Rozdział VIII

Przeskok z czasu upalnego dnia na obcym, spokojnym globie w czas wrogiej próżni był zbyt raptowny, bym mógł od razu przyjąć go do wiadomości. Ale nawet kiedy objąłem już myślą moją nową, tak bardzo zmienioną sytuację, dominującym uczuciem, jakiego dozna- wałem, pozostało zdumienie. Jak to? Teraz? Po tym, co się stało?

Więc… może nic się nie stało?

Dwie z trzech ażurowych postaci poruszyły się. Nie spieszyło mi się do ich pojazdu, to prawda. Zrozumiałem, że zaczynają tracić cierpliwość. Skądinąd nie miałem najmniejszej ochoty czekać, aż przyjdą po mnie, sami czy w towarzystwie swoich mrówkowatych robotów. Cóż mogłem zrobić. Pokiwałem głową i ruszyłem im naprzeciw. Kiedy byłem już blisko, ten w środku, który stał na tle otwartego włazu, usunął się grzecznie, pozostawiając mi wolną drogę. Przeszedłem obok nich i dopiero w momencie, gdy znaleźli się za moimi plecami, ogarnął mnie chłód. Nie przyglądałem im się, nie potrafiłbym nawet powiedzieć, czy mają oczy, a jednak czułem na sobie ich spojrzenia. Wiedziałem, że idą za mną, chociaż nie słyszałem odgłosu ich kroków. Moich własnych zresztą także. Nie słyszałem tu nic poza krótkimi rozkazami, które zawsze rozbrzmiewały tak blisko i wyraźnie, jak wtedy, za pierwszym razem.

Do włazu prowadziła krótka; pochyła płyta. Minąłem coś w rodzaju progu błyszczącego jak ostrze noża i.przeszedłem z ciemności w jasność. Istotnie, mieli oczy, bo w przeciwnym razie nie pomyśleliby o lampach.

Znalazłem się wewnątrz okrągłego pomieszczenia o ścianach tworzących w górze zarys wielkiego dzwonu. Pomiędzy ścianami, na wysokości czterech czy pięciu metrów, rozpięto coś w rodzaju delikatnej sieci, przez której nici przebiegały we wszystkich kierunkach różnobarwne, świecące paciorki. Zatrzymałem się i chwilę stałem z głową zadartą do góry. Raz czy dwa odniosłem przelotne wrażenie, że w tej ruchliwej pajęczynie odnajduję jakąś mowę, przekazującą znane mi symbole, ale było to chyba tylko złudzenie. Po prostu rozmaitość i mnogość sygnałów sprawiały, że patrzącemu, skądkolwiek by on przybył, musiały w końcu narzucić skojarzenia z matematyką, obowiązującą w jego ojczystym świecie.

— Widzisz, Lin — usłyszałem naraz miękki głos — jednak los zetknął nas znowu. Co prawda w okolicznościach, które muszą ci się wydawać niezbyt zachęcające…

Nic już nie było w stanie mnie zaskoczyć.

— Tylko wydawać? — spytałem spokojnie.

— W pewnym sensie tak… zresztą wkrótce sam się przekonasz. Natomiast mnie te właśnie okoliczności stwarzają szansę powrotu… nie, źle się wyraziłem. Szansę konfrontacji moich pragnień i planów z rzeczywistością. Tą, która już zostanie… a raczej w której pozostanie moja Ziemia.

— Zdaje się, że rozumiem — powiedziałem z uczuciem ogromnej ulgi, odruchowo rozprostowując ramiona, jakbym akurat odkrył, że zamiast nich mam skrzydła, z których w każdej chwili mogę zrobić użytek. — Spłacamy pożyczkę, tak?

— Tak.

— Czyli mamy bardzo mało czasu. Wiesz, że byłem tam?

— Wiem.

Nie spytałem, skąd zaczerpnął tę informację. Czy dotarł do niego mój głos, czy odbierał moje myśli, czy też obecna sytuacja zawierała jakieś wskazówki, zrozumiałe tylko dla niego. Zamiast tego powiedziałem:

— Jednak jeśli ja zaraz znajdę się gdzie indziej i kiedy indziej, to chyba i ty nie wrócisz tym statkiem i nie wylądujesz wśród swoich, już uwolnionych od balastu dotychczasowej historii.

— Prawdopodobnie. Też mówię jedynie o szansie. Ona mimo wszystko istnieje… skoro jestem tutaj.

— Tego nie pojmuję… ale to zapewne najmniej ważne. Czy w tej chwili lecimy?

— Obejrzyj się.

Posłusznie odwróciłem głowę. Zamiast otwartego włazu zobaczyłem półprzeźroczystą płytę, a za nią czarne niebo z gwiazdami. Może ekran? W każdym razie byłem sam. Istoty, które mnie tu wprowadziły, skorzystały widać z innego wejścia.

— Nic mi to nie mówi… zaraz — zawahałem się. — Gwiazdy są nieruchome — zauważyłem po zastanowieniu.

— Ponieważ jesteśmy już na miejscu. Za chwilę wylądujemy. To znaczy, wylądowalibyśmy, gdyby…

— Nie kończ. Powiedziałem przecież, że rozumiem. Gdzie jesteś?

— Na statku, tylko w innej kabinie.

— Dlaczego słyszę tak wyraźnie twój głos? I dlaczego oni pozwalają nam rozmawiać?

— Nie wiedzą, że rozmawiamy. A ty słyszysz mnie, ponieważ nauczyłem się przekazywać wam impulsy bezpośrednio do ośrodków mózgowych. Czy trafiłeś na Ziemię? Czy też przedzielili czas, jeszcze zanim twój powrotny lot dobiegł końca?

Chciałem mu powiedzieć, jak się sprawy mają i poprosić, aby mi pomógł określić miejsce mojego obecnego, rzeczywistego pobytu, ale nie zdążyłem. Bez żadnego przejścia, żadnego chwilowego zaćmienia, znalazłem się na płaskim wzgórzu, z którego patrzyłem ku horyzontowi, gdzie w masie drgającego, rozpalonego powietrza majaczyła nieregularna plama zieleni.

— Cześć, Stanza — zawołałem półgłosem. — Teraz już naprawdę nigdy się nie spotkamy. Chociaż… kto wie? Jeśli twój świat nie jest zbyt daleko? Jeśli przypadkiem leży na trasie wyprawy

„P — G”?… Ja

Westchnąłem. Przypomniałem sobie Kirsti, Wiktora i innych. Słyszałem ich tutaj, na tym globie, na wiele wieków wcześniej, zanim stał się pustynią. Widać program, który podsunąłem materii w pierwszych stadiach jej istnienia, nie dotyczył wszystkich planet, pozostających w gwiezdnych ekosferach. Te pancerne koty, pająki i myszy wyginęły, zanim zdołały przekształcić się w stworzenia wyższego rzędu. A przynajmniej nie potrafiły przełamać bariery jednej, określone] rzeczywistości, tej mianowicie, w której dowiedziałem się o ich istnieniu.

— Swoją drogą — powiedziałem z wymuszonym uśmiechem — dobrze, że Blanowi nie udało się skonstruować urządzenia, które pozwoliłoby zaciągnąć od przyszłości kredyt dłuższy niż pół minuty.

