Tkwiłem wtopiony w bryłę wyciosaną ze światła. Jego promienie biegły tylko do wewnątrz; rzeźbioną, wielkopłaszczyznową skorupę mojego więzienia widziałem tak, jak nurek z głębokości pięciu metrów widzi lustro wody. Poza nią nie przedostawała się ani jedna pojedyncza smuga jasności, by pomknąć w czerń panującą dokoła statku. Dopiero bardzo daleko, a raczej głęboko lśniły gwiazdy jak drobniutkie, złote nakłucia.
Przede mną zataczał łuk wąski, panoramiczny ekran, także unieruchomiony w litej bryle pojazdu i także przezroczysty, choć skądinąd jego krawędzie oraz wyświetlane na nim obrazy i dane liczbowe rysowały się zupełnie wyraziście. Gdy chciałem, mogłem patrzeć przed siebie w nieskończoną przestrzeń kosmosu, a kiedy było trzeba, mój wzrok bez trudu odnajdywał w odległości zaledwie metra zielonkawą linię drogi, pulsujące nitki czujników i okienka, w których przeskakiwały rzędy cyfr. Te ostatnie były tak jak podczas pierwszego,seansu” rozdzielone lub spojone rysunkami, podobnymi do przestrzennych rzutów obiektów nie istniejących, ale po dniu spędzonym przed datorami podziemnego ośrodka nie przedstawiały one już dla mnie tajemnic, natomiast,język” wszystkich pozostałych wskaźników, wcześniej jeszcze ujednolicony, odbierałem tak łatwo, jakbym siedział za sterami zwykłej roboczej sondy.
„Szkolenie” zaprogramowane przez Stanzę, a przeprowadzone za pośrednictwem automatów, łącznie z ich przedziwnymi „zespołami koordynującymi”, okazało się nadspodziewanie skuteczne: Wsiadając u schyłku pracowitego dnia do kryształowego statku byłem pewny, że potrafię sobie z nim poradzić. Mogłem śmiało powiedzieć, że go znam, oczywiście w,taki sposób, w jaki zna rakietę pilot, a nie konstruktor. Wiedziałem, jak działają generatory napędu załamującego, comuszę zrobić chcąc przejść na ręczne sterowanie i jak powinienem się zachować w razie niebezpieczeństwa lub awarii. Nie wiedziałem tylko, na jakich prawach fizyki albo lepiej: na prawach jakiej fizyki oparli się projektanci pojazdu.
Określenie „wsiąść do statku” było zresztą także najzupełniej umowne w wypadku tego lodowego obelisku, skomponowanego z przenikających się wzajemnie, niedorzecznie wydłużonych trójkątów, które tworzyły zamkniętą strukturę jedynie — tak wydawało się na pierwszy rzut oka — dzięki osobliwemu złudzeniu optycznemu. Zostałem po prostu wessany w głąb bryły, jak przede mną zostały wessane urządzenia napędowe, automaty nawigacyjne, ogniwa energetyczne, miotacze antymeteorowe, cała pokładowa aparatura, obecnie — zależnie od mojej woli— widoczna lub przezroczysta. Kiedy chciałem się poruszyć lub zmienić pozycję, wystarczało wywrzeć nieco silniejszy nacisk na otulającą mnie szczelnie kryształową masę. Ustępowała od razu. Tak samo mogłem opuścić pojazd. Tylko wsiadanie wymagało interwencji specjalnego urządzenia w kształcie małego, czarnego pudełeczka. Było ono przymocowane do rękawa mojego lekkiego skafandra, tak podobnego do znanych mi dotąd próżniowych ubiorów, jak piżama do zbroi średniowiecznego rycerza. Ciekaw byłem, czy wnikając do wnętrza tej szklanej góry, ja sam, dla kogoś patrzącego z boku, także stawałem się niewidoczny, ale zaspokojenie tej ciekawości przekraczało moje możliwości. Zresztą, musiałem obserwować czujniki. Poza tym nic innego nie miałem do roboty. Statek prowadziły automaty. Wychodziłem właśnie, po przecięciu orbity Plutona, z płaszczyzny eklip-tyki Układu Słonecznego.
Rzecz jasna, w rzeczywistości nie było żadnego lotu, podobnie jak nie było, w każdym razie tutaj, pojazdu zbudowanego z kostek szlifowanego szkła. Nadal znajdowałem się w szkole. Właśnie trwała ostatnia z dzisiejszych lekcji. Kolejny etap „kursu”, przygotowanego dla mnie przez Stanzę i jego kompanów.
Zajęcia odbywały się w innej sali niż wczoraj, podczas pierwszych odwiedzin w podziemnym ośrodku. I tutaj znalazłem zaciszny kącik mieszkalny, poza nim jednak wewnątrz okrągłego pomieszczenia nie było żadnych pulpitów ani urządzeń oprócz ogromnego, wklęsłego ekranu, przed którym stał zwykły, lotniczy fotel. W nim właśnie tkwiłem przez cały dzień z jedną krótką przerwą na obiad, podany mi przez robota podobnego do żółtej mrówki. Wprawą poręcz tego fotela wprawiona była płytka z pięcioma ponumerowanymi klawiszami. W tej chwili ukryta, czerwona lampka podświetlała cyferkę „pięć”. Ostatni punkt dobowego programu. Pozorowany lot. Poprzednio uczyłem się i c h matematyki oraz i c h astronawi-gacji. Patrzyłem, słuchałem i zapamiętywałem. Teraz w proces poznawania zostały wciągnięte wszystkie moje zmysły. Uczucie, że siedzę w prawdziwym statku, który właśnie opuszcza nasz Układ, było znacznie silniejsze niż w czasie seansu fantomatycznego, jaki mogli mi zaoferować ziemscy specjaliści od medycyny, nie tylko zresztą kosmicznej.
