Tam, gdzie pląsają dziwadła
W takt nocnej muzyki.
Którą tylko one słyszą.
KSIĘGA WSZELKICH SMUTKÓW
Janice Capshaw lubiła biegać nocą. Prawie każdego wieczoru po dwudziestej drugiej nakładała szary dres z odblaskowymi niebieskimi paskami na piersiach i plecach, upinała włosy pod opaską, sznurowała adidasy i przebiegała sześć mil. Miała trzydzieści pięć lat, ale wyglądała na dziesięć mniej dzięki pasji sportowej.
W niedzielę wieczorem, dwudziestego pierwszego września, wyszła z domu o dwudziestej drugiej i pobiegła wzdłuż Ocean Avenue, głównej ulicy miasta. Minąwszy cztery przecznice, skręciła w lewo, w stronę miejskiej plaży. Sklepy były pozamykane i ciemne. Światła paliły się jedynie w niektórych mieszkaniach, w pubie Przy Rycerskim Moście i w kościele katolickim pod wezwaniem Matki Bożej Miłosierdzia otwartym całą dobę. Ponadto noc rozjaśniał miedziany blask latarń. Na ulicy nie było samochodów ani ludzi. Moonlight Cove uchodziło za spokojne małe miasteczko, pogardzające korzyściami płynącymi z turystyki, o które tak chciwie zabiegały inne nadmorskie miejscowości. Janice lubiła ten powolny rytm życia, choć ostatnimi czasy miasto wydawało się nie tyle senne, ile martwe.
Biegnąc w dół główną ulicą w bursztynowym świetle oraz cieniach rzucanych przez rzeźbione wiatrem cyprysy i sosny, nie dostrzegła żadnego ruchu. Jedynie rzadka mgła delikatnie wirowała w powietrzu, a ciszę zakłócały tylko ciche klap-klap butów o gumowych podeszwach, uderzających o chodnik i ciężki oddech. W tym pustkowiu mogłaby uchodzić za ostatnią istotę na ziemi, uczestniczącą w jednoosobowym maratonie po biblijnej zagładzie.
Nie lubiła wstawać o świcie i biegać przed pracą. Latem przyjemniej zaliczyć sześć mil po upalnym dniu, choć to nie wstręt do wczesnych godzin ani też upał sprawiły, że wybrała nocną porę. Zimą również ćwiczyła późno. Po prostu lubiła noc.
Już od dziecka uwielbiała siedzieć na podwórzu po zachodzie słońca pod niebem pełnym gwiazd, słuchając żab i świerszczy. Ciemność była kojąca. Wygładzała zbyt ostre kontury świata, łagodziła jaskrawe kolory. Z nadejściem zmierzchu niebo zdawało się cofać, a wszechświat rozszerzał się. Noc była większa od dnia, a życie w jej królestwie jakby bogatsze.
Dotarła do miejsca, w którym Ocean Avenue skręcała u stóp wzgórza, przebiegła szybko przez parking i skierowała się ku plaży. Srebrno-żółty blask księżyca na nieomal bezchmurnym niebie oświetlał trasę. Zdarzały się noce zbyt mgliste i pochmurne, by biegać wzdłuż brzegu. Ale tego wieczora spienione fale błyszczały groźnie w czarnej toni, a szerokie zakole piachu połyskiwało blado między pofałdowanym morzem a górzystym wybrzeżem.
Biegnąc przez plażę w stronę twardego, wilgotnego piachu nad wodą, a potem na południe do oddalonego o milę krańca zatoki, Janice czuła się cudownie. Jej zmarły mąż Richard, który trzy lata temu przegrał walkę z rakiem, twierdził, że wskazówki jej biologicznego zegara zawsze pokazują północ i że Janice jest kimś więcej niż nocnym markiem.
– Zapewne pokochałabyś życie wampira, istnienie między zachodem słońca a świtem – mówił, a ona na to:
– Chcę ssać twoją krew.
Boże, jak bardzo go kochała. Początkowo obawiała się, że życie u boku luterańskiego pastora będzie nudne, ale jakże myliła się. Już trzy lata minęły od jego śmierci, a ona wciąż tęskniła za nim, zwłaszcza nocą. Był…
Nagle, mijając dwa wysokie cyprysy na środku plaży w połowie drogi między wzgórzami a brzegiem wyczuła czyjąś obecność w ciemności i mgle. Nie dostrzegła żadnego ruchu, słyszała jedynie odgłos swych kroków, chrapliwy oddech i łomot serca. To instynkt podpowiadał, że ma towarzystwo.
Nie zaniepokoiła się sądząc, że inny biegacz pojawił się na plaży. Kilku lokalnych fanatyków tężyzny fizycznej spotykała na swojej trasie dwa lub trzy razy w miesiącu.
Stanęła i odwróciła się, lecz ujrzała tylko opustoszałą połać piachu, skąpaną w świetle księżyca, wstęgę połyskliwie spienionej fali, znajome zarysy skał nabrzeżnych i pojedyncze drzewa wystrzelające w górę w różnych miejscach plaży. Słyszała jedynie głuchy plusk fal.
Doszła do wniosku, że instynkt ją zawiódł. Znów skierowała się na południe, szybko odzyskując rytm biegu. Ale pokonała zaledwie pięćdziesiąt jardów, gdy kątem oka dostrzegła jakiś ruch z lewej strony. Coś zwinnego wyskoczyło zza rosnącego na plaży cyprysu i pobiegło w kierunku wygładzonych wiatrem i deszczem skał, gdzie zniknęło z pola widzenia.
Janice stanęła. Zastanawiała się nad tym, co zobaczyła. Wydawało się to większe od psa, może było wielkości człowieka, z daleka jednak nie dostrzegła żadnych szczegółów. Skały różnej wysokości tak długo rzeźbiła natura, aż zaczęły przypominać bryłę na wpół roztopionego wosku, dostatecznie dużą, by ukryć to, co przed chwilą widziała.
– Jest tam kto? – spytała.
Nie spodziewała się żadnej odpowiedzi i nie otrzymała jej. Czuła niepokój, ale nie lęk. Jeśli to nie była gra mgły i księżycowego blasku, to z pewnością dostrzegła zwierzę, ale nie psa, gdyż ten pobiegłby do niej, a nie zachowywałby się tak tajemniczo. Ponieważ na wybrzeżu nie grasowały groźne drapieżniki, Janice bardziej zaciekawiła się, niż przestraszyła.
Spocona poczuła chłód, więc dla rozgrzewki tupała w miejscu. Ciągle wypatrywała wśród skał stworzenia opuszczającego kryjówkę.
Niektórzy ludzie w okolicy trzymali konie, a Fosterowie prowadzili nawet hodowlę i wynajem stajni w pobliżu morza, w odległości dwóch i pół mili za północnym skrzydłem zatoki. Może jeden z nich wydostał się na wolność? Co prawda ta tajemnicza istota była mniejsza, ale mógł to być kucyk. Z drugiej jednak strony, przecież usłyszałaby tętent kopyt nawet na suchym piachu. Oczywiście, jeśli uciekł koń Fosterów lub kogoś innego, powinna go złapać, albo przynajmniej powiadomić właścicieli, gdzie znajdą zwierzę.
W końcu, gdy nic się nie poruszyło, okrążyła skały. Wokół słały się aksamitne cienie, lecz większość skalnego wzniesienia oświetlał mleczny księżyc. Nie dostrzegła żadnej żywej istoty.
Ani przez chwilę nie pomyślała, że zobaczyła coś innego niż biegacza lub zwierzę, i że grozi jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Oprócz sporadycznych aktów chuligaństwa, włamań, których dopuszczały się rozwydrzone nastolatki, oraz wypadków drogowych, lokalna policja nie miała wiele roboty.
Przestępstwa przeciwko życiu, jak gwałt, pobicie, morderstwo, były rzadkością w miejscowości tak małej i zintegrowanej jak Moonlight Cove. Wydawało się, że ludzie zamieszkujący ten zakątek wybrzeża żyli w spokojniejszej epoce niż reszta Kalifornii.
Po lustracji skalistego wzgórza Janice wróciła na twardy piach tuż przy wodzie. Uznała, że zmyliło ją dwóch zdolnych oszustów: blask księżyca i mgła. Wszystko było przywidzeniem.
Mgła nagle zgęstniała, lecz Janice biegła dalej po półkolistej plaży na południowy kraniec zatoki. Była pewna, że dotrze tam i wróci do wylotu Ocean Avenue, nim widoczność ograniczy się do zera.
Lekka bryza od morza skłębiła mgłę, która zgęstniała niczym mleko zmieniające się w masło. Nim Janice dotarła do celu, wiatr nasilił się, a przybrzeżne fale uderzały mocniej w sztuczny falochron ze skał, wyrzucając w górę fontanny wody.
Ktoś stał na tej ścianie z głazów o wysokości dwudziestu stóp i obserwował kobietę. Janice spojrzała w górę w chwili, gdy mgła przesunęła się i księżyc oświetlił sylwetkę.
Teraz opanował ją strach.
Choć nieznajomy znajdował się dokładnie naprzeciwko, nie dostrzegła pogrążonej w mroku twarzy. Wydawał się wysoki, miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, ale mogła mylić się. Widziała tylko jego oczy, które napawały ją strachem. Płonęły słabym bursztynowym blaskiem, jak ślepia zwierzęcia w świetle samochodowych reflektorów.
To spojrzenie porażało ją. Postać majacząca nieruchomo w mroku, na kamiennej ścianie obok strzelającego w górę strumienia wody, mogłaby uchodzić za posąg bożka z dwoma błyszczącymi klejnotami w miejsce oczu, wyrzeźbiony przed wiekami przez wyznawców demonicznego kultu. Janice chciała uciec, ale nie mogła ruszyć się. Czuła się jak przykuta do piachu, w objęciach paraliżującego strachu, który wcześniej przeżywała tylko w koszmarnych snach.
Zastanawiała się, czy jest przytomna. Może to jedynie jakiś zły sen, a ona śpi sobie bezpieczna w łóżku pod ciepłym kocem. Wówczas ten człowiek wydał z siebie złowrogie, głuche warknięcie, przechodzące w złowieszczy syk, niecierpliwy okrzyk pragnienia, gorący ale również zimny, bardzo zimny.
I ruszył z miejsca.
Zsuwał się na czworakach z wysokiego falochronu, nie jak normalny człowiek, ale z kocią zwinnością i wdziękiem.
Janice przełamała paraliżujący strach, zawróciła w miejscu i pobiegła ku wejściu na plażę. Miała przed sobą milę. Nad zatoką, na szczycie urwiska stały domy, w których paliło się światło, a przy niektórych były schody, prowadzące na plażę. Czy znajdzie je w ciemności? Nie marnowała energii na krzyk, gdyż wątpiła, że ktoś ją usłyszy. Poza tym wołanie o pomoc mogło opóźnić nawet nieznacznie ucieczkę, a wtedy prześladowca dogoniłby ją i uciszył, nim ktokolwiek zdołałby odpowiedzieć.
Teraz dopiero doceniła swoje dwudziestoletnie doświadczenie biegaczki. Nie biegła tylko dla zdrowia, wyczuwała, że walczy o życie. Przycisnęła ręce do boków, pochyliła głowę i popędziła, by jak najszybciej dotrzeć do pierwszych domostw przy Ocean Avenue i poczuć się bezpiecznie. Nie sądziła, by ten człowiek lub cokolwiek to było – ścigał ją na oświetlonej i zamieszkałej ulicy.
Różnobarwne chmury zakryły część księżyca, którego światło migało i pulsowało w szybko gęstniejącej mgle, tworząc niesamowite cienie potęgujące jej strach. To wszystko przypominało mary senne i Janice była skłonna uwierzyć, że leży w łóżku, pogrążona we śnie, lecz nie zatrzymała się ani nie spojrzała za siebie, ponieważ człowiek z bursztynowymi oczami wciąż gonił ją.
Pokonała już połowę trasy między falochronem a Ocean Avenue, czując się z każdym krokiem pewniej, gdy nagle uświadomiła sobie, że dwa z rzekomych cieni, które widziała we mgle, to wcale nie przywidzenie. Jedna z istot biegła wyprostowana po prawej stronie w odległości dwudziestu stóp, druga zaś z lewej pędziła na czworakach piętnaście stóp za nią, rozbryzgując wodę przy brzegu. Dorównywała rozmiarami człowiekowi, choć z pewnością nim nie była, ponieważ żaden człowiek nie poruszał się tak szybko i zwinnie w pozycji psa. Dostrzegała jedynie ich kształt i wielkość, nie widząc twarzy ani szczegółów, z wyjątkiem dziwnie świecących oczu.
Wiedziała jakimś cudem, że żaden z tych prześladowców nie jest człowiekiem z falochronu. Tamten biegł za jej plecami wyprostowany lub na czworakach. Była niemal okrążona.
Janice nie próbowała nawet wyobrazić sobie, kim lub czym byli ci osobnicy. Analizę tego niesamowitego zdarzenia odłożyła na później. Teraz po prostu przyjęła do wiadomości istnienie czegoś niewiarygodnego, bowiem jako wdowa po kaznodziei i głęboko uduchowiona kobieta była gotowa zaakceptować to, co nieznane i pozaziemskie.
Teraz strach dodawał jej sił, zwiększyła więc tempo, ale prześladowcy zrobili to samo.
Usłyszała dziwaczne łkanie i z trudem zdała sobie sprawę, że to jej własny, pełen udręczenia głos.
Widma, najwidoczniej podniecone jej przerażeniem, płaczliwie zawodziły i jęczały. Najgorsze było to, że owe płaczliwe krzyki przerywało gwałtowne charczenie:
– Złapać sukę, złapać sukę, złapać sukę.
Czym na Boga były? Nie ludźmi, to pewne, jednak z mowy i postawy przypominały ludzi, więc czym mogły być?
Serce waliło jej młotem.
– Złapać sukę…
Tajemnicze postaci zbliżały się, więc próbowała przyspieszyć, lecz nie zgubiła ich. Wciąż zmniejszały dystans. Widziała je kątem oka, ale nie odważyła się spojrzeć wprost w obawie, że szokujący widok sparaliżuje ją i upadnie.
I tak do tego doszło. Coś wskoczyło na nią z tyłu. Ruszyła, przygnieciona ogromnym ciężarem, a trzy istoty stłoczyły się nad nią, dotykając jej, ciągnąc i szarpiąc ubranie.
Chmury zakryły prawie cały księżyc, a cienie pogłębiły się.
Twarz miała wciśniętą w mokry piach, ale zdołała odwrócić głowę na bok i wreszcie z trudem krzyknęła, choć brakowało jej tchu. Rzucała się, kopała, wymachiwała rękami, próbując rozpaczliwie ugodzić prześladowców, ale uderzała głównie w powietrze i piach.
Nic nie widziała, ponieważ księżyc zniknął.
Usłyszała trzask pękającego materiału. Człowiek, który siedział na niej okrakiem, zdarł z niej górę od dresu, rozrywając go na strzępy i drapiąc jej ciało. Czuła dotknięcie gorącej, szorstkiej dłoni, która mimo wszystko była podobna do ludzkiej ręki.
Uwolnił ją na moment od ciężaru, więc szarpnęła się do przodu, ale pozostałe istoty rzuciły się na nią. Była na brzegu, z twarzą w wodzie.
To zawodząc, to dysząc jak psy, sycząc i warcząc, prześladowcy wyrzucali z siebie potoki słów:
– …złapać ją, złapać, ją, złapać, złapać, złapać…
– …chcieć, chcieć, chcieć to, chcieć to…
– …teraz, teraz, prędko, teraz, prędko, prędko, prędko…
Usiłowali ściągnąć jej spodnie od dresu, ale nie była pewna, czy chcą ją zgwałcić, czy pożreć. A może to, czego naprawdę chcieli, przekraczało zdolność jej pojmowania. Byli owładnięci jakąś żądzą, aż promieniującą w zimnym powietrzu, wśród mgły i ciemności.
Jeden z nich jeszcze mocnej wcisnął jej twarz w mokry piach i wodę. Prześladowcy nie zamierzali jej puścić. Wiedziała, że umrze, przygwożdżona i bezradna, a wszystko dlatego, że lubiła biegać nocą.
W poniedziałek, trzynastego października, dwadzieścia jeden dni po śmierci Janice Capshaw, Sam Booker jechał wynajętym samochodem z Międzynarodowego Lotniska w San Francisco do Moonlight Cove. W czasie podróży sporządził w myślach listę powodów, dla których warto żyć. Była to dość ponura, ale zabawna gra. Przyszły mu do głowy tylko cztery rzeczy: piwo Guinnessa, naprawdę dobre meksykańskie jedzenie, Goldie Hawn i strach przed śmiercią.
Ten irlandzki napój nigdy nie zawiódł go, jeśli chodzi o smak i możliwość krótkiej ucieczki od smutków tego świata. Natomiast trudniej było trafić na restaurację serwującą meksykańskie przysmaki, więc tej przyjemności doświadczał rzadziej. Sam dawno już zakochał się w Goldie Hawn, a raczej w ekranowym wizerunku owej pięknej, atrakcyjnej i inteligentnej kobiety, traktującej życie jak wspaniałą zabawę. Szansę spotkania jej były mniej więcej milion razy mniejsze, niż znalezienia wspaniałej, meksykańskiej knajpy w Moonlight Cove, tym nadmorskim miasteczku w północnej Kalifornii. Cieszył się zatem, że aktorka nie była jedynym powodem, dla którego warto żyć.
Gdy zbliżał się do celu podróży, wysokie sosny i cyprysy tworzyły przy autostradzie numer jeden szarozielony tunel i rzucały długie cienie w świetle późnego popołudnia. Dzień był bezchmurny, jednak dziwnie nieprzyjemny. Bladoniebieskie niebo, ponure mimo swej krystalicznej czystości, nie przypominało tropikalnego błękitu, do którego przywykł w Los Angeles. Choć temperatura wynosiła około 50°F, jaskrawe promienie słońca, niczym blask odbijający się od lodowej tafli, zdawały się chłodzić barwny krajobraz osnuwając go mgiełką na podobieństwo szronu.
Strach przed śmiercią. Numer jeden na jego liście. Choć miał dopiero czterdzieści dwa lata, pięć stóp jedenaście cali wzrostu, sto siedemdziesiąt funtów wagi i dobre zdrowie, już sześciokrotnie balansował na krawędzi życia i śmierci, patrząc w odmęty i nie mając odwagi skoczyć.
Po prawej stronie drogi ukazał się drogowskaz: OCEAN AVENUE, MOONLIGHT COVE, DWIE MILE.
Sam nie bał się bólu umierania, gdyż ten minąłby w mgnieniu oka. Nie obawiał się też, że nie zdąży czegoś zrobić. Przez ostatnich kilkanaście lat nie miał żadnych planów, nadziei, marzeń, nie było więc nic do skończenia. Ale bał się tego, co jest poza granicami życia.
Pięć lat temu gdy ledwo żywy leżał na stole operacyjnym, doświadczył zbliżenia ze śmiercią. Gdy chirurdzy walczyli o jego życie, on opuścił ciało i patrzył z sufitu na własne zwłoki i otaczający je zespół lekarzy. Nagle znalazł się w tunelu, pędząc ku oślepiającemu światłu, ku Drugiej Stronie. Wszystko to przypominało historyjki opisane w brukowcach zalegających półki supermarketów. Niemal w ostatniej chwili wytrawni lekarze sprowadzili go na ziemię żywych ludzi, ale on już spojrzał w głąb tunelu. To, co ujrzał, poraziło go. Życie, choć czasem okrutne, było lepsze niż to, co, jak podejrzewał, istniało poza nim.
Dotarł do wylotu Ocean Avenue. U stóp wzniesienia, gdzie ulica skręcała na zachód, pod autostradą pojawił się następny drogowskaz z napisem: MOONLIGHT COVE PÓŁ MILI.
Po obu stronach czarnej dwupasmówki, wśród drzew migały domki skąpane w purpurowej poświacie. W oknach paliły się ciepłe, żółte światła, choć do zmroku pozostała jeszcze godzina. Niektóre, w połowie drewniane o głębokich okapach, wzniesiono w stylu bawarskim, który, jak błędnie ocenili architekci z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, miał pasować do wybrzeża północnej Kalifornii. Inne to były bungalowy w stylu Monterey, o ścianach pokrytych białymi listwami lub drewnianymi płytkami, zwieńczonymi cedrową dachówką i ozdobione z nieco rokokową przesadą. Ponieważ Moonlight Cove rozkwitło w ciągu ostatnich dziesięciu lat, pojawiły się też nowoczesne budyneczki o dużej liczbie okien, wyglądające jak okręty rzucone na nadmorskie wzgórza przez niewyobrażalnie wysoką falę.
Gdy Sam, jadąc wzdłuż Ocean Avenue, dotarł do centrum handlowego ciągnącego się przez sześć skrzyżowań, ogarnęło go uczucie, że wszystko tu nie gra. Sklepy, restauracje, puby, targ, dwa kościoły, miejska biblioteka, kino i inne najzwyklejsze budynki użyteczności publicznej okalały główną arterię biegnącą w dół do oceanu, lecz w oczach Sama miasto sprawiało jakieś niesamowite wrażenie, aż wstrząsnęły nim dreszcze.
Nie potrafił określić powodów swej nagłej niechęci do tego miejsca, choć możliwe że wywołała ją ponura gra świateł i cieni. U schyłku dnia, w smutnym blasku zachodzącego słońca, szary kamienny kościół wyglądał jak nieziemski gmach ze stali, wzniesiony nie dla ludzkich potrzeb. Otynkowany na biało sklep monopolowy błyszczał, jak gdyby zbudowano go z wygładzonych przez wieki kości. Szyby wielu sklepów falowały odbijając lodowatobiałe promienie zachodzącego słońca, jakby ukrywały to, co robili pracujący za nimi ludzie. Cienie rzucane przez budynki, sosny i cyprysy były proste, spiczaste, o krawędziach ostrych jak brzytwa.
Sam zatrzymał się na czerwonym świetle przy trzecim skrzyżowaniu w połowie centrum handlowego. Za nim nie stały żadne samochody, toteż przyglądał się nielicznym przechodniom. Ci ludzie także wydali mu się dziwni z bliżej nieokreślonych powodów. Szli szybko, prężnie, z podniesionymi głowami, emanując dziwną niecierpliwością, która nie pasowała do atmosfery leniwej, nadmorskiej miejscowości liczącej tylko trzy tysiące mieszkańców.
Westchnął i ruszył w dół Ocean Avenue, uspokajając się, że wszystkiemu winna jego wybujała wyobraźnia. Moonlight Cove i mieszkańcy wydaliby mu się najzwyklejsi pod słońcem, gdyby wpadł tu po długiej podróży na obiad do miejscowej restauracji. Ale on przybył do tego miasta świadom, że coś się tu dzieje złego, więc wymyślił jakieś prorocze oznaki w całkiem normalnym otoczeniu.
Tak przekonywał sam siebie, wiedząc, że jednak jest inaczej.
Przyjechał do Moonlight Cove, gdyż umierali tu ludzie, a oficjalne wyjaśnienia zgonów budziły podejrzenia. Sam przeczuwał, że prawda okaże się niezwykle bulwersująca. Przez lata nauczył się ufać swej intuicji, dzięki czemu jeszcze żył.
Zaparkował wypożyczonego forda przed sklepem z upominkami.
Na horyzoncie szarego jak skała morza zachodzące słońce z wolna pokrywało niebo bladą czerwienią. Nad pomarszczoną wodą unosiły się wężowate pasma mgły.
Chrissie Foster siedziała na podłodze oparta o półkę z puszkami w spiżarni na tyłach kuchni. Spojrzała na zegarek. W niewyraźnym świetle gołej żarówki tkwiącej pod sufitem stwierdziła, że jest zamknięta w tej małej, pozbawionej okien komórce już niemal dziewięć godzin. Zegarek dostała na jedenaste urodziny cztery miesiące temu i wpadła w zachwyt, ponieważ nie była to dziecinna zabawka, lecz elegancki pozłacany damski zegarek, z rzymskimi cyframi, prawdziwy Timex, jaki nosiła jej matka. Posmutniała. Zegarek symbolizował czas szczęścia i rodzinnej wspólnoty, które utraciła na zawsze.
Oprócz smutku, samotności i znużenia po godzinach spędzonych w zamknięciu, czuła również lęk. Nie była oczywiście tak przestraszona jak wówczas, gdy ojciec przeniósł ją przez cały dom i wrzucił do spiżarni. Wtedy, wrzeszcząc i wierzgając nogami przeraziła się tym, co zobaczyła i co spotkało rodziców. Potworny strach nie mógł trwać wiecznie. Powoli ustępował przechodząc w lęk, który sprawiał, że było jej na przemian gorąco i zimno, że czuła mdłości i ból głowy, jak gdyby zachorowała na grypę.
Zastanawiała się, co z nią zrobią, gdy wreszcie wypuszczą ze spiżarni, choć właściwie dobrze wiedziała, że przemieni się w jedna z nich. Tak naprawdę rozmyślała nad rezultatem owej przemiany. Czym, dokładnie, stanie się? Matka i ojciec nie byli już zwykłymi ludźmi, ale nie potrafiła opisać ich obecnego wcielenia.
Jej strach potęgował fakt, że nie znajdowała słów na wyjaśnienie tego, co działo się w domu. Wierzyła zaś w potęgę słów. Czytała z pasją niemal wszystko: poezję, opowiadania, powieści, gazety, magazyny, nawet napisy na pudełkach z płatkami, gdy nie miała nic innego pod ręką. Chodziła do szóstej klasy, a nauczycielka, pani Tokawa, mówiła, że jest oczytana jak uczeń z dziesiątej klasy. Gdy nie była zajęta lekturą, pisała opowiadania. W ostatnim roku zdecydowała, że gdy dorośnie, zacznie pisać powieści, takie jak Paul Zindel, albo wyniosły Daniel Pinkwater, a najlepiej jak Andre Norton.
Lecz teraz słowa zawodziły. Przyszłość miała się w znacznym stopniu różnić od tej, jaką sobie wyobrażała. Tak samo przerażała ją utrata wizji bezpiecznej przyszłości pisarki jak i przemiana rodziców. Niespełna dwunastoletnia Chrissie już z całą ostrością uświadomiła sobie kruchość życia.
Ale jeszcze nie poddała się. Zamierzała walczyć. Nie zmienią jej tak łatwo. Wkrótce po tym, jak wylądowała w spiżarni, gdy już obeschły jej łzy, zaczęła przeglądać półki w poszukiwaniu jakiejś broni. Zgromadzono tu głównie jedzenie w puszkach, butelkach i kartonach, ale również czystą bieliznę, apteczkę i przybory do majsterkowania. Znalazła doskonałą broń: mały pojemnik środka do smarowania w aerozolu, zawierający WD-40. Gdyby prysnęła im w oczy znienacka, miałaby szansę ucieczki.
Ułożyła w głowie nagłówek do gazety: „Sprytna dziewczyna ratuje się przy pomocy zwykłego, domowego środka do smarowania”.
Trzymała WD-40 w dłoniach, co dodawało jej otuchy.
Od czasu do czasu powracały wyraziste i niepokojące wspomnienia: widziała czerwoną i wykrzywioną z wściekłości twarz ojca, gdy wpychał ją do spiżarni. Miał podkrążone oczy, rozdęte nozdrza i zęby odsłonięte w zwierzęcym pomruku.
Wrócę po ciebie – charczał, plując na wszystkie strony – wrócę.
Zatrzasnął drzwi, a pod klamkę wepchnął krzesło z wysokim oparciem. Później, gdy w domu zapanowała cisza i wydawało się, że rodzice są daleko, Chrissie pchała drzwi z całej siły, ale krzesło stanowiło przeszkodę nie do pokonania.
Wrócę po ciebie. Wrócę.
Jego wykrzywiona twarz i przekrwione oczy przywiodły jej na myśl opis morderczego Hyde’a z książki o Dr. Jekyllu, autorstwa Roberta Louisa Stevensona, którą czytała kilka miesięcy temu. Ojca opanowało szaleństwo. Nie był już tym samym człowiekiem, co niegdyś.
Jeszcze bardziej przerażało ją wspomnienie tego, co ujrzała w korytarzu na piętrze, gdy nieoczekiwanie wróciła do domu spóźniwszy się na szkolny autobus. Zaskoczyła wówczas rodziców. Lecz to nie byli oni. Przeistoczyli się w coś innego.
Wstrząsnął nią dreszcz.
Ścisnęła mocniej pojemnik z WD-40.
Nagle, po raz pierwszy od wielu godzin, usłyszała w kuchni hałas. Otworzyły się drzwi na tyłach domu. Rozległy się kroki kilku ludzi.
– Jest tam – powiedział ojciec.
Chrissie zamarła, a po chwili serce zaczęło bić szybciej.
– To trochę potrwa – odezwał się inny mężczyzna.
Chrissie nie poznała tego głębokiego, chrapliwego głosu.
– Widzicie, z dziećmi to sprawa bardziej skomplikowana. Shaddack nie ma pewności, czy jesteśmy już gotowi. To ryzykowne.
– Trzeba ją poddać konwersji, Tucker – usłyszała matkę, choć mówiła jakoś inaczej niż zwykle. Poznała jej głos, lecz pozbawiony tej zwykłej miękkości i naturalnej melodyjności, które sprawiały, że matka tak wspaniale czytała bajki.
– Oczywiście – potwierdził obcy, nazywany Tuckerem.
– Wiem o tym. Shaddack także wie. W końcu mnie tu przysłał, tylko cała sprawa zabierze trochę więcej czasu niż zwykle. Potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy jej pilnować w trakcie konwersji.
– Zrobimy to w sypialni na górze.
Konwersja?
Drżąc Chrissie stanęła twarzą do drzwi.
Rozległy się zgrzyt, trzask i krzesło przewróciło się.
Ściskała pojemnik w prawej ręce z palcem na dozowniku.
Drzwi otworzyły się i zajrzał ojciec.
Chrissie próbowała myśleć o nim jako o Alexie Fosterze, nie zaś ojcu, ale trudno zaprzeczyć, że to wciąż był jej ojciec, choć stał się całkiem nową istotą.
Nie był już taki wściekły. Bardziej przypominał siebie z gęstymi jasnymi włosami o miłej twarzy z kilkoma piegami na policzkach i nosie. Chrissie dostrzegła jednak straszną zmianę w jego oczach. Przepełniały go też dziwna nerwowość i napięcie. Głód. Tak: tata wyglądał na zżeranego przez głód, oszalałego z głodu, łaknącego… lecz czegoś innego niż zwykłe jedzenie. To uczucie sprawiało, że miał bezustannie napięte mięśnie i bił od niego żar jak para z wrzącej wody.
– Wyjdź, Chrissie – powiedział.
Dziewczynka przygarbiła ramiona, zamrugała, jakby chciała powstrzymać łzy. Udała, że wstrząsnął nią dreszcz i starała się wyglądać jak mała, przestraszona, pokorna istota. Z ociąganiem zrobiła krok do przodu.
– Prędzej, prędzej – niecierpliwie poganiał ją, machając ręką.
Chrissie przestąpiła próg spiżarni i zobaczyła matkę za Alexem. Sharon wciąż była ładna z kasztanowymi włosami i zielonymi oczami – ale utraciła miękkość i matczyne ciepło. Odmieniona patrzyła twardo, nerwowa i spięta jak ojciec.
Obok kuchennego stołu stał wysoki, szczupły mężczyzna w dżinsach i myśliwskiej kurtce. To był z pewnością Tucker, z którym rozmawiała matka. Ostrzyżone na jeża włosy sterczały jak szczecina. Miał ciemne oczy osadzone pod niskim, kościstym czołem. Ostro zakrzywiony nos wyglądał jak kamienny klin, wbity w środek twarzy, usta tworzyły cienką linię, a szczęka wystawała jak u drapieżnika, polującego na małe zwierzęta, które połykał w połowie za jednym kłapnięciem paszczy. Trzymał w ręku lekarską torbę z czarnej skóry.
Ojciec wyciągnął rękę, Chrissie błyskawicznie podniosła pojemnik z WD-40 i trysnęła mu z bliska w oczy. Zaskoczony, zawył z bólu, Chrissie odwróciła się i prysnęła teraz matce prosto w twarz. Szukali jej na wpół oślepli, ale prześliznęła się i popędziła przez kuchnię.
Gdy Tucker chwycił ją za ramię, kopnęła go w krocze.
Nie puścił jej, ale osłabił uścisk. Wyrwała mu się i pognała na korytarz.
Moonlight Cove pogrążyło się w zmierzchu niczym we mgle utkanej z purpurowego światła, a nie wody. Sam Booker wysiadł z samochodu. Było chłodno, więc ucieszył się, że pod sztruksową kurtką ma wełniany sweter. Gdy zapaliły się uliczne lampy, spacerował już po Ocean Avenue oswajając się z atmosferą miasta.
Wiedział, że Moonlight Cove nieźle prosperowało dzięki New Wave Microtechnology, która założyła tu główną siedzibę trzy lata temu. Dostrzegał jednak oznaki recesji. Właściciele likwidowali sklepy z upominkami i biżuterią. Za zakurzonymi witrynami widział gołe półki i puste pudełka wśród nieruchomych cieni. Natomiast w sklepie z modną odzieżą zorganizowano wyprzedaż, ale najwyraźniej towar nadal rozchodził się w żółwim tempie, nawet po pięćdziesięcio- czy siedemdziesięcioprocentowej obniżce.
Minął dwie przecznice, kierując się ku zachodowi, gdzie plaża wyznaczała koniec miasta, po czym przeszedł na drugą stronę i wracając dotarł do pubu Przy Rycerskim Moście. Zapadł zmierzch. Perłowa mgła nadciągała od morza, a powietrze zdawało się mienić kolorami. Zasłona o czerwonym odcieniu przykrywała wszystko, z wyjątkiem miejsc, gdzie lampy uliczne rzucały snopy żółtego światła. Od góry zstępowała ciemność.
Trzy przecznice dalej pojawił się samochód, a Sam był jedynym przechodniem. Ta pustka, w połączeniu z niesamowitym światłem zamierającego dnia, napełniała go uczuciem, jakby znalazł się w mieście-widmie, zamieszkałym przez martwych. A gęstniejąca mgła, płynąca znad Pacyfiku w górę ulicy, wywoływała wrażenie, że wszystkie okoliczne sklepy oferują na sprzedaż jedynie pajęczynę i kurz.
Jesteś ponurym draniem, powiedział do siebie. Z biegiem lat stał się pesymistą. Wszystko, co przeżył do tej pory, wykluczało radosny optymizm.
Smugi mgły oplatały jego nogi. Nad morzem widniało jeszcze blade, na wpół zgaszone słońce. Sam poczuł dreszcz i wszedł do pubu na drinka.
Nieliczni goście też byli jacyś smutni. Przy stoliku po lewej stronie rozmawiali cicho schyleni ku sobie kobieta i mężczyzna. Przy barze garbił się nad szklanką piwa beczkowego facet o posępnej twarzy. Trzymał ją w dłoniach z taką miną, jakby właśnie zobaczył pływającą w napoju pluskwę.
Lokal przypominał nieco prawdziwy angielski pub. Różne herby, skopiowane bez wątpienia z jakiejś księgi heraldycznej, wyrzeźbiono w drewnie i ozdobiono nimi oparcia stołków barowych. W rogu stała zbroja. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające polowanie na lisa.
Sam wśliznął się na stołek z dala od ponuraka. Barman ruszył szybko do niego, przecierając szmatką i tak już nieskazitelnie czysty dębowy kontuar.
– Tak, sir, co podać? – był krągłym mężczyzną. Miał niewielki brzuszek, pulchne przedramiona pokryte czarnymi włosami, pulchną twarz, zbyt małe usta i bulwiasty nos zakończony kulką. Okrągłe oczy nadawały jego twarzy wyraz wiecznego zdziwienia.
– Macie Guinnessa? – spytał Sam.
– To podstawa prawdziwego pubu, że się tak wyrażę. Gdyby zabrakło Guinnessa… cóż, równie dobrze moglibyśmy zamienić lokal w herbaciarnię.
Miał słodki głos; słowa brzmiały gładko i okrągło, tak jak on sam wyglądał. Sprawiał wrażenie nadzwyczaj uczynnego.
– Życzy pan sobie zimne czy lekko schłodzone?
– Schłodzone.
– Znawca!
Wróciwszy z butelką i szklanką, przedstawił się.
– Nazywam się Burt Peckam. Jestem właścicielem tej budy.
Ostrożnie nalewał piwo po ściance szklanki, aby było jak najmniej piany. Sam też przedstawił się:
– Sam Booker. Miłe miejsce, Burt.
– Dzięki. Może rozgłosiłbyś to tu i ówdzie. Staram się stworzyć przyjemną atmosferę, jest dobre zaopatrzenie i kiedyś waliły do mnie tłumy. Ale teraz wydaje mi się, że większość mieszkańców wstąpiła do towarzystwa trzeźwości, bądź sami pędzą na strychu trunki.
– Pamiętaj, że jest poniedziałkowy wieczór.
– W ostatnich miesiącach nawet w soboty knajpa zapełnia się tylko w połowie, co kiedyś było nie do pomyślenia.
Na jego okrągłej twarzy pojawił się cień troski. Mówiąc wolno przecierał kontuar.
– Nic nie rozumiem. Może tak dalece opanowała Kalifornijczyków wariacka troska o zdrowie. Wszyscy siedzą w domach, ćwiczą aerobik przy magnetowidach, jedzą kiełki pszeniczne, białka jajek czy coś tam do cholery innego i piją tylko wodę mineralną, soki owocowe, albo ptasie mleko. Słuchaj, przecież kieliszeczek czy dwa to nic złego.
Sam łyknął trochę Guinnessa, westchnął z zadowoleniem i powiedział:
– Z pewnością mi nie zaszkodzi.
– Jasne, piwo wspomaga krążenie, dobrze działa na kiszki. Duchowni powinni wychwalać jego zalety każdej niedzieli, a nie grzmieć przeciwko. Wszystko z umiarem jest dobre – również kilka piw dziennie.
Uznawszy, że czyści kontuar zbyt intensywnie, zawiesił szmatkę na haczyku i stanął z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
– Wpadłeś przejazdem, Sam?
– Podróżując wzdłuż wybrzeża, od Los Angeles aż do Oregonu, szukam po drodze spokojnego miejsca, żeby osiąść na niby-emeryturze – kłamał jak z nut.
– Na emeryturze? Żartujesz?
– Na niby-emeryturze.
– A ileż ty masz lat?!
– Czterdzieści dwa.
– Czyżbyś był kasiarzem?
– Maklerem. Parę razy dobrze zainwestowałem. Teraz mogę już żyć całkiem nieźle z pakietu akcji. Chcę zamieszkać w zacisznym miasteczku, bez smogu i przestępczości. Mam dość Los Angeles.
– Ludzie rzeczywiście dorabiają się na papierach? – zdziwił się Peckham. – Myślałem, że to równie niepewny interes jak gra w kości w Reno. Kilka lat temu? Chyba wszyscy się spłukali, gdy rynek oszalał.
– To kiepski interes dla drobnego ciułacza, ale prawdziwy makler nie ulegający euforii w czasie hossy wychodzi na swoje. Trzeba umiejętnie wykorzystywać wahania rynku.
– Emerytura w wieku czterdziestu dwu lat – Peckham zamyślił się. – Rozkręcając ten interes, myślałem, że ustawię się na całe życie. Powiedziałem żonie tak: w dobrych czasach ludzie piją dla przyjemności, w złych, by zapomnieć, więc nie ma lepszej inwestycji niż pub. A teraz? – Zatoczył ręką szeroki łuk wskazując na niemal pustą salę. – Robiłbym większe kokosy sprzedając prezerwatywy w klasztorze.
– Dasz mi jeszcze jednego Guinnessa? – spytał Sam.
– O rany, może pech wreszcie opuści to miejsce!
Gdy Peckham wrócił z drugą butelką piwa, Sam powiedział:
– Może szukałem właśnie takiego Moonlight Cove. Rozejrzę się tu przez kilka dni. Poleciłbyś mi jakiś motel?
– Został już tylko jeden, a jeszcze wiosną funkcjonowały cztery. To nigdy nie było turystyczne miasto. Nikomu na tym nie zależało, jak sądzę. Nie wiem… może ta mieścina umiera, choć jest niebrzydka. Ludzie jakoś żyją, ale cholera czegoś tu ubywa.
Znów chwycił szmatkę i zaczął polerować kontuar.
– Zatrzymaj się w Cove Lodge przy Cypress Lane. To ostatnia przecznica przy Ocean Avenue, biegnie wzdłuż urwiska, więc pewnie dostaniesz pokój z widokiem na morze. Jest tam czysto i spokojnie.
Chrissie dotarła do końca korytarza i pchnęła drzwi wejściowe. Przeskoczywszy szeroki ganek, zbiegła po schodach. Potknęła się, lecz odzyskała równowagę, skręciła w prawo i popędziła przez podwórze w kierunku stajni. Minęła niebieską hondę najwidoczniej należącą do Tuckera. Tupot jej kroków grzmiał niczym huk armatni, ale nie mogła biec ciszej i szybciej. Gdyby nawet rodzice z Tuckerem nie wypadli na ganek nim zniknęła w mroku i tak słyszeliby, gdzie ucieka.
Niebo rozjaśniała czerwona poświata słońca ginącego za horyzontem. Mgła unosiła się od morza i Chrissie miała nadzieję, że wkrótce zgęstnieje jak pudding i osłoni ją całkowicie.
Gdy dopadła do stajni, otworzyła duże wrota. Owionął ją znajomy, przyjemny zapach słomy, siana, końskiej skóry, siodła i wyschniętego łajna.
Szybko zapaliła trzy słabe żarówki, dostatecznie jednak oświetlające wnętrze i nie płoszące zwierząt. Po obu stronach zaśmieconego przejścia znajdowało się dziesięć boksów, z których wychylały się zaciekawione konie. Kilka należało do rodziców Chrissie, a pozostałe do mieszkańców Moonlight Cove i okolic. Konie prychały i parskały, a jeden zarżał cicho, gdy Chrissie biegła do ostatniego boksu po prawej stronie, gdzie stała klacz Godiva.
Mogła dostać się tu także od podwórza, lecz furtki już zamknięto na skoble, żeby nie oziębiło się w środku. Godiva była łagodną klaczą, szczególnie zaprzyjaźnioną z Chrissie, ale płoszyła się, gdy ktoś zbliżał się do niej w ciemności. Mogła cofnąć się lub wierzgnąć, zaskoczona otwieraniem zewnętrznej furtki tak późno. Chrissie nie miała ani sekundy na uspokojenie konia, musiała więc dostać się do niego od środka.
Godiva już czekała. Potrząsnęła łbem, rozrzucając gęstą i lśniąco białą grzywę, której zawdzięczała imię, i parsknęła na powitanie.
Zerkając, czy w wejściu nie pojawili się Tucker z rodzicami, Chrissie otworzyła boks. Godiva wyszła na środek przejścia.
– Och, proszę, bądź grzeczna.
Nie mogła tracić czasu na osiodłanie klaczy i zakładanie wodzy. Poprowadziła ją wzdłuż składziku z siodłami, uprzężą i pomieszczenia na obrok, płosząc po drodze mysz, która przecięła jej drogę i schroniła się w ciemnym kącie. Pchnęła wrota i do stajni wtargnęło chłodne powietrze.
Chrissie była zbyt mała, by dosiąść Godivy bez strzemienia.
W kącie stał kowalski taboret do podkuwania koni. Głaszcząc Godivę dziewczynka przysunęła nogą stołek do boku klaczy.
Z drugiego końca stajni usłyszała głos Tuckera:
– Tutaj jest! – Mężczyzna ruszył w jej stronę.
Taboret okazał się za niski, by zastąpić strzemię.
Tucker zbliżał się szybko, ale nie patrzyła w jego stronę.
– Mam ją! – krzyknął.
Uczepiwszy się bujnej grzywy podciągnęła się gwałtownie do góry, wyżej, jeszcze wyżej, wymachując nogami. Rozpaczliwie wspinała się po końskim boku, szarpiąc Godivę. Na pewno ją to bolało, ale niczym matrona zachowała stoicki spokój. Nie cofała się i nie rżała z bólu, jakby wyczuwając, że życie dziewczynki zależy od jej opanowania. Po chwili Chrissie siedziała na grzbiecie, pochylona niebezpiecznie. Ściskając kolanami boki konia i trzymając się kurczowo grzywy, klepnęła zwierzę w zad.
– Naprzód!
Tucker dopadł ją w chwili, gdy krzyknęła. Uczepił się jej dżinsów.
Głęboko osadzone oczy pałały dzikim gniewem. Miał rozdęte nozdrza i obnażone zęby. Chrissie kopnęła go w podbródek i puścił ją, a Godiva wyskoczyła przez otwarte wrota prosto w ciemną noc.
– Ucieka konno! – wrzeszczał Tucker.
Klacz pędziła do morza odległego o kilkaset jardów. Ostatnie, bladoczerwone promienie zachodzącego słońca malowały na czarnej wodzie niewyraźne, cętkowane wzory. Chrissie, nie wiedząc jak duży jest przypływ, musiała zmienić kierunek jazdy. Plaża miejscami była zbyt wąska, nawet w czasie odpływu. A teraz woda sięgnęła zapewne skał i urwiska, zalewając drogę. Nie mogła ryzykować ucieczki w ślepą uliczkę mając na karku Tuckera i rodziców.
Bez siodła, w pełnym galopie jakoś zdołała podciągnąć się na końskim grzbiecie i gdy tylko przestała kiwać się na boki jak kaskader, chwyciła klacz za bujną grzywę, próbując posługiwać się nią jak wodzami. Skierowała Godivę w lewo i popędziła wzdłuż stajni do półmilowego podjazdu prowadzącego do szosy, gdzie miała większe szansę znalezienia pomocy.
Godiva nie zbuntowała się przeciwko temu brutalnemu traktowaniu. Natychmiast skręciła tak płynnie, jakby miała w pysku wędzidło i czuła pociągnięcia wodzy. Jej galop odbijał się gromkim echem od ścian stajni.
– Wspaniała staruszka! – krzyknęła Chrissie do klaczy. – Kocham cię.
Tucker pędził za nią, lecz nie mógł równać się z Godiva.
Dotarły do podjazdu i Chrissie poprowadziła konia po miękkim poboczu wzdłuż autostrady. Pochylona przylgnęła mocno do grzbietu, panicznie bojąc się upadku, gdyż uderzenia kopyt o ziemię nieomal łamały jej kości. Głowę miała obróconą na bok, więc widziała swój oświetlony, choć niezbyt gościnny dom. Tak naprawdę to już nie był dom, lecz piekło w czterech ścianach. Blask w oknach wydał się demonicznym ogniem płonącym w komnatach Hadesu.
Nagle ujrzała coś wielkości człowieka pędzącego na czworakach przez trawnik w jej stronę. Po chwili zauważyła jeszcze jedną, równie dziwaczną istotę.
Dostrzegła jedynie ich zarys, ale wiedziała czym, a raczej kim prawdopodobnie były: niegdyś jak ona ludźmi, ale czym są teraz?
– Naprzód, Godiva, naprzód!
Klacz wydłużyła krok, jakby łączyła ją z Chrissie psychiczna więź.
Minęły już dom, gnając na złamanie karku przez trawiaste pole w stronę oddalonej o pół mili szosy. Godiva galopowała tak rytmicznie i radośnie, że wkrótce Chrissie przestała niemal odczuwać wstrząsy tej szaleńczej jazdy. Zdawało się, że fruną nad ziemią.
Nie widziała już w ciemności dwóch cwałujących za nią istot, choć z pewnością wciąż ją goniły skryte wśród gęstych cieni. Dostrzegła natomiast światła niebieskiej hondy Tuckera, który przyłączył się do pogoni.
Chrissie była pewna, że Godiva prześcignie każdego człowieka i zwierzę z wyjątkiem konia szybszego od niej, ale wiedziała, że nie pokona samochodu. Tucker dogoniłby ją w ciągu kilku sekund.
Wciąż miała w pamięci jego twarz: krzaczaste brwi, orli nos i głęboko osadzone czarne oczy podobne do szklanych kulek. Emanował tym samym dziwnym podnieceniem, co rodzice – nienaturalną, nerwową energią połączoną z wyrazem dzikiego głodu na twarzy. Wiedziała, że zrobi wszystko, by ją zatrzymać, nawet staranuje konia samochodem.
Nie był jednak w stanie ścigać Godivy po polu. Chrissie z niechęcią ścisnęła klacz kolanami i pociągnęła za grzywę, by oddalić się od szosy, gdzie liczyła na szybką pomoc. Godiva bez wahania ruszyła w kierunku odległego o pięćset jardów lasu po drugiej stronie łąki.
Czarna ściana drzew majaczyła na tle nieco jaśniejszego nieba, a Chrissie pędziła prawie na oślep w ciemnościach z nadzieją, że koń widzi w nocy lepiej niż ona, o co modliła się w duchu.
– Grzeczna dziewczynka, prędzej, prędzej, kochana staruszko – krzyczała.
Pęd wywoływał rześki powiew wiatru. Chrissie widziała gorące kłęby pary wydobywające się z końskiego pyska.
Serce waliło jej w takt szalonego tętentu kopyt i miała wrażenie, że tworzy z Godivą, jedną istotę o wspólnym sercu, krwi i oddechu.
Walcząc o życie odczuwała przyjemne podniecenie, dorównujące przerażeniu, co napawało ją lękiem. Zetknięcie ze śmiercią – lub czymś znacznie gorszym – było pociągające i złowieszcze zarazem, czego do tej pory nigdy sobie nie uświadamiała. Ten niesamowity dreszcz emocji przerażał ją nie mniej niż ludzie, którzy ją ścigali.
Podskakiwała na gołym grzbiecie niebezpiecznie wysoko, ale trzymając się mocno poddawała się rytmowi tej galopady. Z każdym miażdżącym ziemię uderzeniem kopyt, Chrissie upewniała się, że zdoła uciec. Klacz miała serce do walki i była wytrzymała. Dziewczynka zdecydowała, że gdy dotrze do bliskiej już linii drzew, skręci na wschód ku szosie i że…
Godiva upadła.
Nadepnąwszy na jakieś wgłębienie – jamę wiewiórki ziemnej, czy wejście do kryjówki królika, potknęła się. Próbowała odzyskać równowagę, ale straciła siły i runęła na ziemię, rżąc z przerażenia.
Chrissie bała się, że klacz ją zmiażdży, albo co najmniej złamie nogę. Na szczęście jechała na oklep, więc instynktownie puściła jasną grzywę i natychmiast ją wyrzuciło ponad końskim łbem wysoko w górę. Choć ziemię porastał gęsty dywan dzikiej trawy, dziewczynka uderzyła z takim impetem, aż ją zatkało. Odgryzłaby sobie język, gdyby akurat znajdował się między zębami.
Na szczęście upadła na tyle daleko od konia, że czuła się bezpiecznie. Godiva podniosła się z wysiłkiem w chwilę po upadku. Spłoszona pokłusowała obok Chrissie kulejąc na prawe kopyto, które najwidoczniej zwichnęła; gdyby złamała, na pewno nie podniosłaby się.
Dziewczynka chciała zawołać klacz w obawie, że odbiegnie za daleko, lecz zdołała jedynie wyszeptać:
– Godiva.
Zwierzę ciągle biegło na zachód, w kierunku morza i stajni.
Chrissie uklękła opierając się rękami na ziemi i uświadomiła sobie, że okulały koń nie przyda się już na nic, więc przestała wołać. Dyszała ciężko i kręciło jej się w głowie, ale musiała uciekać, ponieważ pościg trwał nadal. Widziała hondę z włączonymi światłami, zaparkowaną przy drodze, w odległości ponad trzystu jardów na północ. W krwawym blasku zachodzącego słońca łąka była czarna. Nie wiedziała, czy przygarbione, zwinne sylwetki czają się w tej czerni, ale zdawała sobie sprawę, że gdy zbliżą się, dopadną ją w niespełna dwie minuty.
Podniosła się i pokuśtykała w stronę lasu. Po kilkunastu jardach odzyskała sprawność i wreszcie pobiegła.
W minionych latach Sam Booker odkrył na kalifornijskim wybrzeżu mnóstwo uroczych zajazdów z kamienia i drewna najwyższej klasy, z łukowatymi stropami, szlifowanymi szybami w oknach i zielonymi dziedzińcami, gdzie ścieżki wyłożono cegłą. Wbrew przyjemnej nazwie Cove Lodge nie należał do owych kalifornijskich klejnotów. Był to zwykły, otynkowany, jednopiętrowy budynek z czterdziestoma pokojami, ponurą kawiarnią i bez basenu. Luksusy ograniczały się do automatów z lodem i wodą sodową, ustawionych na parterze i piętrze. Neon nad recepcją był mały, prosty i tani.