Tyle tylko rodacy Stanzy mogli sobie teraz odebrać. Gdyby.wtedy Blane zyskał, powiedzmy, pełną godzinę, wystartowałbym wprawdzie spokojnie i, być może, nie Zostałbym ściągnięty zaraz z dziesiątego miliarda lat na ten ogrodzony placyk w próżni, ale obecnie wylądowałbym wraz, ze Stanza na jego macierzystej planecie, której przemili gospodarze mieliby jeszcze do dyspozycji pięćdziesiąt dziewięć minut i trzydzieści sekund, żeby się z nami rozprawić. Niczego nie byliby już w stanie zmienić, lecz jeśli ich charakterystyka, jaką przedstawił Amosjan, nie odbiegała zbytnio od prawdy, wykorzystaliby te minuty tak, że lepiej o tym nie myśleć. Na szczęście, przy całej swej technice, której zawdzięczali nieograniczoną niemal swobodę manewrowania przestrzenią i czasem, nie odgadli, co zrobił Blane. Przegapili sposobność. Wymknąłem im się po raz drugi i ostatni. Więcej okazji nie będzie. -

Spojrzałem za siebie. Kryształowy pocisk zmalał do. rozmiarów wbitego w ziemię odprysku szkła. Odniosłem też wrażenie, że odrobinkę przechylił się na bok. No, cóż. Może się pomyliłem. Może nie będzie stać tutaj wiecznie. Wiatr wywieje pył spod jego podstawy i wtedy upadnie. Minie rok, tysiąc lub sto tysięcy lat, przylecą z Ziemi paleoplanetolodzy, zaczną przeczesywać pustynię, znajdą go… a ja będę milczał. Nie pisnę słówkiem.

— Linie Hagert — powiedziałem. — Wtedy będziesz milczał już od bardzo dawna. We wzorcu, który podniosłeś do początków wszechświata, nie było nic, co takim jak ty istotom mogłoby zapewnić nieśmiertelność. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć.

Poczułem pragnienie. Pochwyciłem wargami ustnik i lekko naciskając go zębami, uruchomiłem podajniczek. Pociągnąłem kilka łyków odżywczego płynu, wyprostowałem się, pokiwałem głową, jakby przyznając sobie rację, po czym ruszyłem w dalszą drogę.

Nie spieszyłem się. Stawiałem stopy z rozwagą, ostrożnie, aby nie wbijać ich zbyt głęboko w miałki piasek. W pewnym momencie przypomniałem sobie o mikroskopijnych czujnikach przytwierdzonych od wewnątrz do kasku. Przyjrzałem im się uważnie. Działały tylko dwa. Pierwszy powiedział mi, że mam jeszcze stosunkowo dużo wody i żywności, drugi natomiast, że zapas energii w ogniwach skafandra wystarczy najwyżej na pół godziny. Okrągłe oczka Wskaźników promieniowania i temperatury, a także wielobarwny wiatraczek, kft&ry zazwyczaj informuje odzianego w kosmiczny strój astronautę o składzie atmosfery, były ślepe i martwe. No, tak. Skroili ten skafander na moją miarę i wyposażyli go we wszystko, co mogło człowiekowi dawać złudzenie, że uczestniczy w zwykłej, ziemskiej wyprawie, niemniej fikcja pozostała fikcją.

Powoli odpiąłem kryzę, mocującą kask. Najpierw odchyliłem go tylko odrobinę, wpuszczając próbkę pustynnego powietrza. Było gorące i, jak należało oczekiwać, suche, ale poza tym oddychało się nim zupełnie normalnie. Mimo to po chwili zapiąłem kask z powrotem. Postanowiłem ponawiać tego rodzaju eksperymenty co parę minut. Atmosfera, pozornie tak swojska, mogła przecież zawierać jakieś niebezpieczne domieszki, których działanie ujawniało się dopiero po upływie pewnego czasu. Skądinąd nie wolno mi eksperymentować zbyt długo. Muszę jak najoszczędniej gospodarować resztkami energii. Klimatyzator potrzebuje przecież prądu, a ja przekonam się dopiero, jak jest tutaj w nocy. Muszę maksymalnie, na ile mnie stać, przedłużyć oczekiwanie, a wraz z nim nadzieję. Wróciłem do zwykłego, stałego czasu. Trzeba zatem wrócić i do nawyków, wyniesionych z dobrej astronautycznej szkoły. Liczy się każda sekunda, każdy jej ułamek. Każdy może zadecydować o przetrwaniu.

Minęła godzina. Zostawiłem za sobą połowę drogi, dzielącą porzucony statek od kępy krzewów. Atmosfera nie zawierała chyba szkodliwych związków. Z pewnością dałyby już o sobie znać. Zdjąłem kask, przytroczyłem go do pasa i niemal natychmiast zacząłem się pocić. Z nieba płynął bezlitosny żar, chwilami musiałem walczyć ze sobą, by wciąż nie sięgać dłonią do głowy i pleców, płonących, jak mi się zdawało, żywym ogniem. Ale szedłem dalej, zadając sobie gwałt, by oddychać śmiało, pełną piersią, w rytm kroków. Mój marsz, gdyby go przedstawić graficznie, przypominałby wykres pracy archaicznej pompy. Pięć, sześć metrów w górę łagodnego zbocza, metr po przypłaszczonym, jakby zdeptanym wierzchołku, następnie w dół, znowu w górę i znowu w dół. Tak w nieskończoność.

— Spacer znikąd donikąd — powiedziałem. Mój głos rozbiegł się po otwartej przestrzeni tak, że ledwie go dosłyszałem. — Cóż, przyjmując „propozycję” Stanzy, żeby użyć jego określenia, zdecydowałem się przecież na emigrację. Nie wiedziałem tylko, jak ona będzie wyglądać. No, to teraz już wiem.

Dotarłem w końcu do skraju lasu, mniej gęstego i mniej zielonego, niż się spodziewałem. Wkroczyłem pomiędzy poczerniałe łodygi i rozpychając je bez trudu rękami brnąłem dalej, niewiele wolniej niż do tej pory. Wiotkie pnie krzewów były u dołu zupełnie gołe, a w górze wieńczyły je tylko nastroszone kępki liści, podobne do piór, przez które bez przeszkód mogłem obserwować niebo. Panował tu jednak chłód, przynoszący ulgę. Przyszło mi na myśl, że może,znajdę w okolicy wodę, bez której nie utrzymałyby się nawet te żałosne szczątki dziewiczej zieleni, nie ustałem jednak w marszu, aż znowu ujrzałem przed sobą otwartą, spieczoną słońcem pustynię, z tej strony lasku płaską jak taca. Widnokrąg zmienił barwę na jasnooliwkową i przybliżył się. A na pierwszym planie lśniły niepokalaną bielą rozległe zabudowania miasta.

— Gorąco — mruknąłem pod nosem. Zamknąłem powieki i potrzymałem je przez chwilę mocno zaciśnięte, jakbym po przebudzeniu z najgłębszego snu zbyt szybko otworzył oczy i musiał wrócić na moment w krainę mroku, żeby spokojnie przygotować się na przyjęcie dnia. Ale kiedy znowu spojrzałem przez ostatnie wątłe gałązki na równinę, miasto trwało nadal, ciche, niewzruszone, wyrastające wprost z burego piasku, tak jak z oceanu wyrastają śnieżne szczyty rezerwatu arktycznego.

Miasto.

Może natura istotnie nie działa już metodą prób i błędów, ale światem, wszystkimi światami nie przestał rządzić przypadek. Wylądowałem nie tam, gdzie chciałem, tylko tam, gdzie chciał statek. Opuściłem go i poszedłem przed siebie, obrawszy za cel marszu pierwszą lepszą kępkę dwumetrowej trawy. A minąwszy ją, od razu trafiłem do miasta.

— Nie marzyłem o białych gmachach, domkach, białych skwerach i ulicach — powiedziałem, potrząsając głową. — A gdybym nawet marzył, to przecież tym razem nie tkwię w żadnej półżywej przezroczystej substancji, która pośpieszyłaby natychmiast spełnić wszystkie moje ukryte pragnienia. Wiem. To fatamorgana. Wszak jestem na pustyni. Zresztą przekonamy się. W razie czego zawsze zdążę wrócić pod ten daszek — wzniosłem oczy w górę. — Wrócę, zdrzemnę się, po czym przystąpię do kopania studni. Ale gdyby przypadkiem to miasto istniało naprawdę, może mógłbym sobie oszczędzić tego trudu.

Wychodząc z cienia mimo woli westchnąłem. Nie obejrzałem się jednak ani razu. Po kilku pierwszych krokach wpadłem w dawny rytm marszu, który nie stał się ani odrobinę łatwiejszy, chociaż szedłem teraz przez równinę. Za to grunt był bardziej miałki i grząski, a upał coraz trudniejszy do zniesienia.

