Nie mogłem przerwać czegoś, co, jak wiedziałem, było niewłaściwe i straszne.
Przepełniało mnie okropne poczucie bezsilności.
– ANDRIEJ SACHAROW
Władza doprowadza do obłędu w stopniu większym, niż demoralizuje,
uciszając głos sumienia i wyostrzając chęć działania.
– WILL I ARIEL DURANT
Tuż przed świtem, po niecałej godzinie snu Tessę Lockland obudził szybki, gorący dotyk języka na prawej dłoni.
Bez tchu poderwała się na łóżku. Śniła o masakrze w Cove Lodge, o zwinnych bestiach z przeraźliwymi kłami i szponami ostrymi jak noże. Pomyślała, że koszmar urzeczywistnił się, że Zjawy wtargnęły do domu Harry’ego, a gwałtowne lizanie jest preludium przed nagłym, okrutnym ukąszeniem.
Ale to był tylko Moose. Widziała go niewyraźnie w przyćmionym blasku z drzwi z hallu, gdzie paliła się nocna lampa. Odetchnęła z ulgą. Pies oparł się przednimi łapami o materac, ale był zbyt dobrze wychowany, by wskoczyć na łóżko. Popiskiwał cicho, jakby domagając się pieszczot.
Pamiętała, że zamknęła drzwi przed snem. Jednak przekonała się już dostatecznie o inteligencji Moose’a i wiedziała, że sam je otworzył, jeśli naprawdę tego chciał. Dotarło do niej, że wszystkie drzwi w domu Talbota tak skonstruowano, aby ułatwić Moose’owi zadanie. Miały zwykłe klamki, a nie gałki, otwierały się więc przez naciśnięcie ręką albo psią łapą.
– Samotny? – spytała, drapiąc go delikatnie za uchem.
Pies zaskomlał znowu, poddając się pieszczocie.
Deszcz stukał mocno w okno. Tak lało i wiało, aż trzeszczały drzewa na zewnątrz. Wiatr groźnie napierał na ściany domu.
– No cóż, koleś, czujesz się opuszczony, ale ja jestem tysiąc razy bardziej śpiąca, więc chyba musisz sobie pójść.
Kiedy przestała go pieścić, zrozumiał. Niechętnie zeskoczył na podłogę, poczłapał do drzwi, jeszcze popatrzył na nią chwilę, po czym wyszedł na korytarz i powędrował w lewo.
Światło z hallu, choć słabe, denerwowało ją. Wstała i zamknęła drzwi, ale nim wróciła w ciemności do łóżka, wiedziała, że nie zaśnie od razu.
Po pierwsze miała na sobie dżinsy, bawełnianą koszulkę i sweter. Zdjęła tylko buty, więc nie było jej wygodnie, lecz bała się rozebrać, gdyż czułaby się wówczas bezbronna i w ogóle nie zasnęłaby. Po wydarzeniach w Cove Lodge chciała być gotowa do szybkiej ucieczki.
Ponadto gościła w jedynej urządzonej sypialni, a materac i pikowana narzuta pachniały stęchlizną po latach leżenia. Niegdyś mieszkał tu ojciec Harry’ego, ale stary Talbot zmarł przed siedemnastoma laty, wkrótce po powrocie syna z wojny. Tessa uparła się, że prześpi się bez pościeli. Gdy zmarznie, wśliźnie się pod narzutę, na goły materac. Przeszły ją dreszcze, więc przykryła się jednak narzutą, czując nieznaczny, ale nieprzyjemny odór pleśni.
Wśród bębnienia i szumu deszczu usłyszała odgłos wjeżdżającej windy. Pewnie Moose ją przywołał. Czy zawsze tak łaził po nocy? Mimo wyczerpania gnębiły ją różne myśli.
Nie chodziło o masakrę w Cove Lodge czy odrażającą historię ze zwłokami palonymi w krematorium niczym śmieci. Ani o panią Parkins, rozerwaną na strzępy przez tajemnicze istoty. Ani o przerażających nocnych prześladowców. Wszystkie te makabryczne obrazy stały się przede wszystkim ponurym tłem dla osobistych rozważań o sensie bytu.
Otarłszy się ostatnio o śmierć bardziej niż zwykle uświadomiła sobie kres życia, o czym zwykle zapominano w pracy i codziennej krzątaninie. Teraz ciągle o tym myślała. Czy nie traktowała życia zbyt lekko, a ono przeciekało jej przez palce? Praca dawała jej satysfakcję. Była szczęśliwą kobietą, ale gdy pochodziło się z rodziny Locklandów, cholernie trudno być nieszczęśliwym, biorąc pod uwagę ich wrodzony optymizm. Ale uczciwie przyznała, że nie spełniła swych pragnień. Jeśli nadal będzie tak żyć, to nigdy ich nie spełni.
Marzyła bowiem o własnej rodzinie. Naturalnie, miała wspaniałe dzieciństwo i młodość w San Diego, gdzie podziwiała siostrę Janice i cieszyła się miłością rodziców. To ogromne szczęście i poczucie bezpieczeństwa, jakich zaznała w młodości, pozwoliły jej znosić nieszczęścia, rozpacz i przerażenie, z którymi czasem stykała się jako dokumentalista. Te lata pełne radości równoważyły wszystko, co nastąpiło później.
Winda dotarła już na pierwsze piętro i uderzywszy głucho, zjeżdżała z charakterystycznym szumem. Zaintrygowało ją, że Moose, przyzwyczajony do windy, gdy wykonywał polecenia pana, korzystał z niej w nocy, choć schodami pobiegłby szybciej. Także psy miały nawyki.
Z dzieciństwa pamiętała swoich czworonożnych przyjaciół. Najpierw był ogromny złoty chart o imieniu Barney, a potem irlandzki seter wabiący się Mickey Finn…
Janice wyszła za mąż i wyprowadziła się z domu, gdy Tessa miała osiemnaście lat, a ślepa niszczycielska siła przeznaczenia rozbiła sielskie życie w San Diego. Trzy lata później zmarł ojciec i wkrótce po pogrzebie Tessa wyruszyła w świat, by kręcić swoje filmy dokumentalne, i choć kontaktowała się regularnie z matką i siostrą, złote czasy przeminęły.
A teraz odeszła Janice. Marion też nie będzie żyła wiecznie, nawet jeśli zrezygnuje ze skoków spadochronowych. Tessa marzyła o stworzeniu własnego szczęśliwego domu. Wyszła za mąż w wieku dwudziestu trzech lat za człowieka, który bardziej pragnął dzieci niż jej. Odszedł, gdy okazało się, że jest bezpłodna. Adopcja mu nie wystarczyła. Pragnął własnych dzieci. Czternaście miesięcy po ślubie rozwiedli się. Bardzo ją to zraniło.
Potem rzuciła się w wir pracy z pasją, jakiej nigdy przedtem nie okazywała. Zdawała sobie sprawę, że przez sztukę chce dotrzeć do całego świata niczym do jednej dużej rodziny. Na taśmie filmowej pragnęła przekazać kwintesencję życia.
Rozmyślając tak z otwartymi oczyma w sypialni Harry’ego Talbota wiedziała, że nigdy nie będzie w pełni zadowolona, jeśli radykalnie nie zmieni życia. Nie można uważać się za człowieka o bogatej osobowości nie kochając ludzi, lecz taka miłość „w ogóle” stawała się ulotna i bezsensowna bez własnej rodziny; ponieważ właśnie u bliskich dostrzega się na co dzień to, co z kolei pozwala kochać innych. Była fanatykiem konkretu w sztuce, a brakowało go jej w życiu uczuciowym.
Wdychając kurz i nieznaczny odór pleśni czuła się samotna i opuszczona jak ta sypialnia. Nie spotykała się z nikim całe lata po miłosnym zawodzie, więc jakże teraz w wieku trzydziestu czterech lat otworzyć serce na sprawy, przed którymi uciekała? Poczuła ciężar największy od czasu, gdy dowiedziała się, że nie może mieć dzieci. W tym momencie bardziej zapragnęła zmienić swe życie niż odkryć tajemnicze Zjawy.
Otarcie się o śmierć zaowocowało szczególnymi myślami.
W końcu zmęczenie wzięło górę nad rozterkami i zasnęła. Chwilę jeszcze rozważała, czy Moose przybiegł do niej wyczuwając w domu coś złego i próbował ostrzec ją, ale z pewnością byłby wówczas bardziej niespokojny. Zaszczekałby wyczuwając prawdziwe niebezpieczeństwo.
Uspokojona zasnęła.
Shaddack wrócił na krótko do domu przy północnym krańcu zatoki. Do przenośnej lodówki schował trzy sandwicze z szynką i kilka puszek coli. Zapakował lodówkę do furgonetki oraz koce i poduszkę. Z szafy na broń wyjął rewolwer Smith and Wesson 0.375 Magnum, półautomatyczną strzelbę Remingtona z uchwytem pistoletowym i mnóstwo amunicji. Tak wyposażony wyruszył w tę burzową noc na inspekcję Moonlight Cove i okolic. Przez komputer śledził realizację pierwszej fazy Projektu, która miała zakończyć się za niespełna dziewięć godzin, o północy.
Przestraszył się groźby Watkinsa, ale o północy utrwali przecież władzę. Wtedy zajmie się gliniarzem.
Złapie go i zakuje w kajdany przed transformacją. Wówczas w laboratorium zbada jego psychikę i budowę, by rozwiązać problem regresji.
Nie akceptował wyjaśnień Watkinsa. Regresja nie była ucieczką od życia Nowych Ludzi. Uznawszy tę teorię, musiałby przyznać, że Projekt to absolutna klęska, a Zmiana nie była dla ludzkości dobrodziejstwem, lecz przekleństwem. A zatem, że geniusz popełnił tragiczny w skutkach błąd. Nie mógł uznać niczego podobnego.
Jako twórca i pan Nowych Ludzi, zasmakował we władzy absolutnej i nie miał ochoty z niej rezygnować.
Po pustych ulicach w strugach deszczu przejeżdżały jedynie samochody policyjne i cywilne, w których siedzieli mężczyźni poszukujący Bookera, Tessy Lockland, dziewczynki Fosterów albo regresywnych polujących na zdobycz. Doskonale wiedzieli, kto jeździ furgonetką.
Shaddack znał wszystkich, ponieważ pracowali w New Wave i przekazał ich do dyspozycji komendy policji zaledwie parę godzin temu. Za zlanymi deszczem szybami te blade twarze bez wyrazu przypominały oblicza manekinów albo robotów. Inni patrolowali miasto pieszo, skrywając się w ciemnych zakątkach i alejkach. Minął również dwa zespoły dokonujące konwersji, szybko i cicho przemykające do domów. Za każdym razem po zabiegu ludzie z zespołu wprowadzali dane do terminalu zamontowanego w samochodzie, na bieżąco informując centralny system w New Wave o realizacji planu.
Stojąc na światłach przy skrzyżowaniu sprawdził w komputerze aktualną listę. Zostało tylko pięć osób do konwersji między dwudziestą czwartą a szóstą. Rzęsisty deszcz zacinał od zachodu połyskując srebrzyście niczym lód w świetle reflektorów. Drzewa trzęsły się, jakby opanowane strachem. A Shaddack krążył w nocnej ciemności jak tajemniczy ptak drapieżny, który poluje w czasie burzy.
Z Tuckerem na czele polowali i zabijali, gryźli i szarpali, rozdzierali pazurami i gryźli, polowali i zabijali, i pożerali zdobycz, pili krew, krew ciepłą i słodką, gęstą i słodką, słodką i gęstą krew, sycąc wewnętrzny żar.
Tucker odkrył, że z upływem czasu słabł szarpiący trzewia ogień, co ułatwiało pozostanie w zwierzęcej postaci. Coś mówiło mu, że nie powinien tego robić, ale tak naprawdę nie przejął się, gdyż już nie mógł racjonalnie myśleć dłużej niż kilka sekund.
Biegali więc po polach i wzgórzach w blasku księżyca, biegali, włóczyli się, wolni, tak bardzo wolni w blasku księżyca i mgle, we mgle i wietrze, a Tucker im przewodził. W przerwach zabijali i żarli, albo kopulowali z samicą, rozkoszując się dziką i podniecającą agresywnością.
Potem nadszedł deszcz.
Zimny.
Zacinający.
Grzmoty i oślepiające błyskawice na niebie.
Tucker niby wiedział, co to za postrzępione błyski rozdzierają niebo, ale wystraszony nie przypomniał sobie i szukał schronienia wśród drzew, gdy to światło dopadło go na otwartej przestrzeni, i kulił się z drugim samcem i samicą, aż niebo znów pociemniało.
Szukał kryjówki przed burzą. Wiedział, że powinni wrócić tam, skąd wyruszyli, do suchych pokoi ze światłem, ale nie pamiętał dokładnie, gdzie są. Poza tym, powrót oznaczałby rezygnacje z wolności i przybranie ludzkiej postaci. A tego nie chciał. Drugi samiec i samica też woleli biegać, włóczyć się, zabijać i kopulować wyzwoleni. Wracając utraciliby wolność, więc przekradali się z dala od domów w stronę wyższych wzgórz.
Tucker wiedział, że muszą znaleźć schronienie jeszcze przed świtem. Jakąś jaskinię, gdzie w ciemności zwinęliby się w kłębek wokół siebie, dzieląc się ciepłem, ciemnością i ciepłem, rozkoszując się wspomnieniem krwi i rui. Byliby tam bezpieczni, z dala od świata, do którego już nie należeli. A nocami znów włóczyliby się i zabijali, gryźli i żarli, aż może nadejdzie moment, gdy nie będą już w mniejszości i zaczną wychodzić w dzień, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie.
Dotarli do błotnistej drogi i Tucker jak przez mgłę przypomniał ją sobie. Czuł, że droga ta zaprowadzi ich do świetnej kryjówki. Szedł wzdłuż niej ku wzgórzom, przywołując kompanów gardłowymi pomrukami. Po kilku minutach dotarli do ogromnego, zniszczonego domu z wybitymi szybami i połamanymi drzwiami. W strugach deszczu majaczyły walące się budynki gospodarskie i stodoła.
Na ścianie domu pomiędzy oknami na pierwszym piętrze widniały ogromne, ręcznie malowane tablice. Wiedział, że te napisy coś znaczą, ale nic nie mógł przeczytać, zapomniawszy języka istot, do których kiedyś należał.
Pozostali członkowie grupy również wpatrywali się w czarne litery na białym tle. Niejasne symbole majaczyły w deszczu i mroku. Niesamowicie tajemnicze znaki.
KOLONIA IKARA
A pod spodem:
RESTAURACJA KOLONII IKARA
ŻYWNOŚĆ NATURALNA
Na zniszczonej stodole wisiała inna tablica – PCHLI TARG. Te słowa były dla Tuckera równie niejasne, jak poprzednie, więc doszedł do wniosku, że nie musi ich rozumieć. Ważne, że nikt nie szwendał się tutaj. Nie czuł żadnego świeżego zapachu i wibracji wywołanej przez istoty ludzkie, więc schronienie, którego poszukiwał, było właśnie tutaj; nora, jaskinia, ciepłe i ciemne miejsce, bezpieczne i ciemne.
Sam położył koc i poduszkę na sofie w salonie, przy hallu wejściowym na dole. Z ostrożności wolał spać na parterze, by w porę wykryć intruzów. Zgodnie z harmonogramem, który widział na ekranie terminalu w radiowozie, Harry’ego Talbota przewidziano do konwersji następnego wieczoru. Wątpił, że przyspieszą akcję tylko dlatego, iż w Moonlight Cove ujawnili agenta FBI. Ale nie chciał ryzykować.
Sam często cierpiał na bezsenność, lecz nie tej nocy. Zdjąwszy buty wyciągnął się na sofie i wkrótce zasnął.
Często nękały go koszmary senne. Teraz powrócił obraz utraconej żony Karen, jak zwykle w snach plującej krwią i wychudzonej w ostatnim stadium raka po nieskutecznej chemioterapii. Nie mógł jej uratować. Czuł się mały, bezradny i okropnie przerażony.
Ale ten koszmar go nie obudził.
Akcja we śnie przeniosła się ze szpitala do ciemnego, walącego się budynku, przypominającego hotel projektu Salvadora Dali: labirynt korytarzy różnej wielkości, w których ściany i podłogi łączyły się pod niesamowitymi kątami, a drzwi do pokoi miały różne rozmiary. Niektóre były tak małe, że mogła prześliznąć się jedynie mysz, w innych mieścił się normalny człowiek, a jeszcze inne były odpowiednie dla mierzącego trzydzieści stóp giganta.
Ciągnęło go do niektórych pomieszczeń, a w każdym spotykał znajomych z przeszłości albo z obecnego życia.
W kilku pokojach natknął się na Scotta i dyskutował z nim chaotycznie. Rozmowa kończyła się niezrozumiałym wybuchem wrogości ze strony syna. Koszmar potęgował zmieniający się wiek Scotta: raz był przygaszonym szesnastolatkiem, czasem miał dziesięć, albo zaledwie cztery czy pięć lat. Ale w każdym wcieleniu był wyobcowany, zimny, rozgniewany, zionący nienawiścią.
– To nie tak, to nieprawda, jesteś zupełnie inny – przekonywał Sam siedmioletniego Scotta, a chłopak odpowiadał wulgarnie.
W każdym pokoju, bez względu na wiek, Scotta otaczały ogromne plakaty z muzykami black-metalowymi, ubranymi w skóry i obwieszonymi łańcuchami, z symbolami satanistów na czołach i dłoniach. Światło migotało dziwnie. W ciemnym kącie Sam dostrzegł jakąś przyczajoną istotę. Scott nie bał się jej, Sam zaś był śmiertelnie przerażony.
I ten koszmar nie obudził go.
W innych komnatach tego psychodelicznego hotelu widział umierających, zawsze tych samych ludzi agentów Arnie Tafta i Carla Sorbino, z którymi pracował i którzy zginęli na jego oczach.
Do jednego z pokoi wchodziło się przez błyszczące drzwi samochodowe starego wehikułu buicka z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego. W ogromnej, wyłożonej szarą tapetą komnacie leżały przednie siedzenie, tablica rozdzielcza i kierownica niczym części prehistorycznego szkieletu na pustyni. Za kierownicą siedziała kobieta w zielonej sukience, z głową odwróconą tak, że nie widział jej twarzy. Wiedział oczywiście, kim była i chciał natychmiast wyjść, ale nie mógł. Coś go do niej ciągnęło. Usiadł więc obok i nagle znów miał siedem lat, jak w dniu wypadku, choć mówił dorosłym głosem: – Cześć, mamo. Odwróciła się do niego i zobaczył zmiażdżoną prawą część twarzy z kością policzkową na wierzchu i puste oczodoły. Z policzka wystawały połamane zęby, więc powitała go odrażającym grymasem.
Nagle retrospekcja. Znaleźli się w prawdziwym samochodzie. Z daleka, na autostradzie, zmierzał ku nim zygzakiem pijany kierowca w białym pick-upie, pędząc z dużą szybkością. Sam krzyknął: – Mamo! – ale ona nie zdołała uciec i nastąpiło czołowe zderzenie. Tak jak trzydzieści pięć lat temu. Zbliżał się do nich, jakby do magnesu. Pomyślał, że tak wygląda centrum wybuchu bomby – przeraźliwy huk i zgrzyt rozdzieranego metalu. Wszystko poczerniało. Wypłynął z tej ciemności uwięziony we wraku naprzeciwko martwej matki. Zaczął krzyczeć.
I ten koszmar nie obudził go.
Teraz był w jakimś szpitalu, podobnie jak po wypadku, kiedy to pierwszy raz był bliski śmierci. W przeszłości sześciokrotnie wymykał się kostusze. Leżał na stole operacyjnym już jako dorosły człowiek, trafiony w klatkę piersiową podczas tej samej strzelaniny, w której zginął Carl Sorbino. Gdy chirurdzy operowali go, opuścił ciało i obserwował ich. Zdziwił się, ale nie przeraził, tak jak wtedy, gdy nie był to sen.
Następnie pędził tunelem ku oślepiającemu światłu po Drugiej Stronie. Wiedział, co znajdzie na końcu, ponieważ był już tam kiedyś w realnym życiu.
Wystraszył się, nie chciał ponownie spojrzeć Poza Granicę. Ale biegł coraz szybciej, szybciej, szybciej, prędzej, przez tunel, mknął niczym pocisk, a przerażenie rosło razem z prędkością. Nieuchronnie zbliżał się do Drugiej Strony. To było gorsze niż awantury ze Scottem, niż zmasakrowana twarz matki, nieskończenie gorsze. (Szybciej, szybciej) nie do zniesienia, więc zaczął krzyczeć (szybciej) i wrzeszczeć (szybciej) i wyć…
Ten koszmar obudził go.
Poderwał się na sofie i zdusił w sobie wrzask.
Chwilę później dotarło do niego, że nie jest sam. Coś poruszało się obok, więc błyskawicznie wyszarpnął rewolwer z kabury, którą położył przy kanapie.
To był Moose.
– Hej, chłopie.
Pies sapnął cicho.
Sam chciał pogłaskać czarny łeb, ale pies podszedł do ciemnego okna, oparł się łapami o parapet i przysunął nos do szyby.
– Chcesz wyjść? – spytał Sam, choć wypuścili go przecież przed pójściem spać.
Nie zareagował, tylko zjeżony warował przy oknie.
– Znalazłeś coś? – dopytywał się Sam, choć znał odpowiedź.
Szybko, lecz ostrożnie przemierzał ciemny pokój. Wpadł na jakiś mebel, ale nic nie przewrócił i po chwili stanął obok Moose’a.
W tych egipskich ciemnościach i strugach deszczu dostrzegał sąsiedni dom oddalony około trzydziestu stóp. Wokół rosły krzewy i kilka sosen, które kołysały się na porywistym wietrze.
Szybko zauważył dwie Zjawy, gdyż szły pod wiatr tworząc ostry kontrast z gwałtownym tańcem roślinności. Zmierzały w dół ulicy, ku Conquistador. Po przygarbionych sylwetkach i niezgrabnym, ale dziwnie płynnym kroku zorientował się, że nie byli to zwykli ludzie. Gdy stanęli przy sośnie, jeden z osobników spojrzał na dom Talbota i Sam ujrzał jarzące się, bursztynowe ślepia. Patrzył chwilę sparaliżowany strachem i zdumieniem, zanim dotarło do niego, że Zjawa ruszyła nagle susami w stronę okna.
Sam wcisnął się pod parapet pociągając Moose’a. Pies wyczuł niebezpieczeństwo, gdyż ani pisnął i przywarł do podłogi nieruchomy i cichy.
W ułamek sekundy później z szumu wiatru i deszczu Sam wyłowił ostrożny ruch na zewnątrz. Ciche kroki. Drapanie w ścianę.
W prawej ręce trzymał pistolet na wypadek, gdyby stwór wtargnął do środka tłukąc szybę, lewą zaś gładził po karku Moose’a. Wyczuwał jego drżenie.
Puk – puk – puk.
To nagłe pukanie po dłuższej ciszy wystraszyło Sama, gdyż uznał, że istota już odeszła.
Puk – puk – puk – puk.
Stukała w okno, jakby sprawdzając wytrzymałość szyby albo przywoływała człowieka, którego dostrzegła.
Puk – puk.
Przerwa.
Puk – puk.
Tucker z towarzyszami ubłoceni i zmoknięci weszli na ganek zrujnowanego domu. Deski trzeszczały pod ich ciężarem. Jedyna ocalała okiennica uderzała na wietrze o ściany.
Starał się im powiedzieć o swoich zamiarach, ale z trudem przypominał sobie i artykułował słowa. Wydając warknięcia, szczeknięcia i zwierzęce pomruki, wykrztusił:
– …tutaj… chować… bezpiecznie…
Drugi samiec chyba w ogóle utracił zdolność mówienia. Samica zaś ledwo wydukała:
– …bezpiecznie…tu…dom.
Tucker uświadomił sobie, że zmienili się po ostatnich nocnych wyprawach. Początkowo samica była zgrabna, giętka, miała spiczaste uszy i ostre zęby, które obnażała sycząc ze strachu, gniewu, czy seksualnego pożądania.
Teraz przypominała wilkołaka z dużym łbem o podłużnym pysku, wilczymi biodrami i stopami, łapskami o szponiastych pazurach, dłuższymi i bardziej morderczymi niż u prawdziwego wilka. Drugi samiec, przedtem podobny raczej do gada, również upodobnił się do wilkołaka.
Na mocy milczącego porozumienia Tucker został przywódcą grupy. Akceptując jego rządy, towarzysze najwyraźniej chcieli przybrać tę samą postać. Uznał to za proroctwo.
Nie wiedział jednak, dlaczego tak niepokoi się, ale nie umiał już skoncentrować się na tym zagadnieniu długo, by wreszcie je rozwiązać. Frapowała go bardziej nagląca sprawa.
…tu…bezpiecznie…tu…
Wprowadził ich przez rozwalone drzwi do przedpokoju. Tynk był podziurawiony i spękany, a miejscami wystawały drewniane listwy zbrojenia niczym żebra z rozkładających się ciał.
Podarta tapeta zwisała ze ścian w pustym salonie, jakby mury zrzucały skórę w równie dramatycznym procesie metamorfozy jak ten, któremu poddano Tuckera i towarzyszy.
Chodząc po domu kierował się węchem, co było bardzo interesujące, nie podniecające, ale z pewnością ciekawe. Kamraci szli za nim, gdy badał połacie pleśni, zagrzybione wilgotne kąty jadalni, kolonie lekko fosforyzujących grzybów w pokoju po drugiej stronie korytarza, szczurze odchody, wyschnięte resztki ptaka, który wleciał do środka przez wybite okno i złamał skrzydło uderzając o ścianę, ciało najwyraźniej niedawno padłego kojota, który wczołgał się do kuchni, by zdechnąć.
Podczas penetracji Tucker doszedł do wniosku, że dom nie gwarantuje idealnego schronienia. Pokoje były zbyt duże i zimne, gdyż wybito okna. Mimo że w powietrzu nie unosił się zapach człowieka, wyczuł, że ktoś tu bywa, nie codziennie, ale dostatecznie często, by sprawiać kłopoty.
W kuchni znalazł zejście do piwnicy i ta podziemna kryjówka zafascynowała go. Zeszli trzeszczącymi schodami w głęboką ciemność, gdzie nie docierały zimne przeciągi, podłoga oraz ściany były suche, a w powietrzu unosił się zapach wapna ze ścian.
Na pewno rzadko ktokolwiek zapuszczał się aż tutaj. A nawet gdyby… to żadnym cudem nie ucieknie.
To była doskonała, pozbawiona okien jaskinia. Tucker obszedł pomieszczenie, uderzając i trąc pazurami o podłogę. Obwąchał kąty oraz spenetrował zardzewiały piec. Uznał miejsce za bezpieczne. Tu przyczają się, spokojni, że nikt ich nie odnajdzie, a w razie zagrożenia odetną intruzowi jedyną drogę ucieczki i rozprawią się z nim szybko.
W tej kryjówce mogą przybierać dowolną postać bez żadnych świadków.
Ostatnia myśl zaniepokoiła go.
Nie był pewien, kiedy pierwszy raz przyszła mu do głowy i co naprawdę oznaczała. Pojął, że już nie panuje nad regresją, że jakaś bardziej prymitywna część umysłu bezustannie bierze górę. Ogarnęła go panika. Zmieniał postać już wiele razy i zawsze wracał do ludzkiej. Ale teraz… tylko chwilę czuł strach, już za długo analizował ten problem, nie pamiętał nawet, co znaczyło słowo regresja. Rozpraszała go samica, która chciała z nim kopulować.
Po chwili cała trójka kłębiła się, uderzając łapami, szarpiąc i szturchając. Ich przeraźliwe orgiastyczne krzyki niosły się echem po opuszczonym domu, jak głosy duchów w nawiedzonym miejscu.
Puk – puk – puk.
Sama kusiło, żeby wyjrzeć przez okno i stanąć twarzą w twarz z tą istotą.
Stwory groźnie wyglądały, więc konfrontacja z pewnością zakończyłaby się atakiem oraz strzelaniną, co zaalarmowałoby sąsiadów i policję. Nie mógł ujawnić się, ponieważ w tej chwili nie miał innego schronienia.
Ściskał w jednej dłoni rewolwer, a drugą przytrzymywał Moose’a, i tkwił pod parapetem. Słyszał głosy tak niewyraźne i przytłumione, że nie rozróżniał słów, tylko porozumiewawcze pomruki.
Nastąpiła cisza.
Sam czekał jeszcze chwilę, aż rozlegną się głosy, albo bestia o bursztynowych oczach zapuka ponownie – puk – puk – ale nic się nie działo. Wreszcie, gdy w mięśniach nóg poczuł skurcz, wstał ostrożnie. Spodziewał się, że zobaczy zniekształconą twarz przyciśniętą do szyby, ale nikogo nie było.
Z psem przy boku obejrzał wszystkie okna w pokojach na parterze. Nie zdziwiłby się, gdyby Zjawy próbowały wtargnąć do środka.
Ale tylko deszcz bębnił o dach i woda szemrała w rynnie. W domu panowała cisza.
Doszedł do wniosku, że dziwne istoty poszły sobie. Zainteresowały się domem przypadkowo, nie szukając konkretnie jego. Prawdopodobnie dostrzegły kogoś w oknie, ale uznały, że nie mogą ryzykować stłuczenia szyby i hałaśliwej konfrontacji w sercu miasta. Były istotami płochliwymi. Zdarzało się, że biegały swobodnie z niesamowitymi okrzykami, które niosły się echem po Moonlight Cove, ale tylko w stanie dzikiej ekstazy. I na ogół atakowały ludzi w pomieszczeniach.
Wrócił więc do pokoju, wsunął rewolwer do kabury i wyciągnął się na sofie.
Moose obserwował go chwilę z niedowierzaniem, że Sam spokojnie kładzie się spać, gdy coś skradało się w deszczu.
– Nieraz mam gorsze sny, piesku – wyjaśnił. – Więc gdybym tak łatwo dostawał pietra, pewnie nigdy nie zasnąłbym.
Pies ziewnął i poszedł do windy w ciemnym hallu. Silnik szumiał cicho, gdy Moose jechał na górę.
Sam marzył, że we śnie znajdzie się we wspaniałej meksykańskiej restauracji z Goldie Hawn, jeszcze bardziej promienną niż zwykle. Będzie popijał pyszne dania zimnym Guinnessem i śmiał się.
Gdy wreszcie zasnął, przyśnił mu się ojciec, odrażający alkoholik, w którego łapy dostał się w wieku siedmiu lat, po śmierci matki w wypadku samochodowym.
Skryta pod stosem worków na ciężarówce, należącej do ogrodnika, Chrissie obudziła się, gdy automatyczne drzwi garażu uniosły się z piskiem i trzaskiem. Zdziwiona wychyliła się, niemal zdradzając kryjówkę. Ale natychmiast z powrotem wsunęła głowę pod materiał.
Słyszała deszcz uderzający o dach garażu. Woda spływała tuż przy wejściu na żwirowy podjazd, szumiąc jak tysiące płatków bekonu na ogromnym ruszcie. Była wściekle głodna.
– Masz moje pudełko z lunchem, Sara?
Chrissie nie znała pana Eulane na tyle dobrze, by rozpoznać go po głosie, ale z odpowiedzi Sary Eulane, którą znała, wywnioskowała, że to on:
– Ed, proszę, wróć do domu, gdy odwieziesz mnie do szkoły. Weź sobie wolny dzień. Nie powinieneś pracować w takiej ulewie.
– Fakt, nie mogę ścinać trawy – powiedział – ale załatwię inne sprawy. Włożę tylko przeciwdeszczową kurtkę z kapturem. Nie przepuści nawet kropli. Mojżesz przeszedłby w niej suchą nogą Morze Czerwone, nie czekając na cud Boży.
Oddychając przez szorstki, pachnący trawą materiał Chrissie czuła męczące łaskotanie w nosie. Bała się, że kichnie. Głupia dziewczynka, kichnięciem zdradziwszy swoją kryjówkę żarłocznym kosmitom, została zjedzona żywcem; była małym smacznym kąskiem – mówi królowa kosmicznego raju – dajcie nam więcej waszych jedenastoletnich blondynek.
Otwierając drzwi po stronie pasażera, kilka stóp nad kryjówką Chrissie, Sara powiedziała:
– Zabijasz się, Ed.
– Sądzisz, że ze mnie taki delikatny fiołek? – spytał figlarnie, wsiadając do wozu.
– Raczej stary, uschnięty mlecz.
Roześmiał się.
– Ostatniej nocy tak nie myślałaś.
– Owszem. Ale jesteś moim starym, uschniętym mleczem i nie chcę, żeby cię zdmuchnęło na wietrze.
Trzasnęły drzwi.
Chrissie wysunęła głowę i ścisnąwszy palcami nos, oddychała przez usta, aż łaskotanie ustało.
Ed Eulane uruchomił silnik, który pracował chwilę na wolnych obrotach, i wyjechał tyłem z garażu. Chrissie słyszała ich rozmowę w kabinie. Nie rozumiała wszystkiego, ale chyba wciąż żartowali.
Zimny deszcz chłostał ją po twarzy, więc znowu schowała głowę pod worki, zostawiając jedynie małą szparkę, by docierało do niej świeże powietrze. Gdyby kichnęła w czasie jazdy, ulewa i warkot silnika zagłuszyłyby ją.
Państwo Eulane wzbudzili zaufanie Chrissie. Jako istoty z obcej planety, nie opowiadaliby głupich żarcików i słodkich bzdurek. Albo tak właśnie zachowywaliby się dla kamuflażu. Bzdura, nie wtedy, gdy byli sami. Obcy przybysze we własnym gronie mówiliby pewnie o… planetach, które plądrowali, pogodzie na Marsie, cenie paliwa do latających spodków i przepisach kulinarnych dotyczących przyrządzania istot ludzkich. Kto wie? Ale na pewno nie rozmawialiby tak, jak Ed z żoną.
Ale z drugiej strony…
Może kosmici uzewnętrzniali się w Edzie i Sarze jedynie nocą, a ponieważ nie czuli się zbyt pewnie w rolach ludzi, udawali nawet wtedy, gdy byli sami. To jasne jak słońce, że gdyby Chrissie ujawniła się, wysunęliby ze swoich piersi macki i krabie szczypce, i zjedliby ją bez przypraw, albo zamrozili przytwierdzając do specjalnej płyty, by zabrać ją i powiesić na ścianie swej jaskini. Albo wyjęliby jej mózg i zamontowali na statku kosmicznym jako tani mechanizm kontrolny dla pokładowego automatu do kawy.
Podczas inwazji kosmitów trzeba wszystkich traktować z najwyższą ostrożnością. Postanowiła trzymać się pierwotnego planu.