Recepcjonista dał Samowi pokój na piętrze z widokiem na ocean, choć dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Sądząc po niewielu samochodach na parkingu, miejsc nie brakowało. Na parterze i piętrze motelu mieściło się dwadzieścia apartamentów po dziesięć z obydwu stron korytarza, wyłożonego jaskrawopomarańczową sztuczną wykładziną. Ze wschodu okna wychodziły na Cypress Lane, a te po stronie zachodniej na Pacyfik. Sam zamieszkał w północno-zachodnim narożnym pokoju, gdzie stały królewskie łoże z zapadającym się materacem, przykryte wypłowiałą niebiesko-zieloną narzutą, nocny stolik popalony niedopałkami, telewizor, stół, dwa zwykłe krzesła, podniszczone biurko i telefon, obok była łazienka i wielkie okno, za którym szumiało spowite w ciemnościach morze.
Bez wątpienia prześladowani przez pech komiwojażerowie balansujący na granicy finansowej ruiny popełniali samobójstwa w pokojach takich jak ten.
Sam rozpakował dwie walizki, układając rzeczy w garderobie i szufladach biurka. Następnie usiadł na brzegu łóżka i popatrzył na telefon na nocnym stoliku.
Powinien zadzwonić do swego syna Scotta, do Los Angeles, ale nie chciał korzystać z tego aparatu. Gdy zainteresuje się nim lokalna policja, na pewno gliny odwiedzą Cove Lodge i sprawdzą rozmowy zamiejscowe oraz numery, z którymi łączył się, by ustalić jego prawdziwą tożsamość. Aby uniknąć zdemaskowania, mógł z tego telefonu wykręcić tylko numer kontaktowy w siedzibie FBI w Los Angeles, skąd usłyszałby głos:
– Birchfield, papiery wartościowe, w czym mogę pomóc?
W telefonicznym wykazie agencji ten numer należał do fikcyjnej zresztą firmy, w której Sam był rzekomo maklerem, i żadnym cudem nie dałoby się powiązać jej z FBI. Nie miał jeszcze nic do zameldowania, więc nie podniósł słuchawki. Zadzwoni do Scotta z budki, gdy wyjdzie na kolację.
Właściwie wcale nie chciał rozmawiać z chłopakiem. Nienawidził tych obowiązkowych konwersacji. Trzy lata temu stracił psychiczny kontakt z trzynastoletnim wówczas synem, już od roku pozbawionym matczynej opieki. Sam zastanawiał się, czy chłopak tak szybko zszedłby na złą drogę, gdyby żyła Karen. A co on zrobił, by uchronić syna? Może chłopak stoczyłby się bez względu na dobrą rodzicielską opiekę? Czy jego upadek był nieunikniony, zapisany w gwiazdach, czy też słabość tkwiła w nim samym?
Gdyby dłużej tak rozmyślał, to choć nie był komiwojażerem, skończyłby jak Willy Loman z Cove Lodge.
Piwo Guinnessa.
Dobre meksykańskie jedzenie.
Goldie Hawn.
Strach przed śmiercią.
Z jednej strony to cholernie krótki i żałosny, z drugiej zaś może właśnie wystarczający wykaz powodów, dla których warto żyć.
Skorzystał z łazienki, umył ręce i twarz w zimnej wodzie, lecz wciąż czuł się zmęczony i nieświeży.
Zdjął sztruksową marynarkę i założył skórzane szelki z kaburą, którą wyjął z walizki. Załadowawszy Smith-Wessona, kaliber 38, wetknął go w kaburę i wciągnął marynarkę. Miał ubrania specjalnie tak uszyte, by ukrywały broń. Kabura przylegała ściśle do boku i rewolwer nie wystawał nawet przy rozpiętej marynarce.
Sam, podobnie jak jego ubranie, świetnie nadawał się do tajnych zadań. Był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, a nie typem ciężarowca o grubym karku i wspaniałym, zwracającym uwagę wyglądzie. Jego twarz nie wyróżniała się niczym specjalnym: nie była brzydka ani przystojna, szeroka ani wąska, o ostrych, ani łagodnych rysach, bez znamion czy blizn. Rudawe blond włosy średniej długości klasycznie przystrzyżone jakby podkreślały jeszcze przeciętny wygląd Sama.
Tylko jego szaroniebieskie oczy przykuwały uwagę. Często słyszał od kobiet, że ma najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziały. Kiedyś przejmował się tym, co mówiły.
Poruszył ramionami, by upewnić się, że kabura dobrze leży.
Nie sądził, żeby tego wieczoru musiał użyć broni. Przecież nie zaczął jeszcze węszyć, nikomu jeszcze nie naraził się, więc nikt i jemu nie zagraża.
Od tej chwili jednak musiał nosić rewolwer. Nie mógł zostawić go w pokoju ani w samochodzie; gdyby ktoś przeprowadził dokładną rewizję, znalazłby broń i zdemaskował Sama. Żaden makler w średnim wieku, poszukujący domu na stałe w nadmorskim zaciszu, nie nosił takiej trzydziestkiósemki. To była broń gliniarza.
Schował klucz do kieszeni i wyszedł na kolację.
Po zameldowaniu się w motelu Tessa Jane Lockland stała dłuższą chwilę przy oknie w pokoju w Cove Lodge, nie zapalając światła. Spoglądała na rozległy, ciemny Pacyfik i plaże, skąd jej siostra Janice podobno rozpoczęła samobójczą wyprawę.
Według oficjalnej wersji Janice udała się nocą sama na plażę w stanie ostrej depresji. Przedtem zażyła potężną dawkę valium, popijając pastylki dietetyczną colą. Następnie rozebrała się i wypłynęła w morze, w kierunku dalekiej Japonii. Utraciwszy przytomność na skutek przedawkowania leków szybko utonęła.
– Bzdura – powiedziała cicho Tessa, jakby zwracając się do swego niewyraźnego odbicia w szybie.
Janice Lockland Capshaw była pełną wiary w siebie optymistką, co zresztą cechowało klan Locklandów od pokoleń. Janice nigdy nie użalała się nad sobą; gdyby nawet spróbowała, to po paru sekundach zaczęłaby się śmiać z własnej głupoty i poszłaby do kina, albo pobiegałaby dla relaksu. Nawet po śmierci ukochanego Richarda opanowała swą bezgraniczną rozpacz.
Co więc sprawiło, że wpadła w tak tragiczną w skutkach depresję? Tessa nie dowierzała policyjnej wersji wydarzeń. Równie bzdurna byłaby opowieść, że Janice jadła w restauracji obiad, który jej nie smakował, i tak ją to przybiło, że popełniła samobójstwo. Albo że obraz w telewizorze migotał i nie obejrzawszy ulubionego serialu targnęła się na życie. Były to równie absurdalne scenariusze, jak raporty policji i koronera.
Samobójstwo.
– Bzdura – powtórzyła Tessa.
Z okna widziała jedynie niewyraźny zarys wąskiej plaży przy linii spienionej wody. W blasku księżyca piach przypominał bladą wstęgę okalającą zatokę.
Tessa zapragnęła wyjść na plażę, skąd jej siostra rzekomo rzuciła się w morze, stanąć w tym samym miejscu, gdzie przypływ wyrzucił jej nabrzmiałe, zmasakrowane ciało kilka dni później. Odeszła od okna i zapaliła nocną lampkę. Włożyła brązową skórzaną marynarkę, przerzuciła torbę przez ramię i zamknęła drzwi. Intuicyjnie wyczuwała, że gdy znajdzie się nad wodą w miejscu, gdzie przypuszczalnie stała Janice, pozna prawdę.
Srebrzysty księżyc oświetlał ciemne wzgórza na wschodzie. Chrissie biegła wzdłuż drzew, szukając drogi prowadzącej w głąb lasu, nim znajdą ją dziwni prześladowcy. Szybko dotarła do Piramid Rock, dwukrotnie większego od niej wzniesienia skalnego, które kształtem przypominało właśnie piramidę. Dawniej wyobrażała sobie, że wznieśli ją przed wiekami karzełkowaci Egipcjanie, wzrostu cala, przeniesieni tu z innej planety. Ponieważ zawsze bawiła się na tej łące i w lesie, znała ten teren równie dobrze jak swój dom, znacznie lepiej niż rodzice i Tucker, co dawało jej przewagę. Prześliznęła się obok Piramid Rock i zniknęła w leśnym mroku, gdzie odszukała wąską ścieżkę jeleni prowadzącą na południe.
Nie słyszała nikogo za plecami i nie traciła czasu na wypatrywanie w ciemności. Ale podejrzewała, że rodzice i Tucker niczym drapieżcy zakradną się po cichu, zdradzając swą obecność dopiero w momencie ataku.
W nadmorskich lasach rosły głównie różne gatunki sosen, choć trafiały się również słodkie gumowce, za dnia szkarłatne, nocą zaś czarne jak żałobny całun. Chrissie podążała krętą ścieżynką jak wąwozem. W głębi lasu drzewa rosły dość rzadko, więc księżyc oświetlał poszycie zimnym lodowatym blaskiem. Chrissie jednak nie odważyła się biec, żeby nie potknąć się o wystające korzenie i niskie gałęzie.
W myślach układała książkę o swoich przygodach: Chrissie była zwinna, pomysłowa i bystra. Ciemność nie przerażała jej bardziej niż myśl o potwornych prześladowcach. Cóż to za dziewczyna!
Po chwili zbliżyła się do zbocza, skąd mogła skierować się na zachód ku morzu lub na wschód w stronę szosy. Niewielu ludzi mieszkało w tej okolicy, oddalonej o dwie mile od Moonlight Cove, a jeszcze mniej nad brzegiem oceanu, gdzie prawo stanowe zakazywało budowy domów. Miała więc równie małe szansę znalezienia pomocy w pobliżu Pacyfiku, co przy szosie, którą Tucker prawdopodobnie patrolował w swojej hondzie.
W panice pokonała ostatnie sto stóp zbocza. Drzewa ustąpiły miejsca niedostępnej plątaninie zarośli nazywanych chaparral. Dygocąc przedzierała się przez rosnące tu również gęste paprocie, ponieważ wydawało się jej, że chwytają ją dziesiątki małych dłoni.
Płytki strumień przecinał dno wąwozu. Chrissie zatrzymała się przy brzegu, by złapać oddech. Większa część koryta była sucha. O tej porze roku płynęła leniwie środkiem strużka wody o głębokości zaledwie kilku cali, połyskując tajemniczo w świetle księżyca.
Noc była bezwietrzna.
Wokół panowała przejmująca cisza.
Dziewczynka skuliła się z zimna. Dżinsy i flanelowa koszula w niebieską kratę były odpowiednim ubraniem na rześki październikowy dzień, a nie na chłodną, wilgotną jesienną noc.
Zmarznięta, zdyszana i przestraszona nie wiedziała, co dalej. Wściekała się na własną słabość. We wspaniałych powieściach przygodowych Andre Norton nieustraszone młode dziewczyny przetrwały znacznie dłuższe pogonie, większe chłody i inne niedogodności, zawsze też podejmowały szybkie i trafne decyzje.
Wspomnienie tych bohaterek jakby zdopingowało Chrissie. Przebrnąwszy około dziesięciu stóp po gliniastej ziemi, którą spłukały ze wzgórz ulewne jesienne deszcze, usiłowała przeskoczyć strumyk. Wylądowała z pluskiem w wodzie mocząc tenisówki.
Szła jednak dalej po tej glinie, przywierającej do mokrych butów, aż przedostała się na drugi brzeg, skąd ruszyła na południe wspinając się po ścianie wąwozu ku następnej połaci lasu.
Wchodziła na nieznany teren bez obawy, że zabłądzi. Odróżniała kierunki geograficzne po ruchu nadciągającej mgły i pozycji księżyca. Zmierzała z grubsza na południe. Tylko mila dzieliła ją od kilkudziesięciu domów na rozległym obszarze New Wave Microtechnology między stajniami a Moonlight Cove, gdzie liczyła na pomoc.
Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe kłopoty. Będzie musiała kogoś przekonać, że jej rodzice zmienili się, że zawładnął nimi jakiś duch… dziwna moc. I że chcieli przeobrazić ją, Chrissie, w taką samą istotę.
No tak, pomyślała, powodzenia.
Była bystra, odpowiedzialna, potrafiła wysłowić się, ale kto uwierzy jedenastolatce? Nie żywiła żadnych złudzeń. Ktoś wysłucha ją, pokiwa głową i uśmiechnie się, po czym wezwie rodziców…
Muszę spróbować, powiedziała sobie, wspinając się na zbocze wąwozu. Poddać się? Za nic.
Z tyłu, w odległości kilkuset jardów, wysoko na przeciwległym stoku, z którego niedawno schodziła, coś wrzasnęło przeraźliwie. To nie był ani ludzki, ani zwierzęcy krzyk. Odpowiedziały mu inne przeraźliwe nawoływania.
Chrissie przystanęła na stromej ścieżce pod baldachimem słodko pachnących sosnowych gałęzi. Obejrzała się i słuchała, jak prześladowcy zawodzą płaczliwie niczym stado zwierząt groźniejszych od kojotów… Wydawali zimny, przenikający aż do szpiku kości dźwięk.
To wycie prawdopodobnie oznaczało pewność siebie: przekonani, że ją złapią, już nie zachowywali się cicho.
– Czym jesteście? – wyszeptała.
Podejrzewała, że widzą w ciemności jak koty.
Czy wywęszą ją jak psy?
Serce zaczęło jej walić aż do bólu.
Czując się krucha i samotna ruszyła pod górę ku południowej krawędzi wąwozu.
U wylotu Ocean Avenue Tessa Lockland przez pusty parking weszła na miejską plażę. Znad Pacyfiku powiewała chłodna nocna bryza, więc była zadowolona, że włożyła spodnie, wełniany sweter i skórzaną marynarkę.
Stąpała po miękkim piachu ku ciemnemu brzegowi. Minęła wysoki cyprys, tak ukształtowany przez oceaniczne wiatry, że przypominał abstrakcyjną rzeźbę o wygiętych liniach i płynnym kształcie. Zatrzymawszy się tuż nad wodą spoglądała na zachód. Księżyc świecił zbyt słabo, by rozjaśnić rozległą, falującą toń. Widziała jedynie najbliższe fale o spienionych grzywach, napływające z mrocznej dali.
Próbowała wyobrazić sobie siostrę na tej pustej plaży, łykającą kilkadziesiąt pastylek valium, następnie rozbierającą się i skaczącą do zimnego morza. Wykluczone, Janice nie zrobiłaby tego. Coraz bardziej przekonana, że we władzach Moonlight Cove zasiadają głupcy albo kłamcy ruszyła powoli brzegiem na południe. W perłowym blasku księżyca przyglądała się plaży, cyprysom rosnącym z dala od siebie i zniszczonym przez czas skałom. Nie szukała śladów tragedii, gdyż te dawno zatarły już wiatr i przypływ. Miała jednak nadzieję, że sam nocny krajobraz – ciemność, zimny wiatr i arabeski tworzone przez gęstniejącą mgłę – natchnie ją i pozwoli wyjaśnić, co naprawdę stało się z Janice.
Była filmowcem-dokumentalistą i zawsze w plenerze rozwiewała swoje wątpliwości związane ze scenariuszem.
Na przykład gdy planowała nakręcić film podróżniczy, to kilka dni chodziła bez celu po Singapurze, Hongkongu czy Rio, co było cenniejsze od tysięcy godzin spędzonych na lekturze i dyskusjach z ekipą.
Przeszła niewiele ponad dwieście stóp i usłyszawszy przenikliwy krzyk, aż stanęła. Dobiegał z oddali to głośniejszy, to cichszy, a potem zamarł.
Przeszyły ją dreszcze bynajmniej nie wywołane rześkim, październikowym powietrzem. Zastanawiała się nad tym odgłosem podobnym do wycia psa czy przeraźliwego kociego miauczenia. Była pewna, że domowe zwierzęta nie wydają takich dźwięków i – o ile orientowała się również pumy nie włóczyły się po nabrzeżnych wzgórzach w pobliżu Moonlight Cove.
Już miała ruszyć dalej, gdy tajemniczy okrzyk znowu rozległ się w nocnej ciszy. Najwyraźniej pobrzmiewał ze szczytu urwiska nad plażą. Tym razem skowyt był dłuższy i bardziej gardłowy. Może ktoś mieszkający w pobliżu trzymał w klatce groźne zwierzę: wilka albo pumę, niespotykaną na północnym wybrzeżu.
Takie wyjaśnienie nie zadowoliło jej. Ten dziwnie znajomy krzyk nie miał nic wspólnego z wilkiem ani pumą. Nadaremnie czekała na następne nawoływania.
Mgła gęstniała, a ciężka chmura zakryła połowę księżyca. Pociemniało.
Uznawszy, że lepiej pozna okolicę w świetle poranka, zawróciła w stronę otulonych mgłą latarni ulicznych u podnóża Ocean Avenue. Niemal biegiem opuściła plażę, przecięła parking i znalazła się na ulicy, dysząc z wysiłku. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak pędziła.
Thomas Shaddack unosił się w nieprzeniknionej ciemności, nie czując swego ciężaru, ciepła ani zimna, nie reagując na żadne bodźce. Zdawało mu się, że jest pozbawiony kończyn, mięśni i kości, słowem – wszelkiej cielesności. Tylko z zakamarków umysłu docierało do niego, że jednak jest człowiekiem – wysokim jak drąg, ważącym sto sześćdziesiąt pięć funtów, szczupłym i kościstym facetem o pociągłej twarzy, krzaczastych brwiach i jasno-brązowych oczach.
Uświadamiał sobie mgliście, że nagi unosi się w supernowoczesnej komorze, przypominającej duże stalowe płuco. Nisko umieszczona żarówka była wyłączona, również ściany zbiornika nie przepuszczały żadnego światła. Shaddack unosił się w dziesięcioprocentowym roztworze siarczanu magnezu na głębokości kilku stóp, zapewniającym maksimum pławności. Kontrolowana przez komputer – jak pozostałe elementy otoczenia – temperatura wody oscylowała między 93°F a 98°F, gdyż wówczas pływające ciało prawie nie reaguje na przyciąganie ziemskie i różnica między. ciepłotą organizmu oraz cieczy jest niewielka.
Nie odczuwał klaustrofobii już w niespełna dwie minuty po wejściu do pojemnika i zamknięciu włazu.
Nie odbierając żadnych bodźców zmysłowych – dźwięku, smaku, powonienia, dotyku, pozbawiony poczucia świadomości miejsca i czasu – Shaddack wyzwolił swój umysł z okowów ciała. Dopiero teraz jego przenikliwość i odkrywcze myślenie osiągnęły perfekcję.
Nawet w normalnym otoczeniu uchodził za geniusza. Magazyn Time określił go tym mianem, więc musiała to być prawda. Z podupadającej firmy stworzył potentata o nazwie New Wave Microtechnology, dokonującego operacji wartych trzysta milionów dolarów rocznie. Firma prowadziła nowatorskie badania w dziedzinie mikrotechnologii.
W tym momencie jednak nie interesował się badaniami. Korzystał ze zbiornika w celach czysto rekreacyjnych, dla wywołania niezwykłej, nieodmiennie olśniewającej go i podniecającej wizji.
Otóż, mając nikłe poczucie związku z rzeczywistością wierzył, iż znajduje się wewnątrz tak ogromnej maszyny, że wyobrażenie sobie jej rozmiarów było równie trudne jak poznanie granic wszechświata. Niczym pyłek poruszał się w środku potężnej, fantastycznej machiny wśród masywnych ścian i wirujących wałów napędowych, grzechoczących łańcuchów rozrządu, tysięcy trzonów tłokowych połączonych z dobrze naoliwionymi wałami korbowymi, które obracały kołami zamachowymi wszelkich rozmiarów. Silniki szumiały, kompresory dyszały, aparaty zapłonowe iskrzyły, a milionami splątanych przewodów płynął prąd do wszystkich elementów maszynerii.
Lecz najbardziej fascynujące w tym nierealnym świecie było połączenie stalowej konstrukcji z częściami ludzkiego organizmu i stworzenie sztucznej istoty z organiczną tkanką. Jako pomp, konstruktor użył ludzkich serc, które pulsowały niezmordowanie odwiecznym rytmem. Połączył je grubymi arteriami z systemem gumowych rur, których wężowe sploty niknęły w ścianach maszynerii. Niektóre z nich pompowały krew do elementów „ludzkich”, pozostałe zaś gęsty olej. W innych częściach tej ogromnej maszyny zamontowano dziesiątki tysięcy worków płucnych jako filtry, a rury i gumowe węże połączono elastycznymi ludzkimi ścięgnami, bardziej wytrzymałymi niż sztuczne złącza.
Tak wyglądała doskonała organiczno-mechaniczna konstrukcja. Thomas Shaddack z zachwytem przemieszczał się po tym nieskończenie wielkim, bajkowym pomieszczeniu. Mimo że był konstruktorem, sam do końca nie wiedział – i nie dbał zresztą o to – jaką ta maszyneria pełni funkcję, co produkuje i czemu z takim oddaniem służy. Podniecała go ta perfekcyjnie działająca machina i to mu wystarczało.
Przez całe życie, a miał czterdzieści dwa lata, jak tylko pamiętał, walczył z niedoskonałością ludzkiego organizmu starając się wznieść nad przeznaczenie swego gatunku. Chciał być czymś więcej niż człowiekiem. Pragnął posiąść władzę boga i kształtować przyszłość całej ludzkości. W swej komorze, wyzwolony z niewoli zmysłów i inspirowany widokiem cybernetycznego organizmu, bliższy był owej wytęsknionej metamorfozy niż w realnym świecie, co dodawało mu sił.
Płynąc przez tę fantastyczną machinę, patrząc jak pulsuje i drga, doznawał orgazmu ogarniającego każdy milimetr ciała. W rzeczywistości nie odczuwał erekcji i potężnych wytrysków, wywołujących skurcz, tylko wspaniałą rozkosz w całym organizmie, a nie jedynie w penisie. Mleczne strużki nasienia rozlewały się w ciemnym roztworze siarczanu magnezu.
Kilka minut później automat zapalił wewnętrzne światło i uruchomił cichy sygnał, co wyrwało Shaddacka z letargu. Wrócił do rzeczywistości Moonlight Cove.
Chrissie Foster przywykła do ciemności i szybko znalazła drogę w nieznanym terenie.
Dotarła do krawędzi wąwozu, przesunęła się między dwoma cyprysami i weszła na kolejny jeleni szlak, wiodący na południe. Tutaj bujne i gęste cyprysy, chronione przed wiatrem przez pobliskie drzewa, były inne niż te na odsłoniętym wybrzeżu o gałęziach poskręcanych niczym poroże jelenia. Chwile zastanawiała się, czy nie poszukać schronienia wysoko w zielonej gęstwinie, może prześladowcy przejdą dołem, nieświadomi jej obecności na drzewie. Ale nie odważyła się zaryzykować; gdyby wywęszyli ją albo odkryli w jakiś inny sposób, wspięliby się na drzewo odcinając drogę odwrotu.
Szybko ruszyła do przodu i wkrótce dotarła do prześwitu między drzewami. Dalej rozciągała się łąka. Wiatr wzmógł się plącząc bezustannie jej jasne włosy. Mgła również zgęstniała, ale światło księżyca przebijało i srebrzyło wysoką suchą trawę, falującą na wietrze.
Biegnąc przez pole do kolejnego zagajnika, zauważyła na autostradzie dużą ciężarówkę, obwieszoną światłami niczym choinka na Boże Narodzenie. Zrezygnowała z szukania pomocy na tej szosie, którą obcy ludzie zmierzali ku odległym miejscowościom, więc na pewno nie daliby wiary jej opowieści. Poza tym z gazet i telewizji wiedziała o mordercach włóczących się po drogach i bez trudu wyobraziła sobie nagłówki w brukowcach: MŁODA DZIEWCZYNA ZAMORDOWANA I ZJEDZONA PRZEZ WĘDROWNYCH KANIBALI W FURGONETCE MARKI DODGE; PODANA NA PÓŁMISKU PRZYBRANYM BROKUŁAMI I PIETRUSZKĄ.
Opustoszała teraz szosa ciągnęła się wzdłuż wzgórz, ale Chrissie już wcześniej zrezygnowała z szukania tam pomocy, w obawie przed Tuckerem. Wśród dziwacznych krzyków prześladowców z pewnością rozróżniała trzy głosy, a to oznaczało, że Tucker porzucił samochód i towarzyszy rodzicom. Może jednak bezpieczniejsza byłaby na autostradzie?
Myślała o tym biegnąc przez łąkę. Ale zanim zdecydowała się zmienić kierunek, znów usłyszała za plecami przerażające krzyki. Dochodziły z lasu, lecz tym razem wydawały się bliższe. Miała wrażenie, że ściga ją sfora ujadających chartów myśliwskich, znacznie dzikszych niż zwykłe psy.
Nagle Chrissie trafiła na próżnię i spadała do dołu, który przez chwilę wydawał jej się potwornie głęboki. Ale był to tylko przecinający łąkę płytki rów odwadniający, więc wylądowała na dnie nie robiąc sobie krzywdy.
Prześladowcy zbliżali się wściekle wyjąc, a w głosach pobrzmiewało już zniecierpliwienie i nuta… tego pragnienia, głodu.
Z wysiłkiem wspinała się na ścianę rowu, gdy nagle zauważyła po lewej stronie tunel znikający w ziemi. Zastygła, myśląc o nowej drodze ucieczki.
Szarą, betonową rurę oświetlał migotliwy blask księżyca. Chrissie wiedziała, że to główny kanał odprowadzający deszczówkę z autostrady i szosy, które biegły gdzieś wyżej. Sądząc po natężeniu przeraźliwych krzyków jej przewaga malała.
Koszmarnie bała się, że ją złapią, nim dotrze do krańca łąki. Może rura była ślepa i nie dawała lepszego schronienia niż cyprys, na który chciała wspiąć się, ale zaryzykowała.
Ześlizgnęła się z powrotem na dno rowu i popędziła do tunelu. Weszła nisko schylona. Po kilku krokach zatrzymał ją taki odór, że poczuła mdłości.
Leżało tu coś martwego i gnijącego, lecz w ciemności nic nie widziała. Tym lepiej, gdyż widok padliny był zapewne gorszy od smrodu. Pewnie jakieś chore dzikie zwierzę schroniło się tu i zdechło.
Wycofała się pośpiesznie, wciągając głęboko w płuca świeże, nocne powietrze.
Usłyszała płaczliwe jęki, które zjeżyły jej włosy na głowie.
Prześladowcy byli już niemal na krawędzi rowu.
Nie miała wyboru. Nagle zdała sobie sprawę, że odór gnijącego zwierzęcia może ją uratować, gdyż dziwne istoty nie zdołają wywęszyć jej zapachu.
Wróciła do ciemnego tunelu i ruszyła przed siebie po wklęsłym dnie wznoszącym się stopniowo w górę łąki. Po przejściu dziesięciu jardów nastąpiła na coś miękkiego i śliskiego. Poczuła potworny smród i zrozumiała, że wdepnęła w martwe zwierzę.
Co za paskudztwo, pomyślała.
Zakrztusiła się, ale zacisnęła zęby i siłą woli opanowała wymioty. Minąwszy cuchnącą masę stanęła, żeby oczyścić buty.
Po chwili pośpieszyła dalej na ugiętych kolanach, z głową wtuloną w ramiona, przypominając skrzata mknącego do sekretnej nory.
Po przejściu około sześćdziesięciu stóp przykucnęła i odwróciła się. Wyraźnie widziała rów w blasku księżyca, ponieważ przez kontrast z ciemnością w rurze noc na zewnątrz wydawała się jaśniejsza.
Panowała cisza.
Dołem rury unosił się łagodny wietrzyk od strony kratek, umieszczonych w nawierzchni dróg, rozwiewający smród rozkładającego się zwierzęcia. W powietrzu wyczuwała jedynie wilgoć i pleśń.
Nocą zawładnęła cisza.
Wstrzymała oddech i nasłuchiwała bacznie.
Cisza.
Wciąż w kucki przestępowała z nogi na nogę.
Cisza.
Zastanawiała się, czy iść dalej i czy tu są węże? Przecież to dla nich doskonałe schronienie przed chłodem nocy.
Cisza.
Gdzie podziali się rodzice? Tucker? Przed minutą znajdowali się o rzut kamieniem.
Cisza.
Na nadmorskich wzgórzach nie brakowało grzechotników, choć o tej porze roku nie były zbyt aktywne. Gdyby ich gniazdo…
Potwornie spięta z powodu przedłużającej się, nienaturalnej ciszy aż sama chciała krzyknąć, by zakłócić tę niesamowitą martwotę.
Nagle echo przeraźliwego wrzasku odbiło się wśród ścian betonowego tunelu, jakby prześladowcy zbliżali się nie tylko od strony rowu, ale także z głębin odpływu.
Niewyraźne postaci przycupnęły tuż przy wylocie rury.
Sam znalazł meksykańską restaurację na Serra Street, dwie przecznice od motelu. W lokalu unosiły się smakowite zapachy świadczące o dobrej kuchni. Wciągnął nosem wonny bukiet złożony z przyprawy chilli, gorącego chorizo, słodkiego aromatu tortilli sporządzanych z masa harina, cilantro, papryki, ostrego jalapeno chiles i cebuli.
Restauracja Perezów była równie bezpretensjonalna jak nazwa. Na prostokątnej sali wzdłuż ścian rozmieszczono kabiny z niebieskim obiciem, na środku stoliki, a kuchnię na zapleczu. W przeciwieństwie do Burta Packama z pubu pod Rycerskim Mostem rodzina Perezów nie narzekała na brak klientów. Wolny był tylko dwuosobowy stolik, do którego poprowadziła Sama młodziutka hostessa.
Kelnerzy i kelnerki przepasali dżinsy oraz swetry białymi fartuchami i to był jedyny akcent służbowego stroju. Sam nawet nie prosił o Guinnessa, którego nigdy nie serwowano w meksykańskich knajpkach, zamówił więc Coronę równie niezłą do smacznych dań.
Jedzenie było bardzo dobre, lepsze niż spodziewał się po tym nadmorskim miasteczku. Zajadał kukurydziane chipsy własnego wyrobu, grubą i kruchą salsę, pyszną zupę szczypiorkową. Zanim podano mu enchiladas w sosie pomidorowym, nieomal postanowił, że jak najszybciej przeprowadzi się do Moonlight Cove, nawet gdyby musiał w tym celu obrabować bank.
Gdy już nasycił się pyszną kolacją, zainteresował się innymi gośćmi. Po chwili zadziwiło go kilka rzeczy. W sali panował niezwykły spokój, a siedziało tu z dziewięćdziesiąt osób. Restauracje meksykańskie z dobrym jedzeniem, piwem i mocną margaritą były zazwyczaj pełne gwaru i radości. Lecz nie u Perezów.
Nalawszy sobie piwa z butelki, którą mu właśnie podano, zaczął obserwować kilku milczących gości. W kabinie po prawej stronie sali trzej mężczyźni w średnim wieku jedli w pośpiechu tacos, enchiladas i chimichangas, wpatrując się w talerz albo przed siebie. Naprzeciwko dwie pary nastolatków pochłaniały podwójny półmisek przekąsek bez chwili pogawędki czy wybuchu śmiechu, czego można by spodziewać się po młodych ludziach. Byli tak skupieni, że im dłużej Sam ich obserwował, tym wydawali mu się dziwniejsi.
Wszyscy goście bez względu na wiek skoncentrowali się na jedzeniu. Smakosze zajadali zupy, zakąski, sałatki, przystawki, a potem główne danie. Na zakończenie zamawiali dodatkowo kilka tacos albo burito, a potem jeszcze lody lub ciastko. Jedli łapczywie, niektórzy z otwartymi ustami, inni głośno połykali duże kęsy potraw. Mieli czerwone, spocone twarze zapewne po zjedzeniu ostro przyprawionych sosów, ale nikt nie wypowiedział uwagi typu, „chłopie, to naprawdę pikantne żarcie” albo „całkiem niezłe”. Żadnej towarzyskiej rozmowy.
Nieliczni tylko gwarzyli wesoło i jedli bez pośpiechu cechującego obżartuchów. Nieobyczajne zachowanie przy stole nie należało oczywiście do rzadkości. Większość gości przyprawiłaby Boga Dobrych Obyczajów o zapaść, gdyby odważył się biesiadować z nimi. Ich żarłoczność zdumiewała Sama. Przypuszczał, że dobrze wychowani bywalcy przywykli już do niestosownego zachowania innych gości. Czyżby zimne morskie powietrze północnego wybrzeża aż tak pobudzało apetyt? Czy to jakieś regionalne dziwactwo, czy raczej braki w społecznym rozwoju Moonlight Cove i krzewieniu dobrych obyczajów, obowiązujących przy stole?
Każdy socjolog poszukujący tematu rozprawy doktorskiej zainteresowałby się dziwacznym zachowaniem ludzi w restauracji Pereza. Sama ogarnęło lekkie obrzydzenie. Odliczył więc napiwek i położył pieniądze na stole. Jeszcze raz zlustrował tłum i uświadomił sobie, że żaden z żarłocznych gości nie pił piwa, margarity ani innego alkoholu. Raczyli się wodą z lodem, colą lub mlekiem. Zwykły śmiertelnik nie zauważyłby tego, ale przecież on był dobrym, spostrzegawczym policjantem.
Przypomniał sobie pusty pub Przy Rycerskim Moście. Jaka kultura czy też religia zaszczepiała wstręt do alkoholu, grubiaństwo i łakomstwo? Nic nie przychodziło mu do głowy.
Wypił piwo i stwierdził, że przesadza. W końcu nie widział całej sali i każdego z osobna. Ale wychodząc minął stół, przy którym trzy młode, atrakcyjne kobiety pożerały bez słów, jakby w transie, jedzenie.
Poczuł ulgę, gdy wyszedł na świeże powietrze.
Spocony po zjedzeniu pikantnych potraw w dusznej restauracji chętnie zdjąłby kurtkę, ale nie mógł odsłonić broni w kaburze. Rozkoszował się chłodną mgłą gnaną na wschód przez delikatną bryzę.
Chrissie ujrzała, jak wchodzą do rowu i przez chwilę sądziła, że chcą przedostać się na drugą stronę i ruszyć w kierunku łąki.
Wtem jeden z prześladowców na czworakach, ostrożnie podskoczył do wejścia. Choć Chrissie dostrzegła jedynie zarys sylwetki, z trudem mogła uwierzyć, że ta istota to jedno z rodziców, albo człowiek zwany Tuckerem.
Wchodząc do betonowej rury, drapieżnik wpatrywał się w ciemność. Oczy świeciły mu łagodnym, lekko fosforyzującym żółtozielonym blaskiem.
Chrissie zastanawiała się, czy ta istota widzi w ciemności. Z pewnością nie sięgała wzrokiem na odległość stu stóp do miejsca, gdzie przycupnęła dziewczynka. Taka dalekowzroczność byłaby nienaturalna.
Ale stwór patrzył prosto na nią.
Kto powiedział, że nie miała do czynienia z czymś nadprzyrodzonym?
Może rodzice stali się… wilkołakami.
Oblał ją zimny pot. Miała nadzieję, że odór martwego zwierzęcia stłumi jej zapach.
Prześladowca skulony powoli ruszył do przodu, dysząc ciężko.
Chrissie ledwo oddychała, by nie zdradzić swej obecności.
Nagle, po przejściu zaledwie dziesięciu stóp, stwór wychrypiał szybko jeden długi ciąg słów:
– Chrissie, ty tam, ty, ty? Chodź mi, Chrissie, chodź mi, chodź mi, chcieć cię, chcieć, chcieć, potrzebować, moja Chrissie, moja Chrissie.
Ten dziwaczny głos zrodził w jej umyśle przerażający obraz istoty będącej połączeniem jaszczurki, wilka, człowieka z czymś nieznanym. Podejrzewała jednak, że w rzeczywistości zjawa jest ohydniejsza niż wszystko, co tylko mogła sobie wyobrazić.
– Pomóc ci, chcieć pomóc ci, pomóc, teraz, chodź mi, chodź, chodź, ty tam, tam, ty tam?
Najgorsze, że ten zimny, szorstki, z pozoru obcy głos był znajomy. Chrissie rozpoznała matkę. Żołądek skurczył się jej ze strachu, ale wypełniał ją jeszcze inny ból. Wreszcie zdała sobie sprawę, że tak boli strata prawdziwej matki. Gdyby miała jeden z tych srebrnych ozdobnych krucyfiksów, jakie widywała w horrorach, prawdopodobnie ruszyłaby w stronę tej tajemniczej istoty i zażądała uwolnienia matki z niewoli opętania. Zapewne krzyż nie zdałby się na wiele, ponieważ realne życie to nie kino, poza tym rodziców spotkało coś znacznie dziwniejszego niż przeistoczenie się w wampira, wilkołaka, czy demona z piekła rodem. Lecz z krucyfiksem spróbowałaby…
– Śmierć, czuć śmierć, śmierć, śmierć.
Matka pośpieszyła w głąb tunelu, aż do miejsca, gdzie Chrissie nadepnęła na śliską, gnijącą masę. Jasność świecących oczu najwyraźniej wiązała się z bliskością księżyca, ponieważ teraz przygasły. Stwór spojrzał na martwe zwierzę.
Przy wejściu rozległy się uderzenia stóp o podłoże, gruchot kamieni, po czym odezwał się inny głos, budzący taką samą grozę jak ten należący do istoty pochylonej nad padliną. Stwór stojący u wylotu rury zawołał:
– Ona tam, tam ona? Co znaleźć, co, co?
– …szop…
– Co, co to, co?
– Martwy szop, gnić, robaki, robaki – odpowiedział ten pierwszy.
Chrissie poraziła myśl, że zostawiła odcisk buta w gnijących resztkach.
– Chrissie? – spytał drugi stwór, wchodząc do tunelu.
Tucker. Ojciec zapewne szukał jej na łące lub w lesie.
Zjawy kręciły się bezustannie. Dziewczynka słyszała skrobanie o betonowe dno rury. Zdawało się, że ogarnia je panika. Nie, nie panika, ponieważ w ich głosach nie pobrzmiewał żaden strach. Byli szaleńczo pobudzeni, jakby silnik zamontowany w każdym z nich pracował na maksymalnych obrotach.
– Tam, ona tam? – dopytywał się Tucker.
Stwór podobny do matki podniósł oczy znad zdechłego szopa i wpatrywał się w czerń tunelu prosto w Chrissie.
Nie widzisz mnie, modliła się w myślach, jestem niewidzialna. Fosforyzujący blask oczu istoty zmalał do dwóch punkcików zmatowiałego srebra.
Chrissie wstrzymała oddech.
Tucker powiedział:
– Trzeba jeść, jeść, chcieć jeść.
Odezwała się zjawa-matka:
– Znaleźć dziewczyna, dziewczyna, znaleźć najpierw dziewczyna, potem jeść, potem.
Rozmawiali jak dzikie zwierzęta, w magiczny sposób obdarzone umiejętnością prymitywnej mowy.
– Teraz, teraz, palić, jeść teraz, teraz, palić – niecierpliwił się Tucker.
Chrissie trzęsła się jak osika, przerażona, że słychać jej drżenie.
– Palić, małe zwierzęta łąka, słyszeć je, czuć je, tropić, jeść, jeść, teraz – majaczył Tucker.
Chrissie zamarła.
– Nic tu – powiedziała matka – tylko robaki, cuchnąć, iść, jeść, potem ją znaleźć, jeść, jeść, potem ją znaleźć, iść.
Wycofali się z tunelu i zniknęli.
Dziewczynka odetchnęła.
Po minucie niczym skrzat podreptała w głąb szukając po omacku bocznego korytarza. Pokonała co najmniej dwieście jardów, aż trafiła na odnogę połowę mniejszą od głównego odpływu. Wśliznęła się tam na plecach nogami do przodu, następnie położyła się na boku. Tu zamierzała spędzić noc. Gdyby prześladowcy wrócili i minęli miejsce z cuchnącym szopem, ona będzie znacznie dalej, więc nawet w przeciągu nie powinni wyczuć jej obecności.
Uspokoiła się nieco, ponieważ nieudana próba wejścia w głąb tunelu dowiodła, że stwory nie posiadają nadprzyrodzonych mocy. Byli nienaturalnie silni i szybcy, dziwni i przerażający, ale popełniali także błędy. Uwierzyła, że w dzień wydostanie się z lasu i znajdzie pomoc, zanim ją złapią.
Stojąc przed restauracją Perezów Sam spojrzał na zegarek. Dopiero siódma trzydzieści.
Wyruszył na spacer wzdłuż Ocean Avenue, zbierając się na odwagę, by zadzwonić do Scotta w Los Angeles. Perspektywa rozmowy z synem zafrapowała go na tyle, że nie myślał już o dziwnym zachowaniu gości w knajpie.
Wszedł do budki telefonicznej obok stacji Shella na rogu Juniper Lane i Ocean Avenue. Posłużył się kartą kredytową, by uzyskać połączenie międzymiastowe z domem w Sherman Oaks.
Szesnastoletni Scott uważał, że może zostawać w domu, gdy ojciec wyjeżdżał w sprawach służbowych. Co prawda Sam wolałby, aby chłopiec mieszkał z ciotką Edną, ale syn postawił na swoim, robiąc z życia Edny istne piekło.
Sam ciągle powtarzał Scottowi, żeby zamykał drzwi i okna, pamiętał gdzie są gaśnice, wiedział jak wydostać się na zewnątrz podczas trzęsienia ziemi lub innego nieszczęścia. Nauczył go też posługiwać się bronią. Według niego syn nie powinien jeszcze zostawać bez opieki, ale przynajmniej był dobrze przygotowany na każdą ewentualność.
Telefon po drugiej stronie zadzwonił dziewięć razy. Sam chciał właśnie odwiesić słuchawkę z ulgą, że nie musi rozmawiać, gdy odezwał się Scott.
– Halo.
– Tu ja, Scott, tata?
– No?
Wyła muzyka heavymetalowa. Syn prawdopodobnie siedział w swoim pokoju przy stereo rozkręconym na cały regulator, aż trzęsły się szyby w oknach.
– Możesz to ściszyć? – spytał Sam.
– Ja cię słyszę – wymamrotał Scott.
– Możliwe, ale ja nie słyszę ciebie.
– I tak nie mam nic do powiedzenia.
– Ścisz, proszę – Sam zaakcentował słowo „proszę”.
Scott rzucił słuchawkę na nocny stolik. Ostry trzask sprawił Samowi ból. Chłopiec nieznacznie ściszył muzykę.
– No? – odezwał się.
– Jak leci?
– Okay.
– Wszystko w porządku?
– A dlaczego nie?
– Po prostu pytam.
– Nie martw się. Nie robię przyjęcia, jeśli o to ci chodzi – stwierdził ponuro.
Sam policzył do trzech, by opanować się. Gęstniejąca mgła kłębiła się na zewnątrz budki.
– Co słychać w szkole?
– Myślisz, że nie byłem?
– Wcale nie.
– Nie ufasz mi?
– Ufam – skłamał.
– Sądzisz, że wagarowałem.
– A nie?
– No.
– No więc, jak było na lekcjach?
– Zabawnie. To samo stare gówno.
– Scott, prosiłem cię, żebyś nie używał takiego języka w rozmowie ze mną – Sam czuł, że wbrew woli wciąga się w kłótnię.
– Bardzo przepraszam. Ta sama stara nuda. – Scott powiedział to tak, że mogło odnosić się do szkoły, jak i ojca.
– Tu jest bardzo ładnie – ciągnął Sam.
Chłopak nie odpowiedział.
– Zalesione zbocza opadają wprost do oceanu.
– Więc?
Postępując zgodnie z radą psychologa rodzinnego, z którym widywali się razem z synem i oddzielnie, zacisnął zęby, policzył znowu do trzech i spróbował z innej strony.
– Jadłeś już obiad?
– No.
– Odrobiłeś lekcje?
– Nic nie było zadane.
Sam zawahał się, po czym milczał chwilę. Psycholog, doktor Adamski, byłby dumny z jego tolerancji i opanowania.
W końcu odezwał się:
– Co planujesz na wieczór?
– Właśnie słuchałem muzyki.
Samowi wydawało się, że muzyka heavymetalowa źle wpływała na chłopca, potęgując jego zgorzknienie. Ten monotonny, otępiający łomot pozbawiony melodii mogły skomponować inteligentne maszyny długo po tym, jak z powierzchni ziemi zniknął ostatni człowiek. Po jakimś czasie Scott przestał interesować się tą muzyką na rzecz klasycznego U-2, ale zespół był zbyt staromodny, toteż wkrótce znów zafascynował się grupami heavy-metalowymi tym razem w wydaniu black, czyli wyznawcami satanizmu. Coraz bardziej zamykał się w sobie, stając się zgorzkniałym odludkiem. Sam najchętniej wyrzuciłby te płyty do śmieci, rozbiwszy je uprzednio na drobne kawałki, ale uznał to za absurdalne posunięcie. On też miał szesnaście lat, gdy na scenę wkroczyli Beatlesi i Rolling Stonesi, a rodzice rzucali gromy prorokując, że swoją muzyką doprowadzą Sama i całe młode pokolenie do zguby. Ale Sam jakoś wyszedł na ludzi i teraz chciał okazać synowi więcej tolerancji niż rodzice w stosunku do niego.
– No cóż, chyba będę kończył – powiedział Sam.
Chłopiec milczał.
– W razie kłopotów zadzwoń do ciotki Edny.
– Dam sobie radę, nie potrzebuję jej pomocy.
– Ona cię kocha, Scott.
– No pewnie.
– To siostra twojej matki: pragnie cię kochać jak syna. Daj jej tylko szansę. – Cisza przedłużała się, Sam odetchnął głęboko i dodał: – Ja też cię kocham, Scott.
– Tak? Co to da? Czy sprawi, że będę słodki jak cukierek?
– Nie.
– Bo nie zmienię się.
– Po prostu stwierdziłem fakt.
Chłopiec najprawdopodobniej zacytował jedną z ulubionych piosenek:
„Nic nie trwa wiecznie
nawet miłość jest kłamstwem
narzędziem manipulacji
nie ma Boga w niebie”.
Trzask.
Sam chwilę słuchał sygnału. Pięknie. Był nie tyle sfrustrowany co wściekły i chętnie wyładowałby się udając, że niszczy kogoś lub coś, co odebrało mu syna.
Aż ściskało go w dołku, gdyż naprawdę kochał Scotta. Wyobcowanie chłopca niszczyło ojca.
Nie chciał jeszcze wracać do motelu. Nie czuł senności, a perspektywa oglądania kiczów w telewizji była nie do zniesienia.
Gdy otworzył drzwi, do budki wpełzła mgła jakby wyciągając go w nocną ciemność. Spacerował godzinę po ulicach Moonlight Cove. Zapuścił się do dzielnicy willowej, gdzie nie było latarni, a drzewa i domy niby unosiły się we mgle.
Minął cztery przecznice na północ od Ocean Avenue. Szedł szybko, by wyładować złość. Nagle usłyszał dziwny odgłos kroków, czyżby ktoś skradał się? Z pewnością nie przypominały zwykłego klap-klap-klap, charakterystycznego dla biegnącej osoby.
Rozejrzał się wzdłuż pogrążonej w mroku ulicy.
Kroki ucichły.
Księżyc przysłaniały chmury, więc światło docierało jedynie z okien willi rozsianych wśród sosen i jałowców po obu stronach ulicy. Tę od dawna zamieszkałą okolicę cechowała niska zabudowa w stylu bawarskim, hiszpańskim i angielskim. Dwie posesje były oświetlone niskimi lampami ogrodowymi, przy kilku innych znajdowały się latarnie umieszczone na końcu frontowych ścieżek, ale mgła tłumiła te wysepki światła. Nikogo nie zauważył na Iceberry Way. Zanim dotarł do następnej przecznicy, znów usłyszał pospieszne kroki. Odwrócił się na pięcie. Pusto. Tym razem dźwięk ucichł, jakby ktoś zeskoczył z chodnika na miękką ziemię i zniknął między domami. Może odgłos docierał aż z innej ulicy? Zimne powietrze i mgła wywoływały takie akustyczne sztuczki.
Był ostrożny, ale i zaintrygowany. Wszedł na trawnik i po chwili dojrzał przy narożniku domu cztery tajemnicze, nisko pochylone sylwetki na ugiętych kolanach. Przebiegły trawnik, a ich fantastycznie wykrzywione cienie odbijały się w świetle lampy na białej ścianie willi. Przypadły do ziemi wśród gęstych krzewów, nim dostrzegł jakiekolwiek szczegóły.
Pewnie dzieciaki coś knują, pomyślał.
Nie wiedział, dlaczego jest taki przekonany, że to dzieciaki. Może dlatego, że takie zachowanie po prostu nie pasowało do dorosłego. Pewnie chciały wykręcić jakiś numer nie lubianemu sąsiadowi, albo szły za Samem. Instynktownie wyczuwał, że jest śledzony.
Czy młodociani przestępcy stanowili problem w tej małej miejscowości?
W każdym mieście było paru łobuzów. Ale w miasteczkach takich jak Moonlight Cove nie działały gangi, nie dochodziło do rozbojów i napadów z bronią w ręku, rabunków, kradzieży czy brutalnych morderstw. Nastolatki w małych miasteczkach mogli na rauszu za szybko prowadzić samochody, rozrabiać z dziewczynami, dokonywać prymitywnych włamań, ale po ulicach nie krążyły bandy wyrostków jak w dużych miastach.
Jednak Sam nie ufał tej czwórce, która przycupnęła wśród paproci i azalii po drugiej stronie ulicy. Coś było nie w porządku w Moonlight Cove i prawdopodobnie wiązało się z młodocianymi przestępcami. Policja ukrywała prawdę o kilku zgonach w ostatnich miesiącach. Może kryła bezkarnych chłopaków z wpływowych rodzin? Sam nie bał się ich. Wiedział, że poradziłby sobie z nimi i miał przy sobie swoją trzydziestkęósemkę. Z przyjemnością dałby szczeniakom nauczkę, lecz taka konfrontacja oznaczała też spotkanie z lokalną policją, a wolał nie ujawniać się dla dobra swej misji.
Dziwił się, że chuligani chcą go zaatakować w tej okolicy. Jednym okrzykiem zaalarmowałby mieszkańców, czego zresztą chciał uniknąć. Stare powiedzenie, że lepsza rozwaga niż odwaga, znakomicie sprawdzało się w jego sytuacji. Pewien, że dzieciaki nie widzą go, planował wymknąć się z posesji i zgubić je.
Minął pośpiesznie willę i wszedł na podwórze, gdzie majacząca we mgle i ciemnościach huśtawka wyglądała jak gigantyczny pająk sunący w jego stronę. Przeskoczył ogrodzenie, za którym ciągnęła się wąska alejka z garażami. Zamierzał wrócić do centrum kierując się na południe, ale intuicyjnie wybrał inną trasę. Przebiegł uliczkę zastawioną metalowymi śmietnikami i pokonawszy kolejny płot znalazł się przed domem przy ulicy równoległej do Iceberry Way.
Znowu usłyszał – tym razem głośniejszy – tupot stóp na asfalcie. Chuligani – jeśli to byli oni – szybko zbliżali się od sąsiedniej przecznicy. Miał dziwne uczucie, że dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi wiedzą, gdzie schował się i dopadną go, nim dotrze do następnej ulicy.
Instynkt podpowiedział mu, żeby ukrył się. Byłby głupcem sądząc, że mimo dobrej formy w wieku czterdziestu dwu lat prześcignie nastolatki.
Wpadł więc do pobliskiego, na szczęście otwartego garażu i zatrzaskując za sobą drzwi usłyszał, jak ścigający zatrzymali się przed wejściem w drugim końcu garażu i prawdopodobnie zastanawiali się, w którą stronę uciekł.
Nadaremnie szukał po omacku haczyka albo zasuwki u drzwi. Chłopcy mamrotali coś do siebie, ale Sam nic nie rozumiał. W ich głosach brzmiało dziwne zniecierpliwienie.
Sam trzymał kurczowo gałkę przy drzwiach na wypadek, gdyby próbowali wejść do środka.
Uciszyli się.
Nasłuchiwał uważnie.
Nic.
Zimne powietrze pachniało smarem i kurzem. W tych egipskich ciemnościach przypuszczał jedynie, że stały tu dwa samochody.
