBI typu Jet Ranger.
By zapobiec sensacyjnym i nieścisłym relacjom z badań, zarządzono absolutną blokadę informacji o Moonlight Cove. Sam nie zdawał sobie w pełni sprawy z konsekwencji całej tej historii, aż dolecieli nad posterunek wojskowy przy autostradzie. Setki wozów prasowych parkowały wzdłuż drogi i na polach. Pilot leciał dostatecznie nisko, więc Sam dokładnie widział wszystkie kamery filmujące ich przelot.
– Równie tłoczno jest na drodze przy Holliwell Road, przy drugim posterunku – powiedział pilot. – Tam koczują reporterzy z całego świata, śpią na ziemi, a nie w motelu w obawie, że przebudziwszy się stwierdzą, iż do Moonlight Cove właśnie wpuszczono dziennikarzy, kiedy oni chrapali w najlepsze.
– Mogą spać spokojnie – powiedział Sam. – Miasto nie będzie otwarte ani dla prasy, ani kogokolwiek innego przez najbliższe tygodnie.
Helikopterem dotarli na Międzynarodowe Lotnisko w San Francisco, gdzie mieli trzy rezerwacje na lot liniami PSA do Los Angeles. W poczekalni Sam przeczytał kilka nagłówków w kioskach z gazetami:
SZTUCZNY UMYSŁ PRZYCZYNĄ TRAGEDII W COVE. SUPERKOMPUTER WPADA W SZAŁ.
Oczywisty nonsens. Superkomputer New Wave – Słońce – nie był sztucznie wyprodukowanym umysłem. Nic takiego jeszcze nie stworzono na ziemi, choć całe legiony naukowców prześcigały się w badaniach nad stworzeniem prawdziwego myślącego elektronicznego umysłu. Słońce nie oszalało; wykonywało jedynie polecenia, tak jak wszystkie inne komputery.
Parafrazując Szekspira, Sam pomyślał: błąd leży nie w technologii, ale w nas samych.
Współcześni ludzie jednak chętnie zrzucali winę za niepowodzenie w systemie na komputery, tak jak żyjący przed wiekami obarczali winą niesprzyjający układ planet.
Tessa w milczeniu wskazała na inny tytuł:
TAJNY EKSPERYMENT PENTAGONU PRZYCZYNĄ ZAGADKOWEJ KATASTROFY.
Dla niektórych kręgów Pentagon był ulubioną Zjawą, niemal kochaną za rzeczywiste i wyimaginowane postępki, ponieważ wiara, że tam tkwią korzenie wszelkiego zła, czyniła życie prostszym. Tym, którzy tak myśleli, Pentagon jawił się niczym stary bełkoczący potwór stworzony przez Frankensteina, w za dużych butach i ciasnym czarnym garniturze, przerażający, ale zrozumiały i przewrotny zarazem. Stwór, którego należy unikać, ale ostatecznie łatwiejszy do zaakceptowania niż jacyś stokroć gorsi i zagadkowi złoczyńcy.
Chrissie wyciągnęła ze stojaka z prasą specjalne wydanie jednego z większych brukowców o zasięgu ogólnokrajowym, wypełnione historyjkami o Moonlight Cove. Pokazała im najważniejszy nagłówek:
KOSMICI LĄDUJĄ NA KALIFORNIJSKIM WYBRZEŻU. NIENASYCENI POŻERACZE CIAŁ NISZCZĄ MIASTO.
Chwilę patrzyli na siebie z powagą, po czym uśmiechnęli się. Chrissie śmiała się po raz pierwszy od paru dni. Co prawda nie tak beztrosko i serdecznie, raczej chichotała gorzko z nutą ironii, zbyt ostrą jak na jedenastoletnią dziewczynkę, ale był to jednak śmiech.
Słysząc go, Sam poczuł się lepiej.
Joel Ganowicz z United Press International przebywał w pobliżu Moonlight Cove od środy rano, to przy jednym, to przy drugim posterunku. Sypiał w śpiworze na ziemi, załatwiał się w zaroślach i płacił bezrobotnemu stolarzowi z Aberdeen Walls za przynoszenie jedzenia. Pierwszy raz w całej swojej karierze tak zaangażował się i poświęcił historii, jaką miał opisać. I właściwie nie wiedział, dlaczego. Było to, oczywiście, największe wydarzenie dekady, a może nawet coś więcej. Ale dlaczego odczuwał potrzebę tkwienia tu, by dotrzeć do każdego skrawka prawdy? Dlaczego ogarnęła go taka obsesja? Własne zachowanie dziwiło go niezmiernie.