Za pierwszym ekranem poszatkowanym u dołu na okienka wskaźników ujrzałem nagle drugi, bez porównania większy, przesłaniający perspektywę czarnej przestrzeni, w którą do tej pory mogłem patrzeć bez przeszkód. Jego tarcza wciąż jeszcze rozrastała się i ciemniała, aż w końcu nie tylko przesłoniła sobą gwiazdy, lecz także wchłonęła całą mniejszą; bliską tablicę, przemawiającą do mnie dotychczas świeżo poznanymi symbolami niosącymi informacje, związane z przebiegiem lotu. Początkowo myślałem, że statek rozwinął już zbyt dużą prędkość i że na skutek tego automatycznie włączyły się kamery dalekiego zasięgu, aby wspomóc niedoskonałe, ludzkie oczy. Ale przecież w wypadku tego statku nie mogło być mowy o prędkości jako elemencie nawigacji. Odpowiedź otrzymałem po upływie zaledwie kilku sekund. Na tym nowym wielkim ekranie także ukazał się obraz obramowany szeregami i rzędami danych. Zrozumiałem, że pojawił się dodatkowy przewodnik po krainie iluzji, jaką przemierzałem z woli moich tajemniczych „nauczycieli”.
Pędziłem teraz prosto w znaną mi tak dobrze panoramę Ziemi, widzianej z wysokości, na jakiej krążą małe satelity. Świetlisty dziób mojego pojazdu, widoczny u dołu owej wielkiej tarczy jak ostry brylant wbity w regularną bryłkę opalu, celował dokładnie w środek kontynentu afrykańskiego. Ale Ziemia nie zbliżała się. Przeciwnie, uciekała przede mną, jakby popychana niewidzialną ręką, mknącą przed statkiem. Równocześnie zaczęła ulegać szybkim przemianom, tym szybszym, im większa była umowna prędkość kryształowego wehikułu. Zarysy lądów zmętniały, a następnie cały glob zasnuł się dymem, przez który coraz częściej przebijały jaskrawe łuny wybuchów. Dane przeskakujące obok obrazu mówiły o tym, że na planecie rozpada się najpierw lód, następnie wraz ze wzrostem temperatury serpentyn, potem minerały grupy oliwinów… Wyskoczył wzór siarczku żelaza uwolnionego z żelazo-niklowego jądra, aż w końcu samo jądro uległo dekondensacji i Ziemia, w postaci chmurki pomarańczowego pyłu, zniknęła wchłonięta przez wielki, lecz kurczący się z każdą sekundą świecący obłok. Teraz z kolei zobaczyłem Słońce.
Wiedziałem, że jeśli w mojej wędrówce do centrum wszechświata, czyli do jego początku, osiągnąłem etap sprzed powstania Ziemi, to i naszej gwiazdy albo także już nie ma, albo tli gdzieś w swojej mgławicy w postaci gazowo-pyłowego roju. Ale nic z tego. Twórcy programu pozorującego lot postanowili przedstawić mi poszczególne etapy mojej przyszłej drogi dokładnie i po kolei. Tak więc z informacji, jakich teraz dostarczał mi ekran, wynikało, że właśnie przekraczam punkt, kiedy rozpoczęła się reakcja syntezy jąder helu z jąder wodoru, że następuje dalsze ochładzanie i stopniowy zanik sił grawitacyjnych. Wreszcie Słońce podzieliło los Ziemi. Pozostała jeszcze Galaktyka, daleka, przesłonięta głębokim, półmaterialnym oparem, jakby czekająca na swoją kolej. Nie czekała długo. Wkrótce rozpadły się i jej ramiona spiralne, rozpoznawałem czarne przed chwilą miejsca, w których wybuchały płonące olbrzymy, patrzyłem na odwrócone eksplozje słońc neutronowych, wychwytywałem wzrokiem błyskające najbliżej kwazary, pomykające niby forpoczty już nie tego, co było, ale tego, co dopiero nastąpi. Pramgławica pierzchła z ekranu, gdy neutrony nie zaczęły jeszcze wiązać się z materiałem jądrowym, a z danych wynikało, że do celu mojej wędrówki pozostało niecałe milion lat. Przeskoczyłem je nie wiedząc kiedy, jakbym przewrócił kilka kartek nudnej powieści. Instynkt pilota powiedział mi, że zwalniam, zanim zdążyłem poszukać potwierdzenia tego odczucia w danych liniowych z boku ekranu.
Nie pomyliłem się. Do końca, a więc do początku, już tylko trzy minuty. Czujniki wyłapują zaledwie ślady materii, przegapiłem moment, kiedy mogłem jak na odwróconym filmie zaobserwować zjawisko przekształcania energii w cząstki elementarne. Temperatura na zewnątrz — miliard stopni. Statek całkowicie nieczuły na to, że znalazł się w czeluści najgorętszego pieca, jaki kiedykol- wiek zaistniał, hamuje w dalszym ciągu. Została jedna sekunda. Gęstość masy otaczającej mnie przestrzeni wyraża jedynka z dziewięćdziesięcioma siedmioma zerami kilogramów na metr sześcienny, temperatura osiąga miliard bilionów stopni kelwina. Wreszcie stoję. Gdyby minęło jeszcze dziesięć do minus czterdziestu czterech sekundy, oblany szkłem niewrażliwym na nic, cokolwiek groźnego jest w stanie przedstawić sobie ludzka wyobraźnia, znalazłbym się w centrum prawybuchu. A potem mógłbym polecieć dalej, głębiej w czas, d o k ą d?…
Wyprostowałem się i przenikając dłonią przez substancję pojazdu sięgnąłem do płytki z klawiszami na oparciu fotela. Nacisnąłem „zero” i odetchnąłem.
— Bardzo to wszystko piękne — powiedziałem półgłosem, patrząc na zmatowiałą tarczę wklęsłego ekranu, stojącą na wprost mnie w pustej sali. — Przeciąłem jak nożem niech będzie, że nawet „n”-wymiarowe i niejednorodne kontinuum świata, ale świata martwego. A przecież wasz „ośrodek” — nie mogłem się powstrzymać, by nie wymówić tego słowa z lekkim przekąsem — ma ponoć służyć rekonstrukcji życia. Wiem już, jak polecę. Nadal nie wiem, po co?