Nie bał się, a jednak czuł się nieswojo. Dlaczego wpakował się w taką sytuację? Był dorosłym człowiekiem i znakomicie wyszkolonym agentem FBI z bronią w kaburze, a chował się w garażu przed dzieciakami. Znalazł się tu ufając bezgranicznie instynktowi, ale…
Zesztywniał usłyszawszy ostrożne szuranie stóp na zewnątrz. Z całych sił przyciskał drzwi do framugi.
Kroki ucichły.
Wstrzymał oddech.
Minęło kilka sekund.
Otwórz ten cholerny zamek i zjeżdżaj stąd – zirytował się na siebie. Czuł się coraz bardziej głupio i już był gotów stanąć oko w oko z tym smarkaczem i posłać go do wszystkich diabłów, gdy wtem usłyszał inny dziwny głos. Choć nie miał zielonego pojęcia, co to jest, już nie żałował, że ukrył się. Ten nerwowy charkot był charakterystyczny dla oszalałego psychopaty, deliryka albo narkomana na długim głodzie:
– Palić, potrzebować, potrzebować…
Teraz rozległo się skrobanie do drzwi jakimś twardym przedmiotem. Sam próbował dociec, co to jest.
– Karmić ogień, ogień, karmić to, karmić – słyszał histeryczne łkanie w niczym nie przypominające głosu jakiegokolwiek nastolatka ani dorosłego człowieka.
Pomimo chłodnego powietrza czoło zlał mu pot.
Znów coś zaskrobało w drzwi.
Czyżby gówniarz był uzbrojony i lufę pistoletu przesuwał po drewnie? Albo ostrze noża? A może tylko patyk?
– …spalać, spalać…
Pazur?
Nie mógł odpędzić tej szalonej wizji, wyraźnie widział krogulczy szpon wydłubujący otwór w drzwiach.
Ściskał gałkę. Pot spływał mu po skroniach. Chłopak próbował otworzyć drzwi. Gałka przekręciła się lekko w dłoniach Sama, ale przytrzymał ją mocniej.
– …och, Boże, to pali, pali, och Boże…
Sam zaczął bać się, gdyż dzieciak zachowywał się dziwniej i groźniej niż ćpun po zażyciu narkotyków odlatujący z orbity Marsa w kosmos. Wystraszył się, ponieważ miał do czynienia z czymś nieznanym.
Chłopiec usiłował wtargnąć do środka.
Sam zaparł się mocno o drzwi.
Ciągle rozlegały się szybkie, nerwowe słowa:
– karmić ogień, karmić ogień…
Ciekawe, czy może mnie to wywęszyć, zastanawiał się i w tych okolicznościach ten dziwaczny pomysł nie wydał się bardziej szalony, niż wizja chłopaka z krogulczymi szponami.
Serce waliło mu młotem, a gryzący pot zalewał oczy. Potwornie bolały go ramiona i ręce od przytrzymywania drzwi.
Po chwili chłopak zrezygnował najwidoczniej uznawszy, że ofiary nie ma w garażu. Pobiegł z powrotem w stronę alejki, cicho zawodząc. Był to gardłowy płacz pełen bólu, pragnienia i zwierzęcego podniecenia, którego nie mógł opanować.
Sam słyszał z kilku stron szmer. To pozostali napastnicy przyłączyli się do chłopaka i szeptali coś w ekstazie, lecz Sam nie odróżniał słów. Nagle zamilkli, a w chwilę później niczym sfora wilków pobudzona zapachem zwierzyny lub zagrożeniem pognali ulicą na północ. Wkrótce ich kroki ucichły i noc znów wypełniła grobowa cisza.
Jeszcze kilka minut Sam stał w ciemnym garażu, blokując drzwi.
Martwy chłopiec leżał rozciągnięty w rowie przy drodze na południowy wschód od Moonlight Cove. Miał pokrwawioną twarz. W blasku dwu policyjnych lamp umieszczonych na stojakach nad rowem jego szeroko otwarte oczy wpatrywały się w bezkres.
Loman Watkins zmusił się do spojrzenia na ciało. Rozpoznał swego chrześniaka, ośmioletniego Eddiego Valdoski. Loman chodził do szkoły z George’em, ojcem chłopca, i niemal dwadzieścia lat kochał się platonicznie w jego matce Nelli. Eddie był wspaniałym, bystrym, ciekawym życia i dobrze wychowanym dzieciakiem. A teraz… Okropnie posiniaczony, pogryziony, podrapany i poszarpany, ze skręconym karkiem był jedynie kupą rozkładających się resztek mięsa.
W ciągu dwudziestu jeden lat policyjnej służby Loman nie zetknął się z takim koszmarem. Powinien być głęboko wstrząśnięty, nawet zdruzgotany tym widokiem bliskiej osoby, a czuł tylko lekkie poruszenie, odrobinę smutku i gniewu.
Bary Sholnick, jeden z nowych funkcjonariuszy przysłanych dla wzmocnienia policji w Moonlight Cove, zrobił zdjęcie zwłok. Przez chwilę w oczach chłopca zamigotało światło lampy błyskowej.
Niemożność odczuwania – jak na ironię – śmiertelnie przerażała Lomana. Coraz bardziej niepokoił się swą emocjonalną obojętnością i skamieniałym sercem, co stało się jakby wbrew jego woli.
Był teraz jednym z Nowych Ludzi, ale wyglądał tak samo jak dawniej. Ponad pięć stóp wzrostu, krzepkiej budowy ciała, o szerokiej twarzy niewiniątka jakże kontrastującej z jego profesją. W rzeczywistości stał się zupełnie innym człowiekiem. Może kontrola nad emocjami i analityczne spojrzenie na świat świadczyły na korzyść zmiany. Ale czy faktycznie dobrze jest być zimnym jak głaz? Mimo chłodu strużki potu spływały mu po ciele.
Koroner, doktor Ian Fitzgerald był zajęty gdzie indziej, więc Victor Callan, właściciel Domu Pogrzebowego i pomocnik koronera w jednej osobie, wraz z policjantem Julesem Timmermanem szukali w terenie śladów pozostawionych przez mordercę.
Tak naprawdę urządzali jedynie pokaz dla kilkudziesięciu mieszkańców zgromadzonych na poboczu. Nie aresztowaliby zabójcy Eddiego. Nie odbyłaby się żadna rozprawa. Załatwią rzecz po swojemu, by ukryć istnienie Nowych Ludzi przed zwykłymi śmiertelnikami. Według Thomasa Shaddocka morderca należał do grupy „regresywnych”, którzy zeszli na złą drogę. Bardzo złą.
Loman odwrócił się od martwego chłopca. Szedł powoli we mgle w stronę oddalonego kilkaset jardów na północ domu rodziców Eddiego.
Zignorował gapiów, choć jeden zawołał:
– Co się u licha dzieje, szefie?
Okolica przypominała wieś. Domy były porozrzucane, a nikłe światła nie rozjaśniały nocy. W połowie drogi do Valdoskiego poczuł się osamotniony, choć słyszał głosy ludzi pracujących na miejscu zbrodni. Drzewa powyginane przez morski wiatr szumiały nad dwupasmową szosą. Miał wrażenie, że coś rusza się wśród ciemnych gałęzi nad głową. Położył dłoń na kolbie rewolweru.
Loman Watkins od dziewięciu lat był szefem policji w Moonlight Cove i tylko w ostatnich miesiącach przelano tu więcej krwi niż w ciągu całej dotychczasowej służby. Nie wątpił, że najgorsze dopiero przed nimi, gdyż regresywni byli liczniejsi i bardziej kłopotliwi, niż Shaddack sądził lub był skłonny przyznać.
Watkins bał się ich prawie tak samo jak swego nowego – zimnego, bezlitosnego spojrzenia na świat.
W przeciwieństwie do szczęścia, żalu, radości czy smutku strach gwarantował przetrwanie, więc może dlatego Loman nie mógł uwolnić się od niego tak skutecznie, jak od innych uczuć. Ta myśl niepokoiła go, jak widma wśród drzew.
Czyżby tylko strach przetrwał w nowym, wspaniałym świecie, który właśnie powołujemy do życia? – zastanawiał się.
Tessa Lockland zjadła tłustego hamburgera z frytkami, wypiła zimny Dos Equis w opustoszałej kawiarni motelu i wróciła do pokoju. Położyła się na łóżku i zadzwoniła do matki w San Diego. Maria podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale.
– Cześć mamo – powiedziała Tessa.
– Gdzie jesteś, Teejay? – Jako dziecko Tessa nie mogła zdecydować, czy woli swoje pierwsze czy drugie imię, więc matka zawsze zwracała się do niej inicjałami.
– W Cove Lodge – wyjaśniła.
– To miłe miejsce?
– Najlepsze, jakie znalazłam. Tu nie ma obiektów turystycznych pierwszej klasy. Gdyby nie piękny widok z okien, ten motel przetrwałby tylko dzięki pornosom w telewizji i wynajmowaniu pokoi na godziny.
– Czy jest tam choć czysto?
– Względnie.
– W razie brudów natychmiast wiej.
– Mamo, gdy kręcę film w plenerze, nie zawsze mieszkam w luksusowym apartamencie. W Ameryce Środkowej chodziłam z Indianami Miskito na polowania i spałam w błocie.
– Kochanie, nie wolno ci tak mówić. Świnie śpią w błocie. Mów mi, że warunki były ciężkie albo że nocowałaś na biwaku. Nawet przykre doświadczenia nabierają wartości, jeśli zachowujemy pewien styl.
– Wiem, mamo, chodziło mi tylko o to, że lepiej spać w Cove Lodge niż w błocie.
– Na biwaku.
– Dobrze, na biwaku – zgodziła się Tessa.
Milczały chwilę. Pierwsza odezwała się Marion:
– Do diabła, dlaczego mnie tam nie ma.
– Mamo, ze złamaną nogą?!
– Powinnam pojechać do Moonlight Cove, jak tylko dowiedziałam się, że znaleziono biedną Janice. Nie pozwoliłabym spalić ciała, Bóg mi świadkiem, nie zrobiliby tego! Zażądałabym ponownej sekcji zwłok od wiarygodnych lekarzy, a wówczas nie musiałabyś się angażować w całą tę sprawę. Jestem taka zła na siebie.
Tessa opadła na poduszki i westchnęła.
– Mamo, nie rób sobie wyrzutów. Przecież złamałaś nogę trzy dni przed odnalezieniem ciała. To nie twoja wina.
– Dawniej nic nie powstrzymałoby mnie.
– Nie masz już dwudziestu lat, mamo.
– Tak, zestarzałam się – stwierdziła Marion smutno. – Czasem myślę z przerażeniem, jak bardzo jestem stara.
– Masz dopiero sześćdziesiąt cztery lata, nie wyglądasz nawet na pięćdziesiąt, a nogę złamałaś skacząc na spadochronie, więc na litość boską nie spodziewaj się, że będę się nad tobą użalać.
– Stara matka oczekuje od dobrej córki pociechy i współczucia.
– Słysząc, że nazywam cię starą Marion, albo lituję się nad tobą, dałabyś mi takiego kopniaka, aż wylądowałabym w Chinach.
– Kochanie, to jedna z przyjemności życiowych starej matki, że czasem kopnie córkę w tyłek. T.J. skąd, u diabła, wzięło się to drzewo? Skaczę od trzydziestu lat i nigdy nie zahaczyłam o drzewo. Przysięgłabym, że go tam nie było, gdy wybierałam miejsce do lądowania.
Niepoprawny optymizm i radość życia bardzo charakterystyczne dla rodziny Locklandów, a także nieustępliwość szczególnie cechowały Marion.
– Dziś wieczorem zaraz po przyjeździe poszłam na plaże, tam, gdzie ją znaleźli.
– To musi być dla ciebie okropne, Teejay.
– Wytrzymam.
Tessa badała skutki zbrodniczej wojny w Afganistanie, gromadząc dokumentację do filmu, gdy Janice zginęła. Matka zdołała zawiadomić ją o śmierci siostry dopiero dwa tygodnie po wyrzuceniu ciała na plażę.
Wracała z Afganistanu z poczuciem winy, że w jakiś sposób zawiodła Janice, ale powiedziała prawdę: jakoś to wytrzyma.
– Miałaś rację, mamo. Oficjalna wersja cuchnie.
– Czego dowiedziałaś się?
– Nic jeszcze. Ale stałam w miejscu, z którego rzekomo po zażyciu valium weszła do wody i gdzie znaleziono ją po dwóch dniach. Od razu zorientowałam się, że policja plecie bzdury. Czuję to, mamo, i dojdę, co naprawdę wydarzyło się.
– Bądź ostrożna, kochanie.
– Dobrze.
– Jeśli Janice… zamordowano…
– Nic mi się nie stanie.
– Nie można ufać policji…
– Mamo, mam niecałe pięć i pół stóp wzrostu, jasne włosy, niebieskie oczy, tupet i wyglądam tak samo groźnie jak wiewiórka z filmów Disneya. Przez całe życie walczę o to, by traktowano mnie poważnie. Inne kobiety odgrywają moją matkę albo starszą siostrę, a mężczyźni chcą zastąpić mi ojca albo ciągną do łóżka. Tylko nieliczni zauważają, że potrafię myśleć i mam większy nieco mózg niż komar. Więc wykorzystam teraz mój wygląd. Nikt nie dostrzeże w mojej osobie zagrożenia.
– Będziemy w kontakcie?
– Oczywiście.
– Jeśli wyczujesz niebezpieczeństwo, po prostu wracaj.
– Nic mi nie grozi.
– Obiecaj, że wyjedziesz, jeśli zrobi się gorąco – nalegała Marion.
– Przyrzekam. A ty mi przysięgnij, że przez jakiś czas nie będziesz skakała z samolotów.
– Kochanie, mam zamiar skupić się na rzeczach odpowiednich dla tak wiekowej damy. Na przykład może nauczę się jazdy na nartach wodnych, o czym zawsze marzyłam.
– Kocham cię do szaleństwa, mamo.
– Ja też cię uwielbiam, ponad życie, Teejay.
– Zapłacą za śmierć Janice.
– Jeśli w ogóle ktoś taki istnieje. Pamiętaj, że naszej Janice już nie ma, ale ty wciąż jesteś, a żywi są ważniejsi niż martwi.
George Valdoski siedział przy kuchennym stole i w drżących, spracowanych dłoniach kurczowo ściskał szklankę whisky.
Loman wszedł i zamknął za sobą drzwi, lecz George nie podniósł nawet wzroku. Stracił jedyne dziecko.
Był wysokim, masywnym mężczyzną. Głęboko i blisko siebie osadzone oczy, wąskie usta i ostre rysy nadawały mu srogi wygląd złośliwca, choć mógł uchodzić za przystojnego. W rzeczywistości był to wrażliwy, cichy i miły człowiek.
– Jak się czujesz? – spytał Loman.
Przygryzł dolną wargę i skinął głową, jakby zapewniając, że przetrzyma ten koszmar, ale nie spojrzał Lomanowi w oczy.
– Zobaczę, co z Nellą – dodał Loman.
Gdy szedł po sterylnie czystej kuchni, twarde podeszwy jego butów piszczały na linoleum. Zatrzymał się przed małą jadalnią i spojrzał na przyjaciela.
– Znajdziemy tego drania. Przysięgam.
George w końcu podniósł wzrok znad whisky. W jego oczach błyszczały łzy, ale nie płakał. Był dumnym, trzeźwo myślącym Polakiem, zdecydowanym zachowywać się po męsku.
– Eddie aż do zmroku bawił się na podwórku i cały czas widzieliśmy go przez okna. Kiedy Nella zawołała go na kolację, a on nie odpowiedział, pomyśleliśmy, że poszedł bez pytania do któregoś z kolegów. – Opowiadał o tym wszystkim już kolejny raz, ale wydawało mu się, że powtarzanie tej historii w kółko odmieni okropną rzeczywistość, jak odtworzenie kasety magnetofonowej tysiąc razy starłoby muzykę i zostawiło jedynie szum taśmy. – Zaczęliśmy go szukać bez żadnych obaw, raczej ze złością, że oddalił się samowolnie, ale później już martwiliśmy się i właśnie miałem dzwonić do ciebie po pomoc, gdy znaleźliśmy go w rowie, słodki Jezu, całego poszarpanego. – Odetchnął głęboko kilka razy i nie powstrzymał już łez. – Co za potwór zmasakrował tak dzieciaka, a potem jeszcze przyniósł go tu nam pod nos? To stało się gdzieś niedaleko… Słyszeliśmy krzyk. Co to za człowiek, Loman? Na litość boską, co za drań.
– Psychopata – z naciskiem odpowiedział Loman. Regresywni byli psychopatami. Shaddack określił ich stan jako psychozę pochodzenia metamorficznego. – Prawdopodobnie był naćpany – skłamał tym razem. Narkotyki nie miały nic wspólnego ze śmiercią Eddiego. Loman zdumiał się, z jaką łatwością oszukuje przyjaciela, do czego dawniej nie byłby zdolny. Amoralność kłamstwa bardziej pasowała do świata Dawnych Ludzi, ale dla Nowych Ludzi liczyły się tylko skuteczność i praktyczność działania. To były jedyne etyczne absoluty. – Teraz kraj aż cuchnie od naćpanych pomyleńców o wypranych mózgach, bez zasad moralnych. To nasza spuścizna po niedawnej epoce pod hasłem: „Rób Co Ci Się Podoba”. Ten facet to naćpany pomyleniec, George, i przysięgam ci, że go dopadniemy.
George pociągnął łyk i znowu powtórzył:
– Eddie bawił się na podwórku aż do zmroku, widzieliśmy go przez okna… – zamilkł.
Loman z niechęcią poszedł do sypialni Nelli.
Leżała na łóżku, oparta o poduszki, a doktor Jim Worthy siedział na krześle tuż obok. Był najmłodszym z trzech lekarzy, pracujących w Moonlight Cove. Miał trzydzieści osiem lat i szczere serce. Nosił starannie przystrzyżone wąsy, okulary w drucianej oprawie i muszkę.
Lekarską torbę postawił na podłodze przy nogach. Na szyi miał stetoskop. Napełniał niezwykle dużą strzykawkę płynem z butelki. Spojrzeli na siebie bez słów. Wyczuwając obecność Lomana, Nella Valdoski otworzyła czerwone i spuchnięte od płaczu oczy. Wciąż była uroczą kobietą o płowych włosach i niezwykle delikatnych rysach, przypominających raczej rzeźbę, wygładzoną ręką mistrza. Roztrzęsiona powiedziała:
– Och, Loman.
– Dam jej środek uspokajający – odezwał się Worthy. – Musi odpocząć, najlepiej, gdy zaśnie.
– Nie chcę spać – zaoponowała. – Nie mogę po… nie po tym…nigdy więcej.
– Spokojnie – Loman gładził jej dłoń. – To ci naprawdę dobrze zrobi.
Kochał tę kobietę – żonę najlepszego przyjaciela – od dawna, ale nigdy nie poszedł za głosem uczucia wmawiając sobie, że to czysto platoniczna miłość. Teraz, patrząc na Nellę zrozumiał, jak bardzo jej pożądał.
Niepokojące było to, że… jego miłość, pożądanie, przyjemna melancholijna tęsknota wyciszyły się, jak większość emocjonalnych reakcji. Pozostało jedynie wspomnienie uczuć, należących do dawnej osobowości, które niczym duch opuściły ciało.
Worthy położył strzykawkę na nocnym stoliku. Rozpiął guziki, podwinął rękaw bluzki Nelli i przewiązał ramię gumową opaską.
Gdy dezynfekował ciało watką nasączoną spirytusem, kobieta spytała:
– Loman, co teraz zrobimy?
– Wszystko będzie dobrze – poklepał jej rękę.
– Jak możesz tak mówić? Przecież mój mały i słodki Eddie nie żyje. Nigdy już nie będzie dobrze.
– Wkrótce poczujesz się lepiej – zapewnił Loman. – Zanim się zorientujesz, ból minie. Będzie już bez znaczenia. Przyrzekam.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma z niedowierzaniem, ale wówczas nie wiedziała jeszcze, co się z nią stanie.
Worthy wbił jej igłę w ramię.
Drgnęła.
Złota ciecz wpływała do żył. Zrozpaczona Nella cicho płakała, nie dlatego, że zastrzyk sprawiał jej ból, ale dlatego, że straciła synka.
Może lepiej nic nie odczuwać niż kochać tak mocno, myślał Loman.
Strzykawka była pusta.
Worthy wyjął igłę z żyły.
Znów popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
Nella drgnęła.
Musiała dostać jeszcze dwa zastrzyki i przez kilka godzin wymagała opieki, by nie zrobiła sobie krzywdy podczas konwersji.
Ponownie drgnęła. Przeistaczanie się w Nową Osobę nie było bezbolesne.
Worthy przechylił głowę i w świetle lampy odbijającym się od okularów wyglądał niezwykle groźnie.
Tym razem gwałtowniejsze i dłuższe drgawki wstrząsnęły ciałem kobiety.
Od drzwi dobiegł głos George’a:
– Co tu się dzieje?
Loman skupiwszy uwagę na Nelli nie zauważył przyjaciela.
– Doktor uważa, że twoja żona potrzebuje…
– Po co ta końska igła? – George myślał o ogromnej strzykawce, gdyż sama igła była normalnej wielkości.
– To środek uspokajający – wyjaśnił doktor Worthy. – Ona powinna…
– Środek uspokajający? – przerwał George. – Wygląda na to, że dostała dawkę powalającą byka.
– Słuchaj, doktor wie, co… – wtrącił Loman.
Zastrzyk zaczął działać. Ciało Nelli zesztywniało, dłonie zwinęły się w pięści, a mięśnie zaciśniętych szczęk zgrubiały. Nabrzmiałe żyły na skroniach i szyi pulsowały gwałtownie. Oczy jej zaszły mgłą i Nella znalazła się jakby w letargu.
– Co się z nią dzieje? – dopytywał się George.
Z wykrzywionych bólem warg dobył się dziwaczny, cichy jęk. Wygięła się w łuk dotykając łóżka jedynie rękami i piętami. Zdawało się, że rozsadza ją niepohamowana energia i za chwilę eksploduje niczym kocioł parowy pod nadmiernym ciśnieniem. Drżąc opadła na materac, zlana potem.
George spoglądał to na doktora, to na Lomana. Wiedział, że działo się coś niedobrego, choć nie rozumiał natury owego zła.
– Stój – Loman wyjął rewolwer, gdy przyjaciel cofnął się w stronę korytarza. – Kładź się obok Nelli.
Valdoski zdumiony i przestraszony zamarł w drzwiach na widok broni.
– Nie próbuj wyjść, bo wbrew woli zastrzelę cię – dodał Loman.
– Nie zrobisz tego – George liczył, że lata przyjaźni ocalą go.
– Owszem – wycedził Loman zimno – a oficjalna wersja wydarzeń z pewnością nie przypadłaby ci do gustu. Stwierdzilibyśmy, że plątałeś się w zeznaniach i że sam zabiłeś Eddiego, wymyślimy taką historyjkę o jakimś zboczeniu seksualnym. Gdy przedstawiliśmy ci dowody, wyszarpnąłeś mi rewolwer. Wywiązała się walka i zostałeś zastrzelony. Śledztwo zamknięte.
Taka groźba z ust bliskiego przyjaciela brzmiała na tyle potwornie, że George’a zatkało. Wchodząc z powrotem do pokoju, odezwał się po chwili:
– Pozwoliłbyś, aby wszyscy myśleli… że ja zrobiłem te straszne rzeczy Eddiemu? Dlaczego? Co ty, u diabła, robisz? Kogo… kryjesz?
– Kładź się na łóżku – rozkazał Loman.
Doktor Worthy przygotował dla George’a zastrzyk.
Nella ciągle wiła się w konwulsjach. Pot zalewał jej twarz, oczy miała otwarte, ale wydawała się całkiem nieświadoma. Loman nie wiedział, czy i co naprawdę widziała, gdyż sam nie pamiętał własnej konwersji, z wyjątkiem rozdzierającego bólu.
Niechętnie podchodząc do łóżka George spytał:
– Chryste, co tu się wyrabia, Loman?
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił go przyjaciel. – To naprawdę dla twojego dobra.
– Co, na Boga?
– Połóż się i nie denerwuj.
– Co się dzieje z Nellą?
– Połóż się, George. To dla twojego dobra – powtórzył Loman.
– Tak – przytaknął doktor Worthy kończąc napełnianie strzykawki złotym płynem z nowej butelki.
– Zaufaj mi – Loman skinął rewolwerem w stronę łóżka z uspokajającym uśmiechem.
W domku Harry’ego Talbota, zbudowanym z czerwonej sekwoi, było mnóstwo okien. Stał po wschodniej stronie Conquistador Avenue ciągnącej się z centrum Moonlight Cove na południe. W tej okolicy biwakowali przed wiekami hiszpańscy najeźdźcy, towarzyszący katolickiemu duchowieństwu w zakładaniu misji na wybrzeżu kalifornijskim. Harry czasem fantazjował, że jest jednym z tych żołnierzy, maszerujących na północ ku nieznanemu lądowi i przynajmniej w wyobraźni nigdy nie był przykuty do wózka.
W Moonlight Cove domy przeważnie stały na zalesionych wzgórzach nad morzem. Posesja Harry’ego stanowiła doskonały punkt obserwacyjny zwłaszcza dla człowieka, który nie chodził. Z sypialni na drugim piętrze widział fragmenty wszystkich ulic pomiędzy Conquistador Avenue a zatoką. Oczywiście mieszkając w niższym domu, miałby znacznie gorsze pole widzenia. Harry posiadał doskonały teleskop i dobrą lornetkę.
Trzynastego października, w poniedziałek o wpół do ósmej wieczorem siedział w specjalnym fotelu, między dużymi oknami, przy teleskopie. Wysoki fotel miał poręcze i oparcie jak krzesło, cztery szeroko rozstawione nogi dla zachowania maksimum równowagi i wyważoną podstawę chroniącą przed wywróceniem, gdy Harry zsuwał się na fotel z wózka inwalidzkiego. Przypinał się szelkami, przypominającymi samochodowe pasy bezpieczeństwa, które pozwalały mu wychylać się do teleskopu bez obawy, że spadnie na podłogę.
Po wojnie w Wietnamie był sparaliżowany z lewej strony ciała. Na prawej nodze nie mógł utrzymać swego ciężaru w wyniku postrzału, więc polegał jedynie na zdrowej prawej ręce. Nawet przedostanie się z elektrycznego wózka na fotel było morderczym przedsięwzięciem, ale wartym wysiłku, gdyż życie Harry’ego Talbota ograniczało się do lornetki i teleskopu. Czasami nawet zapominał o kalectwie, na swój sposób uczestnicząc w normalnym życiu.
Swój ulubiony film Okno na podwórze z Jamesem Stewartem oglądał chyba ze sto razy.
Teleskop był skierowany na tyły jedynego w Moonlight Cove Domu Pogrzebowego Callana po wschodniej stronie Juniper Lane, równoległej do Conquistador Avenue. Harry widział część garażu, w którym parkowały karawany, a także tylne wejście do budynku i nowego skrzydła, gdzie zwłoki poddawano kremacji oraz balsamowano i przygotowano do wystawienia.
W ostatnich miesiącach Harry obserwował dziwne rzeczy u Callana, ale tego wieczoru nie zauważył jeszcze nic nadzwyczajnego.
– Moose?
Pies uniósł się z legowiska w kącie, przebiegł cicho ciemną sypialnię i zatrzymał się przy boku Harry’ego. Był to dorosły, czarny labrador, niewidoczny w ciemnościach. Trącił nosem prawą nogę pana, w której pozostało trochę czucia.
Harry poklepał psa po łbie:
– Przynieś mi piwo, staruszku.
Moose, specjalnie wytresowany dla potrzeb inwalidów, był szczęśliwy, gdy pan go potrzebował. Pośpieszył do małej lodówki w rogu pod barkiem, otwierającej się za przyciśnięciem pedału.
– Tam nic nie znajdziesz – powiedział Harry. – Zapomniałem przynieść z kuchni nowy karton.
Pies już zorientował się. że w lodówce nie ma piwa. Pobiegł w kierunku korytarza, stukając cicho pazurami o klepkę. W pokojach nie leżały dywany, ponieważ wózek lżej jeździł po gładkiej podłodze. Moose uderzył łapą przycisk windy i dom wypełniło skrzypienie maszynerii.
Harry ciągle obserwował Dom Pogrzebowy. Mgła płynęła przez miasto na przemian to gęsta i nieprzenikniona, to rzadka. Ale latarnie oświetlające tyły kostnicy zapewniały dobrą widoczność.
Usłyszał za plecami rozsuwające się drzwi do windy. Moose wbiegł do środka i dźwig ruszył na dół.
Znudzony widokiem kostnicy powoli obrócił teleskop w lewo w kierunku południowym, ku dużej, nie zabudowanej posesji przylegającej do Domu Pogrzebowego. Nastawił ostrość, spojrzał ponad pustyni placem i ulicą aż na dom Gosdale’ów po wschodniej stronie Juniper. Zatrzymał teleskop na oknie jadalni.
Sprawną prawą ręką odkręcił okular i położył na wysokim, metalowym stole przy fotelu, po czym szybko zamontował mocniejszy. Ponieważ mgła w tym momencie zrzedła, widział wnętrze jadalni jak na dłoni. Herman i Louise Gosdale, jak zwykle w poniedziałkowy wieczór, grali w bezika z sąsiadami Dane i Verą Kaiser.
Winda dotarła na parter. Silnik przestał wyć i w domu znów zapanowała cisza. Moose dwa pietra niżej biegł korytarzem do kuchni.
W pogodne wieczory, gdy Dan Kaiser siedział plecami do okna, Harry widział nawet jego karty. Czasami kusiło go. żeby zadzwonić do Hermana i opisać mu karty przeciwnika, dodając kilka uwag, jak powinien grać.
Nie miał jednak odwagi przyznać się, jak spędza czas i uczestniczy z daleka w życiu innych. Nie zrozumieliby. Sprawni z miejsca uprzedzali się do kalek, przekonani, że ułomność fizyczna idzie w parze z umysłową. Uznaliby go co najmniej za wścibskiego, albo gorzej – za zboczeńca i podglądacza.
A Harry Talbot ściśle przestrzegał pewnych reguł. Po pierwsze, nigdy nie podglądał nagiej kobiety.
Amelia Scarlatti mieszkała naprzeciwko i kiedyś przypadkowo odkrył, że czasem wieczorem nago w sypialni słucha muzyki albo coś czyta. Zapalała tylko nocną lampkę, a przebywając z dala od okna nie zawsze zaciągała zasłony na przezroczyste firanki. Prawdę mówiąc, nikt inny nie mógł jej widzieć. Amelia była urocza. Nawet za firanką, w przyćmionym świetle jawiła się Harry’emu w całej okazałości. Patrzył chyba z minutę zaskoczony niespodziewanym widokiem wspaniałego kobiecego ciała o jędrnych piersiach i długich nogach. Po czym, płonąc ze wstydu i pożądania, przesunął teleskop w inną stronę. Choć nie kochał się z kobietą od dwudziestu lat, już nigdy nie obserwował sypialni Amelii. Rankami „towarzyszył” jej w schludnej kuchni przy śniadaniu, gdy popijała sokiem pomarańczowym grzankę z jajkami. Nie potrafił wyrazić słowami, jak była piękną i zapewne miłą osobą. Zakochał się jak sztubak, ale nie został podglądaczem.
Odwracał też wzrok, gdy przyłapał sąsiadów w kłopotliwej sytuacji. Obserwował, jak kłócą się, śmieją, jedzą, grają w karty, objadają się skrycie, zmywają naczynia i wykonują mnóstwo innych codziennych czynności. Pragnął w ten sposób zintegrować się z nimi jak z rodziną; chciał troszczyć się o nich, by doświadczyć pełni emocjonalnego życia.
Winda znów zaszumiała. Moose pewnie dotarł do kuchni, otworzył lodówkę i chwyciwszy puszkę zimnego piwa, wracał do sypialni.
Harry Talbot był towarzyskim człowiekiem, więc po powrocie z wojny poradzono mu, by przeprowadził się do domu dla niepełnosprawnych. Terapeuci przestrzegali, że ludzie zdrowi może nieświadomie, lecz bezceremonialnie odtrącą go i w końcu pogrąży się w strasznej samotności. Ale perspektywa życia w domu opieki jedynie wśród kalek i opiekunów wydawała się Harry’emu gorsza niż samotność. Teraz mieszkał z Moose’em, czasem ktoś wpadł w odwiedziny i raz w tygodniu przychodziła gospodyni, pani Husbok, przed którą chował teleskop z lornetką w szafie. Terapeuci zapewne mieli rację, jednak nie brali pod uwagę zdolności Harry’ego cieszenia się życiem i towarzystwem poprzez ukradkową obserwację sąsiadów.
Winda dotarła na drugie piętro. Drzwi rozsunęły się i Moose podbiegł wprost do wysokiego fotela.
Harry odsunął teleskop przymocowany do platformy na kółkach i poklepał psa. Wyjął zimną puszkę z jego pyska i postawił ją między nogami, sięgnął po latarkę leżącą na stole i oświetlił puszkę, by upewnić się, że to piwo, a nie cola.
Moose na ogół rozróżniał te dwa słowa, ale niekiedy zapominał się i wracał z niewłaściwą puszką. Zdarzało mu się też przynosić dziwaczne przedmioty nie mające nic wspólnego z poleceniem: pantofle, gazetę, psie herbatniki, jajko na twardo, które trzymał w zębach tak delikatnie, że na skorupce nie było żadnej rysy. I co najdziwniejsze – szczotkę do czyszczenia klozetu, należącą do gospodyni. Lecz wysłany powtórnie, nigdy już się nie pomylił.
Harry już dawno doszedł do wniosku, że psiak robi mu kawały. Dzięki bliskiemu związkowi z Moose’em uwierzył, że psy obdarzone są poczuciem humoru.
Tym razem jego czworonożny przyjaciel przyniósł to, o co prosił. Na widok piwa Harry poczuł jeszcze większe pragnienie.
Zgasiwszy latarkę, powiedział:
– Dobry, dooooobry pies.
Moose zapiszczał uszczęśliwiony. Czuwał w ciemności przy fotelu, gotów wykonać następne polecenie.
– Połóż się, Moose. Dobry pies.
Rozczarowany poczłapał w kąt sypialni i zwinął się w kłębek na posłaniu, a jego pan pociągnął spory łyk piwa.
Harry odstawił puszkę, przysunął teleskop i znów obserwował sąsiednie budynki.
Gosdale’owie i Kaiserowie wciąż grali w karty.
Dom Pogrzebowy Callana skrywała mgła.
Przecznicę dalej w miejscu oświetlonym przez lampy na podjeździe do willi Sternbacka zobaczył Raya Changa, właściciela jedynego w mieście sklepu z telewizorami i sprzętem elektronicznym. Spacerował ze swym Jackiem, psem myśliwskim o złocistej sierści. Szli wolno, gdyż Jack obwąchiwał każde drzewko, szukając tego właściwego.
Znana scenka sprawiła Harry’emu przyjemność, ale dobry nastrój zniknął raptownie, gdy popatrzył na posesję Simpsonów. Ella i Denver Simpsonowie mieszkali w kremowym, krytym dachówkami domku w stylu hiszpańskim, dwie przecznice na północ za Conquistador, tuż za cmentarzem katolickim, niedaleko Ocean Avenue. Ponieważ nic nie przysłaniało tej posesji, Harry świetnie widział wszystkie okna. Nastawił ostrość na oświetloną kuchnię. Zobaczył Elle Simpson, którą mąż przyciskał do lodówki; usiłowała wyrwać się, drapiąc go po twarzy.
Harry poczuł dreszcze.
Od razu skojarzył to zdarzenie z innymi niepokojącymi go ostatnio obserwacjami. Denver pracował jako listonosz, a Ella z powodzeniem prowadziła salon piękności. Byli jednym z murzyńskich małżeństw po trzydziestce i – jak Harry zorientował się – tworzyli szczęśliwą parę. Ten konflikt między nimi bez wątpienia wiązał się z niewytłumaczalnymi i złowieszczymi wydarzeniami, których Harry był świadkiem.
Ella wyrwała się z uścisku, ale Denver walnął ją pięścią w szyję. Upadła.
Moose wyczuł napięcie pana. Uniósł łeb i szczeknął cicho.
Teraz Harry ujrzał jeszcze dwóch mężczyzn w kuchni. Chociaż nie mieli mundurów, rozpoznał Paula Hawthorne’a i Reese’a Dorna, policjantów z Moonlight Cove, co dowodziło, że cały ten incydent należał do tajemniczego, zbrodniczego spisku, który obserwował przez ostatnie tygodnie. Za wszelką cenę pragnął dowiedzieć się, co działo się w tym niegdyś spokojnym miasteczku. Hawthorne i Dorn podnieśli półprzytomną Ellę i trzymali ją mocno między sobą.
Denver mówił coś wściekły, aż Harry’emu zrobiło się zimno.
W polu widzenia pojawił się trzeci mężczyzna, który zmierzał prosto do okna, by zaciągnąć żaluzje. Od morza napłynęła gęsta mgła, ale Harry zdążył rozpoznać Iana Fitzgeralda, najstarszego, z blisko trzydziestoletnią praktyką lekarza w Moonlight Cove, nazywanego pieszczotliwie doktorem Fitzem. Był też osobistym lekarzem Harry’ego, ciepłym i troskliwym człowiekiem, ale w tej chwili przypominał górę lodową. Zanim żaluzje przysłoniły okno, Harry dostrzegł bezwzględny i jakże obcy wyraz twarzy doktora Fitza.
Zbyt mocno przyciskał oko do wizjera i poczuł tępy ból. Przeklinał gęstniejącą mgłę, ograniczającą widoczność.
Moose zaskomlał niecierpliwie.
Po chwili zapaliło się światło w pokoju na pierwszym piętrze. Harry natychmiast skierował teleskop na to okno. Sypialnia. Pomimo mgły widział, jak Hawthorne z Dornem wprowadzają Ellę. Rzucili ją na ogromne łoże, przykryte pikowaną, niebieską narzutą.
Za nimi weszli Denver i doktor Fitzgerald, który postawił czarną skórzaną torbę lekarską na nocnym stoliku. Denver zasłonił frontowe okno z widokiem Conquistador i podszedł do tego, które obserwował Harry. Chwilę wpatrywał się w ciemność, a Harry’emu wydawało się, że ten człowiek widzi go z tak daleka, jakby miał wzrok supermena albo biologiczny teleskop. To samo odczuwał znacznie wcześniej, nim w Moonlight Cove zaczęły dziać się dziwne rzeczy, wiedział zatem, że jest niewidoczny. Niemniej przestraszył się. Po chwili listonosz zaciągnął story, pozostawiając na szczęście szparkę między zasłonami.
Roztrzęsiony, zlany zimnym potem Harry dobierał odpowiedni okular, aż wreszcie obiektyw objął szczelinę. Wydawało mu się, że wręcz stoi w sypialni.
Hawthorne i Dorn przytrzymywali rzucającą się na łóżku Ellę za ręce i nogi, nie dając jej żadnych szans, a Denver zakneblował jej usta.
Harry spostrzegł przerażoną twarz kobiety opierającej się prześladowcom.
– Cholera – zaklął.
Moose podszedł do niego.
W trakcie szamotaniny spódnica Elli podjechała w górę, odsłaniając żółte majtki, i rozpięła się zielona bluzka. Mimo to nic nie sugerowało gwałtu ani seksualnego napięcia. Cokolwiek chcieli zrobić, było to bardziej przerażające i okrutne niż gwałt.
Doktor Fitz podszedł do łóżka, zasłoniwszy Ellę i prześladowców. Bursztynowym płynem z butelki napełniał strzykawkę.
Dawali jej zastrzyk.
Ale z czego?
I po co?
Po rozmowie z matką Tessa Lockland usiadła na łóżku i obejrzała w telewizji film dokumentalny, krytykując głośno pracę kamerzysty, oświetlenie, montaż – słowem całą produkcję, aż wreszcie uzmysłowiła sobie, że to głupio tak gadać do siebie. Następnie znakomicie bawiła się parodiując krytyków telewizyjnych, wciąż jednak rozmawiała sama z sobą, co było zbyt ekscentryczne nawet jak na nonkonformistkę w wieku trzydziestu trzech lat, która nigdy nie pracowała na etacie. Przyjazd do miejsca, gdzie zginęła siostra, rozdrażnił ją. W farsie szukała odprężenia po tej ponurej pielgrzymce, ale momentami nawet niezmącona pogoda ducha Locklandów była nie na miejscu.
Zgasiła telewizor i wyjęła z komody pusty pojemnik na lód. Zostawiwszy uchylone drzwi, wzięła tylko kilka monet i skierowała się na pierwsze piętro do automatów z napojami i lodami.
Tessa chełpiła się tym, że uniknęła ośmiogodzinnego kieratu, co było absurdalne zważywszy, iż harowała po kilkanaście godzin dziennie wymagając od siebie więcej niż najsurowszy szef na normalnym etacie. Nie zarabiała kroci. Zdarzały się lata tłuste, ale przeważnie ledwie starczało jej na podstawowe utrzymanie. Od czasu ukończenia szkoły filmowej jej średni roczny dochód z dwunastu lat wynosił około dwudziestu jeden tysięcy dolarów i drastycznie zmniejszyłby się, gdyby nie dobry rok w perspektywie.
Choć nie była bogata, a zawód niezależnego filmowca-dokumentalisty nie gwarantował stabilizacji, czuła się człowiekiem sukcesu. Nie dlatego, że na ogół dobrze oceniali ją krytycy, ani też z wrodzonego optymizmu. Czuła satysfakcję, ponieważ przeciwstawiała się autorytetom, a praca dawała jej niezależność.
Dotarła do końca długiego korytarza, pchnęła ciężkie drzwi pożarowe i zeszła na półpiętro do automatów, ale ten z lodem był uszkodzony. Musiała zejść na parter. Jej kroki odbijały się głuchym echem od betonowych ścian niczym we wnętrzu ogromnej piramidy.
Na dole nie znalazła automatów, ale znak umieszczony na ścianie informował, że są w północnym skrzydle motelu. Przebyła tak długą drogę, że w pełni zasłużyła na colę słodzoną, a nie dietetyczną.
Gdy dotknęła klamki drzwi na korytarz, już na parterze wydało się jej, że słyszy skrzypienie drzwi piętro wyżej. Do tej pory sądziła, że jest jedynym gościem w motelu.
Zauważyła, że parter pokrywa również szkaradna pomarańczowa wykładzina. Dekorator wnętrz najwyraźniej preferował jaskrawe kolory godne klowna. Patrząc na wykładzinę musiała mrużyć oczy.
Gdyby odniosła większe sukcesy, pozwoliłaby sobie na bardziej luksusowy hotel. Ale nawet bogactwo nie uchroniłoby jej przed tym oślepiającym pomarańczowym blaskiem, gdyż zamieszkała w jedynym motelu w Moonlight Cove. Widok szarych betonowych ścian i schodów na dole wydał się kojący i przyjemny.
Tutaj automat do lodu działał. Otworzyła zbiornik i napełniwszy wiaderko postawiła je na maszynie. Zamykając pojemnik z lodem usłyszała przeciągłe skrzypienie drzwi na piętrze.
Podeszła do automatu z colą, spodziewając się, że ktoś zejdzie na dół. Wrzucając monety uświadomiła sobie, że w podejrzany sposób otworzyły się drzwi piętro wyżej. To powolne skrzypienie… Czyżby ktoś wiedział, że zawiasy są nie nasmarowane i próbował zminimalizować hałas?
Tessa nasłuchiwała, nie włączając automatu.
Nic.
Martwa cisza.
Czuła się dokładnie tak samo jak na plaży, gdy usłyszała dziwny i odległy krzyk. Przeszyły ją dreszcze.
Wpadła jej do głowy szalona myśl, że ktoś specjalnie czekał, aż uruchomi automat i zagłuszy skrzypienie drzwi.
Jako współczesna, odważna kobieta powinna zlekceważyć taki głupi strach, ale zbyt dobrze znała siebie. Nigdy nie popadała w histerię, więc ani przez chwilę nie myślała, że to śmierć Janice uczyniła ją nadwrażliwą. Bez wątpienia ktoś czaił się na schodach. W korytarzu było troje drzwi. Te, którymi weszła i mogła wrócić na parter, znajdowały się na południowej ścianie. Drugie, na zachodniej, prowadziły na wąski chodnik na tyłach motelu, usytuowany nad krawędzią morskiego urwiska, i przez trzecie na wschodniej ścianie mogła dostać się na parking. Odstawiła colę oraz wiaderko z lodem i podeszła szybko do południowych drzwi.
Zauważyła przelotnie jakiś ruch na krańcu korytarza. Ktoś przemknął przez wyjście pożarowe do południowej klatki schodowej.
Dostrzegła jedynie zarysy sylwetek.
Co najmniej dwóch mężczyzn skradało się w jej kierunku.
Wyżej zgrzytnęły zawiasy. Najwidoczniej tajemniczy mężczyzna zmęczył się czekaniem na hurkot automatu.
Nie mogła wyjść na korytarz, gdyż znalazłaby się w pułapce między dwoma prześladowcami.
Mogła zaalarmować krzykiem innych gości, lecz jeśli w motelu rzeczywiście nikt więcej nie mieszkał, nie sprowadziłaby pomocy, a prześladowcy przestaliby się ukrywać.
Ktoś skradał się po schodach.
Tessa wybiegła w mglistą noc na parking, za którym znajdowała się Cypress Lane. Zdyszana popędziła do wejścia i wpadła prosto do recepcji.
Za kontuarem siedział ten sam wysoki, tęgawy mężczyzna po pięćdziesiątce, który przyjmował ją parę godzin temu do motelu. Mimo gładko ogolonej twarzy i starannie przystrzyżonych włosów wyglądał trochę niechlujnie w brązowych, luźnych sztruksach i zielono-czerwonej flanelowej koszuli. Odłożył magazyn, który czytał, ściszył radio i aż wstał z fotela słuchając z szeroko otwartymi oczyma opowieści Tessy.
– No cóż, to jest spokojne miasteczko, proszę pani – powiedział, gdy skończyła. – Tutaj nie trzeba się martwić takimi rzeczami.
– Ale to się wydarzyło – nie ustępowała, zerkając nerwowo w ciemność panującą za drzwiami i oknami.
– Och, na pewno pani kogoś widziała i słyszała, ale nie ma w tym nic podejrzanego. Tu jest jeszcze paru gości. Najprawdopodobniej też wyszli po colę i lód – uśmiechnął się ciepło. – Przyznaję, opustoszały motel nie jest przytulny.
– Proszę posłuchać, panie…
– Gordon Quinn.
– Panie Quinn, to było zupełnie inaczej. – Czuła się jak kretynka. – Nie mylę niewinnych gości hotelowych z bandytami i gwałcicielami. Ci faceci mieli złe zamiary.
– No cóż, w porządku, rozejrzyjmy się. – Quinn wyszedł zza kontuaru.
– Tak pan idzie?
– To znaczy jak?
– Nieuzbrojony.
Ponownie uśmiechnął się. Tessa znowu poczuła się głupio.
– Proszę pani – powiedział – przez dwadzieścia pięć lat pracy nie spotkałem gościa, z którym nie poradziłbym sobie.
Chociaż jego zarozumiały, protekcjonalny ton złościł ją, poszła za nim do odległego skrzydła budynku. Facet był wysoki, ona zaś mała, więc czuła się trochę jak dziewczynka eskortowana do pokoju przez ojca, zdecydowanego udowodnić, że żaden potwór nie chowa się pod łóżkiem ani w szafie.
Otworzył metalowe drzwi, przez które wybiegała z północnej klatki schodowej, i weszli do środka. Nikt tam nie czekał.
Automaty z napojami i lodem szumiały cicho. Jej plastikowe wiaderko z kawałkami lodu wciąż stało na maszynie.
Quinn otworzył drzwi na parter.
– Nikogo tu nie ma – wskazał głowa cichy korytarz. Wyjrzał też na zewnątrz.
Przywołał ją gestem, by również rozejrzała się z progu. Zobaczyła wąski chodnik z poręczami między motelem a nadmorskim urwiskiem oświetlony przez latarnie.
– O ile pamiętam, nie wzięła pani napoju po wrzuceniu monety? – spytał Quinn.
– Zgadza się.
– Czego się pani napije?
– Proszę dietetyczną colę.
Wcisnął odpowiedni guzik i do rynienki wpadła puszka. Podał jej, wskazując plastikowe wiaderko.
– Proszę nie zapomnieć lodu.
Niosąc wiaderko z lodem i colę, Tessa czerwona ze złości wspinała się za nim po schodach. Nikt tam nie czaił się. Nie nasmarowane zawiasy skrzypnęły, gdy wchodzili na pusty korytarz pierwszego piętra.
Drzwi do pokoju były nadal uchylone. Ociągała się z wejściem.
– Sprawdźmy – powiedział Quinn.
W małym pokoju, garderobie i łazience nie było nikogo.
– Lepiej się pani czuje? – spytał.
– Nic mi się nie przyśniło.
– Zapewne – stwierdził protekcjonalnie.
Gdy skierował się w stronę korytarza, Tessa dodała:
– Oni tam byli, naprawdę, ale sądzę, że uciekli, gdy zorientowali się, że pobiegłam po pomoc.
– Cóż, w takim razie wszystko w porządku – zapewnił. – Jest pani bezpieczna. Jeśli już sobie poszli, to tak, jakby nigdy nie istnieli.
Tessa podziękowała ledwo powstrzymując się, by nie palnąć czegoś niegrzecznego. Zamknęła drzwi na zasuwy, zablokowała klamkę i założyła łańcuch.
Sprawdziła też okna. Nie otwierały się z zewnątrz, chyba że ktoś wybiłby szybę i zlikwidował blokadę. Poza tym pokój znajdował się na piętrze, więc intruz musiałby wspiąć się po drabinie.
Chwilę siedziała na łóżku nasłuchując odgłosów motelu. Teraz każdy dźwięk wydawał się dziwny. Zastanawiała się, czy był jakiś związek między tym niepokojącym wydarzeniem a śmiercią siostry ponad trzy tygodnie temu.
Po spędzeniu kilku godzin w kanale Chrissie Foster odczuwała klaustrofobię. Przedtem siedziała znacznie dłużej zamknięta w małej spiżarni, jednak ciemny, duszny tunel był znacznie gorszy.
Gdzieś wysoko z autostrady rozlegało się głuche dudnienie jadących ciężarówek, odbijające się echem w kanale. Zakryła uszy, gdyż ten grzmot doprowadzał ją do szału. Gdy tak leżała w ciemności nasłuchując w chwilach ciszy sygnałów oznaczających powrót rodziców z Tuckerem, wydawało się jej, że znajduje się w betonowej trumnie pogrzebana żywcem.
Głośno czytała wyimaginowaną książkę o swoich przygodach: Młoda Chrissie nie wiedziała, że tunel lada moment zawali się, ziemia rozgniecie ją jak chrząszcza, grzebiąc na zawsze.
Nie powinna opuszczać tunelu, gdyż ścigający wciąż mogli czaić się na łące i w lesie.
Niestety, zbytnia wyobraźnia stanowiła jej przekleństwo. Choć bez wątpienia była sama w tym podziemiu, jawiły się jej odrażające węże, snujące się setki pająków, karaluchy, szczury, stada krwiożerczych nietoperzy. W końcu wymyśliła, że przed laty wczołgało się do tunelu dziecko dla zabawy i zgubiwszy się umarło w potępieniu. A teraz ten upiór, wyczuwając obecność dziewczynki, wlecze ku niej swe przerażające szczątki… Dwunastoletnia Chrissie, rozsądna jak na swój wiek, bez przerwy powtarzała sobie, że duchy nie istnieją, ale natychmiast myślała o rodzicach i Tuckerze, którzy przypominali wilkołaki. Gdy ogromne ciężarówki przejeżdżały górą, nie zakrywała już uszu z obawy, że upiór dziecka podpełznie bliżej.
Musi wydostać się stąd.
Po opuszczeniu ciemnego garażu, w którym – jak sądził – schronił się przed bandą narkomanów, Sam Booker udał się na Ocean Avenue do pubu Przy Rycerskim Moście, gdzie biesiadował przedtem dostatecznie długo, by teraz kupić karton piwa Guinnessa na wynos.