Nie był w tym odosobniony.
Choć o wydarzeniach w Moonlight Cove przez trzy dni wspominano marginalnie w środkach przekazu, a potem ujawniono je w najdrobniejszych szczegółach na czterogodzinnej konferencji w czwartek wieczorem, choć reporterzy skrupulatnie przepytali większość z dwustu ocalałych, nikt nie był w pełni usatysfakcjonowany. Sam fakt masakry prawie trzech tysięcy ludzi, co znacznie przewyższało liczbę zmarłych w Jonestown – zaszokował czytelników prasy i widzów TV, bez względu na to, czy śledzili uważnie wszystkie szczegóły. W piątek rano nastąpiła kulminacja wydarzeń.
Joel wyczuwał, że to nie potworność faktów ani też spektakularne statystyki fascynują ludzi. To było coś głębszego.
W piątek rano, o dziesiątej, siedział w pobliżu szosy na zwiniętym śpiworze, zaledwie dziesięć jardów od policyjnego posterunku na północ od Holliwell. Wygrzewał się na słońcu w ten zdumiewająco ciepły październikowy poranek rozmyślając o sprawie. Może cała ta historia wywołała takie poruszenie, ponieważ nie chodziło tu o współczesny konflikt między człowiekiem i maszyną, ale o odwieczny konflikt natury ludzkiej między odpowiedzialnością i jej brakiem, między cywilizacją i dzikością, wykluczającymi się ludzkimi dążeniami do wiary i nihilizmu.
Nagle wstał i poszedł, z każdą chwilą coraz szybciej, jak w transie.
Nie był sam. Co najmniej połowa z dwustu ludzi koczujących przy posterunku jak na komendę ruszyła na wschód przez pole. Zdeterminowani maszerowali zwartym szeregiem, przecinając pochyłą łąkę, pokonując pokryte zaroślami wzgórza i zagajniki.
Ten tajemniczy pochód wystraszył pozostałych i kilku reporterów podążało chwilę za idącymi, wykrzykując pytania. Żaden z uczestników pochodu nie odpowiedział.
Joel czuł nieodparcie, że podąża do szczególnego miejsca, gdzie nie trzeba się już niczym przejmować, ani martwić o przyszłość. Nie wiedział, jak to magiczne miejsce wygląda, ale był pewien, że je rozpozna. Gnał do przodu podniecony, zmuszony, przyciągany.
Istotę schowaną w piwnicy na Kolonii Ikara opanowało dzikie pragnienie. Nie umarła, jak inne dzieci Księżycowego Jastrzębia, ponieważ mikrosferowy komputer w jej wnętrzu rozpuścił się, gdy wyzwoliła się w formie bezkształtnej masy. A zatem nie przyjęła transmitowanego przez mikrofale rozkazu śmierci, wysłanego przez Słońce. Nawet gdyby odebrała polecenie, trafiłoby w próżnię, ponieważ stwór nie miał serca, które mogłoby zatrzymać się.
Potrzebować.
Pulsowała i skręcała się czując pragnienie, głębsze niż zwykłe pożądanie, straszniejsze niż jakikolwiek ból.
Potrzebować.
Kłapała wargami, rozsianymi po całej powierzchni. Wołała z pozoru niemym głosem, ale wezwanie to kierowała nie do uszu, lecz do umysłów ofiar.
A ofiary już nadchodziły.
Wkrótce zaspokoi pragnienia.
Kwatera oficera dowodzącego, pułkownika Lewisa Tarkera znajdowała się w parku przy wschodnim krańcu Ocean Avenue. Właśnie otrzymał pilną wiadomość od sierżanta Sperimonta, dowódcy posterunku na szosie. Zameldował on stratę sześciu z dwunastu ludzi, którzy odeszli po prostu jak zombi, z grupą może stu reporterów, również znajdujących się w transie.
– Coś się dzieje – stwierdził – cała ta historia jeszcze trwa.
Tarker natychmiast skontaktował się z Oranem Westromem z FBI, który nadzorował śledztwo w sprawie Księżycowego Jastrzębia i koordynował wszystkie wojskowe operacje.
– To nie koniec – zameldował. – Sądzę, że ci piechurzy są jeszcze dziwniejsi, niż opisał to Sperimont. Znam go i wiem, że przestraszył się bardziej, niż okazuje.
Westrom natychmiast wysłał helikopter FBI.