— To pytanie padło już, kiedy rozmawiał pan z profesorem Amo-sjanem, a powróci podczas naszego ostatniego spotkania… jeśli i wówczas uzna pan, że trzeba je powtórzyć — rzekł Stanza, wchodząc przez drzwi, które otwarły się przed nim bez najmniejszego szmeru. — Natomiast co do problemu życia we wszechświecie to przewidzieliśmy na jutro wznowienie ostatniego punktu dzisiejszego programu, w odpowiednio zmienionej wersji. Pan ma znakomite przygotowanie… także teoretyczne, sądziliśmy jednak, że przed startem do zaplanowanego przez nas lotu, który mimo wszystko będzie stanowić dla pana pewną nowość, powinniśmy dla uzyskania maksymalnej jasności rozbić cykl szkolenia na poszczególne elementy… jakby na pojedyncze wymiary tej samej, złożonej struktury geometrycznej. Przyznaję, że ten podział jest sztuczny, a nawet trochę nielogiczny, ale na przykład dzisiejsze doświadczenie pozwoli panu jutro skoncentrować całą uwagę na sprawach materii ożywionej.
Wstałem i zacząłem powoli iść w stronę drzwi.
— Nadal jest pan pewny, że przyjdę tu znowu jutro i pojutrze, i kiedy tylko skiniecie na mnie palcem? — spytałem. — Ze wciąż będę takim grzecznym uczniem, aż do dnia, w którym wy uznacie mnie za dość mądrego, a ja sam siebie za dostatecznie ogłupiałego, aby przyjąć waszą… nazwijmy to tak, ofertę?
— Jestem pewny, że pan tę ofertę dokładnie rozważy — odpowiedział spokojnie. — A do tego musi pan zdobyć więcej przesłanek. Wiadomości.
— Hm… — mruknąłem, przystając obok niego. — Właśnie. Cq, się tyczy wiadomości. Jak to jest, że wewnątrz tego waszego statku mogę się poruszać, chociaż jestem przecież w niego wtopiony jak mucha w bryłę bursztynu?
— Pojazd jest zbudowany z cząstek mających pewną.specyficzną i bardzo ograniczoną autonomię, co wynika z zastosowanej teorii konstrukcyjnej łączącej w sobie n-wymiarową geometrię żywej przestrzeni z podstawami struktur symetrycznych. Te cząstki tworzą całość, stanowiącą swego rodzaju wysoce wyspecjalizowany, a więc mało uniwersalny zespół informatyczny. Oczywiście, o precyzyjnie wytyczonym, wąskim paśmie pamięci. Otóż, ponieważ w tym wypadku cząstki, o których mowa, składają się na substancję statku przeznaczonego dla człowieka, zostały zaprogramowane z myślą o jego potrzebach. Reagują więc na efekt Kirliana, na zmiany natężenia pól mózgowych, a także na fale biologiczne. Zgodnie z wolą pasażera mogą zmieniać lub okresowo zgoła likwidować energię wiązań, poprzez przemieszczanie się… jak by to określić… nre — rozłożył bezradnie ręce — nie potrafię znaleźć żadnego porównania w kręgu zjawisk, jakich opisy poznałem tutaj, w ziem- skiej literaturze naukowej. Powiedzmy, że zachowują się jak przestrzeń półożywiona, to znaczy wyposażona w pewne informacje pozwalające jej na ograniczoną mobilność. Natomiast podczas wstępnej ingerencji z zewnątrz, na przykład wsiadania do statku, jego substancja-potrzebuje dodatkowych impulsów. Wysyła je ten aparacik — wskazał pudełeczko, przymocowane do mojego ramienia.
Odruchowo poszedłem za jego wzrokiem, po czym natychmiast rozpiąłem opaskę podtrzymującą przyrząd i podałem mu go.
— Oto jest ten wasz nóż do konserw — powiedziałem. — Jeszcze zabrałbym go do miasta i nałykałbym się wstydu, gdy ściany domów same zaczęłyby się przede mną otwierać. Niech mnie pan nie odprowadza — przestąpiłem próg i wszedłem do korytarza z pojedynczym półpierściennym torem, na którym czekał otwarty pod- ziemny pojazd. — Przecież ta łódka i tak zawiezie mnie prosto do wyjścia. Gdybym nawet chciał, nie pojedzie gdzie indziej. A wyjść już potrafię… nie potrzeba do tego, na szczęście, żadnych aparacików. Co innego gdybym kiedyś zapragnął odwiedzić pana bez uprzedzenia… Jutro o dziewiątej? — odwróciłem się i spojrzałem na niego.
Skłonił mi się milcząco, nisko i poważnie, jak udający siebie samego sprzed kilkuset lat szef restauracji chińskiej w Carson City. W tej pozycji zniknął mi z oczu.
— Nie wiem, czy powinienem był pana niepokoić — powiedziałem sadowiąc się przy kominku, naprzeciw Amosjana. — Kazał mi pan przyjść, kiedy się zdecyduję. Tymczasem mnie nieustannie dręczy podejrzenie, że ktoś znakomicie bawi się moim kosztem, dążąc do tego, żebym potraktował serio choćby tylko obecność Stanzy, nie mówiąc już o tym, czego on rzekomo ode mnie żąda.
— Powiedziałem ci, żebyś przychodził jak najczęściej — odrzekł Amosjan, stawiając przede mną szklaneczkę napełnioną złocistym płynem. — A raczej prosiłem o to — poprawił się. — Widzisz, ty tak czy owak stoisz w obliczu przygody, jaka mnie może się co najwyżej przyśnić. Albo polecisz na „Pierścień Galaktyki”, albo — jak chce tego Stanza, którego obecność tutaj jest, zapewniam cię, niezbitym faktem — o wiele dalej… W tym drugim wypadku może się zdarzyć, że zmienisz wszechświat… i tego nikt ci nie odbierze, nawet gdybyś rzeczywiście nie mógł lub nie miał dokąd wrócić. Natomiast ja wszystko mam już za sobą. Gdybym był młodszy, napisałbym książkę… o tobie.
— Pod tytułem „Ostatni Ziemianin”? — rzuciłem lekko.
— Ostatni… albo pierwszy — uśmiechnął się blado. — W każdym razie dzięki tobie czuję się młodszy. Z biegiem lat człowiek nie przestaje się wprawdzie dziwić, ale jego myśli coraz rzadziej sięgają gwiazd, a coraz częściej krążą wokół codziennych spraw naszej planety, nas samych, naszej historii i porządku, jaki zapanował w wyniku jej doświadczeń. Aż nagle zjawia się taki Stanza… a teraz ty. Jesteś jedynym z naszych, który był u nich pod ziemią i którego oni szczegółowo wprowadzają w swoje plany. Cóż dziwnego, że kiedy przychodzisz, zapominam o mojej starości?