Później, pijąc piwo w pokoju w Cove Lodge, analizował fakty związane ze sprawą. Piątego września członkowie Narodowego Związku Farmerów – Julio Bustamante i jego siostra Maria z narzeczonym, Ramonem Sanchezem jechali czteroletnim brązowym chevroletem na południe, po zakończeniu rozmów z właścicielami winnic o nadchodzących zbiorach. Zatrzymali się w Moonlight Cove w restauracji Perezów i wypili do obiadu zbyt wiele drinków „margarita”, jak zeznali kelnerzy oraz inni goście. Wracając na autostradę z nadmierną szybkością weszli w niebezpieczny zakręt. Furgonetka przekoziołkowała i zapaliła się. Nikt nie ocalał.
Wersja ta nie wzbudziłaby podejrzeń i FBI nigdy nie zajęłoby się sprawą, gdyby nie kilka nieścisłości. Po pierwsze, według oficjalnego raportu policji z Moonlight Cove, samochód prowadził Julio Bustamante, a on w życiu nie siedział za kierownicą, w dodatku cierpiał na pewną odmianę nocnej ślepoty. Co więcej, zgodnie z zeznaniami świadków, wszyscy byli pod wpływem alkoholu, ale żaden znajomy nigdy nie widział Julia i Ramona pijanych, Maria zaś była abstynentką.
Postępowanie władz z Moonlight Cove wzbudziło także podejrzenia rodzin ofiar mieszkających w San Francisco, które powiadomiono o wypadku dopiero po pięciu dniach. Szef policji Loman Watkins wyjaśnił, że dokumenty ofiar uległy zniszczeniu w czasie pożaru furgonetki i niemożliwa była szybka identyfikacja spalonych ciał na podstawie odcisków palców. Ciekawe, że Loman nie znalazł tablic rejestracyjnych przy samochodzie ani w pobliżu miejsca wypadku. Co więcej upoważnił koronera doktora Fitzgeralda do wypisania aktów zgonu, i tym samym pozbył się zwłok przez kremację, zanim odszukał najbliższych krewnych.
– Nie dysponujemy urządzeniami, jak w dużym mieście, do przechowywania ciał – wyjaśnił Watkins. – Nie wiedzieliśmy też, ile czasu potrwa identyfikacja tych ludzi. Mogli podróżować w interesach po kraju, albo nawet być nielegalnymi imigrantami, a wówczas nikt nie rozpoznałby ich.
Sprytnie, pomyślał Sam ponuro, przechylając się do tyłu na krześle i pociągając spory łyk Guinnessa.
Troje ludzi uznano za ofiary tragicznego wypadku i poddano kremacji przed powiadomieniem bliskich, zanim jakiekolwiek inne władze mogły ustalić, stosując metody nowoczesnej medycyny sądowej, czy akty zgonu i raport policji zawierają całą prawdę. Rodziny podejrzewały szachrajstwo, a przewodniczący Związku Farmerów zażądał interwencji FBI twierdząc, że za śmierć Julia, Marii i Ramona odpowiedzialni są wrogowie związku. Zabójstwo podlegało jurysdykcji FBI tylko wtedy, gdy podejrzany o zbrodnię uciekał poza granice stanu albo popełnił morderstwo w jakimś okręgu, albo jak w tym wypadku, gdy władze federalne podejrzewały pogwałcenie praw cywilnych ofiar.
Dopiero dwudziestego szóstego września, po uporaniu się z absurdalnie piętrzonymi przez rządową biurokrację formalnościami, zespół agentów FBI – w tym trzech z Wydziału Naukowego – przyjechał na dziesięć dni do malowniczego Moonlight Cove. Przesłuchali policjantów, sprawdzili kartoteki w komendzie i w biurze koronera, zgromadzili zeznania świadków, goszczących w restauracji Perezów piątego września, zbadali dokładnie wrak furgonetki na złomowisku i przekopali miejsce wypadku poszukując najdrobniejszych nawet śladów. Ponieważ okolice Moonlight Cove nie należały do regionów rolniczych, nikt nie interesował się Związkiem Farmerów, słowem – zabrakło motywów, by zabijać związkowców.
W czasie śledztwa policja i koroner nad wyraz chętnie współpracowali z agentami. Loman Watkins i jego ludzie zgodzili się nawet poddać testom do wykrywania kłamstw i zdali je na piątkę, bez cienia podejrzeń o oszustwo. Koroner także w wyniku testu okazał się człowiekiem o nieskazitelnej uczciwości.
Coś jednak śmierdziało w tej sprawie.
Przedstawiciele miejscowych władz zbyt gorliwie współpracowali z FBI, agenci zaś odnosili wrażenie, że są obiektem pogardy i drwin. Co prawda nigdy nie zauważyli żadnych oznak kpin, ale nazywali to Instynktem Biura, który był równie wiarygodny jak instynkt dzikiego zwierzęcia.
Ponadto były jeszcze inne tajemnicze zgony.
Podczas śledztwa w sprawie Sanchez-Bustamante przejrzeli akta z ostatnich lat, by zapoznać się z rutynowymi działaniami władz Moonlight Cove i stwierdzić, czy obecne ich postępowanie różniło się od wcześniejszego, co wskazałoby na udział w spisku.
Odkryli rzeczy zagadkowe i niepokojące, ale spodziewali się znaleźć coś innego. Moonlight Cove okazało się nadzwyczaj bezpiecznym miejscem, aż do dwudziestego ósmego sierpnia, osiem dni przed śmiercią Sancheza i Bustamante, kiedy to w oficjalnych aktach odnotowano serię zgonów.
Rankiem dwudziestego ósmego sierpnia w pożarze domu poniosła śmierć rodzina Mayserów. Według władz mały Bili zaprószył ogień zapałkami. Ciała zwęgliły się do tego stopnia, że identyfikację przeprowadzono jedynie na podstawie uzębienia.
Sam sięgnął po drugą butelkę Guinnessa, ale zawahał się. Miał jeszcze mnóstwo pracy tego wieczoru, a czasami w ponurym nastroju pił piwo, aż urwał mu się film.
Z pustą butelką w ręku dla uspokojenia zastanawiał się, dlaczego chłopiec zobaczywszy ogień nie wołał pomocy, nie uciekał. Dlaczego nie było wzmianki o pożarze w oficjalnym raporcie? Zadziwiające, że nikt nie zdołał uciec, a dom i ciała zmieniły się w kupę popiołu, nim przybyli strażacy. Czyżby ktoś podsycał ogień?
Kolejne sprytne posunięcie. Za namową Callana, właściciela Domu Pogrzebowego i asystenta koronera w jednej osobie, a tym samym podejrzanego o uczestniczenie w oficjalnym spisku, krewna Mayserów zgodziła się na kremację zwęglonych szczątków.
W ten sposób usunięto wszelkie ślady zbrodni.
Sprytnie – powiedział głośno Sam.
Cztery ofiary.
Następnie wypadek Bustamante i Sanchez piątego września. Kolejny pożar i pośpieszna kremacja.
Siedem ofiar.
Siódmego września, gdy swąd spalenizny unosił się jeszcze nad Moonlight Cove, dwudziestoletni Jim Armes wypłynął łodzią w morze na poranną przejażdżkę i nigdy już go nie ujrzano. Choć był doświadczonym żeglarzem, w pogodny dzień najprawdopodobniej zatonął wraz z łodzią w czasie odpływu, gdyż morze nie wyrzuciło na brzeg żadnego wraku.
Osiem ofiar.
Dziewiątego września, gdy ryby przypuszczalnie skubały ciało Armesa, Paulę Parkins rozszarpały dobermany. Była dwudziestodziewięcioletnią samotną kobietą zajmującą się hodowlą i tresurą psów obronnych w niewielkiej posiadłości na przedmieściu. Najwidoczniej jeden z psów zaatakował ją, a pozostałe, czując zapach krwi, też wpadły w szał. Jej poszarpane szczątki przesłano do rodziny w Denver w zapieczętowanej trumnie. Psy zastrzelono, przebadano na wściekliznę i spalono.
Dziewięć ofiar.
Drugiego października, sześć dni po rozpoczęciu śledztwa w sprawie Bustamante-Sanchez, FBI przeprowadziło ekshumację ciała Pauli Parkins na cmentarzu w Denver, która wykazała, że kobietę faktycznie pogryzły i rozszarpały zwierzęta.
Sam pamiętał najbardziej interesujący fragment protokołu posekcyjnego: „…ślady ugryzień, zadrapania, rany oraz specyficzne uszkodzenia na piersiach i organach płciowych niezupełnie odpowiadają tym, jakie powstają w wyniku ataku psa. Odciski zębów i wielkość ukąszeń nie są zgodne z uzębieniem dobermana czy innego agresywnego zwierzęcia, zdolnego zaatakować człowieka”. Na końcu stwierdzono: „gatunek napastników nieznany”.
Jak naprawdę umarła Paula Parkins?
Kto próbował obwiniać dobermany?
Jakiż to strach i mękę przeżyła?
Czy zbadanie psich ciał potwierdziłoby policyjną wersję?
Sam pomyślał o tajemniczym krzyku, który słyszał tej nocy, przypominającym wycie kojota albo rozpaczliwe miauczenie kota. I od razu skojarzył to sobie z niesamowitymi, niecierpliwymi głosami ścigających go dzieciaków. Wszystko układało się w jedną całość. Odezwał się w nim Instynkt Biura.
Gatunek nieznany.
Sam próbował ukoić nerwy Guinnessem. Stuknął pustą butelką o zęby.
Sześć dni po śmierci Pauli Parkins i na długo przed ekshumacją jej ciała w Denver, dwoje innych ludzi zginęło w Moonlight Cove. Steve’a Heinza i Laurę Dalcoe, mieszkających razem bez ślubu, znaleziono martwych w domu przy Iceberry Way. Heinz zostawił wystukaną na maszynie nie podpisaną notatkę, po czym zastrzelił z dubeltówki śpiącą Laurę, a następnie odebrał sobie życie. Raport doktora Fitzgeralda mówił o morderstwie i samobójstwie, sprawa zamknięta. Ponownie za namową koronera rodziny zmarłych zezwoliły na kremację zwłok.
Jedenaście ofiar.
Kremacje w tym mieście są na porządku dziennym – stwierdził głośno Sam, obróciwszy w ręku pustą butelkę po piwie.
A przecież zgodnie z ostatnią wolą większość ludzi balsamowano po śmierci i chowano w trumnach bez względu na stan, w jakim znajdowało się ciało. W wielu miastach zaledwie jedna kremacja przypadała na czterech – pięciu zmarłych.
Wreszcie, podczas śledztwa w sprawie Bustamante-Sanchez agenci z San Francisco stwierdzili, że Janice Capshaw przedawkowała valium. Jej zmasakrowane ciało wypłynęło na brzeg dwa dni po zniknięciu, a trzy przed przybyciem funkcjonariuszy z FBI.
Dwanaście zgonów w niecały miesiąc – dokładnie dwanaście razy więcej niż liczba przestępstw w Moonlight Cove w ostatnich dwudziestu trzech miesiącach.
Aż tyle tragicznych wypadków śmiertelnych w miasteczku zamieszkałym przez trzy tysiące ludzi w tak krótkim czasie to naprawdę szokujące.
Szefa policji Lomana Watkinsa również bulwersowała ta seria zadziwiających wydarzeń.
– To okropne i niepokojące. Tak długo panował tu spokój, że byliśmy na końcu w statystycznych wykazach.
Ale dwanaście wypadków nawet przez dwa lata w takim miasteczku też byłoby o wiele za dużo. Sześciu doświadczonych agentów nie znalazło nawet cienia dowodu na współudział lokalnych władz w tych zdarzeniach. I choć wykrywacz kłamstw nie dawał stuprocentowej gwarancji, z pewnością test, jaki przeszli Loman Watkins z podwładnymi oraz koroner z asystentem, wykazałby ich winę, a wyszli z niego nieskazitelni.
Jednakże…
Dwanaście zgonów. Czworo ludzi spłonęło w pożarze domu. Troje w rozbitym chevrolecie. Dwie osoby zginęły od strzałów, jedna przedawkowała lekarstwo, kolejna zaginęła na morzu. Ciała poddano kremacji w Domu Pogrzebowym Callana. W dodatku jedynej ofiary, której przeprowadzono sekcję, nie zagryzły psy, jak stwierdzono w raporcie koronera, lecz została rozszarpana przez tajemnicze zwierzę. Do diabła, dość, by nie zamykać śledztwa. Cztery dni po wyjeździe grupy dochodzeniowej podjęto decyzję o wysłaniu do Moonlight Cove tajnego agenta. A następnego dnia – dziesiątego października – do biura FBI w San Francisco nadszedł list, potwierdzający konieczność dalszego zajmowania się sprawą.
Sam nauczył się tekstu na pamięć.
„Panowie, mam informacje o niedawnej serii zgonów w Moonlight Cove. Lokalne władze zatuszowały morderstwa. Wolałbym, panowie, byście skontaktowali się ze mną osobiście, ponieważ obawiam się podsłuchu telefonicznego. Nalegam na zachowanie absolutnej dyskrecji, gdyż jestem inwalidą na wózku – weteranem z Wietnamu i boję się o własne bezpieczeństwo.”
Podpisano: Harold Talbot.
Archiwa armii Stanów Zjednoczonych potwierdziły słowa Talbota. Wielokrotnie wymieniano go w raportach za odwagę w walce. Sam zamierzał odbyć z nim jutro poufne spotkanie.
Musiał jeszcze popracować tego wieczoru, a wciąż miał chęć na drugą butelkę piwa, którego karton stał przed nim na stole. Patrzył nań dłuższy czas. Guinness, dobre meksykańskie jedzenie, Goldie Hawn i strach przed śmiercią. Smakowitą kolację już dawno strawił, a Goldie Hawn żyła gdzieś na rancho z Kurtem Russellem, zamiast z niepozornym, zgorzkniałym i pozbawionym złudzeń agentem federalnym. Myślał o dwunastu ofiarach, o ciałach piekących się w krematorium, aż pozostały z nich jedynie kawałki kości i popiół, o morderstwie i samobójstwie o rozszarpanej kobiecie, w końcu doszedł do gorzkiej konkluzji na temat ulotności życia. Wspomniał też zmarłą na raka żonę, rozmowę z synem i w końcu otworzył drugie piwo.
Opętana wizją upiora dziecka i atakujących ją pająków, węży, szczurów i nietoperzy, oszołomiona rykiem ciężarówek Chrissie wyczołgała się z tunelu. Nagle znalazła się w pełnym błota rowie. Powietrze było czyste i słodkie. Choć stała między wysokimi ścianami, a blask księżyca przysłaniała mgła, powoli ustępowało uczucie klaustrofobii. Wciągnęła głęboko w płuca orzeźwiające powietrze oddychając jak najciszej.
Po chwili dotarły do niej te obco brzmiące krzyki niesione echem nad łąką od południowej strony lasu. Była pewna, że słyszy głosy matki, ojca i Tuckera. A zatem miała wolną drogę, którą przyszła. Ominie północną część lasu i miejsce, gdzie zrzuciła ją Godiva, następnie skręci na wschód w stronę szosy i dotrze do Moonlight Cove, gubiąc prześladowców.
Musiała ruszać.
Wygrzebała się z rowu i pobiegła zgodnie z planem. Była zmęczona, obolała i głodna po siedzeniu w ciasnym, zimnym, betonowym kanale.
Nie martw się, przekonywała samą siebie, gdy dotarła do drzew na skraju łąki. Wolałabyś, żeby dopadł cię Tucker i „zmienił” w jedną z nich?
Loman Watkins opuścił dom Valdoskich, gdzie doktor Worthy nadzorował konwersję Elli i George’a. Widział w oddali, jak policjanci z koronerem umieścili zwłoki chłopca w karawanie. Tłum gapiów patrzył zafascynowany na tę scenę. Loman wsiadł do wozu i zapalił silnik. Mały ekran monitora rozbłysnął delikatnym, zielonym światłem. Łącze komputera zainstalowano na konsolecie między przednimi siedzeniami. Zamigotało światełko, co oznaczało, że ktoś z New Wave ma dla niego wiadomość, której nie chciał nadać przez łatwe do podsłuchania policyjne radio.
Już kilka lat pracował na komputerach o mikrofalowych łączach, czasami jednak zdumiewał go widok monitora rozbłyskującego w samochodzie. W dużych miastach, takich jak Los Angeles, większość radiowozów ostatnio wyposażono w sprzęt umożliwiający łączność z policyjnym bankiem danych, ale te elektroniczne cuda były wciąż rzadkością w mniejszych ośrodkach, a w okręgach tak małych jak Moonlight Cove po prostu o nich nie słyszano. W wydziale Lomana znalazły się urządzenia nowej generacji, nie dlatego, że w kasie miejskiej było za dużo gotówki. Zafundowała je firma New Wave, przodująca w produkcji przenośnych systemów danych o mikrofalowych łączach, traktując policję w Moonlight Cove jako coś w rodzaju pola doświadczalnego dla nowych wynalazków.
Między innymi w ten sposób Thomas Shaddack wkradł się w strukturę władz miasteczka, zanim sięgnął po rządy absolutne dzięki Projektowi Księżycowy Jastrząb. W owym czasie Loman był zbyt głupi, by zrozumieć, że hojność New Wave nie jest żadnym błogosławieństwem. Teraz już wiedział.
Miał dostęp do centralnego komputera w głównym komisariacie na Jacobi Street, dzięki czemu mógł uzyskać wszelkie informacje w banku danych lub porozumieć się przez komputer z dyżurnym dyspozytorem równie łatwo jak przez policyjne radio. Co więcej, nie wysiadając z samochodu łączył się z każdą instytucją należącą do ogólnonarodowej sieci elektronicznej Organów Ścigania.
Wprowadził swój numer identyfikacyjny, by uzyskać dostęp do systemu.
Do przeszłości należały czasy, gdy po dane trzeba było gdzieś chodzić. Teraz już tylko gliniarze na filmach uganiali się za najdrobniejszymi nawet informacjami, co było o wiele bardziej dramatyczne niż włączenie komputera.
Komputer zweryfikował numer Lomana.
Ekran przestał migotać.
Oczywiście, gdyby na świecie mieszkali tylko Nowi Ludzie i rozwiązano by problem regresywnych, nikt już nie popełniałby zbrodni i policjanci staliby się niepotrzebni. W nowej, nadchodzącej rzeczywistości wszyscy ludzie będą sobie równi, będą mieli te same pragnienia i cele, co zapobiegnie wszelkim konfliktom. Nowych Ludzi bowiem charakteryzuje doskonały wzór genetyczny. Taka była wizja Shaddacka.
Czasem Loman Watkins myślał, że w tym wszystkim nie ma miejsca na wolną wolę, ale nie przejmował się zbytnio. Chwilami ta obojętność przerażała go nie na żarty.
Na ekranie pojawiły się jasnozielone litery na ciemnym tle.
DLA: LOMAN WATKINS
ŹRÓDŁO: SHADDACK
JACK TUCKER NIE ZGŁOSIŁ SIĘ Z DOMU FOSTERÓW, TELEFON NIE ODPOWIADA; JAK NAJSZYBCIEJ WYJAŚNIĆ SYTUACJĘ. OCZEKUJĘ RAPORTU.
Shaddack podłączył swój komputer w domu na północnym krańcu zatoki do policyjnego, mógł więc zostawiać wiadomości przeznaczone wyłącznie dla Watkinsa lub jego ludzi.
Monitor zgasł.
Watkins zwolnił hamulec ręczny, wrzucił bieg i ruszył w kierunku stajni Fosterów, znajdującej się poza granicami miasta i jego rejonem. Nie przejmował się już takimi sprawami, jak rejonizacja czy procedury prawne. Musiał grać rolę policjanta, aż całe miasto zostanie poddane Zmianie. Był Nowym Człowiekiem i stare zasady nie dotyczyły go. Takie lekceważenie prawa oburzyłoby go jeszcze parę miesięcy temu, ale teraz arogancja dla zasad wyznawanych przez Dawnych Ludzi w ogóle go nie poruszała.
Z dnia na dzień, niemal z godziny na godzinę coraz mniej ulegał emocjom.
Odczuwał tylko strach jako element mechanizmu przetrwania bardziej użyteczny niż uczucia miłości, radości, nadziei czy przywiązania. Teraz właśnie bał się regresywnych i tego, że Projekt Księżycowy Jastrząb zostanie ujawniony oraz zniszczony, a wraz z nim on sam. Bał się jedynego władcy – Shaddacka. Czasami obawiał się także siebie i nadchodzącego świata.
Moose drzemał w kącie sypialni poszczekując cicho. Może gonił we śnie króliki, albo wykonywał polecenia pana. Harry, przypięty pasami do fotela stojącego przy oknie, obserwował tyły Domu Pogrzebowego. Widział jak Victor Callan z pomocnikiem wytaczają wózek z czarnego caddilaca i zmierzają do skrzydła budynku, w którym balsamowano i kremowano zwłoki. Ciało w plastikowym worku było małe jak dziecko. Zamknęli drzwi i Harry nic więcej nie zobaczył.
Czasem nie zasłaniali dwóch wysokich, wąskich okien i wtedy przyglądał się balsamowaniu zwłok. Zazwyczaj dostrzegał więcej niż chciał widzieć, jednak tego wieczoru rolety spuszczono aż do parapetów.
Powoli przesuwał teleskop wzdłuż spowitej mgłą alejki, prowadzącej do Domu Pogrzebowego między Conquistador i Juniper. Nagle ujrzał dwie zwinne groteskowe sylwetki. Szybko przedostały się na posesję przylegającą do domu Callana, poruszając się jakby na czworakach.
Zjawy.
Serce Harry’ego mocno zabiło.
Już kilka razy widział podobne istoty w ostatnich tygodniach, choć początkowo nie wierzył własnym oczom. Wydawało się, że są wytworem wyobraźni, toteż nazwał je Zjawami.
Były szybsze niż koty. Znikły w ciemnych, pustych zaułkach, zanim ochłonął ze zdumienia i skierował za nimi teleskop.
Lustrował teraz posesję wzdłuż i wszerz wypatrując ich w wysokiej trawie i zaroślach przysłoniętych mgłą.
Znalazł dwie przygarbione sylwetki wielkości człowieka, trochę jaśniejsze niż noc, w suchej trawie na środku posesji, obok potężnego świerku.
Drżąc poprawił ostrość, ale w ciemnościach i mgle nie widział żadnych szczegółów.
Choć było to kosztowne i trudne do zdobycia, żałował, że nie załatwił sobie wojskowymi kanałami teletronu, unowocześnionej wersji urządzenia noktowizyjnego, które pasowało do teleskopu. Zazwyczaj Harry’emu wystarczał blask księżyca lub światło żarówek w pomieszczeniach, lecz do obserwacji szybkich i skradających się zjaw czarną nocą we mgle potrzebował nowoczesnej techniki.
Dziwne istoty rozglądały się wokół, obracając głowy szybkim, płynnym ruchem niczym koty, choć z pewnością nie miały kociego wyglądu.
Jedna zerknęła w tył i Harry pierwszy raz ujrzał złote, lekko fosforyzujące oczy. Zdrętwiał, gdy dostrzegł coś znajomego w tym spojrzeniu.
Nagle poczuł chłód aż do szpiku kości i ogarnął go strach silniejszy od wszystkiego, co czuł od czasu wojny w Wietnamie.
Nawet Moose wstrząsnął się odganiając resztki snu i skomląc podszedł do fotela.
Harry na moment uchwycił twarz innej ze Zjaw w słabej poświacie księżyca, która pogłębiała tylko tajemniczość postaci.
Moose szczeknął, jakby chciał o coś spytać.
Harry wpatrywał się w małpie oblicze nie mogąc oderwać oka od teleskopu, jakby od tego zależało jego życie. Był to przedziwny pysk – węższy, ohydniejszy i bardziej drapieżny niż u małpy. Może to są wilki albo jakieś gady? Miał wrażenie, że dojrzał błysk potwornie ostrych zębów w rozdziawionej paszczy. Lecz mogła to być gra cieni lub tylko wizja jego rozgorączkowanej wyobraźni. Kaleka na wózku musiał mieć bujną wyobraźnię, by jakoś żyć.
Stwory poruszały się ze zwierzęcą płynnością i prędkością, które przeraziły Harry’ego. Przesunął teleskop, by podążyć za nimi, a one dosłownie unosząc się w ciemności, zniknęły za ogrodzeniem na tyłach domu Claymore’ów.
Wreszcie Harry odsunął się od teleskopu i opadł na fotel. Moose natychmiast oparł się łapami o poręcz złakniony pieszczot, jakby widział to, co jego pan i chciał upewnić się, że te złe duchy wcale nie wydostały się na wolność.
Roztrzęsiony Harry głaskał go po łbie sprawną ręką. Po chwili Moose uspokoił się.
Gdyby FBI odpowiedziało na list, który wysłał tydzień temu, chyba nie powiedziałby o Zjawach w obawie, że agenci uznają go za niezrównoważonego, a nawet obłąkanego i z niedowierzaniem podejdą do innych informacji. A był pewien, że stwory miały jakiś związek z zagadkowymi wydarzeniami w ostatnich tygodniach.
Czy jestem histerykiem? – zastanawiał się głaszcząc Moosa.
Może zwariowałem?
Po dwudziestu latach spędzonych na wózku inwalidzkim w czterech ścianach i uczestniczeniu w życiu innych dzięki teleskopowi może tak bardzo zapragnął włączyć się do świata zewnętrznego, poczuł taki głód mocnych doznań, że wymyślił tę historię, w której przeznaczył sobie główną rolę. Jedynego Człowieka Który Wiedział. Bzdury. Wojna okaleczyła jego ciało, lecz umysł miał trzeźwy i jasny, a nawet bystrzejszy niż dawniej. To, nie obłęd, było jego przekleństwem.
– Zjawy – powiedział do Moose’a.
Pies sapnął.
– Co dalej? Może pewnej nocy zobaczę na księżycu czarownicę na miotle?
Chrissie wyszła z lasu przy Pyramid Rock. Spojrzała w stronę domu i stajni, gdzie światła we mgle otaczała mieniąca się barwami tęczy aureola. Chwilę zastanawiała się, czy iść po konia, mogłaby nawet wśliznąć się do domu i zabrać jakąś kurtkę, ale za bezpieczniejszą uznała ucieczkę na piechotę. Poza tym, nie była tak beztroska jak filmowe bohaterki powracające do Złego Domu, mimo że czyhała na nie Zła Istota. Ruszyła przez łąkę do szosy.
Wykorzystując niezwykły spryt – czytała w myślach powieść przygodową – Chrissie odwróciła się od przeklętego domu i ruszyła w noc zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzy to miejsce swej młodości i czy znajdzie ukojenie w ramionach tak obcej teraz rodziny.
Wysoka, jesienna trawa chłostała jej nogi. Oddalała się od lasu czując się bezpieczniej na otwartej przestrzeni. Wątpiła, że w razie ataku prześcignie prześladowców, ale przynajmniej dawała sobie szansę.
Ochłodziło się, gdy ukrywała się w kanale. Flanelowa koszula grzała ją tak samo jak letnia bluzka z krótkimi rękawami. Gdyby szukała przygód, jak bohaterka z powieści Andre Norton, utkałaby płaszcz z trawy i innych roślin albo złapałaby jakieś futrzaki, z których wyczarowałaby śliczne, ciepłe okrycie.
Nie mogła dłużej myśleć o bohaterkach tych książek, gdyż dobijała ja własna niezaradność.
I tak głowa pękała jej od zmartwień. Była z dala od domu, głodna, zmarznięta, zagubiona i wystraszona. W dodatku ścigały ją dziwaczne i niebezpieczne istoty. Ale najbardziej cierpiała z powodu rodziców. Kochała ich, choć nigdy nie okazywali zbytniej czułości, a teraz odeszli dziwnie odmienieni, żywi, lecz pozbawieni duszy, jak zmarli.
Zbliżając się do dwupasmowej szosy zobaczyła światła, a po chwili z mgły wyłonił się radiowóz policyjny. Jechał bez włączonej syreny, ale na dachu migała niebiesko-czerwona lampka. Kierowca zwolnił i skręcił na podjazd przy znaku wskazującym Stajnie Fosterów.
Chrissie już chciała krzyknąć i podbiec do samochodu, uczono ją bowiem, że policjanci są przyjaciółmi, nawet uniosła dłoń i zamachała, ale uświadomiła sobie, że skoro zawiedli ją nawet rodzice, nie powinna też ufać mundurowym.
Przerażona, że również są ofiarami konwersji, skryła się w trawie.
Wóz zakręcił w kierunku podjazdu, szczęśliwie nie oświetlając miejsca, gdzie przykucnęła. Noc i mgła z pewnością sprawiły, że ludzie z radiowozu nie zauważyli jej, a poza tym przysłaniała ją wysoka trawa. Ale nie chciała ryzykować. Patrzyła jak samochód oddala się. Zatrzymał się chwilę obok wozu Tuckera porzuconego w połowie drogi do domu, a następnie ruszył i wkrótce zniknął w gęstej mgle.
Wtedy podniosła się z trawy i pobiegła ku szosie wiodącej do Moonlight Cove. Czujna i ostrożna, ukryje się w rowie albo wśród drzew za każdym razem, gdy usłyszy nadjeżdżający samochód.
Nie pokaże się nikomu obcemu. Dopiero w mieście pójdzie do kościoła Matki Bożej Miłosierdzia i poprosi o pomoc ojca Castelli, który jako nowoczesny ksiądz, chciał, by go nazywano ojcem Jimmem, ale Chrissie nigdy nie zdobyła się na taką poufałość. Kiedyś niezmordowanie pomagała podczas letniego festiwalu kościelnego i wyraziła nawet pragnienie zostania ministrantką, ku ogromnemu zadowoleniu ojca Castelli. Była pewna, że ją lubi i uwierzy w tę nieprawdopodobną opowieść. Jeśli nie… cóż, wówczas zwróci się do swojej nauczycielki, pani Tokawa.
Dotarłszy do szosy zatrzymała się i spojrzała na świecące punkty we mgle, gdzie stał jej dom. Drżąc skierowała się do Moonlight Cove.
Frontowe drzwi domu Fosterów stały otworem. Loman Watkins przeszukał pomieszczenia od góry do dołu. Zaniepokoiło go jedynie przewrócone krzesło w kuchni i porzucona czarna torba Jacka Tuckera, wypełniona strzykawkami oraz ampułkami z lekiem, który powodował Zmianę, a także pojemnik WD-40 w aerozolu, leżący na podłodze w dolnym korytarzu.
Zamknął drzwi, wyszedł na ganek i wsłuchiwał się w cichą noc. Leniwy wietrzyk po chwili zupełnie ustał. Powietrze było nieruchome, a wszelkie odgłosy jakby rozpływały się we mgle, co sprawiało, że wokół panowała cmentarna cisza.
Patrząc w stronę stajni zawołał:
– Tucker! Foster! Jest tam kto?
Jego głos odbił się głuchym echem.
Nikt nie odpowiedział.
– Tucker? Foster?
W jednej ze stajni paliło się światło i były otwarte wrota. Pomyślał, że powinien rozejrzeć się tam.
W połowie drogi do stajni usłyszał z oddali przeraźliwy, gardłowy krzyk pełen gniewu, tęsknoty, podniecenia i pragnienia. Wrzask regresywnej istoty w trakcie polowania.
Nasłuchiwał w bezruchu pełen nadziei, że przesłyszał się.
Dźwięk powtórzył się. Tym razem rozróżnił kilka głosów. Rozbrzmiewały daleko, więc to niesamowite zawodzenie nie było odpowiedzią na wołanie.
Krzyki zmroziły go.
I natchnęły dziwnym pragnieniem.
Nie.
Zacisnął pięści, aż paznokcie wbiły mu się w dłonie, zwalczając chęć przeistoczenia się w… Nie. Musi skoncentrować się na policyjnej pracy, na bieżących problemach.
Jeśli to krzyczeli Fosterowie i Jack Tucker, to gdzie była Chrissie?
Może uciekła, gdy przygotowywali ją do konwersji, co potwierdzały ślady w domu. Ścigając dziewczynkę, podnieceni polowaniem mogli ulec utajonej potrzebie regresji. A może folgowali sobie przy innych okazjach, więc i teraz szybko przeszli w ten stan.
Nadal tropili ją w leśnej głuszy albo już dawno rozerwali na strzępy, lecz wciąż pozostawali w stanie regresywnym, gdyż odczuwali krwiożercze podniecenie.
Mimo chłodu Loman oblał się nagle potem.
Chciał… pragnął…
Nie!
Dzisiaj Shaddack powiedział mu, że Chrissie spóźniła się na szkolny autobus i wróciwszy do domu przyłapała rodziców na eksperymentach z nowymi możliwościami. Postanowili więc przyśpieszyć jej Zmianę. A może Fosterowie kłamali, chcąc tylko chronić własne tyłki? Może dziewczynka zaskoczyła ich w głębokiej regresji, co pragnęli ukryć przed Shaddackiem, który uznałby ich za degeneratów wśród Nowych Ludzi.
Zmiana miała na celu wyniesienie rodzaju ludzkiego na wyżyny ewolucji.
Regresja jednakże była wynaturzeniem mocy, jaką dawała Zmiana, a ci, którzy jej ulegli, stali się wyrzutkami. Regresywni znajdujący podnietę w krwawych zabójstwach należeli do najgorszej kategorii psychopatów.
Znów usłyszał odległe krzyki.
Poczuł przyjemny dreszcz i owo potężne pragnienie, by zrzucić ubranie, pochylić się nad ziemią i pognać nago nocą długimi, pełnymi gracji susami przez rozległą łąkę, wprost do dzikiego i pięknego lasu, gdzie czekał łup, który można było dopaść, powalić, rozszarpać…
Nie.
Opanowanie.
Samokontrola.
Odległe krzyki przenikały go.
Musi wykazać się samokontrolą.
Serce waliło mu.
Krzyki. Słodkie, niecierpliwe, dzikie…
Loman zaczął drżeć, później trząść się gwałtownie, gdy oczyma duszy ujrzał siebie wyzwolonego z ludzkiej postaci i zachowań.
Gdyby wreszcie uwolnił się drzemiący w nim pierwotny człowiek, któremu pozwolono by żyć…
Nie. To niemożliwe.
Poczuł słabość w nogach i osunął się na ziemię, lecz nie oparł się na dłoniach, by nie ulec pierwotnym instynktom. Zwinął się w kłębek i leżąc na boku walczył z narastającą chęcią poddania się regresji. Jego ciało zrobiło się gorące jakby godzinami wygrzewał się na słońcu, ale zdawał sobie sprawę, że ten żar pochodzi z miliardów komórek, które przechowywały genetyczny materiał powodujący Zmianę. Samotny w ciemności i mgle przed domem Fosterów, zniewolony krzykami regresywnych wiedział, że jeśli ulegnie choć raz, stanie się degeneratem o wyglądzie Lomana Watkinsa, Mr. Hyde’em z którego na zawsze wygnano Dr. Jekylla. Z głową wtuloną w ramiona, patrzył na swoje dłonie zwinięte w pięści, przyciśnięte do piersi i wydawało mu się, że niektóre palce zmieniają się. Po prawej ręce przemknął ból, czuł jak kości trzeszczą i przybierają nowy kształt, kłykcie nabrzmiewają, palce wydłużają się, opuszki rozszerzają, ścięgna grubieją, a paznokcie przekształcają w twarde szpony.
Wrzasnął przerażony i zbuntowany zarazem i zapragnął całą siłą woli utrzymać swą człowieczą tożsamość. Jak szalony powtarzał przez zaciśnięte zęby swe imię i nazwisko niczym zaklęcie, zdolne zatrzymać tę koszmarną transformację. Nie wiedział, ile czasu minęło – minuta, czy godzina.
Powoli odzyskiwał przytomność. Z ulgą stwierdził, że wciąż leży na ziemi przed domem Fosterów nie zmieniony. Był zlany potem, lecz ustąpił rozpalający do białości ogień w jego ciele. Dłonie wyglądały normalnie.
Przez chwilę nasłuchiwał odgłosów nocy. Wokół panowała zbawienna cisza.
Nadal odczuwał przeraźliwy strach. Sprawdziły się koszmarne podejrzenia, że również i on jest podatny na regresję. Lecz ulegając jej utraciłby zarówno świat, który znał przed konwersją, jak i nowy, wspaniały świat tworzony przez Shaddacka. Stałby się wyrzutkiem.
Gorzej: zaczynał wierzyć, że nie był wyjątkiem, że w rzeczywistości wszyscy Nowi Ludzie noszą w sobie zalążki degeneracji. Każdej nocy przybywało regresywnych.
Drżąc podniósł się na nogi.
Zimny pot oblepił jego skórę niczym powłoka z lodu. Jak lunatyk szedł do wozu zastanawiając się, czy odkrywcza teoria Shaddacka nie jest z gruntu fałszywa, a zatem wręcz niszczycielska po wdrożeniu w życie. Może to wszystko było czystym przekleństwem. Jeśli Nowi Ludzie rzeczywiście mieli zaszczepioną skłonność ku regresji, to wcześniej czy później…
Pomyślał o Thomasie Shaddacku znajdującym się gdzieś na północnym krańcu zatoki w dużym domu z widokiem na miasto, po którym włóczyły się w ciemnych zaułkach stworzone przez niego bestie, i strasznie posmutniał. Zawsze lubił czytać i teraz przypomniawszy sobie doktora Moreau z powieści H. G. Wellsa, zastanawiał się, czy Shaddack mógłby być takim Moreau epoki mikrotechnologii, opętanym szaloną wizją transcendencji, polegającej na stworzeniu człowieka-maszyny. Z pewnością cierpiał na manię wielkości uważając, iż zdolny jest wynieść ludzkość na wyższy poziom, jak prawdziwy Moreau wierzył, że może przemienić dzikie zwierzęta w ludzi i pokonać Boga. Jeśli Shaddack nie był geniuszem, a tylko megalomanem, jak Moreau, to biada wszystkim.
Loman wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi. Zapuścił silnik oraz włączył ogrzewanie.
Ekran komputera zabłysnął w oczekiwaniu polecenia.
Choć niedoskonały, Projekt Księżycowy Jastrząb był dla niego jedyną przyszłością, a zatem by go chronić założył, że Chrissie uciekła, a Fosterowie i Tucker nie złapali jej. Musi więc polecić swoim ludziom, aby dyskretnie obserwowali szosę i ulice prowadzące na północny kraniec Moonlight Cove. Gdyby dziewczynka dotarła do miasta w poszukiwaniu pomocy, mogliby ją unieszkodliwić. Wielce prawdopodobne, że nieświadoma opowiedziała któremuś z Nowych Ludzi o szaleństwie rodziców, a to oznaczało jej koniec. Natomiast ludzie nie poddani jeszcze konwersji zapewne nie uwierzyliby jej. Ale nie mógł ryzykować.
Musiał porozumieć się z Shaddackiem i dopilnować służbowych obowiązków.
Musiał także zdobyć coś do jedzenia.
Był nieludzko głodny.
Działo się coś złego, coś niedobrego, coś…
Mike Peyser przemykał nagi do domu na południowo-wschodnim krańcu miasta, gnał miedzy pagórkami przez zarośla z polowania, z krwią na ustach, wciąż podniecony ale i zmęczony po dwugodzinnych igraszkach z ofiarą. Uważnie omijał posesje sąsiadów, z których nie wszyscy przeszli konwersję. Domy w tej okolicy stały oddalone od siebie, więc swobodnie, szybko i cicho pełznął w ciemności wśród drzew, przez wysoką trawę, nisko przy ziemi, okryty nocą, szybko i zgrabnie, cicho i szybko, nago i cicho, mocno i szybko, prosto na ganek parterowej willi, gdzie mieszkał samotnie. Wpadł przez otwarte drzwi do kuchni, wciąż czując na ustach krew, ten cudowny płyn, ciągle podniecony polowaniem, ale także zadowolony z powrotu do domu, lecz…
Działo się coś złego.
Boże, płonął wewnętrznie, pragnąc pokarmu i paliwa, paliwa, i to było normalne w tym zmienionym stanie, i ogień nie był zły, nie wewnętrzny ogień, nie to szalone, trawiące pragnienie pokarmu. Złe było to, że nie mógł, nie mógł, nie mógł…
Nie mógł powrócić do dawnej postaci.
Niezwykle podniecony płynnym ruchem ciała, rozluźniając i napinając mięśnie włóczył się kilka minut po pokojach, widząc w ciemnościach lepiej niż zwykły człowiek, niemal z nadzieją, że znajdzie intruza, kogoś, kogo można zaatakować, kogoś zaatakować, zaatakować, gryźć i rozrywać, lecz dom był pusty. W sypialni zwinął się w kłębek na podłodze i wezwał swe ciało, by znów przybrało kształt człowieka, znajomą postać Mike’a Peysera. Czuł we wnętrzu dążenie do normalności, ożywienie w tkankach, ale zbyt słabe i ulotne, więc skupił się znowu i tym razem bez efektu. Tkwił zakleszczony, uwięziony, zamknięty, zamknięty, zamknięty w formie, której wcześniej pożądał, tej formy wolności. Ale teraz nie była to już upragniona forma, ponieważ nie mógł porzucić jej, kiedy tylko zapragnął, był w niej uwięziony, uwięziony… Ogarnęła go panika.
Wybiegł z pokoju. Niechcący potrącił lampę, która przewróciła się z hukiem. Rozległ się brzęk szkła, ale on jak w transie podążał krótkim korytarzem do salonu. Chodnik wysunął mu się spod stóp. Czuł się jak w klatce. Jego przekształcone ciało stało się dlań więzieniem, poddane metamorfozie kości pełniły rolę krat, zagradzających dostęp do celi, czyniły z niego niewolnika. Miotał się po pokoju to tu, to tam, okrążał opętany, oszalały. Zasłony trzepotały w przeciągu. Krążąc między meblami przewrócił podręczny stolik. Mógł biec, ale nie uciec, gdyż był więźniem własnego ciała i to na zawsze. Nie było ucieczki. Nigdy. Ta świadomość sprawiła, że serce waliło mu jak oszalałe. Przerażony i przybity kopnął stojak na gazety, zwalił z barku ciężką szklaną tacę i dwa ozdobne dzbanuszki, podarł na strzępy poduszki na sofie, aż poczuł rozsadzający ból w czaszce. Chciał krzyczeć, ale bał się, bał się, że nie przestanie.
Pokarm.
Paliwo.
Sycić ogień, sycić ogień.
Nagle uświadomił sobie, że wszystkiemu winien jest brak energii, potrzebnej do gwałtownego przyspieszenia procesów metabolicznych związanych z transformacją. By przybrać postać człowieka, w ciągu kilku minut musiał wyprodukować tyle enzymów, hormonów i płynów, co przez lata normalnego rozwoju.
Głodny i złakniony Peyser popędził do ciemnej kuchni, szarpnął rączkę przy drzwiach lodówki otwierając je na oścież. Syknął, gdyż światło zakłuło go w oczy. Zobaczył trzyfuntowy kawał dobrej szynki z puszki na talerzu, chwycił go odrzuciwszy talerz, który roztrzaskał się o kredens, i jak pies na czworakach wgryzł się w ten kawał mięsa, głębiej i głębiej, jeszcze głębiej. Rwał go zębami, przeżuwał rozgorączkowany, oszalały.
Uwielbiał zrzucać z siebie ubranie i zamieniać się w zwierzę, pędzić po zapadnięciu zmroku do lasu za domem i na wzgórza, gdzie polował na króliki, szopy, lisy i wiewiórki ziemne, rozrywał je łapami i zębami podsycając głęboki wewnętrzny żar. Kochał to wcielenie nie dlatego, że czuł się wyzwolony, ale dawało mu ono poczucie boskiej mocy, nieporównywalnej z niczym, czego dotychczas doświadczył, poczucie dzikiej, nieokiełznanej siły, nagiej siły, siły tytana, który ujarzmiwszy naturę, pokonał wszelkie genetyczne ograniczenia, siły wiatru i sztormu, żywiołu, siły wyzwolonej z wszelkich ludzkich ograniczeń, uwolnionej, wyzwolonej.
Polował tej nocy w lesie jak drapieżca, przed którym nie ma ucieczki, ale spożył zbyt mało, by wrócić do postaci Michaela Peysera, twórcy systemów komputerowych, kawalera, właściciela porsche, zapalonego zbieracza wideo klipów, maratończyka, konsumenta wody Perrier.
Więc pożarł całe dwa funty szynki i szybko wyciągał z lodówki inne produkty. Wpychał je do pyska szponiastymi łapskami. Pochłonął pełną miskę zimnego rigatoni, i klopsa, i pół placka z jabłkami, który kupił wczoraj w piekarni, cztery surowe jajka, kawałek masła i wszystkie resztki jedzenia. Trawiący go ogień słabnął w miarę jak zaspokajał ten swój wściekły głód, dostarczając organizmowi niezbędnego paliwa. Tracił część żaru, kurczył się i przechodził od huczącego płomienia, poprzez strzelające języki, do słabego blasku gorących węgli.
Nasycony, Mike Peyser padł na podłogę przed ogołoconą lodówką i leżał wśród potłuczonych talerzy, resztek jedzenia, skorupek po jajkach i pojemników. Ponownie zwinął się w kłębek i próbował zmusić ciało do przybrania ludzkiej postaci, pod jaką znał go świat. Znów poczuł ożywienie w szpiku i kościach, we krwi i organach, w ścięgnach i chrząstkach, w muskułach i skórze. Wytwarzane hormony, enzymy i biologiczne płyny przepływały falami przez jego ciało, ale i tym razem nie nastąpiła transformacja i znowu zmierzał powoli ku dzikiej postaci, nieubłaganie ulegając regresji. Choć natężał się i walczył ze wszystkich sił, by przybrać wyższą formę, pozostał w stanie regresji.
Drzwi lodówki zamknęły się automatycznie. Mike Peyser miał wrażenie, że ciemność nie tylko panuje wokół, ale tkwi także w nim.
W końcu krzyknął. Tak jak obawiał się, nie mógł przestać wrzeszczeć.
Przed północą Sam opuścił Cove Lodge. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, niebieski sweter, dżinsy i sportowe buty.
W tym ubraniu wtopił się w noc i nie wzbudzał podejrzeń, choć może było zbyt młodzieńcze dla takiego ponuraka. Kurtka wyglądała zwyczajnie, ale miała kilka ukrytych i pojemnych kieszeni, w których schował narzędzia do otwierania samochodów. Wyszedł na chodnik na tyły motelu.
Gęsta mgła spowijała urwisko i przeciskała się za ogrodzenie, gnana morską bryzą, która w końcu zakłóciła spokój nocy. Dopiero po kilku godzinach wiatr przewieje mgłę w głąb lądu, co poprawi widoczność na wybrzeżu. Do tego czasu Sam skończy już swoją robotę i nie będzie potrzebował osłony mgły, zaśnie wreszcie, albo, co bardziej prawdopodobne, będzie walczyć z bezsennością leżąc na łóżku w swym pokoju.
Denerwował się. Nie zapomniał o bandzie nastolatków, przed którą uciekł na Iceberry Road tego wieczoru. Ich prawdziwa natura pozostawała zagadką. Choć uważał ich za punków, wiedział, że są czymś więcej niż tylko młodocianymi przestępcami. Miał dziwne wrażenie, że gdzieś głęboko w podświadomości wie, kim byli.
Obszedł południowe skrzydło motelu i w dziesięć minut okrężną drogą dotarł do siedziby władz miejskich na Jacobi Street. Budynek wyglądał dokładnie tak, jak opisali agenci Biura z San Francisco: dwie kondygnacje, na dole wyblakła cegła, biały tynk wyżej, dach pokryty płytkami, zielone okiennice i ogromne żelazne latarnie przy głównym wejściu. Z przyległym terenem zajmował połowę ulicy, ale architektonicznie harmonizował z okolicą. Na pierwszym piętrze nawet tak późno paliły się światła, gdyż oprócz biur zarządów miasta i wodociągów mieściła się tu również komenda policji, dyżurująca całą dobę. Sam obserwował budynek z naprzeciwka udając, że spaceruje wieczorem dla zdrowia. Chodnik przed głównym wejściem był pusty. Przez oszklone drzwi widział jasno oświetlony hall. Skręcił w boczną aleję, w stronę podjazdu, na parking wśród drzew i krzewów.
Teraz przedarł się przez wysoki żywopłot w rogu podwórka, przylegającego do parkingu. Dwie lampy rzucały ponury blask na samochody. Na parkingu stały cztery zdezelowane już zielone fordy produkowane na potrzeby federalnych, stanowych i lokalnych władz, pick-up i furgonetka, należące do Zarządu Wodociągów, duża maszyna do zamiatania ulic, ogromna ciężarówka i cztery policyjne chevrolety.
Właśnie te czarno-białe radiowozy podłączone do centralnego komputera w Komendzie Policji interesowały Sama. W Moonlight Cove było aż osiem wozów patrolowych, o pięć więcej niż w innych miejscowościach tej wielkości i z pewnością zbyt wiele w stosunku do potrzeb nadmorskiego miasteczka.
W ogóle tutejsza policja była uprzywilejowana bardziej, niż wymagała tego sytuacja, co między innymi wzbudziło podejrzenia agentów FBI, badających okoliczności śmierci Sancheza i Bustamante. W Moonlight Cove zatrudniano dwunastu etatowych funkcjonariuszy, trzech w niepełnym wymiarze godzin oraz czterech pracowników pomocniczych.
Mnóstwo ludzi. Co więcej, mieli pensje jak policjanci w dużych miastach na zachodnim wybrzeżu, a więc zbyt wysokie jak na taką mieścinę. Nosili najlepsze mundury, mieli najnowocześniejsze meble biurowe, mały arsenał broni ręcznej i sprzętu do rozpędzania demonstracji, jakiego pozazdrościliby im chłopaki ze schronów atomowych Strategicznego Dowództwa Sił Powietrznych w Kolorado.
Skryty w pachnącym żywopłocie Sam kilka minut obserwował parking, by upewnić się, że radiowozy są puste i nikogo nie ma w pobliżu. Oświetlone okna na pierwszym piętrze przysłaniały żaluzje, więc nikt z wewnątrz nie widział parkingu.
Sam wyjął z kieszeni kurtki miękkie rękawiczki z koźlej skóry i włożył je.
Już chciał ruszyć naprzód, gdy nagle usłyszał jakiś szmer za plecami w alejce.
Wciskając się głębiej w żywopłot, spojrzał do tyłu. Pognieciony karton ślizgał się po asfalcie popychany wiatrem, aż zatrzymał się na śmietniku.
Płynąca aleją mgła przypominała dym, jakby całe miasto płonęło. Wpatrując się w gęstniejącą mgłę stwierdził z zadowoleniem, że jest sam, następnie odwrócił się i pobiegł do najbliższego z radiowozów, stojących na nie ogrodzonym parkingu.
Wóz był zamknięty.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki specjalny klucz, którym błyskawicznie otworzył drzwi nie uszkadzając mechanizmu zamka, wśliznął się za kierownicę i bezszelestnie zamknął samochód.
Wnętrze dostatecznie oświetlały latarnie, chociaż był na tyle doświadczony, że mógł pracować w kompletnej ciemności. W ciągu kilku sekund wyrwał obudowę stacyjki, odsłaniając przewody.
Z niechęcią myślał o następnej czynności. By włączyć monitor zainstalowany na desce rozdzielczej, musiał zapalić silnik. Komputer bowiem był o wiele potężniejszy niż podręczny model i łączył się z bankiem danych systemem mikrofalowym, pochłaniającym dużo energii, więc mógłby wyładować się akumulator. Spaliny rozpłyną się we mgle, ale co z warkotem silnika? Radiowóz stał osiemdziesiąt stóp od budynku i mało prawdopodobne, by usłyszał go ktokolwiek w środku. Ale gdy ktoś wyjdzie przewietrzyć się, albo po to, by pojechać samochodem na wezwanie, zwróci uwagę na szum motoru. W takim przypadku Sama czekałaby konfrontacja, której – biorąc pod uwagę ostatnie tragiczne wydarzenia – mógłby nie przeżyć.
Westchnął cicho naciskając lekko prawą stopą pedał gazu, oddzielił przewody zapłonu od pozostałych i złączył końcówki. Silnik zaskoczył od razu bez niemiłego zgrzytu.
Ekran zabłysnął światłem. Ten skomplikowany policyjny system komputerowy zainstalowała bezpłatnie firma New Wave Microtechnology, przypuszczalnie traktując Moonlight Cove jako poligon doświadczalny dla swych poczynań. Trudno było wytropić źródło ogromnych funduszy, jakimi dysponowała świetnie wyposażona i wynagradzana miejscowa policja, chociaż podejrzewano, że również należą do New Wave albo do szefa Thomasa Shaddacka, posiadacza większości akcji firmy. Każdy obywatel miał prawo wspierać lokalną policję lub inne instytucje rządowe, korzystając z ulg podatkowych, ale dlaczego nie odnotowano tego oficjalnie? Żaden uczciwy człowiek potajemnie nie przeznacza wielkich pieniędzy na cele społeczne. Jeśli Shaddack nie ujawnił, że wspomaga lokalne władze z prywatnych funduszy, to niewykluczone, iż miał te władze w swojej kieszeni. A jeśli gliniarze z Moonlight Cove byli żołnierzami w prywatnej armii Shaddacka, to wysoka liczba gwałtownych i tajemniczych zgonów w ostatnich tygodniach logicznie wiązała się z tym nieczystym przymierzem.