Plastikowe worki z nawozem, mierzwą i przynętą na ślimaki, zwalone po obu stronach kryjówki, chroniły ją przed deszczem. Ale górna warstwa materiału przemokła. Chrissie było względnie sucho i ciepło na początku drogi, lecz teraz ubranie zwilżyła woda o zapachu trawy i dziewczynka zmarzła na kość.
Co chwilę patrzyła na drogę. Gdy skręcili z szosy w Ocean Avenue, wysunęła się spod worków.
W kabinie z tyłu było okienko, więc państwo Eulane mogli ją zauważyć, ale musiała przygotować się do skoku przy kościele Matki Bożej Miłosierdzia.
Na czworakach przeciskała się między materiałami i narzędziami ogrodniczymi. Przycupnęła przy klapie drżąca i bezbronna w strugach deszczu.
Przecięli Shasta Way, pierwsze skrzyżowanie na obrzeżach miasta i skierowali się ku centrum handlowemu przy Ocean Avenue. Od kościoła dzieliły ich bodaj cztery przecznice.
Chrissie zadziwiły opustoszałe chodniki i jezdnie. Spojrzała na zegarek. Siódma trzydzieści. Niemożliwe, żeby wszyscy o tej porze spali. A może po prostu nie wychodzili na taki deszcz.
Istniała jeszcze jedna możliwość: kosmici opanowali tak dużą część populacji, że już nie udawali, iż życie toczy się normalnie. Do całkowitego podboju pozostały tylko godziny, więc za wszelką cenę chcieli odszukać tych, których jeszcze nie opętali. To było zbyt przerażające, by dłużej o tym myśleć.
Gdy od kościoła dzieliła ich tylko jedna przecznica, Chrissie przerzuciła nogi na zewnątrz opierając je o zderzak. Cały czas kurczowo trzymała się klapy. Widziała karki państwa Eulane przez okienko w tylnej ścianie kabiny. Zauważyliby ją, odwracając się bądź zerkając w lusterko.
Bała się, że jakiś przechodzień ją dostrzeże i krzyknie:
– Hej, ty, na tej ciężarówce, zwariowałaś czy co? Ale nikt nie chodził po ulicach i spokojnie dojechała do skrzyżowania.
Hamulce zapiszczały, gdy pan Eulane zwolnił przed znakiem stopu.
Wóz zatrzymał się i Chrissie puściła klapę.
Ogrodnik skręcił w lewo, do szkoły podstawowej przy Palomino, gdzie pracowała Sara. Chrissie też wysiadłaby i poszła do szóstej klasy w normalny czwartkowy poranek.
Pognała przez skrzyżowanie wpadając w strumień brudnej wody przy krawężniku i dalej schody prowadzące do wrót kościoła. Dostała aż wypieków na twarzy z emocji, że wbrew wszelkim przeciwnościom dotarła do sanktuarium.
Z ręką na ozdobnej mosiężnej klamce przy rzeźbionych, dębowych drzwiach, zerknęła na ulicę. Okna sklepów, biur i mieszkań przypominały oczy zaatakowane kataraktą.
Mniejsze drzewa uginały się pod naporem silnego wiatru, a większe drżały i był to jedyny widoczny ruch na ulicy oprócz zacinającego deszczu. Wicher momentami tworzył z ulewy potężne leje wody, tocząc je po Ocean Avenue. Zamknąwszy oczy mogłaby uwierzyć, nie zwracając oczywiście uwagi na chłód, że znajduje się w pustynnym mieście-widmie, w którym diabelskie tumany kurzu wirują po nawiedzonych ulicach.
Na rogu, nie opodal kościoła, przed znakiem stopu zatrzymał się radiowóz, w którym siedziało dwóch mężczyzn. Żaden nie patrzył w jej stronę.
Już wcześniej podejrzewała, że policji nie można ufać. Pchnęła drzwi i szybko wśliznęła się do środka.
W przedsionku wyłożonym dębowym drzewem odetchnęła głęboko zapachem mirry i ziół. Poczuła się bezpieczna. Weszła do nawy pod łukowatym sklepieniem, zanurzyła palce w marmurowej chrzcielnicy ze święconą wodą i ruszyła do ławki.
Uklękła, ponownie przeżegnała się i usiadła.
Z ubrania ściekały strugi wody na ławkę, ale nic nie mogła na to poradzić.
Właśnie odprawiano mszę. Oprócz niej modliło się tylko dwoje wiernych, co zakrawało na kpinę. Z rodzicami zawsze chodziła na niedzielne nabożeństwa. Tylko raz wiele lat temu zabrali ją w dzień powszedni, więc nie wiedziała, czy na codziennych mszach w ogóle zjawia się więcej wiernych. Podejrzewała jednak, że to obecność w Moonlight Cove kosmitów lub diabłów, nieważne, wypłoszyła ludzi z kościoła. Bez wątpienia przybysze nie wierzyli w żadnego Boga, albo, co gorsza, uznawali jakieś ciemne bóstwo o imieniu Yahgag czy Scogblatt.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że mszę celebruje młody ksiądz O’Brien przysłany z archidiecezji w sierpniu.
Na imię miał Tom i za przykładem proboszcza nalegał, by parafianie nazywali go ojcem Tomem. Był miły i mądry, choć nie dorównywał oczywiście ojcu Castelli. Chrissie nie śmiała zwracać się do niego po imieniu, podobnie jak do wielebnego Castelli. Równie dobrze mogłaby nazywać papieża Johnym. Rodzice pochwalali te zmiany w kościele, ona natomiast żałowała, że nie urodziła się i nie wychowała w czasach, gdy mszę odprawiano po łacinie z należnym dostojeństwem i powagą, a takie zwyczajne gesty jak „znak pokoju” przekazywany przez wiernych, były nie do pomyślenia. Podczas wakacji raz poszła na uroczystą mszę do katedry w San Francisco, odprawianą po łacinie, zgodnie z dawną liturgią, i wpadła w zachwyt. Produkowanie ponaddźwiękowych samolotów, kolorowej telewizji, ratowanie życia dzięki postępowi w medycynie, zamiana tych nieporęcznych starych płyt gramofonowych na kompaktowe – wszystkie te unowocześnienia były pożądane i dobre. Ale pewnych rzeczy w życiu nie powinno się zmieniać, ponieważ właśnie za tę niezmienność kochało się je. Jeśli egzystowało się w świecie nieustannych zmian we wszystkim, to gdzie pośród tego hałasu i wrzawy poszukiwać stabilności, miejsca zgody, ciszy i spokoju. Ta prawda wydawała się Chrissie tak oczywista, że nie rozumiała, dlaczego dorośli tego nie pojmują. Czasem byli naprawdę tępi.
Modliła się tylko kilka minut, prosząc Błogosławioną Dziewicę o wstawiennictwo, po czym upewniła się, że ojciec Castelli nie siedzi w ławce jak zwykły wierny, co czasem czynił, ani w żadnym z konfesjonałów. Następnie wstała, przyklękła, przeżegnała się i wróciła do przedsionka, gdzie żarówki w kształcie świec migotały niewyraźnie w bursztynowych szklanych kloszach. Uchyliwszy drzwi wejściowe zerknęła na zalaną deszczem ulicę. Właśnie kolejny wóz policyjny sunął w dół Ocean Avenue. Funkcjonariusz najwyraźniej szukał kogoś.
Na rogu w pobliżu kościoła minął go inny samochód, który nadjechał z dołu od morza. Nie radiowóz, ale niebieski chevrolet. Dwaj mężczyźni zza szyb również uważnie obserwowali okolicę, wypatrując czegoś w deszczu. I chociaż ludzie w samochodach nie pomachali do siebie ani nie przekazali sobie żadnych sygnałów, Chrissie wyczuła, że uczestniczą w tym samym pościgu. Policjanci wraz z cywilami tropili coś, albo kogoś.
Mnie, pomyślała.
Szukali jej, ponieważ wiedziała zbyt dużo. Wczoraj rano w korytarzu na piętrze ujrzała w rodzicach obcych przybyszy i teraz stanowiła jedyną przeszkodę na drodze do całkowitego podboju świata. A może dlatego, że smakowałaby dobrze, ugotowana z jakimiś marsjańskimi ziemniakami.
Nie miała wątpliwości, że kosmici opętują niektórych ludzi, ale i żadnych dowodów na to, że również ich zjadają. Jednak wierzyła, że gdzieś, właśnie teraz posilają się ciałem ludzkim. Po prostu czuła to.
Gdy patrole zniknęły, pchnęła drzwi kilka cali i rozejrzała się wokół. Upewniwszy się ostatecznie, że nie ma ani samochodów, ani pieszych, zadowolona pomknęła w kierunku wschodniego narożnika kościoła, skręciła i popędziła wzdłuż kościoła na plebanię.
Jednopiętrowy murowany budynek z ozdobnymi rzeźbami z granitu nad oknami i gankiem pomalowanym na biało, z fryzowanym daszkiem, prezentował się jak przystało na siedzibę proboszcza. Stare platanowce rosnące wzdłuż chodnika chroniły przed deszczem, ale Chrissie i tak już przemokła. W końcu dotarła do ganku i podeszła do drzwi.
Już chciała przycisnąć dzwonek, ale zawahała się. Bała się, że może znaleźć się wśród kosmitów. Było to mało prawdopodobne, lecz możliwe. Pomyślała też, że ojciec O’Brien odprawia mszę, by starszy, zmęczony ksiądz zdrzemnął się nieco, a nie chciałaby go budzić, gdyby faktycznie tak było.
Młoda Chrissie – fantazjowała – odważna i sprytna, ale zbyt grzeczna, co obróciło się przeciwko niej. Gdy stała na ganku, i zastanawiała nad stosownością tej rannej wizyty, nagle pochwycili ją obleśni kosmici o dziewięciorgu oczach i pożarli na miejscu. Szczęśliwie już martwa nie słyszała, jak im się odbijało i psuli powietrze po tej uczcie, gdyż uraziłoby to jej niezwykle delikatną naturę.
Dwukrotnie nacisnęła dzwonek.
Po chwili dziwnie bryłowata postać ukazała się za ozdobnymi szybami w górnej części drzwi. Wystraszona chciała uciekać, ale uzmysłowiła sobie, że to szkło tak zniekształciło sylwetkę.
Ojciec Castelli otworzył drzwi i ujrzawszy ją zdumiał się niepomiernie. Miał na sobie luźne czarne spodnie, czarną koszulę, koloratkę i znoszony zapinany sweter, więc nie spał, dzięki Bogu. Był korpulentnym mężczyzną o czarnych, posiwiałych na skroniach włosach. Nawet z dumnie zakrzywionym nosem, ale o miękkich rysach twarzy wyglądał na spokojnego i litościwego człowieka. Zdziwiony zamrugał oczami. Dziewczynka pierwszy raz widziała go bez okularów.
– Chrissie? – jakby upewniał się.
Uśmiechnął się i już wiedziała, że postąpiła słusznie przychodząc tutaj, ponieważ jego uśmiech był ciepły, otwarty i pełen miłości.
– Cóż cię sprowadza tak rano w taką pogodę? – Patrzył poza nią na ganek i ścieżkę. – Gdzie twoi rodzice?
– Ojcze – powiedziała łamiącym się głosem – muszę z tobą porozmawiać.
Jego uśmiech przygasł.
– Stało się coś złego?
– Tak, ojcze, coś potwornego.
– Wobec tego wejdź. Przemokłaś! – Wprowadził ją do hallu i zamknął drzwi. – O co chodzi, drogie dziecko?
– Kosmici, o-o-jcze – wyjąkała dygocąc z zimna.
– Chodźmy do kuchni – powiedział – to najcieplejsze miejsce w całym domu. Właśnie przygotowywałem śniadanie.
– Zniszczę dywan – wskazała na orientalny chodnik przykrywający dębową klepkę w korytarzu.
– Och, nie przejmuj się. To stara rzecz nie do zdarcia. Trochę jak ja. Wypijesz gorące kakao? Między innymi przygotowałem duży garnek pysznego gorącego kakao.
Podążyła za nim pełna wdzięczności słabo oświetlonym hallem, w którym pachniało olejkiem cytrynowym, sosnowym odświeżaczem powietrza i kadzidłem.
Kuchnia była przytulna. Wysłużone, żółte linoleum na podłodze. Kremowe ściany. Ciemne, drewniane szafki z porcelanowymi rączkami. Szare i żółte blaty ze sztucznego tworzywa, i typowe wyposażenie: lodówka, kuchnia gazowa i mikrofalowa, toster, elektryczny otwieracz do konserw. Chrissie zdziwiła się, choć niby dlaczego miałaby znaleźć tu coś innego niż w przeciętnym domu. Księża też potrzebowali zwykłych urządzeń. Nie mogli po prostu wezwać jakiegoś ognistego anioła, który upiekłby grzankę albo wyczarował dzbanek gorącego kakao.
Pachniało wspaniale wrzącym kakao, ciepłą grzanką i kiełbaskami skwierczącymi na małym ogniu gazowego piecyka.
Ojciec Castelli posadził ją na jednym z czterech krzeseł i zajął się nią niczym kwoka pisklęciem. Pośpieszywszy na górę wrócił z dwoma czystymi, puchatymi ręcznikami kąpielowymi:
– Jednym wysusz włosy oraz ubranie, a drugim owiń się jak szalem, to rozgrzejesz się. – Następnie poszedł do łazienki przy wejściowym hallu i przyniósł dwie aspiryny. Położył je na stole ze słowami: – Przyniosę trochę soku pomarańczowego do popicia. Zawiera mnóstwo witaminy C i razem z tabletkami to jak podwójne uderzenie, zawczasu wypędzi z człowieka zaziębienie.
Wracając z sokiem, chwile patrzył na nią z góry, potrząsając głową i Chrissie pomyślała, że pewnie wygląda żałośnie, jak zmokła kura.
– Droga dziewczyno, na Boga, co się z tobą działo? – spytał jakby nie słysząc tego, co mówiła o kosmitach. – Nie, poczekaj. Opowiesz mi przy śniadaniu. Zjesz coś?
– Tak, ojcze, proszę. Umieram z głodu. Od wczorajszego popołudnia zjadłam tylko dwa batony czekoladowe.
– Nic więcej? – westchnął. – Czekolada jest jednym z darów bożych, ale również narzędziem szatana, by wieść nas na pokusę łakomstwa. – Poklepał się po okrągłym brzuchu. – Ja sam bardzo często spożywam te dary, ale nigdy – podkreślił to słowo i mrugnął do niej – przenigdy nie popełniłem grzechu łakomstwa! Widzisz, od samej czekolady psują się zęby. Więc… mam mnóstwo kiełbasek, którymi podzielę się z tobą. Chcę także usmażyć kilka jajek. Zjesz?
– Tak, proszę.
– I grzanki?
– Tak.
– Na stole są wspaniałe, słodkie bułeczki z cynamonem. I gorące kakao, naturalnie.
Chrissie popijała dwie aspiryny, sokiem pomarańczowym.
Uważnie rozbijając jajka na gorącej patelni, ojciec Castelli ponownie na nią zerknął.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, ojcze.
– Na pewno?
– Tak, teraz już wszystko w porządku.
– Miło, że towarzyszysz mi przy śniadaniu – powiedział.
Chrissie dopiła sok.
– Ojciec O’Brien nigdy nie może jeść po odprawieniu mszy. Taki nerwowy – zachichotał ojciec Castelli. – Wszyscy nowi mają kiepskie żołądki. Przez pierwsze miesiące śmiertelnie przerażeni stoją przy ołtarzu. To taki święty obowiązek celebrowanie nabożeństwa, rozumiesz, a młodzi księża zawsze boją się, że popełnią jakiś błąd, który będzie… och, nie wiem… obrazą Boga, jak sądzę. Ale Bóg tak łatwo nie obraża się! W przeciwnym razie już dawno dałby sobie spokój z rodzajem ludzkim. Z czasem młodzi księża przekonują się o tym i wtedy są już w porządku. Po odprawieniu mszy na jedno śniadanie pochłaniają tygodniowy budżet na jedzenie.
Wiedziała, że mówi tak, by ją odprężyć. Zauważył, jak była roztrzęsiona. Musiała ochłonąć na tyle, by mogli spokojnie i rozsądnie porozmawiać. Nie miała nic przeciwko temu. Pragnęła, by ktoś ją uspokoił.
Wrzucił na patelnię jajka, odwrócił widelcem kiełbaski, po czym wyjął z szuflady łopatkę, którą położył na blacie obok patelni. Nakrywając powiedział.
– Chrissie, jesteś tak wystraszona, jakbyś zobaczyła ducha. Opanuj się. Jeśli młody ksiądz, po latach nauki i ćwiczeń, drży, że popełni jakiś błąd w czasie mszy, to w takim razie każdy ma prawo bać się czegoś. Zazwyczaj lękamy się iluzji, więc możemy się ich pozbyć równie łatwo, jak je przywołaliśmy.
– Ale nie tej – stwierdziła Chrissie.
– Zobaczymy.
Nałożył jajka i kiełbaski na talerze.
Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin świat wydał się normalny. Gdy ojciec Castelli postawił jedzenie na stole i zachęcił ją do posiłku, wygłodniała Chrissie westchnęła z ulgą.
Shaddack kładł się zazwyczaj o świcie, więc o siódmej rano we wtorek ziewał i tarł oczy, krążąc po Moonlight Cove w poszukiwaniu miejsca, gdzie ukryłby furgonetkę i przespałby się kilka godzin z dala od Lomana Watkinsa.
Dzień wstał pochmurny, szary i ciemny, jednak światło raziło go w oczy.
Przypomniał sobie Paulę Parkins, którą rozszarpali we wrześniu regresywni. Jej posiadłość leżała na odludziu w najdzikszym zakątku miasta.
Rodzina zmarłej z Kolorado wystawiła posesję na sprzedaż za pośrednictwem miejscowego agenta obrotu nieruchomościami, ale nabywca nie znalazł się. Shaddack pojechał tam, zaparkował w pustym garażu i zamknął za sobą drzwi.
Zjadł kanapkę z szynką, wypił colę i położył się na kocach w tylnej części furgonetki. Zasnął.
Nigdy nie cierpiał na bezsenność, zapewne dlatego, że przekonany o swej misji i przeznaczeniu, nie odczuwał żadnych trosk dotyczących jutra. Nie wątpił, że zrealizuje w przyszłości swój plan.
Przez całe życie odbierał znaki mówiące o jego wyjątkowości i przepowiadające triumf w każdym przedsięwzięciu.
Początkowo wskazywał mu je Indianin Rączy Jeleń (Shaddack nigdy nie dowiedział się, z jakiego szczepu pochodził ten czerwonoskóry), który pracował w ich domu rodzinnym jeszcze w Phoenix jako ogrodnik i złota rączka.
Rączy Jeleń był szczupły, zwinny, o ogorzałej twarzy, zwiotczałych mięśniach i stwardniałych dłoniach. Czarne oczy lśniły mu jak węgiel z niespotykaną siłą, aż czasami strach było w nie patrzeć… i momentami przyciągały jak magnes, wbrew woli.
Indianin zainteresował się młodym Tomem, który czasem pomagał mu w ogrodzie lub przy naprawach sprzętu domowego, gdy nie było w pobliżu rodziców. Oni nie aprobowali tego, by ich syn pracował fizycznie, czy też zadawał się z „nizinami społecznymi”. W rzeczywistości chłopak między piątym a szóstym rokiem życia prawie bez przerwy przebywał z Rączym Jeleniem, ponieważ zapracowani rodzice rzadko bywali w domu.
Jedno z najwcześniejszych wspomnień dotyczyło właśnie Indianina i znaku węża, który pożerał sam siebie…
Miał wtedy pięć lat. Bawił się w patio na tyłach dużego domu w Phoenix, ale bardziej interesował się Rączym Jeleniem niż miniaturkami samochodów. Indianin był bez koszuli, w dżinsach i długich butach. W jasnym pustynnym słońcu przycinał krzewy ogromnym sekatorem o drewnianej rączce. Muskuły na plecach, ramionach oraz rękach napinały mu się i rozluźniały, a Tommy fascynował się jego tężyzną. Sędzia bowiem był kościsty i blady, a pięcioletni jasnowłosy Tom, wysoki i przeraźliwie chudy, wyglądał na nieodrodnego syna swego ojca. Indianin pracował u Shaddacków od dwu tygodni i chłopiec coraz bardziej lgnął do niego. Rączy Jeleń często uśmiechał się i opowiadał mu zabawne historie o mówiących kojotach, grzechotnikach i innych pustynnych zwierzętach. Czasem nazywał go „Małym Wodzem”. To był pierwszy przydomek, jaki mu nadano. Matka zawsze zwracała się do niego Tom albo Tommy, ojciec zaś Thomas. Więc leżał tak wśród zabawek i jak urzeczony obserwował Rączego Jelenia.
Nie wiedział, jak długo już tak leży zafascynowany w ocienionym patio, w gorącym pustynnym powietrzu, gdy zdziwiony usłyszał głos:
– Mały Wodzu, chodź i spójrz na to.
Był tak oszołomiony, że w pierwszym momencie nie zareagował. Ręce i nogi odmówiły mu posłuszeństwa, jakby skamieniał.
– Dalej, Mały Wodzu. Musisz to zobaczyć.
Wreszcie pobiegł przez trawnik do żywopłotu okalającego basen.
– To rzadka okazja – Indianin z powagą wskazał na zielonego węża wygrzewającego się na chodniku.
Tommy cofnął się wystraszony.
Czerwonoskóry przytrzymał go za ramię i powiedział.
– Nie bój się, to nieszkodliwy wąż ogrodowy. Nic ci nie zrobi. Tak naprawdę przysłano go jako znak dla ciebie.
Tommy patrzył szeroko otwartymi oczyma na osiemnastocalowego gada, zwiniętego w literę O, z ogonem w paszczy, jakby sam siebie pożerał. Leżał nieruchomo, szklane oczy ani drgnęły. Chłopiec sądził, że wąż jest martwy, ale Rączy Jeleń zapewnił go, że żyje.
– To wielki i potężny znak znany wszystkim Indianom – wyjaśnił. Przykucnął przed wężem, pociągając za sobą małego i szeptał: – Ten nadprzyrodzony znak wielkie duchy wysyłają tylko małym chłopcom, więc na pewno przeznaczyły go dla ciebie.
Wpatrując się z zaciekawieniem w gada, Tom powiedział:
– Jaki znak? Co ty mówisz? Przecież to jest wąż.
– Omen. Przeczucie. Święty znak – przekonywał Rączy Jeleń.
Pochylili się nad wężem, a Indianin wyjaśniał chłopcu te tajemne sprawy spiętym, cichym głosem, cały czas trzymając Toma za ramię. Słońce odbijało się od chodnika przy basenie, a wokół drgały fale gorącego powietrza. Wąż tak znieruchomiał, że przypominał niezwykle misterny naszyjnik z łuskami jak szmaragdy i oczami jak rubiny. Po chwili Tommy znów pogrążył się w dziwnym transie, a głos Rączego Jelenia niczym wąż wpełzał mu głęboko pod czaszkę, wijąc się i oplatając mózg. Miał dziwne wrażenie, że to gad przemawia do niego. Niemal zapomniał o obecności Indianina. Był zniewolony i podniecony, choć nie wszystko rozumiał. To znak władzy i przeznaczenia, mówił wąż, zostaniesz potężnym władcą, będziesz o wiele mocniejszy niż twój ojciec. Przed tobą inni pochylą głowy i będą ci posłuszni, a ty nigdy nie poczujesz strachu przed przyszłością, ponieważ sam ją stworzysz. Osiągniesz wszystko, czego zapragniesz, wszystko na świecie. Ale na razie, zaznaczył wąż, to musi być nasz sekret. Nikt nie może dowiedzieć się, że przyniosłem ci posłanie, że znak został ci dany. Jeśli rozniesie się, że twoim przeznaczeniem jest panowanie nad ludźmi, z pewnością zabiją cię, poderżną ci w nocy gardło, wyrwą serce i zakopią cię w głębokim grobie. Nie mogą wiedzieć, że jesteś przyszłym królem, bogiem na ziemi, zmiażdżą cię, nim twoja potęga w pełni rozkwitnie. Pamiętaj, to nasz sekret. Jestem pożerającym się wężem. Spełniłem misję, więc pożrę teraz samego siebie. Zniknę, by zatrzeć ślady. Ufaj tylko Indianinowi.
Nikomu więcej. Nigdy.
Tommy padł na chodnik, a potem chorował dwa dni. Doktor był zbity z tropu. Chłopiec nie gorączkował, gruczoły limfatyczne nie powiększyły się, nie wymiotował, nic go nie bolało. Dopadła go jakaś tajemnicza dolegliwość, dziwny letarg, że nie chciał nawet czytać komiksów. Nie oglądał też telewizji. Stracił apetyt. Spał czternaście godzin na dobę, a potem leżał otępiały.
– Może to lekki udar słoneczny – stwierdził lekarz. – Jeśli nie wyjdzie z tego przez najbliższe dni, położymy go do szpitala, żeby zrobić testy.
W dzień ojciec był w sądzie albo spotykał się w interesach, a matka przebywała w klubie lub uczestniczyła w jednym z przyjęć dobroczynnych. Rączy Jeleń przekradał się więc do domu, by trochę posiedzieć przy łóżku chłopca. Opowiadał mu różne historie cichym, drgającym dziwnie głosem.
Pani Karval, mieszkająca z nimi gospodyni i niania wiedziała, że rodzice nie zgadzali się na żadne kontakty Indianina z chłopcem.
Ale była dobrą kobietą i nie pochwalała tego, że państwo Shaddack zaniedbują swą latorośl. No i lubiła Indianina. Przymykała więc oczy, ponieważ nie dostrzegała w tym wszystkim nic złego, a Tommy przyrzekł, że nie zdradzi się przed rodzicami.
Już zdecydowano o wysłaniu go do szpitala, gdy na szczęście wyzdrowiał, toteż przyjęto diagnozę doktora o udarze. Od tego czasu każdego dnia Tommy prawie nie odstępował Indianina, aż ojciec albo matka wrócili z pracy. Gdy rozpoczął naukę w szkole, zaraz po lekcjach biegł do domu. Nigdy nie bawił się z innymi dziećmi, nie gościł w ich domach, ponieważ wolał spędzić kilka godzin z Rączym Jeleniem, zanim późnym popołudniem zjawiali się rodzice.
I tak mijały tygodnie, miesiące i lata. Indianin objaśniał Tommy’emu kolejne znaki, wróżące jego wielkie, choć jeszcze nie do końca sprecyzowane, przeznaczenie. Pasmo czterolistnej koniczyny pod oknem sypialni chłopca. Martwy szczur w basenie. Kilkadziesiąt świerszczy, grających w jednej z szuflad biurka, które odkrył kiedyś po powrocie ze szkoły. Od czasu do czasu znajdował monety w różnych dziwnych miejscach – centówki w każdym bucie w garderobie; miesiąc później – dziesięciocentówki w kieszeniach spodni; kiedy indziej błyszczącą srebrną dolarówkę w środku jabłka, które Rączy Jeleń obrał dla niego. Indianin z lękiem wyjaśniał, że monety to jedne z najbardziej potężnych znaków.
– Sekret – wyszeptał złowieszczo nazajutrz po dziewiątych urodzinach Tommy’ego, gdy ten opowiedział mu o cichych dzwonkach, które słyszał w środku nocy pod oknem.
Wstał, ale dostrzegł tylko świeczkę płonącą na trawniku. Ostrożnie, by nie obudzić rodziców, wymknął się z domu, lecz świeczka już zniknęła.
– Nie mów nikomu o tych znakach, bo gdy zorientują się, że jesteś dzieckiem przeznaczenia, że pewnego dnia zawładniesz nimi, zabiją cię, póki jesteś słabym chłopcem.
– Kim są „oni” – spytał Tommy.
– Oni, tamci, wszyscy – odpowiedział tajemniczo Indianin.
– Ale kto taki?
– Na przykład twój ojciec.
– Nie.
– Zwłaszcza on – wyszeptał Rączy Jeleń. – To człowiek władzy. Uwielbia górować nad innymi, zastraszać, usuwać z drogi. Widziałeś, jak ludzie płaszczą się przed nim.
Rzeczywiście, Tommy zauważył, z jakim szacunkiem ludzie zwracali się do ojca, zwłaszcza przyjaciele z grona miejscowych polityków, lecz dostrzegał też, jak patrzyli na sędziego, gdy był odwrócony plecami. Z pozoru uwielbiali go, a nawet czcili, spoglądając w twarz, lecz gdy nie widział, okazywali wręcz nienawiść.
– Jest zadowolony tylko wówczas, gdy ma w ręku całą władzę i nie odda jej łatwo nikomu, nawet synowi. Jeśli dowie się, że możesz w przyszłości dominować nad nim… nikt cię nie uratuje. Nawet ja.
Tommy z trudem pogodziłby się z tym, gdyby w ich rodzinie było więcej miłości. Ale ojciec zwykle zamieniał z nim tylko kilka zdawkowych słów – nigdy tak naprawdę nie objął go i nigdy nie pocałował.
Czasami Rączy Jeleń przynosił chłopcu słodki prezencik.
– To domowy cukierek kaktusowy – wyjaśnił.
Zawsze po jednym dla każdego z nich i zwykle delektowali się razem w patio, gdy Indianin miał przerwę na lunch lub gdy Tommy towarzyszył swemu mentorowi w pracy. Zaraz po zjedzeniu cukierka chłopiec popadał w dziwny nastrój. Czuł euforię, wydawało mu się, że płynie. Widział jaśniejsze i weselsze kolory. Ze szczególną ostrością postrzegał Rączego Jelenia: miał nieprawdopodobnie czarne włosy i cudownie brązową skórę, zęby promieniujące białe i oczy tak ciemne jak kraniec wszechświata. Każdy dźwięk – nawet suche trzask – trzask – trzask sekatora, ryk samolotu lecącego wysoko w górze do lotniska w Phoenix, czy szum pompy basenowej – stawały się muzyką: świat był pełen muzyki, a najpiękniej brzmiała w głosie Rączego Jelenia. Zapachy kwiatów, ściętej trawy, oleju, którym Indianin smarował narzędzia, też stawały się ostrzejsze. Nawet woń potu wydawała się przyjemniejsza. Indianin pachniał dziwną mieszaniną świeżo upieczonego chleba, siana i miedzianych monet.
Tommy po zjedzeniu cukierków rzadko pamiętał, o czym mówił Indianin. Wiedział tylko, że opowiadał coś z wyjątkową żarliwością o znaku księżycowego jastrzębia.
– Wielkie duchy zsyłają ten znak by zapewnić ci, że otrzymasz władzę absolutną i będziesz niepokonany. Niepokonany! Ale jeśli naprawdę ujrzysz księżycowego jastrzębia, będzie to znaczyło, że wielkie duchy oczekują od ciebie działania, którym potwierdzisz swą wartość.
Tommy zapamiętał tylko tyle.
Zazwyczaj po godzinie ogarniało go zmęczenie i szedł do pokoju, żeby zdrzemnąć się. Miał wtedy wyjątkowo wyraziste, realistyczne sny, w których zawsze występował Indianin. Przerażały i koiły zarazem.
W którąś deszczową, październikową niedzielę, już jako dziesięciolatek siedział na taborecie w końcu garażu i patrzył, jak Rączy Jeleń naprawia elektryczny nóż, którym sędzia kroił indyka na święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie.
Było cudownie chłodno i wilgotno jak na Phoenix. Rozmawiali o deszczu, nadchodzących wakacjach i tym, co wydarzyło się ostatnimi czasy w szkole. Nie zawsze dyskutowali o znakach i przeznaczeniu, gdyż Tommy mógłby zniechęcić się do Indianina. Czerwonoskóry był wspaniałym słuchaczem. Skończywszy naprawę, wsadził wtyczkę do kontaktu i wcisnął włącznik. Ostrze poruszało się tak szybko, że ząbkowana krawędź tworzyła jednolitą plamę. Tommy przyklasnął.
– Widzisz to? – Rączy Jeleń uniósł nóż, patrząc na niego zmrużonymi oczyma w blasku jarzeniówek.
Drgające ostrze rzucało błyski, jakby cięło światło.
– Co? – spytał chłopiec.
– Nóż, Mały Wodzu. To jest maszyna. Drobiazg w porównaniu z samochodem, samolotem czy elektrycznym wózkiem na kółkach. Mój brat jest… kaleką… i musi poruszać się na wózku inwalidzkim. Wiedziałeś o tym, Mały Wodzu?
– Nie…
– Drugi nie żyje.
– Przykro mi.
– Właściwie to są moi przyrodni bracia, ale jedyni, jakich mam.
– Jak to się stało? Dlaczego?
Rączy Jeleń zignorował pytania.
– Nawet jeśli tym nożem kroi się tylko indyka, którego równie dobrze można poćwiartować ręcznie, i tak jest to przydatny i pomysłowy przyrząd. Ludzie nie dorównują maszynom.
Indianin odwrócił się do Tommy’ego i trzymając ten warczący mechanizm między nimi, patrzył ponad drgającym ostrzem w jego oczy. Chłopiec poczuł, że wpada w trans jak po zjedzeniu kaktusowego cukierka.
– Biali wierzą w maszyny – powiedział Rączy Jeleń. – Sądzą, że są o wiele pewniejsze i mądrzejsze od ludzi. Jeśli chcesz panować w świecie białego człowieka, Mały Wodzu, musisz maksymalnie upodobnić się do maszyny. Musisz być niezawodny i bezlitosny jak maszyna, zdecydowany w realizacji celów nie pozwalając, by rozpraszały cię pragnienia czy uczucia.
Powoli przysuwał warczące ostrze do twarzy Tommy’ego i nieomal dotykał jego oczu.
– Tym nożem mógłbym obciąć ci nos, wargi, policzki i uszy.
Chłopiec chciał ześliznąć się z taboretu i zwiać.
Ale nie zdołał poruszyć się.
Uświadomił sobie, że Indianin trzyma go za nadgarstek, lecz nawet swobodny nie uciekłby. Struchlał, nie tylko ze strachu. Coś pociągało go w całej tej sytuacji. Możliwość dokonania okrutnego czynu w zadziwiający sposób… podniecała chłopca.
– …oskalpować cię, odsłonić kości i wykrwawiłbyś się na śmierć, albo umarł z innej przyczyny, ale…
Ostrze znajdowało się niespełna dwa cale od nosa.
– …ale to narzędzie pracowałoby nadal…
Jeden cal.
– …nóż warczałby i ciął, warczał i ciął…
Pół cala.
– …ponieważ maszyny nie umierają…
Tommy czuł podmuch wywołany bezustannym ruchem ostrza.
– …maszyny są skuteczne i niezawodne. Jeśli chcesz coś osiągnąć w świecie białego człowieka, Mały Wodzu, musisz działać jak maszyna.