Wyjaśnił pilotowi, Jimowi Lobbowowi sytuację i powiedział:
– Sperimont chce, by kilku jego ludzi sprawdziło, gdzie oni, u diabła, zmierzają i dlaczego. Na wypadek trudności, obserwuj ich z powietrza.
– Wyruszam – powiedział Lobbow.
– Tankowałeś?
– Zbiorniki są pełne.
– Dobrze.
Jim Lobbow nie potrafił nic innego z wyjątkiem latania helikopterem. Trzykrotnie żenił się i rozwodził. Żył z tyloma kobietami, że gubił się już w rachunkach. Nie chciał dłuższych znajomości. Miał jedynego syna z drugiego małżeństwa, ale nie widywał chłopca częściej niż trzy razy do roku i tylko przez jeden dzień. Chociaż wychowany w wierze katolickiej, a bracia i siostry regularnie uczęszczali na mszę, on nie interesował się tym. W niedzielę najchętniej dłużej pospał, a pracę dzień w dzień uważał za zbyt kłopotliwą. Choć marzył o własnym przedsiębiorstwie, nigdy nie rozkręcił żadnego interesu. Zawsze stwierdzał z przestrachem, że to takie pracochłonne i prędzej czy później wszystko stawało się zbyt męczące.
Ale nie było lepszego pilota, niż Jim Lobbow. Latał bez względu na pogodę, gdy inni zostawali na ziemi, lądował i startował na każdym terenie i w każdych warunkach.
Wsiadł do Jet Rangera na rozkaz Westroma i błyskawicznie dotarł do pobliskiego posterunku na szosie. Żołnierze, którzy zostali przy barykadzie, machaniem rąk skierowali go na wschód, ku wzgórzom.
Lobbow poleciał tam i po niespełna minucie zobaczył piechurów wspinających się z wysiłkiem na porośnięte krzewami wzgórza, zdzierających buty, drących ubrania, ale brnących szaleńczo do przodu. To było zadziwiające.
Usłyszał zabawne buczenie. Pomyślał, że coś nie w porządku ze słuchawkami i zdjął je na chwilę, ale buczenie nie ustawało. W rzeczywistości to nie był dźwięk, ale uczucie.
Co jest? – zastanawiał się.
Próbował otrząsnąć się.
Piechurzy posuwali się łukiem w kierunku wschodnio-południowym, a on leciał przed nimi, wypatrując jakiegoś szczegółu na ziemi, czegoś niezwykłego, ku czemu zmierzali. Nieoczekiwanie spostrzegł walący się dom w stylu wiktoriańskim, stodołę i rozwalone budynki gospodarcze.
Coś przyciągało go do tego miejsca.
Zatoczył kilka łuków.
Choć była to kompletna ruina, przyszła mu do głowy szaleńcza myśl, że będzie tu szczęśliwy, wolny, beztroski, pozbędzie się eks-żony i alimentów.
Od wzgórz pędzili gromadnie piechurzy. Potykali się i upadali, ale podnosili się i znów biegli.
Jim wiedział, dlaczego nadciągali. Zatoczył nad domem jeszcze jedno koło i poczuł, że to najwspanialsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział, źródło ukojenia. Pragnął tej wolności, wyzwolenia, bardziej niż czegokolwiek w życiu. Skierował helikopter ostro w górę, wypoziomował, zanurkował w kierunku południowym, potem na zachód, północ i wschód, znów wykonał koło i poleciał w stronę tego wspaniałego domu. Runął wprost na ganek w drzwi, które zwieszały się na zawiasach, i uderzył w ścianę, przebijając się do serca domu, grzebiąc helikopter w sercu…
Potrzebować.
Niezliczone usta istoty śpiewały o pragnieniu i wiedziała, że już za chwilę nasyci się. Pulsowała z podniecenia.
Nagle wszystko zatrzęsło się potwornie. Poczuła żar.
Nie skurczyła się pod wpływem gorąca, gdyż pozbyła się nerwów i złożonej biologicznej struktury, rejestrującej ból. Więc żar nie miał dla niej żadnego znaczenia z wyjątkiem tego, że nie był jedzeniem, a zatem nie zaspokajał jej pragnień.
Wciąż próbowała śpiewem przywołać to, czego pragnęła, ale szalejące płomienie wkrótce uciszyły jej usta.
Joel Ganowicz stał dwieście stóp od rudery, która eksplodowała w płomieniach. Rozszalał się ogromny pożar, ogień strzelał wysoko w czyste niebo, kłębił się czarny dym, a stare ściany zawaliły się błyskawicznie grzebiąc wszelkie pozory użyteczności. Uderzyła go fala gorąca, aż przymknął powieki i cofnął się, choć nie znajdował się zbyt blisko domu. Nie pojmował, jakim cudem niewielka ilość suchego drewna pali się tak intensywnie.