Znowu minęła godzina.

Nie, te harmonijnie piętrzące się bryły domów nie miały nic wspólnego z fatamorganą. Tu istotnie zbudowano miasto. Tyle że bardzo dawno temu. I dawno je opuszczono.

Dokładnie tak, jak mi się zdawało, kiedy patrzyłem stojąc na skraju dalekiego już lasku, kompleks zwartej zabudowy wyrastał prosto z pustyni, nie poprzedzony żadnymi drogami, przedmieściami czy ochronnymi pasami zieleni. W pewnym momencie kończył się lotny pył, a zaczynały pionowe, białe jak kreda ściany. Widniały w nich duże, prostokątne okna, witające każdy mój ruch drobnymi ukłuciami światła.

Myślałem początkowo, że mam przed sobą ruiny, że kiedyś wszystko tu wyglądało inaczej, ale zmieniłem zdanie ujrzawszy pierwsze ulice, prowadzące pomiędzy domy. Były czyste jak świeżo wymiecione. Gdyby to pustynia zabrała temu miastu jego przedpola; języki brunatnego piasku sięgałyby.z pewnością wszędzie, zaścielałyby jezdnie i chodniki, wciskałyby się do okien — i pod progi. Tymczasem linia frontowych ścian stanowiła jakby niewidzialną granicę, której nie wolno było przekroczyć niczemu, co stanowiło naturalną cząstkę tego globu. Bo miasto samo do niego nie należało. To zrozumiałem od razu. Powstało jako baza przybyszów z innego układu lub tylko z sąsiedniej planety. Spełniło swoje zadanie i trwało teraz martwe, wyniosłe, niby biały pomnik ducha eksploracji.

Szedłem szeroką ulicą, wyłożoną twardą, szorstką masą. Stojące przy niej domy nie były wysokie. Dwa do czterech pięter. Zbudowano je bardzo regularnie, zbyt regularnie, gdyby chodziło o miasto mające swoją historię, nasyconą gustami i potrzebami kolejnych pokoleń żywych mieszkańców. A może z jakichś powodów lokatorzy, dla których postawiono te bloki, nigdy się do nich nie wprowadzili?

W tym momencie dotarło do mojej świadomości, że nie słyszę dźwięku własnych kroków. A przecież powinny się odbijać głośnym echem od ścian tego kamiennego korytarza jak od skalnych zboczy górskiego wąwozu.

Zwolniłam, zrobiłem jeszcze parę kroków, po czym stanąłem. Wokół panowała zupełna cisza. Doznałem tego samego uczucia, co w owej czarnej chmurze, za którą czekały obce szkieletowate istoty wraz ze swoim statkiem. Tylko że tutaj doskonałą czerń zastąpiła biel, równie doskonała, martwa i pusta.

Rozejrzałem się. Do każdego z budynków prowadziły prostokątne drzwi, poprzedzone jednym, szerokim stopniem. Wszystkie były szczelnie zamknięte. Wahałem się przez chwilę, ale w końcu, wzruszywszy ramionami, podszedłem do najbliższego domu, wkroczyłem na niski schodek i niezbyt mocno uderzyłem otwartą dłonią w białą tak jak ściany bramę. Ani drgnęła. Wtedy dopiero spostrzegłem przytwierdzony do drzwi na wysokości głowy niewielki, płaski krążek. Ostrożnie dotknąłem go wskazującym palcem i natychmiast cofnąłem rękę. Nic się nie stało. Nacisnąłem mocniej, z tym samym rezultatem. No, tak. Dom nie był przygotowany na przyjęcie gości. Nikt tu nikogo nie oczekiwał…

— Nie, to nie — mruknąłem, ruszając w dalszą drogę. — Nie będę-się napraszał. Zawsze przecież byłem nieśmiały i delikatny. Niech sobie śpią…

Kilka minut później wyszedłem na rozległy, kwadratowy plac, pośrodku którego stał okazały, sześcienny gmach zwieńczony ażurowymi lustrami radiolatarni i wysokimi, rozwidlającymi się w górze pęczkami wysmukłych prętów. Anteny. A więc nie pomyliłem się. Miasto było tylko kosmiczną pracownią.

Okrążyłem plac, odnalazłem po przeciwnej stronie przedłużenie ulicy, którą szedłem dotychczas, i nie przystając ani na chwilę, tym samym równym krokiem zacząłem oddalać się od centrum. Zapewne całe osiedle postawiono na planie kwadratu. Najpierw założono ośrodek badawczy, a potem opasano go mieszkaniami. Dla kogo? No cóż, w każdym razie dla istot przynajmniej w swym zewnętrznym kształcie podobnych do ludzi. Świadczyły o tym rozmiary domów i drzwi, szerokość chodników i wysokość okien. A może byli tu po prostu badacze z Ziemi? Może w naszej obecnie obowiązującej przeszłości podejmowaliśmy już dalekie wyprawy, zakładali podobne białe miasta i zostawiali je potem nietknięte, jakby z ukłonem pod adresem ewentualnych przyszłych mieszkańców?

Uśmiechnąłem się. Tak mógłby powiedzieć Amosjan… oczywiście dawny Amosjan, ten, którego znałem dostatecznie dobrze, by mieć prawo zgadywać, co mógłby powiedzieć, a czego nie. Będzie mi go brakowało…

Przystanąłem, otarłem pot z czoła i spojrzałem przed siebie. Już dawno zauważyłem, że horyzont łączy się z niebem dziwnie wysoko i jakby coraz bliżej. Musiałem nieźle zadzierać głowę, chcąc odnaleźć nad sobą owe niemal niedostrzegalne pasemko mgły, stanowiące granicę lądu. Teraz nagle odkryłem, że to, co brałem dotąd za dalszą część pustyni, rozpościerającą się za miastem, było powierzchnią morza. Przybysze osiedlili się nad morzem. Jakież to naturalne… Oczywiście, potrzebowali wody. Morze stanowiło interesujący obszar badawczy. Ułatwiało transport. Ale czy niezależnie od tych praktycznych względów po prostu nie lubili patrzeć na fale? A teraz, kto wie, może bawią właśnie na urlopie, nad jakimś swoim szumiącym Pacyfikiem…

Zacząłem znowu iść, bezwiednie przyśpieszając kroku, aż nagle zobaczyłem morze zupełnie blisko. Domy rozbiegały się w lewo i w prawo, a dokładnie na wprost mnie wyrósł niewielki płaski budyneczek nakryty srebrnobiałym dachem, który błyszczał w słońcu jak świeżo zlany wodą. Do wnętrza pawilonu wiodły szerokie, otwarte na oścież drzwi, naprzeciw których znajdowały się drugie, wychodzące wprost na keję. Znalazłszy się w środku stwierdziłem, że ten lśniący dach jest przezroczysty jak najcieńsze szkło. Równocześnie jednak rzucał jakiś dziwny cień, zapewniający schronienie przed palącymi promieniami słońca. Przeszedłem przez cały pawilon, minąłem nabrzeże i wkroczyłem na krótkie molo, wyłożone tym samym tworzywem, co nawierzchnia ulic. Dotarłem do samego zaokrąglonego cypla i wtedy dopiero usiadłem, tak samo jak pierwszego wieczoru po przylocie do Aitheropolu, z nogami luźno zwieszonymi nad wodą. Przechyliłem się do tyłu, oparłem na wyciągniętych rękach i spojrzałem na morze.

Nie było żadnych fal. Absolutnie żadnych. Jak okiem sięgnąć gładka, matowa płyta, pozbawiona najdrobniejszych bodaj zmarszczek. Wszystkie morza, jakie widziałem w życiu, posyłały w stronę lądu. swój specyficzny, pachnący oddech. To morze nie oddychało. Posiedziałem parę minut, po czym wstałem. Woda była ciemnoniebieska, zmętniała i w swojej martwocie przypominała brudną sadzawkę, ściętą lodem przy bezwietrznej pogodzie. Nawet gdyby to miasto za mną stanęło teraz w ogniu, nie przyszłoby mi na myśl szukać w niej ochłody.