Rączy Jeleń odłożył nóż na bok.
Nie puścił Tommy’ego.
Przysunąwszy się blisko dodał:
– Jeśli pragniesz być wielki jak duchy i spełnić ich przesłanie, gdy ześlą ci znak księżycowego jastrzębia, stań się zdecydowany, bezlitosny, zimny, skupiony, niepomny konsekwencji swych poczynań, po prostu jak maszyna.
Po tym wydarzeniu, zwłaszcza gdy jedli razem kaktusowe cukierki, często rozmawiali na ten temat. W okresie dojrzewania Tom rzadziej śnił o dziewczynach niż o księżycowym jastrzębiu i ludziach normalnie wyglądających, ale zbudowanych z przewodów, tranzystorów i trzaskających metalowych wyłączników.
Pewnego letniego dnia, gdy ukończył dwanaście lat, a już siedem spędził w towarzystwie Indianina, dowiedział się wreszcie coś niecoś o przyrodnich braciach Rączego Jelenia, reszty domyślił się.
Jedząc w patio lunch obserwował tęcze, które pojawiały się w mgiełce wody ze spryskiwaczy trawników. Kilkakrotnie pytał o braci po dniu spędzonym w garażu, ale Indianin milczał. Tak minęło ponad półtora roku i teraz Rączy Jeleń, wpatrując się w odległe, zamglone góry, powiedział:
– Zdradzę ci tajemnicę.
– W porządku.
– Tajemnicę tak wielką, jak znaki, które otrzymywałeś.
– Pewnie.
– Kilku białych ludzi, ot chłopaki z college’u jeździli pijani samochodem po okolicy, może szukając kobiet, a już na pewno kłopotów. Przypadkiem spotkali moich braci na parkingu przed restauracją. Jeden był z żoną, a panowie z college’u zabawiali się w „dogadywanie – Indianom”, ale przede wszystkim spodobała się im kobieta. Byli tak wstawieni, że chcieli ją po prostu zabrać. Wywiązała się walka. Ich pięciu przeciwko dwóm. Jednego zatłukli metalowym kluczem do kół. Drugi nigdy nie będzie chodził. A żonę mojego brata zgwałcili.
Toma zaszokowała ta opowieść.
– Nienawidzę białych ludzi – odezwał się wreszcie.
Rączy Jeleń roześmiał się.
– Naprawdę – przekonywał Tommy. – Co się stało z tymi facetami? Czy siedzą w więzieniu?
– Skądże! – Indianin uśmiechnął się z sarkazmem.
– Ich ojcowie byli potężnymi ludźmi. Pieniądze. Wpływy. Więc sędzia zwolnił chłopców z „braku dowodów”.
– Mój ojciec powinien ich sądzić. Nie wypuściłby ich.
– Nie?
– Nigdy.
– Jesteś pewien?
Tom zaniepokoił się:
– No cóż… oczywiście, że tak.
Czerwonoskóry milczał.
– Nienawidzę białych ludzi – powtórzył, jakby chciał przypodobać się Indianinowi.
Ten znowu roześmiał się i poklepał go po ręku.
Lato już kończyło się. Rączy Jeleń przyszedł do Tommy’ego o zmierzchu pewnego sierpniowego dnia, i tajemniczo obwieścił:
– W nocy będzie pełnia księżyca, Mały Wodzu. Wyjdź na podwórze i przyjrzyj się chwilę. Wierzę, że zobaczysz wreszcie najważniejszy znak.
Tuż po zapadnięciu mroku pojawił się księżyc. Tommy wyszedł i stanął na krawędzi basenu, gdzie przed siedmiu laty obserwował pożerającego się węża. Dłuższy czas wpatrywał się w wielką żółtą tarczę tuż nad horyzontem.
Po chwili w patio zjawił się sędzia.
– Co robisz, Thomas? – spytał.
– Obserwuję…
– Co?
Właśnie w tym momencie chłopiec dostrzegł jastrzębia na tle księżyca. Całe lata mówiono mu, że ujrzy go pewnego dnia, przygotował się na jego pojawienie i na wszystko, co oznaczał. Aż nocny jastrząb ukazał się zastygły w locie na tle kuli księżyca.
– Tam! – Zapominał, że może ufać tylko Indianinowi.
– Co „tam?” – spytał sędzia.
– Nie widziałeś go?
– No… księżyc.
– Nie patrzyłeś, bo zobaczyłbyś go.
– Kogo?
A zatem naprawdę jest wybrańcem losu i znak przeznaczono wyłącznie dla jego oczu, co przypominało mu, że nie może ufać nawet własnemu ojcu.
– Ee… spadającą gwiazdę – skłamał.
– Obserwujesz spadające gwiazdy?
– Właściwie meteory – wyjaśniał nerwowo – widzisz, dziś w nocy ziemia znajdzie się w strumieniu meteorów.
– Od kiedy to interesujesz się astronomią?
– Nie interesuję się – wzruszył ramionami. – Po prostu ciekawiło mnie, jak to wygląda. Całkiem nudno. – Odwrócił się i poszedł do domu, a sędzia po chwili przyłączył się do niego.
Następnego dnia, w środę, chłopiec opowiedział wszystko Rączemu Jeleniowi.
– Ale nie otrzymałem żadnej wiadomości, więc nie wiem, co zrobić, by dowieść swej siły.
Indianin z uśmiechem przyglądał się mu w milczeniu. Wreszcie odezwał się:
– Mały Wodzu, porozmawiamy o tym podczas lunchu.
Pani Karval miała wolne, więc byli w domu sami. Siedzieli obok siebie na krzesłach w patio. Indianin przyniósł tylko kaktusowe cukierki, a Tommy nie miał ochoty na nic innego. Już od dawna nie smakował ich jak słodyczy, ale wprost pożerał je dla efektu, jaki dawały, i z biegiem lat potrzebował ich coraz bardziej.
Po chwili chłopiec znalazł się w upragnionym świecie wypełnionym jasnymi kolorami, głośnymi dźwiękami i ostrymi zapachami, a wszystko to było kojące i przyjemne.
Rozmawiali prawie godzinę i pod koniec Tommy zrozumiał, że wielkie duchy chcą, by za cztery dni zabił ojca, czyli w niedzielę rano.
– To mój wolny dzień – powiedział Rączy Jeleń – więc nie pomogę ci. Ale pewnie o to chodzi, abyś sam przekonał duchy o swej sile. Przez te kilka dni zaplanujemy wszystko wspólnie, tak, że gdy nadejdzie niedziela, będziesz gotów.
– Tak – powtórzył chłopiec sennie. – Zaplanujemy to wspólnie.
Niebawem sędzia wrócił ze spotkania w interesach, które odbyło się bezpośrednio po sesji sądu. Narzekając na upał udał się prosto na górę, pod prysznic. Matka wróciła do domu pół godziny wcześniej. Siedziała w salonie na fotelu, z nogami na wyściełanym taborecie, czytając najnowszy numer Miasta i Wsi, i sącząc to, co nazywała „koktajlem przed koktajlem”. Ledwie raczyła podnieść głowę, gdy sędzia wychylił się z hallu i powiedział, że idzie wykąpać się.
Ojciec zniknął w łazience, a Tom udał się do kuchni i ze stojaka przy piecyku wyjął nóż rzeźnicki.
Rączy Jeleń kosił trawnik.
Chłopiec wszedł do salonu i pocałował matkę w policzek. Zdziwiła ją ta czułość, ale jeszcze bardziej nóż, który Tom dwukrotnie wbił jej w klatkę piersiową. Teraz udał się na górę i zatopił nóż w brzuchu sędziego, gdy ten wychodził spod prysznica. Wrócił do swojego pokoju i rozebrał się. Na koszuli było mnóstwo krwi. Umył się szybko nad umywalką i spłukał wszelkie czerwone ślady, po czym włożył czyste ubranie. Starannie zawinął pokrwawione rzeczy w stary ręcznik i ukrył je na strychu za workiem marynarskim. Pomyślał, że pozbędzie się ich później. Zszedł na dół, minął salon nie spojrzawszy nawet na ciało matki i skierował się prosto do gabinetu sędziego. Wysunąwszy z biurka dolną szufladę wyjął spod pliku teczek rewolwer.
Zgasił w kuchni jarzeniową lampę i światło docierało jedynie przez okna, dość jasne, ale pomieszczenie częściowo tonęło w zimnych cieniach. Położył nóż rzeźnicki na blacie szafki obok lodówki, właśnie w cieniu, rewolwer zaś na jednym z krzeseł przy stole, które wysunął spod blatu, tak, by mógł łatwo sięgnąć po broń, a zarazem ją skrył.
Wyszedł przez szklane drzwi łączące kuchnię z patio i zawołał Rączego Jelenia. Ten nie usłyszał chłopca, gdyż hałasowała kosiarka, ale przypadkowo podniósł wzrok i zobaczył, że Tommy macha ręką. Zdziwiony wyłączył maszynę i skierował się do domu przez w połowie skoszony trawnik.
– Tak, Thomas? – zapytał nieco oficjalnie wiedząc, że sędzia z żoną są w domu.
– Matka chce, żebyś jej w czymś pomógł wyjaśnił Tommy – poprosiła mnie, bym cię zawołał.
– Pomógł?
– Tak. W salonie.
– O co chodzi?
– Potrzebuje… chodź, pokażę ci.
Indianin poszedł za chłopcem. Weszli przez ogrodowe drzwi do ogromnej kuchni i ruszyli w stronę hallu obok lodówki.
Tommy zatrzymał się nagle i powiedział:
– Aha, przypomniałem sobie, matka kazała, żebyś wziął nóż, ten na szafce przy chłodziarce.
Rączy Jeleń odwrócił się i wziął nóż leżący na zacienionym, wyłożonymi kafelkami blacie. Zdumiony otworzył szeroko oczy.
– Mały Wodzu, na nim jest krew. Krew…
Tommy wcześniej chwycił rewolwer z krzesła. Gdy czerwonoskóry zdziwiony odwrócił się do niego, chłopiec trzymając broń w obu rękach strzelał, aż opróżnił magazynek, choć odrzut nieomal zbijał go z nóg. Co najmniej dwa pociski trafiły Indianina, a jeden rozerwał mu gardło.
Upadł ciężko na podłogę. Nóż potoczył po wykładzinie. Tommy przysunął nogą ostrze do ciała, aby upozorować, że trzymał je Indianin.
Chłopiec zrozumiał posłanie wielkich duchów lepiej niż jego mentor. Chciały, by natychmiast uwolnił się od wszystkich, którzy sprawowali nad nim nawet nieznaczną władzę: od sędziego, matki i Rączego Jelenia. Tylko wówczas mógł osiągnąć wzniosły cel: zagarnąć władzę absolutną.
Zaplanował trzy morderstwa z wyrachowaniem godnym komputera i popełnił je, beznamiętnie i skutecznie, właśnie jak maszyna. Nie czuł nic. Uczucia nie przeszkadzały mu w czynach. Może tylko nieco bał się i trochę podniecił, nawet uradował, ale to go nie rozpraszało.
Przyjrzawszy się chwilę ciału, podszedł do telefonu w kuchni, zadzwonił na policję i histerycznie relacjonował, że Indianin, z okrzykami zemsty, zabił rodziców, i że on, Tommy, zastrzelił go z broni ojca. Oczywiście nie opowiadał tego wszystkiego tak płynnie. Udawał roztrzęsionego i zdezorientowanego tym, co wydarzyło się, aż policjanci uspokajali go cierpliwie kilka minut. Wreszcie przestał bełkotać i podał im nazwisko oraz adres. Ćwiczył tę scenę w wyobraźni całe popołudnie. Teraz był niezmiernie zadowolony, że tak przekonująco grał.
Przed domem na podjeździe czekał na policję. I naprawdę płakał, ale były to łzy ulgi. Jeszcze dwukrotnie zobaczył księżycowego jastrzębia. Zawsze wtedy, gdy czuł potrzebę i pragnął zapewnienia, że podąża właściwą drogą.
Ale nigdy już nikogo nie zabił. Tylko dlatego, że nie musiał.
Dziadkowie ze strony matki wzięli go do domu w innej części Phoenix. Ponieważ przeżył taką tragedię, pozwalali mu prawie na wszystko, jakby odmówienie czegokolwiek było zbyt okrutne. Jako jedyny spadkobierca odziedziczył majątek ojca, którego wartość zwielokrotniły wysokie polisy na życie. Tak więc miał zagwarantowane pierwszorzędne wykształcenie i mnóstwo pieniędzy po ukończeniu uniwersytetu. Świat stał przed nim otworem. A dzięki Rączemu Jeleniowi wiedział ponad wszelką wątpliwość, że jest wybrańcem losu, przyszłym władcą świata i ludzi.
Tylko szaleniec zabijał bez potrzeby.
Pomijając nieliczne wyjątki morderstwo skutecznie nie rozwiązywało problemów.
Teraz, skulony w tylnej części furgonetki, ukrytej w ciemnym garażu Pauli Parkins przypomniał sobie, że jest przecież dzieckiem przeznaczenia i że widział księżycowego jastrzębia trzykrotnie. Wyrzucił z myśli strach przed Watkinsem i możliwość przegranej. Wreszcie zasnął. Jak zwykle śniła mu się ogromna maszyna w ludzkim ciele. Słyszał uderzenia stalowych tłoków. Ludzkie serce niezawodnie pompowało olej. Krew i olej, żelazo i kości, plastik i ścięgna, przewody i nerwy.
Chrissie zdumiała się, że księża tak dużo jedzą. Stół w kuchni probostwa uginał się pod ciężarem jadła: znalazły się bowiem na nim ogromny talerz z kiełbaskami, jajka, stos grzanek, paczka drożdżówek i bułeczek nadziewanych owocami, miska pieczonych ziemniaków, świeże owoce i torebka ciastek do kakao. Ojciec Castelli bez wątpienia był tęgi. A Chrissie zawsze myślała, że duchowni są wstrzemięźliwi we wszystkich sprawach, i tak jak małżeństwa wyrzekli się również przyjemności jedzenia oraz picia. Jeśli ojciec Castelli zjadał tyle na jeden posiłek, to powinien ważyć dwa, nie, trzy razy więcej!
Przy śniadaniu mówiła o kosmitach, którzy zawładnęli duszami rodziców. Z szacunku dla wielebnego, który tłumaczył całą sprawę fantazją, i po to, by bardziej zainteresować go sprawą, dopuściła możliwość opętania przez diabła, choć o wiele bardziej odpowiadała jej teoria o inwazji kosmitów. Opowiedziała, co widziała wczoraj w korytarzu, o tym, jak siedziała zamknięta w spiżarni, a później ścigali ją rodzice z Tuckerem w nowych i dziwnych wcieleniach.
Ksiądz wyraził zdziwienie i troskę, kilkakrotnie prosił o więcej szczegółów, lecz ani na moment nie przerwał jedzenia. Właściwie jadł tak łapczywie, że zapominał o manierach. Chrissie była równie zdumiona tym niechlujstwem, co obżarstwem. Po brodzie ściekało mu żółtko, a gdy zdobyła się na odwagę, by mu o tym powiedzieć, zażartował i z miejsca wytarł twarz. Chwilę później znowu utytłał się jajkiem. Upuścił kilka ciastek, ale zdawał się tego nie dostrzegać. Czarna koszula była upstrzona okruchami z grzanek, słodkich bułek, kawałkami kiełbasy, pomidorów…
Najwyraźniej ojciec Castelli tak samo grzeszył łakomstwem, jak każdy człowiek.
Mimo to kochała go, ponieważ ani razu nie podał w wątpliwość jej poczytalności i uwierzył w tę szaloną opowieść. Słuchając z zainteresowaniem i najwyższą powagą, wydawał się szczerze zatroskany, nawet wystraszony.
– No cóż, Chrissie, nakręcono tysiące filmów o inwazjach kosmitów, wrogich istot z innych planet i napisano setki tysięcy książek na ten temat. Zawsze powtarzam, że człowiek wyobrazi sobie wszystko, co może zdarzyć się w świecie stworzonym przez Boga. Więc kto wie, hmm? Skąd pewność, że w Moonlight Cove nie wylądowali kosmici? Jestem zapalonym kinomanem i zawsze najbardziej lubiłem horrory, ale nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego rozegra się w prawdziwym życiu ze mną w jednej z ról. – Był szczery i nie traktował jej protekcjonalnie.
Wciąż jadł łapczywie, a Chrissie skończyła śniadanie i opowieść jednocześnie. Ubranie szybko wyschło w ciepłej kuchni i tylko siedzenie spodni oraz tenisówki były trochę mokre. Już dostatecznie odpoczęła, by zastanowić się nad tym, co dalej.
– Co robimy? Powinniśmy wezwać wojsko, nie sądzisz ojcze?
– Może armię i marines – powiedział po chwili zastanowienia – mogą być lepsi w tego typu sprawach.
– Czy ojciec sądzi…
– O co chodzi, drogie dziecko?
– Czy ojciec sądzi, że jest jakaś szansa… no, nadzieja, że odzyskam rodziców? To znaczy takich, jakimi niegdyś byli?
Odłożył bułkę ujął jej dłoń. Palce trochę potłuścił masłem, ale nie zwracała na to uwagi, gdyż był tak bardzo troskliwy i opiekuńczy.
– Połączysz się z rodzicami – zapewnił z ogromnym współczuciem. – Gwarantuję ci to.
Zagryzła dolną wargę, powstrzymując łzy.
– Gwarantuję – powtórzył.
Raptem jego twarz zaczęła puchnąć. Nie równomiernie jak nadmuchiwany balon, lecz falowała i pulsowała miejscami, jakby pod skórą, w czaszce zmienionej w miękką masę, skręcały się i wiły robaki.
– Gwarantuję to!
Chrissie zbyt przeraziła się, by krzyczeć. Zamarła ze strachu, przykuta do krzesła, niezdolna nawet mrugnąć czy zaczerpnąć powietrza. Słyszała, jak jego kości trzeszczą, chrzęszczą, pękają, rozszczepiają się, rozkładają i odkształcają z nieprawdopodobną prędkością. Jego ciało odrażająco bulgotało, poddając się nowej formie niczym gorący wosk.
Czaszka księdza wydłużyła się tworząc kościsty grzebień, a twarz przedstawiała zadziwiająca mieszaninę skorupiaka, osy i szakala.
Wreszcie Chrissie wrzasnęła gwałtownie: „Nie!” Serce waliło jej tak mocno, że każde uderzenie sprawiało ból.
– Nie, odejdź, zostaw mnie, puść.
Rozszerzył szczęki w przerażającym grymasie, odsłaniając dwa rzędy ogromnych, ostrych zębów.
– Nie! Nie!
Próbowała wstać.
Uświadomiła sobie, że wciąż trzyma jej rękę.
Przemówił głosem dziwnie przypominającym głos matki i Tuckera.
– …potrzebować, potrzebować…chcieć… daj mi… daj mi… potrzebować…
Wyglądał inaczej niż opętani rodzice. Dlaczego kosmici nie byli do siebie podobni?
Otworzył szeroko paszczę i zasyczał na nią, a gęsta, żółta ślina oplatała, niczym nitki, zęby. Dziwny język wysuwał się w jej kierunku, jak figurka na sprężynie wyskakująca z pudełka. Wewnątrz paszczy były następne szczęki, tyle że mniejsze i z jeszcze ostrzejszymi zębami, osadzonymi na ruchomym trzonie, by rozszarpać ofiary ukryte w trudno dostępnych miejscach.
Ojciec Castelli przeistaczał się w przerażającego potwora z filmu Obcy, choć różnił się szczegółami.
Była więźniem horroru na jawie, bez wątpienia ulubionego filmu ojca Castelli. Czyżby mógł przybierać każdą postać, jakiej tylko zapragnął? Czy stawał się bestią dlatego, że sprawiało mu to przyjemność, tak jak kosmitom z opowieści Chrissie?
To było szaleństwem.
Całe ciało księdza zmieniało się. Koszula wisiała luźno w kilku miejscach, a w innych trzeszczała w szwach, gdy na torsie pojawiły się wybrzuszenia i zwierzęce narośle. Po chwili guziki oderwały się, materiał postrzępił się, a pęknięta koloratka przekrzywiła się na obrzydliwie odkształconym karku.
Dysząc i wyjąc próbowała uwolnić się z uchwytu. Wstała przewracając krzesło, ale on wciąż trzymał ją mocno. Był bardzo silny. Nie mogła wyrwać się.
Jego ręce także zmieniły się. Wydłużone palce pokryte gładką, czarną rogowatą substancją przypominały raczej kleszcze niż normalne dłonie.
– …potrzebować…chcieć, chcieć… potrzebować…
Chwyciła widelec i z całej siły wbiła go tuż za nadgarstkiem, gdzie ciało wciąż miało ludzki wygląd.
Miała nadzieję, że przygwoździ rękę do stołu, ale nie czuła, że ostrze przebiło ciało i utkwiło w drewnianym blacie.
Stwór ryknął tak przeraźliwie, że wycie aż przeniknęło ją do szpiku kości.
Opancerzona, demoniczna łapa rozwarła się w drgawkach. Chrissie wyrwała rękę. Na szczęście zrobiła to dostatecznie szybko, gdyż łapsko zatrzasnęło się ułamek sekundy później, przecinając tylko opuszki jej palców.
Drzwi kuchni znajdowały się za księdzem, więc musiała odwrócić się do niego plecami, by ich dopaść.
Z dzikim skowytem odrzucił widelec na bok. Zmiótł talerze z jedzeniem zamaszystym ruchem dziwacznie wydłużonego ramienia. Wyzierało z rękawa czarnej koszuli koszmarnie pokrzywione, płaskie albo haczykowate, pokryte chitynową substancją, która zastąpiła skórę.
Mario, Matko Boża, módl się za mną, Matko najświętsza, módl się za mną, Matko niepokalana, módl się za mną. Błagam – myślała Chrissie.
Ksiądz złapał stół i trzasnął o lodówkę, jakby mebel ważył zaledwie kilka uncji.
Teraz już nic nie ich oddzielało.
Zrobiła kilka kroków udając, że chce pobiec ku drzwiom. Ksiądz, a raczej coś, co przebierało się czasami za niego, rzucił się w prawo, by odciąć drogę ucieczki i złapać ją.
Zawróciła gwałtownie, tak jak od początku zamierzała, i pognała w przeciwnym kierunku do hallu na parterze, przeskakując porozrzucane na podłodze grzanki i kiełbasę. Udało się. Mokre buty piszczały na linoleum, gdy minęła księdza, nim zorientował się, że wywiodła go w pole.
Podejrzewała, że jest równie prędki jak silny i bez wątpienia szybszy od niej.
Słyszała, że pędzi za nią.
Oby tylko dotrzeć do frontowych drzwi, wydostać się na ganek i podwórze. Wówczas byłaby bezpieczna. Podejrzewała, że nie ścigałby jej na ulicy w obawie, iż ktoś go zauważy. Z pewnością kosmici nie opętali wszystkich w Moonlight Cove i dopóki nie zawładnęli ostatnią duszą, nie mogli paradować w tej zmienionej postaci po mieście, pożerając bezkarnie młode dziewczęta.
Pokonała już dwie trzecie drogi, spodziewając się w każdej chwili, że jakiś szpon rozedrze jej bluzkę, gdy otworzyły się przed nią drzwi.
Ojciec O’Brien stanął w progu zdumiony. Natychmiast uświadomiła sobie, że jemu też nie może zaufać. Mieszkał w jednym domu z ojcem Castelli, więc nosił w sobie obce nasienie jakiegoś zalążka śliskiego pasożyta, ducha, albo czegokolwiek innego, co wtłoczono mu siłą albo wstrzyknięto.
Mając odciętą drogę z tyłu i przodu, nie chcąc wpaść do salonu jak w pułapkę, chwyciła się słupka balustrady, który właśnie mijała, i skoczyła na schody. Ile sił w nogach pognała na piętro.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się.
Usłyszała, że obaj księża wbiegają na górę.
Na piętrze w hallu o białych ścianach, z ciemną klepką i sufitem z drewna po obu stronach znajdowały się pokoje.
Na końcu korytarza wbiegła do sypialni, w której stały jedynie prosta komoda, nocny stolik, podwójne łóżko z koronkową białą narzutą, półka pełna książek w miękkich oprawach i wisiał krucyfiks na ścianie. Zatrzasnęła drzwi, nie zawracając sobie głowy kluczem czy zasuwką. Nie było czasu. I tak wyważyliby je w kilka sekund.
Powtarzając bez tchu, rozpaczliwym szeptem – Maryjo Matko Boża, Maryjo Matko Boża – podbiegła do okna za szmaragdowozieloną zasłoną. Po szybie spływał deszcz.
Prześladowcy byli tuż, a ich kroki dudniły w całym domu.
Chwyciwszy klamkę u dołu framugi szarpnęła do góry. Ani drgnęło. Penetrowali już pokoje na początku korytarza.
Okno unieruchomiła wyschnięta farba, albo spaczyło się od wilgoci. Cofnęła się.
Drzwi otworzyły się na oścież i coś zawarczało.
Nie oglądając się pochyliła głowę, zakryła twarz ramionami i rzuciła się na okno. Zastanawiając się, czy zginie skacząc z pierwszego piętra oceniła, że wszystko zależy od miejsca lądowania. Dobra byłaby trawa. Chodnik zły, a ostre pręty żelaznego ogrodzenia naprawdę fatalne.
Dźwięk tłuczonego szkła wciąż niósł się w powietrzu, gdy grzmotnęła o dach ganku, dwie stopy poniżej okna. Graniczyło to z cudem, gdyż była cała, więc bezustannie powtarzając Maryjo Matko Boża, toczyła się w strugach deszczu ku krawędzi pokrytego gontem dachu. Na skraju przytrzymała się chwilę chybotliwej rynny i spojrzała na okno.
Coś wilkowatego i groteskowego podążało za nią.
Spadła. Wylądowała na chodniku na lewym boku, potwornie obolała i potłuczona. Zęby uderzyły o siebie z taką siłą, że bała się, iż wypadną z jej ust w kawałkach. Ale nie użalała się długo nad sobą. Pozbierała się jakoś i chciała wybiec na ulicę.
Niestety, znajdowała się na tyłach probostwa na podwórzu, otoczonym wysokim murem.
Mur i drzewa przesłaniały pobliskie domy w alei za posesją. Sąsiedzi więc nie zauważą jej nawet przez okna.
To dlatego ta wilcza istota odważyła się wyjść na dach i ścigać ją w biały, a właściwie szary i ponury dzień.
Zastanawiała się, czy nie wrócić do domu przez kuchnię, i wydostać się frontowymi drzwiami na ulicę, ponieważ była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewaliby się po niej. Ale wówczas pomyślała: – czy oszalałaś?
Nie próbowała nawet wzywać pomocy. Serce tak jej łomotało, że z trudnością oddychała, o mało nie tracąc przytomności. Z ledwością poruszała się. Nawet nie miała siły krzyknąć. A poza tym, ludzie słysząc wołanie o pomoc, mogliby jej wcale nie znaleźć. Wówczas bestie rozszarpałyby ją, albo opętały, ponieważ krzyk opóźniłby jej ucieczkę o tę jedną lub dwie fatalne sekundy.
Kulejąc lekko, by oszczędzić naciągnięty mięsień w lewej nodze, przemierzała rozległy trawnik. Wiedziała, że nie pokona gładkiego muru o wysokości siedmiu stóp na tyle szybko, by uratować się, zwłaszcza że boleśnie otarła rękę, więc przyglądała się drzewom. Szukała blisko muru, żeby wdrapać się po gałęziach i zeskoczyć na ulicę albo sąsiednie podwórko.
Z chlupotu i bębnienia deszczu wyłowiła głuche warczenie. Odważyła się odwrócić. W strzępach koszuli, bez spodni i butów, wilcza istota, niegdyś ojciec O’Brien, zeskoczyła z ganku i ruszyła w pościg.
Wreszcie Chrissie dostrzegła odpowiednie drzewo, a chwilę później furtkę w murze w południowo-zachodnim narożniku. Brama wyłoniła się wśród krzewów, które właśnie mijała.
Ledwo dysząc pochyliła głowę, przycisnęła ręce do boków i pobiegła do furtki. Szarpnęła zasuwkę, która gładko odsunęła się, i wypadła na ulicę. Skręciła w Jacobi Street. Oddalając się od Ocean Avenue biegła przez głębokie kałuże i dopiero przy następnej przecznicy obejrzała się.
Nic nie podążało jej śladem od furtki probostwa.
Już dwukrotnie wpadła w ręce kosmitów i uciekła. Wiedziała, że za trzecim razem nie dopisze jej tyle szczęścia.
Tuż przed dziewiątą, po niespełna czterech godzinach snu. Sama Bookera obudził cichy brzęk i stukot w kuchni, gdzie ktoś krzątał się. Usiadłszy na sofie przetarł zaspane oczy, włożył buty, przypiął kaburę i wyszedł na korytarz.
Tessa Lockland nuciła cicho ustawiając patelnię, miski i jedzenie na niskim blacie obok piecyka. Przygotowywała śniadanie.
– Dzień dobry – przywitała pogodnie Sama.
– Dobry? – zdziwił się.
– Posłuchaj deszczu – powiedziała – deszcz zawsze sprawia, że czuję się świeża i czysta.
– A mnie przygnębia.
– I tak przyjemnie w ciepłej, suchej kuchni słuchać burzy.
Podrapał się po zarośniętych policzkach.
– Trochę tu duszno. jak na mój gust.
– No cóż, w każdym razie żyjemy i to liczy się.
– Tak sądzę.
– Na Boga – huknęła pustą patelnią w piecyk i spojrzała na niego ostro. – Czy wszyscy agencji FBI są tacy jak ty?
– To znaczy?
– Wszyscy są smutasami?
– Nie jestem smutasem.
– Tylko klasycznym ponurakiem.
– No cóż, życie to nie zabawa.
– Nie?
– Jest ciężkie i podłe.
– Może. Ale również bywa zabawne.
– Czy wszyscy dokumentaliści są tacy jak ty?
– To znaczy?
– Jak Pollyanna?
– To śmieszne. Nie jestem Pollyanna.
– Ach tak?
– Nie.
– Ugrzęźliśmy w mieście, gdzie rzeczywistość wydaje się fikcją, nieznane istoty rozrywają ludzi na strzępy, Zjawy włóczą się nocą po ulicach, jakiś obłąkany geniusz komputerowy wywraca do góry nogami ludzką biologię, gdzie możemy zginąć albo ulec konwersji przed północą, a ty jesteś rozpromieniona, wesoła i nucisz piosenkę Beatlesów.
– Nie.
– Hę?
– Rolling Stonesów.
– A co za różnica?
Westchnęła:
– Słuchaj, jeśli chcesz zjeść ze mną śniadanie, pomóż mi i nie stój naburmuszony.
– No dobrze, co robić?
– Przede wszystkim zadzwoń z domofonu do Harry’ego i sprawdź, czy nie śpi. Powiedz mu, że śniadanie będzie za… hmm… czterdzieści minut. Naleśniki z jajkami i pieczona szynka.
Sam nacisnął guzik:
– Halo, Harry. – Ten odpowiedział natychmiast całkiem przytomny, że zejdzie za pół godziny.
– Co teraz? – spytał.
– Wyjmij z lodówki jajka i mleko, ale na litość boską, nie otwieraj pojemników.
– Dlaczego?
– Bo stłuczesz jajka i skwasisz mleko – zażartowała z uśmiechem.
– Bardzo zabawne.
– Tak myślałam.
Wyrobiła ciasto naleśnikowe, wbiła sześć jaj do szklanej miski, by w odpowiedniej chwili wrzucić je na gorącą patelnię i poprosiła Sama, by nakrył stół oraz wyręczył ją, krojąc cebulę i szynkę. Cały czas nuciła utwory Patti La Belle i Pointer Sisters. Sam wiedział, co to za muzyka, ponieważ anonsowała każdą piosenkę, jak prezenter na dyskotece, przy okazji ucząc go i bawiąc. Tańczyła w miejscu, poruszała pośladkami, kołysała biodrami, kręciła ramionami i naprawdę zatracała się w tym.
Świetnie bawiła się, ale także wiedziała, że drażni go, co sprawiało jej przyjemność.
Sam ciągle był w ponurym nastroju, i nie odwzajemniał uśmiechu, lecz widział jak diabelnie jest atrakcyjna. Miała potargane włosy, twarz bez makijażu, zmięte ubranie, ale ten trochę zaniedbany wygląd dodawał jej tylko uroku.
Czasem przerywała śpiew, zadając mu jakieś pytanie, po czym dalej nuciła i tańczyła w miejscu, gdy odpowiadał.
– Zastanowiłeś się już, jak wydostaniemy się z tej pułapki?
– Mam pewien pomysł.
– Czy twój plan to niezgłębiona tajemnica?
– Nie. Ale muszę od Harry’ego uzyskać parę informacji, więc powiem przy śniadaniu.
Krojąc ser na cienkie plastry pochylał się w jej stronę, gdy pytała o coś.
– Dlaczego powiedziałeś, że życie jest ciężkie i podłe?
– Bo jest.
– Ale także pełne radości.
– Nie.
– I piękna.
– Nie.
– I nadziei.
– Bzdura.
– Prawda.
– Nie.
– Owszem.
– Nie.
– Dlaczego jesteś takim pesymistą?
– Bo chcę.
– Dlaczego?
– Jezu, aleś uparta.
– Pointer Sisters, Neutron Dance. – Nuciła tańcząc w miejscu i wyrzucając skorupki od jajek oraz inne resztki do kosza na śmieci. Po chwili znowu spytała: – Cóż takiego przytrafiło ci się, że uważasz życie za podłe i ciężkie?
– Wcale cię to nie obchodzi.
– Owszem.
Skończywszy kroić ser odłożył nóż.
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak.
– Matka zginęła w wypadku samochodowym, gdy miałem zaledwie siedem lat. Jechałem z nią i omal nie umarłem. Tkwiliśmy uwięzieni we wraku ponad godzinę, twarzą w twarz. Patrzyłem w jej pusty oczodół i zmiażdżoną głowę. Po wypadku musiałem mieszkać z ojcem, z którym rozwiodła się, a był to złośliwy sukinsyn, alkoholik i nie potrafię ci powiedzieć, ile razy mnie zbił albo groził, że zbije. Zostawiał mnie też na kilka godzin przywiązanego do krzesła w kuchni, aż już nie wytrzymując siusiałem w spodnie. Wtedy dopiero wracał, żeby mnie uwolnić, a widząc, co zrobiłem, bił mnie znowu.
Zdumiał się, że z taką łatwością wyrzucił to wszystko z siebie, jakby podniósł śluzy, spuszczając cały brud, który wzbierał w nim przez lata panowania nad sobą.