Uświadomił sobie, że nic nie pamięta. Nagle ocknął się zwrócony twarzą do budynku.
Spojrzał na pozdzierane i brudne dłonie, podarte na kolanie sztruksy i zniszczone buty.
Wystraszony rozejrzał się i zobaczył dziesiątki ludzi w takim samym stanie: w poszarpanych ubraniach, brudnych i oszołomionych. Nie miał pojęcia, jak się tu dostał, ale z całą pewnością nie przypominał sobie, by wyruszył na zbiorową wycieczkę.
Natomiast bez wątpienia płonął dom. Wyglądało na to, że spali się doszczętnie i zostanie tylko piwnica pełna popiołu i zwęglonego drewna.
Zmarszczył brwi i wytarł czoło.
Coś się z nim stało… Coś… Zawodowa żyłka reportera brała górę. Powinien dowiedzieć się, co to było. Coś niepokojącego. Bardzo niepokojącego. Ale przynajmniej już po wszystkim.
Wstrząsnął nim dreszcz.
Gdy weszli do domu w Sherman Oaks, z góry, ze stereo Scotta dobiegała tak głośna muzyka, że w oknach drżały szyby.
Sam ruszył po schodach na pierwsze piętro, dając znak, by Tessa i Chrissie podążały za nim. Szły niechętnie, zakłopotane, nie czuły się jak u siebie, ale Sam wątpił, czy zrobi to, co musiał, jeśli wejdzie na górę w pojedynkę.
Drzwi do pokoju Scotta były otwarte.
Chłopiec leżał na łóżku w czarnych dżinsach i czarnej płóciennej koszuli. Nogi opierał o wezgłówek, a głowę o poduszki w końcu materaca, i patrzył na plakaty rozwieszone na ścianie: widnieli na nich black-metalowcy ubrani w skóry i łańcuchy, niektórzy z pokrwawionymi dłońmi, inni z ustami we krwi niczym wampiry, które właśnie zakończyły posiłek, jeszcze inni trzymali czaszki, jeden dotykał jej językiem, któryś obok wyciągał ręce pełne lśniących robaków.
Scott nie usłyszał Sama. Przy takim wyciu z głośnika nie słyszałby nawet wybuchu atomowego w łazience.
Sam jeszcze zawahał się, czy właściwie postępuje. Ale z tego wrzasku, wspomaganego akordami gitary brzmiącymi jak uderzenia stalowej sztaby, wyłowił sens słów piosenki. Mówiła o zabiciu rodziców, piciu ich krwi, a potem o „ucieczce przewodami gazowymi”. Miłe. Cudowne. To zadecydowało. Wyłączył kompakt w połowie piosenki.
Scott wystraszony poderwał się na łóżku:
– Hej!
Sam wyjął płytę, upuścił ją na podłogę i zmiażdżył obcasem.
– Hej, Jezu, co ty, do cholery, wyprawiasz?
Z pięćdziesiąt kompaktów, w większości albumów black-metalowych, stało w otwartych kasetkach na półce nad stereo. Sam zmiótł je na podłogę.
– Hej, daj spokój – zaprotestował Scott – zwariowałeś?
– Już dawno powinienem to zrobić.
Chłopak zauważył Tessę i Chrissie tuż za progiem.
– Kto to jest, do diabła?
– To są, do diabła, przyjaciele – odpowiedział Sam.
Doprowadzony do wściekłości, cały spieniony, Scott spytał:
– Co one tu, kurwa, robią, człowieku?
Sam roześmiał się. Nieomal rozbawiła go ta sytuacja. Może dlatego, że w końcu zrobił coś, że przyjął na siebie odpowiedzialność za to, co się działo. Stwierdził:
– One, kurwa, są ze mną. – I znów roześmiał się.
Było mu przykro, że naraża Chrissie na to wszystko, ale spostrzegł, że nie tylko nie jest poruszona, ale również chichocze. Uświadomił sobie, że wszystkie gniewne i wulgarne słowa tego świata nie mogą jej zranić po ostatnich przejściach. Właściwie, po przeżyciach w Moonlight Cove nihilizm Scotta był zabawny i nawet nieco niewinny, słowem – śmieszny.
Wszedł na łóżko i zaczął zrywać plakaty ze ściany. Scott wrzasnął na niego z furią. Sam spokojnie skończył, zeskoczył na podłogę i zmierzał do drugiej ściany.