W prawym dolnym rogu monitora ukazał się znak New Wave, tak jak pojawiłby się na przykład IBM, gdyby sprzęt należał do tej firmy.
W czasie śledztwa w sprawie Sanchez-Bustamante jeden z lepszych agentów, Morris Stein, jechał radiowozem z podwładnym Watkinsa, Reese Dornem, który połączył się z centralnym komputerem, by uzyskać dane z kartoteki komendy. Już wcześniej Morris podejrzewał, że ten zainstalowany w samochodzie komputer ma bardziej wyrafinowany program niż ujawnili to policjanci, że dzięki niemu są bezkarni. Właśnie dlatego zapamiętał kod, którym Dorn włączył się w system. W siedzibie FBI w Los Angeles powiedział Samowi:
– Sądzę, że każdy gliniarz w tym pokręconym miasteczku ma osobisty kod, dający mu dostęp do danych. Sam, musisz rzucić okiem na menu, zobaczyć co tam jest, i trochę pobawić się tym, gdy Watkins i jego ludzie nie będą akurat patrzeć ci przez ramię. Wiem, gadam jak paranoik, ale oni mają za dużo tej supertechniki jak na swoje potrzeby, chyba że coś knują. Na pierwszy rzut oka to miasteczko niczym nie wyróżnia się, a nawet jest milsze niż większość podobnych, ale, cholera, po chwili masz wrażenie, że cała mieścina jest na podsłuchu, że zewsząd obserwują cię, że Wielki Brat zagląda ci przez ramię o każdej cholernej porze. Mówię szczerze, po paru dniach czujesz się jak w policyjnym mini-państwie, gdzie kontrola jest subtelna, niewidoczna, ale ciągła, absolutna, utrzymująca wszystko w żelaznym uścisku. Ci gliniarze nie są w porządku. Sam, tkwią w brudzie po uszy, może w handlu narkotykami, nie wiem, a komputer odgrywa ważną rolę w tej historii.
Sam wystukał na klawiaturze kod Reese Dorna: 262699. Symbol New Wave zniknął. Ekran przez moment był pusty. Po chwili ukazało się podstawowe menu.
WYBIERZ:
A. DYSPOZYTOR
B. CENTRALNA KARTOTEKA
C. BIULETYN
D. MODEM POZASYSTEMOWY
Pierwsza pozycja oznaczała, że funkcjonariusz na służbie mógł komunikować się z komendą nie tylko przez radiostację, lecz również przez złącze komputerowe. Ale po co trudzić się wystukiwaniem pytań do dyspozytora i odczytywaniem odpowiedzi z ekranu, gdy prędzej uzyskiwało się informacje przez radio? Chyba że… ci policjanci nie o wszystkim chcieli mówić na częstotliwości, którą mógł kontrolować każdy właściciel policyjnego odbiornika.
Sam nie chciał łączyć się z dyspozytorem, gdyż musiałby udawać Reese Dorna, więc lepiej od razu mógł zawołać: „Hej, jestem w jednym z waszych radiowozów i wtykam nos gdzie nie trzeba, więc może byście tu przyszli i go odrąbali”.
Zamiast tego wystukał kolejne menu. Czytał:
WYBIERZ:
A. BIEŻĄCE ARESZTOWANIA
B. BIEŻĄCE SPRAWY SĄDOWE
C. SPRAWY SĄDOWE W PRZYGOTOWANIU
D. REJESTR ARESZTOWAŃ DOKONANYCH W PRZESZŁOŚCI – OKRĘG
E. REJESTR ARESZTOWAŃ DOKONANYCH W PRZESZŁOŚCI – MIASTO
F. SKAZANI PRZESTĘPCY ZAMIESZKALI W OKRĘGU
G. SKAZANI PRZESTĘPCY ZAMIESZKALI W MIEŚCIE
Teraz wcisnął klawisz F, by uzyskać dane o skazanych z okręgu. Ukazało się następne menu, oferując kilka możliwości: ZABÓJSTWO, NIEUMYŚLNE ZABÓJSTWO, GWAŁT, PRZESTĘPSTWA SEKSUALNE, NAPAD I POBICIE, ROZBÓJ Z BRONIĄ W RĘKU, WŁAMANIE, WTARGNIĘCIE NA PRYWATNY TEREN, INNE KRADZIEŻE, DROBNE PRZESTĘPSTWA.
Wywołał kartotekę morderstw i odkrył nazwiska trzech skazanych za zabójstwa pierwszego i drugiego stopnia, z wyrokami od dwunastu do czterdziestu lat, przebywających na wolności po zwolnieniu warunkowym. Na ekranie pojawiły się ich nazwiska, adresy, numery telefoniczne, nazwiska ofiar oraz krótkie historie przestępstw. Żaden nie mieszkał w Moonlight Cove.
Sam spenetrował wzrokiem parking. Pusto. Mgła przepływająca obok samochodu sprawiła, że czuł się tak, jakby z batyskafu w morskiej głębinie obserwował wstęgi wodorostów poruszanych przez prądy.
Skupił się znowu na komputerze. Wyszukał Biuletyn, który okazał się zbiorem wiadomości, jakie przekazywali sobie Watkins i podwładni w tak tajemniczych skrótach, że Sam nie rozszyfrowałby ich. Zresztą wątpił, czy są tego warte.
Teraz zainteresował się pozycją MODEM POZASYSTEMOWY. Otrzymał listę komputerów w całym kraju, z którymi mógł połączyć się przez modem telefoniczny z budynku władz miejskich. Lista zdumiała go: LOS ANGELES KP (czyli komenda policji), SAN FRANCISCO KP, SAN DIEGO KP, DENVER KP, HUSTON KP, DALLAS KP, PHOENIX KP, CHICAGO KP, MIAMI KP, NEW YORK CITY KP i kilkadziesiąt innych większych miast. Dalej – WYDZIAŁ POJAZDÓW MECHANICZNYCH W KALIFORNII, WYDZIAŁ ZAKŁADÓW KARNYCH, POLICJA DROGOWA i mnóstwo instytucji państwowych nie związanych z policją – jak: KARTOTEKA STANU OSOBOWEGO ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH, MARYNARKI czy SIŁ POWIETRZNYCH. Nie zabrakło też KARTOTEKI KRYMINALNEJ FBI, a nawet biura INTERPOLU w Nowym Jorku.
Na co, u diabła, są potrzebne te wszystkie źródła informacji małemu policyjnemu oddziałowi w prowincjonalnym miasteczku?
Według prawa, niektóre dane mogły być uzyskane tylko z nakazu sądowego, jak na przykład kartoteka TRW – firmy sprawdzającej wiarygodność kredytobiorcy, informacje z CIA w Wirginii, prawdopodobnie chronione przed każdym komputerem poza murami Agencji oraz tajne kartoteki FBI.
Zszokowany Sam zamyślił się.
Kilka dni temu Morris Stein zasugerował, że policja w Moonlight Cove może być zamieszana w handel narkotykami, a hojność New Wave w udostępnianiu programów wskazywałaby, że pracownicy firmy też maczają w tym palce. W Biurze podejrzewano również, że New Wave sprzedaje nielegalnie Rosjanom najnowszą technologię, a przekupieni policjanci w Moonlight Cove mieli sygnalizować wszelkie próby kontroli ze strony władz federalnych. Agenci nie wiedzieli jeszcze, jak to wszystko powiązać z serią zgonów, ale była to jakaś koncepcja wyjściowa.
Sam odrzucił teorię handlu z Rosjanami i sprzedaż narkotyków.
Stworzono tu bowiem sieć informacyjną dla potrzeb operacyjnych państwa, albo, uściślając – małego narodu. Małego, wrogiego narodu. Ten program dawał właścicielowi ogromną władzę. Wydawało się, że to malownicze miasteczko cierpi pod rządami megalomana łudzącego się, że stworzy nieduże królestwo, z którego wyruszy na podbój rozległego terytorium.
Dziś Moonlight Cove, jutro cały świat.
Co oni tu, kurwa, robią? – zaklął głośno.
Bezpieczna w hotelowym pokoju, ubrana do spania w kremowe majteczki i biały podkoszulek z uśmiechniętym obliczem Kermita – Tessa popijając colę próbowała oglądać powtórkę programu Dziś Wieczór. Nie mogła jednak skupić się na banalnych wywiadach z podrzędnymi artystami. Dietetyczna rozrywka umysłowa pasująca do dietetycznej coli.
Im więcej czasu upływało od niepokojących wydarzeń na korytarzu i schodach, tym bardziej wątpiła, że ktoś ją gonił. W końcu przejęła się śmiercią Janice przeświadczona, że było to raczej morderstwo, a nie samobójstwo. Poza tym, wciąż cierpiała na niestrawność po tłustym cheeseburgerze, który zjadła na kolację, przypominającym w smaku kawałek wysmażonej słoniny z tybetańskiego jaka. Podobnie jak Scrooge z Opowieści Wigilijnej Dickensa widział ducha Marleya, również zrozpaczona po wypadku siostry, Tessa zobaczyła wyimaginowane zjawy. I jeszcze to ohydne jedzenie.
Gdy telewizyjny gość zaczął opowiadać o weekendzie na festiwalu sztuki z Fidelem Castro, określając go mianem „wspaniałego i wesołego faceta, współczującego innym człowieka” Tessa wyszła do łazienki umyć twarz i zęby. Wyciskając pastę na szczoteczkę usłyszała, że ktoś próbuje otworzyć drzwi. Stanęła na progu i z odległości kilku stóp zobaczyła, jak gałka kręci się a ktoś manipulujący przy zamku nawet nie starał się zachowywać specjalnie cicho.
Drzwi uderzały z trzaskiem o framugę. Upuściła szczoteczkę i skoczyła do telefonu, który stał na nocnym stoliku.
Nie było sygnału.
Przesuwała wyłącznik dzwonka, wciskała klawisz łączący z centralą, ale nic nie działało. Centralę wyłączono. Telefon milczał.
Chrissie kilka razy chowała się w krzakach na poboczu przed samochodami. Jednym z nich był wóz policyjny zmierzający w kierunku miasta. Poznała, że ten sam podjechał pod jej dom. Przykucnęła w wysokiej trawie i czekała, aż tylne światła czarno-białego radiowozu zmalały do czerwonych kropek, znikając wreszcie za zakrętem.
Wzdłuż półtoramilowego odcinka dwupasmówki stało kilka domów. Chrissie znała mieszkających tam Thomasów, Stonesów, Elswicków. Kusiło ją, by zapukać do jakichś drzwi z prośbą o pomoc. Ale nie była pewna, czy ci ludzie wciąż są życzliwi. Także mogli zmienić się, jak jej rodzice. Coś nadprzyrodzonego lub pozaziemskiego zawładnęło mieszkańcami Moonlight Cove i okolic, a Chrissie obejrzała dostatecznie dużo horrorów i naczytała się dreszczowców, by wiedzieć, że gdy ma się do czynienia z tymi siłami, nie należy nikomu ufać.
Całą nadzieję pokładała w ojcu Castelli z kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Miłosierdzia, ponieważ był wyświęcony, więc żadne piekielne demony nie mogły go opętać. Oczywiście, gdyby chodziło o przybyszy z innego świata, ojca Castelli nic nie chroniłoby, nawet to, że był bożym człowiekiem.
Odkrywszy, że i on jest wrogiem, uciekłaby prosto do pani Tokawa, swojej nauczycielki, najinteligentniejszej osoby, jaką znała. Gdyby kosmici opanowali Moonlight Cove, pani Tokawa od razu zorientowałaby się, co się dzieje. Zabezpieczyłaby się i byłaby ostatnią osobą, w którą stwory zatopiłyby swoje szpony, macki, czy cokolwiek innego.
Więc Chrissie unikała samochodów, mijała chyłkiem domy wzdłuż drogi i powoli zbliżała się do miasta. Półksiężyc, widoczny spoza mgły, przewędrował już niemal całe niebo, by wkrótce zniknąć. Wiała zachodnia bryza, chwilami porywista, rozwiewając jej włosy, jakby jasny płomień wyskakiwał z głowy. Temperatura spadła tylko do 50° F, ale gwałtowny wicher sprawiał, że powietrze wydawało się zimniejsze. Tak dokuczały jej chłód i wiatr, że zapominała o nękającym głodzie.
Znaleziono bezdomne wygłodzone dziecko w szoku po spotkaniu z kosmitami – wyobraziła sobie kolejny nagłówek w The National Enquirer.
W pobliżu skrzyżowania szosy z Holliwell Road niemalże wpadła w ręce prześladowców.
Droga ciągnęła się na wschód przez wzgórza i potem pod autostradą, aż do starej, opuszczonej posesji zwanej Icarus Colony, gdzie stały zrujnowany dwunastopokojowy dom, waląca się stodoła i budynki gospodarcze. W latach pięćdziesiątych grupa artystów próbowała założyć w tym miejscu idealną społeczność. Później były tu kolejno ośrodek hodowli koni, pchli targ, dom aukcyjny i restauracja ze zdrową żywnością. Dzieciaki znały je doskonale, ponieważ w okolicy straszyło, więc niczym na poligonie sprawdzały tu swoją odwagę. W kierunku zachodnim Holliwell wiodła skrajem miasta, wzdłuż nowszych willi, siedziby New Wave Microtechnology i wreszcie docierała do północnego krańca zatoki, gdzie w ogromnym, o dziwacznej architekturze budynku mieszkał geniusz komputerowy, Thomas Shaddack. Droga ta stanowiła kamień milowy w wędrówce Chrissie, przekroczywszy ją dotarłaby do granic Moonlight Cove.
W odległości trzydziestu jardów od Holliwell usłyszała szybko narastający warkot silnika. Przeskoczywszy wąski rów przy poboczu przebrnęła przez chwasty i schowała się za grubą starą sosną. Zza drzewa obserwowała drogę i po chwili zobaczyła światła ciężarówki. Kierowca zignorował znak stopu i zatrzymał się na środku skrzyżowania. Wokół pojazdu kłębiła się mgła.
Dziewczynka dobrze widziała ten służący do przewozu ciężkich ładunków wehikuł, gdyż skrzyżowanie Holliwell z szosą jako niebezpieczne oświetlono latarnią dla polepszenia widoczności i ostrzeżenia kierowców. Na drzwiach ciężarówki widniał doskonale znany Chrissie symbol New Wave: biało-niebieskie koło wielkości talerza w połowie wypełnione spienioną falą. W samochodzie w ogromnej skrzyni za kabiną kierowcy jechało kilku mężczyzn.
Na skrzyżowaniu dwóch z nich wyskoczyło przez tylną klapę. Jeden poszedł do lasu w kierunku północno-wschodnim i zniknął między drzewami w odległości stu stóp od Chrissie. Drugi ruszył w przeciwną stronę i skrył się w gęstych zaroślach.
Ciężarówka szybko odjechała.
Dziewczynka podejrzewała, że pozostali zajmą stanowiska obserwacyjne w innych miejscach wzdłuż wschodniej granicy Moonlight Cove. Z pewnością wielu mężczyzn już wcześniej wysiadło z samochodu. Była przekonana, że szukają właśnie jej. Zobaczyła coś, czego nie powinna widzieć – rodziców zrzucających ludzką postać w trakcie odrażającej transformacji, a teraz ona miała stać się ofiarą konwersji, nim ostrzeże świat.
Ciężarówka oddalała się.
Wokół panowała cisza.
Gęsta, kłębiąca się mgła odpływała ku ciemnym wzgórzom.
Silny wiatr hulał w wysokich chwastach i krzewach. Uderzając w pobliski znak drogowy tworzył dziwnie smutną, przygnębiającą kakofonię dźwięków.
Chrissie zauważyła, gdzie schowali się dwaj mężczyźni, lecz nie widziała ich. Dobrze ukryli się.
Mgła przepływała wokół radiowozu w porywach silnego wiatru na wschód, a Samowi głowa pękała w szwach od natłoku myśli tak męczących, że wolałby stan kompletnego otępienia.
Wiedział z doświadczenia, że pewne dane programu komputerowego można zakamuflować. Wpatrywał się w podstawowe menu i nacisnął E, nie uwzględnione w wykazie.
Na ekranie ukazały się słowa: HALO, FUNKCJONARIUSZ DORN.
A więc było E w programie. Albo wszedł do tajnej bazy danych, do której dostęp umożliwiały hasła, albo do systemu konwersacyjnego. Wystukując złe hasło lub odpowiedź mógł znaleźć się w poważnych tarapatach. Zablokowany komputer uruchomiłby alarm w komendzie przekazując informację, że kodem Dorna posługuje się niewłaściwa osoba.
Z największą ostrożnością wystukał: HALO.
Pojawiło się pytanie: W CZYM MOGĘ POMÓC?
Sam zdecydował się postępować tak, jak z programem opartym na zasadzie pytań i odpowiedzi. Wystukał: MENU
Ekran mrugał chwilę, po czym ukazały się te same słowa: W CZYM MOGĘ POMÓC?
Spróbował jeszcze raz. Bez efektu.
Ten program zakładał wyszukiwanie prawidłowych poleceń metodą prób i błędów. Sam ponowił próbę. Bingo! Czytał na monitorze:
WYBIERZ:
A. NEW WAVE
B. PROJEKT KSIĘŻYCOWY JASTRZĄB
C. SHADDACK
Odkrył zatem sekretny związek pomiędzy New Wave, jej założycielem Thomasem Shaddackiem, a policją w Moonlight Cove. Ale nie wiedział jeszcze, jaki ma charakter i co oznacza.
Podejrzewał, że naciskając C połączy się z osobistym komputerem Shaddacka, umożliwiającym tajne porozumiewanie się. Jeśli miał rację, to Shaddack i policja faktycznie byli zamieszani w poważną aferę przestępczą wymagającą maksymalnych środków ostrożności. Nie tknął klawisza z literą C, gdyż nie potrafiłby udawać Dorna.
Pod literą A otrzymałby prawdopodobnie wykaz osób na kierowniczych stanowiskach, może z ich kodami, ale też nie chciał z żadnym z nich rozmawiać.
Poza tym czuł, że powinien kończyć. Jeszcze raz zlustrował parking, szczególnie wpatrując się w ciemne zaułki. Siedział w samochodzie już piętnaście minut, a jeszcze nikt nie pojawił się na zewnątrz. Wątpił, czy ta szczęśliwa passa potrwa długo, a chciał dowiedzieć się jak najwięcej.
PROJEKT KSIĘŻYCOWY JASTRZĄB był najbardziej zagadkową i interesującą pozycją, wcisnął więc B i na ekranie ukazało się kolejne menu.
WYBIERZ:
A. PODDANI KONWERSJI
B. OCZEKUJĄCY KONWERSJI
C. LOKALNY PLAN KONWERSJI
D. DRUGI ETAP
Wywołał pozycję A i na ekranie zobaczył nazwiska z adresami. Byli to mieszkańcy Moonlight Cove, a na początku znajdowała się adnotacja: 1967 – PODDANI KONWERSJI.
Konwersja? Czyżby spisek miał charakter religijny i chodziło o jakiś niesamowity kult, a słowo konwersja było eufemizmem?
Poczuł ciarki na plecach.
Przyjrzał się nazwiskom osób znanych mu ze słyszenia albo osobiście. Loman Watkins był na liście poddanych konwersji. Także Reese Dorn. Nie znalazł Burta Packhama, właściciela pubu Przy Rycerskim Moście, ale za to cała rodzina Perezów, z pewnością tych samych, którzy prowadzili restaurację, widniała w wykazie.
Sprawdził Harry’ego Talbota, z którym zamierzał spotkać się rano. Nie figurował w spisie.
Wielce zaintrygowany powrócił do głównego menu i wcisnął klawisz B: OCZEKUJĄCY KONWERSJI. Pojawiła się kolejna lista nazwisk z adresami, na której znalazł Burta Packhama i Harry’ego Talbota.
Teraz C: LOKALNY PLAN KONWERSJI. Ukazały się napisy:
A. PONIEDZIAŁEK, 13 PAŹDZIERNIKA, 18.00
DO WTORKU, 14 PAŹDZIERNIKA, 6.00
B. WTOREK, 14 PAŹDZIERNIKA, 6.00
DO WTORKU, 14 PAŹDZIERNIKA, 18.00
C. WTOREK, 14 PAŹDZIERNIKA, 18.00
DO PÓŁNOCY
Był wtorek trzydzieści dziewięć minut po północy, wrócił więc do pozycji A i przeczytał adnotację: 380 ZAPLANOWANYCH KONWERSJI.
Włosy zjeżyły mu się na głowie. Tajemnicze słowo „konwersja” przerażało go. Przypomniał mu się stary film z Kevinem McCarthy pt. Inwazja porywaczy ciał.
Pomyślał także o ścigającej go bandzie wyrostków. Czy ich… poddano konwersji?
Spostrzegł na liście konwersji przed szóstą nazwisko właściciela pubu. Na szczęście nie znalazł Harry’ego Talbota.
Samochód drgnął.
Sam błyskawicznie uniósł głowę i sięgnął po rewolwer ukryty pod kurtką. To tylko wiatr. Kilka silnych podmuchów rozwiało nieco mgłę i lekko zakołysało wozem. Serce Sama waliło aż do bólu.
Tessa odłożyła słuchawkę bezużytecznego telefonu, gałka przy drzwiach znieruchomiała. Chwilę nasłuchiwała przy łóżku, następnie ruszyła ostrożnie do foyer i przycisnęła ucho do drzwi. Usłyszała jakieś głosy w głębi korytarza, dziwaczne, niecierpliwe i chrapliwe szepty. Nie zrozumiała ani słowa. Była pewna, że ci sami osobnicy ścigali ją, gdy poszła po lód i colę. Teraz wrócili, uszkodzili telefony, by nie wezwała pomocy. Ta paranoja była prawdą.
Ich zawziętość wskazywała, że nie są to zwykli gwałciciele czy chuligani. Chcieli ją dopaść, gdyż postanowiła odkryć tajemnicę śmierci swojej siostry Janice. Zastanawiała się, jakim cudem dowiedzieli się o jej przyjeździe i dlaczego byli tacy bezwzględni? Nie obchodziło ich zupełnie, czy po załatwieniu spraw siostry po prostu nie wyjedzie. Tylko ona i matka wiedziały, że zamierza wszcząć prywatne śledztwo.
Tessa czuła się bezbronna w podkoszulku i majteczkach, podeszła więc szybko do garderoby i włożyła dżinsy oraz sweter.
Przecież nie mieszkała sama w motelu. Tak przynajmniej twierdził Quinn. Gdyby zaatakowali ją, zacznie krzyczeć, ktoś z gości usłyszy, a prześladowcy uciekną. Podniosła torbę, do której wcześniej wcisnęła białe skarpetki, i wróciła do drzwi.
Chrapliwe głosy ciągle dochodziły z odległego końca korytarza, pełne syku i pomruków, po czym w budynku rozległ się przenikliwy łoskot, aż wrzasnęła zaskoczona. Za chwilę drugi. Usłyszała huk wyważanych drzwi w którymś z pokoi i krzyki kobiety oraz mężczyzny. Ale to te inne dzikie głosy przerażały Tessę. Z korytarza dobiegały wilcze warczenie, przeraźliwy, pełen podniecenia skowyt i krwiożercze zawodzenie zmieszane z innymi, trudnymi do opisania dźwiękami, ale najgorsze było to, że wśród tych nieludzkich odgłosów, najwyraźniej należących do bestii, wyróżniały się szybko wypowiadane słowa: potrzebować, potrzebować… dostać ją, dostać… dostać, dostać… krew, suka, krew…
Tessa, przyciskając się ze wszystkich sił do drzwi, wmawiała sobie, że to kobieta z mężczyzną tak charczą, ale wiedziała, że to nieprawda, ponieważ słyszała ich rozdzierające krzyki. Wstrząsające, nie do zniesienia wrzaski, jakby rozrywano tych ludzi na kawałki, odrywano kończynę po kończynie i wyciągano im wnętrzności.
Kilka lat temu Tessa, kręcąc w Irlandii Północnej film dokumentalny o przemocy, na nieszczęście uczestniczyła w pogrzebie kolejnego z rzeszy „męczenników” – katolika czy protestanta – bez znaczenia, obydwie strony konfliktu miały ich w nadmiarze – gdy tłum żałobników przerodził się w zgraję barbarzyńców. Z dziedzińca kościelnego wylewali się na pobliskie ulice szukając wyznawców innej wiary. Natknęli się na dwóch oficerów brytyjskich, po cywilnemu patrolujących okolicę w nie oznakowanym samochodzie. Tłum zablokował drogę otoczyli ich, zbili szyby i wyciągnęli biedaków na chodnik. Asystenci Tessy uciekli, ale ona wtargnęła w tę szalejącą ciżbę z kamerą. Wydawało się jej, że widzi przez obiektyw piekło. Z szalonymi oczyma, twarzami wykrzywionymi nienawiścią i wściekłością, zapomniawszy o żalu, żądni jedynie krwi, żałobnicy niezmordowanie kopali leżących Brytyjczyków, następnie postawili ich na nogi i okładali pięściami, i dźgali nożami. Tłukli nimi raz po raz o samochód, aż roztrzaskali im kręgosłupy i czaszki. Gdy upadli, deptali po nich i znów dźgali nożami już martwych. Wrzeszcząc, przeklinając i wyśpiewując jakieś niezrozumiałe slogany, niczym stado sępów szarpali zmasakrowane zwłoki. Właściwie nie przypominali ziemskich ptaków, myszołowów czy sępów, ale demony, które wyleciały z piekielnych czeluści i rzuciły się, by w przypływie szalonej żądzy pożreć ich ciała i wykraść dusze. Dwóch rozjuszonych mężczyzn zauważyło Tessę. Roztrzaskali kamerę, a ją przewrócili na ziemię. Przez jedną straszną chwilę była pewna, że w obłędzie rozerwą ją na kawałki. Pochyleni szarpali jej ubranie. Z twarzami wykrzywionymi nienawiścią byli podobni do chimer. Niczym potwory wyrzekli się wszelkich ludzkich odruchów.
– Na litość boską, nie! – krzyczała. – Proszę, na litość boską!
Może wzmianka o Bogu albo po prostu dźwięk ludzkiego głosu, który nie przerodził się w charczenie bestii, sprawiły, że puścili ją i zawahali się. Skorzystała z tego chwilowego odroczenia wyroku i uciekła w bezpieczne miejsce, przebijając się przez krwiożerczy tłum. To, co słyszała teraz w końcu korytarza, przypominało tamtą masakrę, a nawet coś gorszego.
Coraz bardziej spocony ze strachu i zdenerwowany każdym szarpnięciem samochodu przez wiatr Sam wywołał pozycję B, czyli wykaz osób do konwersji na dziś między szóstą a osiemnastą. Także na tej liście nie było nazwiska Harry’ego Talbota.
Znalazł je w ostatnim spisie wystukawszy zbiór C.
Obliczył w pamięci, że po zakończeniu tych trzech etapów konwersją zostanie objęta prawdopodobnie cała populacja Moonlight Cove. Zanim zegar wybije północ, za niespełna dwadzieścia trzy godziny, kolejni ludzie przejdą konwersję i diabli wiedzą, co to oznacza.
Już chciał kończyć, gdy na ekranie ukazało się słowo: ALARM. Przeraził się, że odkryli intruza buszującego w ich systemie. Na pewno niechcący uruchomił jakiś zakodowany w programie alarm.
Zamiast uciekać kilka sekund zaciekawiony obserwował ekran.
ANALIZA POŁĄCZEŃ TELEFONICZNYCH WSKAZUJE NA OBECNOŚĆ AGENTA FBI W MOONLIGHT COVE. MIEJSCE Z KTÓREGO TELEFONOWANO: BUDKA PRZY STACJI SHELLA, OCEAN AVENUE.
Alarm odnosił się do niego, ale nie wiedzieli, że siedzi teraz w radiowozie i rozpracowuje spisek związany z New Wave i Projektem Księżycowy Jastrząb. Najwidoczniej dranie mieli dostęp do banku danych telekomunikacji miejskiej i sprawdzali wykaz rozmów nawet z budek telefonicznych, które zwykle zapewniały agentowi wysłanemu w tajnej misji bezpieczny kontakt. Byli wręcz paranoicznie ostrożni, a łączność elektroniczną doprowadzili do zdumiewającej perfekcji.
GODZINA ROZMOWY:
19.31, PONIEDZIAŁEK
13 PAŹDZIERNIKA.
Na szczęście nie sprawdzali komputerowego wykazu połączeń bez przerwy całą dobę tylko co sześć albo osiem godzin, gdyż szukaliby Sama zaraz po rozmowie ze Scottem.
Teraz ukazały się na ekranie jego numer telefoniczny, nazwisko i adres w Sherman Oaks. A po chwili:
DOKONUJĄCY POŁĄCZENIA:
SAMUEL H. BOOKER.
ŚRODEK PŁATNICZY:
TELEFONICZNA KARTA KREDYTOWA.
TYP KARTY:
OPŁACANA PRZEZ PRACODAWCĘ.
ADRES PRACODAWCY:
FEDERALNE BIURO ŚLEDCZE
WASHINGTON, DC.
Ponieważ zatrzymał się w jedynym motelu w Moonlight Cove, poszukiwania nie trwałyby długo. Zastanawiał się, czy zdąży pognać do Cove Lodge, wsiąść do samochodu i pojechać do Aberdeen Wells, skąd zadzwoniłby z nie kontrolowanego telefonu do biura FBI w San Francisco. Dowiedział się już dostatecznie dużo, by stwierdzić, że coś diabelnie niedobrego działo się w miasteczku, tak koszmarnego, że usprawiedliwiało zaangażowanie władz federalnych i wszczęcie śledztwa na szeroką skalę.
Ale już następne słowa na monitorze przekonały go, że powrót do motelu równa się oddaniu w łapy podejrzanych i zapewne powiększyłby statystyki wypadków.
Znali jego adres domowy, więc Scott również był w niebezpieczeństwie. Może nie teraz, ale w przyszłości…
WYWOŁANIE DIALOGU:
WATKINS: SHOLNICK, CZY MASZ WŁĄCZONY TERMINAL?
SHOLNICK: TAK.
WATKINS: SPRAWDŹ COVE LODGE.
SHOLNICK: JADĘ.
Wersja, jaką podał recepcjoniście, że jest maklerem z Los Angeles, rozważającym możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę i osiedlenia się w jakimś nadmorskim mieście – była spalona.
WATKINS: PETERSON?
PETERSON: JESTEM.
Nie musieli nawet wystukiwać nazwisk. Końcówka zainstalowana w samochodzie przekazywała ich dane do głównego komputera, więc nazwiska automatycznie pojawiały się przed krótkim sygnałem wejściowym. Proste rozwiązanie.
WATKINS: DOŁĄCZ DO SHOLNICKA.
PETERSON: ZROBIONE.
WATKINS: NIE ZABIJAĆ, PÓKI GO NIE PRZESŁUCHAMY.
W całym Moonlight Cove policjanci w radiowozach porozumiewali się przez komputer, a więc wyeliminowano podsłuch. Sam zdawał sobie sprawę, że występuje przeciwko potężnemu wrogowi, niemal tak wszechwiedzącemu, jak Bóg.
WATKINS: DANBERRY?
DANBERRY: JESTEM W KOMENDZIE.
WATKINS: ZABLOKUJ OCEAN AVENUE DO AUTOSTRADY.
DANBERRY: TAK JEST.
SHADDACK: CO Z DZIEWCZYNKĄ FOSTERÓW?
Sam z lękiem odczytał nazwisko Shaddacka na ekranie. Jego komputer również zareagował na wydarzenia, może zbudził go alarmem dźwiękowym?
WATKINS: WCIĄŻ NA WOLNOŚCI.
SHADDACK: NIE MOŻNA RYZYKOWAĆ JEJ SPOTKANIA Z BOOKEREM.
WATKINS: MIASTO OTOCZONE POSTERUNKAMI. ZŁAPIĄ JĄ JAK PRZEKROCZY GRANICĘ MIASTA.
SHADDACK: WIDZIAŁA ZBYT DUŻO.
Sam czytał o Thomasie Shaddacku w prasie. Facet był osobistością, komputerowym geniuszem, ale wyglądał odpychająco.
Zafascynowany rozmową tak sławnego człowieka z przekupionymi przez niego policjantami dopiero po chwili pojął sens wypowiedzi Danberry’ego i Watkinsa.
Dotarło do niego, że Danberry jest tuż obok w komendzie policji i że lada moment może wsiadać do jednego z czterech wozów patrolowych.
– O, cholera – błyskawicznie rozłączył przewody od stacyjki.
Silnik prychnął i zgasł.
W sekundę później Danberry wybiegł z tylnych drzwi budynku władz miejskich na parking.
Gdy umilkły krzyki, Tessa ocknąwszy się chwyciła za telefon. Wciąż głucho. Co z Quinnem? W recepcji nikt nie pracował o tej godzinie, ale czyż właściciel nie mieszkał w sąsiednim apartamencie? Powinien zareagować na awanturę. A może był jednym z tych dzikusów w korytarzu? Mogli wyważyć teraz drzwi do jej pokoju.
Zablokowała je krzesłem.
Już nie wierzyła, że ścigali ją, ponieważ chciała odkryć prawdę o śmierci siostry. To nie tłumaczyło ataku na innych gości, nie mających nic wspólnego z Janice. Byli opętani. Kilku psychopatów, może to wyznawcy jakiegoś dziwacznego kultu, coś w rodzaju rodziny Mansona, albo gorzej – szaleli w motelu. Zamordowali już dwoje ludzi, najwyraźniej dla samej przyjemności zabijania. Jej też groziła śmierć. Czuła się jak w piekle.
Zaraz ściany zaczną wybrzuszać się i płynąć, jak w koszmarach sennych, ale nic takiego nie nastąpiło. Przeżywała koszmar na jawie.
W szaleńczym tempie nakładała skarpetki i buty, przestraszona, że jest na bosaka, tak jak wcześniej czuła się bezbronna w samej bieliźnie, jakby ubranie mogło powstrzymać śmierć.
Znów słyszała te głosy, już coraz bliżej pokoju. Żałowała, że w drzwiach nie ma wizjerka, tylko na dole była szczelina, więc przypadła do podłogi, przycisnęła policzek do dywanu i mrużąc oczy spojrzała na korytarz. Coś szybko przebiegło obok pokoju, lecz w przelocie ujrzała stopy. Struchlała. To nie barbarzyńcy w ludzkiej skórze grasowali w motelu, jak niegdyś w Północnej Irlandii. Tu działo się coś niesamowitego, spoza normalnego świata. Zobaczyła bowiem zrogowaciałe, owłosione, o ciemnej skórze stopy, szerokie i płaskie, zadziwiająco długie, o palcach tak giętkich, że zdawały się pełnić funkcję rąk.
Coś mocno uderzyło o drzwi.
Tessa skoczyła na równie nogi i wybiegła z przedpokoju.
Znowu na korytarzu rozległy się te same chrapliwe, zwierzęce dźwięki, przerywane kaskadą chaotycznych słów.
Zbliżyła się do okna.
Drzwi ponownie zatrzęsły się. Uderzenie było tak silne, że Tessa miała wrażenie, iż siedzi wewnątrz bębna. Nie puściły dzięki krzesłu, ale długo już nie wytrzymają takiego naporu.
Usiadła na parapecie z nogami na zewnątrz i spojrzała w dół. Dwanaście stóp niżej lśnił zroszony mgłą chodnik w przyćmionym blasku lamp, oświetlających przejście służbowe. Łatwy skok. Kolejny, mocny łomot w drzwi, aż posypały się drzazgi. Odepchnęła się od parapetu i bezpiecznie wylądowała na mokrym chodniku.
W pokoju wyważano drzwi.
Znajdowała się blisko północnego krańca budynku. Chyba coś ruszało się w ciemności. Może to jedynie mgła pędzona wiatrem, ale nie chcąc ryzykować pobiegła na południe. Z prawej strony było czarne, rozległe morze. Ciszę nocną zakłóciło echo pękających drzwi i wycie zgrai, która wpadła do środka po ofiarę.
Danberry zauważyłby agenta wysiadającego z samochodu. Policjant dysponował czterema radiowozami, tak więc Sam miał siedemdziesiąt pięć procent szans, że nie zostanie odkryty. Wcisnąwszy się maksymalnie w siedzenie, skulił się przy konsolecie z klawiaturą.
Danberry podszedł do sąsiedniego wozu.
Obserwując jak gliniarz otwiera drzwi Sam modlił się, by nie spojrzał na radiowóz oświetlony przez parkingowe lampy, gdyż natychmiast dostrzegłby skuloną postać.
Gdy policjant zatrzasnął drzwi, Sam odetchnął z ulgą. Silnik zaskoczył i Danberry wyjechał z parkingu.
Sam chętnie włączyłby jeszcze raz komputer, by sprawdzić, czy Watkins i Shaddack wciąż rozmawiają, ale bał się zostać dłużej. W miarę jak obława nasilała się, w budynku z pewnością zapanuje ruch. Musiał zatrzeć po sobie ślady, przymocował więc obudowę stacyjki i wysiadł. Nie chciał wracać aleją, gdyż mógł nagle znaleźć się w świetle reflektorów nadjeżdżającego radiowozu. Przebiegł wąską uliczkę i otworzył furtkę w ogrodzeniu z prostych metalowych prętów. Wszedł na tyły podniszczonego, wiktoriańskiego domu. Właściciele wyhodowali tak gęste krzewy, iż wydawało się, że mieszka tu rodzina z jakiegoś makabrycznego komiksu. Spokojnie przemknął wzdłuż ściany willi i wydostał się na Pacyfic Drive, jedną przecznicę dalej na południe od Ocean Avenue.
Ciszy nocnej nie zakłócały alarmowe syreny policyjne, krzyki ani bieganina. Sam wiedział jednak, że obudził niebezpieczną hydrę, która szuka go w całym mieście.
Mike Peyser, ogłupiały z przerażenia, nie wiedział, co robić.
Utracił zdolność logicznego i jasnego myślenia. Przeszkadzała mu dzika strona osobowości. Mimo że umysł pracował szybko, on sam nie mógł skupić się na jednej myśli dłużej niż kilka minut, co uniemożliwiało mu powrót do ludzkiej postaci.
Gdy wreszcie opanował krzyk i wstał z podłogi, popędził do ciemnej jadalni, następnie przez nie oświetlony salon krótkim korytarzem do sypialni, aż wreszcie wpadł do łazienki. Część drogi pokonał na czworakach. Niezdolny do wyprostowania się, mógł jedynie przyjąć postawę człowieka zgiętego wpół. Łazienkę oświetlał nikły blask księżyca, przenikający przez małe okienko nad kabiną z prysznicem. Chwycił się umywalki i patrzył uparcie w oszklone drzwiczki apteczki. Widział jedynie ciemne odbicie twarzy bez żadnych szczegółów.
Chciał wierzyć, że w rzeczywistości już normalnie wygląda, a uczucie zamknięcia w odmienionej postaci jest czystą halucynacją. Rozpaczliwie pragnął w to uwierzyć, choć nie mógł wyprostować się, miał szponiaste łapy, dziwacznie osadzoną głowę na karku i przedziwnie złączone plecy z biodrami. Musiał wierzyć.
Zapal światło – powiedział sobie.
Nie był w stanie tego zrobić.
Zapal światło.
Bał się.
Musiał spojrzeć na siebie w świetle.
Ciągle trzymał się kurczowo umywalki.
Zapal światło.
Zamiast tego, przesunął się do lustra i wpatrywał się intensywnie w niewyraźne odbicie. Widział bursztynowy blask dziwnych oczu.
Zapal światło.
Jęknął ze strachu. Potwornie cierpiał.
Shaddack, pomyślał nagle. Musi powiedzieć Shaddackowi, on wie co robić. Shaddack był największą, może jedyną nadzieją.
Puścił umywalkę i na czworakach pobiegł prosto do telefonu stojącego na nocnym stoliku w sypialni. Cały czas to skomląc, to charcząc powtarzał jego nazwisko niczym magiczne zaklęcie: Shaddack, Shaddack, Shaddack, Shaddack…
Tessa Lockland schroniła się w czynnej całą dobę, samoobsługowej pralni niedaleko Ocean Avenue. Chciała być w oświetlonym pomieszczeniu. W samotności siedziała na porysowanym plastikowym krześle, wpatrując się w rząd suszarek do bielizny, jakby natchnienie miało na nią spłynąć z jakiegoś kosmicznego źródła, a sygnały przekazywano właśnie przez te szklane okrągłe drzwiczki. Jako dokumentalistka umiała wiązać drobne nawet fakty w logiczną całość, bez trudu więc dostrzegła relacje między ciemnością, śmiercią i nieznanymi siłami w tym niespokojnym mieście. To niesamowite stwory z motelu z pewnością krzyczały wcześniej na plaży i bez wątpienia zabiły jej siostrę, kimkolwiek u diabła były, co poniekąd wyjaśniało naciski władz na Marion, by zgodziła się na kremację ciała Janice. Wcale nie dlatego, że szczątki rozkładały się, czy też na wpół zeżarły je ryby, po prostu dzięki temu uniknięto pytań, które z pewnością padłyby w trakcie obiektywnej sekcji koszmarnie poszarpanych i poranionych zwłok.
Zauważyła także ślady korupcji władz Moonlight Cove. Zbyt wiele wystaw sklepowych świeciło pustkami, a interesy kulały, co było niezrozumiałe w miejscowości, gdzie nie notowano bezrobocia. Zauważyła również, że ludzie na ulicy są jacyś poważni, zdeterminowani i śpieszą się gdzieś, co wydawało się dziwne w pogodnym nadmorskim miasteczku, do którego nie docierały wielkomiejski zgiełk i problemy.
Nie rozumiała jednak, dlaczego policja zataiła prawdę o zabójstwie Janice, dlaczego miasto, mimo prosperity, wyglądało jak pogrążone w ekonomicznym kryzysie i czym, na litość boską, były te stwory z motelu.
Siedziała roztrzęsiona w blasku jarzeniówek, w smrodzie detergentów i niedopałków po papierosach zastanawiając się, co robić dalej. Bała się już odgrywać rolę samotnego detektywa. Potrzebowała wsparcia władz okręgu albo stanowych.
Przede wszystkim jednak musiała wydostać się żywa z Moonlight Cove.
Nie chciała wracać po samochód do Cove Lodge. Te… istoty pewnie wciąż tam grasowały albo obserwowały motel, ukryte wśród gęstych krzewów i drzew. Moonlight Cove zbudowano dosłownie w środku nadmorskiego lasu, podobnie jak Carmel, położone dalej na wybrzeżu kalifornijskim. Tessa kochała Carmel za wspaniałe połączenie dzieł ludzi i przyrody. Natomiast w Moonlight Cove jakby zatracono uroki natury. Tu pod cienkim płaszczykiem cywilizacji kryło się coś dzikiego, pierwotnego. Drzewa, ciemne ulice były siedliskiem nieznanego i śmierci, a nie piękna. Uznałaby Moonlight Cove za miejsce o wiele przyjemniejsze, gdyby aleje, trawniki i parki oświetlało równie dużo lamp, jak pralnię, w której schroniła się.
Może w motelu już pojawiła się policja, zaalarmowana krzykami i zamieszaniem, ale i tak nie czułaby się tam bezpieczniej. Policjanci pewnie przesłuchiwaliby ją w sprawie morderstw innych gości. Zorientowaliby się, że jest siostrą Janice i interesuje się jej tajemniczą śmiercią. Jeśli uczestniczyli w spisku, mającym na celu ukrycie prawdy, bez wahania zabiliby ją.
Musiała zapomnieć o samochodzie.
Niech to diabli, nie ruszy się stąd w nocy. Może nawet złapałaby jakąś okazję, zatrzymałaby jakiegoś uczciwego kierowcę ciężarówki, a nie zmotoryzowanego psychopatę, ale czy dotarłaby do autostrady w ciemnościach przez opustoszałe przedmieścia, gdzie ryzyko spotkania tych tajemniczych bestii, które wyważyły drzwi do jej pokoju, było z pewnością większe?
Zjawy ścigały ją także w uczęszczanych i oświetlonych miejscach, więc nie miała żadnych złudzeń, że jest bezpieczniejsza w tej samoobsługowej pralni niż w środku lasu. W obliczu prymitywnego okrucieństwa nigdzie nie było bezpiecznie, nawet na stopniach kościoła, o czym przekonała się w Irlandii Północnej.
Pomimo to lepiej pozostać bliżej światła i unikać ciemności. Przekroczyła niewidzialną granicę pomiędzy dobrze znaną rzeczywistością a innym, wrogim światem. W Świetlistej Strefie czuła się jednak spokojniejsza i mniej zagrożona niż w ciemnościach.
Postanowiła więc w pralni czekać na poranek. W świetle dnia zaryzykuje długi marsz do szosy.
Tępym wzrokiem wpatrywała się w suszarkę. Ćma uderzała cicho o mleczną plastikową osłonę jarzeniówki.
Nie mogąc swobodnie wkroczyć do Moonlight Cove, Chrissie wycofała się do lasu. Cicho i ostrożnie przemykała od drzewa do drzewa, by nie usłyszeli jej wartownicy, rozstawieni na skrzyżowaniu.
Po przejściu kilkuset jardów poruszała się już śmielej. W końcu dotarła do jednego z domów, położonych wzdłuż szosy. Willa stała za ogromnym frontowym trawnikiem wśród sosen i świerków, ledwie widoczna w nikłym blasku księżyca. Żadne światła nie paliły się na zewnątrz ani w środku, a wokół panowała cisza.
Potrzebowała czasu do namysłu i miała dość tej zimnej, wilgotnej nocy. Z nadzieją, że nie ma tu psów, pobiegła do garażu omijając żwirowy podjazd, by nie hałasować tenisówkami na kamykach. Weszła do środka małym bocznym wejściem i zamknęła za sobą drzwi.
– Chrissie Foster, tajny agent, przedostała się do wrogiego obiektu sprytnie korzystając z bocznych drzwi – powiedziała cicho. Pobladłe światło zachodzącego księżyca przenikało przez oszklone wejście i dwa wąskie okna na zachodniej ścianie, mimo to w środku było ciemno. Dostrzegała jedynie kilka połyskujących zaokrągleń i przednią szybę, wystarczająco dużą, by rozróżnić dwa samochody.
Ruszyła do pierwszego jak niewidoma z rękoma wyciągniętymi przed siebie, bojąc się, że coś przewróci. Samochód był otwarty. Wśliznęła się za kierownicę nie zamykając drzwi, by nie zgasła żarówka przyjaźnie oświetlająca wnętrze. Ktoś z domu mógł zauważyć blask w oknach garażu, ale musiała zaryzykować.
Przeszukała schowek po stronie pasażera, kieszenie na mapy w drzwiach, zajrzała pod siedzenia łudząc się, że znajdzie coś do jedzenia. Większość ludzi trzymała w samochodzie batoniki, orzeszki, krakersy lub cokolwiek do schrupania w czasie jazdy. Jadła po południu, jeszcze zamknięta w spiżarni i już od dziesięciu godzin nie miała niczego w ustach. Burczało jej w brzuchu. Nie oczekiwała, że znajdzie deser lodowy albo kanapki z szynką, ale miała nadzieję na coś więcej niż nędzna guma do żucia i jeden oblepiony brudem drops, który wyciągnęła spod siedzenia.
Czytała w myślach nagłówek z brukowca: Głód w Krainie Obfitości, współczesna tragedia. Ciało młodej dziewczyny znaleziono w garażu. Szukałam tylko kilku orzeszków – napisała własną krwią.
W drugim samochodzie znalazła dwa batony z migdałami.
– Dzięki ci, Boże. Twoja przyjaciółka, Chrissie.
Jeden schowała na później, ale drugim rozkoszowała się jedząc po kawałeczku, pozwalając by rozpływał się na języku.
Cały czas myślała o przedostaniu się do Moonlight Cove. Zanim skończyła jeść czekoladę, wymyśliła plan.
Już dawno minęła pora, gdy zazwyczaj kładła się spać, poza tym wyczerpana ucieczką marzyła, żeby przespać się kilka godzin w samochodzie z żołądkiem pełnym mlecznej czekolady i migdałów, zanim zrealizuje swój plan. Ziewnęła i wcisnęła się głęboko w siedzenie. Bolało ją całe ciało, a powieki ciążyły, jakby nadgorliwy przedsiębiorca pogrzebowy przykrył je monetami.
Ale tak zdenerwowała się wymyśloną historią o własnej śmierci, że natychmiast wysiadła z samochodu i zamknęła drzwi. Najprawdopodobniej nie obudziłaby się, aż właściciele znaleźliby ją rano w wozie. Może także padli ofiarami konwersji, jak jej rodzice, a w takim przypadku jej los byłby przesądzony. Trzęsąc się z zimna w podmuchach wiatru poszła z powrotem do szosy, a potem skręciła na północ. Minęła dwie ciemne, ciche posesje, leśny zagajnik i zbliżyła się do domu, również jednopoziomowego, z rodzaju tych jakie buduje się na ranczach, o dachu pokrytym gontami i ścianach z czerwonych desek.
Znała domowników. Pani Eulane prowadziła kawiarnię w szkole, a jej mąż był wziętym ogrodnikiem. Zawsze wczesnym rankiem jechał do miasta białą ciężarówką, wyładowaną kosiarkami, sekatorami, grabiami, łopatami, workami z kompostem, nawozem i wszelkimi ogrodniczymi akcesoriami. Pani Eulane wysiadała przy szkole, a on ruszał do swojej pracy. Chrissie pomyślała, że może ukryć się z tyłu ciężarówki. Wóz stał w otwartym garażu. Tutaj ludzie wciąż sobie ufali, co było miłe, tyle że dawało też najeźdźcom z kosmosu pole do popisu.
Małe okienko znajdowało się w ścianie niewidocznej z domku, więc Chrissie zaryzykowała i włączyła górne światło. Wspięła się cicho na ciężarówkę i przeciskała się wśród sprzętu ogrodniczego, zajmującego dwie trzecie skrzyni. Na przodzie, za kabiną obok pojemników z nawozem, leżał stos jutowych worków, w których pan Eulane wyrzucał na śmietnisko ściętą trawę. Chrissie mogła przespać się tu do rana, a później w ukryciu pod workami przejechać całą drogę do Moonlight Cove.
Zeszła ze skrzyni, zgasiła światło i po ciemku ponownie wdrapała się na ciężarówkę. Przygotowała sobie posłanie z worków. Były trochę szorstkie i przesiąknięte miłą, tylko przez chwilę, wonią świeżo skoszonej trawy. Ale przynajmniej po kilku minutach rozgrzała się pierwszy raz od dłuższego czasu.
I gdy zapadła głęboka noc – myślała – młoda Chrissie, maskując zdradziecki zapach ciała wonią trawy, którą przesiąknęły worki, sprytnie ukryła się przed ścigającymi ją istotami – może wilkołakami – o węchu niemal tak dobrym jak u psów myśliwskich.
Sam znalazł chwilowe schronienie na nie oświetlonym boisku szkoły podstawowej Thomasa Jeffersona przy Palomino Street, w południowej części miasta. Kołysząc się lekko na huśtawce, rozmyślał nad strategią działania.
Nie mógł opuścić Moonlight Cove samochodem. Wypożyczony wóz stał przy motelu, gdzie Sama złapano by błyskawicznie. Kradzież pojazdu też nie wchodziła w grę, gdyż pamiętał, że Watkins przez komputer polecił Danberry’emu blokadę Ocean Avenue między miastem i autostradą. Zastawili więc każdą drogę ucieczki. Mógł pieszo przemknąć ulicami aż na przedmieście, a potem zaroślami i polami do szosy. Ale Watkins wspomniał również coś o posterunkach wokół miasta, by złapać „dziewczynkę Fosterów”. Choć Sam polegał na swym instynkcie i umiejętnościach przeżycia, jednak od wojny, czyli ponad dwadzieścia lat nie działał w terenie. Jeśli miasto otoczyli „łowcy” dziewczynki, to zapewne on też wpadłby w ich łapy.