– Więc natychmiast po skończeniu średniej szkoły opuściłem ten dom i uczyłem się w college’u, śpiąc w tanich kwaterach, co noc dzieląc łóżko z armią karaluchów. Potem zgłosiłem się do Biura chcąc uczestniczyć w zaprowadzeniu sprawiedliwości na świecie, być może dlatego, że tyle zła doznałem w życiu. Ale szybko odkryłem, że sprawiedliwość triumfuje zbyt rzadko. Źli faceci wykręcali się sianem bez względu na to, z jakim trudem przyskrzyniło się ich. Źli faceci są bardzo często cholernie cwani, a dobrzy nigdy nie pozwalają sobie na zachowanie niezgodnie z prawem, choć dzięki temu doprowadziliby sprawę do końca. Agent widzi to wszystko, babrze się w brudach, ma do czynienia z szumowinami i z każdym dniem staje się coraz bardziej cyniczny, brzydzi się i ma dosyć.
Mówił tak szybko, że niemal zabrakło mu tchu.
Tessa zamilkła.
Ciągnął dalej, niezwykle jak na siebie wzburzony, tak prędko, że zdania zlewały się nieraz w nieprzerwany potok słów.
– I umarła mi wspaniała żona, Karen, polubiłabyś ją. wszyscy ją lubili, ale zmarła na raka, cierpiąc strasznie, nie tak lekko jak robiła to Ali McGraw na ekranie, westchnienie, uśmiech i ciche do widzenia. Nie, to była długotrwała agonia. A potem straciłem także syna. Och, żyje, miał dziewięć lat, gdy umarła jego matka, a teraz ma szesnaście. Jest dobrze rozwinięty fizycznie i umysłowo, ale martwy, wypalony w sercu, zimny jak lód w środku. Lubi gry komputerowe i telewizję, słucha też black-metalu. Wiesz, co to jest? Taka muzyka heavy-metalowa z domieszką satanizmu, więc on to lubi, ponieważ w satanizmie odrzucającym wartości moralne odnajduje siebie. Wiesz, co mi kiedyś powiedział?
Tessa zaprzeczyła.
– Ludzie nie są ważni. Ludzie nie liczą się. Tylko rzeczy są ważne. Pieniądze, alkohol, stereo, wszystko, co sprawia mi przyjemność, jest ważne, nie ja sam. Mówił, że bomby atomowe są ważne, gdyż któregoś dnia zniszczą te wszystkie miłe rzeczy. Cóż, zabiją też ludzi, ale w końcu ci są niczym, tylko zwierzętami, które psują i zanieczyszczają świat. Takie ma przekonania. Twierdzi, że może to udowodnić. Na przykład mówi, żebym dokładnie przyjrzał się twarzom ludzi stojących wokół porsche, a zobaczę, że bardziej obchodzi ich wóz niż oni siebie nawzajem. Nie podziwiają ludzkich zdolności i mistrzostwa, słowem tych, którzy zrobili samochód, lecz zachwycają się rzeczą, jakby spadła z nieba. Samochód jest bardziej żywy niż oni. Czerpią energię z pięknego kształtu, mocy, więc staje się bardziej rzeczywisty i o wiele ważniejszy niż którykolwiek z podziwiających go ludzi.
– Bzdura – powiedziała Tessa.
– Ale on mi to wszystko mówi. Wiem, że to idiotyzm, spieram się z nim, lecz syn ma na wszystko odpowiedź. I czasem zastanawiam się… gdybym nie był tak zniechęcony do życia i zmęczony czy potrafiłbym przekonać go, że nie ma racji? Może miałbym większe szansę na uratowanie syna?
Przerwał.
Uświadomił sobie, że drży.
Milczeli obydwoje przez chwilę.
Wreszcie odezwał się:
– Dlatego mówię, że życie jest ciężkie i podłe.
– Przykro mi, Sam.
– To nie twoja wina.
– Twoja też nie.
Zawinął ser w celofan i schował do lodówki, a ona zajęła się naleśnikami.
– Ale miałeś Karen – powiedziała. – Przeżyłeś miłość i piękno w życiu.
– Pewnie.
– W takim razie…
– Jej już nie ma.
– Nic nie trwa wiecznie.
– Właśnie o tym mówię.
– Co wcale nie znaczy, żeby nie cieszyć się tym, co posiadamy. Jeśli zawsze będziesz zakładał, że każda radość kiedyś skończy się, nigdy nie doznasz prawdziwej przyjemności w życiu.
– Właśnie o tym mówię.
Zostawiła drewnianą łyżkę w dużej metalowej misce i odwróciła się, by na niego spojrzeć.
– Ale to nie jest słuszne. Przecież w życiu zdarzają się cudowne, przyjemne, radosne chwile… tylko trzeba cieszyć się nimi w danym momencie i nie myśleć o tym, że przeminą. W przeciwnym razie nie będzie w nas nadziei i radosnych wspomnień, które pozwolą przetrwać złe czasy.
Wpatrywał się w nią z zachwytem. Ale wówczas pomyślał o tym, że kiedyś zestarzeje się, osłabnie i umrze, tak jak wszystko umiera, i nie mógł już dłużej na nią patrzeć. Przeniósł wzrok na spłukiwane deszczem okno.
– Cóż, przykro mi, jeśli cię zasmuciłem, ale sama o to prosiłaś. Koniecznie chciałaś wiedzieć, dlaczego ze mnie taki ponurak.
– Och, to zbyt delikatne określenie – zaoponowała. – Jesteś nieuleczalnym pesymistą.
Wzruszył ramionami.
Obydwoje powrócili do kulinarnych zajęć.
Po ucieczce przez furtkę na tyłach probostwa, Chrissie krążyła po mieście ponad godzinę, zastanawiając się, co robić dalej. Początkowo założyła, że uda się do szkoły i opowie wszystko pani Tokawa, gdy ksiądz Castelli jej nie pomoże. Ale teraz już nikomu nie wierzyła. Po przygodzie z duchownymi zdała sobie sprawę, że kosmici prawdopodobnie zawładnęli wszystkimi przedstawicielami władz w Moonlight Cove, co było pierwszym krokiem do całkowitego podboju. Wiedziała już, że opętali księży oraz policję, więc pewnie i nauczycieli.
Na przemian błogosławiła i przeklinała deszcz. Buty, dżinsy oraz koszula znów przemokły, a ona przemarzła do szpiku kości, ale ciemnoszare światło dnia i ulewa sprawiały, że ludzie siedzieli w domach, więc Chrissie była bezpieczniejsza.
Ponadto, gdy wiatr zamierał, od morza napływała zimna mgła, nie tak gęsta, jak poprzedniej nocy, po prostu rzadka mgiełka, czepiająca się drzew, ale wystarczająca, by osłonić dziewczynkę, przemykającą nieprzyjaznymi ulicami.
Grzmoty i błyskawice też ustały, więc minęło niebezpieczeństwo, że usmaży się w ogniu nagłego pioruna, co pocieszyło ją nieco.
Młodą dziewczynę upieczoną na frytkę przez błyskawicę zjedli kosmici; istoty z innych planet lubią chipsy z ludzkich ciał. Gdybyśmy potrafili robić z nich ruffles, mówi królowa kosmitów, smakowałyby wspaniale z cebulowym sosem.
Poruszała się w miarę możliwości bocznymi alejkami i podwórkami, przechodząc szybko przez jezdnię tylko wtedy, gdy było to konieczne. Dostrzegła bowiem w samochodach zbyt wielu mężczyzn o zaciętych twarzach, najwyraźniej patrolujących okolicę. Dwukrotnie omal nie wpadła na nich w zacisznych uliczkach i musiała chować się, by jej nie zauważyli. Po około piętnastu minutach od ucieczki, na ulicach pojawiło się znacznie więcej wozów i pieszych patroli, które przerażały ją najbardziej. Mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach chodzący parami mogli dokładniej przeszukiwać teren i trudniej było skryć się przed nimi. Truchlała ze strachu, że niespodziewanie natknie się na nich.
Prawdę powiedziawszy, dłużej siedziała w ukryciu, niż wędrowała.
To przykucnęła za śmietnikami w alejce, to pod świerkiem, którego niskie gałęzie niczym spódnica dotykały ziemi, tworząc ciemną i w miarę suchą kryjówkę. Dwa razy leżała jakiś czas pod samochodami.
Zmieniała miejsce co kilka minut bojąc się, że jakiś wścibski osobnik opętany przez kosmitów dostrzeże ją i wezwie policję.
Nim dotarła do opuszczonej posesji przy Juniper Lane obok Domu Pogrzebowego Callana i przycupnęła w gęstych i kłujących krzewach na wysuszonym trawniku. Zastanawiała się, czy w ogóle może prosić kogokolwiek o pomoc. Po raz pierwszy od chwili, gdy zaczął się ten koszmar, traciła nadzieję.
Ogromny modrzew zwieszał gałęzie nad częścią posesji, ona zaś przed najgorszym deszczem schroniła się w kępie zarośli pod drzewem. Co ważniejsze, w tym ukryciu nikt nie zobaczy jej z ulicy lub z okien pobliskich domów.
Jednak co minutę ostrożnie wysuwała głowę, by rozejrzeć się szybko wokół, czy nikt nie skrada się do niej.
W pewnym momencie ujrzała fragment dużego, drewnianego i oszklonego domu Talbota po wschodniej stronie Conquistador. Natychmiast przypomniała sobie człowieka na wózku inwalidzkim.
Pojawił się w szkole rok temu na spotkaniach z pięcio- i sześcioklasistami w czasie Dni Pamięci. Program był nudny, chociaż on zainteresował młodzież, rozmawiając o trudnościach i zadziwiających możliwościach ludzi niepełnosprawnych.
Z początku Chrissie litowała się nad nim. Wyglądał tak żałośnie na wózku, sparaliżowany, zdolny poruszać tylko jedną ręką, z głową przekrzywioną w jedną stronę. Ale później, gdy go słuchała, uświadomiła sobie, że ma wspaniałe poczucie humoru i wcale nie lituje się nad sobą, więc użalanie się nad nim zakrawało na absurd. Zadawali mu różne pytania, a on tak chętnie dyskutował o smutkach i radościach w swoim życiu, że z miejsca pokochała go.
Równie wspaniały był Moose.
Teraz, patrząc na ten czerwony dom przez połyskującą od deszczu trawę, wspominając Harry’ego Talbota i Moose’a, zastanawiała się, czy znajdzie tu pomoc.
Wcisnęła się głębiej w zarośla i myślała o tym kilka minut.
Z pewnością kaleka na wózku był ostatnią osobą, którą kosmici pragnęliby zawładnąć.
Natychmiast zawstydziła się. Przecież inwalida nie należał do istot gorszego rodzaju. Mógł kosmitom zaoferować akurat tyle, co inni. Z drugiej strony… czy banda kosmitów miała pojęcie o niepełnosprawnych? Może jednak przeceniała ich? W końcu, to byli kosmici. Uznawali inne wartości niż ludzie. Jeśli krążyli wokół zaszczepiając właśnie ludziom zalążki, zarazki czy też śluzowate małe ślimaki, albo cokolwiek innego – i zjadali ich, to z pewnością nie traktują niepełnosprawnych ulgowo, niczym staruszki przechodzące przez ulicę.
Harry Talbot.
Rozmyślając o nim nabierała pewności, że na razie nie wpadł w łapy kosmitów.
Sam wlał na patelnię olej do smażenia naleśników.
Tessa włączyła piecyk i postawiła na nim talerz, na który układała naleśniki, by nie wystygły.
Następnie odezwała się normalnym tonem, jakby zmuszając go do ponownego zastanowienia się nad ponurym stosunkiem do życia.
– Powiedz mi…
– Możesz już dać spokój?
– Nie.
Westchnął.
– Jeśli jesteś takim cholernym ponurakiem, dlaczego nie…
– Zabiję się?
– Właśnie.
Roześmiał się gorzko:
– Jadąc tu z San Francisco bawiłem się taką małą grą liczyłem powody, dla których warto żyć. Doliczyłem się tylko czterech, ale jak widać wystarczy, bo jakoś ciągnę.
– Możesz je wymienić?
– Pierwszy – dobre meksykańskie jedzenie.
– Zgadzam się.
– Drugi – piwo Guinnessa.
– Ja lubię Heinekena.
– Też dobre, ale mnie Guinness motywuje do życia.
– A trzeci?
– Goldie Hawn.
– Znasz ją?
– Nie. I nawet lepiej, bo rozczarowałbym się. Mówię o jej ekranowym wizerunku, o wyidealizowanej Goldie Hawn.
– To twoja dziewczyna z marzeń, co?
– Więcej. Ona… do diabła, nie wiem… wydaje się nietknięta przez życie, witalna, szczęśliwa, niewinna, i…radosna.
– Sadzisz, że kiedykolwiek ją spotkasz?
– Chyba żartujesz?
– Wiesz co? – spytała.
– Co?
– Gdybyś naprawdę spotkał Goldie Hawn na przyjęciu, a ona powiedziałaby do ciebie coś zabawnego, błyskotliwego i zachichotała w ten swój sposób, nawet byś jej nie rozpoznał.
– Bzdura.
– Nie. Byłbyś tak pochłonięty rozmyślaniem o niesprawiedliwym, nieuczciwym, ciężkim, okrutnym, ponurym, smętnym i głupim życiu, że umknąłby ci ten moment. Przegapiłbyś go. Otaczałaby cię zbyt gęsta mgła przygnębienia. No, a czwarty powód?
Zawahał się.
– Strach przed śmiercią.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Nie rozumiem. Jeśli życie jest okropne, to dlaczego bać się śmierci?
– Przeżyłem swoją śmierć. Podczas operacji wyjmowano mi kulę z klatki piersiowej, a ja, o krok od śmierci, opuściłem własne ciało i uniosłem się pod sufit. Obserwując chirurgów zorientowałem się, że pędzę coraz szybciej przez ciemny tunel w stronę oślepiającego światła – jak według jakiegoś obłędnego scenariusza.
Poruszona i zaintrygowana wyjąkała:
– I?
– Zobaczyłem to, co jest po drugiej stronie.
– Poważnie?
– Cholernie poważnie.
– Chcesz mi powiedzieć, że istnieje życie pozagrobowe?
– Tak.
– Bóg?
– Tak.
– Przecież wiara w Boga oznacza zarazem wiarę w cel i sens życia – zdumiała się.
– Więc?
– Widzisz, to właśnie wątpliwości co do sensu życia wywołują smutek i depresję. Gdyby większość z nas doświadczyła tego, co ty… cóż, mielibyśmy dość siły, by radzić sobie z przeciwnościami losu, właśnie dlatego, że istnieje życie po śmierci. Więc co z tobą, mój panie? Skąd ten pesymizm? Czy jesteś po prostu upartym osłem?
– Osłem?
– Odpowiedz na moje pytanie.
Rozległ się szum windy wjeżdżającej na górę.
– To Harry – powiedział Sam.
– Odpowiedz mi – powtórzyła.
– Załóżmy, że to, co zobaczyłem, nie napełniło mnie nadzieją, tylko śmiertelnie przeraziło.
– No i? Nie trzymaj mnie w niepewności. Co było po drugiej stronie?
– Jeśli ci powiem, uznasz, że oszalałem.
– Nie masz nic do stracenia. I tak już uważam cię za wariata.
Potrząsnął głową żałując, że w ogóle zaczął tę rozmowę. Jak Tessa sprawiła, że zwierzył się?
Winda zatrzymała się na drugim piętrze.
Tessa odsunęła się od kuchennego blatu:
– Do diabła, powiedz co widziałeś.
– Nie zrozumiesz.
– Czy jestem kretynką?
– Och, że nie pojmiesz, co to dla mnie znaczyło.
– A ty rozumiesz?
– O, tak – odpowiedział poważnie.
– Czy wyjaśnisz mi dobrowolnie, czy mam wziąć widelec i wydusić to z ciebie?
Winda zjeżdżała z drugiego piętra.
Spojrzał w kierunku hallu.
– Naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.
– Czyżby?
– Nie.
– Widziałeś Boga, ale będziesz milczał?
– Zgadza się.
– Większość facetów, którym objawił się Bóg, chce mówić tylko o tym. Większość facetów, którym objawił się Bóg, tworzy religie w oparciu o tę wizję i przekazuje ją milionom ludzi.
– Ale ja…
– Czytałam, że zazwyczaj ci, którzy przeżyli własną śmierć, zmieniają się pod wpływem tego doświadczenia. I zawsze na lepsze. Pesymiści stają się optymistami, ateiści wierzącymi. Zmieniają się ich wartości, uczą się kochać życie. Są diabelnie rozpromienieni! Ale nie ty. Nie, ty jesteś jeszcze bardziej zimny, posępny i ponury.
Winda dotarła do parteru.
– Harry zjechał – zauważył Sam.
– Powiedz mi, co widziałeś.
– Może ci opowiem. – Zdziwił się, że naprawdę chce z nią o tym porozmawiać, – lecz później, we właściwym czasie i miejscu.
Do kuchni wbiegł Moose dysząc i szczerząc do nich zęby, a po chwili pojawił się Harry.
– Dzień dobry – przywitał się ożywiony.
– Dobrze spałeś? – Tessa obdarzyła go promiennym uśmiechem sympatii, co wzbudziło zazdrość Sama.
– Jak kamień, ale nie snem wiecznym, dzięki Bogu – odpowiedział Harry.
– Zjesz naleśniki? – spytała Tessa.
– Całe fury, proszę.
– Jajka?
– Tuziny.
– Grzanki?
– Bochenki.
– Lubię mężczyzn z apetytem.
– Biegając całą noc, zgłodniałem.
– Biegałeś?
– W snach. Ścigały mnie Zjawy.
Harry wyjął z szafki paczkę z psim jedzeniem i napełnił miskę Moose’a, a Tessa wlała olej na patelnię, powiedziała Samowi, żeby pilnował jajek, i smażyła naleśniki. Po chwili zapowiedziała:
– Patti La Belle, „Stir it up” – i nucąc znów tańczyła w miejscu.
– Hej, włączę muzykę, jeśli chcesz – odezwał się Harry.
Podjechał na wózku do małego, schowanego pod blatem szafki radia, którego nie zauważyli, i trafił na stację nadającą piosenkę I heard It through the Grapevine w wykonaniu Gladys Knight z zespołem Pips.
– Świetnie – Tessa kołysała się i przysiadała żwawo.
Sam nie pojmował, jakim cudem smaży takie okrągłe, równiutkie placki na naleśniki.
Harry ze śmiechem obracał się na wózku, jakby razem z nią tańczył.
– Czy nie zdajecie sobie sprawy, że zbliża się koniec świata – spytał Sam.
Zignorowali go, na co chyba sobie zasłużył.
Podążając okrężną drogą pod osłoną deszczu, mgły i cieni, Chrissie dotarła do alejki na wschód od Conquistador. Weszła na posesję Talbota przez furtkę w czerwonym drewnianym ogrodzeniu i posuwała się ostrożnie między krzewami, dwukrotnie niemal wdeptując w psie odchody (Moose był niezwykłym psem, ale miał wady), aż wreszcie dotarła do schodów przy ganku na tyłach domu. Słysząc muzykę, poznała stary przebój z czasów, gdy rodzice byli nastolatkami. Bardzo lubili tę piosenkę. Nie pamiętała tytułu, ale przypomniała sobie nazwę zespołu – Junior Walker i All Stars.
Uznawszy, że śpiew i bębniący deszcz zagłuszą każdy hałas, wczołgała się po schodach na drewniany ganek i przesunęła się w kucki do najbliższego okna. Skulona pod framugą przysłuchiwała się chwilę odgłosom dobiegającym z wewnątrz. Domownicy rozmawiali, śmiali się, nucili piosenki.
Nie wyglądali na kosmitów, lecz na absolutnie normalnych ludzi.
Czyż to możliwe, by kosmici lubili Stevie Wondera i Four Tops lub Pointer Sisters? Mało prawdopodobne. Ludziom muzyka kosmitów przypominałaby zapewne dźwięki wydawane przez rycerzy w zbrojach, grających na kobzach i spadających jednocześnie z wysokich schodów pośród wycia stada psów.
Wreszcie uniosła się na tyle, by zerknąć przez szparę w zasłonie. Ujrzała pana Talbota na wózku, Moose’a i obcą kobietę z mężczyzną. Pan Talbot wybijał zdrową ręką rytm na oparciu, a pies merdał zawzięcie ogonem, choć nie w takt melodii. Nieznajomy przekładał łopatką smażone jajka z patelni na talerze, zerkając od czasu do czasu ze złością na kobietę, może wkurzony jej tańcem, ale również rytmicznie podrygiwał.
Kobieta przekładała gotowe naleśniki na talerz na piecu, by nie wystygły, cały czas tańcząc w miejscu. Dobrze ruszała się.
Chrissie przykucnęła ponownie, zastanawiając się nad tym wszystkim. Jeśli byli ludźmi, zachowywali się całkiem normalnie, przecież kosmici nie podskakiwaliby w takt muzyki nadawanej przez radio. Chrissie nie wierzyła, że obcy przybysze, jak ta istota udająca ojca Castelli, mają poczucie humoru albo rytmu. Z pewnością zajmowali się głównie polowaniem na kolejne ofiary i wyszukiwaniem przepisów kulinarnych o przyrządzaniu pulchnych dzieci.
Zdecydowała jednak, że nie ujawni się, aż ujrzy ich przy jedzeniu. Z tego, co matka i Tucker mówili poprzedniej nocy na łące i co widziała w czasie śniadania z ojcem Castelli wywnioskowała, że kosmici są potwornie żarłoczni. Każdy z osobna je za pół tuzina mężczyzn. Jeśli Harry Talbot z gośćmi nie będą zachowywać się jak prosięta przy śniadaniu, zaryzykuje.
Loman nadzorował porządki w domu Peysera i wynoszenie ciał do samochodu Callana. Nie chciał powierzyć tego swoim ludziom w obawie, że widok ciał regresywnych albo zapach krwi wywołają u nich chęć przemiany. Wiedział, że wszyscy, on zresztą też, stąpają po linie rozciągniętej nad otchłanią. Dlatego pojechał za karawanem do Domu Pogrzebowego i towarzyszył Callanowi oraz pomocnikowi do chwili, aż ciała Peysera i Sholnicka wylądowały w płomieniach krematorium.
Sprawdził, czy przypadkiem nie schwytano Bookera, kobiety o nazwisku Lockland, albo Chrissie Foster i zmienił pozycje kilku patroli. Był w komendzie, gdy nadeszła informacja od ojca Castelli, więc od razu udał się do probostwa, by usłyszeć relację z pierwszej ręki, jak dziewczynka wymknęła się. Księża dość mętnie opowiadali o całym zdarzeniu, więc Loman podejrzewał, że ulegli regresji dla samej przyjemności, a w trakcie harców z Chrissie przez nieuwagę pozwolili jej uciec. Oczywiście nie przyznali się do regresji.
Watkins zwiększył patrole w najbliższej okolicy, ale nie natrafili na ślad małej. Zapadła się pod ziemię. Jeśli tylko krążyła po mieście, i nie wydostała się na szosę, mieli szansę złapać ją i poddać konwersji przed końcem dnia.
O dziewiątej rano Loman wrócił do domu przy Iceberry Road na śniadanie. Ubranie zwisało na nim luźno, gdyż schudł kilka funtów zwalczając regresję w zbryzganej krwią sypialni Peysera.
Dom był ciemny i cichy. Denny bez wątpienia siedział na górze przed komputerem, jak poprzedniej nocy, a Grace wyszła do pracy w szkole Jeffersona, gdzie była nauczycielką. Musiała zachowywać pozory normalnego życia, aż wszyscy w Moonlight Cove zostaną poddani konwersji.
Do tej pory oszczędzano dzieci poniżej dwunastego roku życia, ponieważ technicy z New Wave pracowali nad określeniem dokładnej dawki dla młodszych kandydatów. Właśnie rozwiązali problem i tej nocy dzieci także miały stać się wyznawcami nowej wiary.
Loman słuchał w kuchni deszczu uderzającego o szyby i tykania zegara.
Wypił kilka szklanek wody z kranu. Był odwodniony i spragniony po tej mordędze w domu Mike’a.
Lodówka była zapchana pięciofuntowymi kawałkami szynki, rostbefem, połową indyka, talerzem kotletów, piersiami kurczaka, paczkami kiełbasy i suszonej wołowiny. Przyspieszony metabolizm Nowych Ludzi wymagał wysokoproteinowej diety… Poza tym, bardzo łaknęli mięsa.
Wyjąwszy z pojemnika bochenek razowca zasiadł do stołu, na którym postawił rostbef, szynkę i słoik musztardy. Krojąc albo odrywając grube kawały mięsa kładł je na posmarowany musztardą chleb i szarpał duże kęsy zębami. Nie delektował się jedzeniem jak dawniej. Teraz zapach i smak żywności wzbudzały w nim jedynie zwierzęce podniecenie, dreszcz łapczywości i żarłoczność. Czuł pewną odrazę do siebie za to, że szarpał jedzenie i połykał, nim zdążył je przeżuć, ale każda próba powstrzymania tej łapczywości wkrótce doprowadzała go do jeszcze dzikszego łaknienia, więc żarł jak zahipnotyzowany. W pewnym momencie uświadomił sobie, że pochłania surowe piersi z kurczaka, ale znów szybko zapadł w przynoszący ulgę trans. Po zjedzeniu poszedł na górę do Denny’ego.
Gdy otworzył drzwi do pokoju chłopca, wszystko wyglądało jak poprzedniej nocy. Zasłony były zaciągnięte, a w pomieszczeniu panował mrok. Jedynie zielonkawe światło płynęło z ekranu komputera.
Denny siedział pochłonięty informacjami przepływającymi przez ekran.
Wtedy Loman ujrzał coś i poczuł dreszcze.
Zamknął oczy.
Otworzył.
To nie iluzja.
Zrobiło mu się niedobrze. Chciał wyjść do hallu i zamknąć drzwi, zapomnieć o tym, co widział, odejść. Ale stał jak wryty.
Denny postawił obok krzesła na podłodze klawiaturę i usunął frontową płytę komputera. Ręce trzymał na kolanach, ale jakże zmienione. Na końcu wydłużonych jak u zwierza palców widniały, zamiast paznokci, metaliczne grube jak sznur od lampy przewody, których wężowe sploty ginęły w komputerze.
Chłopiec nie potrzebował już klawiatury.
Stał się częścią systemu. Przez łącze komputera z New Wave Denny i Słońce stanowili jedność.
– Denny?
Dokonała się w nim Zmiana, ale nie taka, jakiej pragnęli inni regresywni.
– Denny!
Chłopiec nie odpowiedział.
– Denny?
Dziwne, ciche trzaski i elektroniczne pulsujące dźwięki dochodziły z komputera.
Loman z ociąganiem wszedł do pokoju i zbliżył się do biurka.
Spojrzał na syna i znowu wstrząsnął nim dreszcz.
Z otwartych ust ciekła mu po brodzie ślina. Tak zespolił się z komputerem, że nie troszczył się już o to, by wstać, zjeść coś albo pójść do łazienki; siusiał w spodnie.
Zamiast oczu pojawiły się dwie srebrne, błyszczące kulki. Niczym w lustrze odbijały się w nich setki danych, przepływających przez ekran.
Pulsujące dźwięki, ciche elektroniczne drgania nie dobiegały z komputera, ale z wnętrza Denny’ego.
Jajka były dobre, naleśniki jeszcze smaczniejsze, a kawa dostatecznie mocna i gorąca, by rozpuścić wzorek na filiżankach.
W czasie jedzenia Sam pokrótce przedstawił plan przekazania wiadomości z miasta do Biura.
– Twój telefon jest wciąż głuchy, Harry. Sprawdzałem rankiem. I sądzę, że nie powinniśmy przedzierać się do szosy pieszo ani samochodem, z patrolami i blokadami na karku. To ostateczność. W końcu my tylko wiemy, że coś naprawdę… niesamowitego dzieje się tutaj, i że koniecznie trzeba to powstrzymać. I może jeszcze ta dziewczynka Fosterów, o której rozmawiali ostatniej nocy policjanci za pośrednictwem komputera.
– Jeśli jest faktycznie małym dzieckiem, czy nawet nastolatką, to ma niewielkie szansę w konfrontacji z nimi. Załóżmy, że ją złapią, jeśli już tego nie zrobili – stwierdziła Tessa.
Sam skinął głową:
– O ile nas także dopadną w trakcie ucieczki z miasta, nie pozostanie nikt, kto wykonałby zadanie. Więc zaczniemy od najmniej ryzykownych posunięć.
– Czy jakiekolwiek rozwiązanie jest mało ryzykowne? – zastanawiał się Harry, zgarniając z talerza kawałkiem grzanki resztkę żółtka. Jadł powoli i z wzruszającą precyzją, posługując się sprawną ręką.
Sam, polewając naleśniki sokiem, dziwił się, że pochłania mnóstwo jedzenia. Wilczy apetyt przypisywał myśli, iż to może ostatni posiłek w życiu.
– Więc… miasto jest okablowane – stwierdził.
– Okablowane?
– Łączami komputerowymi. New Wave przekazało policji komputery, chcąc podłączyć się do sieci.
– I szkołom – dodał Harry. – Czytałem o tym w gazecie wiosną czy latem. Przekazali mnóstwo sprzętu i oprogramowania szkole podstawowej oraz średniej jako wyraz obywatelskiego zaangażowania. Tak to określili.
– Teraz brzmi złowieszczo, co? – spytała Tessa.
– Jak diabli.
– Wygląda na to, że również szkoły, podobnie jak policję, powiązali ściśle z New Wave, by je obserwować i kontrolować – zauważyła Tessa.
Sam odłożył widelec.
– New Wave zatrudnia około jednej trzeciej mieszkańców miasta.
– Prawdopodobnie – zgodził się Harry. – Moonlight Cove tak naprawdę rozwinęło się z chwilą założenia siedziby tej firmy przed dziesięciu laty. To jest miasto tradycyjne, w którym życie zależy od jednego pracodawcy i w dużym stopniu koncentruje się wokół niego.
Po łyku kawy, tak mocnej, że działała niemal jak brandy, Sam powiedział:
– Jedna trzecia mieszkańców… czyli blisko czterdzieści procent dorosłych.
– Tak sądzę – potwierdził Harry.
– Przypuszczalnie już wszystkich pracowników poddano konwersji – dodał Sam.
Tessa skinęła głową.
– To nawet pewne.
– I oczywiście wszyscy z tytułu pracy interesują się komputerami, więc zakładam, że mają je w domu – ciągnął Sam.
Harry przytaknął.
– I bez wątpienia łączą się bezpośrednio z New Wave przez modem, więc mogą pracować wieczorami albo w weekendy, w razie konieczności. Założę się, że teraz ludzie z New Wave harują na okrągło kończąc konwersje. Dane będą przepływać po ich liniach telefonicznych do północy. Więc jeśli Harry wskaże mi kogoś z sąsiedztwa, kto pracuje dla New Wave… – Sam przerwał.
– Jest parę takich osób – powiedział Harry.
– …to przemknąłbym się w deszczu do jednego z domów. O tej porze domownicy są zapewne w pracy, więc może uda mi się skorzystać z telefonu – dokończył.
– Zaraz, zaraz – wtrąciła Tessa – o co chodzi z tymi telefonami? Przecież nie działają.
Sam zaprzeczył:
– Wiemy tylko, że wyłączono telefony publiczne, i u Harry’ego. Ale pamiętajcie: New Wave kontroluje telekomunikację miejską. Założę się, że nie odcięli linii u ludzi po konwersji, gdyż pozbawiliby łączności samych siebie. Zwłaszcza teraz, gdy mają kłopoty i finiszują z planem. Wykorzystamy tę szansę.
Strach przenikał Lomana Watkinsa, wypełniał go tak bardzo, że gdyby dał się wycisnąć, spływałby z ciała strugami jak deszcz z opętanego burzą nieba. Bał się o siebie i tego, czym jeszcze może stać się. O Denny’ego, który siedział odmieniony przy komputerze. I bez wątpienia czuł strach przed synem, był śmiertelnie przerażony i niezdolny nawet go dotknąć.
Potok danych przepływał przez ekran zielonymi falami.
Połyskliwe, srebrzyste oczy Denny’ego bez mrugnięcia powiek, niczym plamki rtęci w oczodołach, odbijały świetliste fale liter, liczb, wykresów i tabel.
Loman przypomniał sobie słowa Shaddacka, gdy ten ujrzał w domu Peysera człowieka przybierającego wilczą postać. Regresja nie była zwykłym procesem fizycznym, lecz przejawem panowania umysłu nad materią, świadomości nad formą. Regresywni po prostu znienawidzili pozbawione uczuć życie Nowych Ludzi, więc poszukiwali wcieleń, w których było ono łatwiejsze do zniesienia. I chłopak znalazł tę formę, siłą woli przemienił się w groteskową istotę.
– Denny?
Milczał.
W jego wnętrzu ucichły już nawet elektroniczne odgłosy. Metaliczne przewody w końcówkach palców bezustannie wibrowały, czasem drgały, jakby pulsowała w nich gęsta ciecz niczym krew krążąca między organicznymi i nieorganicznymi częściami mechanizmu.
Serce Lomana waliło tak szybko, jakby przebierał nogami uciekając. Ale znieruchomiał sparaliżowany strachem. Oblał go pot. Ledwie powstrzymywał się, by nie zwymiotować obfitego śniadania.
Rozpaczliwie myślał, co robić. Już wie. Poprosi Shaddacka o pomoc. On na pewno zrozumie, co się stało i przywróci Denny’emu ludzką postać.
Ale to tylko pobożne życzenie. Projekt Księżycowy Jastrząb wymknął się już spod kontroli, o północy dokona się makabra, której Shaddack nigdy nie przewidział i nie mógł zapobiec.
Ponadto, nie wystraszyłby się widokiem Denny’ego. Wręcz przeciwnie, byłby zachwycony, radosny. Uznałby transformację chłopca za wyższy poziom przemiany, czego pragnął równie mocno jak pogardzał niepożądaną degeneracją regresywnych. Oto spełniły się marzenia Shaddacka: nastąpiła ewolucja człowieka w maszynę. Nawet teraz Loman słyszał go przemawiającego gorączkowo w zbryzganej krwią sypialni Peysera: -…nie potrafię zrozumieć, dlaczego wszyscy regresywni zdecydowali się na przyjęcie tej zwierzęcej postaci. Z pewnością masz w sobie siłę, która sprawia, że podlegasz ewolucji sięgając po wyższą, czystszą, doskonalszą formę.
Bez wątpienia śliniące się, srebrzystookie wcielenie Denny’ego nie było wyższą ani doskonalszą formą ludzkiej egzystencji, lecz taką samą degeneracją, jak regresja Mike’a w wilkołaka.