Odwróciłem się i powoli, noga za nogą, wróciłem do budyneczku na nabrzeżu. Tam był przynajmniej cień, jeśli już, wobec zupełnego bezruchu powietrza, i otwarte na przestrzał drzwi nie obiecywały orzeźwiającego przeciągu.

Znalazłszy się w pawilonie, zacząłem szukać jakiejś deski czy skrzynki, na której mógłbym wygodnie usiąść. W pewnym momencie mój wzrok padł na osobliwego kształtu wąski, wysoki stolik, umieszczony w rogu, pod ścianą zamykającą budynek od strony miasta. Nie potrafiłbym powiedzieć, dlaczego ten widok przykuł moją uwagę i sprawił, że na chwilę wstrzymałem oddech. Może od razu dostrzegłem grę kolorów, tak niezwykłych w tym królestwie idealnej bieli, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Szedłem jak zahipnotyzowany, nie myśląc o niczym i bezwiednie starając się stąpać jak najciszej, chociaż także i tu moje kroki nie budziły najsłabszego echa. Dopiero kiedy byłem już całkiem blisko, uprzytomniłem sobie, że ze stolika mrugają na mnie pastelowe lampki.

Stanąłem. Obok lampek wprawiono w matową, lekko skośną płytę wypukły prostokąt z dziewięcioma przyciskami, na których widniały cyfry o prostym, a jednak niepowtarzalnym rysunku. Nie mogłem się mylić, tak jak nie pomyliłby się autentyczny bibliofil odnalazłszy tekst złożony czcionką, używaną niegdyś przez jednego jedynego drukarza. Zresztą któż jak nie oni posłużyłby się tutaj ziemskimi cyframi? Bo przecież ani przez chwilę nie traktowałem poważnie przypuszczenia, że to ludzie zapędzili się kiedyś tak daleko.

Maleńki pulpit sterowniczy szkoleniowych programów holowi-zyjnych, zdobiący biurko w „kąciku mieszkalnym”. Podziemny ośrodek. Stanza.

Tuż koło stolika, w pełnym świetle przepuszczanym przez srebrno-szklany daszek, leżały trzy granatowe peleryny.

— Brakuje kartki: „Z najlepszymiżyczeniami od Boba” — powiedziałem chrapliwym i cienkim głosem. Odchrząknąłem. — Brakuje także innych rzeczy. Owalnej czapeczki z długim, śmiesznym daszkiem, furażerki z opuszczonymi klapkami, a także rozciągniętej, wełnianej pończochy.

Podniosłem wszystkie trzy peleryny i przerzuciłem je sobie.przez ramię.

— Pozdrowienia od Pana Boga, Bob — mówiłem dalej, patrząc w gwiazdki, migające na zaimprowizowanym pulpicie. — Stwórcy, którego sam stworzyłeś — dodałem z uśmiechem. — Dzisiaj nie będę już ruszał tych klawiszy. Skończyłem szkołę, prawda? A w każdym razie mam właśnie wakacje. Poza tym nie wiem, czy te lampki świecą dla mnie, czy dla ciebie. Może świadczą o pracy jakiegoś nadajnika czy urządzenia, które prowadzi was teraz przez czasy i przestrzenie do waszej, już pięknej i pogodnej, ojczyzny? Staliście przecież obok siebie, tutaj, gdzie teraz ja.

Ale w takim razie moje lądowanie na tym właśnie globie nie było przypadkowe, jak myślałem. Czemu nie zostawiliście mi żadnej wskazówki? Czy też wszystko, co chcieliście mi powiedzieć, mówią za was te lampeczki? Niestety, Bob, nie znam ich języka. Umiałem tylko naciskać guziki i patrzeć w ekrany, na których raz jeszcze rodził się świat. W tym momencie z zewnątrz dobiegł jakiś przyciszony dźwięk,

Nie oczekiwałem gości, ale mimo woli zacząłem nasłuchiwać, nie odrywając na razie oczu od tych światełek, mrugających tak dobrodusznie, jakby chciały mi dać do zrozumienia, że nie powinienem zrażać się własną niewiedzą, bo różnice między rozumnymi istotami są doprawdy nieistotne wobec łączącej ich ciekawości i niecierpliwości.

Nad przezroczystym dachem przemknął cień. Odczekałem chwilę, a następnie podszedłem do drzwi i ostrożnie wystawiłem na zewnątrz głowę. Nic się nie zmieniło. Miasto stało jak dekoracja do filmu, którego w końcu nie nakręcono, zbyt schludne, zbyt regularne i zamknięte jak opuszczone magazyny. W powietrzu, na lądzie, w wodzie nadal ani śladu życia lub choćby najbardziej leniwego ruchu. A więc przywidzenie?

Nie. Nagle usłyszałem głośny, wysoki świergot, jaki wydają sprężarki sond. Zza wystającego okapu wyłonił się lecący zaledwie dziesięć metrów nad przybrzeżną ulicą dość duży, owalny pojazd. Znałem go doskonale. Uczestnicy wyprawy,P — G” nazywali go, jak wspomniałem, paletą.

Cofnąłem się o ułamek sekundy za późno. Rzecz jasna, nie musiałem uciekać, jeśli jednak chciałem się ukryć, to nie zdążyłem.

— Lin!!! — zabrzmiał dziwnie zduszony, zniekształcony głos. — Liiin!!!

Spojrzałem na peleryny, zwisające z mojego ramienia. Gdyby tam, w tym pojeździe był Stanza, umiałby się ze mną porozumieć inaczej.

— Tu nikogo nie ma — powiedziałem cicho. — Jestem po prostu bardzo zmęczony. Muszę odpocząć. Inaczej zacznę widzieć i słyszeć nie takie rzeczy…

— Lin!!!

Paleta zniżyła się i wypuściła drabinkę. W otwartym włazie zamajaczył teleskopowy wysięgnik roboczego automatu. W następnej chwili zniknął, ustępując miejsca ludzkiej głowie, uzbrojonej w kask. Za przezroczystą osłoną tego ostatniego ujrzałem znajomą twarz. Wiktor wychylał się tak, że ktoś musiał trzymać go wewnątrz za nogi, bo inaczej z pewnością wypadłby z pojazdu. Dostrzegłszy mnie, znieruchomiał na moment, a następnie gwałtownym ruchem uderzył się kilkakrotnie w wierzchołek kasku.

— Dobrze, dobrze — mruknąłem. — Tylko bez paniki… Nie śpiesząc się, odpiąłem od pasa hełm, nałożyłem go, przymocowałem do kryzy skafandra i w tym samym momencie usłyszałem przeraźliwie głośny krzyk.

— Lin!!! Co się stało?!!! Już idziemy!!!

— Nic się nie stało — syknąłem, odruchowo potrząsając głową. — Przynajmniej jak dotąd. Ale zaraz popękają mi bębenki. Dlaczego tak wrzeszczysz?

— Czemu zdjąłeś kask? — głos w słuchawkach zabrzmiał odrobinę ciszej. — Sam badałeś tutejsze powietrze i wiesz, że ma domieszki halucynogenne?!

— Już go przecież włożyłem — powiedziałem pojednawczym tonem. — Więc mam urojenia? To by mi nawet dogadzało…

— Lin? Jak się czujesz? — spytał niewidoczny Oleg.

— Tak sobie. Ujdzie.

Wiktor nie tyle schodził, ile zjeżdżał po drabince, jak żegnany brawami akrobata, który chwilę temu zakończył szczególnie efektowny występ. W ślad za nim podążał mały, pomocniczy robot podobny do pająka, snującego za sobą mocną, lśniącą nić. W otwartym włazie ukazała się twarz Lukasa.

— Ty także chcesz obejrzeć człowieka, którego nie ma?