Chłopak chwycił go.
Odepchnął syna łagodnie i kontynuował zajęcie.
Scott uderzył go.
Nie zareagował, tylko spojrzał na syna.
Jego twarz pałała czerwienią, nozdrza rozdymały się i w oczach czaiła się wściekłość.
Uśmiechając się, Sam objął go w niedźwiedzim uścisku.
Z początku Scott najwyraźniej nie zrozumiał, co się dzieje. Pomyślał, że ojciec chce go ukarać, więc próbował oswobodzić się. Ale nagle zaświtało mu – Widział, że stary przytula go, na Boga, i to na oczach obcych ludzi. Gdy dotarło to do niego, naprawdę zaczął walczyć, wykręcał się i rzucał, zdesperowany, by uciec, ponieważ to wszystko burzyło jego wiarę w istnienie świata pozbawionego miłości, zwłaszcza teraz, gdy zaczął już odpłacać ojcu pięknym za nadobne.
Na tym polegał problem, tak, do diabła. Sam wreszcie zrozumiał. To był powód wyobcowania Scotta. Strach, że odwzajemni miłość i zostanie odtrącony… albo nie podoła uczuciu.
Przez chwilę chłopiec odwzajemnił czułość ojca i objął go mocniej, jakby prawdziwy Scott, dzieciak ukryty pod pancerzem buntu i cynizmu, wyjrzał na światło dzienne i uśmiechnął się. Przetrwało w nim coś dobrego i czystego, co mogło go uratować.
Ale wówczas chłopiec zaczął przeklinać ojca jeszcze bardziej wulgarnie niż poprzednio. Sam tylko objął go mocniej i mówił, jak strasznie, rozpaczliwie go kocha. Powiedział to inaczej niż wtedy, gdy zadzwonił z Moonlight Cove w poniedziałkowy wieczór. Bez tej rezerwy wywołanej bezradnością, ponieważ nie odczuwał już jej. Tym razem głos załamał się z emocji, uparcie powtarzał, że kocha go, domagając się, by ta miłość została usłyszana.
Rozpłakali się obydwaj, ale Sam nie sądził, że z tego samego powodu. Chłopiec, mimo osłabienia, wciąż próbował uwolnić się, więc przytulił go mocniej i powiedział:
– Słuchaj, dzieciaku, prędzej czy później zaczniesz się o mnie troszczyć. O, tak. I będziesz wiedział, że ja dbam o ciebie, wtedy pomyślisz nie tylko o mnie, nie, przekonasz się, że potrafisz troszczyć się o całą masę ludzi, i że to jest wspaniałe. Pokochasz tę kobietę, która stoi w drzwiach, i zatroszczysz się o tę małą dziewczynkę jak o własną siostrę, nauczysz się tego, musisz wyrzucić z siebie tę przeklętą maszynę i nauczyć się, jak kochać i być kochanym. Odwiedzi nas facet na wózku inwalidzkim, który na przekór wszystkiemu wierzy, że życie jest warte zachodu. Może zostanie z nami jakiś czas, zorientuje się, jak mu się tu podoba i może on pokaże ci to, czego ja nie potrafiłem: że życie jest dobre i wspaniałe. I ten facet ma psa, i to jakiego psa, a ty pokochasz to psisko od razu. – Sam roześmiał się i przycisnął Scotta mocniej. – Nie możesz powiedzieć do psa: „zejdź mi z oczu” i oczekiwać, że posłucha albo przejmie się tym. Po prostu zostanie na miejscu i zniewoli cię do miłości. Ale potem pokochasz mnie, ponieważ ja właśnie stanę się takim wiernym, uśmiechniętym psem, kręcącym się tu i tam, zawsze przy boku, nieczułym na zniewagi starym psem.
Scott przestał się szamotać prawdopodobnie z wyczerpania. Sam był pewien, że tak naprawdę nie przebił się przez gniew chłopca. Jedynie zarysował nieznacznie jego pancerz. Kiedyś zło zdominowało ich życie; rezygnacja i rozpacz, które przekazał chłopcu. Czeka go bardzo ciężkie zadanie. Mieli przed sobą długą drogę, miesiące, może nawet lata szamotaniny, mnóstwo przytulania i powstrzymywania niechęci.
Ponad ramieniem syna Sam zobaczył, że Tessa i Chrissie weszły do pokoju. One również płakały. Zrozumiały, że walka o Scotta dopiero zaczęła się.
Nie, już zaczęła się. I to było wspaniałe. Już.