Denny też uciekł przed życiem Nowej Osoby pozbawionej uczuć, wyrachowanej, zimnej. Zamiast bestią stał się jednym z przetworników danych w skomplikowanym superkomputerowym systemie. Pozbył się ostatniej człowieczej cechy – umysłu – i był czymś prostszym, niż olśniewająco złożona istota ludzka.
Kropla śliny spadła z brody Denny’ego tworząc mokre kółko na udzie.
Czy odczuwasz teraz lęk? – zastanawiał się Loman. Nie umiesz kochać, ja też nie. Ale czy boisz się teraz czegokolwiek?
Na pewno nie. Maszyny nie czują przerażenia.
Choć po przemianie Loman doświadczał wyłącznie strachu, a dni i noce stały się jednym długim pasmem bojaźni o różnym natężeniu, w jakiś perwersyjny sposób pokochał ten strach i pielęgnował w sobie, ponieważ łączył go z Watkinsem sprzed konwersji. Gdyby zabrano mu również strach, stałby się jedynie maszyną w ludzkim ciele i jego życie nie miałoby żadnego ludzkiego wymiaru.
Denny wyrzekł się również i tego uczucia, pozostawiając jedynie logikę, rozumowanie, nie kończące się łańcuchy kalkulacji, wieczne wchłanianie i przetwarzanie faktów. O ile Shaddack nie mylił się mówiąc o długowieczności Nowych Ludzi, mogło to trwać wieki!
Nagle niesamowity elektroniczny hałas znów dobiegł z wnętrza chłopca, odbijając się echem od ścian.
Te dźwięki przypominały dziwne żałobne pieśni i krzyki stworów zamieszkujących morskie głębiny.
Wezwanie Shaddacka, by zobaczył chłopca, oznaczało zachęcenie tego szaleńca do kontynuowania obłąkańczej i strasznej misji. Ujrzawszy Denny’ego mógłby nakłonić lub zmusić wszystkich Nowych Ludzi do przemiany w identyczne, niezawodne cybernetyczne jednostki. Ta wizja spotęgowała przerażenie Lomana.
Istota, która była jego synem, ponownie zamilkła.
Loman potwornie drżącą dłonią wyciągnął z kabury rewolwer.
Dane coraz szybciej pędziły przez ekran i jednocześnie w szklistych oczach chłopca.
Patrząc na niego Loman przywoływał wspomnienia z dawnego życia, próbując rozpaczliwie przypomnieć sobie uczucia do Denny’ego – miłość ojcowską, słodki ból dumy, nadzieję związaną z przyszłością chłopca. Przywołał wspomnienia wspólnych wypraw wędkarskich, wieczorów przed telewizorem, dyskusji o ulubionych książkach, długie godziny wspólnego opracowywania projektów do szkoły. Pomyślał o Bożym Narodzeniu, gdy Denny dostał pierwszy rower pod choinkę, i pierwszej randce chłopaka, gdy zdenerwowany przedstawiał rodzicom córkę Talmadgeów…
Jednak te pełne szczegółów obrazy z przeszłości nie poruszały go. Wiedział, że powinien coś czuć, coś więcej niż strach, zamierzając zabić jedyne dziecko, ale nie był już do tego zdolny. Jeśli została w nim resztka ludzkiej istoty, powinien uronić choć jedna łzę strzelając ze swego Smith and Wessona, ale oczy miał suche.
Bez ostrzeżenia coś wyskoczyło z czoła Denny’ego.
Loman zdumiony cofnął się z krzykiem na ustach.
Z początku pomyślał, że to robak, ponieważ było oleiście błyszczące i rozczłonkowane, grubości ołówka. Gdy wysuwało się coraz dalej, zauważył, że jest raczej metaliczne, a nie organiczne, zakończone wtyczką w kształcie rybiego pyska o przekątnej trzykrotnie większej niż sam robak. Jak czułki wyjątkowo odrażającego owada wiło się przed twarzą Denny’ego, wysuwając się coraz dalej, aż sięgnęło komputera.
On chce, by to się stało.
Tak wyglądało panowanie umysłu nad materią, okiełznanie oszalałej biologii, więc jeśli takiego życia chłopiec pragnął, dlaczego nie pozwolić mu na to?
Odrażający robakowaty przewód zagłębił się w odsłonięty mechanizm komputera. Zniknął wewnątrz tworząc połączenie, które pomogło chłopcu nawiązać jeszcze intymniejszy kontakt ze Słońcem, niż pozwalały na to jego nowe ręce i rtęciowe oczy.
Głuchy, elektroniczny, mrożący krew w żyłach płacz dobiegał z gardła chłopca, choć wargi i język ani drgnęły.
Lomana ogarnął większy strach przed bezczynnością niż przed działaniem. Zrobił więc krok do przodu i przystawiwszy lufę rewolweru do prawej skroni chłopca, wystrzelił dwa razy.
Nisko pochylona na ganku, przyciśnięta do ściany domu Chrissie od czasu do czasu zerkała ostrożnie przez okno na ludzi przy kuchennym stole upewniając się coraz bardziej, że może im zaufać. Przez zamknięte okno docierały do niej jedynie strzępy rozmowy, zagłuszanej dodatkowo szumem deszczu. Jednak zorientowała się, że wiedzą o wydarzeniach w Moonlight Cove. Dwoje nieznajomych chyba ukrywało się w domu pana Talbota, tak jak ona, uciekając przed pościgiem. Najwyraźniej omawiali plan uzyskania pomocy z zewnątrz.
Zdecydowała, że nie zapuka do drzwi z solidnego drewna bez szyb, gdyż i tak nie zobaczą jej. Usłyszała dostatecznie dużo, by wiedzieć, że byli spięci i zdenerwowani. Niespodziewane pukanie przyprawiłoby ich o zawał serca albo chwyciwszy za broń, roztrzaskaliby drzwi z nią włącznie.
Więc wyprostowała się i zastukała w szybę.
Pan Talbot zdumiony podniósł głowę i wskazał ręką okno, podczas gdy mężczyzna z kobietą zerwali się na równe nogi z gwałtownością marionetek podskakujących na sprężynie. Moose szczeknął kilka razy. Troje ludzi i pies patrzyli w zdumieniu na Chrissie. Wyglądali tak, jakby ujrzeli maniaka wymachującego piłą mechaniczną w skórzanym kapturze zakrywającym zniekształconą twarz, a nie umęczoną jedenastoletnią dziewczynkę.
Zdawała sobie sprawę, że w opanowanym przez kosmitów Moonlight Cove nawet żałosna, przemoczona i wyczerpana dziewczynka może przerażać tych, którzy nie wiedzieli, czy wciąż jest ludzką istotą. W nadziei, że pokonają strach, błagała przez szybę:
– Pomóżcie mi. Proszę, pomóżcie mi.
Maszyna w skórze Denny’ego krzyczała. Dwa pociski roztrzaskały jej czaszkę, zmiotły z krzesła i rzuciły na podłogę sypialni. Runęła pociągając krzesło. Wydłużone palce oderwały się od komputera, a przypominający robaka przewód złamał się w połowie długości między komputerem i czołem, z którego wyskoczył. Istota leżała na podłodze drgając i trzęsąc się. Loman musiał widzieć w niej maszynę, a nie syna, gdyż inaczej byłoby to zbyt przerażające.
Roztrzaskana kulami twarz przypominała niesamowitą maskę. Srebrzyste oczy poczerniały. Wydawało się, że to olej, nie rtęć, wypełnia oczodoły tej istoty.
Wśród zmiażdżonych kości czaszki Loman ujrzał coś przypominającego zwinięty przewód i połyskliwe, ceramiczne odłamki o dziwacznych geometrycznych kształtach, a nie szarą masę mózgu. Nad krwawiącymi ranami unosiły się wiązki niebieskiego dymu.
Maszyna wciąż krzyczała.
Te elektroniczne odgłosy nie dochodziły teraz z wnętrza chłopca, ale z komputera. Równie nie pasowały do maszyny z elementami żywego organizmu, jak i do chłopca, będącego w połowie maszyną.
Loman uświadomił sobie, że elektroniczne łkania mają ludzkie brzmienie.
Dane zniknęły z ekranu, a jedno słowo powtarzało się setki razy, tworząc ciągłą linię: NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE.
Nagle pojął, że Denny jest tylko w połowie martwy. Zniszczony został mózg chłopca, ale część jego świadomości żyła w jakiś sposób w komputerze.
Właśnie ta część jego istoty krzyczała zimno-mechanicznym głosem.
Na ekranie przepływały słowa:
GDZIE JEST RESZTA MOJEJ ISTOTY, GDZIE JEST RESZTA MOJEJ ISTOTY… NIE NIE NIE. NIE, NIE, NIE, NIE…
Loman czuł się tak, jakby w jego żyłach płynęła lodowata maź, pompowana przez serce, stwardniałe jak mięso w zamrażalniku. Jeszcze nigdy nie czuł takiego chłodu.
Odsunął się od poskręcanego ciała, które wreszcie przestało drgać i wycelował w komputer, rozbijając go na kawałki. Wystrzelał cały magazynek. Żaluzje i zasłony były zaciągnięte, więc w pokoju panowała ciemność. Tysiące iskier tryskały niczym fontanna z komputera, rozjaśniając wnętrze. Wreszcie rozległy się trzask, huk i maszyna znieruchomiała. Znów zapadł mrok.
Powietrze cuchnęło spaloną izolacją. I czymś gorszym.
Loman opuściwszy pokój chwilę stał przy schodach, opierając się o poręcz, po czym skierował się do hallu.
Naładował ponownie rewolwer i wsadził go do kabury.
Wyszedł na deszcz.
Szybko wsiadł do samochodu i włączył silnik.
– Shaddack – powiedział głośno i złowróżbnie.
Tessa bezzwłocznie zajęła się dziewczynką. Zaprowadziła ją na górę, pozostawiając Harry’ego, Sama i Moose’a w kuchni, i zdjęła z niej mokre ubranie.
– Dzwonisz zębami z zimna, kochanie.
– To szczęście, że mogę nimi jeszcze dzwonić.
– Masz całkowicie siną skórę.
– To cud, że wciąż ją noszę – odpowiedziała Chrissie.
– Zauważyłam równie, że kulejesz.
– Skręciłam kostkę.
– Jesteś pewna, że tylko nadwerężyłaś?
– Naprawdę, nic poważnego. Poza tym…
– Wiem – wtrąciła Tessa – Wspaniale, że masz kostki.
– Właśnie. Dla kosmitów to wyjątkowy przysmak, jak dla niektórych ludzi golonka.
Siedziała w pokoju gościnnym na brzegu łóżka, otulona wełnianym kocem czekając, aż Tessa wyjmie z bieliźniarki prześcieradło i kilka agrafek z pudełka z przyborami do szycia.
– Ubrania Harry’ego są na ciebie o wiele za duże, więc na razie zawinę cię w prześcieradło, a twoje rzeczy wrzucę do suszarki. Potem zejdziemy na dół i opowiesz nam wszystko – powiedziała Tessa.
– Przeżyłam prawdziwą przygodę.
– Owszem, wyglądasz, jakbyś dużo przeszła.
– Można by napisać o tym powieść.
– Lubisz książki?
– Uwielbiam.
Zaczerwieniona odrzuciła koc i pozwoliła owinąć się prześcieradłem, które Tessa starała się upiąć w coś przypominającego togę.
W międzyczasie Chrissie zwierzała się:
– Myślę, że pewnego dnia napiszę książkę pod tytułem Plaga kosmitów albo Królowa Gniazda. Oczywiście zatytułuję ją tak, gdy okaże się, że gdzieś naprawdę istnieje gniazdo królowej. Kto wie, może kosmici rozmnażają się jak warzywa, a nie jak insekty czy zwierzęta. Wówczas musiałabym zatytułować książkę Ziarna z zaświatów albo Warzywa z otchłani lub Mordercze Marsjańskie Muchomory. Czasem dobrze brzmi aliteracja w tytule. Nie podoba ci się to słowo? Brzmi tak ładnie. Lubię słowa. Oczywiście, zawsze można wymyślić bardziej poetycki, niezwykły tytuł, jak Kosmiczne Korzenie, czy Kosmiczne Liście. Hej, jeśli to są rośliny, to mamy szczęście, w końcu zniszczą je mszyce… albo inne robactwo. Nie ochronią się przed ziemskimi chorobami. Przecież kilka malutkich zarazków zabiło potężnych Marsjan w Wojnie światów.
Tessa z przyjemnością słuchała tej dziecięcej paplaniny, więc nie sprostowała, że ich wrogowie twardo stąpają po ziemi i wcale nie przylecieli z kosmosu. Po chwili zauważyła zranioną aż do żywego ciała rękę Chrissie.
– Spadłam w probostwie z dachu ganku – wyjaśniła dziewczynka.
– Z dachu?
– Tak. O rany, to było naprawdę niesamowite. Widzi pani, ten wilkowaty stwór wyskoczył za mną przez okno, a ja nie miałam innej drogi ucieczki. Wtedy potłukłam się, a później pędziłam przez podwórze do furtki, żeby mnie nie złapał. Wie pani…
– Mów mi Tessa, proszę.
Chrissie nie zwykła zwracać się do dorosłych po imieniu, więc zmarszczywszy brwi rozważała tę propozycję. Po chwili najwidoczniej uznała, że byłaby niegrzeczna ignorując taką prośbę.
– W porządku… Tessa. W każdym razie nie wiem, co jeszcze kosmici z nami zrobią, jeśli nas złapią. Może zjedzą nasze nerki. A może w ogóle nas nie zjedzą. Może wcisną nam do uszu malutkie kosmiczne chrabąszcze, które wpełzną do naszych mózgów i odmienią je. Tak czy owak uważam, że warto spaść z dachu, żeby uciec.
Tessa upięła togę i zaprowadziła Chrissie do łazienki, gdzie w apteczce znalazła buteleczkę jodyny, zużytą w połowie rolkę plastra samoprzylepnego i pożółkłą ze starości paczkę tamponów z gazy, ale sama gaza wyglądała świeżo i biało, a jodyna nie była przeterminowana.
Bosa, owinięta w prześcieradło, ze skręconymi, wilgotnymi jeszcze włosami Chrissie siedziała na sedesie i ze stoickim spokojem, nawet nie pisnąwszy z bólu, znosiła opatrywanie rany.
Ale wciąż mówiła:
– Już drugi raz spadłam z dachu, więc chyba czuwa nade mną anioł stróż. Wiosną, bodaj półtora roku temu, szpaki zbudowały gniazdo na dachu jednej z naszych stajni, a ja po prostu musiałam zobaczyć pisklęta. Gdy moich rodziców nie było w pobliżu, wzięłam drabinę i czekałam, aż samica poleci po jedzenie, wtedy wspięłam się szybko, by popatrzeć na nie chwilę. Słuchaj, małe ptaszki to najbrzydsze stworzenia na świecie, z wyjątkiem kosmitów, oczywiście. Są wysuszone, pomarszczone, widać tylko oczy, dziób i krótkie skrzydełka jak poskręcane ramiona. Gdyby noworodki wyglądały tak okropnie, to pierwotni ludzie wrzucaliby potomstwo do klozetu, o ile mieliby takowy, nie odważyliby się rodzić więcej dzieci i wówczas nasza rasa wymarłaby.
Tessa z trudem powstrzymywała uśmiech, gdy Chrissie tak opowiadała z przejęciem.
– Wtedy przyleciały tata-ptak i mama-ptak i zobaczyły mnie przy gnieździe. Przyfrunęły do mojej twarzy z potwornym jazgotem. Tak przestraszyłam się, że spadłam z dachu. Nic mi się nie stało, tyle że wylądowałam w końskim łajnie. Nieszczególne przeżycie, musisz przyznać. Kocham konie, ale byłyby jeszcze bardziej kochane, gdyby korzystały z pojemnika na odchody, jak koty.
Tessa oszalała na punkcie tego dzieciaka.
Sam, wsparty łokciami o stół, słuchał uważnie Chrissie Foster. Choć Tessa zobaczyła w przelocie jedną ze Zjaw podczas masakry w Cove Lodge, Harry obserwował je z daleka w ciemności i we mgle, a Sam dostrzegł dwie ostatniej nocy przez okno, to jedynie dziewczynka kilkakrotnie widziała je z bliska.
Ale nie tylko doświadczenia z istotami przyciągały jego uwagę. Był również urzeczony jej żywiołowym sposobem bycia, humorem i bogactwem języka. Z pewnością miała dużo hartu ducha, dzięki czemu przeżyła poprzednią noc i ranek. A jednak pozostała czarująco niewinną, twardą, ale nie cyniczną dziewczynką. Takie dzieciaki sprawiają, że patrzy się z nadzieją na cały cholerny rodzaj ludzki.
Takim dzieciakiem był niegdyś Scott.
I właśnie dlatego Sama zafascynowała Chrissie Foster. Ujrzał w niej odbicie syna przed Zmianą. Z przejmującym żalem i ściśniętym gardłem obserwował dziewczynkę i słuchał jej nie tylko po to, by uzyskać informacje, ale również by zrozumieć, dlaczego jego syn takim nie pozostał.
Skryci w ciemnościach piwnicy Tucker ze zgrają nie spali, ponieważ nie potrzebowali snu. Leżeli skuleni w głębokiej ciemności. Od czasu do czasu kopulowali z samicą i atakowali się w dzikim szaleństwie, rozdzierając sobie ciała, które goiły się natychmiast, i z rozkoszą wdychali zapach krwi przeciwnika.
Z każdą godziną Tucker coraz mniej pamiętał dawną egzystencję, tracił poczucie własnego ja. Indywidualizm był czymś niewskazanym podczas krwiożerczych polowań, a w jaskini jeszcze mniej pożądaną cechą. Zachowanie harmonii w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu bez okien wymagało zespolenia z grupą.
Przedstawiały mu się ciemne, dzikie kształty, pełznące przez otulone nocą lasy i księżycowe łąki. Gdy chwilami wspomniał ludzką postać, jej pochodzenie było dla niego tajemnicą, co więcej, wystraszony tym wspomnieniem szybko znowu fantazjował o bieganinie – polowaniu – zabijaniu – kopulowaniu, gdy był jedynie częścią zgrai, elementem jednego organizmu, wyzwolony z potrzeby myślenia, pozbawiony jakichkolwiek pragnień z wyjątkiem tego, by istnieć.
W pewnym momencie uświadomił sobie, że pozbywa się wilkowatej postaci, gdyż nie chce już dłużej przewodzić zgrai i ponosić zbytniej odpowiedzialności. W ogóle pragnął tylko być. Po prostu być.
Wyczuwał, że kompani świadomi tej degradacji szli za jego przykładem.
Czuł, jak jego ciało mięknie, kości roztapiają się, a organy i naczynia krwionośne stopniowo zanikają. Cofał się poza stadium małpy człekokształtnej i czteronogiej istoty, która wypełzła z pradawnego morza przed tysiącami lat, aż wreszcie stał się masą pulsującej tkanki, protoplazmową pulpą drgającą w ciemnościach piwnicy.
Loman nacisnął dzwonek przy drzwiach domu Shaddacka na północnym krańcu zatoki. Otworzył służący Evan.
– Przykro mi, komendancie Watkins, ale pana Shaddacka nie ma w domu.
– Gdzie jest?
– Nie wiem.
Evan był jednym z Nowych Ludzi. Loman strzelił mu dla pewności dwa razy w głowę, a później w klatkę piersiową, miażdżąc jego mózg i serce. Albo procesor danych i pompę. Która terminologia była właściwa?
W jakim stopniu stali się już maszynami?
Zamknąwszy drzwi przestąpił ciało Evana i po załadowaniu rewolweru przetrząsnął ogromny dom, pokój po pokoju, piętro po piętrze w poszukiwaniu Shaddacka.
Żałował, że nie kierują nim głód zemsty ani furia, że nie czerpie satysfakcji z tych poczynań. Odebrano mu uczucia. Śmierć syna też nie stopiła lodu w jego sercu. Nie potrafił odczuwać żalu czy wściekłości.
Ale kierował nim strach. Chciał zniszczyć Shaddacka, zanim ten szaleniec przemieni ich w coś jeszcze gorszego.
Zabijając go uruchomi program, który wyśle mikrofalami rozkaz śmierci. Ta transmisja dotrze do wszystkich mikrosfer w tkankach Nowych Ludzi. Po otrzymaniu polecenia każdy biologicznie współaktywny komputer w Nowej Osobie natychmiast unieruchomi serce właściciela, więc wszyscy poddani konwersji w Moonlight Cove umrą. On też.
Ale nie dbał już o to. Odczuwał słabszy strach przed śmiercią niż przed życiem, zwłaszcza taką egzystencją, jaką wiedli regresywni czy ta odrażająca istota, którą stał się Denny.
Oczyma wyobraźni widział siebie w tym żałosnym stanie – połyskliwe, rtęciowe oczy, podobna do robaka macka wyskakująca bezkrwawo z czoła w poszukiwaniu obscenicznego połączenia z komputerem…
Nie znalazłszy Shaddacka w domu, wyruszył do siedziby New Wave. Stwórca nowego świata bez wątpienia przebywał w biurze, pracowicie projektując osiedla dla tego piekła, które nazywał rajem.
Tuż po jedenastej Tessa wyszła z Samem na ganek. Harry i Chrissie zostali w kuchni. Wysokie drzewa na tyłach posesji chroniły podwórze przed wzrokiem sąsiadów, nawet tych z wyżej położonych domów.
– Słuchaj – powiedziała – to bez sensu, żebyś szedł sam.
– To ma sens.
Powietrze było chłodne i wilgotne, więc skuliła ramiona.
– Mogłabym zadzwonić do drzwi – nie ustępowała odciągając uwagę kogoś w środku, a ty przemknąłbyś się od tyłu.
– Niepokoiłbym się o ciebie.
– Poradzę sobie.
– O tak, wiem.
– Więc?
– Ale ja pracuję w pojedynkę. – Uśmiechnął się nieznacznie: – Znów zaczniemy się kłócić o to, czy życie jest przyjęciem, gdzie częstują herbatą, czy piekłem na ziemi?
– To nie była kłótnia, lecz dyskusja.
– No cóż, w każdym razie od dawna wykonuję tajne operacje sam. Już nie chcę żadnego partnera Tessa, by nie patrzeć, jak umiera.
Zrozumiała, że myśli nie tylko o agentach, którzy zginęli w czasie akcji, ale także o żonie.
– Zostań i zaopiekuj się dziewczynką w razie potrzeby. W końcu ona jest taka jak ty.
– Co?
– Potrafi kochać życie bez względu na to, co się dzieje. To rzadki i cenny dar.
– Ty też.
– Nie. Nigdy nie umiałem.
– Do diabła, każdy rodzi się z miłością do życia. Ona wciąż w tobie jest, Sam, możesz ją znów odnaleźć.
– Zajmij się małą. – Odwrócił się i zszedł po schodach ganku prosto w deszcz.
– Lepiej wróć, do licha. Obiecałeś, że mi powiesz, co widziałeś po Drugiej Stronie.
Oddalał się w strugach srebrnego deszczu i szarej mgle.
Patrząc za nim Tessa zdała sobie sprawę, że gdyby nawet nie opowiedział o Drugiej Stronie, i tak chciała, by wrócił, z wielu innych złożonych i zadziwiających powodów.
Coltrane’owie mieszkali dwa budynki dalej, na Conquistador, w dwupoziomowym domu z wyblakłymi cedrowymi ścianami i zadaszonym patio zamiast ganku.
Przemykając szybko wzdłuż tylnej ściany domu, gdzie deszcz spływał z daszku patio z odgłosem przypominającym trzask płomieni, Sam zajrzał przez rozsuwane oszklone drzwi do mrocznego salonu, a potem przez okno do ciemnej kuchni. Gdy dotarł do drzwi kuchennych, wyjął z kabury pod skórzaną kurtką rewolwer i trzymał go lufą w dół.
Mógł od frontu nacisnąć dzwonek, co byłoby mniej podejrzane dla domowników, ale musiałby wyjść na ulicę. A tam czyhały patrole i wścibskie oczy sąsiadów.
Zapukał więc do tylnych drzwi. Cztery krótkie uderzenia. Cisza. Zapukał kilka razy głośniej. Nikt nie pojawił się.
Marley i Sue Coltrane na pewno siedzieli w New Wave. Drzwi zamknęli na klucz, miał nadzieję, że na zamek bez zasuwki. Większość narzędzi zostawił u Harry’ego. Wziął tylko giętką metalową płytkę. Na filmach telewizyjnych używano kart kredytowych jako wytrycha, ale zbyt często klinowały się w szczelinie między drzwiami a framugą lub łamały, zanim zamek odskoczył. Wolał sprawdzone narzędzia. Wsunąwszy płytkę poniżej zamka podsuwał ją do góry, aż ten puścił. Pchnął i drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Na szczęście nie było zasuwki.
Wszedł. Upewniwszy się, że zamek nie zatrzaśnie się, delikatnie zamknął drzwi. W razie ucieczki nie straci czasu na mocowanie się z zamkiem.
Kuchnię nieco rozjaśniało ponure światło deszczowego dnia. Wykładzina na podłodze, tapety i glazura na ścianach miały chyba najbledszy z możliwych kolorów i w tym mroku wszystko zlewało się w szarość.
Prawie minutę nasłuchiwał uważnie w bezruchu.
Słyszał tykanie kuchennego zegara.
O dach patio uderzał deszcz.
Mokre włosy przykleiły mu się do czoła. Odsunął je sprzed oczu.
Gdy poruszał się, skrzypiały mu wilgotne buty.
Podszedł prosto do telefonu wiszącego na ścianie nad narożną komodą. Podniósł słuchawkę, w której rozległy się dziwne odgłosy: trzaski, głuche buczenie, ciche drgania, a wszystko zlewało się w żałobny i obcy elektroniczny tren.
Sam poczuł chłód na karku.
Ostrożnie, cicho odłożył słuchawkę na widełki. Zastanawiał się, co za dźwięk wydaje telefon, służący jako łącze między dwoma komputerami, wyposażonymi w modem. Może ktoś pracował teraz w domu i właśnie kontaktował się z New Wave przez komputer?
Czuł, że tych odgłosów w słuchawce tak łatwo nie wytłumaczy się. To było cholernie niesamowite.
Jadalnia znajdowała się za kuchnią. W ogromnych oknach wisiały firanki tłumiąc i tak słabe światło dnia. Bufet, stół i krzesła jawiły się jako skupiska czarnoszarych cieni.
Ponownie nasłuchiwał. Spokój. Dom zbudowano według typowego kalifornijskiego projektu, bez hallu na dole. Wszystkie pokoje przylegały do siebie na przestronnym parterze. Przez łukowate przejście wszedł do dużego salonu, zadowolony, że podłogę pokrywa wykładzina tłumiąca kroki.
Było tu jaśniej niż w innych pomieszczeniach, które dotychczas widział, ale równie szaro.
Okna na zachodniej ścianie osłaniał frontowy ganek, ale po tych wychodzących na północ lały się strugi deszczu. Ołowiane światło dnia wypełniało pokój cieniami setek kropel, spływających po szybach i Sam był tak spięty, że niemal czuł, jak te fantomy pełzają mu po ciele.
Miał wrażenie, że ogląda czarno-biały film, jeden z tych ponurych francuskich czarnych obrazów. Nagle z ostatniego pokoju, może z gabinetu, dobiegł przenikliwy trel przyprawiający o ból zębów, a potem żałosny krzyk, niepodobny do głosu człowieka ani maszyny, jakiś pośredni metaliczny dźwięk pełen strachu i rozpaczy.
Następnie rozległo się elektroniczne pulsowanie, przypominające uderzenia potężnego serca.
A potem nastała cisza.
Uniósł rewolwer przed siebie, gotów strzelać do wszystkiego, co ruszy się. Ale wokół panowała martwa cisza.
Trel, niesamowity krzyk i pulsowanie z pewnością nie pochodziły od Zjaw, których do tej pory najbardziej obawiał się. Teraz bardziej przeraził się nieznanej istoty, czającej się gdzieś w pokoju.
Czekał.
Nic nie wydarzyło się.
Miał niesamowite wrażenie, że coś tajemniczego śledzi każdy jego ruch, równie intensywnie, jak on nasłuchiwał tego czegoś.
Marzył o powrocie do Harry’ego, by zastanowić się nad innym sposobem przesłania wiadomości do Biura. Meksykańskie jedzenie, Guinness i filmy z Goldie Hawn wydawały się teraz cenne ponad wszystko. Nie były już tylko żałosnymi powodami, dla których warto żyć, ale wręcz przyjemnościami nie do opisania.
Jedynie Chrissie Foster powstrzymała go przed paniczną ucieczką. Wspomnienie jej jasnych oczu i niewinnej twarzy, entuzjazmu i ożywienia, z jakim opisywała przygody. Zawiódł Scotta i może już nie zdoła uratować go, ale Chrissie wciąż żyła w pełnym znaczeniu tego słowa fizycznie, intelektualnie, emocjonalnie – a to życie zależało od niego. Nikt inny nie uratuje jej przed konwersją.
Do północy pozostało niespełna dwanaście godzin.
Wydostał się ostrożnie z salonu i cicho przeszedł na drugą stronę foyer. Stał, przyciśnięty plecami do ściany obok uchylonych drzwi do pokoju, z którego dochodziły dziwne odgłosy.
Coś stukało w środku.
Zesztywniał.
Głuche, ciche stuki. Nie puk – puk – puk pazurów na szybie jak w nocy. Raczej długa seria płotków, wywracanych przez biegacza, kilkadziesiąt przekręcanych kontaktów, spadające kostki domina:
klik – klak – klik – klak – klak – klik – klik – klak…
I znów cisza.
Z rewolwerem w dłoniach pchnął stopą drzwi. Przekroczywszy próg, przyjął pozycję strzelca.
Okna zasłaniały wewnętrzne okiennice, a światło docierało jedynie z komputerów. Czarny tekst ukazywał się na bursztynowym tle, więc pomieszczenie tonęło w złotawej poświacie.
W przeciwległych rogach pokoju przed ekranami siedziało dwoje ludzi plecami do siebie.
– Nie ruszać się – krzyknął.
Ani drgnęli i nie odezwali się. W pierwszej chwili pomyślał, że nie żyją.
Ów dziwny blask, choć silniejszy niż światło dnia, wcale nie rozpraszał mroku w pokoju. Oswoiwszy się z ciemnością zobaczył, że przy komputerach tkwią nienaturalnie sztywne istoty nie będące już właściwie ludźmi. Zbliżył się do nich koszmarnie przerażony.
Nieświadomy obecności Sama nagi mężczyzna, prawdopodobnie Harley Coltrane, siedział na obrotowym krześle połączony z komputerem dwoma przewodami o calowej grubości. W bursztynowym blasku wyglądały bardziej organicznie niż metalicznie. Wychodząc z komputera wtapiały się bezkrwawo poniżej żeber w goły tors mężczyzny.
– Dobry Boże – wyszeptał Sam.
Od łokci na rękach były tylko kości, przypominające zgrabne metalowe kończyny robota. Te szkieletowe dłonie, niczym para imadeł, ściskały mocno przewody.
Sam zauważył, że kości nie są oddzielone, lecz częściowo stopione ze sobą i pokryte żyłkami metalu. Oniemiały patrzył, jak przewody pulsowały coraz silniej, aż do szaleńczej wibracji. Tylko dlatego, że mocno przytrzymywały je zaciśnięte dłonie, nie oderwały się od człowieka ani od maszyny.
Wyjdź.
Wewnętrzny głos mówił mu, żeby uciekał. Był tak przerażony, że czuł się jak mały, bezbronny Sam.
Obezwładniający strach zazwyczaj wpędza nas w zapomniany i nieznośny stan bezradności, w jakim upływa większość dzieciństwa.
Wyjdź, biegnij, biegnij, wyjdź!
Oparł się pragnieniu ucieczki.
Chciał zrozumieć, co się działo? Czym stali się ci ludzie? Dlaczego? Co to miało wspólnego ze Zjawami włóczącymi się po nocy? Najwidoczniej, dzięki mikrotechnologii, Thomas Shaddack wynalazł sposób radykalnej i nieodwracalnej zmiany ludzkiej biologii. To wszystko, co wiedział, ale wiedzieć tylko tyle, to jak przeczuwać, że coś żyje w morzu, choć nigdy nie widziało się nawet ryby.
A w głębi kryło się o wiele więcej…
Wyjdź.
Mężczyzna siedzący przed nim i kobieta po drugiej stronie pokoju najwyraźniej nie byli świadomi jego obecności, więc nie groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Biegnij, mówił mu przestraszony mały Sam.
Rzeka danych, liczb i wykresów płynęła przez bursztynowy ekran, a Harley Coltrane wpatrywał się nieruchomo w ten połyskujący obraz. Nie widział jak zwyczajny człowiek, ponieważ jego oczy zastąpiono zbitką czujników: maleńkie paciorki rubinowego szkła, małe wiązki przewodu, ostre ceramiczne końcówki wyzierały z głębokich, czarnych oczodołów.
Sam trzymał teraz rewolwer tylko jedną dłonią, dotykając bezpiecznika, a nie spustu, gdyż trząsł się tak bardzo, że mógł niechcący wystrzelić.
Pierś człowieka-maszyny wznosiła się i opadała, a z otwartych ust zionął gorzki cuchnący oddech.
Skronie i okropnie nabrzmiałe arterie szyjne pulsowały szybko. Drgały także czoło, szczęki, brzuch i przedramiona, na których widniały zgrubiałe naczynia krwionośne, obciągnięte skórą.
Wydawało się, że system krążenia zmodyfikowano i wzmocniono, by służył nowym funkcjom ciała, a owo pulsowanie przebiegało w dziwnym rytmie, jakby wewnątrz biły co najmniej dwa serca.
Wrzask dobył się z rozdziawionych ust istoty, Sam drgnął i krzyknął zaskoczony. Ten dźwięk przypominał niesamowite głosy, które słyszał w salonie. Wówczas sądził, że dochodzą z komputera.
Coraz piskliwszy elektroniczny płacz aż świdrował boleśnie w uszach. Sam przeniósł wzrok z otwartych ust człowieka-maszyny na „oczy”. Czujniki wciąż sterczały w oczodołach. Paciorki rubinowego szkła świeciły od wewnątrz i Sam zastanawiał się, czy ta istota widzi go w podczerwieni, czy jakoś inaczej. Czy w ogóle go widzi? Może postrzega ludzki świat w innym wymiarze i Sam jest dla niego czymś nieważnym, ulotnym.
Wrzask urwał się gwałtownie.
Sam bezwiednie podniósł rewolwer i z odległości około osiemnastu cali wymierzył w twarz Coltrane’a. Stwierdził z przestrachem, że palec ześliznął mu się z bezpiecznika na spust i zamierza zniszczyć tę istotę.