Zrelacjonowałem mu pokrótce wszystko, czego dowiedziałem się dzisiaj, a także okoliczności i przebieg mojego „lotu”. Nie wspomnia-, łem tylko o tym, co wydarzyło się minionej nocy, kiedy od niego wyszedłem. Z pewnością zaciekawiłaby go także zagadka owego „manipulowania czasem”, ale jakoś nie mogłem o tym mówić. W końcu każdy może mieć swoje osobiste sprawy, nawet jeśli w dotychczasowym życiu nie miał w gruncie rzeczy żadnych.
Ki.edy skończyłem, Amosjan zamyślił się. Opuściłem dzisiaj „ośrodek” Stanzy znacznie wcześniej niż wczoraj. Pokój był pełen światła, padającego przez otwarte okno do ogrodu. Cienie liści tańczyły na półkach z książkami i na podłodze, w powietrzu unosił się słaby, świeży zapach, jakby wilgotnych ziół.
— Więc ciągle jeszcze nie wiesz, o co im chodzi — odezwał się wreszcie. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
— Wiem tylko tyle, ile dowiedziałem się od pana — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Jeśli pan teraz powie: „poczekajmy do naszego ostatniego spotkania”, to… ach, przepraszam. Zapomniałem, że obiecał mi pan wprawdzie, wyjaśnić, dlaczego oni chcą zmienić życie we wszechświecie, ale dopiero Jawtedyi kiedy podejmę już decyzję. W świetle tego, co oświadczyłem na wstępie mojej wizyty, nie mogę oczekiwać…
— Wychodzi na to, że jednak oczekujesz. I że zaczynasz już tracić cierpliwość, jak pilot siedzący za sterami statku, którego start powinien był nastąpić wiele minut temu — uśmiechnął się znowu.
Potrząsnąłem głową.
— Nie. Przypominam panu, że nie mogę uwierzyć w prawdziwość tego, co od dwóch dni dzieje się wokół mnie. Ale i bajki muszą mieć jakąś wewnętrzną logikę. Załóżmy, że zdezerteruję z zespołu „P — G”, polecę do początku świata i — posługując się pana własnym porównaniem „zadam” kiełkującej materii wzorzec informacyjny. Tylko co właściwie miałby zawierać taki „okruch życia” pozostawiony tam, w piecu prawybuchu? Jakie informacje 1 o czym? Jak miałby zostać zakodowany ten nowy program, narzucony powstającym światom? Nie mogą to być ani pierwiastki, ani cząstki energii, ani białka, ani wzory… przecież w warunkach Wielkiego Wybuchu nic z tego nie przetrwałoby miliardowej części sekundy! I wreszcie jaka żyjąca istota miałaby czelność poprawiać cie, opierając się na swoich ograniczonych doświadczeniach i swo- im niedoskonałym rozumie? O ile wiem, bardzo mało było takich bajek, w których — występowałby Bóg Stwórca we własnej osobie i to w trakcie wykonywania swoich podstawowych czynności!
— Ja też o czymś ci przypomnę — Amosjan uniósł szklaneczkę i patrzył przez nią pod światło, jakby sobie wróżył z promieni, załamujących się w zimnym napoju — mianowicie o geometrii przestrzeni ożywionej, tej antygeometrii w znaczeniu euklidesowym, którą oni operują z fantastyczną dla nas swobodą. To jest o.dpo-wiedź dotycząca języka, w jakim zostaną zakodowane informacje przeznaczone dla powstającej natury i obawiam się, że tej odpowiedzi nie uściśli żaden ziemski matematyk. A jeśli chodzi o treść owych informacji — odstawił szklaneczkę — i spojrzał mi prosto w oczy — to masz tam, w momencie prawybuchu oraz w paru innych punktach drogi, przy słupach milowych znaczących najważniejsze etapy ewolucji, umieścić modele ludzkiej, osobowości. I tak brzmi zarazem odpowiedź na główne pytanie: dlaczego? Dlaczego oni najpierw w ogóle pomyśleli o tego rodzaju bezprzykładnym przedsięwzięciu, a potem włożyli tyle szalonego wysiłku w przygotowanie jego realizacji.
— To jest właśnie następna sprawa, wobec której staję całkowicie bezradny — odezwałem się po chwili milczenia. — Nie — roz-Jożyłem ręce — nie rozumiem i koniec. Dotąd była mowa o „wzorcu” dla życia w całym Kosmosie, wzorcu zaczerpniętym wprawdzie z Ziemi, ale przeznaczonym dla życia w ogóle. Mówię jak dziecko — uśmiechnąłem się mimo woli — pan jednak wie, o co mi chodzi, prawda? O tę drobną, a jakże istotną różnicę. Bo co innego myśleć o poprawie struktury czy funkcji materii ożywionej poprzez, bo ja wiem, chociażby udoskonalenie jej geometrycznego szkieletu, jeśli ta ich geometria jest rzeczywiście taka wszechwładna, a zupełnie co innego planować reorganizację życia w całym wszechświecie na wzór ukształtowanej jednostki, reprezentującej określoną cywilizację. Skoro bowiem treścią informacji, na podstawie której ewolucja od Big-Bangu miałaby pójść w innym, ściśle sprecyzowanym kierunku, będzie istotnie model ludzkiej osobowości, to może on być zaczerpnięty tylko od jednego konkretnego człowieka. Zgoda, że my wobec tego nie mielibyśmy większych powodów do obaw o los naszego świata, chociaż i my różnimy się przecież od siebie, więc „wydelegowanie” jednostki w charakte rze uniwersalnego prototypu zmieniłoby życie pozostałych szesnastu miliardów w stopniu, kto wie, czy nie większym niż katastrofa kosmiczna… ale niech będzie, powiedzmy, że zachowamy przynajmniej naszą powierzchowność. Natomiast oni! Oni! Czy chcą, żeby wszechświat był zamieszkany wyłącznie przez ludzi? Czy chcą doprowadzić do sytuacji, w której ich samych nigdy nie było? Ich właśnie, którzy teraz przerzucają się z jednej fizyki w drugą z taką łatwością, z jaką ludzie zmieniają koszule i którzy nas tak bardzo wyprzedzają pod względem… ba, pod każdym względem?!… \— Nie pod każdym. Nie pod każdym — powtórzył spokojnie Amosjan. — Wspominałem ci już, czym oni się nigdzie i nigdy nie interesowali. Oczywiście, wnioski, do jakich doszedłem, to tylko moje subiektywne refleksje… ale nie znamy przecież faktów, a coś mi szepcze do ucha, że nie odbiegłem zbyt daleko od prawdy. Pamiętasz? Mówiłem, że chodzi o…
— Pamiętam — przerwałem. — Nauki społeczne. Filozofię. Jednak gdyby filozofowie naprawdę potrafili zmieniać rzeczywistość, to może i nasz własny świat wyglądałby teraz inaczej? Może droga, jaką mamy za sobą, nie byłaby cała uwznioślona pomnikami cierpienia… Przepraszam. Pan jest przecież wybitnym historykiem. Ale.