Nie mógł ryzykować do chwili złożenia w Biurze raportu i prośby o natychmiastową pomoc. Gdyby przedwcześnie znalazł się w statystyce tej światowej stolicy śmiertelnych wypadków, FBI przysłałoby nowych ludzi i prawda może za późno wyszłaby na jaw. „Kołysząc się delikatnie w rozwiewanej wiatrem mgle, myślał o planach, które wykrył w komputerze. Wszyscy mieszkańcy zostaną poddani konwersji w ciągu najbliższych dwudziestu trzech godzin. Nie miał pojęcia, co to oznaczało, ale wzdrygał się na sam dźwięk tego wyrazu. I wyczuwał, że gdy akcja zakończy się, wykrycie prawdy będzie taką samą utopią jak otwieranie nieskończonej ilości pospawanych laserem pudełeczek, poukładanych na wzór chińskiej szkatułki.
Okay, najpierw dotrze do telefonu i powiadomi Biuro. Telefony w Moonlight Cove były kontrolowane, ale nie dbał o to, czy rozmowę zarejestruje komputer albo ktoś nagra słowo po słowie. Wystarczy mu niespełna minuta na kontakt z Biurem. W krótkim czasie wyruszyłyby ogromne posiłki. Jeszcze kilka godzin musiałby ukrywać się, aż przybyliby inni agenci.
Nie mógł zwyczajnie wejść do najbliższego domu, by zatelefonować, ponieważ nikomu nie ufał. Morris Stein ostrzegł, że już po dwudniowym pobycie w mieście człowieka przepełnia paranoiczne uczucie, że zewsząd i wszędzie ktoś go obserwuje, a Wielki Brat jest zawsze na wyciągnięcie dłoni. Sam osiągnął ten stopień paranoi kilka godzin temu, i teraz był chyba jeszcze bardziej spięty i czujny niż podczas walki w dżungli przed dwudziestoma laty.
Budka telefoniczna. Ale nie na stacji Shella. Tylko głupiec wraca do miejsc znanych ścigającym.
Z wędrówek po mieście zapamiętał ze dwa inne automaty. Wstał z huśtawki, wsunął dłonie do kieszeni kurtki i skuliwszy się przed zimnym wiatrem ruszył przez boisko do ulicy. Myślał o dziewczynce Fosterów, o której wspomnieli Shaddack i Watkins w rozmowie przez komputer. Kim była? Co wiedziała? Podejrzewał, że jest kluczem do zrozumienia tego spisku. Cokolwiek zobaczyła, wyjaśniłoby konwersję.
Ściany zdawały się krwawić. Czerwona maź strużkami spływała po bladożółtej farbie. Stojąc w pokoju na pierwszym piętrze w Cove Lodge, Loman Watkins czuł odrazę na widok masakry… ale także dziwne podniecenie.
Ciało mężczyzny, okropnie pogryzione i porozrywane, leżało rozciągnięte obok zasłanego łóżka, kobiety zaś – a raczej jej szkarłatne strzępy na pomarańczowej wykładzinie na korytarzu.
Powietrze cuchnęło krwią, żółcią, kałem, moczem. Loman oswajał się z tym zapachem z każdym tygodniem i dniem, w miarę jak przybywało ofiar osobników regresywnych. Tym razem jednak, jak nigdy przedtem, w smrodzie poczuł wabiącą słodycz. Oddychał głęboko nie pojmując, dlaczego ten okropny fetor sprawia mu przyjemność. Pociągał go tak, jak psa myśliwskiego zapach lisa. Był przerażony swoją reakcją, a z im większą przyjemnością wdychał ten odór, tym zimniejsza wydawała się krew w jego żyłach.
Funkcjonariusz Barry Sholnick zjawił się w Cove Lodge w poszukiwaniu Sama Bookera, a znalazł śmierć i zniszczenie. Już prawie pół godziny przebywał w motelu, a zatem dostatecznie długo, by traktować ofiary z rutynową obojętnością, jakby martwe i zmasakrowane ciała nie były bardziej godnym uwagi szczegółem niż meble. Jednak Sholnick jak zahipnotyzowany wpatrywał się z rogu pokoju w zmasakrowane zwłoki, zniszczony sprzęt, zbryzgane krwią ściany. Wyraźnie zelektryzował go widok tych straszliwych szczątków ludzkich i okrucieństwa.
Nienawidzimy regresywnych i tego, co robią, myślał Loman, ale w jakiś chory sposób również im zazdrościmy i pragniemy tej absolutnej wolności.
Coś wzywało go, podobnie jak wszystkich Nowych Ludzi, by przyłączyć się do regresywnych. Poczuł to w domu Fosterów. Chciał przenieść się w stan dzikości, gdyż wówczas nie nękałyby go myśli o celu i sensie życia, żadne intelektualne wyzwania. Byłby istotą o egzystencji określonej niemal całkowicie przez odczuwanie przyjemności, które stałyby się motorem wszelkich działań. Och, Boże, uwolnić się od ciężarów cywilizacji i wyższej inteligencji.
Sholnick westchnął głucho, a jego brązowe oczy płonęły dziką jasnością.
Loman odwrócił się od martwego mężczyzny. Czy też tak zbladłem jak Sholnick? – zastanawiał się. – Czy tak samo zapadły mi się oczy i dziwnie wyglądam?
Przez moment Sholnick patrzył na szefa, po czym odwrócił wzrok, jakby przyłapano go na bezwstydnym akcie.
Serce Lomana waliło młotem.
Sholnick podszedł do okna. Spojrzał na ciemne morze. Dłonie zaciśnięte w pięści przyciskał do boków.
Loman drżał.
Zapach, posępnie słodki. Woń łowów, zabijania.
Wyszedł na korytarz, gdzie dobił go widok na wpół nagiej kobiety z wnętrznościami na wierzchu. Bob Trott, jeden z kilku funkcjonariuszy przysłanych dla wzmocnienia oddziału policji, który rozrósł się do dwunastu ludzi, stał nad zmasakrowanym ciałem. Był postawnym mężczyzną, wyższym i tęższym od Lomana, z twarzą o twardych rysach. Wpatrywał się w ciało z głupawym uśmiechem.
Loman poczerwieniał i ledwo już widział na oczy, zmęczony i oślepiony jarzeniowym światłem.
– Za mną, Trott – warknął. Ruszył korytarzem do drugiego pokoju, do którego włamano się. Gliniarz towarzyszył mu z widoczną niechęcią.
Nim dotarli na miejsce, inny podwładny, Paul Amberlay, wrócił z recepcji po sprawdzeniu książki hotelowej.
– Ci z pokoju dwadzieścia cztery nazywali się Sarah i Charles Jenks – relacjonował. Miał dwadzieścia pięć lat, był szczupłym, muskularnym i inteligentnym człowiekiem. Ze względu na pociągłą twarz i głęboko osadzone oczy zawsze kojarzył się Lomanowi z lisem.
– Przyjechali z Portland.
– A z trzydziestego szóstego?
– Tessa Lockland z San Diego.
Loman zamrugał powiekami.
– Lockland?
Amberlay przeliterował nazwisko.
– Kiedy wprowadziła się?
– Dopiero dzisiaj.
– Janice Capshaw, wdowa po pastorze, nosiła panieńskie nazwisko Lockland – wyjaśnił. – Rozmawiałem z jej matką przez telefon, mieszka właśnie w San Diego. Stara, uparta baba. Zadawała milion pytań. Z trudem namówiłem ją, by zgodziła się na kremację ciała Janice. Powiedziała, że druga córka jest gdzieś bardzo daleko za granicą, ale przyjedzie tutaj w ciągu miesiąca i uporządkuje sprawy siostry. Więc to musi być ona.
Weszli do pokoju Tessy. Dwa apartamenty dalej mieszkał Sam Booker. Wiatr świszczał w otwartym oknie. Wewnątrz było pobojowisko połamanych mebli, podartej pościeli i szkła z rozbitego telewizora, ale żadnych śladów krwi. Policjanci już wcześniej przeszukali pokój. Nie znaleźli ciała. Zapewne dziewczyna uciekła przez okno, zanim regresywni wyłamali drzwi.
– Więc Booker jest gdzieś w mieście – stwierdził Loman – i zakładam, że widział albo słyszał jak regresywni zabijali tych ludzi. Wie, że coś jest nie w porządku. Nie rozumie tego, ale wie dostatecznie dużo… zbyt dużo.
– Założę się, że za wszelką cenę chce zadzwonić do cholernego Biura – powiedział Trott.
Loman przytaknął:
– A teraz jeszcze mamy tę dziwkę, Lockland. Na pewno już zorientowała się, że jej siostra nie popełniła samobójstwa, tylko zabili ją ci sami osobnicy, którzy załatwili tę parę z Portland.
– To logiczne, że zgłosi się na policję po pomoc – odezwał się Amberlay. – Wpadnie prosto w nasze objęcia.
– Może – wątpił Loman. – Pomóżcie mi znaleźć torebkę. Sądzę, że zostawiła ją wyskakując w pośpiechu przez okno.
Tkwiła pomiędzy łóżkiem a nocnym stolikiem.
Loman wysypał zawartość na materac. Chwyciwszy portfel przerzucał plastikowe okładki pełne kart kredytowych i zdjęć, aż trafił na prawo jazdy. Według danych Tessa miała pięć stóp i cztery cale wzrostu, sto cztery funty wagi, blond włosy i niebieskie oczy. Loman pokazał funkcjonariuszom zdjęcie.
– Niezła – ocenił Amberlay.
– Nie pogardziłbym kęsem jej ciała – dodał Trott.
Te słowa zmroziły Lomana. Zastanawiał się, co Trott rozumiał przez ten eufemizm: seks czy też pragnął rozszarpać tę kobietę, jak uczynili to regresywni z parą z Portland.
– Wiemy, jak wygląda – powiedział Loman. – A to bardzo dużo.
Na twarzy Trotta o twardych, ostrych rysach malowały się zwierzęcy głód i żądza okrucieństwa, które wrzały w nim gdzieś głęboko, a nie uczucie miłości czy zadowolenia.
– Chce pan, żeby ją przyprowadzić?
– Tak. Wie mało i dużo. Orientuje się, że parę z sąsiedniego pokoju zamordowano i zapewne widziała regresywnych.
– Może dopadli ją, a ciało leży w pobliżu motelu – zasugerował Amberlay.
– Niewykluczone – powiedział Loman – ale jeśli żyje, to musimy ją znaleźć.
– Dzwoniłeś do Callana?
– Tak – potwierdził Amberlay.
– Trzeba tu posprzątać – stwierdził Loman. – Obowiązuje nas tajemnica aż do północy, gdy już wszyscy zostaną poddani konwersji. Wówczas w Moonlight Cove będzie bezpiecznie, a my skoncentrujemy się na tropieniu i eliminowaniu regresywnych.
Trott i Amberlay spojrzeli na Lomana, a potem na siebie. Z tych oczu wywnioskował, że są potencjalnymi kandydatami na regresywnych, że czują ten pierwotny zew krwi. Nikt nie odważył się o tym mówić, gdyż byłoby to równoznaczne z przyznaniem, że Projekt Księżycowy Jastrząb jest głęboko skażony i wszyscy są zgubieni.
Mike Peyser słysząc w słuchawce sygnał manipulował przy tarczy z przyciskami, ale były zbyt małe i ściśnięte dla jego szponiastych palców. Nagle uświadomił sobie, że nie może zadzwonić do Shaddacka, nie śmie rozmawiać z nim, choć znali się przeszło dwadzieścia lat, od czasu wspólnych dni w Stanford. Bał się, że uznała go za istotę wyjętą spod prawa, za regresywnego, i zamknie w laboratorium, traktując z łagodnością badacza białych szczurów, albo zniszczy. Peyser zawył rozpaczliwie. Wyrwał kabel z gniazdka i rzucił telefon przez sypialnię, aż aparat rozbił się o lustro przy toaletce.
A więc Shaddack był wrogiem, a nie przyjacielem i doradcą. To była ostatnia, całkowicie jasna i racjonalna myśl, jaka zaświtała mu w głowie. Strach otworzył swoistą zapadnię, cofając go do stanu pierwotnego, któremu ulegał dla przyjemności nocnych łowów. Krążył po domu popadając to w szał, to w posępne przygnębienie. Nie pojmował, dlaczego jest na przemian podniecony, przybity, rozpalony dzikimi pragnieniami, dlaczego kieruje się raczej uczuciami niż intelektem.
Wysiusiał się w rogu pokoju, powąchał własny mocz, po czym udał się do kuchni w poszukiwaniu jedzenia. Od czasu do czasu jego umysł rozjaśniał się i wtedy próbował zmusić ciało do przybrania ludzkiej postaci, lecz tkanki nie poddawały się woli. Kilka razy otrzeźwiał na tyle, by uświadomić sobie całą ironię zmiany, która przecież miała wynieść go na wyżyny człowieczeństwa, ale to były zbyt ponure myśli, więc z ulgą pogrążał się znowu w barbarzyństwie. Myślał o Eddiem Valdoskim, miłym chłopcu, i drżał na wspomnienie krwi, słodkiej krwi, świeżej krwi, płynącej strugami w chłodnym nocnym powietrzu.
Chrissie mimo wycieńczenia nie mogła jednak zasnąć. Leżąc na jutowych workach pragnęła pogrążyć się w nieświadomości.
Czuła się jak ograbiona z czegoś – i nagle zapłakała. Wcisnąwszy twarz w pachnący trawą szorstki materiał, szlochała niczym małe dziecko. Od lat tak nie rozpaczała. Płakała z tęsknoty za ojcem i matką, może utraconymi na zawsze. Zabrała ich nie zwykła śmierć, ale coś obrzydliwego, brudnego, nieludzkiego, satanicznego. Płakała z tęsknoty za utraconym dzieciństwem – końmi, nadmorskimi pastwiskami, książkami czytanymi na plaży. Płakała też z powodu straty, której nie umiała do końca wyrazić. Może chodziło o wiarę w triumf dobra nad złem…
Żadna z ulubionych literackich bohaterek nie pozwoliłaby sobie na taką słabość. Ale płacz był tak ludzkim odruchem jak błądzenie i może pragnęła udowodnić sobie, że żadne monstrualne nasienie nie tkwi w jej wnętrzu, nasienie z rodzaju tych, jakie rozrastały się w rodzicach. Płacząc była wciąż dawną Chrissie, której nikt nie ukradł duszy.
Zasnęła.
Sam zapamiętał budkę telefoniczną przy stacji obsługi Union siedemdziesiąt sześć, przecznicę za Ocean Avenue. Była nieczynna. W jednym z zakurzonych okien wisiała pośpiesznie nabazgrana kartka „NA SPRZEDAŻ”, jakby właścicielowi tak naprawdę nie zależało, czy ktoś to kupi, a wywieszkę sporządził dla świętego spokoju. Stosy suchych liści i sosnowych igieł, spadających z pobliskich drzew, zalegały wokół niczym śnieżne zaspy.
Budka telefoniczna przylegająca do południowej ściany budynku była widoczna z ulicy. Sam wszedł do środka, ale nie zamknął drzwi, żeby nie zapaliła się żarówka. Zwróciłby uwagę policjantów, którzy mogli tędy przejeżdżać.
Telefon był głuchy. Wrzucił monetę z nadzieją, że wywoła sygnał. Nic z tego. Poruszył widełkami. Wyleciała moneta. Spróbował jeszcze raz, ale na próżno.
Czasem publiczne telefony na stacjach benzynowych i w sąsiednich budynkach były wspólne, a dochód dzielono między przedsiębiorstwo telekomunikacyjne i właściciela stacji. Może więc po jej zamknięciu wyłączono linię telefoniczną.
Przypuszczał jednak, że to policja przerwała łączność w Moonlight Cove wykrywszy, że w mieście działa tajny agent. Podjęto wszelkie kroki, by uniemożliwić mu kontakt ze światem.
Mógł oczywiście przeceniać ich możliwości. Spróbuje zatem jeszcze raz porozumieć się z Biurem, zanim zrezygnuje.
Na spacerze po kolacji minął samoobsługową pralnię, znajdującą się dwie ulice na zachód od Union siedemdziesiąt sześć. Był pewien, że przez ogromną szybę zauważył telefon na tylnej ścianie za rzędem suszarek.
Trzymając się w miarę możliwości z dala od latarni, przemykał cichymi alejkami i ulicami w okolice, gdzie, jak pamiętał, znajdowała się pralnia. Żałował, że silny wiatr szybko rozwiewa mgłę.
Na skrzyżowaniu, nie opodal Ocean Avenue, znalazł się dokładnie w polu widzenia policjanta jadącego w kierunku centrum. Na szczęście gliniarz patrzył gdzie indziej, gdy Sam wkroczył na oświetlony teren, którego w żaden sposób nie mógł ominąć.
Rzucił się do tyłu i wcisnął w głęboką niszę z drzwiami do dwupiętrowego murowanego budynku, w którym mieszkało kilku specjalistów: na ogromnej wizytówce widniały nazwiska dentysty, dwu prawników, lekarza. Policjant prawdopodobnie zauważy Sama, jeśli skręci w lewo i przejedzie obok domu. Ale gdy ruszy prosto albo skręci w prawo, nie zobaczy go. Czekając, aż wlokący się samochód dotrze do skrzyżowania Sam uświadomił sobie, że w Moonlight Cove był dziwny spokój, a ulice wyjątkowo opustoszałe nawet jak na pierwszą trzydzieści w nocy. Małe miasteczka też miały swoich nocnych marków, więc od czasu do czasu powinni pojawić się jacyś przechodnie, jakieś oznaki życia, a nie tylko policyjne patrole.
Radiowóz skręcił na rogu w prawo i oddalał się od kryjówki Sama.
Choć niebezpieczeństwo minęło, został jeszcze w ciemnej wnęce, przypominając sobie drogę od Cove Lodge do budynku władz miejskich, stamtąd do stacji obsługi i wreszcie tutaj. W żadnym domu nie grała muzyka, nie migotał ekran telewizora, nie słyszał śmiechu biesiadników czy odgłosów zabawy. Nie widział całujących się par w samochodach. Restauracje oraz puby były najwidoczniej zamknięte, kino nieczynne, więc Moonlight Cove można by uznać za wymarłe miasto, gdyby nie obecność Sama i policji. Salony, sypialnie i kuchnie mogły wypełniać rozkładające się ciała albo roboty, udające ludzi, a w nocy, gdy nie trzeba już stwarzać iluzji życia, wyłączano je dla oszczędności energii.
Coraz bardziej zaniepokojony słowem „konwersja” i jego tajemniczym znaczeniem w kontekście Projektu Księżycowy Jastrząb, opuścił kryjówkę i pobiegł wzdłuż jasno oświetlonej ulicy do pralni. Pchnięciem otworzył drzwi i dostrzegł telefon.
Przebył już połowę pomieszczenia – minął suszarki po prawej stronie, podwójny rząd pralek na środku, kilka krzeseł, automaty ze słodyczami i proszkami do prania, ladę do pakowania bielizny – zanim zorientował się, że ktoś tu jest. Drobna blondynka w wypłowiałych dżinsach i niebieskim pulowerze siedziała na jednym z żółtych plastikowych krzeseł. Żadna pralka ani suszarka nie była włączona i kobieta raczej nie miała ze sobą kosza z bielizną.
Tak go wystraszyła – żywa osoba, żywa cywilna istota w środku tej grobowej nocy – że stanął jak wryty.
Spięta przycupnęła na brzegu krzesła z szeroko otwartymi oczami. Zaciśnięte ręce położyła na udach. Wydawało się, że nie oddycha.
Zdając sobie sprawę z tego, że ją przeraził, powiedział:
– Przepraszam.
Popatrzyła na niego jak królik stojący oko w oko z lisem. Świadomy tego, iż wygląda dziko czy jak wariat, dodał:
– Nie jestem groźny.
– Wszyscy tak mówią.
– Naprawdę?
– Za to ja jestem niebezpieczna.
Zmieszany spytał:
– Jaka?
– Niebezpieczna.
– Naprawdę?
Wstała.
– Mam czarny pas.
Na twarzy Sama, po raz pierwszy od wielu dni, pojawił się szczery uśmiech.
– Potrafi pani zabić gołymi rękoma?
Wpatrywała się w niego chwilę blada i drżąca, po czym powiedziała wkurzona:
– Ej, nie śmiej się ze mnie, dupku, bo tak ci przywalę, że odejdziesz stąd grzechocząc jak worek potłuczonego szkła.
Zdumiony jej tupetem Sam szybko przeanalizował sytuację. Nie działały pralki ani suszarki. Nie było kosza z brudną bielizną ani pudełka z proszkiem czy butelki z płynem do zmiękczania rzeczy.
– Jakieś problemy? – spytał podejrzliwie.
– Żadne, jeśli będzie się pan trzymał z daleka.
Zastanawiał się, czy ta kobieta orientuje się, że policjanci polowali na niego. Idiotyczne przypuszczenie. Skąd mogłaby wiedzieć?
– Co pani tu robi. Bo chyba nie pranie?
– Nie pański interes. Czy ta buda należy do pana?
– Nie. I proszę mi nie wmawiać, że należy do pani.
Spojrzała na niego. Uświadomił sobie, że jest bardzo atrakcyjna. Miała oczy błękitne jak czerwcowe niebo i czyste jak letnie powietrze, i zupełnie nie pasowała do tego ponurego październikowego wybrzeża, nie mówiąc już o zapuszczonej pralni o pierwszej trzydzieści w nocy. Dostrzegł również malujące się na jej twarzy przerażenie. Gdyby był potężnym, wytatuowanym motocyklistą z rewolwerem w jednej a nożem w drugiej dłoni i wpadł do pralni z okrzykiem na cześć szatana, zrozumiałby jej trupią bladość i koszmarny strach. Ale stał przed nią niepozorny Sam Booker, którego największą zaletą jako agenta był właśnie przeciętny wygląd i aura nieszkodliwości, jaką wokół siebie roztaczał. Zaniepokojony jej obawą, powiedział:
– Telefon.
– Co?
Wskazał na automat.
– Tak – powiedziała.
– Wszedłem, żeby zadzwonić.
– Okay.
Obserwując ją kątem oka poszedł do aparatu, wrzucił monetę, ale nie usłyszał sygnału. Spróbował ponownie. Bez powodzenia.
– Cholera – zaklął.
Blondynka przesunęła się nieznacznie w stronę drzwi. Stanęła, jakby pomyślała, że może siłą ją zatrzymać.
Moonlight Cove doprowadziło Sama do silnej paranoi. W każdym mieszkańcu upatrywał potencjalnego wroga. I nagle dotarło do niego, że dziwne zachowanie tej kobiety wynika z podobnego stanu umysłu.
– No tak, oczywiście, pani nie jest stąd, z Moonlight Cove.
– Więc?
– Ja też tu nie mieszkam.
– Więc?
– I coś pani zobaczyła?
Wpatrywała się w niego.
Powiedział:
– Coś wydarzyło się w pani obecności, i jest pani przestraszona. Założę się, że ma pani po temu cholerne powody.
Wyglądała tak, jakby chciała pognać w stronę drzwi.
– Proszę zostać – powstrzymał ją. – Jestem z FBI. – Głos złagodniał mu trochę. – Naprawdę.
Thomas Shaddack zawsze wolał spać w dzień. Był człowiekiem nocy. W wyłożonym boazerią indyjskim gabinecie pracował teraz przy terminalu nad jakimś fragmentem Projektu Księżycowy Jastrząb. Służący Evan zawiadomił go telefonicznie, że przy drzwiach wejściowych czeka Loman Watkins.
– Przyślij go do wieży – powiedział Shaddack. – Wkrótce tam przyjdę.
Rzadko nosił ostatnio coś innego niż dresy. Miał ich ponad dwadzieścia – dziesięć czarnych, dziesięć szarych i kilka ciemnoniebieskich. Były wygodniejsze niż garnitury, a poza tym nie marnował czasu na dobieranie odpowiedniego stroju, czego nigdy nie lubił. Moda go nie interesowała. Był zresztą niezgrabny miał duże stopy, patykowate nogi, wystające kolana, długie ręce, kościste ramiona – i zbyt chudy, by wyglądać dobrze nawet w świetnie skrojonych garniturach. Ubrania albo wisiały na nim, albo w dopasowanych przypominał kościotrupa, co jeszcze podkreślały jego biała jak mąka skóra, czarne włosy, ostre rysy i żółtawe oczy.
W dresie udawał się nawet na posiedzenie rady nadzorczej New Wave. Ludzie spodziewają się po geniuszu ekscentrycznego zachowania. A jeśli fortunę takiego faceta liczy się w setkach milionów, to bez komentarza akceptują wszystkie ekstrawagancje.
Jego supernowoczesny, betonowy dom nad urwiskiem przy północnym krańcu zatoki był jeszcze jednym wyrazem nonkonformizmu. Trzy kondygnacje wyglądały jak warstwy tortu różnej wielkości z największą na szczycie, a najmniejszą w środku. W świetle dziennym nadawały budowli kształt ogromnej awangardowej rzeźby, w nocy zaś, gdy w setkach okien jarzył się blask gwiezdnego statku z kosmitami na pokładzie.
Na tej ekscentrycznej konstrukcji stała równie ekscentryczna wieża. Wznosiła się ze środka trzeciej kondygnacji czterdzieści stóp nad całą budowlą. Była owalna i nie przypominała w niczym wieży, w której księżniczka usychała z tęsknoty za księciem, podążającym na wyprawę krzyżową, albo w której król więził i torturował wrogów. Kojarzyła się z wieżyczką łodzi podwodnej. Do ogromnego przeszklonego pokoju na szczycie docierało się windą albo po schodach, wijących się wzdłuż wewnętrznej ściany wokół metalowego cylindra, gdzie umieszczono windę.
Shaddack kazał Watkinsowi czekać dziesięć minut bez żadnego powodu, następnie zdecydował się wjechać. Wnętrze dźwigu wyłożono wypolerowanym mosiądzem i Shaddack miał wrażenie, że wznosi się zamknięty w karabinowej łusce, choć winda sunęła powoli.
Wieżę dodał do gotowego już projektu po dłuższym namyśle i z czasem stała się jego ulubionym miejscem w ogromnym domu. Z tej wysokości rozciągał się od zachodu widok na spokojne (albo wzburzone wiatrem), połyskujące słońcem (albo przykryte całunem nocy) morze. Gdy zwrócił się na wschód albo południe, patrzył z góry na całe Moonlight Cove, co potęgowało jeszcze jego poczucie wyższości. Kilka miesięcy temu, właśnie stąd, po raz trzeci w życiu zobaczył księżycowego jastrzębia, którego nieliczni mieli szczęście widzieć tylko raz. Uznał to za dowód, że los wybrał go na władcę wszechczasów.
Winda stanęła. Drzwi otworzyły się.
Gdy Shaddack wszedł do pokoju z przyćmionym oświetleniem, Loman Watkins poderwał się z fotela i powiedział z szacunkiem:
– Dobry wieczór, sir.
– Proszę usiąść, szefie – odezwał się Shaddack łaskawie, a nawet przyjaźnie, ale z tym ledwo uchwytnym tonem podkreślającym, iż to on, a nie Watkins, decyduje o przebiegu i charakterze spotkania.
Był jedynym dzieckiem Jamesa R. Shaddacka, już nieżyjącego sędziego sądu okręgowego w Phoenix. Rodzina należała do średnio zamożnych i ta pozycja na finansowej drabinie w połączeniu z powagą zawodu dawały Jamesowi prestiż w jego społeczności. I wpływy. Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość Tom obserwował zafascynowany, jak ojciec, działacz polityczny i sędzia dzięki władzy nie tylko osiąga korzyści materialne, ale także kontroluje innych, co najbardziej sobie cenił i co od najmłodszych lat głęboko poruszało jego syna.
A teraz Tom Shaddack sprawował władzę nad Lomanem Watkinsem i Moonlight Cove dzięki swemu bogactwu. I dlatego, że był głównym pracodawcą w mieście, że dzierżył wodze systemu politycznego i realizował Projekt Księżycowy Jastrząb, nazwany tak w związku z trzykrotną wizją. Ale umiejętnością manipulowania ludźmi bił na głowę ojca, starego wyjadacza sądowego i sprytnego polityka. Gdyby za godzinę uznał, że wszyscy muszą umrzeć, zginęliby przed północą. Co więcej, mógł zrobić to zupełnie bezkarnie, chyba że Bóg rzuciłby ogień na dzieło swego stworzenia.
Oświetlenie pokoju schowano pod ogromnymi oknami. Ukryte lampy otaczały komnatę pierścieniem i delikatnie oświetlały pluszowy dywan. W pogodną noc Shaddack przekręcał kontakt obok przycisku do windy, i w pokoju było ciemno, a widmowe odbicie w szybach jego sylwetki i prostych nowoczesnych mebli nie przysłaniało widoku świata, nad którym panował. Teraz nie zgasił jednak świateł, ponieważ mleczna mgła kłębiła się za szklanymi ścianami, a sierpowaty księżyc ruszył w poszukiwaniu horyzontu.
Shaddack przeszedł na bosaka po czarno-szarym dywanie. Usadowił się w drugim fotelu, naprzeciwko Watkinsa, przy niskim stoliku z białego marmuru.
Czterdziestoczteroletni policjant, tylko trzy lata starszy od Shaddacka, był jego kompletnym fizycznym przeciwieństwem: miał ponad pięć stóp wzrostu, sto osiemdziesiąt funtów wagi, grube kości i szerokie bary. Twarz okrągłą i tak szczerą, jak nieprzenikniona i chytra była twarz Shaddacka. Tylko chwilę wytrzymał spojrzenie jego żółtobrązowych oczu, po czym wbił wzrok w dłonie tak mocno splecione na udach, że zdawało się, iż kłykcie przebiją napiętą skórę. Spod krótko ostrzyżonych włosów przebijała ciemna opalenizna.
Ta widoczna służalczość sprawiała Shaddackowi przyjemność, tym większą, że widział, iż policjant drży ze strachu. Dzięki Projektowi Księżycowy Jastrząb Loman Watkins był w jakiś sposób wywyższony ponad innych ludzi, ale na zawsze pozostanie w niewoli Shaddacka, tak jak mysz laboratoryjna, podłączona do elektrod jest zdana na łaskę naukowca, który przeprowadza na niej eksperymenty. Słowem, Shaddack, stworzywszy Watkinsa posiadał w jego oczach pozycję i władzę boga.
Bujając się w fotelu czuł, jak nabrzmiewa i twardnieje mu penis. Nie podniecał go ten facet, ponieważ nie miał żadnych skłonności homoseksualnych. Pobudzała go świadomość własnego ogromnego autorytetu i władzy, jaką narzucał temu człowiekowi. Poczucie władzy pobudzało Shaddacka bardziej niż bodźce seksualne. Już przed laty przeglądając magazyny porno podniecał się nie widokiem nagich piersi, nie krągłością kobiecych pośladków czy zgrabnymi nogami, ale myślą o dominacji nad tymi kobietami, o całkowitej kontroli nad ich życiem, które miałby w swych rękach. Przerażona kobieta bardziej podniecała go niż okazując pożądanie. Ponieważ silniej reagował na strach niż żądzę. Jego pobudzenie nie zależało od płci, wieku czy atrakcyjności osoby, która drżała jak osika w jego obecności.
Zadowolony z uległości policjanta spytał:
– Złapaliście Bookera?
– Nie, sir.
– Dlaczego?
– Sholnick nie znalazł go w Cove Lodge.
– Musicie go dopaść.
– Zrobimy to.
– I poddać konwersji. Nie tylko uniemożliwić przekazanie informacji… ale sprawić, by stał się jednym z nas wewnątrz Biura. To będzie dobre posunięcie. Jego pobyt w mieście może okazać się niewiarygodnym plusem dla projektu.
– Cóż, zobaczymy, ale jest coś gorszego. Regresywni zaatakowali kilku gości w motelu. Quinna uprowadzono, zabito i porzucono w nie znanym nam jeszcze miejscu… albo był jednym z nich i ukrywa się teraz, wyjąc do cholernego księżyca, co zwykle robią regresywni po udanym polowaniu…
Shaddack słuchał sprawozdania z rosnącym niesmakiem i niepokojem.
Watkins, siedząc na brzegu fotela, dodał zdenerwowany:
– Ci regresywni cholernie mnie niepokoją.
– Są kłopotliwi – zgodził się Shaddack.
W nocy, czwartego sierpnia otoczyli jednego z regresywnych, Jordana Coombsa, w kinie na głównej ulicy. Pracował jako technik w New Wave. Tamtej nocy jednakże bardziej przypominał małpę niż człowieka, choć tak naprawdę nie był ani jednym, ani drugim, ale czymś tak dziwnym i dzikim, że nie sposób tego wyrazić jednym słowem. Termin „regresywny” okazał się nieadekwatny w zetknięciu z bestią. Nie oddawał przerażającego wyglądu tej istoty, podobnie jak inne określenia. Agresywnego i silnego Coombsa nie udało się wziąć żywcem. Musieli zastrzelić go w obronie własnej.
Watkins odezwał się:
– Są więcej niż kłopotliwi. Znacznie więcej. To… psychopaci.
– Wiem – zniecierpliwił się Shaddack. – Sam wymyśliłem termin określający ich stan: psychoza pochodzenia metamorficznego.
– Zabijanie sprawia im przyjemność.
Thomas Shaddack zmarszczył brwi. Nie przewidział problemu związanego z regresją i nie przyjmował do wiadomości faktu, że stanowią coś więcej niż drobną anomalię w skądinąd pozytywnej konwersji, jakiej poddano ludzi w Moonlight Cove.
– Zgoda, zabijanie sprawia im radość, w regresywnym stanie to ich przeznaczenie, lecz jest ich niewielu do zidentyfikowania i wyeliminowania, statystycznie rzecz biorąc to nieistotny ułamek wśród tych, którzy przeszli Zmianę.
– Nie sądzę – Watkins zawahał się, jak posłaniec przynoszący złe wieści. – Po ostatniej krwawej masakrze oceniam, że wśród tysiąca dziewięciuset poddanych konwersji do dzisiejszego ranka jest około sześćdziesięciu regresywnych.
– Bzdura!
Istnienie wielu regresywnych oznaczało, że zbyt prędko opuścił laboratorium i zastosował w praktyce wyniki badań, nie biorąc zbytnio pod uwagę możliwości porażki. Musiałby przyznać, że rewolucyjne odkrycia Projektu Księżycowy Jastrząb na ludziach z Moonlight Cove były tragiczną pomyłką. Nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości.
Całe życie tęsknił za władzą absolutną, teraz prawie ją zdobył, i za nic nie wycofa się z obranej drogi. Całe dorosłe życie odmawiał sobie różnych przyjemności, żeby uniknąć konfliktu z prawem, za który zapłaciłby wysoką cenę. Te lata wyrzeczeń wywołały w nim ogromne wewnętrzne napięcie, które rozpaczliwie szukało ujścia. Sublimował się w pracy, wyżywał w społecznie akceptowanych przedsięwzięciach, które – o ironio – uczyniły go nietykalnym dla jakiejkolwiek władzy, a tym samym dawały mu wolną rękę. Wreszcie mógł bezkarnie robić wszystko, czego dusza zapragnie.
Poza tym zaszedł już zbyt daleko, by cofnąć się. Dał światu coś przełomowego. Za jego sprawą tysiąc dziewięciuset Nowych Ludzi przywędrowało na ziemię. Nie miał możliwości odwrócenia tego procesu, tak jak inni naukowcy nie mogli „wycofać się” z odkrycia na przykład bomby atomowej.
Watkins potrząsnął głową.
– Proszę nie gniewać się… ale nie sądzę, że to bzdura. Około sześćdziesięciu regresywnych, albo znacznie więcej.
– Potrzebuję przekonywających dowodów. Muszę poznać ich nazwiska. Czy zidentyfikował pan choć jednego oprócz Quinna?
– Alex i Sharon Foster, jak sądzę. I być może pański człowiek, Tucker.
– Niemożliwe.
Watkins opisał to, co zastał w domu Fosterów, a także wspomniał o krzykach w odległych lasach.
Shaddack niechętnie uznał, że Tucker może być jednym z degeneratów. Irytował go fakt, że nie sprawował nad swymi ludźmi kontroli absolutnej. Wobec tego jak mógł być pewien, że zdoła kontrolować całe masy?
– Może Fosterowie i Tucker są regresywni, to raptem znalazł pan czterech. Nie pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu. Po prostu czterech. Kim są pozostali, którzy, według pana, przebywają gdzieś na wolności?
Loman Watkins wpatrywał się w mgłę, przybierającą najrozmaitsze kształty wokół szklanych ścian wieży.
– Sir, obawiam się, że to nie takie proste. To znaczy… proszę pomyśleć. Gdyby władze stanowe albo federalne dowiedziały się o tym, co pan zrobił, zrozumiały, i naprawdę w to uwierzyły, wylazłyby ze skóry, żeby nam przeszkodzić w konwersji kogokolwiek poza Moonlight Cove. Prawda? W końcu poddani konwersji… chodzą nie rozpoznani wśród zwykłych ludzi. Wydajemy się tacy jak oni, nie zmienieni.
– Więc?
– Cóż… taki sam problem mamy z regresywnymi. Są Nowymi Ludźmi, jak my, ale tego zepsucia, które ich od nas odróżnia, nie widać. Nie różnią się od nas, tak jak my z wyglądu nie odróżniamy się od populacji Dawnych Ludzi.
Silna erekcja Shaddacka zelżała. Zniecierpliwiony pesymizmem Watkinsa, podniósł się z fotela i poszedł do najbliższego z wielkich okien. Z pięściami w kieszeniach dresu wpatrywał się w słabe, widmowe odbicie swej pociągłej, wilczej twarzy. Napotkał własne spojrzenie, a po chwili wbił wzrok w ciemność na zewnątrz, gdzie wędrowna morska bryza tkała na krosnach nocy kruchą materię mgły. Stał tyłem do Watkinsa, by ten nie zauważył jego zatroskania. Unikał też odbicia w szybie własnych oczu, nie przyznając sam przed sobą, że jego troskę, niczym spękany marmur, przecinają żyłki strachu.
Nalegał, by usiedli na krzesłach niewidocznych z ulicy. Tessa wzdragała się przed zajęciem miejsca obok niego. Wyjaśnił, że działa w tajemnicy, a więc nie ma przy sobie legitymacji FBI, ale pokazał jej wszystkie pozostałe dokumenty w portfelu: prawo jazdy, karty kredytowe, biblioteczną i z wypożyczalni wideo, fotografię syna, zmarłej żony, kupon na bezpłatny baton czekoladowy w każdym sklepie Mrs. Fields, zdjęcie Goldie Hawn, wydarte z gazety. Czy zbrodniczy maniak nosiłby kupony na darmowe batony? Po chwili, gdy jeszcze raz kazał jej opowiedzieć historię masakry w Cove Lodge i bezlitośnie wypytywał o szczegóły, zaczęła mu ufać. Fałszywy agent nie odgrywałby tak świetnie roli.
– Ale nie widziała pani, by kogokolwiek zamordowano?
– Zostali zabici – upierała się. – Nie miałby pan żadnych wątpliwości, słysząc ich krzyki. W Irlandii Północnej stałam w tłumie potworów, i widziałam, jak katują ludzi na śmierć. Kiedyś kręciłam film dokumentalny o pracy w hucie i nastąpił wyciek roztopionego metalu, który poparzył ciała i twarze robotników. Byłam wśród Indian Miskito w Ameryce Środkowej, gdy podziurawiły ich miliony maleńkich cząsteczek ostrej stali z bomby, i słyszałam ich krzyki. Znam odgłos śmierci. A ten w motelu był najgorszy, jaki kiedykolwiek słyszałam.
Patrzył na nią dłuższą chwilę. Potem odezwał się:
– Wygląda pani zwodniczo.
– Sprytnie?
– Tak.
– Więc niewinnie, naiwnie?
– Tak.
– To moje przekleństwo.
– I zaleta?
– Czasem – przyznała. – Pan coś wie, proszę mi powiedzieć, o co tu chodzi?
– Coś dziwnego dzieje się z ludźmi.
– Co?
– Nie wiem. Po pierwsze nie interesują się filmami. Kino jest nieczynne. I nie obchodzą ich luksusowe towary, drogie upominki, tego typu sprawy, ponieważ wszystkie sklepy z takimi towarami zostały zamknięte. Nie szukają też podniety w szampanie… – uśmiechnął się nieznacznie. – Knajpy są puste. Zdaje się, że interesują się wyłącznie jedzeniem. I zabijaniem.
Wciąż stojąc przy oknie w wieży, Thomas Shaddack powiedział:
– W porządku, Loman, zrobimy tak. Wszyscy w New Wave zostali poddani konwersji, więc setką ludzi wzmocnię oddziały policji. Może ich pan wykorzystać w dowolny sposób i to od zaraz. Mając tylu ludzi do dyspozycji, z pewnością złapie pan jednego z regresywnych na gorącym uczynku… i znajdzie tego człowieka, Bookera.
Nowi Ludzie nie potrzebowali snu, a zatem posiłki mogły niezwłocznie przystąpić do działania.
Shaddack dodał:
– Patrolujcie ulice pieszo lub w samochodach, ale cicho, nie zwracając na siebie uwagi. Z taką pomocą schwytacie może nawet wszystkich regresywnych. Jeśli pochwycimy któregoś w tym… stanie, to będziemy mieć szansę zbadania go, może uda mi się opracować test, dzięki któremu odszukamy zdegenerowanych osobników wśród Nowych Ludzi.
– Nie czuję się powołany do tego typu zadań.
– To sprawa policji.
– Nie sądzę.
– Tak, jakby ścigał pan zwykłego zabójcę – stwierdził Shaddack poirytowany. – Proszę stosować zwyczajną procedurę.
– Ale…
– O co chodzi?
– Regresywni mogą być wśród wyznaczonych przez pana ludzi.
– Wykluczone.
– Ale… skąd ta pewność?
– Wykluczone – powtórzył ostro Shaddack, wciąż patrząc przez okno w mgłę i noc.
Zamilkli obydwaj.
Po chwili Shaddack odezwał się:
– Musi pan użyć wszelkich środków i złapać tych dewiantów. Wszystkich, słyszy pan? Chcę przebadać jednego, zanim poddamy pozostałych mieszkańców Zmianie.
– Myślałem…
– Tak?
– No więc…
– No, śmiało, śmiało. Cóż pan myślał?
– Może… wstrzymałby pan konwersje do czasu, aż zrozumiemy, co się dzieje.
– Nie, do diabła! – Wściekły spojrzał na szefa policji, który cofnął się ze strachu. – Regresywni to żaden problem. Do cholery, co pan może o tym wiedzieć? To ja zaprojektowałem nową rasę, nowy świat. Ja to zrobiłem. To był mój sen, moja wizja. Miałem dość inteligencji i odwagi, by je urzeczywistnić. Wiem, że te anomalie nie świadczą o niczym, więc Zmiana przebiegnie zgodnie z planem.
Watkins patrzył na swoje pobielałe dłonie.
Shaddack cały czas chodził boso wzdłuż szklanej ściany. Mamy aż nadto środków, by zająć się pozostałymi mieszkańcami miasta. Prawdę mówiąc rozpoczęliśmy już kolejny etap konwersji dziś wieczór. Setki przejdą na nową wiarę jeszcze przed świtem, pozostali przed północą. Dopóki wszyscy w mieście nie będą po naszej stronie, istnieje ryzyko wykrycia nas, ktoś może ostrzec zewnętrzny świat. Teraz, gdy już bez problemu produkujemy biochipy, musimy szybko zakończyć konwersje w Moonlight Cove. Wówczas upewnimy się, że nasza macierzysta baza jest bezpieczna. Zrozumiano?
Watkins skinął głową.
– Zrozumiano? – powtórzył.
– Tak, sir.
Shaddack usiadł w fotelu.
– No dobrze. A co z tą drugą sprawą, w której dzwonił pan do mnie wcześniej, z tą historią z Valdoskimi?
– Eddie Valdoski miał osiem lat – powiedział ciągle patrząc na ściśnięte do białości ręce, które dosłownie wykręcał, jakby chciał coś z nich wycisnąć, jak wyciska się wodę ze szmaty. – Kilka minut po ósmej znaleziono go w rowie przy szosie. Był… zmasakrowany… pogryziony, z wnętrznościami na wierzchu.
– Sądzi pan, że zrobił to regresywny?
– Z całą pewnością.
– Kto znalazł ciało?
– Ojciec. Chłopiec bawił się na podwórku, a potem zniknął przed zachodem słońca. Rodzice nie mogli go znaleźć, więc wystraszeni zadzwonili do nas. Szukali dalej, gdy byliśmy w drodze… i natknęli się na ciało tuż przed naszym przybyciem.
– Valdoscy oczywiście nie przeszli konwersji?
– Właśnie teraz są poddawani.
Shaddack westchnął.
– To rozwiązuje problem śmierci chłopca.
Szef policji zdobył się na odwagę, by spojrzeć mu prosto w oczy.
– Ale on nie żyje – stwierdził twardo.
– To oczywiście tragedia – powiedział Shaddack. – Lecz żaden wielki postęp w historii nie dokonał się bez ofiar.
– Był wspaniałym chłopcem – dodał policjant.
– Znał go pan?
Watkins zamrugał oczami.
– Chodziłem z jego ojcem do średniej szkoły. Eddie był moim chrześniakiem.
Shaddack starannie dobierał słowa:
– To okropne. Znajdziemy winnych. Wyeliminujemy wszystkich regresywnych. A tymczasem pocieszmy się, że Eddie umarł za wielką sprawę.
Watkins spojrzał na niego z nie ukrywanym zdumieniem.
– Za wielką sprawę? Co ośmiolatek o tym wiedział?
– Jednakże – odezwał się ostro Shaddack – Eddie padł ofiarą ubocznego efektu konwersji mieszkańców Moonlight Cove, co czyni go uczestnikiem tego wspaniałego, historycznego wydarzenia. Wiedział, że Watkins przed konwersją był nieomal szowinistą, i przypuszczał, że coś z tych przekonań wciąż w nim tkwi, więc dodał: – Proszę mnie wysłuchać, Loman. Podczas Rewolucji, gdy koloniści walczyli o niepodległość, zginęło wielu niewinnych cywilów, kobiet oraz dzieci, i ludzie ci nie zginęli na próżno. Byli męczennikami w tym samym stopniu, co żołnierze, którzy padli na polu walki. Takie są prawa każdej rewolucji. Najważniejsze, by zapanowała sprawiedliwość i żeby o tych, którzy umierają, można było powiedzieć, że oddali życie dla szlachetnego celu.
Loman odwrócił wzrok.
Shaddack okrążył niski stolik i stanął obok policjanta. Patrząc na pochyloną głowę Watkinsa, położył mu dłoń na ramieniu.
Watkins aż skulił się pod tym dotykiem.
Shaddack nie cofnął ręki i zaczął przemawiać z żarliwością ewangelisty, choć był wyrachowany i zimny jak lód, a jego przesłanie nie miało nic wspólnego z gorącą wiarą, lecz świadczyło o potędze logiki i rozumu.
– Jest pan teraz jednym z Nowych Ludzi, a to nie oznacza jedynie większej sprawności fizycznej, odporności i siły niż u zwykłych ludzi, nie oznacza jedynie, że ma pan większą moc leczenia swych ran, niż ta, o której kiedykolwiek marzyli uzdrawiacze. Oznacza również, że ma pan jaśniejszy, bardziej racjonalny umysł niż Dawni Ludzie – więc rozważywszy śmierć Eddiego w kontekście tego cudu, jakiego dokonujemy. Zrozumie pan, że strata nie była zbyt wielka. Proszę nie podchodzić do tej sprawy emocjonalnie, Loman; to nie pasuje do Nowych Ludzi. Stworzymy świat bardziej uporządkowany i nieskończenie bardziej stabilny dzięki temu, że mężczyźni i kobiety posiądą moc kontrolowania uczuć, rozważania problemów i wydarzeń z analitycznym chłodem komputera. Niech pan potraktuje śmierć Eddiego jako jeszcze jeden z wielu faktów dotyczących narodzin Nowych Ludzi. Może pan teraz zapanować nad emocjami, a dokonawszy tego, po raz pierwszy w życiu zazna pan prawdziwego ukojenia i szczęścia.
Po chwili Loman Watkins uniósł głowę. Odwrócił się, by spojrzeć na Shaddacka.
– To naprawdę przyniesie ukojenie?
– Tak.
– Gdy już wszyscy przejdą konwersję, zapanuje wreszcie braterstwo?
– Tak.
– Spokój?
– Wieczny.
Talbot mieszkał przy Conquistador w dwupiętrowym czerwonym domu z sekwoi z całym mnóstwem dużych okien. Strome kamienne schody prowadziły z chodnika na mały ganek. Żadna latarnia nie oświetlała tej strony ulicy, schodów ani ogrodu, co cieszyło Sama.
Tessa Lockland stała na ganku tuż obok niego, gdy naciskał dzwonek. Tak samo blisko trzymała się całą drogę z pralni. Przez szum wiatru w koronach drzew przebijał odgłos dzwonka. Patrząc w stronę Conquistador powiedziała:
– Miasto czasem przypomina kostnicę, jednak…
– Jednak?
– …pomimo ciszy i martwoty to miejsce emanuje dziwną, potężną, tłumioną energią, jakby pod ulicami, w głębi ziemi i w budynkach ukryto ogromną maszynę… podłączoną do prądu, którą za chwilę koła zębate i przekładnie wprawią w ruch.
Takie dokładnie było Moonlight Cove, ale Sam nie potrafił wyrazić swych uczuć słowami. Nacisnął dzwonek ponownie i powiedział:
– Nie sądziłem, że filmowcy są tacy mądrzy.
– Większość filmowców z Hollywood to maszyny do produkcji filmów, ale ja jestem dokumentalistką, więc wolno mi myśleć, dopóki nie robię z tego zbytniego użytku.
– Kto tam? – metaliczny głos dobiegł z mikrofonu. – Słucham?
Przestraszony Sam przysunął się do domofonu, którego wcześniej nie zauważył.
– Mr. Talbot? Harold Talbot?
– Tak. Kim pan jest?
– Sam Booker – wyszeptał, by jego głos nie rozległ się poza gankiem. – Przykro mi, że budzę pana, ale przychodzę w związku z listem z ósmego października.
Talbot milczał. Po chwili coś trzasnęło w mikrofonie i wyjaśnił:
– Jestem na drugim piętrze. Potrzebuję czasu, by zejść. Poślę na dół Moose’a. Proszę mu dać dowód tożsamości.
– Nie mam legitymacji FBI, gdyż przebywam w tajnej misji – wciąż szeptał.
– Prawo jazdy? – spytał Talbot.
– Tak.
– Wystarczy – wyłączył domofon.
– Moose? – zdziwiła się Tessa.
– Niech mnie diabli, nic nie wiem o nim – zdenerwował się Sam.
Czekali prawie minutę, bezbronni na odsłoniętym ganku, i znów wystraszyli się, gdy przez wahadłowe drzwiczki, których również nie spostrzegli, przecisnął się pies ocierając się o ich nogi. Przez chwilę Sam nie wiedział, co to jest i cofnął się zdumiony tracąc niemal równowagę.
– Moose? – Tessa pogłaskała psa.
Czarny pies był ledwie widoczny w ciemności. Sam kucnął przy nim i pozwolił polizać się po ręku.
– Mam ci dać dokumenty? – spytał.
Pies sapnął cicho, jakby na potwierdzenie tych słów.
– Przecież je zjesz.
– Nie zje – zaoponowała Tessa.
– Skąd pani wie?
– To dobry pies.
– Nie ufam mu.
– Sądzę, że na tym polega pański zawód.
– Hę?
– Wszystkich podejrzewać.
– Taką mam naturę.
– Proszę mu zawierzyć – nalegała.
Podał zwierzęciu portfel. Pies delikatnie chwycił go zębami i wrócił do domu tą samą drogą.
Stali na ciemnym ganku kilka minut. Sam próbował opanować ziewanie. Było już po drugiej i zastanawiał się, czy nie dodać do listy powodów, dla których warto żyć, punktu: sen. Szczęśliwy sen. W tym momencie usłyszał trzaski i zgrzyt pracowicie otwieranego zamka, aż wreszcie drzwi otworzyły się do wewnątrz.
Na korytarzu panował półmrok. Harry Talbot czekał w wózku elektrycznym, ubrany w niebieską piżamę i zielony szlafrok. Miał lekko przekrzywioną w lewo głowę, sprawiając wrażenie wiecznie zdumionego. Tę kontuzję też odniósł w Wietnamie. Był przystojnym czterdziestoletnim mężczyzną, choć przedwcześnie postarzałym. Gęste szpakowate włosy i udręczone oczy nadawały mu wygląd starca. Sparaliżowana ręka z powykręcanymi palcami zwisała na udzie bezużyteczna. Był żywym pomnikiem nie spełnionych nadziei i marzeń, które legły w gruzach.