Zawahał się. Mimo wszystko, to wciąż był człowiek. Może pragnął obecnego stanu bardziej niż normalnego życia? Kto miał prawo twierdzić, że był nieszczęśliwy? Sam czuł się nieswojo w roli sędziego, a jeszcze gorzej w roli kata. Ponieważ przeżywał piekło na ziemi, brał pod uwagę i taką możliwość, że Coltrane po prostu uciekł do czegoś lepszego.
Kable łączące człowieka z komputerem zabrzęczały. Grzechotały, uderzając o szkieletowate dłonie, w których tkwiły jak w imadle.
Oddech Coltrane’a zionął smrodem rozkładającego się mięsa i przegrzanych części elektronicznych.
Błyszczące czujniki poruszały się w oczodołach bez powiek.
Wydawało się, że twarz Coltrane’a zastygła w nie kończącym się krzyku. Pulsujące na szczękach i skroniach naczynia krwionośne wyglądały niczym pasożyty wijące się pod skórą. Z dreszczem obrzydzenia Sam pociągnął za spust. W tym niewielkim pomieszczeniu wystrzał zabrzmiał jak grzmot.
Trafiona z bliska głowa odskoczyła w tył, a potem opadła brodą na pierś, dymiąc i krwawiąc.
Odrażające przewody wciąż nabrzmiewały i kurczyły się rytmicznie, tłocząc wewnętrzny płyn.
Sam wyczuł, że ten człowiek jeszcze żyje. Skierował broń w ekran komputera.
Jedna ze szkieletowych rąk puściła przewód. Z klekotem – stukotem – trzaskiem nagich kości wysunęła się błyskawicznie i złapała Sama za nadgarstek.
Krzyknął przerażony.
Pokój wypełniły elektroniczne brzęki, trzaski, buczenie i świergot.
Piekielna dłoń ściskała go tak mocno, że kościste palce wgniotły się w ciało. Czuł, jak ciepła krew wypływa spod rękawa koszuli. Struchlał, że ten nieludzko silny człowiek-maszyna zmiażdży mu nadgarstek i uczyni go kaleką, a w najlepszym razie ścierpnie mu ręka i wypuści rewolwer.
Coltrane próbował unieść na wpół strzaskaną głowę.
Sam przypomniał sobie matkę uwięzioną we wraku samochodu, matkę z rozłupaną twarzą, szczerzącą do niego zęby, milczącą i nieruchomą.
Kopnął wściekle krzesło z nadzieją, że potoczy się dalej, ale kółka były zablokowane.
Koścista dłoń zacisnęła się mocniej i Sam krzyknął. Wzrok zachodził mu mgłą z bólu.
Wciąż jednak widział unoszącą się powoli głowę.
Jezu, nie chcę patrzeć na tę zmasakrowaną twarz.
Z całej siły kopał w przewody łączące Coltrane’a z komputerem, aż oderwały się od jego ciała z odrażającym odgłosem, mężczyzna zaś opadł na krzesło. Jednocześnie szkieletowa dłoń puściła nadgarstek i uderzyła z metalicznym grzechotem o plastikową matę na podłodze.
Dudniące elektroniczne impulsy odbijały się echem od ścian, a spośród nich przebijało piszczenie.
Zszokowany Sam przytrzymał lewą ręką krwawiący nadgarstek, jakby chciał uśmierzyć kłujący ból.
Coś otarło się o jego nogi.
W dole zobaczył na wpół organiczne przewody, przypominające bezgłowe węże pełne życia. Wypełzały z komputera coraz dłuższe. Jeden owinął się wokół jego lewej kostki, a drugi piął się po prawej łydce.
Sam próbował wyrwać się.
Trzymały go mocno.
Wyczuł instynktownie, że szukają nagiego ciała powyżej pasa, by wdrążyć się i uczynić go częścią systemu.
Wciąż trzymał rewolwer w skrwawionej dłoni. Wycelował w ekran, na którym widniała teraz twarz Coltrane’a. Wydawało się, że widzi Sama, gdyż patrząc mu prosto w oczy mówił:…potrzebować… potrzebować… chcieć… potrzebować… chcieć.
Sam pojął tylko to, że Coltrane nie umarł i jakimś cudem tkwił żywy w tej maszynie.
Jakby na potwierdzenie szklany ekran powoli przybierał kształty twarzy. Szkło, płynne jak żelatyna, wysuwało się do przodu. Zdawało się, że to Coltrane wyłania się z wewnątrz.
Niewiarygodne, a jednak działo się. Harley Coltrane kontrolował materię siłą umysłu, który nie był już nawet powiązany z ludzkim ciałem.
Sam stał jak zahipnotyzowany z palcem na spuście. Do świata, który znał i nagle pokochał, przenikała koszmarna rzeczywistość wypełniona bezmiarem zła.
Jeden z wężowatych przewodów, dotarłszy do klatki piersiowej, prześlizgiwał się pod swetrem do nagiego ciała. Sam, czując dotknięcie jakby rozpalonego do białości żelaza, oprzytomniał nagle. Strzelił do komputera dwa razy. Najpierw wpakował kulę w ekran o twarzy Coltrane’a.
Wbrew obawom, że nabój przeleci bez efektu, kineskop eksplodował do wewnątrz, jakby wciąż był ze szkła. Drugim wystrzałem doszczętnie zniszczył wnętrze komputera, zabijając wreszcie to, czym stał się Coltrane.
Blade, połyskujące macki puściły go. Pokryły się bąblami i bulgocąc, rozkładały się w oczach.
Niesamowite elektroniczne buczenie, trzaski i modulacje, teraz nieco cichsze, ale dziwnie przenikliwe, wciąż wypełniały pokój.
Sam zobaczył, że śluzowate przewody łączące kobietę z drugim komputerem wydłużyły się, ona zaś obróciła się na krześle w jego stronę. Wyglądała nieco inaczej, choć nie mniej odrażająco niż jej mąż. W wielkich oczodołach zamiast sensorów tkwiły czerwonawe kule, trzykrotnie większe od zwykłych oczu. Przypominały raczej nieruchome receptory z wąskim polem widzenia i Sam dostrzegł w nich swój odwrócony obraz. Na nogach, brzuchu, piersiach, rękach i twarzy tuż pod skórą przebiegały nabrzmiałe naczynia krwionośne. Zdawało się, że rozciągnęły się do granic możliwości.
W niektórych może płynęła krew, ale z innych wydobywało się zielonawo-pomarańczowe pulsujące światło.
Mackowata sonda grubości ołówka wystrzeliła jak pocisk z czoła i w ułamku sekundy trafiła Sama nad prawym okiem, nim uchylił się. Końcówka przewodu wgryzła się pod skórę. Usłyszał turkoczący odgłos, jakby maleńkie łopatki wirowały z prędkością tysiąca obrotów na minutę. Krew spływała mu z brwi wzdłuż nosa. Gdy sonda pędziła w jego stronę, zdążył celnie wystrzelić dwa ostatnie pociski. Jeden przeszył tułów kobiety, drugi zamienił komputer w płomień tryskający iskrami aż pod sufit. Wężowata sonda sflaczała i odpadła, zanim połączyła jego mózg z mózgiem kobiety.
Do pokoju przenikało tylko szare światło przez cienkie jak papier szczeliny w okiennicach.
Sam dotarł do drzwi i włączył lampę. Bacznie obserwując ciała ładował rewolwer nabojami, które wydobył z kieszeni kurtki.
W pokoju panowała nienaturalna cisza.
Nic nie poruszało się.
Serce waliło mu z taką siłą, że przy każdym uderzeniu czuł tępy ból.
Dwa razy upuścił kule, gdyż trzęsły mu się ręce. Nie schylił się po nie w obawie, że jedna z martwych istot nagle ożyje i dopadnie go jak błyskawica, zanim uskoczy. Stopniowo docierał do niego odgłos deszczu. Lało teraz mocniej niż poprzedniej nocy, gdy rozpętała się burza, choć nie grzmiało. Miał nadzieję, że sąsiedzi nie słyszeli strzałów, stłumionych przez wściekłe walenie deszczu i grube ściany domu. Modlił się o to do Boga. W przeciwnym razie już są w pobliżu, by sprawdzić, co się dzieje, uniemożliwiając mu ucieczkę.
Wciąż krwawił i trochę krwi dostało się do prawego oka, więc łzawiło. Wytarł je rękawem.
Nadgarstek bolał go jak wszyscy diabli, ale w razie potrzeby chwyci rewolwer w lewą rękę. Po naładowaniu broni ostrożnie zbliżył się do dymiącego komputera, przy którym na krześle tkwiło bezwładne ciało Harleya Coltrane’a.
Zerkając jednym okiem na martwego człowieka-maszynę, zdjął telefon z modemu i powiesił na ścianie. Następnie podniósł słuchawkę, w której zadźwięczał sygnał. Co za ulga.
W ustach miał tak sucho, że nie wiedział, czy zdoła wyraźnie wydusić z gardła choć słowo.
Wystukał numer Biura w Los Angeles.
Rozległ się trzask.
Przerwa.
I włączyło się nagranie: Przepraszamy za brak połączenia.
Odwiesił słuchawkę i spróbował ponownie. Nic.
Wiedział, że teraz w Moonlight Cove połączy się tylko z wybranymi numerami w ramach skomplikowanej centrali obsługującej osoby poddane konwersji.
Odchodząc od telefonu usłyszał z tyłu jakiś ruch. Odwrócił się i zobaczył kobietę w odległości trzech stóp. Już odłączyła się od zniszczonego komputera, lecz jeden przewód wychodzący z kręgosłupa wlókł się za nią po podłodze, z końcem wetkniętym do gniazdka elektrycznego.
Przerażony Sam pomyślał: nie potrzebujemy już twoich niezgrabnych latawców, doktorze Frankenstein, ani burz z piorunami; teraz po prostu podłączamy potwory do kontaktu w ścianie i częstujemy je bezpośrednio wstrząsem elektrycznym dzięki uprzejmości Zakładów Energetycznych.
Kobieta z gadzim sykiem ruszyła do niego. Zamiast palców z dłoni wyrastały trzy wielobolcowe wtyczki, podobne do łączników, za pomocą których składało się domowy komputer, choć te bolce były ostre jak gwoździe.
Sam uskoczył w bok, wpadając na krzesło z bezwładnym ciałem Harleya Coltrane’a i niemal upadł, strzelając jednocześnie do kobiety. Opróżnił pięciostrzałową trzydziestkęósemkę.
Pierwsze trzy strzały zwaliły ją z nóg. Pozostałe trafiły w ścianę, gdy wystraszony pociągał za spust, a kobieta już leżała na podłodze.
Próbowała wstać.
Jak przeklęty wampir, pomyślał.
Przydałaby mu się jakaś supernowoczesna czarodziejska srebrna kula, kółko, krzyż…
Sieć arterii w jej nagim ciele wciąż pulsowała światłem, a trafione miejsca iskrzyły się jak zniszczone komputery.
W rewolwerze nie było naboi.
Przetrząsnął kieszenie.
Nie znalazł ładunków.
Wyjdź.
Z jej ust dobywał się elektroniczny lament bardziej szarpiący nerwy, niż tysiące ostrych paznokci drapiących po szkolnej tablicy.
Znowu dwa mackowate przewody wystrzeliły w jego stronę. Opadły na ziemię kilka cali przed nim, co może oznaczało wyczerpywanie się energii, i wróciły do kobiety, jak strużki rtęci do większego źródła.
Lecz ta wciąż unosiła się.
Sam ruszył chwiejnie w stronę drzwi. Pochwycił dwa naboje, które upuścił ładując broń. Wysypał z bębenka puste łuski i załadował rewolwer.
– potrzebooować…
Jęcząc zmierzała do niego.
Tym razem ściskając w obydwu dłoniach, rewolwer wycelował starannie i strzelił w głowę.
Wykończ procesor, pomyślał w przebłysku czarnego humoru. Jedyny sposób, by powstrzymać maszynę. Zniszcz procesor, a zostanie plątanina śmiecia.
Runęła bezwładnie na podłogę. Czerwone światło zgasło i oczodoły poczerniały. Nagle z rozłupanej czaszki buchnęły płomienie, trysnęły z ran, oczu, nozdrzy i otwartych ust.
Doskoczył do gniazdka i kopnięciem wyrwał końcówkę przewodu łączącego się z ciałem.
Wciąż wyskakiwały z niej płomienie.
Nie mógł dopuścić do pożaru, gdyż wówczas znaleziono by ciała i dokładnie przeszukano całą okolicę z domem Harry’ego włącznie. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do stłumienia ognia, ale płomień wystrzelający z czaszki już zanikał.
Po chwili wypalił się zupełnie.
Powietrze wypełnił odór nie do zniesienia.
Kręciło mu się w głowie i mdliło go. Zakrztusił się, ale zacisnąwszy zęby powstrzymał wymioty.
Pragnął jak najszybciej uciec, ale wyłączył jeszcze z kontaktu komputery. Choć były doszczętnie zniszczone, irracjonalnie bał się, że podłączone do prądu jakimś cudem ożyją, podobnie jak stworzone przez doktora Frankensteina monstrum, pokazywane w kolejnych wersjach filmowych.
Drżąc wsparł się jeszcze o framugę przy drzwiach, by chwilę odsapnąć, i przyjrzał się dziwnym ciałom. Myślał, że martwe powrócą do normalnej postaci, jak filmowe wilkołaki trafione srebrną kulą w serce lub uderzone laską ze srebrną gałką. Na nieszczęście to było coś gorszego niż wilczy obłęd. Ludzie sami stworzyli ten koszmar bez pomocy demonów, duchów czy nocnych upiorów. Coltrane’owie pozostali monstrualnymi tworami, składającymi się w połowie z ciała i metalu, z krwi i krzemu. Nie pojmował, jak stali się tymi ludźmi-maszynami, ale po chwili przypomniał sobie termin Cyborg: czyli osoba, której fizjologiczne funkcje były wspomagane i zależne od jakiegoś mechanicznego czy elektronicznego urządzenia. Zaliczali się do nich na przykład ludzie z wszczepionymi rozrusznikami serca i chorzy poddawani dializie. Takie połączenie człowieka z maszyną było pożyteczne i wręcz niezbędne. Ale w przypadku Coltrane’ów doprowadzono je do absurdu, do koszmaru cybernetycznego, ponieważ zarówno fizjologiczne, jak i umysłowe funkcje były sztucznie wspomagane i z pewnością zależne od maszyny.
Sam znów zakrztusił się. Szybko wycofał się z zadymionego pokoju i tą samą drogą, którą przyszedł, dotarł do drzwi kuchennych, po czym wydostał się na dwór.
Był pewien, że lada moment usłyszy za plecami ten ludzko-elektroniczny głos – chcieeeeeeć – i zobaczy wlokącego się za nim Coltrane’a, ożywionego ostatnim zapasem energii z akumulatora.
Wartownik przy głównej bramie New Wave Microtechnology, ubrany w czarny płaszcz przeciwdeszczowy ze znakiem firmowym na piersi, wpatrywał się uważnie w nadjeżdżający radiowóz.
Rozpoznał Lomana, więc skinął ręką, by jechał dalej. Wszyscy go tu dobrze znali jeszcze z dawnych czasów, nim stali się Nowymi Ludźmi.
Potęgi i bogactwa New Wave nie skrywano w jakiejś skromnej siedzibie. Całość zaprojektował wzięty architekt, preferujący zaokrąglone narożniki, owalne kąty, ciekawe kombinacje asymetrycznych ścian niektóre wklęsłe, inne wypukłe. W dwóch ogromnych, trzykondygnacyjnych budynkach wyłożonych piaskowym kamieniem były wielkie przyciemnione okna, które współgrały z krajobrazem.
Z tysiąca czterystu zatrudnionych, prawie tysiąc mieszkało w Moonlight Cove. Pozostali pochodzili z pobliskich miejscowości. Naturalnie wszyscy mieszkali w zasięgu działania mikrofalowej anteny, umieszczonej na dachu głównego budynku.
Jadąc w stronę parkingu drogą dojazdową, Loman myślał: to pewne jak diabli, że Shaddack jest naszym wielebnym Jimem Jonesem. Zabierze ze sobą nawet ostatniego z żarliwych wyznawców. Współczesny faraon. Umierając zabije również tych, którzy mu służą, jakby oczekiwał, że nadal będą mu wierni na tamtym świecie. Cholera. Czy w ogóle wierzymy jeszcze w tamten świat?
Nie. Religijna wiara była pokrewna nadziei, a ta wymagała emocjonalnego zaangażowania.
Nowi Ludzie tak samo wierzyli w Boga jak w świętego Mikołaja, uznając jedynie potęgę maszyny i cybernetyczne przeznaczenie ludzkości.
A niektórzy nie wierzyli nawet w to.
Tak, jak Loman.
Firma New Wave świetnie prosperowała, pozyskując najlepsze talenty w dziedzinie mikrotechnologii, co odzwierciedlały drogie samochody na obu parkingach. Mercedes. BMW. Porshe. Corvetta. Caddilac Seville. Jaguar. Same luksusowe wozy.
Parking był zapełniony tylko w połowie. Wyglądało na to, że sporo ludzi pracuje w domach. Ilu upodobniło się już do Denny’ego?
Stojące na mokrym asfalcie samochody przypominały Lomanowi rzędy cmentarnych nagrobków. Te milczące silniki, połyskliwy metal, zlane deszczem szyby odbijające szare jesienne niebo, wszystko jakby zapowiadało śmierć. Pomyślał, że parking symbolizuje przyszłość miasta: ciszę, martwotę, straszny i odwieczny spokój cmentarza.
Gdyby oficjalne władze spoza Moonlight Cove dowiedziały się o miejscowych wydarzeniach albo okazało się, że wszyscy Nowi Ludzie są regresywni – lub gorzej – że Projekt Księżycowy Jastrząb to klęska, wówczas trującym eliksirem, jak w Jonestown, byłby śmiertelny rozkaz wysłany przez mikrofale do mikrosfer wewnątrz Nowych Ludzi. Natychmiast tysiące serc zatrzymałyby się i Moonlight Cove stałoby się w sekundzie cmentarzyskiem.
Loman wjechał na drugi parking i skierował się do stanowisk dla kierownictwa. Jeśli Shaddack uświadomi sobie, że Projekt ma błędy i zechce zabrać nas ze sobą, rozważał, to nie zrobi tego, żeby zatrzeć ślady. Nie ten cholerny pająkowaty albinos. Zlikwiduje nas dla samej przyjemności, by odejść z wielkim hukiem, żeby świat zamarł, porażony potęgą człowieka, który rozkazał tysiącom umrzeć wraz z nim.
Paru szaleńców uznałoby go za bohatera i idola, a kilku młodych geniuszy chciałoby go prześcignąć. Bez wątpienia o to mu chodziło. W razie powodzenia Projektu, Shaddack zapanuje nad światem, w którym całą ludzkość poddano konwersji. Natomiast ginąc stanie się mityczną mroczną postacią, a legenda o nim może zachęcić do naśladownictwa legiony szaleńców, opętanych żądzą władzy. Wówczas stałby się Hitlerem ery komputerowej.
Loman drżącą ręką wytarł spoconą twarz.
Pragnął rzucić wszystko i wieść wolną od wszelkich problemów egzystencję osobnika regresywnego.
Ale powstrzymał się siłą woli.
Zabijając Shaddacka zbrukałby legendę. Mimo że umarłby w parę sekund później, jak wszyscy Nowi Ludzie, świat dowiedziałby się, że ten Jim Jones ery technicznej zginął z rąk istoty, którą stworzył. Okazałoby się, że jego władza ma kres, że jest bogiem ze skazą, którego udziałem stały się zarówno pycha jak i los Wellsowskiego Moreau, a dzieło Shanddacka powszechnie uznano by za wybryk natury.
Loman skręcił w prawo do stanowisk dla kierownictwa i rozczarował się, że nie ma mercedesa ani szarej furgonetki. Może Shaddack przyjechał do biura z kimś innym, albo zaparkował w innym miejscu.
Wjechał na stanowisko zarezerwowane dla szefa. Wyłączył silnik. Broń trzymał w kaburze przy biodrze. Już dwukrotnie upewniał się, że jest naładowana, ale teraz sprawdził ponownie.
Wcześniej zatrzymał się na poboczu drogi i napisał notatkę, którą zamierzał zostawić przy ciele Shaddacka. Wyjaśniał, że jest zabójcą swego stwórcy. Gdy do Moonlight Cove wkroczą władze z zewnątrz, znajdą notatkę i poznają prawdę.
Loman nie kierował się żadnym szlachetnym celem. Takie wzniosłe poświęcenie wymagało uczuć, do których nie był już zdolny. Zamorduje Shaddacka wyłącznie z panicznego strachu, że ten dowie się o Dennym lub innych ludziach-maszynach i wówczas zrobi to samo z nimi.
Oczy wypełnione płynnym srebrem.
Ślina cieknąca z otwartych ust…
Mackowaty przewód wystrzelający z czoła chłopca w poszukiwaniu energii w komputerze…
Nieustannie widział te mrożące krew w żyłach obrazy.
Zabije Shaddacka dla własnego ocalenia, a zniszczenie legendy o tym szaleńcu stanowi jedynie korzystny dodatek.
Włożył broń do kabury i wysiadł z samochodu. Pobiegł w deszczu do głównego wejścia, pchnął drzwi z ciętego szkła i wszedł do hallu o marmurowej podłodze. Skręciwszy w prawo obok windy zbliżył się do głównej recepcji. Pod względem przepychu i luksusu miejsce to rywalizowało z konkurencyjnymi siedzibami firm komputerowych w słynnej Dolinie Krzemowej, położonej dalej na południe. Wspaniałe marmurowe gzymsy, kryształowe kinkiety i ozdobne żyrandole świadczyły o sukcesie New Wave.
W recepcji dyżurowała tylko rok starsza Dora Hankins, którą znał od dzieciństwa. W szkole średniej parę razy umawiał się z jej siostrą.
W milczeniu spojrzała na niego.
– Shaddack? – spytał.
– Nie ma go.
– Jesteś pewna?
– Tak.
– Kiedy wróci?
– Spytaj sekretarkę.
– Pojadę na górę.
– Świetnie.
Wsiadł do windy i wcisnął przycisk z cyfrą trzy. Wspomniał pogawędki, jakie ucinali sobie z Dorą przed Zmianą. Rozmawiali swobodnie o rodzinie i pogodzie. Teraz nie. Po konwersji nie czuli takiej potrzeby. Nawet nie pamiętał, dlaczego kiedykolwiek uważał rozmowę towarzyską za coś przyjemnego, czym warto zawracać sobie głowę.
Apartament Shaddacka znajdował się w północno-wschodnim skrzydle drugiego piętra. Tuż przy windzie był hall recepcji, wyłożony ekskluzywnymi dywanami, gdzie stały obszerne skórzane kanapy i mosiężne stoliki o szklanych blatach. Na ścianie wisiał oryginalny obraz Jaspera Johnsa.
Co stanie się z artystami w przyszłości? – rozmyślał.
Ale znał odpowiedź. W ogóle ich nie będzie. Sztuka wyraża emocje poprzez obrazy, słowa, w muzyce rozbrzmiewającej w sali koncertowej. A zatem jest nierealna w Nowym Świecie, chyba że wyrażałaby wyłącznie strach. Pisarze najczęściej używaliby synonimów pojęcia ciemność, kompozytorzy tworzyliby jedynie pieśni pogrzebowe, a malarze obrazy w różnych odcieniach czerni.
Vicky Loenardo, sekretarka Shaddacka, siedziała przy biurku.
– Nie ma szefa – powiedziała.
Z tyłu widniały otwarte drzwi do ogromnego, prywatnego gabinetu. Lampy były zgaszone i tylko słabe światło deszczowego dnia przenikało między żaluzjami.
– Kiedy będzie?
– Nie wiem.
– Jakieś umówione spotkania?
– Nie.
– Wiesz, gdzie jest?
– Nie.
Loman wyszedł. Szybko spenetrował opustoszałe korytarze, inne biura, laboratoria i pokoje obsługi, w nadziei, że natknie się na Shaddacka.
Jednak przekonał się, że ten nie ukrywa się w firmie. Najwidoczniej wielki człowiek jeździł po mieście w dniu zakończenia konwersji.
To przeze mnie, pomyślał Loman. Wystraszył się tego, co mu powiedziałem zeszłej nocy u Peysera. Dlatego kręci się po okolicy, albo ukrył się dobrze.
Wrócił do radiowozu i wyruszył na poszukiwanie swego stwórcy.
Sam siedział bez koszuli na skrzyni w łazience, a Tessa opatrywała mu rany, podobnie jak przedtem Chrissie. Ale Sam odniósł poważniejsze obrażenia.
Na czole, nad prawym okiem miał wyrwane aż do kości ciało i dziurę wielkości dziesięciocentówki. Zatamowanie krwi z tych drobnych poszarpanych naczyń krwionośnych wymagało kilku minut ciągłego uciskania, następnie wysmarowania jodyną i maścią gojącą, po czym zabandażowania. Ale nawet po tych wszystkich zabiegach na gazie pojawiła się czerwona plama.
Tessa zajmowała się Samem, on zaś opowiadał przejścia:
– …więc gdybym nie strzelił jej wtedy w głowę… gdybym spóźnił się o sekundę lub dwie, to ta cholerna rzecz, sonda czy cokolwiek innego, zagłębiałby się w mózg, i kobieta połączyłaby się ze mną jak z komputerem.
Zrzuciwszy togę z prześcieradła na rzecz suchych dżinsów i bluzki Chrissie stała pobladła na twarzy, ale gotowa wysłuchać wszystkiego do końca.
Harry podjechał na wózku do drzwi.
Moose leżał u stóp Sama, jakby rozumiejąc, że w tym momencie gość bardziej potrzebuje pociechy niż pan.
Sam trząsł się z zimna, już nie dlatego, że przemarzł na deszczu. Drżał tak, momentami dzwoniły mu zęby.
Im dłużej mówił, tym chłodniej robiło się Tessie i po pewnym czasie ją również przeszywały dreszcze.
Harley Coltrane potężną kościstą łapą przeciął mu prawy nadgarstek. Na szczęście żadne większe naczynie krwionośne nie zostało uszkodzone, więc Tessa szybko zatamowała krwawienie. Posiniaczone i stłuczone miejsca dokuczały mu bardziej niż rany. Potwornie bolały go stawy i ledwo ruszał ręką, ale Tessa wykluczyła złamanie czy zmiażdżenie kości.
– …Jakby mogli przybierać dowolny kształt – relacjonował drżącym głosem – umysł całkowicie panuje nad materią, to samo Chrissie opowiadała nam o księdzu, który zmieniał się w upiora z filmu…
Dziewczynka skinęła głową.
– Przekształcali się na moich oczach, wysuwali te czułki, próbowali mnie przebić. Z tą niewiarygodną władzą nad ciałem, nad fizyczną substancją, chcieli przemienić się w coś… w jakiegoś potwora z koszmarnego snu.
Rana na brzuchu była najmniejsza. Tak jak na czole, miał zdartą skórę, ale macka nie wyrwała ciała, tylko wypaliła kółko wielkości dziesięciocentówki.
Harry odezwał się z wózka:
– Sam, myślisz że ci ludzie naprawdę świadomie stali się maszynami, czy raczej wbrew woli, w jakiś sposób zostali opanowani przez maszyny?
– Nie wiem – odpowiedział – obydwa warianty są możliwe.
– Ale jakim cudem aż tak zmieniły się ich ciała? I jaki to ma związek ze Zjawami?
– Niech mnie diabli, jeśli wiem – powiedział Sam. – Wszystko jakoś łączy się z New Wave, ale nikt z nas nie ma pojęcia o najnowszych osiągnięciach w tej dziedzinie, więc nie wymyślimy nic mądrego. Trzeba by poddać Moonlight Cove kwarantannie, opanować laboratoria New Wave i zbadać dokumentację. Inaczej nie dowiemy się prawdy. Tak jak rzeczoznawcy rekonstruują przyczyny pożaru badając popiół.
– Popiół? – zdziwiła się Tessa. Sam wstał, a ona pomagała mu włożyć koszulę. – Te wzmianki o pożarze i popiołach sugerują, że to wszystko zmierza szybko ku eksplozji, czy czemuś podobnemu.
– Bo tak jest – potwierdził.
Próbował zapiąć koszulę jedną ręką, ale po chwili pozwolił, by zrobiła to za niego. Zauważyła, że Sam ciągle trzęsie się z zimna.
– Te morderstwa, które próbują zatuszować, te stwory, skradające się po nocy… – przerwał na chwilę. – Można wyczuć, że wszystko przebiega inaczej, niż zamierzali i lada moment nastąpi katastrofa. – Głęboko odetchnął. – To, co widziałem w domu Coltrane’ów… nie przypominało niczego, co ktokolwiek mógłby zaplanować, niczego, co chciałoby się zrobić ludziom albo do czego ludzie dążyliby. To wszystko wyglądało jak eksperyment, który wymyka się spod kontroli, jakaś oszalała biologia, rzeczywistość wywrócona do góry nogami. I dam sobie uciąć rękę, że jeśli takie rzeczy dzieją się w wielu domach tego miasta, to natychmiast musi zareagować New Wave. To wszystko już wybucha, właśnie teraz, to będzie jedna wielka cholerna eksplozja, a my jesteśmy w jej centrum.
Sam nerwowo dotykał ich od momentu, gdy zmoknięty i pokrwawiony, potykając się przekroczył próg kuchni. Tessę przestraszyło to bardziej niż jego bladość i dreszcze. Objął ją, gdy zabrakło jej tchu na widok krwawej dziury w czole; tulił ją zapewniając, że to nic, głupstwo. Ale przede wszystkim chciał upewnić się, że to z nią, z Chrissie i Harrym jest wszystko w porządku, jak gdyby bał się, że po powrocie znajdzie ich…odmienionych. Objął również przerażoną Chrissie i uspokajał jak córkę dobrze, wszystko będzie dobrze. Harry zatroskany wysunął dłoń, a Sam chwycił ją i trzymał kurczowo. W łazience, gdy Tessa opatrywała mu rany, ciągle dotykał jej rąk, ramion, a raz nawet położył dłoń na policzku, jakby dziwił się miękkości skóry. To znowu poklepał po ramieniu Chrissie. Do tej pory był powściągliwy, opanowany, chłodny. Ale po wstrząsających przejściach w domu Coltrane’ów ta skorupa na nim pękła. Nagle odczuł potrzebę zbliżenia się do innych, co jeszcze niedawno nie równało się z meksykańskim jedzeniem, piwem Guinnessa i filmami z Goldie Hawn.
Rozmyślając, jak straszny koszmar odmienił tak gwałtownie i całkowicie tego twardziela, Tessa przeraziła się bardziej niż kiedykolwiek. Sam Booker przypominał bowiem bezbożnika, który ujrzawszy piekło na łożu śmierci, rozpaczliwie szuka pociechy i ukojenia u Boga.
Czyżby już nie wierzył, że uciekną? Może pragnął kontaktu z ludźmi po latach samotności, gdyż wiedział, że dosłownie za kilka godzin pochłonie ich wielka, niezgłębiona ciemność.
Shaddack ocknął się z kojących marzeń sennych o ludzkich i mechanicznych częściach połączonych w ogromny silnik o nieobliczalnej mocy oraz tajemniczym przeznaczeniu. Zbudził się, jak zwykle, wypoczęty i ożywiony tą wizją.
Wysiadł z furgonetki i przeciągnął się. Korzystając z narzędzi, jakie znalazł w garażu, wyłamał drzwi do domu zmarłej Pauli Parkins. Skorzystał z toalety, następnie umył ręce i twarz.
Po powrocie do garażu podniósł drzwi wjazdowe i wyprowadził furgonetkę na zewnątrz, gdzie panowały lepsze warunki dla przesłania i odbioru danych w transmisji mikrofalowej.
Wciąż padał deszcz i zagłębienia w trawniku wypełniła woda. Smużki mgły już unosiły się w powietrzu, co zwiastowało, że niebawem napłynie od morza gęsta mgła.
Jedząc kolejną kanapkę i popijając colę sprawdzał w komputerze dane z realizacji Projektu Księżycowy Jastrząb. Wciąż wykonywano konwersje, zaplanowane między szóstą a osiemnastą. Teraz była dwunasta pięćdziesiąt, zatem niespełna siedem godzin do zakończenia programu, a już wstrzyknięto pełną dawkę mikrosfer większości osobników. Zespoły przeprowadzające konwersję wyprzedzały harmonogram.
Sprawdził też, jak przebiegają poszukiwania Samuela Bookera i kobiety o nazwisku Lockland. Niestety, nie znaleziono ich.
Shaddack nie przejmował się tym. Przecież widział Księżycowego Jastrzębia aż trzy razy, więc nie wątpił, że osiągnie cel.
Dziewczynka Fosterów też zniknęła, czym również nie zawracał sobie głowy. Prawdopodobnie spotkało ją coś złego nocą. Czasami regresywni byli przydatni.
Może Booker i Lockland padli ofiarami tych samych istot. Co za ironia losu, gdyby regresywni – ta jedyna poważna skaza w całym Projekcie – przyczynili się do zachowania tajemnicy Księżycowego Jastrzębia.
Próbował skontaktować się z Tuckerem w New Wave i w domu. ale nigdzie nie złapał go. Czyżby nie mógł przybrać ludzkich kształtów? Może czaił się teraz gdzieś w zaroślach, uwięziony w zmienionej postaci.
Shaddack z westchnieniem wyłączył komputer.
Pomimo że o północy dokona się konwersja wszystkich mieszkańców, pierwsza faza Projektu nie zakończy się. Zostanie trochę śmieci do uprzątnięcia.
Trzy istoty zamieszkujące piwnicę w Kolonii Ikara zlały się w jedno. Powstała jakaś pozbawiona wyraźnego kształtu, kości i rysów masa pulsującej tkanki, która żyła, choć nie miała mózgu, serca, naczyń krwionośnych, ani innych organów. Była czymś pierwotnym, świadomą, choć bezmózgową mazią, widzącą bez oczu, słyszącą bez uszu i pozbawioną jelit, ale łaknącą.
Skupiska krzemowych mikrosfer roztopiły się w owej mazi. Wewnętrzny komputer już nie funkcjonował w tej całkowicie odmiennej substancji, a ta z kolei nie potrzebowała już biologicznego wsparcia mikrosfer. Odłączyła się od Słońca, komputera w New Wave. Gdyby mikrofalowy przekaźnik wysłał rozkaz unicestwienia, żyłaby nadal.