— Pozwól, że właśnie jako historyk — tym razem on nie dał mi skończyć — zwrócę ci uwagę na pewną prawdę, a mianowicie, że rangę każdej społeczności mierzy się nie jej wzrostem, które to pojęcie mieści w sobie również technikę, lecz rozwojem. Choroba tocząca społeczność Stanzy musi być bardzo poważna, skoro on sam i ta nieliczna grupa, która z nim współdziała, jedyny ratunek upatruje w radykalnym zabiegu chirurgicznym, ale przecież i dzisiejsza medycyna, przy całym jej zaawansowaniu, często jeszcze musi się uciekać do wręcz hazardowych operacji. Niestety, my nie potrafimy ocenić, na ile ryzyko-związane z przedsięwzięciem Stanzy jest uzasadnione i niezbędne… bo nie znamy ani pacjentów, ani ich cierpienia. Co więcej, nie poznamy ich nigdy. Mówiliśmy o różnicach, dzielących poszczególne gwiezdne cywilizacje. Tymczasem pomyśl, jak bardzo odmienne były nasze, na jednej planecie? Europejska, indyjska, Isluinu, [Jcinn/gu W.schudii. egipska, Jukatanu, Meksyku A w czasach najnowszych — cywilizacja Afryki Środkowej, cywilizacja zachodnia i cywilizacja Wschodu?… Pradziad- kowie obywateli tej krainy, tego kontynentu, na którym teraz rozmawiamy, reprezentowali właśni-e cywilizację wzrostu, podczas gdy współczesny im Wschód — rozwoju.
— A jednak rozmawiamy akurat na tym kontynencie — wtrąciłem — pomimo że pan przecież pochodzi ze Wschodu…
— I do niego należę, chociaż za czasów naszych pradziadków nie mógłbym powiedzieć tego głośno. Zresztą gdybyś wtedy chciał spotkać się ze mną, musiałbyś odbyć podróż nad iwie morze, znacznie mniejsze, za to o wiele cieplejsze — uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. — Różnice, które dzielą ludzi wyrosłych z tradycji odmiennych obszarów kulturowych, nie są już teraz tak istotne, a wiesz, dlaczego?…
— Zdaje się, że wiem — odparłem po chwili namysłu. — Zostałem nawet pouczony przez Stanzę, o czym zapomniałem panu wczoraj powiedzieć. Otóż był on uprzejmy stwierdzić, że naszą, obecną, zresztą względną jego zdaniem, harmonię, zawdzięczamy istnieniu na Ziemi nowej ludzkiej cywilizacji, kosmicznej, która jakoby pojawiła się bez naszego świadomego udziału…
— To ostatnie jest niezbyt ścisłe… ale z grubsza biorąc Stanza ma rację. Wspomniałeś, że rozmawialiście z nim wczoraj o naszej f niewesołej przeszłości. W istocie tylko zawodowy historyk, szperający w prastarych źródłach wie, że ta przeszłość była o wiele bardziej mroczna, niż mogłoby się to dzisiaj wydawać… i zarazem heroiczna przez pozorną daremność szamotaniny jednostek światłych, szlachetnych, walczących” o prawdziwy postęp. Cóż, tkwiło w nas widać coś, co nie pozwoliło nam przegrać… choć przyznaję, że byliśmy bliscy klęski, kiedy wciąż jeszcze podzieleni, osiągnęliśmy w niektórych enklawach cywilizacyjnych ogromny wzrost, za którym nie nadążał rozwój. Jednak i nasza technika, nawet gdy pokonywała kolejne wysokie progi bez żadnych społecznych intencji, lub zgoła ze złymi intencjami, zawsze w ostatecznym.rachunku wychodziła na korzyść nam wszystkim, a to właśnie dzięki uporowi jakże nielicznych początkowo ludzi pracujących dla ogółu, w miarę upływu lat jednoczących się w coraz potężniejsze organizacje. Tak też było z tą ziemską cywilizacją kosmiczną… i ona przecież w zamyśle wielu jej prekursorów miała służyć uzyskaniu przewagi nad przeciwnym obozem, przewagi, którą dałoby się wykorzystać także w totalnej wojnie termojądrowej.
Zresztą określenie,cywilizacja” nie wydaje mi się w tym wypadku najszczęśliwsze. Chodzi o swego rodzaju wspólną czapkę, która nasunęliśmy na wszystkie ziemskie tradycyjne obszary kulturowe… i to nasunęliśmy ją w taki sposób, że większość ludzi obudziła się w jej cieniu, nie zdając sobie sprawy z faktu — i tutaj rację ma Stanza — że ta czapka w ogóle istnieje. Natomiast nieprawdą jest — i w tym względzie Stanza się myli — że doszło do tego bez naszego świadomego udziału.