— Lin, proszę cię, czekaj spokojnie — powiedział szybko Wiktor. Twarz Paga zniknęła.

— Co wy wyprawiacie?! Nie mogę nastawić kamery — niecierpliwił się Oleg.

Lambert był już na dole. Zrobił kilka kroków w moją stronę i nagle stanął. Obejrzał się. Zrozumiałem, że czeka na automat, który marudził jeszcze w powietrzu.

— Możesz podejść — zapewniłem go. — Nie powiedziałem przecież, że jestem niebezpieczny, tylko że mnie nie ma. Boisz się duchów?

Wargi Wiktora wykrzywiły się w niepewnym uśmiechu. Zaczął znowu iść i szedł aż do chwili, kiedy jego wzrok padł na peleryny, przewieszone przez moje ramię. Wtedy zatrzymał się ponownie.

— cq tam masz?

— To na wypadek deszczu. Albo gdybym musiał ukryć swoje prawdziwe kształty przed istotami z innych planet, których zmysł estetyczny nie pozwoliłby im znieść widoku workowatego kadłuba, unoszonego na dwóch łamliwych słupkach i zakończonego u góry nieregularnym włochatym arbuzem z sześcioma otworami, w tym jednym podwójnym. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, jacy jesteśmy paskudni? A tak liczyłem na nową historię ewolucji. Ale cóż, posłałem jej informacje zaczerpnięte od człowiek a…

— Nie denerwuj się, Lin. Czy… jak to?… Peleryny?… Skąd je wziąłeś?

— Czytałem kiedyś legendę o kimś, kto podzielił się z rzekomym biedakiem własnym płaszczem i został potem za to sowicie wynagrodzony. Te peleryny dostałem od poczciwych, kosmicznych przechodniów… i możesz byćpewny, że potraktowałem ich me gorzej niż bohater owej legendy, której szczegółów, niestety, nie pamiętam — wciąż wydawało mi się, że mogę żartować swobodnie, ponieważ jest rzeczą absolutnie niemożliwą, żeby Wiktor”, Oleg i Lu-kas byli tutaj naprawdę. — Skąd wiedzieliście, gdzie jestem? — spytałem tym samym lekkim tonem.

— Co, co?… nic nie wiedzieliśmy… — wymamrotał Wiktor, najwyraźniej pochłonięty bez reszty wpatrywaniem się w to, co spoczywało na moim ramieniu. A były to tylko trzy niewinne, granatowe okrycia. — Aha, skąd wiedzieliśmy?! — ocknął się wreszcie. — Lin, przecież poleciałeś na rekonesans. Rozbiłeś się gdzieś w tej okolicy… ale automatyczny nadajnik twojej sondy widocznie ocalał. To jego sygnały zaprowadziły nas do ciebie… całe szczęście, że nie za późno. Czy rzeczywiście nic nie pamiętasz?…

— Ależ pamiętam, pamiętam! — zawołałem, patrząc na niego z wyrzutem. — Tylko widzisz, to było trochę inaczej. Sonda nie ocalała. W ogóle nie mam pojęcia, co się z nią stało — wtrąciłem szczerze. — To ja sam zainstalowałem w tym budyneczku — wskazałem otwarte drzwi nadmorskiego pawilonu — nader misterny nadajnik d,użej mocy. A jakie były te moje sygnały?

— No… zwykłe, namiarowe — zdecydował się w końcu podejść i dotknąć koniuszkiem palca skrawka leżącej na wierzchu peleryny. Zawahał się przez moment, po czym położył mi dłoń na ramieniu i przybliżył swoją głowę do mojej.

— Lin, znalazłeś to w mieście? — spytał patrząc mi wymownie prosto w oczy. — Wszedłeś do któregoś z domów? Dotykałeś czegoś?

— Nigdzie nie wchodziłem. Peleryny znalazłem tutaj, nad morzem, ale widziałem je już przedtem. Tak dawno temu, że nigdy byś w to nie uwierzył. Przed początkiem świata…

— Wiesz co — głos Wiktora stał się naraz niezwykle łagodny — nie mówmy teraz o tym. Przylecimy tu jeszcze, prawda? A na razie musisz odpocząć. Rozbiłeś się dwa dni temu… pełne dwie doby Pewnie nie masz już wody ani żywności. W dodatku chodziłeś bez kasku. Proszę ci, wracajmy…

— Nie musisz mnie prosić — uśmiechnąłem się. — I tak wróciłbym z tobą. Przecież wzywałem was i czekałem na was, czyż nie? Tylko pozwól, że przedtem jeszcze coś sprawdzę.

— Lin, naprawdę…

Uniosłem prawą dłoń w przepraszającym geście, odwróciłem się i wszedłem do otwartego hangaru. Stanąłem przed pulpitem, na którym przed chwilą pobłyskiwały sygnalizacyjne lampki i wpatrzyłem się w ich zmatowiałe, wygasłe oczka. Wraz z osobliwym stołem, w którym tkwiły, wyglądały tak, jakby były dziełem bawiących się dzieci, od dawna zresztą spoczywających na cmentarzu. I nagle, po raz pierwszy, zakołatała we mnie myśl, że wisząca tam, nad pawilonem paleta z Wiktorem, Lukasem i Olegiem na pokładzie nie jest wcale wytworem mojej wyobraźni, rozkojarzonej, galopującej i nieodpowiedzialnej po wszystkim, co mi się przydarzyło od momentu rozpoczęcia ziemskiego urlopu. Lecz jeśli tak, to czy w ogóle przydarzyło mi się coś godnego uwagi? Czy jest możliwe aby we wszechświecie zaprogramowanym na nowo w pierwszyir;. ułamku sekundy jego istnienia, nie tylko ludzie wyglądali tak samo, lecz także by istniały te same nauki, te same środowiska, by przygotowano i wyprawiono tę samą ekspedycję „P — G”, w której, nie wiedząc o tym, jednak brałem udział? Abym wróciwszy na Ziemię, znalazł profesora Amosjana, nie pamiętającego naszych rozmów dotyczących sprawy Stanzy, ale wciąż darzącego mnie sympatią jako swojego ucznia? Abym na następny urlop mógł znowu wybrać się nad Pacyfik, tak samo rozfalowany, szumiący i ciepły, do pseudo-greckiego Aitheropolu? Więc może nikt nigdy nie powierzał mi żadnej „boskiej” misji? A wreszcie jeśli mimo wszystko podjąłem się takiej misji i wypełniłem ją, to czy związane z nią zdarzenia, tkwiące w mojej pamięci, miały najmniejszy bodaj związek z rzeczywistością i z czasem Ziemi? Lambert naprawdę stoi teraz za moimi plecami. Wobec tego gdzie byłem wtedy, kiedy leciałem z nimi na „Pierścień Galaktyki”, kiedy wyprawiałem się na sametny rekonesans i kiedy, straciwszy sondę, czekałem na tym spalonym globie zapewne bez cienia nadziei na to, że mnie odnajdą? Nie miałem przecież żadnego nadajnika. A oni odebrali moje sygnały namiarowe…

— Dziękuję, Bob — szepnąłem, gładząc dłonią powierzchnię wygaszonych lampek. — Nie domyśliłem się, że wasze automaty działają tylko do chwili, gdy wykonają swoje zadanie. Aparatura pokładowa twojego kryształowego pojazdu także umarła, zaledwie dotknąłem powierzchni tego lądu. Ale ty wiedziałeś, dokąd mnie ten pojazd przywiezie i wiedziałeś, że przyjdę tu, nad morze. Zawczasu ustawiłeś nadajnik, aby wezwał moich towarzyszy z innego czasu, kodem namiarowym sondy należącej do statku, przybyłego z Ziemi. Zostawiłeś peleryny. Nie potrzebowałeś ich, wracając do swoich. Jeśli twoi rodacy wyglądają inaczej niż przedtem, to są także z gruntu inni, czy nie tak? W takim razie, gdy już uda ci się do nich dotrzeć, czego ci serdecznie życzę, to co najwyżej przedstawisz się jako kosmiczny emigrant. Poprosisz o azyl. A wygląd zewnętrzny nie ma przecież żadnego znaczenia, kiedy ktoś spotyka się z prawdziwie rozumnymi istotami. Wtedy, na Ziemi, także mogłeś mi się pokazać w swojej rzeczywistej postaci, choć ja nie zasługuję jeszcze na miano istoty prawdziwie rozumnej. Ale może miałeś ra cję? W każdym razie zachowam te granatowe, powłóczyste płaszczyki na wypadek… wiesz, o czym myślę, prawda? No, to powodzenia, Bob! — zakończyłem głośniej, zapominając, że nie jestem już sam. Wiktor zareagował natychmiast.