Stała się władcą samej siebie ze świadomością równie prostą jak amorficzne, galaretowate ciało, które wypełniała. Istota wyrzekła się pamięci, ponieważ wspomnienia dotyczyły wydarzeń i działań o określonych konsekwencjach, te zaś – dobre czy złe – wskazywały na odpowiedzialność za czyny. Właśnie ucieczka od odpowiedzialności w pierwszym rzędzie doprowadzała do regresji. Następną istotną przyczyną wyeliminowania pamięci był ból – cierpienie wywołane wspomnieniami tego, co się straciło.
Istota wyrzekła się również zdolności myślenia o przyszłości, planowaniu, marzeniach.
Nie istniała już przeszłość, której była świadoma, a pojęcia przyszłości nie znała. Żyła jedynie chwilą bieżącą, nie myśląc, nie czując, nie troszcząc się.
Miała tylko jedną potrzebę: przeżyć.
Aby przeżyć, potrzebowała jednej rzeczy: pokarmu.
Naczynia po śniadaniu uprzątnięto ze stołu, gdy Sam walczył z potworami w domu Coltrane’ów. Najwidoczniej były częściowo ludźmi, komputerem, a po części zombi, i można by je porównać do opiekacza do grzanek. Chrissie przysiadła się do Sama, Tessy i Harry’ego, by posłuchać jak dyskutują, zebrani wokół kuchennego stołu o tym, co dalej.
Moose tkwił u jej boku, patrząc na nią pełnymi oddania brązowymi ślepiami, jakby wielbił dziewczynkę nad życie. Pieściła i drapała go za uchem, czego pragnął równie gorąco.
– Największym problemem naszych czasów jest to, jak wykorzystywać osiągnięcia techniczne, by służyły nam w życiu, nie ulegając ich potędze – powiedział Sam. – Czy możemy użyć komputera, by zmieniał nasz świat, nie padając przed nim na kolana choć przez jeden dzień? – Mrugnął do Tessy. – To nie jest głupie pytanie.
– Nic takiego nie twierdziłam – zirytowała się – czasem pokładamy w maszynach ślepą wiarę, zakładając, że cokolwiek komputer powie, to ewangelia…
– Zapominając o starej maksymie, że ze śmieci rodzą się tylko śmieci… – wtrącił Harry.
– Dokładnie – zgodziła się. – Nieraz ślepo wierzymy w dane z komputera zakładając, że maszyny są niezawodne. A to jest niebezpieczne, gdyż program mógł wymyślić jakiś szaleniec albo geniusz, który nie przewidział wszystkich skutków, choć miał dobre intencje, co na jedno wychodzi.
– Jednak ludzie w głębi duszy pragną uzależnić się od maszyn – odezwał się Sam.
– Tak – zgodził się Harry – to nasza przeklęta potrzeba unikania odpowiedzialności, kiedy tylko można. Owo niemęskie pragnienie nosimy w naszych genach, przysięgam, że to prawda, i jedynym sposobem, by zrobić cokolwiek na tym świecie, jest ciągła walka z tą naturalną skłonnością do wyzbycia się odpowiedzialności. Czasem zastanawiam się, czy właśnie tego nie dostaliśmy od diabła, gdy Ewa posłuchała węża i zjadła jabłko – awersji do odpowiedzialności. W tym tkwią korzenie zła.
Chrissie zauważyła, że ten temat porusza Harry’ego. Podpierając się zdrową ręką i nogą, z wypiekami na uprzednio bladej twarzy, aż uniósł się na fotelu. Wpatrywał się intensywnie w zaciśniętą pięść, jakby trzymał coś cennego, jakąś ideę, której nie chciał stracić, dopóki nie wykorzystał jej w pełni.
Powiedział:
– Ludzie kradną, zabijają, kłamią i oszukują, ponieważ nie czują odpowiedzialności za innych. Politycy chcą władzy i poklasku odnosząc sukcesy, ale rzadko pokazują się w blasku reflektorów w przypadku porażki. Świat jest pełen ludzi, którzy uczą cię, jak przeżyć życie i stworzyć raj na ziemi, ale gdy idee diabli biorą i wszystko kończy się na przykład w Dachau, gułagu albo masowymi zbrodniami, jak po naszym odwrocie z Południowo-Wschodniej Azji, udają, że nie ponoszą odpowiedzialności za rzeź.
Drżał i Chrissie też trzęsła się, choć nie była taka pewna, czy wszystko dokładnie zrozumiała.
– Jezu ciągnął – rozmyślałem o tym tysiące razy po wojnie.
– W Wietnamie? – uściśliła Tessa.
Harry skinął głową. Wciąż wpatrywał się w pięść.
– By przeżyć wojnę, trzeba być odpowiedzialnym w każdej minucie za siebie i swoje postępowanie, za kumpli, ponieważ przetrwania nie zapewnia działanie na własną rękę. To chyba jedyna pozytywna strona wojny – uświadomienie sobie, że poczucie odpowiedzialności oddziela ludzi dobrych od złych. Nie żałuję, że walczyłem, mimo iż zostałem kaleką. Nauczyłem się bowiem odpowiedzialności za wszystko. Czasem płaczę w nocy rozpamiętując jak porzuciliśmy ludzi na pastwę śmierci, masowych grobów, a oni byli ode mnie zależni. Częściowo jestem odpowiedzialny za to, że ich zawiodłem.
Zapanowało milczenie.
Chrissie poczuła szczególny ucisk w piersiach. To samo czuła w szkole, gdy nauczyciel zaczynał mówić o czymś nowym, co zmieniało jej spojrzenie na świat. Nie zdarzało się to często, ale zawsze było straszne i wspaniałe zarazem. To uczucie opanowało ją teraz, gdy słuchała Harry’ego, ale stokroć silniejsze niż podczas omawiania nowego tematu na lekcji geografii, matematyki czy biologii.
– Wydaje mi się, Harry, że akurat w tym wypadku obarczasz się nadmierną odpowiedzialnością – odezwała się Tessa.
Podniósł wreszcie głowę:
– Nie. Odpowiedzialność wobec innych nigdy nie może być nadmierna. – Uśmiechnął się. – Poznałem cię już nieźle, więc wiem, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. – Spojrzawszy na Sama dodał: – Niektórzy moi towarzysze broni nie dostrzegają w wojnie niczego dobrego. Chyba nie nauczyli się tej lekcji o odpowiedzialności, toteż unikam ich, choć może niesłusznie, ale nic na to nie poradzę. Natomiast gotów jestem zawierzyć życie człowiekowi, który wrócił z wojny przyswoiwszy sobie tę wielką lekcję. Do licha, nawet oddałbym duszę, którą zdaje się chcą mi ukraść. Wyciągniesz nas z tego, Sam. – W końcu otworzył pięść. – Nie wątpię w to.
Tessa wydawała się zaskoczona.
– Byłeś w Wietnamie? – spytała Sama.
Skinął głową.
– Zanim rozpocząłem pracę w FBI.
– Nigdy o tym nie wspomniałeś. Dziś rano podczas przygotowywania śniadania tłumaczyłeś mi, dlaczego patrzysz na świat inaczej, mówiłeś o śmierci żony, zamordowaniu twoich partnerów, konflikcie z synem, ale nie o tym.
Sam wpatrywał się w zabandażowany nadgarstek i wreszcie powiedział:
– Wojna to najbardziej osobiste doświadczenie mojego życia.
– Co za dziwaczna opinia.
– Wcale nie dziwaczna – zaoponował Harry. – Najbardziej intensywne i osobiste.
– Jakoś uporałem się ze wszystkim, w przeciwnym razie pewnie gadałbym o tym bez końca. Ale doszedłem ze sobą do ładu. Zrozumiałem. Rozmowa z kimś przypadkowym po prostu… trywializuje wszystko – wyjaśnił Sam.
Tessa spojrzała na Harry’ego.
– Wiedziałeś, że był w Wietnamie?
– Tak.
– Zorientowałeś się w jakiś sposób?
– Tak.
Sam jeszcze przed chwilą nachylał się nad stołem. Teraz wyprostował się na krześle.
– Harry, przysięgam, że zrobię wszystko, by wydostać nas z tego. Szkoda, że nie orientuję się dobrze w tym, co tutaj dzieje się. Wszystkie nitki prowadzą do New Wave. Ale co oni konkretnie zrobili i jak to powstrzymać? Jak mam dać sobie radę z czymś, czego nawet nie rozumiem.
Do tej chwili Chrissie mało co pojmowała z rozmowy, choć fascynowała ją i wzbudzała owo podniecające pragnienie poznawania nowych rzeczy. Ale teraz musiała wtrącić się:
– Naprawdę jesteście pewni, że to nie kosmici?
– Tak – Tessa uśmiechnęła się, a Sam delikatnie potargał jej włosy.
– No cóż – ciągnęła – chodzi o to, że może całe zło bierze się stąd, że w New Wave wylądowali kosmici i założyli tam bazę. Pewnie chcą nas zmienić w maszyny, jak Coltrane’ów, byśmy służyli im jako niewolnicy, co jest sensowniejsze niż zjedzenie nas. W końcu są kosmitami, a zatem mają kosmiczne żołądki i soki trawienne, ale my bylibyśmy ciężkostrawni, więc męczyłaby ich zgaga, może nawet biegunka.
Sam ujął delikatnie dłonie Chrissie, by nie urazić jej otartej ręki i swojego zranionego nadgarstka.
– Nie wiem, czy słuchałaś uważnie Harry’ego…
– O, tak – odpowiedziała bez wahania.
– W takim razie rozumiesz, że zwalenie na kosmitów tych przerażających rzeczy uwalnia od odpowiedzialności nas, ludzi, bo to my posiadamy swoiste zdolności do wyrządzania sobie krzywdy. Trudno uwierzyć, że ktokolwiek, nawet szaleniec chciałby zamienić Coltrane’ów w takie potwory, ale ktoś najwidoczniej tego pragnął. Jeśli zrzucimy winę na kosmitów, diabła, Boga, tajemnicze duszki, czy cokolwiek innego, nie rozpoznamy sytuacji na tyle, by uratować się. Rozumiesz?
– Chyba tak.
Uśmiechnął się do niej. Miał bardzo miły uśmiech, choć nieczęsto go pokazywał.
– Myślę, że świetnie wszystko pojęłaś.
– Zgadza się – przytaknęła. – Ale z kosmitami poszłoby nam łatwiej. Musielibyśmy tylko znaleźć ich siedlisko, czy ul, i wypalić doszczętnie, może jeszcze wysadzić statek kosmiczny, i skończyłoby się raz na zawsze, Ale jeśli to wszystko zrobili ludzie, tacy jak my, to może trwać wiecznie.
Loman Watkins coraz bardziej zniecierpliwiony jeździł po Moonlight Cove w strugach deszczu, polując na Shaddacka. Ponownie zlustrował jego dom na północnym krańcu zatoki, a także sprawdził w garażu, którego samochodu brakuje. Teraz szukał czarno-szarej furgonetki z przyciemnionymi szybami.
Zauważył, że wszędzie działają zespoły konwersyjne, a na ulicach jest mnóstwo patroli.
Było mało prawdopodobne, że ludzie jeszcze nie poddani konwersji dostrzegą coś niezwykłego w tych mężczyznach krążących po mieście.
Przy blokadach na północnej i południowej stronie szosy oraz przy wylocie na autostradę policjanci kontrolowali przejezdnych.
Spaliny kłębiły się nad radiowozami z włączonymi silnikami, mieszając się z pasemkami mgły w deszczu. Czerwone i niebieskie światła alarmowe odbijały się od mokrej nawierzchni, więc wydawało się, że strumienie krwi płyną wzdłuż krawężnika.
Niewiele samochodów przejeżdżało tędy, ponieważ miasto nie było ani siedzibą okręgu, ani centrum handlowym dla ludzi mieszkających w pobliskich miejscowościach. Ponadto, leżało na uboczu, przy końcu szosy, za którą ciągnęło się pustkowie.
Tych, którzy chcieli wjechać do Moonlight Cove, zniechęcano w miarę możliwości historyjką o toksycznym wycieku z New Wave. Natomiast opornych aresztowano, przewożono do więzienia i zamykano w celach do chwili podjęcia decyzji, czy poddać ich konwersji, czy zabić. Od momentu ogłoszenia we wczesnych godzinach rannych zakazu opuszczania domów tylko kilkadziesiąt osób zatrzymano przy blokadach i jedynie sześć aresztowano.
Shaddack dobrze wybrał teren do doświadczeń: małe i ustronne, a tym samym łatwiejsze do kontroli miasteczko.
Loman zamierzał zlikwidować blokady i udać się do Aberdeen Wells, by opowiedzieć całą historię szeryfowi okręgu. Chciał rozbić Projekt Księżycowy Jastrząb w pył.
Już nie obawiał się groźnego Shaddacka ani śmierci. No… może nie całkiem, ale ani jedno, ani drugie nie napawało go takim przerażeniem jak perspektywa upodobnienia się do Denny’ego. Wolał zdać się na łaskę szeryfa i władz federalnych, a nawet naukowców, którzy, badając tajemnice Moonlight Cove, zechcą zrobić mu sekcję niż pozwolić, by regresja albo jakieś koszmarne zaślubiny ciała z komputerem zniszczyły w nim resztki człowieczeństwa.
Jednak rozkaz opuszczenia posterunków wzbudziłby podejrzenia ludzi bardziej lojalnych wobec Shaddacka, ponieważ panicznie bali się go. Wciąż czuli koszmarny strach przed panem z New Wave, gdyż nie widzieli Denny’ego i nie zdawali sobie sprawy, że może czeka ich coś jeszcze gorszego niż regresja. Niczym bestie doktora Moreau stali nieugięci na straży prawa, nie ważąc się – przynajmniej na razie – zdradzić swego stwórcy. Prawdopodobnie powstrzymaliby Lomana przed sabotażem i zginąłby albo, co gorsza, wylądował w celi więziennej.
A zatem ujawniając swe zamiary zaprzepaściłby szansę rozprawienia się z Shaddackiem. Oczyma wyobraźni widział siebie zamkniętego w więzieniu i Shaddacka uśmiechającego się do niego zimno przez kraty, podczas gdy jego ludzie niosą komputer, z którym zamierzają go jakoś połączyć.
Migocące srebrne oczy…
Krążył więc po mieście w tym deszczowym dniu, obserwując teren zmrużonymi oczyma przez ociekającą wodą szybę samochodu. Wycieraczki uderzały miarowo, jakby odmierzały czas. Nieuchronnie zbliżała się północ.
Był człowiekiem-pumą na łowach, a Moreau krył się gdzieś na porośniętej jak dżungla wyspie, jaką obrazowało Moonlight Cove.
Z początku dopiero co ukształtowana istota zadowalała się tym, co znalazła, wsuwając cienkie macki w różne szpary, zagłębienia w podłodze piwnicy, szczeliny w ścianach, dołki w wilgotnej ziemi. Chrząszcze, larwy, dżdżownice. Nie pamiętając już nazw spożywała je z zapałem.
Szybko jednakże wyjadła insekty i robaki w promieniu dziesięciu jardów wokół domu. Potrzebowała konkretniejszego posiłku.
Wrzała i kipiała jakby zmuszając amorficzne tkanki do przybrania kształtu, w którym mogłaby opuścić piwnicę i poszukać łupu.
Ale nie miała pamięci, w której przechowywałaby wspomnienie dawnych form i nie odczuwała widać dość silnego pragnienia, by narzucić sobie nową postać.
Ta galaretowata masa, pozbawiona nawet nikłego poczucia tożsamości, zachowała jednak zdolność przekształcenia się. Nagle w tej płynnej masie pojawiły się liczne i bezzębne usta bez warg, wydały dźwięk, właściwie nieuchwytny dla ludzkiego ucha. W tej ruderze nad piwnicą we wszystkich pomieszczeniach zadomowiły się myszy, biegały i skubały jedzenie, budowały gniazda. Gdy z piwnicy dobiegło to wołanie, zatrzymały się jak na komendę. Istota wyczuła ich obecność, traktując je wyłącznie jak ciepłe masy żywego mięsa. Pożywienia. Paliwa. Pragnęła ich. Potrzebowała ich.
Przywoływała je dziwacznymi nieartykułowanymi dźwiękami.
W każdym zakątku domu myszy spłoszyły się. Ocierały pyszczki łapkami, jakby przedzierały się przez pajęczyny i teraz próbowały oczyścić futerko z tych lepkich, cieniutkich pasemek.
Na strychu żyło stadko ośmiu nietoperzy. One również zareagowały na to naglące wezwanie. Oderwały się od belek i fruwały jak oszalałe o mało nie rozbijając się o ściany czy siebie nawzajem.
Ale ani myszy, ani ptaki nie zeszły do istoty ukrytej w piwnicy. Wezwanie, choć dotarło do zwierzątek, nie odniosło spodziewanego skutku.
Bezkształtny stwór zamilkł.
Jego rozliczne usta zamknęły się.
Nietoperze na strychu powróciły na miejsca.
Myszy czaiły się chwilę, jakby w szoku, po czym wróciły do zajęć.
Po kilku minutach zmieniająca się bestia spróbowała raz jeszcze przywołać je, tym razem wydając bardziej wabiące dźwięki, wciąż niesłyszalne dla ludzi.
Nietoperze znowu fruwały po strychu z taką wrzawą, że przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, iż są ich setki. Uderzały skrzydłami głośniej niż ulewny deszcz o przeciekający dach.
Myszy uniosły się na tylnych łapkach. Te na parterze, blisko źródła dźwięku, drżały gwałtownie, jakby ujrzały szczerzącego zęby kota.
Nietoperze z potwornym skrzekiem runęły przez dziurę w podłodze strychu do pustego pokoju na pierwszym piętrze, gdzie zataczały koła, wznosiły się i opadały bez końca.
Dwie myszy na parterze ruszyły do kuchni, gdzie drzwi do piwnicy stały otworem. Ale obydwie zatrzymały się na progu, przestraszone i zagubione.
Bezkształtna istota, skryta w czeluściach domu, nawoływała coraz gwałtowniej.
Jedna z myszy w kuchni nagle padła martwa.
Na górze zdezorientowane nietoperze obijały się o ściany.
Istota zmniejszyła nieco natężenie dźwięku.
Nietoperze natychmiast wyfrunęły na korytarz, następnie wzdłuż schodów w dół, a wraz z nimi mknęły stada myszy.
W piwnicy rozliczne usta istoty połączyły się, tworząc jeden wielki otwór w samym środku pulsującej masy.
W rozwarte gardło kolejno wpadały nietoperze, niczym czarne karty do gry do kosza na śmieci. Szybko ginęły w ciekłej protoplazmie rozpuszczone przez silne kwasy trawienne.
Mnóstwo myszy i cztery szczury, a nawet dwie wiewiórki ziemne, które skwapliwie porzuciły gniazdo w ścianie jadalni, pędziły stłoczone po stromych piwnicznych schodach, przewracając się i piszcząc w podnieceniu, by nakarmić sobą oczekującą istotę.
Po tym wybuchu wrzawy w domu zapanowała cisza.
Stwór przerwał na chwilę zniewalającą pieśń.
Funkcjonariusz Neil Penniworth patrolował północno-wschodni kwartał Moonlight Cove. Jeździł sam, gdyż nawet przy stu dodatkowych pracownikach New Wave, przekazanych do dyspozycji komendy policji, brakowało ludzi.
Wolał pracować bez partnera. Od czasu wydarzeń w domu Mike’a, gdy jego widok i zapach krwi skłoniły Penniwortha do regresji, bał się przebywać blisko ludzi. Zeszłej nocy cudem uniknął absolutnej degeneracji… Gdyby znowu był świadkiem czyjejś regresji, tym razem poddałby się temu mrocznemu pragnieniu.
Tak samo bał się samotności. Walka o zachowanie resztek człowieczeństwa i poczucia odpowiedzialności oraz przeciwstawienie się chaosowi wyczerpały go. Chciał uciec od tego życia. Osamotniony, widząc kogoś podlegającego regresji, byłby zgubiony.
Strach wręcz dławił go. Chwilami miał kłopoty z oddychaniem, jakby płuca spięła stalowa klamra.
Miał wrażenie, że radiowóz kurczy się, aż poczuł się skrępowany niczym w kaftanie bezpieczeństwa. Jednostajne uderzenia wycieraczek wydawały się coraz głośniejsze, w końcu brzmiały jak nie kończąca się kanonada dział. Dzisiaj często zjeżdżał na pobocze, wychodził na deszcz i wciągał hausty zimnego powietrza.
Jednak z upływem dnia nawet świat na zewnątrz samochodu wydawał się mniejszy niż niegdyś. Zatrzymał się na Holliwell Road, pół mili na zachód od siedziby New Wave, i wysiadł z radiowozu, ale nie poczuł się lepiej. Niski pułap szarych chmur zasłaniał bezkresne niebo.
Niczym zwiewne zasłony z najcieńszego jedwabiu, deszcz i mgła odgradzały go od reszty świata. Spienione, błotniste strugi wody płynęły rynsztokami wzdłuż krawężników, deszcz kapał z każdej gałęzi i liścia drzew na chodnik, stukał głucho o radiowóz, szumiał, bulgotał, chichotał i chłostał go po twarzy z taką siłą, iż wydawało się, że powalają go tysiące młoteczków za słabych, by coś zdziałać pojedynczo, ale groźnych w masie.
Neil z ulgą wsiadł z powrotem do samochodu.
Zrozumiał, że wcale nie uciekał przed deszczem ani ciasnym wnętrzem wozu, przyprawiającym o klaustrofobię. Tak naprawdę dręczyło go życie Nowej Osoby. Odczuwając jedynie strach miał wrażenie, że jest zamknięty w malutkiej klatce, w której nie mógł poruszyć się. Dusił się nie z powodu zewnętrznych uwarunkowań, lecz był spętany od wewnątrz tym, co uczynił z niego Shaddack.
A to oznaczało, że nie ma ucieczki.
Z wyjątkiem regresji.
Neil nie znosił życia, jakie teraz prowadził. Z drugiej strony napełniała go odrazą i przerażeniem myśl o przekształceniu się w jakąś koszmarną postać.
Ten dylemat przypominał węzeł gordyjski.
Był tak samo udręczony myślą o swym położeniu, co niemożnością wyjścia z sytuacji. Drążyło to bezustannie jego umysł. Odprężał się na chwilę tylko wtedy, gdy zasiadł przy komputerze w wozie patrolowym. Sprawdzał biuletyn, czy nie ma dla niego jakichś wiadomości, wywoływał schemat Projektu Księżycowy Jastrząb, by dowiedzieć się, jak przebiegały konwersje, lub cokolwiek innego. Tak bardzo koncentrował się na współdziałaniu z urządzeniem, że szybko uspokajał się, a dręczące poczucie klaustrofobii zanikało.
Neil interesował się komputerami od wczesnej młodości, choć nigdy nie włamał się do systemów komputerowych. Naturalnie, zaczął od gier komputerowych, a z czasem modyfikował sprzęt za pieniądze zarobione w wakacje. Komputer bawił go, ale w granicach zdrowego rozsądku.
Teraz w samochodzie zaparkowanym przy Holliwell Road, rozmyślał o tym, że świat komputerów jest cudownie przejrzysty, nieskomplikowany, zaplanowany i normalny. A więc niepodobny do egzystencji Nowych czy Dawnych Ludzi. Rządziły nim logika i rozum. Przyczyna, skutek i efekt uboczny były zawsze analizowane i wyjaśniane. Tu wszystko było czarno-białe lub szare, ale tę szarość skrupulatnie mierzono, liczono i szeregowano. Fakty okazały się prostsze niż uczucia. Wszechświat składający się wyłącznie z danych, uwolniony od materii i zdarzeń, wydawał się cudowniejszy – niż pełna sprzeczności rzeczywistość, targana śmiercią, bólem i strachem.
Wywołując kolejne menu, Neil jak nigdy dotąd skrupulatnie analizował Program Księżycowego Jastrzębia, zawarty w Słońcu. Nie potrzebował tych danych, ale ich wyszukiwanie przynosiło mu ulgę.
Teraz postrzegał komputer jako okno na inny, prosty świat faktów, wolny od skomplikowanych problemów, odpowiedzialności i uczuć. Uczucia były przekleństwem ludzkiej egzystencji.
Okno na inny świat.
Neil dotknął ekranu.
Pragnął znaleźć się w miejscu, gdzie panowały rozum, porządek, spokój.
Palcami prawej dłoni zakreślał kółka na ciepłym, szklanym ekranie.
Niespodziewanie pomyślał o Dorotce i jej psie Toto, porwanych przez tornado z nizin Kansas i przeniesionych z ponurych lat kryzysu w ciekawszy świat. Gdyby tylko jakieś elektroniczne tornado wystrzeliło z komputera i zaniosło go w lepsze miejsce…
Palcami przeniknął w ekran.
Zdumiony cofnął rękę.
Szkło było całe, a morze słów i liczb jaśniało na ekranie jak przedtem.
Z początku przekonywał siebie, że uległ halucynacji, ale nie wierzył w to.
Zgiął palce. Nie krwawiły.
Spojrzał na ociekającą wodą szybę. Wycieraczki były wyłączone. Deszcz zniekształcał obraz świata. Na zewnątrz wszystko wydawało się wykrzywione, odmienione, dziwne. W takim miejscu nigdy nie zapanuje porządek, normalność i spokój. Z wahaniem jeszcze raz dotknął ekranu. Tym razem był twardy.
Znów pomyślał o wspaniałym świecie komputera – i jak poprzednio – jego dłoń przeniknęła szkło aż do nadgarstka. Ekran otworzył się i przylgnął ściśle do ręki niczym organiczna membrana. Dane migały na ekranie wokół dłoni.
Serce biło mu jak szalone. Czuł strach i podniecenie. Próbował poruszyć palcami w tym tajemniczym, ciepłym wnętrzu. Nic nie czuł, jakby rozpuściły się albo zostały odcięte. Bał się, że wyciągnie skrwawiony kikut.
Ręka była cała.
Ale… ciało po zewnętrznej stronie, od paznokci aż do nadgarstka, pokryły żyłki miedzi i pasemka szkła. W tych świecących szklanych włóknach uderzał miarowo puls. Od wewnątrz dłoń przypominała lampę oscyloskopową. Migały na niej różne znaki i zielone litery na ciemnym szklanym tle. Na dłoni i ekranie komputera widniały identyczne dane.
Pojął nagle, że regresja w postaci bestii nie stanowiła jedynej drogi ucieczki. Otwierał się przed nim świat elektronicznej myśli i magnetycznej pamięci, świat świadomości pozbawionej cielesnego pożądania i uczuć. Nie było to nagłe olśnienie czy intuicja, lecz z jakiegoś głębszego niż intelekt poziomu rozumowania docierało do niego, że może przekształcić się jeszcze bardziej, niż sprawił to Shaddack.
Przesunął dłoń z ekranu na procesor, na konsolecie między siedzeniami. Z taką samą łatwością, jak w szklany ekran, wsunął dłoń przez klawiaturę i osłonę do wnętrza urządzenia.
Niczym duch przenikał ściany, a raczej jak istota ektoplazmiczna.
Poczuł zimno pełznące po dłoni.
Na ekranie pojawiły się teraz tajemnicze wzory świetlne.
Odchylił się na siedzeniu.
Chłód dotarł do ramienia.
Westchnął.
Czuł, że coś dzieje się z jego oczami. Nie był pewien, co. Nie zadał sobie trudu, by spojrzeć w lusterko. Postanowił zamknąć oczy i poddać się procesowi drugiej, bardziej skomplikowanej konwersji. Ten stan bardziej pociągał go niż regresja.
Nie mógł się temu oprzeć.
Chłód dotarł do twarzy. Nie czuł warg.
Coś działo się również z mózgiem, który przemieniał się jakby w pojemnik zwojów i złączy komórkowych. Stracił czucie w ciele. Nie potrafił nawet określić, czy było mu ciepło, czy zimno, dopóki nie skoncentrował się na zebraniu odpowiednich danych. Jego ciało stało się po prostu obudową maszyny i nośnikiem czujników.
Zimno dotarło już do czaszki.
Odczuwał je jako dziesiątki, setki, w końcu tysiące lodowatych pająków, drążących mózg.
Nagle przypomniał sobie, że Dorotka uznała krainę Oz za istny koszmar i w końcu rozpaczliwie szukała drogi powrotnej do Kansas… Także Alicja znalazła szaleństwo i przerażenie w norze królika, po drugiej stronie lustra…
Milion zimnych pająków.
Wewnątrz czaszki.
Miliard.
Zimnych, zimnych.
Biegnących.
Wciąż krążąc po Moonlight Cove w poszukiwaniu Shaddacka, Loman dostrzegł dwóch regresywnych przebiegających ulicę.
Znajdował się na Paddock Lane, na południowym krańcu miasta. Po obu stronach w głębi ulicy stały jednopiętrowe domy o lekko spadzistych dachach, a obok małe prywatne stajnie. Posesje otoczono metalowymi ogrodzeniami lub białymi płotami.
Dwóch regresywnych wyskoczyło zza rzędu rozłożystych, wysokich na trzy stopy azalii, jeszcze pięknych, choć bez kwiatów o tak późnej porze roku. Przebiegli na czworakach ulicę, przeskoczyli przez rów odpływowy i zniknęli w żywopłocie.
Wzdłuż Paddock Lane rosły potężne sosny pogłębiające mrok dnia cieniami, ale Loman był pewny tego, co zobaczył. Przypominały bardziej senne widziadła niż jakiekolwiek zwierzęta z realnego świata, jakieś wilczo-kocie, a po części gadzie stwory. Byli zwinni i wyglądali potężnie. Jeden z nich obrócił w jego stronę łeb i oczy zaświeciły w mroku jak różowo-czerwone ślepia szczura.
Zwolnił, ale nie zatrzymał się. Nie przejmował się już tropieniem regresywnych. Po pierwsze dlatego, że już zidentyfikował ich. Byli nimi wszyscy poddani konwersji. Wiedział, że powstrzyma ich jedynie eliminując Shaddacka. Polował zatem na znacznie grubszego zwierza.
Zaniepokoił się jednak, że grasują bezczelnie w biały dzień, o drugiej trzydzieści po południu. Do tej pory skrywali się wstydliwie w nocy, przybierając odmienną postać dopiero po zachodzie słońca.
Jeśli wyszli na łowy przed zmrokiem, to znaczyło, że już nikt nie panował nad Projektem, co nastąpiło szybciej, niż się tego spodziewał. Moonlight Cove nie balansowało już na krawędzi piekła, ale przekroczywszy ją spadało w otchłań.
Znów siedzieli w sypialni Harry’ego na drugim piętrze, gdzie od półtorej godziny spierali się i dyskutowali o wszystkich możliwych rozwiązaniach. Nie paliły się żadne lampy. Blade popołudniowe światło dnia pogłębiało ponury nastrój.
– Więc zgadzamy się, że są dwa sposoby przesłania wiadomości z miasta – powiedział Sam.
– Ale w obu wypadkach musisz przebyć kawał drogi, nim dotrzesz do celu – zdenerwowała się Tessa.
Wzruszył ramionami.
Tessa i Chrissie siedziały na łóżku bez butów, opierając się plecami o poduszki. Dziewczynka najwyraźniej pragnęła przebywać blisko niej, niczym świeżo wyklute z jajka pisklę tulące się do dużego ptaka, nawet gdy nie jest matką.
– To nie będzie takie proste, jak przedostanie się dwa domy dalej do Coltrane’ów. Nie w dzień – odezwała się Tessa.
– Sądzisz, że powinienem czekać do zmroku? – spytał Sam.
– Tak. Poza tym przed wieczorem nadciągnie mgła.
Była przekonana o swojej racji, choć martwiła ją ta zwłoka, gdyż zostanie poddanych konwersji znacznie więcej ludzi. Moonlight Cove stanie się miejscem jeszcze bardziej niebezpiecznym i groźnym.
Sam spojrzał na Harry’ego:
– O której ściemnia się?
Harry siedział na wózku inwalidzkim. Moose wrócił już do niego. Wcisnąwszy swój potężny łeb pod oparcie fotela, wsparł się na kolanach pana. Choć było mu niewygodnie, z zadowoleniem poddawał się pieszczotom.
– Zmrok zapada przed szóstą – odpowiedział Harry.
Sam siedział przy teleskopie, choć nie korzystał z niego w tym momencie. Nieco wcześniej obserwował ulice i zauważył mnóstwo samochodów oraz pieszych patroli.
Najwyraźniej spiskowcy kryjący się za Projektem Księżycowy Jastrząb coraz śmielej sobie poczynali, wiedząc, że już większość mieszkańców poddano konwersji.
Sam odezwał się spoglądając na zegarek:
– Nie powiem, żeby spodobał mi się pomysł zmarnowania trzech lub więcej godzin. Im prędzej przekażemy informację, tym więcej ludzi uratujemy od… tego, co z nimi robią, cokolwiek by to było.
– Ale jeśli cię złapią – wtrąciła Tessa – to wówczas szansę uratowania kogokolwiek będą zerowe.
– Tessa ma rację – powiedział Harry.
– Owszem – dodała Chrissie. – Fakt, że nie są kosmitami, wcale nie oznacza, że łatwiej rozprawisz się z nimi.
Ponieważ nieliczne czynne telefony łączyły się jedynie z wybranymi numerami w obrębie miasta, zrezygnowali z pomysłu telefonowania. Lecz Sam uświadomił sobie, że każdy komputer połączony modemem ze Słońcem, czyli z superkomputerem w New Wave – może być elektroniczną autostradą, dzięki której uzyskają kontakt ze światem, pokonując ograniczenia na złączach telefonicznych i blokady drogowe.
Pracując przy terminalu w wozie policyjnym odkrył, że Słońce podłączono do wielu komputerów, w tym do kilku banków danych FBI, zarówno tych ogólnie dostępnych, jak i tajnych, przeznaczonych wyłącznie dla agentów. Połączywszy się ze Słońcem z jakiegoś komputera nadałby sygnał SOS, który ukazałby się na wszystkich monitorach w Biurze i w wydrukach z laserowych drukarek zainstalowanych w siedzibach FBI.
Zakładali oczywiście, że z blokady na łączach telefonicznych w mieście wyłączono te, po których Słońce łączyło się z zewnętrznym światem. W przeciwnym razie znaleźliby się w sytuacji bez wyjścia.
Zrozumiałe, że Sam z niechęcią myślał o wkraczaniu do domów pracowników New Wave. Bał się, że spotka tam więcej osobników podobnych Coltrane’om. Istniały tylko dwa sposoby realizacji planu.
Po pierwsze, może znowu włamać się do radiowozu i skorzystać z komputera, jak ostatniej nocy. Ale oni już wiedzieli o jego obecności, co znacznie utrudniało taką akcję. Ponadto, pewnie wszystkie wozy były zajęte, gdyż policjanci pilnie go poszukiwali i Tessy zresztą także. Nawet gdyby jakiś radiowóz stał za budynkiem władz miejskich, z pewnością panował tam spory ruch.