W pewnym momencie rzeczywiście osiągnęliśmy taki stan zaawansowania techniki, że jedyną alternatywą rozumnego współdziałania stała się zagłada Planety. Niemniej, żeby! to współdziałanie zaistniało, potrzebny był jeszcze ogpem pracy i walki, potrzebne były nawet nowe ofiary. Najsilniejszy aktywny opór płynął niestety stąd, z obszarów twojej cywilizacji. Stawiały go koncerny, dla których podział świata na tych, którzy mają dużo i tych, którzy mają mało, a także perspektywa konfrontacji zbrojnej były źródłem kolosalnych zysków. Dlatego też koncerny, początkowo bardzo chętnie uczestniczące w planowaniu i realizacji programów badań kosmicznych, po upływie stosunkowo krótkiego czasu nie tylko zgłosiły swój brak zainteresowania, lecz także zaczęły wszelkimi sposobami przeciwdziałać dalszemu podbojowi Układu Słonecznego. Zorientowały się bowiem, że epoka kosmiczna oznacza ich koniec. A to dlatego, ponieważ ludzie, o których mówiliśmy, już zjednoczeni w skali globalnej, potrafili narzucić Ziemi konkretne i humanitarne prawa, dotyczące przestrzeni wokół Niej. A co ważniejsze, zdołali wyegzekwować przestrzeganie tych praw. Zabrakło miejsca dla konfrontacji, nikt nie mógł wykorzystać swojego przypadkowego pierwszeństwa, nikomu nie pozwolono umieszczać na orbitach broni ani zakładać własnych, zamkniętych baz czy to satelitarnych, czy planetarnych.
Komputery koncernów nie omyliły się w swoich przewidywaniach. Poza Ziemią pracowały dziesiątki, potem setki, potem tysiące i setki tysięcy ludzi. Powstawały nowe, superekonomiczne technologie, nowe źródła energii, eksploatacja wielu tradycyjnych surowców, a w efekcie i całe gałęzie przemysłu stały się powoli nieopłacalne. Wtedy koncerny, nie mające dostępu do próżniowych laboratoriów i wytwórni, przegrały konkurencję z programami państwowymi narodów zjednoczonych i upadły. Wtedy też narodziła się w naszym świecie cywilizacja, zwana przez Stanzę kosmiczną, która jednak jest tylko logicznym przedłużeniem linii rozwojowej, ciągnącej się przez całą historię Ziemi. Wraz z-umacnianiem się tej nowej cywilizacji, już układowej, zanikały, bo musiały zaniknąć, sytuacje konfliktowe, zredukowane z globalnych do lokalnych… — Amosjan urwał, odetchnął głęboko i bezwiednym ruchem przygładził swoje bujne, białe włosy. Wykorzystałem to, żeby powiedzieć:
— A jednak pozostały nam nie rozwiązane problemy i to wcale niebłahe. Nie dalej jak wczoraj czy przedwczoraj słuchałem w dzienniku dyskusji, nasuwających niezbyt miłe refleksje…
— …Ale nikt na naszym globie nie umiera z głodu, upowszechniliśmy dostęp do taniej energii z kosmosu, a nowa cybernetyka po prostu zmusiła możnych tego świata do sprawiedliwszego niż kiedykolwiek podziału dóbr. Tu chodzi o przesłanki teoretyczne i wynikający z nich wybór głównych kierunków kształtowania dynamiki przyszłego ładu społecznego… kiedy będzie nas nie szesnaście, lecz sześćdziesiąt miliardów. O sprawy organizacyjne i kulturowe… sądzę, że uporamy się także z nimi, tylko to musi potrwać. Zresztą nikt nie mówi, że Ziemia jest już rajem. Nie jest nim i nie będzie jeszcze bardzo długo… a najpewniej nigdy. Chyba że ty ją zmienisz… — spojrzał na mnie z figlarnym błyskiem w oczach.
— Niedawno usłyszałem tu, w tym pokoju, że należy pan do Wschodu — powiedziałem. — Tymczasem teraz pomniejsza pan wszystko to, co ten Wschód sobą reprezentuje. A przecież nawet w kwestii wyprawy „P — G” istniały między nami poważne rozbieżności.
Amosjan zastanowił się przez chwilę.
— Chyba masz rację — przyznał z zagadkowym uśmieszkiem, którego znaczenia w pierwszej chwili nie odgadłem. — Być może, zagalopowałem się nieco — rozłożył ręce. — Poniósł mnie temperament historyka… Tak, tak, zagalopowałem się — pokiwał głową z udanym ubolewaniem — i nic nie mogłoby mnie usprawiedliwić… gdyby moje intencje były równie zacne i uczciwe, jak niewinny był ton mojego głosu, kiedy to wszystko mówiłem. Ale ja, widzisz, jestem człowiekiem przewrotnym i nie przebierającym w środkach, więc postanowiłem tak poprowadzić naszą rozmowę, żebyś ty sam odnalazł cienie współczesnego życia ludzkiej społeczności, te cienie, które rzucają dzieje Ziemi, i nie tylko je odnalazł, lecz także żebyś mnie starał się przekonać o ich znaczeniu. Zrobiłem to, ponieważ…
— Rozumiem — mruknąłem. — Stary lis zakpił sobie z młodego kruka… a raczej gawrona…
— …ale i tak nie dostał swojego kawałka sera — podchwycił już bez uśmiechu. — To ty polecisz zmieniać światy, a ja zamierzałem jedynie naprowadzić cię na myśl, że mógłbyś podjąć się tego zadania nie tylko dla ratowania cywilizacji Stanzy. Bo uważam, choć rzecz jasna nie umiałbym tego mojego sądu uzasadnić przed Radą Naukową, że wykonując plan Stanzy przysłużyłbyś się także i Ziemi. Żachnąłeś się, uprzytomniwszy-sobie, że zamierzona przez obcych nowa ewolucja ma pójść w kierunku wskazanym nie przez ziemską społeczność, lecz przez informacje tkwiące w jednym jedynym człowieku. Ale pomyśl. Przecież ten człowiek zostanie wybrany bardzo starannie. Musi posiadać wiedzę i umiejętności, które pozwolą mu zrealizować program lotu, to jasne. Jednak ważniejsze, przynajmniej dla nas, będą cechy jego charakteru. Jego poczucie odpowiedzialności za Ziemię i życie w ogóle, jego pragnienie rozumienia innych, połączone z. konsekwencją działania… mógłbym tak wyliczać w nieskończoność, ale nie muszę, prawda? Już wiesz, do czego zmierzam. Podstawienie ewolucji w momencie jej narodzin takiego wzoru, kto wie, czy nie zmusiłoby mnie, jako historyka, do ponownego rozpoczęcia studiów od abecadła i to abecadła stanowiącego podstawowe elementy języka najzupełniej mi teraz nie znanego. Natomiast jako człowiekowi współczesnemu dałoby mi po prostu szczęście wynikające z faktu przynależności do świata, naprawdę najlepszego z możliwych. Uprzedzając twoje pytanie od razu powiem, że zastosowanie dltrageometrii przestrzeni ożywionej ma jakoby umożliwić Stanzie i jego kolegom utrwalenie w zapisie, o którym mówimy, także takich człowieczych cech, jak na przykład dobroć, skądinąd wymykająca się naszej ziemskiej matematyce. Tak mi w każdym razie oświadczył, kiedy go o to zagadnąłem. Przyjmijmy, że nie kłamie i że nie przecenia swoich środków.