— Co mówisz?

Odwróciłem się do niego i przez chwilę patrzyłem mu chłodno w oczy. Stał lekko przygarbiony, ze zwieszonymi bezradnie rękami, wyrażając >-ałą swoją postawą niepewność i zatroskanie. Uśmiechnąłem się do niego.

— Pytałem, czy istotnie musimy już pożegnać to piękne miasto — skłamałem gładko. — Nie sądzisz, że zasługuje na dokładniejsze zbadanie?

— Lin… przecież… — zająknął się. — Jak to, pracujemy w tej okolicy od tygodnia… oczywiście, że zostaniemy, ale teraz musisz polecieć z nami na orbitę i poleżeć trochę w salce medycznej. To powietrze na pewno przedostało ci się już do krwi i związało z…

— Od tygodnia… — przerwałem. — Aha. Od tygodnia. A ja jestem chory. Skoro jestem chory, to trzeba mnie traktować jak dziecko. Może wobec tego zechcesz mi powiedzieć, kiedy wystartowaliśmy z Ziemi?

— Lin, wszystko ci powiem po drodze…

— Kiedy?

— Co to znaczy,kiedy”? — zniecierpliwił się wreszcie. — Mierżąc czas naszymi starymi, poczciwymi zegarkami, jedenaście miesięcy temu.

Na moment przymknąłem oczy i zagryzłem wargi. Zaraz jednak opanowałem się.

— Przedtem byliśmy na urlopie?

— Tak… oczywiście, że tak.

— A gdzie jesteśmy teraz?

— Gdzie? — powtórzył przeciągle. — Na delcie Panny. To znaczy, na czwartej planecie delty.

— Uhm — mruknąłem. — Rzeczywiście, to powietrze musi być trochę dziwne. Ale skądinąd czuję się świetnie, możesz mi wierzyć. Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę. Więc wyruszyliśmy blisko rok temu. Wobec tego zatrzymywaliśmy się już kilkakrotnie. Odkryliśmy coś ciekawego?… Widzisz, ciągle jestem na bakier z pamięcią.

— Przypomnisz sobie — rzekł z zakłopotaniem. — Zażyjesz coś, wyśpisz się porządnie i jutro rano…

— Zapewne. Czekaj. Badamy to miasto od tygodnia. Czy nikt nigdy nie zajrzał do tego pawiloniku?

— Owszem. Byli tu Bengt, Jane, Arnolf, ja sam… Także Kirsti i ty wspominaliście o przystani zaraz po pierwszym rekonesansie. To przecież — wskazał ruchem ręki szerokie drzwi — jedyny, jak dotąd, otwarty budyneczek w całym mieście…

— Ale peleryny? — pomachałem mu przed nosem granatowymi okryciami. — I to? — przeniosłem wzrok na zaimprowizowany pulpit z paciorkami wygasłych sygnalizacyjnych lampek.

Zastanowił się przez moment, po czym potrząsnął głową.

— Będziemy musieli sprawdzić… są zdjęcia, filmy, zapisy… wątpię jednak, czy wszyscy przeoczylibyśmy rzeczy tak bardzo… — szukał przez chwilę słowa — nietutejsze — zakończył wreszcie. — Co to znaczy, Lin? Czy to naprawdę ty zbudowałeś tutaj nadajnik? Ale z czego, sk”ro twoja sonda utonęła w morzu? Nasze czujniki zlokalizowały ją przecież. Nic nie rozumiem…

— Widzisz. Sam jesteś oszołomiony. Nie martw się. Obydwaj pójdziemy grzecznie do kabiny medycznej. Jedenaście miesięcy…

— Lin, czy sądzisz, że ktoś był w tym pawilonie i zostawił te rzeczy?… Kiedy? Dzisiaj? Przedwczoraj pracowaliśmy tu pół dnia…

— Z Ziemi szliśmy napędem geonicznym, prawda? Spojrzał na mnie badawczo.

— Oczywiście. O czym myślisz? — najwyraźniej zapomniał; że ma mnie traktować jak chorego, zdanego na pastwę halucynacji, powstających w jego zgorączkowanym, rozprzężonym umyśle.

Stanowczo za wcześnie. Wolałem jeszcze jakiś czas korzystać z przywilejów człowieka niepoczytalnego i stawiać najbardziej naiwne pytania, niż odpowiadać na te, które on mógł postawić.

— To, o czym myślę, nie ma żadnego logicznego sensu, skoro jestem zarażony tym narkotycznym powietrzem. Poczekaj. Postaram się wziąć w garść i za parę minut pójdę z tobą do palety. Więc co najmniej przez kilka tygodni po starcie byliśmy w nadprzestrzeni…

— Co?… W… aha — pokręcił głową z niedowierzaniem. — Tak to śmiesznie nazywasz…

— Śmiesznie. Masz rację. To wszystko jest śmieszne… Umilkłem. A więc fakt, że Wiktor, Lukas i Oleg są tacy jak dawniej, że wyprawa „P — G” jednak wyruszyła i że została wyposażona w sprzęt będący tworem znanej mi świetnie ziemskiej techniki, nie świadczył absolutnie o niczym. Moja misja mogła zostać podjęta i spełniona. Mój dawny świat może już być zupełnie inny. Przecież leciałem swoim kryształowym soplem wtedy, gdy równolegle, w przesuniętej czasoprzestrzeni, wyprawa,P — G” od dawna już pokonywała kolejne odcinki gwiezdnej drogi. Jeden i drugi ja, obydwaj, cHoć w różny sposób, podążaliśmy w głąb czasu, łamiąc prawa fizyki umożliwiające zgodny z zasadą ekstrapolacji, spokojny i logiczny tok ewolucji. Oczywiście nigdy nie było nas dwóch na raz, cóż znowu. W przeciwnym wypadku pamiętałbym historię tych jedenastu miesięcy. Ale mniejsza o mnie. Bo najzupełniej nieoczekiwanie ta „emigracja”, na którą się zdecydowałem, przystępując do gry zainicjowanej przez Stanzę, przestała być moją osobistą sprawą. W zmienionej rzeczywistości ja miałem pozostać i pozostałem dawnym sobą. A teraz okazuje się, że identyczny los zgotowałem moim dwudziestu siedmiu towarzyszom, którzy także w momencie, gdy ich wszechświat zaczął mieć za sobą inną przeszłość, przebywali poza obszarem przeobrażeń, poza „normalnym” z ludzkiego punktu widzenia nurtem czasu. Nie wiem, jak to się mogło stać, bo przecież wszystkie możliwe fizyki istnieją w jednym wszechświecie, ale stało się, czego najlepszym przykładem jestem ja sam. Już nie sam. W tym właśnie rzecz. Nie sam…

Dokąd wrócimy? Co zastaniemy na Ziemi? A jeśli okaże się, że w ogóle nie mogliśmy wystartować, bo ludzie dopiero zaczynają przebąkiwać o latających konstrukcjach cięższych od powietrza? Powitają nas przyjaźnie, jeśli są tacy, jacy powinni być w wyniku realizacji planów Stanzy, ale czy to nie okaże się… gorsze? Dzień dobry — dzień dobry. Skąd przybywacie? To miło z waszej strony, że wybraliście Ziemię… zobaczcie, jak tu u nas ładnie. Kiedy wracacie do siebie? Oczywiście, chcielibyśmy podejmować was jak najdłużej, ale…

— Do licha! — syknąłem.