Po drugie, mogli skorzystać z komputerów w szkole średniej na Rashmore Way. New Wave przekazało je bezpłatnie nie w szlachetnej trosce o poziom lokalnych szkół, ale po to, by zwiększyć wpływy na społeczność Moonlight Cove. Sam nie wątpił, że szkolne komputery są na tyle pojemne, by łączyć się ze Słońcem.
Ale Moonlight Cove Central, jak nazywano szkołę średnią, znajdowała się po zachodniej stronie Roshmore Way, trzy przecznice od domu Harry’ego. W normalnych warunkach trasę tę pokonywało się w pięć minut, lecz pod ścisłą kontrolą terenu, gdy każdy dom stanowił punkt obserwacyjny pełen wrogów, przemknąć się było równie łatwo jak przejść bez szwanku przez pole minowe.
– Poza tym – dodała Chrissie – w szkole wciąż są zajęcia. Nie można po prostu wejść i skorzystać z komputera, zwłaszcza że nauczycieli zapewne w pierwszej kolejności poddano konwersji.
– O której kończą się lekcje? – spytał Sam.
– W Jeffersonie o trzeciej, ale w Central mają jeszcze dodatkowe pół godziny.
– Czyli o trzeciej trzydzieści.
– Za czterdzieści siedem minut – obliczył Harry patrząc na zegarek. – Ale i tak będą jeszcze zajęcia pozalekcyjne, nieprawdaż?
– Pewnie – powiedziała Chrissie – orkiestra, prawdopodobnie trening futbolistów, spotkania w klubach.
– Więc o której wszyscy wynoszą się?
– Wiem, że orkiestra ćwiczy między trzecią czterdzieści pięć a czwartą czterdzieści pięć – powiedziała Chrissie. – Przyjaźnię się z chłopakiem z tej orkiestry. Ja gram na klarnecie i chciałabym też grać w przyszłym roku. O ile będzie orkiestra. Jeśli będzie przyszły rok.
– W takim razie… przed piątą szkoła jest pusta.
– Trening futbolistów trwa dłużej.
– Będą kopać piłkę w ulewnym deszczu?
– Chyba nie.
– Jeśli zamierzasz czekać do piątej, to równie dobrze możesz wyruszyć po zmroku – powiedziała Tessa.
– Tak sądzę – przytaknął Harry. – Sam, zapominasz o czymś – dodał.
– O czym?
– Tuż po twoim wyjściu, pewnie punktualnie o szóstej, przyjdą poddać mnie konwersji.
– Jezu, racja! – krzyknął.
Moose poderwał łeb z kolan pana i wysunął się spod poręczy fotela. Usiadł wyprostowany z uszami na sztorc, jakby rozumiał, co się mówi i już nasłuchiwał dzwonka czy pukania do drzwi.
– Sądzę, że naprawdę musisz poczekać do zmroku – powiedział Harry – ale w takim razie zabierzesz ze sobą Tessę i Chrissie. Nie będą tu bezpieczne.
– Pan i Moose też tu nie zostaniecie – z miejsca wtrąciła Chrissie. – Nie wiem, czy poddają konwersji psy, ale na wszelki wypadek musimy go wziąć. Po co martwić się, że zamienią go w maszynę, czy coś w tym rodzaju.
Moose fuknął.
– Czy można na nim polegać? – spytała Chrissie – lepiej, żeby nie szczeknął na coś w nieodpowiednim momencie. Myślę, że można zabandażować mu pysk, co jest trochę okrutne i prawdopodobnie zraniłoby jego uczucia, gdyż założenie takiego kagańca oznacza brak zaufania, ale później wynagrodzimy mu to soczystym stekiem, albo…
Dziewczynka zdała sobie nagle sprawę, że jej towarzysze milczą wymownie, więc także zamilkła. Zdziwiona spojrzała na Harry’ego, Sama, potem na Tessę.
Czarne chmury przykryły niebo i w pokoju też pociemniało. Lecz Tessa wyraźnie widziała twarz Harry’ego wśród tych głębokich cieni w pełni świadoma, jak bardzo stara się ukryć strach, zdobywając się na niewymuszony uśmiech i spokojny ton głosu. Ale wyraz jego oczu mówił sam za siebie.
– Nie pójdę z wami, kochanie – zwrócił się do Chrissie.
– Och – westchnęła, a jej wzrok ześliznął się na wózek inwalidzki. – Ale przecież zjawił się pan kiedyś w szkole na spotkaniu. Czasami wychodzi pan z domu. Musi istnieć jakiś sposób, dzięki któremu wydostaje się pan na zewnątrz.
Harry uśmiechnął się:
– Winda zjeżdża do garażu. Nie prowadzę już samochodu, więc jest pusty i mogę swobodnie wytoczyć wózek na podjazd, a potem na chodnik.
– Więc sprawa załatwiona – stwierdziła Chrissie.
Harry zwrócił się teraz do Sama:
– Ale nie mogę poruszać się po stromych miejscami ulicach bez pomocy. Wózek ma hamulce, a silnik nieźle ciągnie, lecz jest za słaby na te pagórki.
– My panu pomożemy – powiedziała poważnie Chrissie.
– Kochane dziecko, nie zdołacie przekraść się szybko przez trzy przecznice, ciągnąc mnie ze sobą – zdecydowanie zaoponował Harry. – Przede wszystkim musicie trzymać się z dala od ulic, w miarę możliwości, przeskakiwać z podwórka na podwórko, kluczyć między domami, a ja mogę poruszać się tylko po chodniku, zwłaszcza w taki deszcz, gdy grunt jest grząski.
– Możemy pana nieść.
– Nie – wtrącił się Sam. – Nie w sytuacji, gdy chcemy dotrzeć do szkoły, by wysłać wiadomość do Biura. To niedaleka, ale pełna niebezpieczeństw droga, więc musimy mieć swobodę ruchów. Przykro mi, Harry.
– Nie przepraszajcie mnie – powiedział. – Myślicie, że chciałbym być wleczony, albo niesiony na ramionach przez miasto jak wór cementu?
Najwyraźniej niezadowolona Chrissie, zeskoczywszy z łóżka, stanęła z piąstkami przyciśniętymi do boków. Błagalnie patrzyła na Tessę i Sama, by wynaleźli sposób na uratowanie Harry’ego.
Niebo przykrywały ciężkie, czarne chmury.
Deszcz zelżał, ale Tessa wyczuwała, że to chwilowa przerwa, po której rozszaleje się jeszcze większa ulewa.
Ponury nastrój, zarówno w ich sercach jak i za oknem, pogłębiał się.
Moose popiskiwał cicho.
W oczach Chrissie zaświeciły łzy i zdawało się, że nie może spojrzeć na Harry’ego. Podeszła do północnego okna i wpatrywała się w sąsiedni dom oraz ulice, stojąc dostatecznie daleko, by nikt jej nie zauważył.
Tessa pragnęła ją pocieszyć.
Pragnęła też dodać otuchy Harry’emu.
Co więcej… chciała, by wszystko grało. Jako scenarzysta-producent-reżyser była pełna inicjatywy i energii, potrafiła rządzić, kierować sprawami. Zawsze rozwiązywała problemy, nie poddawała się w krytycznych chwilach. Ale teraz opuściła ręce bezradna. Rzeczywistość przerosła jej siły, podobnie jak czasem nie przystawała do scenariusza filmowego. Może właśnie dlatego wybrała karierę kosztem rodziny, choć jako dziecko zaznała wspaniałej domowej atmosfery. Codzienne życie było niespójne, pełne niespodzianek, niekonsekwencji i sprzeczności. Nie mogła liczyć na to, że uda jej się poskładać je tak samo, jak przy realizacji starannie przygotowanego filmu. Życie toczyło się swoim torem, bogate i skomplikowane… a film był jedynie kwintesencją życia. Może dlatego lepiej radziła sobie z dokumentem na taśmie, niż z bytem w całej jego złożoności.
Wrodzony optymizm Locklandów, niegdyś jasny jak słońce, nie opuścił jej, choć z pewnością przygasł na jakiś czas.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił Harry.
– Jakim cudem? – spytał Sam.
– Prawdopodobnie jestem ostatni na liście – tłumaczył. – Przecież kaleki i niewidomi są nieszkodliwi. Nawet wiedząc, co się dzieje i tak samodzielnie nie wydostaną się z miasta. Pani Sagerian mieszkająca dalej na Pinecrest jest niewidoma i założę się, że ona też znalazła się na końcu listy. Będą zwlekać z nami aż do północy. Więc wystarczy, że dostaniecie się do szkoły, zaalarmujecie Biuro i sprowadzicie pomoc przed północą, a wtedy uratuję się.
Chrissie odwróciła się od okna z policzkami mokrymi od łez.
– Naprawdę sądzi pan, że nie przyjdą przed północą?
Harry mrugnął do dziewczynki, ale chyba tego nie dostrzegła.
– Kochanie, jeśli cię oszukuję, to niech Bóg porazi mnie piorunem.
Deszcz padał, ale żaden piorun nie strzelił.
– Widzisz? – Harry uśmiechnął się szeroko.
Chrissie najwyraźniej uwierzyła w tę bajkę, ale Tessa wiedziała, że w każdej chwili grozi mu niebezpieczeństwo. W tym, co powiedział, był rzeczywiście jakiś sens, ale brzmiało to zbyt pięknie. Niczym fabuła w scenariuszu, lecz prawdziwego życia nie da się zaplanować. Rozpaczliwie przekonywała się, że Harry spokojnie przetrwa do ostatnich minut przed północą, ale prawda wyglądała tak, że od szóstej będzie zagrożony.
Shaddack siedział w garażu Pauli Parkins prawie całe popołudnie.
Dwukrotnie podnosił duże drzwi, zapalał silnik i wyprowadzał furgonetkę na podjazd, by obserwować w komputerze realizację Projektu Księżycowy Jastrząb. Za każdym razem usatysfakcjonowany wjeżdżał z powrotem do garażu i opuszczał drzwi.
Mechanizm działał. On go zaprojektował, zbudował i nacisnął włącznik. Teraz pracował już bez jego pomocy.
W samochodzie marzył o chwili, gdy zakończy się ostatni etap Projektu i cały świat przyjmie nową wiarę.
Już nie będzie Dawnych Ludzi, a on na nowo zdefiniuje słowo „władza”, bowiem jeszcze żaden człowiek w historii nie posiadał tak absolutnej kontroli nad innymi. Teraz mógłby zaprogramować cały rodzaj ludzki dla swoich potrzeb. Ludzkość stałaby się jednym wielkim ulem, bzyczącym pracowicie i służącym jego wizji. Te marzenia wywołały silną erekcję, aż odczuł tępy ból.
Shaddack znał wielu naukowców szczerze przekonanych, że postęp techniczny ma na celu polepszenie losu ludzkości, wydźwignięcie jej z błota i wzniesienie do gwiazd. On widział sprawy inaczej. Według niego, dzięki rozwojowi nauki zdobywał władzę. Niedoszli odnowiciele świata opierali się na przemocy. Hitler, Stalin, Mao, Pol Pot i inni zdobywali wpływy przez zastraszenie i masowe zbrodnie. Brnęli do tronu przez jeziora krwi i w końcu żaden nie osiągnął tego, czym krzemowy obwód obdarzył właśnie Shaddacka. Wieczne pióro nie pokonało miecza, ale mikroprocesor był potężniejszy niż ogromne armie.
Zapewne wszyscy ludzie nauki, dowiedziawszy się o jego przedsięwzięciu i snach o podboju świata, ogłosiliby go zboczeńcem, chorym, obłąkanym. Nie dbał o to. Wiedział, że nie zdawali sobie sprawy, iż był dzieckiem Księżycowego Jastrzębia. Bezkarnie zabił naturalnych rodziców, co dowodziło, że został wyniesiony ponad zasady obowiązujące innych ludzi. Prawdziwymi matką i ojcem Shaddacka były potężne siły duchowe. To one chroniły go przed karą, ponieważ morderstwa w Phoenix były świętą ofiarą złożoną prawdziwym przodkom, wyznaniem wiary i ufności, jakie w nich pokładał. Inni naukowcy zrozumieliby to opacznie, nieświadomi, że wszechświat istniał tylko dlatego, że on istniał, a gdyby kiedykolwiek umarł, co było nieprawdopodobne, to nastąpi zagłada.
Był centrum stworzenia, jedynym człowiekiem, który liczył się. Powiedziały mu to wielkie duchy. Szeptały mu te prawdy we śnie i na jawie ponad trzydzieści lat.
Dziecko Księżycowego Jastrzębia…
Pod wieczór coraz bardziej ekscytował się zakończeniem pierwszej fazy Projektu. Nie mógł już znieść odosobnienia w garażu Pauli Parkins, choć wiedział, że powinien trzymać się z dala od miejsc, w których mógłby go znaleźć Loman Watkins. Koszmarne wydarzenia w domu Mike’a Peysera poprzedniej nocy teraz uznał po prostu za zwykłe niepowodzenie. Był pewien, że w końcu rozwiąże problem regresywnych. Jego geniusz zrodził się z więzi z duchowymi siłami, więc pokona wszelkie trudności, ponieważ owe wielkie duchy pragnęły jego powodzenia. Stopniowo zapominał o strachu przed Watkinsem, aż groźby szefa policji wydały mu się puste, a nawet żałosne.
Był dzieckiem Księżycowego Jastrzębia. Zdziwił się, że umknęła mu ta ważna prawda i uciekł wystraszony. Cóż, nawet Jezus odczuwał strach walcząc z demonami. Garaż Pauli Parkins był dla Shaddacka gajem oliwnym, gdzie schronił się, by pozbyć się ostatnich wątpliwości.
Był dzieckiem Księżycowego Jastrzębia.
O czwartej trzydzieści podniósł drzwi garażu.
Uruchomił furgonetkę i wyjechał na podjazd.
Był dzieckiem Księżycowego Jastrzębia.
Skręcił na drogę do miasta.
Był dzieckiem Księżycowego Jastrzębia, spadkobiercą korony, który o północy wstąpi na tron.
Pack Martin, a właściwie Packard, ponieważ matka nazywała go tak na pamiątkę samochodu, który był dumą jej ojca – mieszkał w starej przyczepie na południowo-zachodnim krańcu miasta. Lakier zbladł i popękał jak emalia na starożytnej wazie. Ta przerdzewiała w kilku miejscach i powgniatana buda stała na betonowych podporach na zachwaszczonej posesji. Pack wiedział, że dla wielu ludzi w Moonlight Cove to było szkaradne miejsce, ale miał to w nosie.
Przyczepę podłączył do sieci elektrycznej, miał olejowy piec i kibelek, co w pełni zaspokajało jego potrzeby. W ciepłym, suchym pomieszczeniu mógł wypić swoje piwo. Czuł się jak w prawdziwym mieszkaniu.
Najważniejsze, że spłacił przyczepę dwadzieścia pięć lat temu za pieniądze odziedziczone po matce, zatem nie wisiała mu nad głową żadna hipoteka. Pozostało mu coś jeszcze ze spadku, ale rzadko naruszał kapitał. Procent wynosił prawie trzysta dolarów miesięcznie, a miał jeszcze rentę po wypadku, jaki zaaranżował w trzy tygodnie po wcieleniu do armii. Jedyną prawdziwą pracą, którą Pack kiedykolwiek naprawdę wykonał, było skrupulatne przestudiowanie najbardziej złożonych i subtelnych symptomów poważnego uszkodzenia kręgosłupa, jakie zgłosił przełożonym zgodnie z instrukcjami w karcie powołania. Był stworzony do leniuchowania o czym wiedział od najwcześniejszych lat. On i praca wykluczały się. Wyobrażał sobie, że powinien wżenić się w bogatą rodzinę, ale coś nie wyszło i skończył jako syn kelnerki, dostatecznie pracowitej, by odziedziczył spory spadek.
Ale nie zazdrościł nikomu. Co miesiąc kupował dwanaście albo czternaście opakowań taniego piwa w sklepie z przecenionymi towarami przy autostradzie, no i miał jeszcze telewizor, a gdy od czasu do czasu zjadł kanapkę z kiełbasą i musztardą oraz chrupki, to wystarczało mu do szczęścia.
Nim wybiła czwarta w to wtorkowe popołudnie, Pack zagłębiony w zniszczonym fotelu wypił sporo piwa z drugiego sześciobutelkowego kartonu. Oglądał teleturniej, w którym cudowna dziewczyna wręczająca nagrody, zawsze występująca w skąpych sukienkach, była o wiele bardziej interesująca niż pytania i prowadzący program uczestnicy.
Pytanie: – A więc, jaki numer państwo wybierają? Jeden, dwa czy trzy?
Pack zwrócił się do telewizora.
– Wezmę to, co kryje się pod strojem tej niezwykłej panienki, dziękuję bardzo – i łyknął piwa.
Właśnie w tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
Pack nie zareagował. Nie miał przyjaciół, więc goście nie interesowali go. Zazwyczaj nachodzili go chętni do ścinania chwastów i uporządkowania posesji, czego nie chciał, ponieważ lubił swoje chwasty.
Znów pukanie.
Pack zgłośnił telewizor.
Zapukali mocniej.
– Odejdźcie – krzyknął.
Zaczęli dosłownie walić w drzwi, aż trzęsła się przyczepa.
– Co, do cholery? – wkurzył się. Wyłączył odbiornik i wstał.
Walenie ustało, ale usłyszał dziwne drapanie o ściany.
Całe domostwo zatrzeszczało na betonowych podstawach, co czasami zdarzało się przy silnym wietrze. Ale teraz nie wiało.
– Dzieciaki – stwierdził.
W rodzinie Aikhornów, mieszkającej po drugiej stronie szosy w odległości dwustu jardów na południe, były tak wredne bachory, że powinno się je uśpić zastrzykami, zakonserwować w formaldehydzie i pokazywać w jakimś muzeum przestępczości. Te szczeniaki zabawiały się odpalaniem petard wciśniętych między betonowe słupki i budziły go w nocy.
Drapanie o ścianę ucichło, ale teraz z kolei dzieciaki chodziły po dachu.
Tego już za wiele. Co prawda metalowy dach nie przeciekał, ale w każdej chwili mógł wygiąć się albo nawet pęknąć na złączach.
Pack otworzył drzwi i wyszedł na deszcz, przeklinając głośno intruzów. Dostrzegł jakieś stwory z filmów grozy z lat pięćdziesiątych, wielkości człowieka, o kłapiących szczękach i wybałuszonych oczach, wokół których widniały małe kleszcze. O zgrozo, na tym koszmarnym obliczu zauważył kilka cech ludzkiej twarzy, przypominającej Daryla Aikhorna, ojca dzieciaków. Pooo-trzeeeebooować, zasyczała istota. Skoczyła w jego stronę, a z odrażającego ciała wysunęło się ostre żądło. Zanim długa piłowata włócznia przeszyła mu brzuch na wylot, Pack uświadomił sobie, że dni pełne piwa, kanapek i chrupek, zasiłków dla niepełnosprawnych i pięknych dziewcząt z teleturnieju minęły bezpowrotnie.
Czternastoletni Randy Hapgood maszerował przez brudną, sięgającą łydek wodę w przepełnionym rynsztoku, uśmiechając się pogardliwie, jakby chciał powiedzieć, że natura musiałaby ustawić tysiąc razy większą zaporę, by zbić go z pantałyku. Nie nosił czegoś tak staromodnego jak płaszcz przeciwdeszczowy czy kalosze. Wspaniałe blondynki nie przytulają się do ramienia idiotów z parasolami. Szczerze mówiąc, szałowych blondynek nie widziało się również u boku Randy’ego, ale zakładał, że po prostu jeszcze nie zauważyły, jakim był świetnym chłopakiem, jak obojętnie traktował pogodę i wszystko, co zaskakiwało innych małolatów.
Przemoczony i zły gwizdał wesoło dla niepoznaki. Dotarł ze szkoły do domu za dwadzieścia piąta, po ćwiczeniach orkiestry skróconych z powodu złej pogody. Mokrą kurtkę dżinsową powiesił na drzwiach od spiżarni.
Zdjął także przesiąknięte wodą tenisówki.
– Jestem tuuuuuuuttaaaaaj – wrzasnął, parodiując małą dziewczynkę z filmu Duch.
Cisza.
Wiedział, że rodzice są w domu, ponieważ paliło się światło i drzwi wejściowe były otwarte. Ostatnio coraz częściej pracowali w domu nad jakimś produktem z New Wave.
Randy wyjął puszkę coli z lodówki i pociągnął spory łyk, po czym skierował się na górę, by wyschnąć i opowiedzieć rodzicom, jak minął dzień. Nie mówił do nich tata i mama, co wcale im nie przeszkadzało. Byli w porządku. Czasem myślał, że są aż za bardzo w porządku. Jeździli porshe, nosili supermodne ubrania dużo wcześniej niż inni, i szczerze jak kumple rozmawiali z nim o wszystkim, włącznie z seksem. Toteż obawiał się, że gdy spotka wymarzoną szałową blondynkę, dziewczyna, poznawszy rodziców uzna jego tatę za nieskończenie równiejszego i wspanialszego niż on. Czasami żałował, że Pete i Marsha nie są grubi, fatalnie ubrani i nie molestują, by zwracał się do nich per tata i mama. Szkolne współzawodnictwo o stopnie i popularność zupełnie mu wystarczały. Nie chciał konkurencji w domu.
Dotarł do szczytu schodów i zawołał słowami współczesnego amerykańskiego intelektualisty, Johna Rambo: Yo!, co oznaczało – witam was.
Znowu nie odpowiedzieli.
Zbliżając się do pracowni przy końcu korytarza poczuł coś w rodzaju dreszczy. Drgnął i zmarszczył się, ale nie przystanął, gdyż okazywanie strachu nie licowało z jego przekonaniem o własnej dorosłości.
Przekroczył próg, mając na końcu języka dowcipny komentarz na temat ich milczenia i skamieniał ze strachu.
Pete i Marsha siedzieli po przeciwnych stronach dużego stołu, na którym stały dwa komputery. Nie siedzieli – byli powiązani z krzesłami i komputerami mnóstwem obrzydliwych, mechowatych kabli niknących w podłodze. Ich twarze, choć obłędnie zmienione, wciąż w jakimś stopniu przypominały dawne oblicza.
Randy nie mógł oddychać.
Ale po chwili niepewnie cofnął się.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Odwrócił się na pięcie.
Organiczno-metaliczne macki wystrzeliły ze ścian. Cały pokój ożył niczym w koszmarnym śnie. Macki błyskawicznie oplotły go, zamykając w potrzasku i odwróciły w stronę rodziców. Wciąż tkwili na krzesłach, ale nie siedzieli już twarzą do komputerów. Wpatrywali się w niego promieniującymi zielonymi oczyma, które jakby bulgotały w oczodołach.
Randy krzyknął. Szarpnął się, ale macki trzymały go mocno.
Pete otworzył usta i sześć srebrzystych przedmiotów, jak duże kulki łożyskowe, uderzyło chłopca w pierś.
Kilka sekund czuł rozrywający ból, a potem lodowaty dreszcz przenikał całe jego ciało, aż do twarzy.
Próbował ponownie krzyknąć, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk.
Macki chowały się z powrotem w ścianie, ciągnąc go z sobą, aż plecami przywarł do tynku.
Uczucie zimna wypełniało teraz jego głowę.
I znów chciał krzyknąć. Tym razem wydał z siebie cienki, elektroniczny pogłos.
We wtorkowe popołudnie, ubrana w luźne, wełniane spodnie, bawełnianą koszulę i sweter, Meg Henderson siedziała przy kuchennym stole pod oknem, ze szklanką chenin blanc, talerzem cebulowych krakersów, kawałkiem sera gouda i książką Rex Staouta, której bohaterem był Nero Wolfe. Wieki temu przeczytała wszystkie książki o Wolfie, ale teraz wracała do nich. Lektura starych powieści przynosiła jej ulgę, ponieważ bohaterowie nigdy nie zmieniali się. Wolfe wciąż był geniuszem i światowcem, Arche człowiekiem czynu, a Fritz nadal prowadził najlepszą prywatną jadłodajnię. Żaden również nie zestarzał się od czasu ostatniego spotkania, co było sztuczką, którą chciałaby poznać.
Meg miała 80 lat i bez złudzeń – wyglądała na tyle. Czasami patrzyła zdumiona na siebie w lustrze, jak na obcą osobę. Spodziewała się, że jakimś cudem zobaczy odbicie młodości, ponieważ w głębi serca była dziewczynką. Na szczęście nie czuła osiemdziesięciu lat. Nie dokuczał jej artretyzm i inne poważne schorzenia, dzięki Bogu, a mięśnie miała prężne jak Jabby z trzeciej części Gwiezdnych Wojen, którą oglądała tydzień temu na wideo.
Wciąż mieszkała w bungalowie na Concord Circle, dziwnej, małej uliczce w kształcie półksiężyca, która zaczynała się i kończyła przy Sierra Avenue na wschodnim krańcu miasta. Czterdzieści lat temu kupili z Frankiem ten dom, gdy oboje byli nauczycielami w szkole Jeffersona. Od śmierci Franka już czternaście lat mieszkała sama. Krzątała się, sprzątała i gotowała dla siebie, za co dziękowała Bogu.
Jeszcze bardziej błogosławiła swoją sprawność umysłową. Koszmarnie obawiała się sklerozy albo wylewu. Ćwiczyła umysł czytając dużo książek i oglądając mnóstwo filmów na kasetach, unikała natomiast jak ognia ogłupiającej sieczki, która w telewizji uchodziła za rozrywkę.
Przed czwartą trzydzieści po południu we wtorek przeczytała już połowę książki, choć robiła przerwę po każdym rozdziale, by spojrzeć na deszcz. Lubiła deszcz. Lubiła każdą pogodę, jaką Bóg zesłał na świat – burze, grad, wiatr, zimno, upał.
W ulewnym deszczu za oknem nagle zobaczyła trzy duże, ciemne i całkowicie fantastyczne istoty, wynurzające się zza drzew na końcu posesji. Zatrzymały się na chwilę, a cienka mgiełka owijała się wokół ich stóp. Przypominały koszmarne mary senne, które równie szybko znikają jak pojawiają się. Ale te zjawy popędziły w stronę tylnego ganku.
Gdy zbliżały się, upiorne wrażenie nie opuszczało Meg. Nic podobnego nie widziała na tej ziemi… chyba że ożyły chimery na dachach katedr i zeszły na dół. Była przekonana, że to wczesne stadium rozległego wylewu, czego zawsze obawiała się najbardziej. Tylko zdziwiła się, że zaczynała się taką niesamowitą halucynacją.
Ale tak to wyglądało – halucynacja poprzedzająca pęknięcie uciskającego mózg krwiaka. Czekała na ostry ból głowy, po którym zostanie sparaliżowana.
Nawet wówczas, gdy jedna z chimer wpadła do środka tłukąc szybę i skoczyła na Meg z wyszczerzonymi zębami i wysuniętymi szponami, staruszka dziwiła się, że wylew wywołuje tak realistyczną wizję, choć nie zaskoczył jej potworny ból. Zawsze wiedziała, że śmierć będzie boleć.
Dora Hankins, recepcjonistka w głównym hallu New Wave, przyzwyczaiła się, że ludzie wychodzą z budynku o czwartej trzydzieści, choć praca oficjalnie kończyła się o piątej. Wiele osób wykonywało obowiązki w domu, więc nie wymagano ośmiogodzinnego siedzenia. Od chwili konwersji wszyscy i tak pracowali dla tej samej idei, dla nowego świata, a wystarczającym rygorem był wszechobecny strach przed Shaddackiem.
Dora zaniepokoiła się, gdy około czwartej pięćdziesiąt pięć jeszcze nikt nie wyszedł z firmy. W budynku było dziwnie cicho, choć setki ludzi pracowały w biurach i laboratoriach na parterze i dwóch piętrach. Prawdę powiedziawszy, gmach wydawał się wyludniony.
O piątej Dora postanowiła sprawdzić, co się dzieje. Opuściwszy stanowisko przy recepcji, udała się na koniec tego dużego marmurowego hallu i przeszła do skromniejszego korytarza, z podłogą wyłożoną winylowymi płytkami i biurami po obu stronach. Zajrzała do pierwszego pokoju z lewej strony, gdzie pracowało osiem kobiet, będących do dyspozycji szefów mniejszych wydziałów, którzy nie mieli osobistych sekretarek.
Wszystkie siedziały przy komputerach. W tym fluorescencyjnym oświetleniu bez trudu dostrzegała, że ich ciała łączyły się z maszynami.
W ostatnich tygodniach Dora odczuwała jedynie strach. Sądziła, że poznała już wszystkie jego odcienie i natężenia. Ale tak upiornego lęku jak teraz nie doświadczyła wcześniej.
Połyskliwy przewód wystrzelił ze ściany po prawej ręce Dory. Był bardziej metaliczny niż pozostałe, choć ociekał żółtawym śluzem. Ruszył w stronę jednej z sekretarek i bezkrwawo wkręcił się w tył jej głowy. Z czaszki innej kobiety wystrzeliła następna sonda i uniosła się jak wąż tańczący w takt fletu zaklinacza. Zatrzymała się na chwilę, po czym z ogromną prędkością pomknęła w stronę sufitu, przeniknęła przez jedną z płyt wyciszających i zniknęła gdzieś w pokojach na górze.
Dora zrozumiała, że wszystkie komputery i ludzie zatrudnieni w New Wave połączyli się jakoś w jedną całość, nierozerwalnie związaną z budynkiem. Chciała uciekać, ale nie mogła poruszyć się może dlatego, że zdawała sobie sprawę, iż każda próba ucieczki skazana jest na niepowodzenie.
Chwilę później została włączona do systemu.
Betsy Soldonna starannie przyklejała ogłoszenie na ścianie za biurkiem w bibliotece miejskiej w Moonlight Cove. Dotyczyło Fascynującego Tygodnia Fikcji, kampanii zachęcającej dzieci do czytania książek.
Była asystentką bibliotekarki, ale we wtorki szefowa Cora Danker miała wolne. Lubiła Corę, ale chętnie zostawała sama. Cora była okropną gadułą, bez przerwy plotkowała albo nudziła na temat swoich ulubionych programów w TV. Betsy, od lat zagorzały bibliofil z obsesyjną wręcz miłością do książek, z zachwytem rozmawiałaby bez końca o lekturach, ale Cora, choć szefowa biblioteki, bardzo mało czytała.
Betsy oderwała z rolki czwarty kawałek taśmy klejącej i przymocowała do ściany ostatni róg plakatu. Cofnęła się o krok, by podziwiać pracę.
Była dumna ze swego skromnego talentu artystycznego. Narysowała chłopca i dziewczynkę z książkami w rękach, którzy z wytrzeszczonymi oczyma wpatrywali się w otwarte strony, a włosy stały im dęba. Brwi dziewczynki i uszy chłopca zdawały się odrywać od twarzy. Nad nimi widniał napis: KSIĄŻKI TO DOMY RADOŚCI PEŁNE DRESZCZU I DZIWNOŚCI.
Z tyłu, zza półek z książkami w końcu biblioteki, dobiegł dziwny odgłos – pomruk, duszący kaszel, a po chwili jakby warknięcie. Następnie bez wątpienia rozległ się łoskot książek spadających z regału na podłogę.
W bibliotece był jeszcze Dale Foy, emeryt, który przedtem pracował jako kasjer w supermarkecie Lucky. Zawsze szukał nowych autorów thrillerów i narzekał, że żaden nie jest tak dobry jak stare wygi. Myślał raczej o Johnie Buchanie, a nie R. L. Stevensonie.
Nagle przyszła jej do głowy okropna myśl, że pan Foy dostał ataku serca i tak bełkotliwie wzywał ją na pomoc, i że zwalił książki chwytając się półek. Oczami wyobraźni widziała, jak zwija się w agonii, z posiniałą twarzą i krwawą pianą na ustach…
Lata czytania wyostrzyły jej wyobraźnię, aż stała się równie ostra jak brzytwa z doskonałej niemieckiej stali.
Wybiegła zza biurka i ruszyła wzdłuż wysokich regałów.
– Panie Foy, czy wszystko w porządku?
Dotarła do rozwalonych książek, ale nie znalazła go. Zdziwiona odwróciła się, by udać się z powrotem do biurka, a za nią stał jednak pan Foy. Tak zmieniony, że nawet w swej bujnej wyobraźni Betsy nie wymyśliłaby takiej istoty, ani tego, co chciał z nią uczynić. Mijały minuty pełne niespodzianek jak w setkach książek, które przeczytała, tyle że zabrakło szczęśliwego zakończenia.
Ciemne, burzowe chmury nad Moonlight Cove potęgowały zmierzch, a całe miasto zdawało się świętować Fascynujący Tydzień Fikcji, który właśnie trwał w bibliotece. Ten zamierający dzień był dla wielu pełen dreszczy i tajemnic, niczym gabinet osobliwości w najbardziej makabrycznym wesołym miasteczku, jakie kiedykolwiek rozbiło namioty.
Sam oświetlił latarką strych. Na podłodze z surowych desek nie było nic z wyjątkiem ton kurzu, pajęczyn i mnóstwa wysuszonych pszczół, które zbudowały gniazda pod belkami, a potem zginęły w wyniku jakiejś zarazy albo po prostu ich życie dobiegło kresu. Zadowolony, wrócił do klapy w podłodze i zszedł po drabinie do garderoby przy sypialni Harry’ego na drugim piętrze. Wcześniej usunęli ubrania, by otworzyć klapę na strych i spuścić składaną drabinę.
Tessa, Chrissie, Harry i Moose czekali na niego w ciemnej sypialni.
– Owszem, może być – stwierdził Sam.
– Ostatni raz właziłem tam przed wojną – powiedział Harry.
– Trochę brudu, kilka pająków, ale dobra kryjówka. O ile przyjdą po ciebie wcześniej i znajdą pusty dom, nigdy nie pomyślą o strychu. No bo jak wgramoliłby się tam sparaliżowany człowiek?
Sam nie był pewien, czy wierzy w to, co mówi. Ale dla własnego i Harry’ego spokoju – chciał wierzyć.
– Mogę zabrać Moose’a? – spytał Harry.
– Weź strzelbę, o której wspominałeś, ale nie psa – wtrąciła Tessa. – Choć jest dobrze wytresowany, może zaszczekać w nieodpowiednim momencie.
– Czy Moose będzie bezpieczny tu na dole… kiedy oni przyjdą? – zastanawiała się Chrissie.
– Na pewno tak – powiedział Sam. – Nie zależy im na psach, tylko na ludziach.
– Lepiej wnieśmy Harry’ego na górę – powiedziała Tessa. – Wkrótce musimy wyjść.
Sypialnia wypełniła się cieniami niemal tak szybko, jak kieliszek krwawoczerwonym winem.