A teraz następna sprawa. Dlaczego, skoro wreszcie po burzliwych, ponurych i — z konieczności — bohaterskich stuleciach osiągnęliśmy jaką taką harmonię, mamy nagle brać udział w awanturze, w wyniku której nasz dorobek może się okazać niebyły, a praca tysięcy pokoleń nie to, że daremna, ale po prostu zbyteczna? Po części sam już sobie odpowiedziałeś, mówiąc przed chwilą o bolączkach naszej współczesności.
Ale zagadnienie jest znacznie głębsze. Wśród wielu możliwych zmian, jakich mógłbyś dokonać z pomocą Stanzy albo on z twoją, jest jedna, najbardziej pożądana. Teraźniejszy myślący człowiek, a myślę o konkretnym człowieku, tym właśnie wybranym, którego osobowość poślemy do początków czasu, pojmuje doniosłość poszukiwań istoty życia i choć nie jest jeszcze w stanie ogarnąć rozumem rozmiarów tego zadania, to przecież czuje i wie, że droga wiedzie przez nieustanne doskonalenie własnego światopoglądu. Wyobraź więc sobie, że już prekursorzy Sumerów i Egipcjan, że potem Grecy, Rzymianie, skandynawscy wikingowie, Turcy i Niemcy budowaliby swoje społeczności, a następnie swoją naukę opierając się o niezachwianą zasadę integracji ludzi, natury i całego ekosystemu. Że nasze dzieje były przepojone ideą nie opanowywania, lecz ochrony przyrody ożywionej, ideą jej wykorzystywania nie dla zaspokajania potrzeb człowieka, lecz przede wszystkim dla stałego zwiększania ludzkich możliwości biologicznych. Czy dzisiaj nie stanowilibyśmy już pełnowartościowego społeczeństwa, umiejącego mądrze przekształcać nie tylko Ziemię, lecz także cały Kosmos? A przecież prędzej czy później musimy wyruszyć w Kosmos. Ten spośród nas, kto poniesie rodzącym się cząstkom materii swoją osobowość, zabierze ze sobą wizję świata, ukształtowanego przez głęboko pojętą syntezę biologii i humanistyki. Tak właśnie brzmi pełna odpowiedź na twoje pytanie: „dlaczego?” A raczej,po co?”
— Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałem — odezwałem się po dłuższej pauzie — bo od pewnej chwili na próżno usiłuję zebrać myśli. Czuję, że pan ma rację, ale to mi nie wystarcza. Zresztą intuicja jest być może najcenniejszym skarbem, dla badacza, ale nie dla astronauty. Spróbuję dojść do ładu z własnymi szarymi komórkami… tylko trochę później, kiedy zostanę sam. Tak… — odetchnąłem głęboko. — A swoją drogą ciekawe, czy temu całemu Stanzie i jego kompanom nic, ale to zupełnie nic nie żal świata, w którym się urodzili? Skoro pragną go tak gruntownie przerobić, i to akurat na obraz i podobieństwo naszej ułomnej, jak pan sam twierdzi, Ziemi… Amosjan wykonał nieokreślony ruch ręką.
— No cóż, wybacz, że znowu odwołam się do twojej wyobraźni.
Istnieje gdzieś w obecnym wszechświecie cywilizacja targana okrutnymi konfliktami wewnętrznymi. Jej fenomenalnie zaawansowana technika każe swoim twórcom żyć w koszmarnym chaosie, z najwyższym trudem maskowanym pozorną stabilizacją, równającą się społecznemu impasowi, tak beznadziejnemu, jak beznadziejna była u nas, na początku dwudziestego pierwszego wieku sytuacja staruszki, konającej z głodu w zamkniętym pokoiku na sześćdziesiątym piętrze gigantycznego domu-miasta. Może to zresztą złe porównanie, bo dotyczy jednostki, a tam chodzi o ogół. No więc wyobraź sobie taką cywilizację albo lepiej wyobraź sobie, że my, ludzie, zaczęliśmy zdobywać kosmos, zanim uregulowaliśmy podstawowe problemy na naszym macierzystym globie. Ze wpędziliśmy się w sytuację bez wyjścia, ponieważ wciąż rozdarci wewnętrznie, wciąż tkwiący i mentalnością, i działaniem w opancerzonych enklawach, rządzonych — już z konieczności — wyłącznie w imię ratowania doraźnych, partykularnych interesów, równocześnie podporządkowaliśmy sobie niemal wszystkie prawa, rządzące materią. Rozumiesz? Czy na tle takiego obrazu dalej uważasz, że nikt nie może pragnąć, aby jego życie układało się podobnie jak życie mieszkańców Ziemi?
Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Nagle stanąłem.