Gdy Tessa i Sam weszli i zamknęli za sobą drzwi. Harry Talbot wyciągnął sprawną rękę i powiedział:
– Boże, jak się cieszę, że was widzę! – Uśmiech odmienił go nie do poznania. Był to promienny, ciepły i szczery uśmiech człowieka, który wierzył w przeznaczenie zadowolony z tego, co ma.
Moose oddał Samowi nienaruszony portfel.
Loman Watkins zanim pojechał na komendę, by skoordynować działania setki ludzi przysłanych z New Wave, wstąpił do siebie na Iceberry Road w północnej części miasta. Mieszkał wśród sosen w skromnym, dwupiętrowym domu z trzema sypialniami, zbudowanym w stylu Monterey.
Chwilę z podjazdu obserwował otoczenie. Kochał niegdyś ten dom, czując się tu jak w pałacu, ale nie miał już w sobie tej miłości. Pamiętał szczęście rodzinne, lecz nie odczuwał już go.
Wiódł radosne życie w tym miejscu, ale radość też zniknęła, a samo wspomnienie było zbyt słabe, by rozjaśnić twarz. Ostatnio w ogóle Loman z rzadka uśmiechał się, w dodatku sztucznie i wymuszenie, co wcale nie oznaczało dobrego humoru.
Najdziwniejsze, że śmiech i radość życia opuściły go dopiero w ciągu kilku ostatnich miesięcy, po Zmianie. I wydawały się już zamierzchłą przeszłością.
Zabawne.
Bzdura. Nie ma w tym nic zabawnego.
Na parterze było ciemno i cicho. Nieznaczny zapach stęchlizny unosił się w opuszczonych pokojach. Wspiął się na pierwsze piętro i ujrzał słaby blask przy dolnej krawędzi drzwi do sypialni Denny’ego. Wszedł do środka i zastał chłopca przy komputerze, z dużym ekranem oświetlającym nieco pokój.
Denny nie oderwał oczu od terminalu.
Miał już osiemnaście lat, więc poddano go konwersji razem z matką, zaraz po Lomanie. Był o dwa cale wyższy od ojca i przystojniejszy. Zawsze dobrze uczył się, a w testach na inteligencję osiągał tak świetne wyniki, aż Loman wręcz niepokoił się, że dzieciak jest taki mądry. Zawsze był z niego dumny. Teraz, przyglądając mu się, próbował bezskutecznie wskrzesić tę dumę. Denny nie stracił jego łask; nie uczynił nic, co wywołałoby ojcowską dezaprobatę. Ale duma, podobnie jak inne uczucia, przeszkadzała w osiągnięciu przez Nowych Ludzi wyższej świadomości i kłóciła się z ich racjonalizmem.
Nawet przed Zmianą Denny był fanatykiem komputerów, jednym z tych chłopców, dla których komputer był nie tylko maszyną, oznaczał nie tylko gry i przyjemności, ale również sposób na życie. Po konwersji jego inteligencję i znajomość techniki wykorzystano w New Wave. Dostarczono mu nowoczesny terminal domowy i modem, dzięki któremu łączył się z superkomputerem w siedzibie firmy tajemniczo określanym Słońce, choć może tak rzeczywiście nazywał się, gdyż wykorzystywano go do wszelkich prac badawczych w New Wave, a więc wszystko obracało się wokół tej machiny. Gdy Loman stał obok syna, na ekranie przesuwały się setki znaków. Słowa, liczby, wykresy ukazywały się i znikały z taką prędkością, że tylko ktoś spośród Nowych Ludzi, o wyostrzonych zmysłach i niezwykłej koncentracji, mógł je zrozumieć.
Loman niewiele pojmował, ponieważ nie uczestniczył w szkoleniu, jakie ukończył Denny w New Wave. Poza tym, nie miał ani czasu, ani potrzeby wykorzystywać w pełni swojej inteligencji.
Ale chłopak chłonął napływające w zawrotnym tempie dane, patrząc w ekran w bezruchu i bez cienia zmęczenia na twarzy. Od czasu konwersji przypominał robota połączonego z komputerem swoistą więzią wykraczającą poza relacje człowieka i maszyny, kiedykolwiek znane Dawnym Ludziom.
Loman wiedział, że syn zapoznaje się z Projektem Księżycowy Jastrząb, gdyż włączono go do specjalnego zespołu w New Wave, który ma stale udoskonalać program i sprzęt komputerowy związany z projektem, aby każde następne pokolenie Nowych Ludzi było lepsze.
Nie kończąca się rzeka danych płynęła przez ekran.
Denny patrzył bez zmrużenia powiek już tak długo, że przed Zmianą w jego oczach pojawiłyby się łzy.
Światło rzucane przez migające znaki tańczyło na ścianie, tworząc cienie.
Loman położył dłoń na ramieniu chłopca.
Ten ani drgnął. Poruszał wargami, ale z ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Mówił do siebie niepomny obecności ojca. Kiedyś Thomas Shaddack niczym nawiedzony opowiadał o dniu, w którym wynajdą ogniwo zespalające komputer z chirurgicznie wszczepionym w podstawę kręgosłupa gniazdkiem, a tym samym dokona się scalenie ludzkiej i sztucznej inteligencji. Loman nie rozumiał sensu takiego rozwiązania, więc Shaddack wyjaśnił: Nowi Ludzie są mostem łączącym człowieka z maszyną. Ale pewnego dnia osiągną jedność z maszyną i wówczas całkowicie zapanują nad emocjami, co gwarantuje perfekcję w działaniu.
– Denny – powiedział miękko ojciec.
Chłopiec nie odpowiedział.
Loman wyszedł z pokoju.
Po drugiej stronie na końcu korytarza znajdowała się sypialnia. Grace leżała w nieoświetlonym pokoju. Od czasu Zmiany nieźle widziała również w ciemności, ponieważ poprawił się jej wzrok. Dostrzegała – podobnie jak Loman – kształt mebli i kolor obicia, choć nie widziała zbyt wielu szczegółów. Noc nie była już dla nich czarna, ale ciemnoszara. Usiadł na brzegu łóżka.
– Cześć.
Nie odezwała się. Pogłaskał jej kasztanowe włosy. Dotknąwszy twarzy poczuł, że jest mokra od łez.
Płakała, co go poruszyło, ponieważ nigdy nie widział nikogo płaczącego wśród Nowych Ludzi.
Serce zabiło mu żywiej z cudowną nadzieją.
Może pozbawienie uczuć było stanem przejściowym.
– O co chodzi – spytał. – Dlaczego płaczesz?
– Boję się.
Koniec złudzeń. To strach i smutek doprowadziły ją do łez, a on już wiedział, że te właśnie uczucia należały do nowego wspaniałego świata.
– Czego?
– Nie mogę spać.
– Bo nie musisz.
– Nie?
– Nikt z nas nie musi spać.
Tylko zwykli ludzie potrzebowali snu, by zregenerować swe niedoskonałe ciało. Grace wiedziała o tym równie dobrze, jak on.
– Tęsknię za snem.
– To tylko przyzwyczajenie.
– Dzień ma teraz zbyt wiele godzin.
– Wypełnimy sobie czas. W nowym świecie człowiek będzie bardzo zajęty.
– Czym?
– Shaddack nam powie.
– A tymczasem…
– Cierpliwości – powiedział.
– Boję się.
– Cierpliwości.
– Odczuwam dotkliwy brak snu.
– Nie musimy spać – powtórzył łagodnie.
– Ale pragniemy – powiedziała tajemniczo.
Milczeli chwilę.
Ujęła jego dłoń i przysunęła ją do piersi. Była naga.
Próbował odsunąć się od niej, ponieważ bał się tego, co może się stać, a co działo się już po Zmianie, gdy uprawiali miłość. Nie. Nie miłość. Uprawiali seks pozbawiony delikatności i ciepła. Uderzali o siebie rytmicznie i szybko, zbliżali się i oddalali, wygięci i spleceni na przemian, starając się osiągnąć orgazm, ale każde z nich myślało tylko o sobie, o zaspokojeniu własnej żądzy. Teraz brak życia emocjonalnego rekompensowali przyjemnościami fizycznymi, głównie jedzeniem i seksem. Jednakże bez uczucia każde doznanie było… puste, a tę pustkę próbowali wypełnić nadmiarem. Prosty posiłek stawał się ucztą, uczta zaś przekształcała w obżarstwo. A seks zdegenerował się do postaci oszalałej zwierzęcej kopulacji.
Grace wciągnęła go do łóżka.
Poddał się jej woli. Nie mógł i nie chciał odmówić. Oddychając ciężko, drżąc z podniecenia szarpała na nim ubranie i przywierała do niego. Wydawała z siebie dziwaczne, niezrozumiałe dźwięki.
Podniecenie Lomana dorównało jej żądzy, potężniało… aż rzuciwszy się na nią wcisnął się głęboko, tracąc wszelkie poczucie czasu i miejsca. Istniał tylko po to, by podsycać ogień płonący w jego lędźwiach, zmienić go w nieznośny żar, żar, tarcie i żar, wilgotny i palący żar, podsycać do momentu, gdy całe ciało opanują płomienie. Zmieniał położenie ciała, miażdżył ją, wbijając się głęboko, głęboko, przyciągał ją do siebie tak mocno, że na jej ciele pojawiły się sińce, ale nie dbał o to. Wyciągnęła dłonie i wpiła się paznokciami w jego ramiona aż do krwi. On też ją szarpał, gdyż krew podniecała go, słodki zapach krwi, tak podniecający, krew. Nie miało znaczenia, że ranili się nawzajem, ponieważ po Zmianie rany goiły się w kilka minut. Znowu ich ciała były sprawne; i znów mogli rozrywać się, na nowo. To, czego naprawdę pragnął – czego obydwoje pragnęli – to uwolnić się, oddać we władanie dzikiemu instynktowi, odrzucić wszelkie zahamowania cywilizacyjne, po prostu zdziczeć, zmienić się w barbarzyńcę, cofnąć się, poddać, bowiem właśnie wtedy orgia wywoływała jeszcze większą ekstazę, dreszcz żądzy i wypełniała się pustka. Gdy już dokona się ten akt seksualny, będą razem polować, polować i zabijać, szybko i cicho, sprawnie i szybko, gryźć i rozdzierać, gryźć, głęboko i mocno, polować i zabijać, sperma a potem krew, słodka pachnąca krew.
Chwilę Loman był oszołomiony.
Oprzytomniawszy zauważył uchylone drzwi. Denny mógł ich zobaczyć z korytarza, a z pewnością słyszał odgłosy, lecz Loman nie przejął się tym. Wstyd i skromność też były obce Nowym Ludziom.
Gdy już całkowicie wrócił do rzeczywistości, do jego serca wkradł się strach, więc nerwowo dotykał twarzy, ramion, klatki piersiowej, nóg, by upewnić się, że normalnie wygląda. W trakcie aktu rosła w nim dzikość i chwilami zdawało mu się, że czując nadchodzący orgazm naprawdę zmienia się, ulega regresji. Ale na szczęście nigdy jeszcze do tego nie doszło.
Lepił się od krwi.
Zapalił nocną lampkę.
– Zgaś – powiedziała natychmiast Grace.
Ale on chciał obejrzeć ją z bliska w świetle, chciał zobaczyć, czy w jakiś sposób nie… zmieniła się.
Nie. Albo, jeśli naprawdę jej uległa, zdążyła już powrócić do dawnej postaci. Miała ciało we krwi, a na skórze pręgi od jego paznokci.
Zgasił światło i usiadł na brzegu łóżka.
Rany i zadrapania błyskawicznie znikały.
Byli teraz odporni na choroby, ich silny system immunologiczny uniemożliwiał rozwój zakaźnych wirusów i bakterii. Shaddack wierzył, że każdy Nowy Człowiek przeżyje nawet setki lat. Można ich było oczywiście zabić, ale tylko ciosem w serce, albo roztrzaskując mózg czy płuca i odcinając dopływ tlenu do krwi. W przypadku uszkodzenia innego ważnego organu ciało funkcjonowałoby całe godziny, regenerując się. Nie byli jeszcze tak niezawodni jak maszyny, ponieważ maszyny nie umierały. Mając części zamienne maszynę można naprawić i odbudować, nawet ze szczątków. Ale staną się niezniszczalni prędzej, niż ktokolwiek poza Moonlight Cove mógł w to uwierzyć.
Żyć setki lat…
Czasami Loman rozmyślał o tym.
Żyć setki lat, znając tylko strach i fizyczne doznania…
Podniósł się z łóżka, przeszedł do sąsiadującej z sypialnią łazienki i wziął prysznic, by spłukać krew. Nie mógł spojrzeć w swoje oczy w lustrze. Potem w ciemności włożył świeży mundur, który wyjął z garderoby.
Grace wciąż leżała na łóżku.
– Szkoda, że nie mogę spać – powiedziała.
Wyczuł, że bezgłośnie płacze.
Zamknął za sobą drzwi.
Zebrali się w kuchni ku zadowoleniu Tessy, gdyż najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości wiązały się z rodzinnymi konferencjami i pogawędkami, odbywającymi się właśnie w kuchni. Kuchnia była sercem domu i poniekąd całej rodziny. Najtrudniejsze problemy rozwiązywano w tym ciepłym, przytulnym pomieszczeniu pachnącym kawą i domowym ciastem. Tam Tessa czuła się bezpieczna.
Kuchnia Harry’ego Talbota była przestronna, przystosowana do potrzeb człowieka na wózku inwalidzkim, z masą wolnego miejsca między szafkami i kuchenką do gotowania, ze swobodnym dostępem do niskich kontuarów wzdłuż ścian, by można do nich sięgnąć z pozycji siedzącej. A poza tym była to kuchnia jak wiele innych. Meble i szafki miały przyjemny kremowy odcień. Cicho mruczała lodówka. Żaluzje w oknach podnosiły się i opuszczały przy pomocy przycisku elektronicznego na jednym z kontuarów. Teraz Harry zasłonił szyby.
Stwierdziwszy, że telefon nie działa, zatem całe miasto odcięto od świata, Sam i Tessa usiedli przy okrągłym stole w rogu kuchni zachęceni przez Harry’ego, on zaś przygotował dzbanek dobrej, kolumbijskiej kawy z ekspresu.
– Wyglądacie na zmarzniętych stwierdził. To wam dobrze zrobi.
Zziębnięta, i zmęczona Tessa marzyła o kawie. Zafascynowana obserwowała Harry’ego, który pomimo tak poważnego kalectwa świetnie sobie radził w roli miłego gospodarza dla niespodziewanych gości.
Posługując się sprawną ręką wyjął bułeczki nadziewane jabłkami z pojemnika na pieczywo, ciasto czekoladowe z lodówki, talerze, widelce i serwetki. Gdy Sam i Tessa zaoferowali pomoc, odmówił grzecznie i z uśmiechem.
Wyczuwała, że nie próbuje udowodnić niczego ani im, ani sobie. Po prostu cieszył się z towarzystwa nawet o tak późnej godzinie i w tak dziwacznych okolicznościach. Może była to dla niego rzadka przyjemność.
– Nie mam śmietanki, tylko mleko – powiedział.
– Nic nie szkodzi – odezwał się Sam.
– No i brakuje eleganckiego porcelanowego dzbanuszka – stwierdził, stawiając na stole mleko w kartonie.
Tessa myślała o filmie dokumentalnym z Harrym, o jego odwadze życiowej i niezależności mimo kalectwa. Pociągała ją sztuka jaką uprawiała, na przekór wszystkiemu, co wydarzyło się w ostatnich godzinach. Już dawno temu stwierdziła, że oko filmowca nie zakrywało się równie łatwo jak obiektyw kamery. Choć czuła żal po stracie siostry, wciąż przychodziły jej do głowy pomysły nowych filmów, interesujące kadry i ujęcia. Nawet w ogniu walk, uciekając z afgańskimi powstańcami pod obstrzałem radzieckich samolotów, była podekscytowana tym, co utrwala na taśmie filmowej i przyszłym montażem. Podobnie reagowali trzej koledzy z ekipy. Tak więc nie czuła się zażenowana czy winna, że nawet tragedie inspirują jej twórczą wyobraźnię. To było naturalne dla artysty.
Wózek Harry’ego wyposażono w hydrauliczny podnośnik unoszący siedzenie prawie do poziomu normalnego krzesła, tak że mógł siedzieć przy zwykłym stole albo biurku. Zajął miejsce obok Tessy naprzeciwko Sama.
Moose leżał w rogu, czujny, od czasu do czasu podnosząc głowę, jakby interesował się rozmową, choć zapewne przyciągał go zapach czekoladowego ciasta. Nie przybiegł, by skamleć o poczęstunek a Tessę zadziwiła ta jego karność.
Gdy częstowali się kawą i słodkościami, Harry stwierdził:
– Powiedziałeś, Sam, że sprowadza cię tu nie mój list, ale te wszystkie rzekome wypadki.
Spojrzał na Tessę, a ponieważ siedziała z prawej strony, jego przekrzywiona w lewo głowa sprawiała wrażenie, że odsuwa się od niej pełen rezerwy, ale jego przyjazne uczucia zdradzał ciepły uśmiech.
– Skąd się pani tu wzięła, miss Lockland.
– Tessa, proszę. No cóż… moją siostrą była Janice Capshaw.
– Żona Richarda Capshaw, luterańskiego pastora? – zdumiał się.
– Zgadza się.
– …Odwiedzali mnie, choć nie należałem do ich kongregacji. Przyjaźniliśmy się. Nawet po jego śmierci Janice wpadała tu czasem. Twoja siostra była kochaną i wspaniałą osobą. – Odstawił filiżankę i wyciągnął do Tessy sprawną rękę.
– Była moim przyjacielem.
Ujęła jego dłoń, chropowatą, twardą od pracy, i bardzo mocną, jakby cała siła ze sparaliżowanego ciała znalazła ujście w tym jednym, sprawnym organie.
– Widziałem przez teleskop, jak wnoszono jej zwłoki do krematorium w zakładzie Callana – powiedział. – Jestem obserwatorem. Tym wypełniłem sobie życie. Po prostu obserwuję je. – Zaczerwienił się i ścisnął dłoń Tessy troszkę mocniej. – Nie jestem podglądaczem. W ten sposób… uczestniczę w życiu. Aha, lubię jeszcze czytać, mam mnóstwo książek, no i oczywiście bardzo dużo rozmyślam, ale głównie obserwowanie pozwala mi żyć. Pójdziemy potem na górę. Pokażę wam teleskop i cały zestaw. Mam nadzieję, że mnie rozumiecie. W każdym razie zauważyłem, jak kogoś wnosili tamtej nocy… choć nie wiedziałem, o kogo chodzi. Dopiero po dwóch dniach z miejscowej gazety dowiedziałem się, że to była Janice. Zaszokowało mnie, że popełniła samobójstwo. Wciąż w to nie wierzę.
– Ani ja – dodała Tessa – i dlatego tu przyjechałam.
Harry niechętnie puścił jej dłoń.
– Tyle ostatnio ludzi zginęło, a ciała przeważnie lądowały nocą u Callana, pod nadzorem policji. Diabelnie dziwne, jak na małe, spokojne miasteczko.
– Dwanaście śmiertelnych wypadków i samobójstwo w niespełna dwa miesiące – podsumował Sam.
– Dwanaście? – zdziwił się Harry.
– Nie zdawałeś sobie sprawy, że aż tyle?
– Och, znacznie więcej.
Sam zamrugał oczami ze zdumienia.
– Według moich obliczeń dwadzieścia – uściślił.
Shaddack wrócił do terminalu po wyjściu Lomana. Uruchomił ponownie łącze ze Słońcem, superkomputerem w New Wave, i zasiadł do pracy nad trudnymi aspektami projektu. Choć była druga trzydzieści nad ranem, zamierzał popracować jeszcze kilka godzin, ponieważ kładł się do łóżka świtem.
Siedział już przy ekranie od kilku minut, gdy zadzwonił jego prywatny telefon. Dopóki nie zatrzymają Bookera, komputer telekomunikacji zezwalał na rozmowy tylko osobom poddanym konwersji. Pozostałe telefony odcięto, a połączenia zamiejscowe natychmiast przerywano. Ludzie dzwoniący do Moonlight Cove słyszeli nagraną na taśmę informację o uszkodzonej linii, obietnicę naprawy w ciągu dwudziestu czterech godzin i przeprosiny za powstałe niedogodności.
Tylko najbliżsi współpracownicy w New Wave łączyli się z Shaddackiem przez prywatną linię. Na wyświetlaczu przy aparacie pojawił się numer Peysera. Podniósł słuchawkę:
– Tu Shaddack.
Rozmówca oddychał ciężko, z przerwami, milczał.
Marszcząc brwi Shaddack zapytał:
– Halo?
Słyszał tylko oddech.
Uściślił:
– Mike, to ty?
Wreszcie rozległ się chrapliwy, gardłowy, momentami syczący głos i dziwne, bardzo dziwne słowa:
– …coś źle, źle, coś źle, nie móc zmienić, nie móc… źle… źle…
Shaddack, nie przyznając sam przed sobą, że w tych niesamowitych zawodzeniach rozpoznał Peysera, zapytał:
– Kto mówi?
– …potrzebować, potrzebować… potrzebować, chcieć, potrzebować…
– Kto mówi? – dopytywał się ze złością. – Co to jest? – zastanawiał się.
Człowiek po drugiej stronie wydawał z siebie bolesne pomruki, jęki, charczał i skowyczał przeciągle, aż w końcu słuchawka wypadła mu z dłoni z ogłuszającym trzaskiem.
Shaddack odłożył swoją i przez komputer wysłał pilną wiadomość Lomanowi Watkinsowi.
Z ciemnej sypialni na drugim piętrze Sam Booker obserwował przez teleskop tyły kostnicy. Resztki mgły tańczyły na wietrze, uderzającym o szyby i trzęsącym drzewami na wzgórzach, gdzie zbudowano większą część Moonlight Cove. Lampy oświetlające podwórze zgaszono i Dom Pogrzebowy tonął w ciemności. Słabe światło sączyło się jedynie z zakrytych żaluzjami okien skrzydła z krematorium. Pracownicy bez wątpienia palili ciała ofiar z Cove Lodge.
Tessa siedziała na brzegu łóżka za Samem, głaszcząc Moose’a, który położył łeb na jej kolanach.
Harry znajdował się obok w fotelu. Przy świetle latarki studiował notatnik z wykazem niezwykłych wydarzeń w kostnicy.
– Pierwszy przypadek zarejestrowałem dwudziestego ósmego sierpnia – relacjonował. – Dwadzieścia minut przed północą przywieziono aż cztery ciała karawanem i karetką pod nadzorem policji. Ponieważ leżały w workach, nie widziałem szczegółów, ale gliniarze, sanitariusze i pracownicy Callana byli najwyraźniej… jak to określić… zdenerwowani. Dostrzegłem strach na ich twarzach. Rozglądali się cały czas w obawie, że ktoś ich zauważy, co mnie zdziwiło, ponieważ wykonywali jedynie swoją pracę. Mam rację? W każdym razie, później w lokalnej gazecie przeczytałem o rodzinie Mayserów, która zginęła w pożarze, i zrozumiałem, że to właśnie ich przywieziono do kostnicy tamtej nocy. Przypuszczam, że tak samo nie uszli z pożogi, jak twoja siostra popełniła samobójstwo.
– Prawdopodobnie – zgodziła się Tessa.
Wciąż obserwując tyły Domu Pogrzebowego, Sam powiedział:
– Mayserowie są na mojej liście. Ich sprawa wyszła na jaw przy okazji śledztwa Sanchez i Bustamante.
Harry odchrząknął i kontynuował:
– Sześć dni później, trzeciego września, tuż po północy do kostnicy znów przywieziono dwa ciała. Tym razem wszystko było jeszcze dziwniejsze, ponieważ na podwórze podjechały dwa radiowozy i z tylnych siedzeń wyciągnięto zwłoki, zawinięte w pokrwawione prześcieradła.
– Trzeciego września? upewnił się Sam. W moim wykazie nikt nie figuruje pod tą datą. Sanchez i Bustamante widnieją pod piątym. Żadnego świadectwa zgonu nie wydano trzeciego. A zatem ukryto te wypadki.
– W gazecie też nie wspomniano o żadnym zgonie – dodał Harry.
– Więc kim oni byli? – spytała Tessa.
– Może przejezdnymi, którzy na nieszczęście zatrzymali się w Moonlight Cove i wpadli w tarapaty – wtrącił Sam. – Ludźmi, których śmierć można całkowicie zatuszować, tak by nikt nie dowiedział się, gdzie umarli. Wiadomo tylko, że zniknęli w podróży.
– Sanchez i Bustamante zginęli w nocy piątego września, a siódmego Jim Armes – informował dalej Harry.
– Przecież Armes zaginął na morzu – zdumiał się Sam, odrywając wzrok od teleskopu.
– Przywieźli jego ciało o jedenastej w nocy – powiedział Harry zerkając do notatnika. – Nie spuścili żaluzji w oknach, więc widziałem wszystko jak na dłoni. Ciało… w koszmarnym stanie. I twarz. Kilka dni później, gdy w gazetach podano informację ze zdjęciem o jego zaginięciu, rozpoznałem, że właśnie tego faceta wsadzili do pieca.
Ogromny pokój tonął w mroku. Tylko promyk z latarki padał na notatnik. Białe kartki wydawały się promieniować własnym światłem niczym stronice magicznej księgi. Przyćmiony odblask padał też na zatroskaną twarz Harry’ego Talbota, podkreślając bruzdy i sprawiając, że wyglądał starzej niż w rzeczywistości. Każda bruzda oznaczała tragiczne doświadczenia i ból, o czym wiedział Sam. Wezbrało w nim głębokie współczucie. Nie litość. Nigdy nie litowałby się nad kimś tak zdeterminowanym jak Talbot. Ale dostrzegł smutek i samotność, jakie towarzyszyły życiu Harry’ego. Obserwując tego człowieka na wózku inwalidzkim czuł złość na jego sąsiadów. Dlaczego nic nie zrobili, by mógł uczestniczyć w ich życiu? Dlaczego nie zapraszali go częściej na obiady, brydża, uroczystą kolację? Dlaczego pozostawili go własnemu losowi do tego stopnia, że uczestniczył w życiu społeczności tylko patrząc na nie przez teleskop i lornetkę? Z rozpaczą pomyślał o tym, jak ludzie izolują się, stają się sobie obcy. Przecież on też nie mógł porozumieć się z własnym synem. Poczuł się jeszcze podlej.
Spytał Harry’ego: – Co to znaczy, że ciało Armesa było w strasznym stanie?
– Pocięte. Poszarpane.
– Nie utonął?
– Nie wyglądał na topielca.
– Pocięte… Co dokładnie masz na myśli? – dociekała Tessa.
Sam wiedział, że pyta o ludzi, których krzyki słyszała w motelu, i o siostrę.
Harry powiedział z wahaniem:
– No cóż, widziałem go na stole w krematorium tuż przed tym, jak wsadzili go do pieca. Miał… wnętrzności na wierzchu. Oderwaną głowę. Okropne. Był… rozszarpany, wyglądał tak, jakby rozerwała go mina.
Milczeli przytłoczeni tym opisem. Tylko Moose wydawał się nieporuszony. Powarkiwał cicho z zadowoleniem, gdy Tessa drapała go delikatnie za uchem.
Sam myślał, że nieźle byłoby żyć jak stworzenie reagujące jedynie zmysłami, nie skażone skomplikowanym intelektem. Albo wręcz przeciwnie… jak robot czy komputer wyposażony w superinteligencję, ale pozbawiony uczuć i odczuć. Ten ogromny ciężar uczuć oraz wyższej inteligencji przytłaczał jedynie rodzaj ludzki, czyniąc życie tak trudnym. Człowiek zawsze analizował swoje reakcje, zamiast dać się ponieść chwili. Albo zawsze chciał czuć to, co powinien w danej sytuacji. Emocje zaciemniały rozum, który z kolei hamował emocje. Czuć głęboko i myśleć logicznie zarazem, przypominało żonglerkę sześcioma maczugami w trakcie jazdy do tyłu po linie na cyrkowym rowerze.
– Po artykule na temat zniknięcia Armesa – odezwał się Harry – oczekiwałem sprostowania, ale niczego nie wydrukowano i wówczas dotarło do mnie, że wszystkie te dziwne zdarzenia u Callana są nie tylko dziwne, ale że to kryminał, w który zamieszana jest policja.
– Paulę Parkins podobno zagryzły dobermany – dodał Sam.
– Dobermany? – zdziwiła się Tessa.
Jeszcze w pralni Sam wyjaśnił jej, że śmierć Janice była jednym z wielu tajemniczych przypadków samobójstw i zgonów, ale nie wdawał się w szczegóły dotyczące innych. Teraz szybko opowiedział o Parkins.
– To nie sprawka psów – zgodziła się Tessa. – Kobietę rozszarpały te same istoty, co Armesa i ludzi w Cove Lodge dziś w nocy.
Harry Talbot pierwszy raz usłyszał o morderstwie w motelu. Sam wyjaśnił, co wydarzyło się i jak spotkał się Tessę w pralni. Na przedwcześnie postarzałej twarzy Harry’ego pojawił się dziwny wyraz. Zwrócił się do Tessy:
– uh… widziałaś tych osobników w motelu choć przez moment?
– Tylko stopę jednego z nich przez szparę pod drzwiami.
Harry otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Coś wie, pomyślał Sam. Więcej niż my.
Z jakichś powodów Harry nie chciał jeszcze nic wyjaśnić. Skupił się na notatniku, który trzymał na kolanach, i powiedział:
– Dwa dni po śmierci Pauli Parkins do kostnicy przywieziono jedno ciało około dziewiątej trzydzieści wieczorem.
– To znaczy jedenastego września? – uściślił Harry.
– Tak.
– Nie wydano żadnego świadectwa zgonu tego dnia.
– W gazecie też ani słowa.
– Dalej.
– Piętnastego września… – wyliczał dalej Harry.
– Steve Heinz i Laura Dalcoe.
– Przypuszczalnie to on ją zabił, następnie odebrał sobie życie – skomentował Sam. – Kłótnia kochanków, musimy w to uwierzyć.
– Kolejna pośpieszna kremacja – zauważył Harry. – A osiemnastego września przywieziono dwa następne ciała po pierwszej w nocy, kiedy już kładłem się spać.
– Także brak oficjalnego komunikatu – stwierdził Sam.
– Znów podróżni zjechali z autostrady, żeby zwiedzić miasteczko albo zjeść obiad? – ironizowała Tessa.
– To mógł być nawet ktoś z miejscowych – powiedział Harry. – Chodzi o to, że zawsze jacyś ludzie wynajmują domy i niewiele ich łączy z miejscową społecznością, więc łatwo zatuszować morderstwo, na przykład wymyślając historyjkę o nagłym wyjeździe w poszukiwaniu pracy, czy cokolwiek innego, a sąsiedzi kupią ją bez trudu.
Tym bardziej że są poddani konwersji i ukrywają te zbrodnie, pomyślał Sam.
– Dwudziestego trzeciego września przywieziono najprawdopodobniej ciało twojej siostry, Tessa – ciągnął Harry.
– Tak.
– Już wtedy wiedziałem, że muszę poinformować kogoś z władz. Ale kogo? Nie ufałem miejscowym, ponieważ niektóre ciała przywozili policjanci, a w gazecie nie było żadnej wzmianki. Szeryfa okręgu? Prędzej uwierzyłby Watkinsowi niż mnie, nieprawdaż? Cholera, każdy myśli, że kaleka to pomyleniec, stawiając znak równości między niesprawnością fizyczną i psychiczną. Więc szeryf raczej potraktowałby mnie jak wariata. Bez wątpienia to jest niesamowita historia, te zmasakrowane ciała, kremacje dokonywane w tajemnicy… – przerwał z pochmurną twarzą. – Fakt, że jestem weteranem z odznaczeniami, nie uczyniłby mnie bardziej wiarygodnym, a może nawet wykorzystaliby to przeciwko mnie. Powietnamski syndrom stresu, powiedzieliby. Stary, biedny Harry dostał świra po tej wojnie.
Cały czas mówił ot tak sobie, bez szczególnych emocji. Ale te słowa raniły go jak żyletka, ukazując głębię jego bólu, samotności, wyobcowania.
Głos załamał mu się kilka razy.
– I muszę powiedzieć, że nie zwierzyłem się nikomu, gdyż… bałem się. Nie wiedziałem, co się u licha dzieje. Jaka jest stawka w tej grze. Nie wiedziałem, czy nie wpakują mnie do pieca którejś nocy. Pewnie sądzicie, że takiemu jak ja już na niczym nie zależy, i nie obchodzi go, że może jeszcze coś stracić, a nawet umrzeć. Ale to nie tak, wcale nie. Bardziej cenię sobie życie niż wielu całych i zdrowych ludzi. To połamane ciało ogranicza mnie tak bardzo, że ostatnie dwadzieścia lat spędziłem z dala od huku, zgiełku i obowiązków, którymi żyje większość z was. Miałem czas przyjrzeć się światu, jego pięknu i złożoności. Zabrzmi to paradoksalnie, lecz dzięki inwalidztwu doceniłem i pokochałem życie. Więc bałem się, że przyjdą po mnie, zabiją mnie, i wahałem się, czy powiedzieć komukolwiek o tym, co widziałem. Boże, gdybym dał znać wcześniej, gdybym wcześniej skontaktował się z Biurem, może ocaliłoby to kilku ludzi. Może… nie zginęłaby twoja siostra.
– Nie pleć bzdur – gwałtownie zaprotestowała Tessa. – Gdybyś postąpił inaczej, teraz popiół z twego ciała pracownicy Callana wyrzucaliby do morza. Los mojej siostry był przypieczętowany. Nie mogłeś tego zmienić.
Harry skinął głową, po czym zgasił latarkę, choć nie skończył jeszcze przeglądu informacji z notatnika. Sam podejrzewał, że słowa Tessy wzruszyły go do łez, które chciał ukryć.
– Dwudziestego piątego września – kontynuował bez ściągawki – o dziesiątej piętnaście przywieziono do kostnicy jedno ciało. To był także dziwny przypadek, ponieważ nie przywieziono go ani ambulansem, ani karawanem czy wozem policyjnym. Dostarczył je Loman Watkins.
– Szef policji – wyjaśnił Sam, spoglądając na Tessę.
– …Ale przyjechał swoim prywatnym samochodem, po cywilnemu – dodał Harry. – Wyjęli ciało z bagażnika zawinięte w koc. Tej nocy też nie spuszczono żaluzji i mogłem zajrzeć do kostnicy przez teleskop. Nie rozpoznałem ciała, ale również było w strasznym stanie.
– Zmasakrowane? – spytał Sam.
– Tak. Wtedy właśnie do miasta przyjechali agenci w sprawie Sanchez-Bustamante. Z ogromną ulgą przeczytałem o tym w gazecie, ponieważ sądziłem, że wszystko wreszcie wyjdzie na jaw i koszmar skończy się. Ale w nocy czwartego października pojawiły się w kostnicy dwa następne ciała.
– Nasi ludzie byli wtedy w mieście – przypomniał Sam. – Nie stwierdzili, by w tym czasie wydano jakieś świadectwa zgonu. Twierdzisz, że to wszystko działo się pod ich nosem?
– Owszem. Nie muszę sprawdzać w notatniku, pamiętam dobrze. Ciała przywieziono w wozie kempingowym Reese Dorna, miejscowego policjanta, ale tamtej nocy był po cywilnemu. Wciągnęli sztywniaków do kostnicy i przenieśli do krematorium, wszyscy razem, jakby naprawdę śpieszyło się im. Jeszcze więcej zamieszania było siódmego późną nocą, ale nic nie widziałem w gęstej mgle, więc nie wiem, ile wnoszono ciał. I w końcu… dzisiaj, wczesnym wieczorem przywieziono ciało małego dziecka.
– Plus tych dwoje z Cove Lodge – dodała Tessa. – W sumie dwadzieścia dwie ofiary, a nie dwanaście. Sam, masz mnóstwo zbrodni do wykrycia. Miasto stało się rzeźnią.
– Ta liczba może być jeszcze większa, niż sądzimy.
– Jakim cudem?
– No cóż, nie obserwowałem kostnicy bez przerwy. Chodzę spać przed drugą. Kto powiedział, że nie przywożono ciał głuchą nocą?
Rozmyślając nad tym wszystkim, Sam ponownie popatrzył przez teleskop. Na tyłach Domu Pogrzebowego było ciemno i spokojnie. Powoli skierował teleskop w stronę sąsiednich budynków.
– Ale dlaczego ich zabito? – spytała Tessa.
Nikt nie znał odpowiedzi.
– W jaki sposób? – dociekała.
Sam obserwował chwilę cmentarz w dalszej części Conquistador, po czym westchnął, podniósł wzrok znad teleskopu i opowiedział im, co go spotkało tej nocy na Iceberry Way.
– Sądziłem, że to dzieciaki, chuligani, ale teraz uważam, że ci właśnie osobnicy zabili ludzi w motelu.
Nawet w ciemności wyczuwał zdumienie Tessy.
– Ale czym oni są? – spytała.
Harry Talbot stwierdził po chwili wahania:
– To Zjawy.
Wyłączywszy syrenę i światła na ostatnim odcinku drogi, Loman zajechał dwoma wozami pod dom Mike’a Peysera o trzeciej dziesięć nad ranem, w asyście pięciu ludzi, uzbrojonych w strzelby. Miał nadzieję, że tylko zastraszą go karabinem. Czwartego września podczas jedynego, jak na razie, spotkania z regresywnym Jordanem Coombsem – zaskoczeni wściekłą reakcją musieli strzelić mu w głowę w obronie własnej. Shaddack zbadał więc tylko zwłoki. Wściekł się utraciwszy szansę poznania psychiki i budowy jednego z tych metamorficznych psychopatów. Wystrzelenie środków uspokajających też nie zdałoby się na wiele, ponieważ regresywni jako Nowi Ludzie, tyle że zdegenerowani, również odznaczali się radykalnie zmienionym metabolizmem. Błyskawicznie regenerowali się, zdrowieli i równie szybko rozkładali toksyczne substancje. Osobnik regresywny uspokoiłby się wyłącznie pod ciągłym działaniem kroplówki, ale jak skłonić do tego tak dziką istotę?
Peyser mieszkał w parterowym, dobrze utrzymanym domku z gankami od frontu i z tyłu, schowanym wśród kilku ogromnych słodkich gumowców, które nie straciły jeszcze liści. W oknach nie paliły się światła.
Loman wysłał jednego z ludzi, by pilnował strony północnej a drugiego południowej, w razie gdyby Mike chciał wyskoczyć przez okno. Trzeci ochraniał drzwi wejściowe. Z Sholnickiem i Penniworthem okrążyli budynek i weszli cicho po schodach na tylny ganek.
Teraz widoczność była dobra, gdyż mgła już rozproszyła się. Ale silny wiatr zagłuszał dźwięki, które mogłyby zdradzić obecność Peysera.
Dwaj towarzyszący Lomanowi policjanci osłaniali go, gdy próbował otworzyć drzwi. Były otwarte. Pchnął je na oścież i cofnął się o krok.
Zastępcy weszli do ciemnej kuchni ze strzelbami gotowymi do strzału. Powinni złapać Peysera żywcem, nie zamierzali jednak narażać się tylko po to, by dostarczyć Shaddackowi żywą bestię. Po chwili jeden z nich znalazł kontakt.
Loman wszedł za nimi też z karabinem w ręku. Puste miseczki, potłuczone talerze i brudne pojemniki walały się po podłodze, a także kilka rigatoni z sosem pomidorowym, pół klopsa, skorupki od jajek, kawałek pasztetu, i resztki innego jedzenia. Jedno z drewnianych krzeseł było przewrócone, inne roztrzaskane na blacie szafki, który popękał od uderzeń.
Naprzeciwko drzwi od ganku znajdowało się przejście do jadalni.
Po lewej stronie obok lodówki też było jakieś wejście. Barry Sholnick otworzył je ostrożnie i ujrzał półki z żywnością w puszkach. Schody prowadziły do piwnicy.
– Sprawdzimy to po przeszukaniu domu – stwierdził Loman.
Sholnick cicho zablokował drzwi krzesłem, żeby nikt nie wydostał się z piwnicy niepostrzeżenie.
Chwilę nasłuchiwali.
Wiatr uderzał o ściany domu. W oknie brzęczała szyba. Na stryszku trzeszczały belki, a na dachu klekotała obluzowana dachówka.
Policjanci wymownie spojrzeli na Lomana jakby prosząc o instrukcje. Penniworth miał dopiero dwadzieścia pięć lat i tak młodzieńczą, szczerą twarz, że mógł uchodzić za osiemnastoletniego sprzedawcę religijnych broszur, a nie glinę. Sholnick był o dziesięć lat starszy i wyglądał na twardziela.
Loman skierował ich do jadalni.
Weszli tam zapalając po drodze światło. Nikogo nie zastali, skierowali się więc ostrożnie do salonu.
Penniworth przekręcił kontakt i zajaśniała chromowana, mosiężna lampa, której jakimś cudem nie roztrzaskano. Poduszki na sofie i krzesłach były pocięte, a kłęby gąbki ze środka walały się wszędzie jak kolonie trujących grzybów. Książki leżały na podłodze rozdarte na kawałki. Porcelanowa lampa, wazony i szklany blat stolika rozbito. Z szafki na telewizor wyrwano drzwiczki, a ekran strzaskano. Szalały tutaj ślepa furia i brutalna siła.
W pokoju cuchnęło moczem… i czymś dziwnym. Może istotą, która dokonała tego zniszczenia. Wyczuwało się kwaśny zapach potu i coś bliżej nieokreślonego, przejmującego Lomana strachem.
Z lewej strony znajdował się hall, również prowadzący do sypialni i łazienek. Loman wycelował broń w tamtą stronę. Policjanci weszli do przedpokoju. Garderoba była po prawej stronie, zaraz przy drzwiach frontowych. Sholnick stanął twarzą do niej, z bronią gotową do strzału. Penniworth szarpnięciem otworzył garderobę. Wewnątrz wisiały tylko płaszcze.
Teraz czekało ich trudniejsze zadanie. Mieli przed sobą wąski korytarz z trojgiem uchylonych drzwi, prowadzących do ciemnych pokoi. Było tu ciasno i dużo zakątków, z których napastnik mógł zaatakować. Nocny wiatr szumiał pod okapami dachu i grał w rynnie, wydając niski, żałobny ton.
Loman nigdy jako dowódca nie wysyłał ludzi przodem w niebezpieczne miejsce, sam pozostając z tyłu. Choć już obce stały mu się duma i szacunek dla siebie, a także poczucie obowiązku podobnie jak inne cechy i emocje Dawnych Ludzi, ten odruch w nim pozostał. Pierwszy pobiegł na koniec hallu i otworzył kopnięciem drzwi. W blasku dochodzącym z korytarza ujrzał małą pustą łazienkę.
Penniworth zajął się pierwszym pokojem po lewej stronie. Zapalił światło, nim Loman pojawił się na progu. Był to gabinet z biurkiem, dwoma krzesłami, szafkami, wysokimi regałami pełnymi książek o kolorowych grzbietach i dwoma komputerami. Loman wkroczył do środka i wycelował w szafę, a tymczasem Penniworth ostrożnie przesuwał oszklone drzwi.
Pusto.
Barry Sholnick stał na zewnątrz z bronią skierowaną w pokój, którego jeszcze nie spenetrowali. Gdy pozostali przyłączyli się do niego, lufą pchnął drzwi cofając się raptownie, pewien, że coś zaatakuje go z ciemności. Nic takiego nie stało się. Z wahaniem przekręcił kontakt. O, mój Boże przerażony wyskoczył na korytarz.
Stojący obok Loman ujrzał w głębi dużej sypialni przy ścianie odrażającą skuloną postać. Niewątpliwie był to odmieniony Peyser, ale różnił się od Jordana Coombsa w postaci regresywnej.
Loman przekroczył próg:
– Peyser? – odezwał się.
Istota zamrugała na jego widok. Poruszając wykrzywionymi ustami wydobyła z siebie gardłowe, dzikie i zarazem udręczone rzężenie:
– Peyser, Peyser, Peyser, ja, Peyser, ja, ja…
Tutaj także wyczuwał zapach moczu i tą inną ostrą woń piżma.
Loman wszedł do pokoju, a za nim Penniworth. Sholnick pilnował drzwi. Zatrzymali się dwanaście stóp od Mike’a, a Penniworth stanął z bronią gotową do strzału. Jordan Coombs, którego otoczyli w starym kinie czwartego września, przypominał potężnego, przygarbionego goryla. Znacznie szczuplejszy Mike, gdy tak kucał przyciśnięty do ściany, wyglądał raczej jak wilk niż małpa. Nie mógł ani stać, ani siedzieć w pozycji wyprostowanej, nogi zaś wydawały się zbyt krótkie w udach, a za długie w łydkach. Ciało pokrywała gęsta sierść, ale nie na tyle gęsta, by mówić o futrze.
– …Peyser, ja, ja, ja…
Na twarzy Coombsa zostało nieco ludzkich rysów, choć krzaczaste brwi, spłaszczony nos, i wystająca szczęka z wielkimi kłami upodabniały go do goryla. Natomiast odrażająco zmienione oblicze Peysera miało w sobie coś z wilka albo psa o zdeformowanym pysku. Usta i nos wydłużyły się, potężne brwi były małpie, choć o wiele większe, ale w przekrwionych, dzikich ślepiach czaiły się całkowicie ludzkie uczucia rozpaczy i strachu.
Peyser wysunąwszy łapę w stronę Lomana, powiedział:
– pomóc mi, pomóc mi, coś źle, źle, źle, pomóc…
Watkins wpatrywał się w nią przerażony i zdumiony, przypominając sobie, jak jego ręce zaczęły zmieniać się w szponiaste łapy, gdy poczuł zew krwi regresywnych w domu Fosterów. Cholera, pomyślał, takie same widziałem w kinie, a już z pewnością na kasecie z horrorem Skowyt. Rob Bottin. Tak nazywał się specjalista od efektów specjalnych, który stworzył wilkołaka. Pamiętał to, gdyż Denny przed konwersją miał hyzia na punkcie efektów specjalnych. Ręce, na które patrzył teraz, łudząco przypominały właśnie łapy wilkołaka.
To szaleństwo. Urzeczywistniono fantazję. W końcu dwudziestego wieku naukowcy mogli spełnić wszystkie marzenia ludzkości o lepszym życiu, albo stworzyć wcale nie zamierzony koszmar na ziemi. Peyser pojawił się niczym zły sen, przed którym, niestety, nie można było uciec po prostu budząc się. Nie zniknąłby jak mary pojawiające się tylko w snach.
– Jak ci pomóc? – spytał ostrożnie Loman.
– Zastrzel go – powiedział Penniworth.
– Nie! – zaoponował ostro Loman.
Mike patrzył na szponiaste łapy, jakby widział je pierwszy raz. Mruknął i żałośnie załkał.
– …zmienić, nie móc zmienić, nie móc, próbować, chcieć, potrzebować, potrzebować, nie móc, próbować, nie móc…
– Mój Boże, zablokowało go, jest w pułapce. Myślałem, że regresywni w każdej chwili powracają do dawnej postaci odezwał się stojący w drzwiach Sholnick.
– To prawda – powiedział z naciskiem Loman.
– On nie może – stwierdził Sholnick.
– To właśnie nam powiedział – Penniworth był najwyraźniej zdenerwowany.
– Tak i nie – zauważył Loman. – Inni regresywni przybierają ludzką postać, w przeciwnym razie już dawno wszyscy wpadliby w nasze ręce. A tak chodzą wśród nas.
Peyser wydawał się nieświadomy ich obecności. Wpatrując się w dłonie skomlał przerażony.
Naraz te ręce zaczęły zmieniać się.
– Patrzcie – krzyknął Loman.
Nigdy nie obserwował transformacji. Był zaciekawiony, zdumiony i wystraszony zarazem. Szpony zanikały. Ciało zaś teraz giętkie jak ciepły wosk pęczniało, wybrzuszało się i pulsowało, nie w rytm przepływającej w arteriach krwi, ale dziwacznie, wręcz obscenicznie.
Przybierało nową formę niczym pod ręką niewidzialnego rzeźbiarza. Loman słyszał jak kości trzeszczą i rozłupują się, jakby je łamano i składano od nowa. Ciało roztapiało się i tężało, z przyprawiającym o mdłości bulgotem. Dłonie stały się niemal normalne. Po chwili nadgarstki i przedramiona zaczęły nabierać trochę ciała, również twarz Mike’a łagodniała. Najwyraźniej ludzki duch chciał odpędzić dziką istotę. Wydawało się, że ten biedak w postaci bestii był jedynie odbiciem w tafli wody, z której właśnie wyłania się normalny człowiek.
Loman nie był naukowcem ani geniuszem mikrotechnologii, a tylko policjantem ze średnim wykształceniem, lecz wiedział, że tak głęboka i szybka transformacja to coś więcej niż udoskonalony metabolizm Nowych Ludzi. Bez względu na to, jak dużo hormonów, enzymów i innych biologicznych substancji ciało Peysera wytwarzało na zawołanie, kości i tkanki nie mogły przybrać nowego kształtu w tak krótkim czasie. Owszem, w kilka dni czy tygodni, ale nie w parę sekund. Z pewnością było to niemożliwe, a jednak działo się. A zatem Mike posiadał jakąś tajemną i przerażającą moc.
Wtem transformacja ustała. Loman widział, że Peyser za wszelką cenę chce wrócić do ludzkiej postaci, zaciskając już w połowie człowiecze, jednak wciąż wilcze szczęki i zgrzytając zębami, z wyrazem desperacji i żelaznej determinacji w swych dziwnych oczach, ale na próżno. Wydawało się, że lada moment przekroczy granicę, za którą reszta metamorfozy dokonałaby się niemal automatycznie, z łatwością, z jaką strumień spływa ze zbocza. Ale zabrakło mu siły.
Penniworth westchnął ciężko, jakby podzielał rozpacz Mike’a. Po twarzy spływały mu strużki potu.
Spojrzawszy na zastępcę Loman uświadomił sobie, że on też jest zlany potem. W domu co prawda było ciepło, gdyż grzał piecyk olejowy, ale ich oblał zimny pot strachu, i jeszcze coś. Watkins czuł również ucisk w klatce piersiowej i zgrubienie w gardle, utrudniające przełykanie. Oddychał gwałtownie, jakby wbiegł na schody liczące setki stopni.
Z przenikliwym, pełnym udręczenia krzykiem Peyser znów ulegał regresji. Z trzaskiem zmieniających kształt kości i bulgotem rozdzieranego i zrastającego się ciała, rodziła się dzika istota, przypominająca diabelską bestię, potwora obdarzonego niezwykłą mocą oraz swoistym, dziwnym i strasznym pięknem.
Milczeli.
Peyser skulił się na podłodze.
W końcu odezwał się Sholnick:
– Mój Boże, on jest uwięziony.
Choć ten przypadek wskazywał zapewne na jakiś błąd w programie Przemiany, Loman podejrzewał, że Mike nie wykorzystuje całej mocy, aby powrócić do ludzkiej postaci, że mógłby stać się znowu człowiekiem, gdyby tego naprawdę chciał. Po prostu uznał stan regresywny za bardziej podniecający i satysfakcjonujący niż życie ludzkie.
Peyser uniósł głowę i spojrzał kolejno na przybyłych. Rozpacz i przestrach już zniknęły z jego oczu. Wykrzywiając pysk jakby w uśmiechu, znów stawał się bestią.
– …polować, polować, ścigać, polować, zabijać, krew, krew, potrzebować, potrzebować.
– Jak, u diabła, wziąć go żywcem? – odezwał się Penniworth dziwnie grubym i bełkotliwym głosem.
Mike podrapał się po genitaliach, lekko i jakby od niechcenia, spojrzał ponownie na Lomana, a potem w ciemność za oknami.
– Czuję… – Sholnick nie dokończył zdania.
Penniworth także nie potrafił wysłowić się.
– Jeśli… no, mogliśmy…
Loman czuł coraz większy ucisk w klatce piersiowej. Miał ściśnięte gardło i wciąż pocił się.
Peyser miękko, płaczliwie krzyknął ze zwierzęcym wyzwaniem rzuconym nocy, potęgą oraz wiarą we własną moc i spryt. To łkanie na pozór nieprzyjemne i chrapliwe w czterech ścianach sypialni wzbudziło w Lomanie tę samą niewypowiedzianą nostalgię, jak przed domem Fosterów, gdy słyszał regresywnych nawołujących się daleko w ciemności. Usiłował oprzeć się temu strasznemu impulsowi, zaciskając zęby aż do bólu szczęk.