— Co? Co? — przestraszył się Wiktor.

— Nic. Przepraszam cię — odetchnąłem głęboko. Odwróciłem się plecami do pulpitu nadajnika i wyszedłem z pawilonu na roz- słonecznioną ulicę, nad którą wisiał bez ruchu okrągły pojazd z otwartym włazem. Na tle olśniewająco białych ścian miasta był niemal czarny. — Lećmy już — rzuciłem przez ramię. — To znaczy, chciałem powiedzieć, wracajmy.


Na pokładzie palety Oleg, nie czekając, aż będzie mnie mógł oddać pod opiekę automatów medycznych w specjalnym pomieszczeniu głównego statku ekspedycji, zmierzył mi temperaturę, ciśnienie, a naatępnie długo patrzył mi w oczy. Znosiłem to wszystko cierpliwie do momentu, kiedy Lukas chciał mi odebrać peleryny.

— Wezmę to, dobrze? — wyciągnął rękę. Mocno przycisnąłem ramię do boku.

— Nie. Nie dam. Niech wam się zdaje, że ruszyłem na rekonesans w pelerynie. I że miałem jeszcze dwie zapasowe.

— Lin, bądź rozsądny — Lukas spojrzał na Olega, jakby szukając u niego pomocy. — Przecież trzeba je zbadać. Mogą w nich tkwić jakieś niebezpieczne mikroustroje, a poza tym musimy dowiedzieć się czegoś o istotach, które je uszyły. Tworzywo, technologia…

— Jeśli mi je weźmiesz, rozchoruję się naprawdę — zagroziłem. — Nie dam i już. Jesteście do niczego. Nie macie bladego pojęcia, jak postępować z wariatami.

Żaden z nich nie odezwał się więcej przez całą drogę na orbitę.

W statku, zaraz za śluzą, czekała Kirsti.

— Och, Lin! — zawołała z przejęciem. — Tak się o ciebie bałam!

— Niepotrzebnie, kochanie — powiedziałem serdecznym tonen. Wymawiając te słowa, musiałem odwrócić twarz. Jednak po krótkiej chwili ponownie spojrzałem jej prosto w oczy i nawet udało mi się uśmiechnąć. Ostatecznie byłem niepoczytalny, pozostawałem pod wpływem odurzającego gazu obecnego w powietrzu tego globu, który teraz widniał na ekranach, wielki, jaśniejszy od Ziemi, ale mniej kolorowy, a za to nieco bardziej przypłaszczony na biegunach. Poza tym gdzieś, w jakiejś przesuniętej przestrzeni, miałem przecież prawo tak mówić. Dżwięczy mi jeszcze w uszach ta rozmowa, podsłuchana w niedorzecznie gęstych krzewach porastających nie mal całą planetę, obecnie spaloną i pustynną. Podszedłem do Kirsti, objąłem ją i przytuliłem.

— Och, Lin — powtórzyła. Oparła mi głowę na ramieniu, ale zaraz wyprostowała się i odsunęła. Ujrzałem wielkie, zwilgotniałe oczy… Nory Speyer.

Miałem przed sobą inną Kirsti. Zrozumiałem to, nie wypuszczając jej z uścisku. Czyżby więc oni jednak wystartowali już nie z tej dawnej Ziemi, którą znałem? Czy może zaszło coś między czasami, co spowodowało, że ludzie zmienili się tylko o tyle, o ile te zmiany tkwiły w mojej podświadomości, jako pożądane wyłącznie dla mnie? Czy wreszcie w wyniku rekonstrukcji wszechświata zgodnie z programem, przygotowanym przez Stanzę, nie objawiło się w mieszkańcach Ziemi duchowe dziedzictwo jakichś chronologii, nie do zlokalizowania i określenia przez człowieka, patrzącego z jednego konkretnego momentu jednej konkretnej ewolucji swojego gatunku?

Wiktor, Lukas i Oleg zatrzymali się za mną i czekali w milczeniu, licząc zapewne na to, że Kirsti sama zaprowadzi mnie do salki medycznej. Wyprostowałem się i ponad jej jasną głową o sypkich, zawsze zgrabnie ułożonych włosach, zajrzałem przez otwarte drzwi do głównej kabiny. Prześliznąłem się wzrokiem po tak dobrze mi znanych twarzach, na których błąkały się nieco niepewne uśmieszki.

— Paweł i Bengt mają dyżur w nawigatorni? — spytałem, ponieważ ani Kurskiego, ani Salmii nie było wśród osób zgromadzonych za progiem.

— Tak — odpowiedziała Jane. — Bruno zresztą także. To właśnie on zlokalizował twoje sygnały — uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała i spojrzała znacząco na Kirsti. — Aparatura diagnostyczna jest przygotowana — zniżyła głos.

— Dziękuję — zrewanżowałem jej się uśmiechem. — Ale nie ma pośpiechu. Wiesz, to zadżumione powietrze wywołuje wyłącznie miłe, a nawet wręcz rozkoszne omamy i napełnia umysł nieziemską pogodą. Jestem teraz tak łagodny, że nie powinniście mnie wypuszczać ze statku tam, gdzie istnieje możliwość spotkania innych cywilizacji, ponieważ owładnięty przemożną tkliwością mógłbym zapomnieć o żelaznej regule: „Nieograniczona odpowiedzialność względem Ziemi”. W momencie, kiedy to powiedziałem, dostrzegłem biegnący przez całą ścianę kabiny.napis: „Nieograniczona odpowie- dzialność wobec wszystkiego, co żyje”. Od razu stanęła mi przed oczami pamiątkowa tablica na poziomie obserwacyjnym Stacji Alberta. A więc zmieniło się i naczelne hasło „P — G”. Znowu powiedziałem coś, co moich biednych towarzyszy musiało utwierdzić w przekonaniu, że bieganie bez kasku po planecie białego miasta gruntownie pozbawiło mnie władz umysłowych. Zresztą, czy byli tak dalecy od prawdy? Skąd na przykład wzięła mi się ta gadatliwość, stanowiąca krzyczące zaprzeczenie moich dotychczasowych, dobrych obyczajów?

— Wyglądasz prześlicznie — zwróciłem się znowu do Jane, której delikatna twarz, okolona czarnymi, lśniącymi włosami natychmiast pociemniała o jeden odcień. — Jak wy to robicie, dziewczyny, że w miarę upływu lat, ziemskich i gwiezdnych, jesteście coraz ładniejsze? Założę się, że kiedy wreszcie wrócimy, wy będziecie wyglądać jak nasze wyjątkowo udane wnuczki…

— Chodź już — Kirsti wysunęła się lekko z moich ramion. — Naprawdę potrzebujesz pomocy. Zobaczymy, co orzeknie komputer, a potem, niezależnie od diagnozy, zrobię ci okład z lodu.

Komputer wykrył w mojej krwi obecność pewnych zdradliwych alkaloidów, co od razu poprawiło humory zwłaszcza Wiktorowi, Olegowi i Lukasowi jako tym, którzy wysłuchali moich pierwszych pytań oraz moich wywodów na temat powabów ludzkiego ciała, dzielenia się płaszczami z mieszkańcami kosmosu i własnej nieobecności. Bo mimo że z miejsca uznali to, co mówiłem, za majaczenie porażonego umysłu, to jednak nie pozbyli się niejasnych domysłów i niepewności, związanych z niezaprzeczalnym faktem, że miałem przy sobie peleryny, z całą pewnością nie pochodzące z naszego statku i że czekałem na nich przy nadajniku, którego nie mogłem zbudować. Teraz, choć obecność granatowych okryć i pochodzenie moich sygnałów namiarowych nie przestały być zagadką, to przynajmniej jedno stało się pewne, a mianowicie, że rewelacje, jakimi ich przyjąłem, wynikały wyłącznie z chorobliwych urojeń. Skwitowałem ten wyrok pełnym godności milczeniem.