Peyser ponownie wrzeszczał:
– biec, polować, wolny, wolny, potrzebować…
Watkins uświadomił sobie, że opuścił strzelbę kierując lufę – w podłogę, zamiast w Peysera.
– …biegać, wolny, wolny… potrzebować…
Za plecami Lomana rozległ się przerażający, orgiastyczny krzyk wyzwolenia. Odwróciwszy się zauważył, że Sholnick rzucił broń. Na jego dłoniach i twarzy pojawiły się nieznaczne zmiany. Ściągnął czarną watowaną kurtkę od munduru i rozdarł koszulę. Kości policzkowe i szczęka zaczęły wysuwać się do przodu. Najwyraźniej pragnął dołączyć do Mike’a.
Harry Talbot skończył opowieść o Zjawach. Sam przesunął teleskop, nastawiając ostrość na pustą posesję za domem Callana, gdzie grasowały Zjawy.
Właściwie nie wiedział, czego szuka… Przecież nie wrócą akurat teraz, by dokładnie je obejrzał. Toteż nie znalazł ich w zaciemnionych miejscach, w trawie czy zaroślach, gdzie czaiły się jeszcze kilka godzin temu. Raczej próbował sobie wyobrazić te stwory w prawdziwym świecie, umiejscowić je w pustej posesji, a tym samym uczynić bardziej konkretnymi, by wreszcie pojąć, czym były.
Siedzieli w ciemnym pokoju, jakby przy wygasłym ognisku słuchali legend o duchach. Harry miał w zanadrzu jeszcze jedną historię. Opowiedział im, jak gliniarze wnieśli bezwładną Ellę Simpson do sypialni, gdzie wstrzyknięto jej potężną dawkę jakiegoś złotego płynu.
Sam, według wskazówek Harry’ego, skierował teleskop na dom Simpsonów po drugiej stronie Conquistador na północ od cmentarza katolickiego. Było tam ciemno i pusto. Tessa leżała na łóżku, wciąż trzymając na kolanach łeb psa.
– To wszystko łączy się w logiczną całość: „przypadkowe” zgony, przemoc na Elli Simpson i… Zjawy – powiedziała.
– Tak – zgodził się Sam – a kluczem jest New Wave Microtechnology.
Zrelacjonował swoje odkrycia z wozu policyjnego za budynkiem władz miejskich.
– Księżycowy Jastrząb? – zastanawiała się Tessa. – Konwersja? Co oni, na Boga, robią z ludźmi?
– Nie wiem.
– Może stąd pochodzą… Zjawy?
– Nie sądzę. Już prawie dwa tysiące mieszkańców poddano temu procesowi, cokolwiek to u licha jest, więc miasto roiłoby się od Zjaw jak zoo w Strefie Mroku.
– Dwa tysiące – powiedział Harry – to dwie trzecie ludzi…
– A pozostałych czeka to przed północą, za niespełna dwadzieścia jeden godzin – dodał Sam.
– W tym i ja? – spytał Harry.
– Tak. Sprawdziłem cię na listach. Jesteś wyznaczony do konwersji w ostatnim etapie, czyli jutro między osiemnastą a północą. Mamy więc około piętnastu godzin, zanim przyjdą po ciebie.
– Nonsens – powiedziała Tessa.
– Tak – zgodził się Sam – kompletna bzdura.
– Niemożliwe – potwierdził Harry – wobec tego, dlaczego jeżą mi się włosy na głowie?
Ten pocisk musiał rozszarpać serce. Ciało uniosło się z podłogi, gdy przeszywała je kula. Monstrualna twarz Mike’a wykrzywiła się, po czym zamarła z szeroko otwartymi i pozbawionymi wyrazu oczyma. Wargi odsłaniały ogromne kły.
Ktoś krzyknął za plecami Watkinsa.
Ujrzał, jak istota będąca kiedyś Sholnickiem zmierza do niego. Wystrzelił trzeci pocisk, a potem czwarty, trafiając w klatkę piersiową i żołądek.
Policjant zwalił się na podłogę i zaczął pełznąć do hallu.
Neil Penniworth leżał zwinięty w kłębek przy łóżku.
Zawodził, ale nie o żądzy krwi czy wolności; raz za razem wypowiadał imię matki, jakby chciał uchronić się przed złem, które miało nim zawładnąć.
Serce Lomana waliło, aż wydawało mu się, że ktoś uderza w bębny w innym pokoju. Jak przez mgłę docierało do niego, że całe ciało pulsuje i w takt tych uderzeń dokonuje się w nim nieznaczna, ale okropna zmiana.
Ruszył za Sholnickiem i przycisnął mu lufę do pleców na wysokości serca. Pociągnął za spust. Sholnick przeraźliwie wrzasnął czując dotyk karabinu, ale nie zdołał przekręcić się i odepchnąć broni. Zamilkł na zawsze.
W pokoju parowała krew, a jej słodka woń zastąpiła uwodzicielskie zawodzenie Mike’a, popychając Lomana do regresji.
Oparł się o komodę i zacisnąwszy powieki próbował zapanować nad sobą. Mocno przywarł do strzelby dłońmi, nie po to, by w razie potrzeby obronić się, gdyż nie miał już naboi. Po prostu broń była narzędziem, wytworem cywilizacji, przypomnieniem, że on wciąż jest człowiekiem, i nie wolno mu ulec pokusie odrzucenia wszystkich narzędzi i wiedzy w zamian za najbardziej pierwotne przyjemności i rozkosze, jakie odczuwa bestia. Ale zapach krwi tak nęcił i wabił…
Rozpaczliwie przypominał sobie, jak bardzo niegdyś kochał Grace. Ale teraz nie czuł miłości, tak jak wszyscy Nowi Ludzie, więc myśli o żonie nie mogły go uratować. Wspomniał niedawną, zwierzęcą kopulację. Tak naprawdę żona była dla niego po prostu samicą i to wspomnienie tylko podnieciło go, wzmagając regresję.
Wydawało mu się, że znajduje się w jakiejś kipieli i pomyślał, że tak zapewne czuł się nowo narodzony wilkołak, gdy patrzył nocą w niebo i widział się nad horyzontem księżyc w pełni. W jego wnętrzu wrzało:
…krew…
…wolność…
– nie. Umysł, wiedza
…polować…
…zabijać…
– nie. Odkrywać, poznawać
…żreć…
…biec…
…kopulować…
…zabijać…
– nie, nie! Muzyka, sztuka, język
Podniecał się coraz bardziej.
Nie mogąc oprzeć się dzikiej sile pomyślał o synu. Musi trwać przy człowieczeństwie, choćby ze względu na Denny’ego. Próbował wskrzesić w sobie ojcowską miłość, by wreszcie ją wykrzyczeć, ale pozostało jedynie wrażenie tego uczucia, głęboko ukryte w zakamarkach umysłu. Zdolność do miłości opuściła go tak samo, jak materia opuściła centrum istnienia, gdy Wielki Wybuch stworzył wszechświat. Miłość do Denny’ego była tak odległa w czasie i przestrzeni, że przypominała gwiazdkę gdzieś na krańcach wszechświata. Jednak nawet dla tak nikłego uczucia warto zachować siebie jako człowieka, człowieka przede wszystkim i zawsze człowieka, nie przemieniać się w istotę, która biegała na czworakach albo wlokła kłykcie po ziemi, ale człowieka, człowieka.
Jego ogłuszający oddech uspokoił się nieco i rozszalałe tętno spadło może do stu dwudziestu uderzeń na minutę. Oprzytomniał, choć nie do końca, ponieważ zapach krwi wciąż wabił jak dobre perfumy, od których trudno uciec.
Odepchnął się od komody i chwiejnym krokiem podszedł do Penniwortha, który wciąż leżał skulony na podłodze, ze śladami zwierzęcia na dłoniach i twarzy, ale nie stracił zupełnie ludzkiego wyglądu. Imię matki widać poskutkowało, podobnie jak kruche wspomnienie miłości do syna w przypadku Lomana.
Wypuściwszy ze skurczonej dłoni broń, chwycił go za ramię.
– Dalej chłopcze, wynośmy się stąd, wydostańmy się z tego smrodu.
Penniworth zrozumiał i z wysiłkiem podniósł się na nogi. Wsparty o Watkinsa pozwolił wyprowadzić się na korytarz, a następnie do salonu. W pokoju zostali dwaj regresywni.
Odór moczu przytłaczał woń krwi wydostającą się z sypialni. Teraz to nie był odrażający zapach, jak im się poprzednio wydawało, ale cierpki i orzeźwiający.
Loman posadził Penniwortha na fotelu, jedynym całym meblu w pomieszczeniu.
– Dobrze się czujesz?
Penniworth podniósł głowę i przytaknął z wahaniem. Wszystkie ślady zwierzęcia zniknęły z jego dłoni i twarzy, choć dziwnie bryłowate ciało wciąż przekształcało się. Twarz wyglądała jak spuchnięta od uczulenia. Duże, czerwone zgrubienia biegły od czoła aż do brody i uszu, a obok widniały ukośne krwawe pręgi. W miarę jak Loman patrzył na niego objawy te zanikały i Neil stawał się normalnym człowiekiem, przynajmniej z wyglądu.
– Jesteś pewny? – spytał Loman.
– Tak.
– Zostań tutaj.
– Dobrze.
Watkins wyszedł na korytarz i otworzył drzwi wejściowe. Policjant dyżurujący na zewnątrz był tak spięty z powodu strzelaniny i krzyków dochodzących z domu, że niemal wystrzelił do szefa.
– Co jest, do cholery?
– Połącz mnie przez komputer z Shaddackiem. Natychmiast musimy spotkać się.
Sam zaciągnął ciężkie, niebieskie zasłony, a Harry zapalił nocną lampkę. Nawet to słabe i przyciemnione światło zakłuło zmordowaną Tessę w oczy.
Właściwie dopiero teraz zobaczyła skromnie umeblowany pokój. Stały tu: fotel, wysoki stół, teleskop, czarna komoda, dwa identyczne stoliki nocne, mała lodówka w rogu oraz szpitalne łóżko o regulowanej wysokości i królewskich rozmiarach. Bez narzuty, ale z mnóstwem poduszek i pościelą niemal we wszystkich kolorach tęczy, tak pstrokatą jak gigantyczne płótno malowane przez oszalałego i nieczułego na barwy abstrakcjonistę.
Harry, zauważywszy zdumienie Tessy i Sama na widok łóżka, powiedział:
– Słuchajcie, to cała historia. Wyjaśnię wam od początku. Moja gospodyni, pani Hunsbok, wpada raz na tydzień i robi dla mnie większość zakupów. A Moose’a wysyłam codziennie po drobne sprawunki i gazetę. Nosi na grzbiecie… coś w rodzaju juków. Wkładam do toreb kartkę z pieniędzmi i pies biegnie do osiedlowego sklepiku. Nigdy nie pójdzie gdzie indziej, nawet nie pogoni kota, gdy ma na sobie te torby, chyba że jest ze mną. Właściciel sklepu. Jimmy Ramis, zna mnie bardzo dobrze. Czyta listę zakupów, ładuje do pojemników mleko w kartonie, batony czekoladowe, czy co tam potrzebuję, i resztę pieniędzy, a Moose posłusznie wszystko przynosi. To świetnie wyszkolony pies, mogę na nim polegać.
Pies podniósł łeb z kolan Tessy, sapnął i odsłonił zęby, jakby przyjął pochwałę do wiadomości.
– Pewnego dnia wrócił z kilkoma sprawunkami, po które go posłałem, i z tym kompletem pościelowym. Dzwonię więc do sklepu i, rozumiecie, pytam, co to jest, a Jimmy mówi, że nie ma pojęcia i nigdy nie widział na oczy żadnych poszewek. Ale jego ojciec ma przy szosie sklepik z tanimi towarami. Skupuje niechodliwe artykuły za grosze i handluje nimi. Myślę sobie, że tej pościeli nikt nie kupiłby nawet w jego sklepie, a Jim na pewno ją zobaczył, choć wyglądała groteskowo, i wpadł na pomysł, żeby mi zrobić kawał.
Ale przez telefon powiada: – Harry, naprawdę nic nie wiem o tej pościeli.
Więc ja na to: – Chcesz mi wmówić, że to Moose kupił z własnej woli za swoje pieniądze?
A Jimmy: – No, niezupełnie, myślę, że gdzieś zwędził.
Ja: – I osobiście zapakował do toreb?
A Jimmy odpowiada: – Nie wiem, Harry, ale to cholernie cwany pies, choć nie wydaje się, żeby miał dobry gust.
Tessa wyczuła, jak bardzo Harry lubi tę historię i zrozumiała również, dlaczego wspomina z tak ogromną przyjemnością. Przede wszystkim traktował psa jak dziecko, brata i przyjaciela zarazem. Był dumny, że ludzie uważali Moose’a za inteligentnego. I co najważniejsze, żarcik Jimmy’ego sprawił, że Harry zaistniał w społeczności, z uwięzionego w domu inwalidy stał się uczestnikiem życia w swoim mieście.
– Bo ty jesteś mądrym psem – Tessa zwróciła się do Moose’a.
– W każdym razie – powiedział Harry – kazałem pani Hunsbok powlec tę pościel, tak dla żartu, ale później zwyczajnie polubiłem ją.
Sam, zasłoniwszy drugie okno, usiadł w fotelu i powiedział patrząc na Harry’ego:
– To najbardziej jaskrawe poszewki, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie przeszkadzają ci spać?
– Nic mi nie przeszkadza. Śpię jak dziecko. Ludzie godzinami rozmyślają w nocy o przyszłości. Ja najgorsze już mam za sobą. Albo leżą myśląc o przeszłości, o straconych szansach, ale ja tego nie robię, bo nie mam odwagi. – Jego uśmiech przygasał w miarę mówienia. – No, co teraz? Co robimy?
Tessa delikatnie odsunęła psi łeb z kolan, wstała i strzepnąwszy kilka kłaków ze spodni powiedziała:
– No cóż, telefony nie działają, więc Sam nie może powiadomić Biura, a jeśli spróbujemy opuścić miasto na piechotę, ryzykujemy spotkanie z patrolami Watkinsa, albo ze Zjawami. A ponieważ nie znamy żadnego krótkofalowca, który udostępniłby nam sprzęt, pozostaje nam wyjazd samochodem.
– Nie zapominaj o blokadach na drogach – ostrzegł Harry.
– Sądzę – ciągnęła – że musimy zdobyć ciężarówkę, duży i mocny wóz, przebić się przez tą cholerną blokadę na autostradę i wydostać się z tej okolicy. Tym lepiej, jeśli zaczną nas gonić gliny z okręgu. Sam powie im, żeby skontaktowali się z Biurem, i dostaniemy pomoc.
– Kto tu właściwie jest agentem federalnym? – spytał Sam.
Tessa zaczerwieniła się.
– Przepraszam. Widzisz, dokumentalista to czasem jednocześnie producent, reżyser i scenarzysta. Chcąc nakręcić dobry film wpierw trzeba zająć się biznesem, więc przywykłam do planowania. Nie zamierzałam wchodzić ci w drogę.
– Cały czas to robisz.
Uśmiechnął się, a ona polubiła jego uśmiech. Sam nawet pociągał ją trochę. Nie był ani przystojny, ani brzydki, ani też, jak to określają ludzie, „nijaki”. Był raczej… trudny do określenia, ale atrakcyjny. Wyczuwała w nim jakąś ciemność, dręczyło go coś więcej niż wydarzenia w Moonlight Cove. Może smutek po jakiejś stracie, albo pesymizm wynikający z częstego stykania się w pracy z najgorszym elementem społeczeństwa. Ale uśmiech zmieniał go całkowicie.
– Naprawdę zamierzasz uciekać w ciężarówce? – spytał Harry.
– W ostateczności – powiedział Sam. – Najpierw musielibyśmy znaleźć i ukraść dostatecznie duży wóz, a to już cała operacja. Poza tym, gliniarze z blokady mogą mieć broń załadowaną pociskami magnum, albo automatyczną do rozpędzania tłumów. Nie chciałbym znaleźć się pod takim obstrzałem nawet w ciężarówce Macka. Czołgiem można wjechać i do piekła, a i tak diabeł dorwie cię w swoje łapy, więc lepiej się tam nie pchać.
– No to co robimy? – spytała Tessa.
– Prześpimy się – odpowiedział. – Istnieje jakiś sposób, żeby wydostać się stąd i zawiadomić Biuro. Ale potrzebuję kilku godzin snu, żeby oprzytomnieć i jasno pomyśleć.
Tessa chętnie zgodziła się. Też była wyczerpana, choć słuchając krzyków konających i dzikich wrzasków zbrodniarzy w motelu nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek zaśnie.
Shaddack zjawił się w domu Peysera o trzeciej pięćdziesiąt pięć nad ranem. Przyjechał szarym furgonem o przyciemnionych szybach, a nie mercedesem, ponieważ to w furgonetce zamontowano terminal. Noc, jak dotychczas, obfitowała w wiele wydarzeń, więc lepiej mieć pod ręką elektroniczne łącza, oplatające niczym jedwabna pajęczyna całe Moonlight Cove. Zaparkował na poboczu asfaltowej dwupasmówki, dokładnie naprzeciwko domu.
Idąc przez podwórko do ganku, słyszał odległy grzmot Pacyfiku. Silny wiatr przeganiający mgłę na wschód, przyniósł także sztorm z zachodu. Niebo pokryły ciężkie, czarne chmury i zapadła ciemna noc. Drżał ubrany w lekki kaszmirowy płaszcz i dres.
Zza pokrytych kurzem szyb radiowozów patrzyli na niego bladzi policjanci. Sprawiała mu przyjemność myśl, że traktują go z nabożnym strachem i czcią, ponieważ w pewnym sensie był ich stwórcą.
Loman Watkins czekał na niego w zdemolowanym salonie. Neil Penniworth siedział w jedynym całym fotelu. Wyglądał na roztrzęsionego i nie wytrzymał spojrzenia Shaddacka. Loman krążył. Miał poplamiony krwią mundur, ale nie wyglądał na rannego. Może rany już zagoiły się, ale raczej ubrudził się od kogoś innego.
– Co się stało? – spytał Shaddack.
Watkins zwrócił się do policjanta ignorując pytanie.
– Idź do samochodu, Neil. Trzymaj się blisko kolegów.
– Tak, sir – Penniworth siedział skulony na krześle i wpatrywał się w czubki butów.
– Wszystko będzie dobrze.
– Może.
– Na pewno. Nie pytałem cię, lecz stwierdziłem. Masz dość siły, by oprzeć się, i już to udowodniłeś.
Penniworth skinąwszy głową ruszył do drzwi.
– O co tu chodzi? – ponownie spytał Shaddack.
Watkins skierował się na korytarz.
– Niech pan idzie za mną.
Miał twardy i zimny jak lód głos, pełen strachu i gniewu, ale wyraźnie pozbawiony respektu, z jakim zawsze zwracał się do niego po konwersji.
Niezadowolony z tej zmiany Shaddack zmarszczył brwi i ruszył za nim w głąb hallu.
Policjant zatrzymał się przy zamkniętych drzwiach i spojrzał na Shaddacka.
– Mówił pan o poprawie naszej biologicznej wydajności dzięki wstrzyknięciu tych… biochipów.
– To niedokładne określenie. To są niewiarygodnie małe mikrosfery.
Pomimo regresywnych i kilku innych problemów związanych z projektem był niewzruszenie dumny ze swych osiągnięć. Drobne niedociągnięcia wyeliminuje się z systemu. Jest przecież geniuszem swego wieku. Wiedział o tym równie dobrze jak to, gdzie spojrzeć, by zobaczyć wschodzące słońce.
Geniusz…
Prosty krzemowy mikroukład scalony, który zrewolucjonizował komputery, był wielkości paznokcia. Zawierał milion obwodów umieszczonych techniką fotolitografii. Najmniejszy miał szerokość jednej setnej ludzkiego włosa. W końcu skonstruowano mikroukład z miliardem obwodów o rozmiarach jednej tysięcznej szerokości włosa, co jeszcze zwiększało możliwości i szybkość pracy komputera.
W New Wave wynaleziono mikrosfery wielkości jednej czterotysięcznej mikroukładu scalonego z dwustu pięćdziesięcioma tysiącami obwodów. Osiągnięto to stosując supernowoczesną rentgenowską litografię, umożliwiającą umieszczenie obwodów scalonych na zdumiewająco małej powierzchni bez potrzeby unieruchamiania tychże płaszczyzn.
Konwersja polegała na wprowadzeniu do krwiobiegu setek tysięcy tych mikrosfer w płynie. Niektóre były sercotroficzne, a więc osiadały wokół naczyń krwionośnych serca. Inne wątrobo-, płuco-, nerko-, jelito-, mózgotroficzne i tak dalej. Gromadziły się w tych organach, łącząc się obwodami.
Tworzyły w organizmie znacznie większy potencjał dla przetwarzania danych niż w największych komputerach lat osiemdziesiątych. W pewnym sensie w ludzkim ciele umieszczono superkomputer.
W Moonlight Cove i okolicy odbywała się ciągła transmisja mikrofalowa, wysyłana z anten zainstalowanych na szczycie głównego budynku New Wave. Ułamek tych transmisji obsługiwał policyjny system komputerowy, a inne mogły dostarczać energię mikrosferom w organizmach Nowych Ludzi.
Niedużą liczbę sfer, zbudowaną z innego materiału, wykorzystywano do przetwarzania i dystrybucji mocy. Zaczynały one działać po trzecim wstrzyknięciu mikrosfery do ciała. Sfery mocy przekształcały wówczas mikrofalowe transmisje w prąd elektryczny, dostarczając go do wszystkich części układu.
Jeszcze inne specjalistyczne sfery tworzyły jednostki pamięci, były nośnikami programu, dzięki któremu funkcjonował system. Program zaczynał działać z chwilą zasilania.
Shaddack powiedział:
– Już od dawna wiem, że głównym problemem jest skrajnie emocjonalna natura człowieka. Uwalniając was od uczuć sprawiłem, że staliście się zdrowsi psychicznie i fizycznie.
– Jak? Jak dokonuje się Zmiana?
– Masz teraz organizm cybernety, stałeś się jakby maszyną w ludzkiej skórze. Ale nie musisz tego rozumieć, Loman. Korzystasz z telefonu, choć nie umiałbyś go zbudować. Tak samo obsługujesz komputer, który ktoś inny wymyślił. Więc nie musisz wiedzieć, jak działa komputer, który jest w tobie, by go używać.
W oczach Watkinsa pojawił się strach.
– Czy to ja korzystam z tego komputera… czy raczej odwrotnie?
– Oczywiście, że ty!
– Oczywiście…
Shaddack zastanowił się, co wydarzyło się w tym domu, że Loman tak przeraził się. Zaintrygowany, jak najszybciej chciał wejść do sypialni, na progu której stali. Ale widział także, że Watkins jest niebezpiecznie pobudzony, więc musiał go uspokoić.
– Loman, te mikrosfery w twoim ciele nie tworzą umysłu, ty nad nimi panujesz. To sługa, twój sługa. Uwalnia cię tylko od szkodliwych emocji.
Silne uczucia nienawiści, miłości, zazdrości, zawiści, cała długa lista ludzkich wrażliwości regularnie destabilizowały biologiczne funkcje ciała. Badacze udowodnili, że emocje stymulują wytwarzanie różnych substancji mózgowych, pobudzających z kolei liczne organy i tkanki, które zwiększają, redukują albo zmieniają swe funkcje, co pochłania energię. Shaddack był przekonany, że człowiek kierujący się emocjami nie może być całkowicie zdrowy i nigdy nie osiągnie absolutnej jasności myślenia.
Mikrosferowy komputer wewnątrz każdego Nowego Człowieka kontrolował cały organizm.
Wykrywszy, że organizm wytwarza różnorodne aminokwasy i inne substancje chemiczne, reagując na silne uczucia, przesyłał elektryczny bodziec na mózg i inne organy, eliminujący fizyczne konsekwencje emocji, jeśli nie same emocje. Jednocześnie pobudzał produkcję związków tłumiących uczucia, a zatem likwidował przyczyny i skutki słabości.
– Uwolniłem was od wszelkich emocji, z wyjątkiem strachu koniecznego do przetrwania. Teraz – powiedział Shaddack – możesz jaśniej myśleć.
– Rozumiem, że nagle stałem się geniuszem.
– No cóż, może nie od razu odczujesz umysłową jasność, ale z czasem na pewno.
– Kiedy?
– Wtedy, gdy twoje ciało całkowicie oczyści się z emocji narosłych przez całe życie. Wewnętrzny komputer – tu lekko poklepał klatkę piersiową Watkinsa – zaprogramowano tak, aby w międzyczasie złożone bodźce elektryczne pobudzały ciało do tworzenia całkowicie nowych aminokwasów, uwalniających naczynia krwionośne od zatorów i skrzepów, zabijających od razu komórki rakowe i spełniających kilkadziesiąt innych zadań. Dzięki temu jesteś o wiele zdrowszy niż zwykli ludzie i bez wątpienia będziesz dłużej żył.
Shaddack przewidywał szybką regenerację organizmu u Nowych Ludzi, ale zdumiewało go niemal cudowne tempo gojenia się ran. Nadal nie rozumiał do końca, jak nowe tkanki tak prędko regenerują się i właśnie teraz pracował nad wyjaśnieniem tego zjawiska. Podczas niewiarygodnie przyśpieszonego metabolizmu spalał się w ogromnych ilościach zgromadzony w ciele tłuszcz. Człowiek chudł, był odwodniony i potwornie głodny.
Watkins zmarszczył brwi i otarł drżącą ręką spoconą twarz.
– Rozumiem, że szybko goją się rany, ale co umożliwia nam tak całkowitą zmianę postaci, regresję? Całe wiadra tych biologicznych związków nie zdołałyby zniszczyć i odbudować naszych ciał w kilka minut. Jak to odbywa się?
Shaddack chwilę patrzył mu w oczy, po czym odwróciwszy wzrok odkaszlnął i powiedział:
– Słuchaj, wyjaśnię ci to wszystko później. Teraz chcę zobaczyć Peysera. Mam nadzieję, że nie uszkodziliście go zbytnio?
Sięgnął do drzwi, ale Watkins chwycił go za nadgarstek. Shaddack był zaszokowany. Nie pozwalał, by ktokolwiek go dotykał.
– Zabierz rękę.
– W jaki sposób ciało tak szybko odkształca się?
– Powiedziałem ci już, przedyskutujemy to później.
– Teraz.
Twarz Watkinsa stężała, aż pojawiły się głębokie bruzdy.
– Teraz. Jestem tak wystraszony, że nie mogę logicznie myśleć ani normalnie funkcjonować. Spójrz na mnie. Trzęsę się. Mam wrażenie, że wybuchnę i rozlecę się na milion kawałków. Nie wiesz, co tu wydarzyło się dzisiejszej nocy, bo czułbyś się tak samo. Więc powiedz mi, jakim cudem nasze ciała mogą zmieniać się tak błyskawicznie?
Shaddack zawahał się:
– Właśnie pracuję nad tym.
Watkins, zdumiony, puścił jego nadgarstek:
– Czyżbyś… nie wiedział?
– To niezamierzony efekt. Już zaczynam go rozumieć, ale czeka mnie jeszcze dużo pracy – kłamał.
Przede wszystkim musiał pojąć fenomenalne zdolności Nowych Ludzi do samouzdrowienia, bez wątpienia łączące się z procesem regresji.
– Eksperymentujesz na nas, nie znając skutków?
– Żaden naukowiec nie przewidzi wszystkich ubocznych efektów – niecierpliwił się Shaddack. – Zakłada natomiast, że wszelkie uboczne efekty, jakie mogą wystąpić, nie przewyższą korzyści.
– Ale one je przewyższają – powiedział Watkins, tak bliski gniewu, jak to było tylko możliwe dla Nowego Człowieka. – Mój Boże, jak mogłeś nam to zrobić?
– Zrobiłem to dla was.
Watkins wpatrywał się w niego, po czym otworzył na oścież drzwi do sypialni:
– Popatrz.
Shaddack wszedł. Dywan był nasiąknięty, a ściany umazane krwią. Skrzywił się poczuwszy smród. Wszelkie biologiczne wonie wzbudzały w nim wstręt może dlatego, że przypominały, iż istoty ludzkie są znacznie mniej wydajne i czyste niż maszyny. Najpierw przyjrzał się zwłokom leżącym twarzą do podłogi tuż przy drzwiach, po czym jego wzrok padł na drugie ciało.
– Zabiliście dwóch regresywnych osobników? Zmarnowaliście dwie szansę na zbadanie psychiki tych degeneratów?
Watkins słuchał obojętnie.
– To była kwestia życia i śmierci. Nie mieliśmy wyboru.
Zdawało się, że jest zbytnio rozgniewany jak na Nowego Człowieka, choć może tak wyrażał swój strach, jedyne uczucie, które akceptowano w nowym świecie.
– Mike ulegał regresji, gdy tu dotarliśmy – ciągnął. – Znaleźliśmy go w tym pokoju.
Shaddacka opanował niepokój, którego nie chciał ujawnić i do którego nawet nie chciał przyznać się. Odezwał się wzburzony, ukrywając strach.
– Chcesz mi wmówić, że obaj twoi ludzie są regresywni, a może i ty również?
– Zgadza się. Sholnick był takim osobnikiem. Natomiast mnie i Penniworthowi udało się zapanować nad przemianą.
Śmiało patrzył w oczy Shaddacka, ani razu nie odwracając wzroku, co jeszcze bardziej go zaniepokoiło.
– Dokładnie o tym mówiłem ci w twoim domu parę godzin temu: każdy z nas jest potencjalnym osobnikiem regresywnym. To nie żaden margines wśród Nowych Ludzi. To tkwi w każdym z nas. Nie stworzyłeś nowych i lepszych ludzi, tak jak Hitler nie stworzył rasy panów. Jesteś doktorem Moreau, a nie Bogiem.
– Nie rozmawiaj ze mną tym tonem – zareagował ostro Shaddack. Nie pamiętał, kim był doktor Moreau. – Nie zapominaj, z kim rozmawiasz.
Watkins uspokoił się. Przecież Shaddack mógł zgładzić Nowych Ludzi równie łatwo, jakby zdmuchiwał świecę. Ale wciąż mówił z mocą i bez zbytniego respektu.
– Nie zareagowałeś na najgorszą wiadomość.
– A o co chodzi?
– Czy ty mnie słuchasz? Powiedziałem, że Peyser był uwięziony. Nie mógł przemienić się w człowieka.
– Wątpię. Nowi Ludzie kontrolują swoje ciała bardziej niż kiedykolwiek przewidywałem. Jeśli nie wrócił do ludzkiej postaci, to znaczy, że tak naprawdę wcale nie chciał.
Watkins chwilę wpatrywał się w niego, wreszcie potrząsnął głową:
– Naprawdę jesteś taki tępy? To jest to samo. Do diabła, nieważne czy szwankował układ mikrosferyczny, czy też była to wyłącznie niechęć. Tak czy owak, skutek jest ten sam: został uwięziony, zamknięty w zdegenerowanej formie.
– Nie mów do mnie w ten sposób – powtórzył Shaddack z uporem, jakby oczekiwał efektu jak przy tresurze psa.
Pomimo całej fizycznej i umysłowej wyższości, Nowi Ludzie wciąż w jakimś stopniu byli ludźmi, a tym samym mniej sprawnymi maszynami. W komputerze wystarczyło tylko raz zaprogramować polecenie. Przyjmował je i niezmiennie działał według niego. Shaddack zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się udoskonalić Nowych Ludzi tak, aby przyszłe pokolenia działały z perfekcją przeciętnego komputera osobistego IBM.
Mokry od potu, blady, z nawiedzonymi oczyma Watkins był przerażającą postacią. Gdy przysunął się do Shaddacka, ten przestraszył się i aż chciał się cofnąć, ale tkwił na miejscu i patrzył mu w oczy. Tak samo hipnotyzowałby groźnego owczarka niemieckiego, gdyby pies przyparł go do muru.
– Spójrz na Sholnicka. – Watkins odwrócił martwego na plecy końcem buta.
Bez wątpienia był to mutant. Najbardziej przerażały jego martwe oczy, żółte z czarnymi tęczówkami, wąskie jak u węża ślepia.
Ciszę nocną za oknem rozdarł potężny grzmot.
– Nadal twierdzisz, że ci degeneraci przechodzą zamierzoną zmianę – odezwał się Watkins.
– Zgadza się.
– Powiedziałeś, że cała historia ludzkiej ewolucji jest zawarta w genach, że wciąż nosimy w sobie ślady pierwotnego człowieka i że regresywni jakoś wykorzystują ten materiał genetyczny.
– Do czego zmierzasz?
– To obłędne wyjaśnienie pasuje do Coombsa, którego w sierpniu dopadliśmy w kinie. Przypominał bardziej małpę człekokształtną niż człowieka.
– Nie ma w tym nic obłędnego, to całkowicie racjonalne.
– Na Boga, spójrz na Sholnicka. Spójrz na niego! Zmienił się w połowie w jakąś przeklętą istotę, niby człowieka, a po części… cholera, nie wiem, jaszczurkę, czy węża. Chcesz mi powiedzieć, że nosimy w sobie geny jaszczurów sprzed dziesięciu milionów lat?
Shaddack wepchnął dłonie do kieszeni płaszcza, by nie zdradzić niepokoju nerwowym gestem albo drżeniem.
– Pierwsze życie na ziemi istniało w morzu, a potem jakaś ryba z zaczątkiem nóg wypełzła na ląd i rozwinęła się w gada, a gdzieś po drodze odłączyły się ssaki. Jeśli nie ma w nas genów wczesnych gadów, a wierzę, że są, to wystarczy zakodowana pamięć o tym etapie ewolucji.
– Opowiadasz bzdury, Shaddack.
– A ty mnie irytujesz.
– Guzik mnie to obchodzi. No zbliż się, obejrzyj dokładnie Peysera. To twój stary przyjaciel, nieprawdaż? Przyjrzyj się dobrze i długo, czym był w chwili śmierci.
Mike leżał na plecach, nagi, z prawą nogą wyprostowaną, a lewą zgiętą – z jedną ręką odrzuconą na bok, drugą zaś na klatce piersiowej, rozerwanej pociskami. Ciało i twarz, a raczej zwierzęcy pysk z kłami – mimo wszystko nieco przypominające Mike’a należały do ohydnego stwora, psa-człowieka, czy wilkołaka, czegoś co nadawało się do przebrania na karnawałową maskaradę albo znanego ze starych horrorów. Skóra była szorstka, niejednolite futro sztywne, a dłonie zamieniły się w potężne, szponiaste łapy.
Ponieważ fascynacja Shaddacka przewyższała obrzydzenie i strach, podciągnął płaszcz, by nie poplamić materiału krwią, i przykucnął przy ciele, by lepiej mu się przyjrzeć. Watkins przyklęknął naprzeciwko niego.
Oczy martwego były zbyt ludzkie w porównaniu z resztą wykrzywionego oblicza.
– Chcesz mi wmówić, że gdzieś po drodze wyodrębniliśmy się z psów czy wilków? – spytał Watkins.
Shaddack milczał.
Policjant nie dawał za wygraną:
– Powiadasz, że nosimy w sobie geny psa, które wykorzystujemy w przemianie? Czy mam uwierzyć, że Bóg najpierw z żebra jakiejś prehistorycznej Lassie zrobił człowieka, zanim stworzył kobietę z żebra Adama?
Shaddack zaciekawiony dotknął łapy Peysera, stworzonej do zabijania, niczym żołnierski bagnet. W dotyku przypominała ciało.
– Tego nie wytłumaczysz biologią – powiedział Watkins, patrząc z wściekłością na Shaddacka. – Tej wilczej postaci Mike nie stworzył z pamięci zawartej w genach. Więc jakim cudem tak zmienił się? Twoje biochipy nie mają z tym nic wspólnego. To coś innego… dziwniejszego.
Shaddack przytaknął podniecony, gdyż przyszła mu do głowy pewna koncepcja.
– Zgadza się, coś o wiele bardziej niezwykłego… i być może wiem, o co chodzi.
– Więc wyjaśnij mi. Chciałbym to naprawdę dobrze zrozumieć. Niech mnie diabli, naprawdę dobrze, zanim stanie się to ze mną.
– Według pewnej teorii forma jest funkcją świadomości.
– Hę?
– Możemy wykreować każdą postać, co wcale nie oznacza przemiany w psa czy kota na życzenie. To znaczy, że fizycznie jesteśmy zdolni do zmian swojej postaci, do ożywienia genetycznego dziedzictwa.
– To bełkot – zniecierpliwił się Watkins.
Shaddack wstał. Ponownie włożył ręce do kieszeni.
– Posłuchaj. Teoria zakłada, że świadomość jako największa siła wszechświata może zmieniać świat fizyczny wedle życzenia.
– Chodzi o dominację umysłu nad materią?
– Zgadza się.
– Niczym media zginające łyżeczki albo zatrzymujące zegarek, które oglądamy w telewizji? – powiedział Watkins.
– To są zazwyczaj oszuści, albo może naprawdę posiadamy taką moc. Po prostu nie wiemy, jak ją wykorzystać. Od milionów lat nie panujemy nad światem zewnętrznym. Z przyzwyczajenia, bezwładu, czy dlatego, że przedkładamy chaos nad porządek. Ale to – wskazał na ciała – jest o wiele bardziej złożone i tajemnicze niż zginanie łyżeczki siłą woli. Peyser pragnął regresji z niezrozumiałych dla mnie powodów. Może dla czystej przyjemności…
– Czystej przyjemności – powtórzył Watkins szeptem pełnym strachu i psychicznej udręki, co niezwykłe zaniepokoiło Shaddacka. – Zwierzęca siła sprawia tę przyjemność. Zwierzęce pragnienia. Czujesz dziki głód, żądzę, łakniesz krwi – i to wszystko pociąga cię, ponieważ wydaje się takie… proste, potężne, naturalne zarazem. To wolność. – Loman mówił jak w transie.
– Wolność?
– Wyzwolenie od odpowiedzialności, zmartwień, ucisku cywilizowanego świata, konieczności intensywnego myślenia. Pokusa regresji jest tak straszliwie silna, gdyż życie wydaje się wówczas o wiele prostsze i bardziej podniecające. – Watkins jakby relacjonował to, co czuł, ulegając przemianie. – Gdy stajesz się bestią, życie jest tylko czuciem, bólem i przyjemnością, bez potrzeby analizowania czegokolwiek. Tak to wygląda.
Shaddack milczał poruszony pasją, z jaką zazwyczaj mrukliwy Watkins mówił o pragnieniu regresji.
Potworne grzmoty znów rozległy się na zewnątrz, aż zatrzęsły się okna w sypialni.
Zszokowany powiedział:
– W każdym razie ważne jest, że gdy Peyser poczuł chęć przemiany w bestię, w myśliwego, to regresja nie przebiegła wzdłuż genetycznej linii człowieka. Widać dla niego wilk był największym z myśliwych wśród drapieżników, więc siłą woli przybrał zbliżoną postać.
– Ot, tak po prostu – zauważył Watkins sceptycznie.
– Zgadza się, tak po prostu. Umysł przewyższa materię. Ta metamorfoza jest przede wszystkim procesem umysłowym. Oczywiście, zachodzą przy okazji fizyczne zmiany, ale nie możemy mówić o całkowitym przekształceniu materii… tylko biologicznych struktur.
Głos mu zamierał w miarę jak rosło jego podniecenie, aż do utraty tchu. Osiągnął znacznie więcej, niż spodziewał się realizując Projekt. Cieszył się i bał zarazem: obdarzył ludzi zdolnością kształtowania ciała, a może całej materii po prostu siłą woli, lecz nie był pewien, czy Nowi Ludzie nauczą się właściwie korzystać z tej mocy i… czy on zdoła kontrolować ich.
– Stworzyłem wam psychikę wspomaganą komputerem i uwolniłem od emocji, co daje umysłowi władzę nad materią. Pozwala świadomości rządzić formą.
Watkins potrząsnął głową, najwyraźniej poruszony słowami Shaddacka:
– Czyżby Peyser i Sholnick narzucili sobie nową postać? Niech mnie diabli, jeśli ja też to zrobię. Walczyłem z regresja niczym narkoman usiłujący stłumić głód heroiny. Nie chciałem jej. Opanowała mnie… z siłą, z jaką księżyc w pełni działa na wilkołaka.
– Nie – powiedział Shaddack – podświadomie naprawdę chciałeś zmienić się i bez wątpienia pragnąłeś tego również na poziomie świadomości, gdyż z ogromnym przekonaniem mówiłeś o zaletach regresji. Oparłeś się mocy umysłu nad ciałem tylko dlatego, że uznałeś metamorfozę za bardziej przerażającą niż pociągającą. Jeśli twój strach zmniejszy się… albo gdy nowa postać okaże się trochę bardziej pociągająca… cóż, wówczas przekształcisz się. Ale nie pod wpływem jakiejś siły zewnętrznej, tylko siłą woli.
– Więc dlaczego Mike nie powrócił do dawnej postaci?
– Po prostu nie chciał.
– Był uwięziony.
– Tylko przez własne pragnienie.
Watkins spojrzał w dół na groteskowe ciało.
– Co z nami zrobiłeś, Shaddack?
– Nie pojąłeś moich słów?
– Co z nami zrobiłeś?
– To wielki dar.
– Nie odczuwać żadnych emocji z wyjątkiem strachu?
– Przecież to właśnie uwalnia twój umysł i daje ci władzę nad ciałem – mówił rozgorączkowany. – Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy regresywni przyjęli zwierzęcą postać. Z pewnością masz w sobie siłę, dzięki której przekraczasz w ewolucji poziom zwykłego człowieczeństwa dążąc do czegoś doskonalszego, a może nawet moc, by stać się istotą złożoną z czystej świadomości o intelekcie pozbawionym jakiejkolwiek fizycznej formy. Więc dlaczego ci Nowi Ludzie wybrali regresję?
Watkins uniósł głowę z martwym wyrazem oczu, jakby wchłonął śmierć na widok zwłok.
– Jaki sens ma posiadanie boskiej władzy, jeśli nie można doświadczać zwykłych ludzkich przyjemności.
– Ależ możesz robić i doświadczać wszystkiego, czego pragniesz. – Shaddack zirytował się znowu.
– Ale nie miłości.
– Czego?
– Miłości, nienawiści, radości, niczego z wyjątkiem strachu.
– Nie potrzebujesz ich. To wyzwala cię.
– Nie jesteś głupkiem – powiedział Watkins – a nie rozumiesz mnie, więc chyba jesteś psychicznie… skrzywiony, wypaczony – stwierdził.
– Nie mów do mnie w ten…
– Cały czas tłumaczę ci, dlaczego oni przemienili się w dzikie stwory. Stało się tak, ponieważ istota rozumna nie odczuwa przyjemności w oderwaniu od emocji. Odbierając ludziom uczucia, pozbawiasz ich też przyjemności, więc wybiorą stan pierwotny, w którym uczucia i przyjemność nie są powiązane – a zatem życie bezmyślnej bestii.
– Nonsens. Jesteś…
Watkins znów przerwał mu rozgniewany:
– Słuchaj mnie, na litość boską! Nawet Moreau czasami wysłuchiwał stworzone przez siebie istoty.
Twarz miał teraz rozpaloną, a nie bladą. W oczach pojawiła się dzikość. Stał blisko Shaddacka i choć był niższy, zdawało się, że góruje nad nim. Wyglądał na bardzo przestraszonego – i niebezpiecznego.
– Na przykład seks – ciągnął – jedna z podstawowych ludzkich przyjemności. Satysfakcjonuje tylko z uczuciem miłości, czy choćby sympatii. Psychopatę seks może zadowolić na przykład w powiązaniu z nienawiścią. Nawet negatywne uczucia mogą ten akt uczynić przyjemnym, ale seks uprawiany bez żadnych uczuć jest bezsensowny, głupi, staje się prokreacyjnym impulsem zwierzęcia, rytmiczną pracą maszyny.
Błyskawica rozpaliła niebo i widniała chwilę w oknach sypialni, po czym rozległ się huk, który wstrząsnął domem. To niebiańskie światło przez moment było jaśniejsze niż blask lampy i Shaddackowi zdawało się, że twarz Lomana… jakoś zmienia się. Ale błyskawica zgasła, Watkins wyglądał zwyczajnie, więc zapewne wszystko było owocem wyobraźni Shaddacka.
Loman wciąż mówił z ogromną pasją zrodzoną z czystego strachu:
– Tu nie chodzi tylko o seks, lecz o inne doznania. Na przykład jedzenie. Tak, nadal czuję smak czekolady, ale jem ją właściwie bez przyjemności. Zauważyłeś to?
Shaddack milczał i miał nadzieję, że nic go nie zdradzi, iż sam nie poddał się konwersji. Czekał naturalnie, aż ten proces zostanie udoskonalony, co z pewnością nie spodobałoby się Watkinsowi. Stwórca nie poddał się błogosławieństwu, którym obdarzył innych.
– A wiesz, dlaczego tak się dzieje? – ciągnął Loman. – Przed Zmianą czekolada wywoływała w nas tysiące skojarzeń. Jedząc ją podświadomie przypominaliśmy sobie pierwszą tabliczkę, wszystkie następne, przypominaliśmy sobie też święta i różne miłe uroczystości, z którymi ten smak tak często kojarzył się, dlatego, że czuliśmy się dobrze. Teraz został jedynie dobry smak i wspomnienie, że coś takiego jak „dobre samopoczucie” towarzyszyło kiedyś jedzeniu czekolady. To jest teraz puste doznanie, jego bogactwo mi ukradziono, podobnie jak bogactwo innych doznań, z wyjątkiem strachu. I teraz wszystko jest szare, dziwne, bezbarwne, monotonne – jakbym na wpół umarł.
Lewa strona jego głowy wybrzuszyła się. Kości policzkowe zgrubiały, a uszy zrobiły się spiczaste.
Shaddack zszokowany cofnął się.
Watkins ruszył za nim, mówiąc niewyraźnie, podniesionym głosem, w którym pobrzmiewały strach i niepokojąca nuta dzikości.
– U diabła, dlaczego pozbawiać nas przyjemności przeżywania emocji. Rozkosze intelektualne nie wystarczą, Shaddack. Życie to coś więcej. Życie sprowadzone do czystego intelektu jest nie do zniesienia.
Brwi znikały mu z twarzy niczym śnieg w promieniach słońca, a wokół oczu narastały kości.
Shaddack oparł się o komodę.
Zbliżając się Watkins krzyknął:
– Jezu! Czy jeszcze nie rozumiesz? Nawet człowiek przykuty do szpitalnego łóżka, sparaliżowany, ma coś więcej w życiu niż intelektualne zainteresowania. Nikt mu nie ukradł wszystkich uczuć; nikt go nie zredukował do strachu i czystego intelektu. Potrzebujemy przyjemności, Shaddack, przyjemności, przyjemności. Życie bez niej jest przerażające i nic nie warte.
– Przestań!
– Sprawiłeś, iż nie doświadczamy żadnych emocji, a więc również przyjemności cielesnych. Ponieważ należymy do istot wyższego rzędu, nie odczuwamy fizycznej rozkoszy „na zimno”. Przyjemności i uczuć nie można wyrzucić z życia człowieka.
Watkins przycisnął do boków zwinięte w pięści dłonie. Teraz powiększały się, puchły, a spiczaste paznokcie brązowiały jak tytoń.
– Ty przekształcasz się – powiedział Shaddack.
Ignorując go, mówił coraz grubszym głosem:
– Więc cofnęliśmy się do pierwotności. Uciekliśmy od intelektu. Pod postacią bestii, naszą jedyną przyjemnością jest przyjemność ciała, ciała, ciała… ale przynajmniej już nie pamiętamy, co utraciliśmy, więc przyjemność jest intensywna, głęboka i słodka, słodka, tak słodka. Uczyniłeś… uczyniłeś nasze życie nieznośnym, szarym i martwym, martwym, całkiem martwym, martwym… więc degenerując się… odnajdujemy sens egzystencji. Musimy… musimy uciekać… od strasznego życia… które nam dałeś. Ludzie nie są maszynami…ludzie… ludzie nie są maszynami…
– Na litość boską, Loman, ulegasz regresji!
Watkins zatrzymał się zdezorientowany. Po chwili potrząsnął głową, jakby chciał otrzeźwić się. Przyjrzał się dłoniom i krzyknął przerażony. Spojrzawszy w lustro przy komodzie wrzasnął jeszcze głośniej i przeraźliwiej.
Nagle Shaddack uświadomił sobie, że odór krwi, do którego już nieco przywyknął, silnie podnieca Watkinsa, choć nie czuł on obrzydzenia, o nie, lecz podniecenie.
Błysnęło, nocą wstrząsnął kolejny grzmot, i deszcz zabębnił o szyby i dach.
Watkins przeniósł spojrzenie z lustra na Shaddacka, przesłonił się dłonią jakby w geście obronnym, po czym wytoczył się do hallu, uciekając od ostrego zapachu krwi.
Zwinąwszy się w kłębek na podłodze drgał gwałtownie, krztusząc się, pojękując, warcząc i zawodząc: – nie, nie, nie, nie.
Odzyskawszy nad sobą władzę oparł się o ścianę. Znów był zlany potem i słaby z głodu. Częściowa transformacja i energia, jaką zużył by jej zapobiec, wyczerpały go. Odczuwał ulgę, ale także niespełnienie, jakby nagłe odebrano mu wspaniałą nagrodę.
Wokół słyszał głuchy szmer. Z początku sądził, że to szumi mu w głowie od rozpalających się i zamierających w walce z regresją komórek mózgowych. Po chwili uświadomił sobie, że to deszcz uderza o dach. Ujrzał też wyraźnie Shaddacka w drzwiach sypialni. Chudy, o pociągłej twarzy, dostatecznie blady, by uchodzić za albinosa, z tymi swoimi żółtawymi oczami, w czarnym płaszczu wyglądał jak wysłannik piekieł, a nawet sama Śmierć.
Gdyby to była Śmierć, Loman objąłby ją serdecznie.
Czekając na siły, by podnieść się, powiedział:
– Musisz zaprzestać konwersji. – Shaddack milczał. – Ani ci to w głowie, co?
Ten po prostu wpatrywał się w niego.
– Jesteś obłąkany – ciągnął Loman – absolutny szaleniec, ale ja nie mam wyboru, muszę robić to, co zechcesz… albo zabić się.
– Nigdy więcej nie rozmawiaj ze mną w ten sposób. Nigdy. Nie zapominaj, kim jestem.
– Pamiętam o tym – odpowiedział. Kołowaty jeszcze stanął z wysiłkiem na nogi. – Eksperymentowałeś na mnie bez mojej zgody. Nadejdzie czas, że nie oprę się regresji, a gdy zanurzę się w dzikości i już nie będę się ciebie tak cholernie bał, to jakoś wysilę resztki umysłu, by przypomnieć sobie, gdzie jesteś i przyjdę po ciebie.
– Grozisz mi?
– Nie – powiedział Loman – to niewłaściwe słowo.
– Świetnie. Jeśli coś mi się stanie, Słońce, zgodnie z programem, wyśle rozkaz do mikrosfer, znajdujących się w tobie – i…
– Zabije nas wszystkich – dokończył. – Tak, wiem. Mówiłeś o tym. Jeśli odejdziesz, my zginiemy z tobą, tak jak ludzie w Jonestown kilka lat temu pijąc zatruty eliksir umierali z wielebnym Jimem. Ty jesteś naszym wielebnym Jimem Jonesem wieku techniki, Jimem Jonesem o krzemowym sercu i mózgu z półprzewodników. Nie, ja ci nie grożę, Wielebny Jimie, ponieważ brzmiałoby to zbyt dramatycznie w tej sytuacji. Grozić może ktoś potężny, płonący gniewem. Ja jestem Nowym Człowiekiem i wyłącznie boję się. To wszystko, co potrafię. Bać się. Więc nie jest to groźba, tylko obietnica.
Shaddack wyszedł do hallu. Zdawało się, że wraz z nim powiało chłodem.
Patrzyli na siebie dłuższą chwilę.
W końcu Shaddack odezwał się:
– Będziesz nadal robił to, co każę.
– Nie mam wyboru – zauważył Loman. – Takim mnie uczyniłeś. Oto należę do ciebie, Panie, ale to nie miłość mnie trzyma, lecz strach.
– Tym lepiej – zakończył Shaddack.
Odwróciwszy się plecami do Lomana minął salon, wyszedł z domu i zniknął w nocy i deszczu.