Zjadłem lekki obiad, po czym pozwoliłem zaaplikować sobie potężną dawkę specyfików, zaordynowanych przez zespół diagnostyczny, a następnie zaprowadzić się dp małej kabiny, urządzonej kubek w kubek tak samo, jak mój dawny pokoik na „Araracie”. Ulokowano mnie na wygodnym, rozłożonym fotelu i nakryto puszystym pledem. Kiedy wszyscy prócz Kirsti wyszli, życząc mi szybkiego powrotu do zdrowia, odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się.

— Będziesz czuwać przy moim łóżku? — spytałem. — To dobrze. Choć i tak miałbym przyjemne sny. Chodziłbym sobie po szerokich ulicach białego miasta, pod rękę z pielęgniarką o brązowych oczach. Czy lubisz psy? Na przykład rudozłote spaniele?

Pochyliła się szybko, pocałowała mnie w czoło, po czym usiadła w nogach fotela.

— To zamiast okładu z lodu? W takim razie musisz powtórzyć kurację — stwierdziłem. — Wcale nie czuję chłodu… rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Wiesz, dzieje się ze mną coś dziwnego. Mam szaloną ochotę mówić. Nie poznaję samego siebie. Owszem, tak się jakoś składało, że przez kilka ostatnich dni usta mi się nie zamykały. Ale aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że po prostu rozpiera mnie niepohamowane pragnienie wydawania głosu. Jak tak dalejpójdzie, to zacznę śpiewać.

— No, nigdy nie należałeś do milczków — powiedziała. Nigdy? Ja? Świetnie. Jak nigdy, to nigdy.

— Więc jestem gadułą? Do tego od urodzenia? — pokiwałem głową. — W takim razie nic się nie zmieniło, prawda. To co z tym psem?

— Przecież wiesz, że je lubię. Po powrocie…

— Ale musi być spaniel — nie pozwoliłem jej skończyć. — Nazwiemy go „Góro”.

— „Góro”? Dlaczego akurat „Góro”? Czy to coś znaczy?

— Nie wiem… przepraszam, oczywiście, że znaczy! „Góro” to szczęśliwe imię. W każdym razie będzie szczęśliwe dla naszego psa. Gdyby kiedyś znalazł się w niebezpieczeństwie, gdyby powiedzmy miał spaść ze skały, zawsze znajdzie kogoś, kto go uratuje. Choćby ten ktoś przebywał wtedy w innym czasie.

— Powinieneś jednak starać się zasnąć — powiedziała łagodnie, po krótkiej pauzie.

— Poczekaj. Jeszcze trochę pomajaczę. To takie przyjemne, wiesz? Zwłaszcza kiedy siedzisz przy mnie, z tym zatroskanym spojrzeniem i pogodną miną, która ma mi dowieść, że nie potrzebuję niczyjej troski, bo jestem zdrowszy niż kiedykolwiek. O czym to mówiliś- my? A, o psie i o czasie. Właśnie. Pomińmy na razie psa. Chciałbym wiedzieć, czy w czasie minionych jedenastu miesięcy byliśmy kiedyś razem na planecie mniej więcej tak dużej jak ta pod nami, tylko całej za wyjątkiem mórz porośniętej koszmarnie poplątanymi krzakami i czy przedzierając się przez te krzaki nie spotkaliśmy jakichś okrytych łuską kotów, jakiegoś pająka — niepają-ka, myszy — niemyszy? A także, czy umilaliśmy sobie wędrówkę beztroskimi pogwarkami na tematy osobiste… między innymi o tym, że się kochamy?

— Lin, doprawdy lepiej będzie, jeśli teraz pójdę. Rzeczywiście jesteś dzisiaj bardziej rozmowny niż zwykle. Musisz leżeć spokojnie i odpoczywać, a moja obecność najwyraźniej ci w tym przeszkadza… pomimo że się kochamy — zaśmiała się cicho.

— Najpierw mi odpowiedz.

— Nie. Nie byłam na takiej planecie i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Pająki? Brrr… Lin, przyrzekasz, że postarasz się zasnąć?

— Jaką wartość mogą mieć przyrzeczenia człowieka, któremu trzeba kłaść lód na głowę i który już przeszło godzinę bez przerwy mówi, w dodatku od rzeczy?

— Proszę cię…

— Dobrze — spokorniałem nagle. — Przyrzekam. Będę spał jak dziecko. Gdy tylko wyjdziesz, postaram się nawet przyjąć pozycję embrionalną. Zresztą w pewnym sensie jestem naprawdę oseskiem… nie, ja nie. Wszyscy, tylko nie ja. Dobrze już, dobrze. Widzisz, zamykam oczy. Pocałuj mnie jeszcze raz i idź. Dziękuję…

Poczułem na czole dotknięcie jej warg. Były chłodne. Może rzeczywiście miałem gorączkę?

— Dziękuję — powtórzyłem ciszej. Nie odpowiedziała. Odczekałem chwilę, po czym otworzyłem oczy. Zostałem sam.

Dłuższy czas leżałem bez ruchu, patrząc w sufit i uśmiechając się do siebie. Wreszcie westchnąłem

— Jeśli się spokojnie zastanowić — powiedziałem cicho — to cała ta historia, która komuś trzeciemu mogłaby się wydawać zupełnie zdumiewająca, nieprawdopodobna, a nawet podejrzana, jest całkiem zwyczajna. Najzwyczajniejsza pod słońcem. Jest wręcz banalna. Bo czymże, jeśli nie tworzeniem geometrii, integrującej przestrzeń materii nieożywionej i przestrzeń życia zajmowali się moi przodkowie, ilu ich tam było, od kiedy pierwszy z nich wyszedł rano z jaskini, ziewnął i powiedział: a niech to wszystko szlag trafi!? Że zbyt raptownie i że w taki osobliwy sposób? Głupstwo. Drobny kolaps czasowy, jak ten, dzięki któremu mogłem teraz patrząc na Kirsti widzieć Norę Speyer. Że akurat ja? No to co? Każdy, w kręgu oddziaływania swojego pola biologicznego, zmienia życie sobie i innym, choć o tych „innych” najczęściej nic nie wie. Owszem, to źle, że nie wie. Może nawet tu właśnie tkwi źródło wszelkich za-wichrowań, nieustannie spychających cywilizacje z najkrótszej i najlepszej drogi do celu? Ale nie przesadzajmy. Ja na przykład zawsze pamiętałem o innych i wiem, że zmieniłem świat, natomiast nie mam bladego pojęcia, jak go zmieniłem, a także czy owa zmiana przyniesie pożądane skutki. Która z tych dwóch wersji tej samej niewiedzy jest lepsza dla mnie, dla jednostki kształtującej wspólny czas na swój obraz i podobieństwo, a za to gorsza dla świata?

Naprawdę mam gorączkę. Komputer się nie myli. Jestem chory. Inaczej nie patrzyłbym teraz w sufit z tym beztroskim uśmieszkiem, zamiast dygotać ze strachu, wyobrażając sobie moment powrotu. Jaką Ziemię odnajdę?

Pomilczałem chwilę, po czym wzruszyłem ramionami i dodałem:

— Tak czy owak będzie to Ziemia. Człowiek, który potrafi sięgnąć, choćby nie w kryształowym statku, a tylko myślą, do pierwszej sekundy dziejów po to, by za miliardy lat jakiś Stanza nie miał kłopotów z własnymi ziomkami, by jakiś Amosjan nie musiał z głęboką troską mówić o Wschodzie i Zachodzie, by jakiś Lin Hagert nie stał bezradnie, nie wiedząc, co zrobić ze swoim urlopem i ze swoim życiem, znajdzie sobie miejsce wszędzie. Potrafi się jakoś urządzić na każdym ze wszystkich możliwych światów. Co, może nie?


KONIEC BAJKI O PIERWSZYM ZIEMIANINIE

Загрузка...