— A Stanza? — spytałem. — Jeśli jego cywilizacja przedstawia właśnie taki obraz, to on albo jednak knuje coś przeciwko nam, albo rozumuje i postępuje zupełnie inaczej niż inni. Czyli że jednak i w jego świecie istnieją jednostki, działające, a nawet poświęcające się na rzecz ogółu…
— I co z tego? U nas też najświatlejsi ludzie zrazu samotnie walczyli z ciemnotą motłochu… dla jego dobra. Tylko że u nas tych jednostek było z czasem coraz więcej i w końcu to one właśnie wygrały. W świecie Stanzy natomiast z jakichś powodów przegrywają. Kto wie, czy przedsięwzięcie „osobnika w pelerynie”, jak go nazywasz, nie jest ostatnim zrywem, po którym zabraknie już istot myślących inaczej niż reszta, i po którym ostatecznie ulecą ostatnie nadzieje i ostatnie szansę. Nie, on nie knuje nic, czego my musielibyśmy się obawiać. Ale wiesz już przecież, że on i jego towarzysze przebywają u nas nielegalnie. Lękają się własnych astronautów i własnych ekip technicznych, które nie przestały przecież krążyć w kosmosie. Stanza sam należał kiedyś do takiej ekipy. Tak się zło- żyło, że w jej składzie znalazło się więcej istot myślących podobnie jak on. Nie wrócili… i nie wrócą. Nie wrócą, bo nawet jeśli po reali-, zacji ich zamiarów wylądują kiedyś na swojej macierzystej planecie, to zostaną przyjęci jak obcy. I, co najważniejsze, naprawdę będą obcy… bardziej obcy niż ty i ja, gdybyśmy powiedzmy, cofnęli się w czasie i trafili do kraju Inków, w dziesiątym wieku naszej ery. Ale ich cywilizacja zyska spokój, szansę rozwoju i szczęście… przynajmniej Stanza w to wierzy.
— Dlatego, że w momencie prawybuchu zjawi się „wzorzec” osobowości, który wskaże materii nowy kierunek ewolucji? Dlaczego więc sami nie zrealizują tego swojego lotu? Do czego potrzebny im człowiek?
— Bo to ma być ludzka osobowość. Inaczej cóż by się zmieniło?
— Ale przecież Stanza rozumie sytuację swojej cywilizacji i chce jej pomóc. Niech przekaże tę swoją wolę powstającemu światu… — umilkłem, ponieważ nagle zrozumiałem, że gdyby Stanza zrobił tak, jak mówiłem, to wtedy… — Ale wtedy Ziemia… — powiedziałem na głos —,och, już sam nie wiem, co mówię!
— Nie tylko Ziemia — podchwycił spokojnie Amosjan. — Ich cywilizacja także. Przecież Stanza, zdejmując sobie czy któremu-kolwiek ze swoich towarzyszy zapis osobowości, nie mógłby ręczyć, czy w pierwotnej informacji znajdzie się skuteczna recepta na przetrwanie i rozwój. Może ich rasa miała szansę… i tylko zaprzepaściła je po drodze? A może rosła już z piętnem nieuchronnej zagłady? Czy ryzykując tak wiele, wolno wprowadzać jeszcze dodatkowy element niepewności?
— Więc tylko człowiek może podjąć się funkcji Boga? W całym kosmosie?
— Nie wiem, czy tylko człowiek i na pewno nie w całym kosmosie. Ale przecież nie znamy całego kosmosu. Nawet po powrocie ekspedycji „P — G” dowiemy się zaledwie coś niecoś o jego skrawku. Jednak gdybyśmy w naszej własnej historii wzdragali się przed podjęciem jakiegoś dzieła, motywując wygodną bierność brakiem dostatecznej wiedzy, to Stanza byłby dzisiaj nie u nas i nie człowieka wybrałby sobie do roli, jak powiedziałeś, stwórcy, który ma przerobić życie we wszechświecie na swój obraz i podobieństwo.
— Niech będzie — odruchowo przejechałem dłonią po czole. —
Załóżmy, że w wyniku.interwencji tego całego Stanzy polecę w końcu do początków czasu. Mógłbym spytać, kogo tam zostawię w charakterze tego niezastąpionego, boskiego wzorca? To znaczy, kto z ludzi okaże się takim pyszałkiem, żeby pozwolić zdjąć sobie zapis osobowością wiedząc, że ten zapis, czyli on sam ma tchnąć nową duszę w Adama i Ewę, którzy następnie opuszczą bramy raju inną, lepszą ścieżką, prowadzącą na skróty do szczęśliwego celu?
— Jeszcze się nie domyśliłeś? Oczywiście, że ty.
— Co?!
— Lin, rozmawiajmy spokojnie,
— Mnie? Ja?… Teraz dopiero widzę jasno, jaka to wszystko monstrualna bzdura!
— Lin!
— Panie profesorze, jeśli choć na chwilę oderwać się myślami od wszystkich tych apokaliptycznych fantasmagorii i spojrzeć na całą sprawę oczami normalnego człowieka, to od razu i ten Stanza, kimkolwiek naprawdę jest, i jego utopijne przedsięwzięcie tracą jakiekolwiek oparcie w rzeczywistości! Ja? Dlaczego, u licha, ja?!
— Wspomniałeś wczoraj, że nasłuchałeś się komplementów. Czy koniecznie chcesz, żebym je teraz powtórzył?
— Pan to mówi poważnie?
— Jak najpoważniej.
— A dlaczego na przykład nie pan? Czy pan jest gorszy ode mnie?
— Dlatego, że ja nie jestem astronautą, jednym z najsprawniejszych, jakich ma Ziemia, a poza tym za długo już żyłem. Tymczasem tam może być potrzebny… oryginał, niezależnie od informatycznej kopii jego osobowości. Zawsze istnieje możliwość awarii, jakiegoś wypadku po drodze… i wówczas trzeba będzie podczas lotu / powtórzyć zabieg utrwalenia zapisu w aparaturze, którą jak mi powiedziano, będziesz mieć ze sobą.
— Pozwoli pan, że ponowię moje wczorajsze pytanie. Jedno z tych osobistych, marginesowych. Czy pan będąc na moim miejscu przyjąłby tę najbardziej szaloną propozycję, jaką kiedykolwiek przedłożono człowiekowi?
— Już cię zapewniałem, że w każdym razie gruntownie i spokojnie bym ją przemyślał. Ale po starej znajomości mogę ci wy- znać, że prawdopodobnie zrobiłbym to. Tylko pamiętaj, absolutnie niczego ci nie doradzam! To, co powiedziałem, płynie z mojego prywatnego poglądu… i nie poglądu nawet, lecz wyłącznie nastroju. Czy przyjdziesz jeszcze do mnie? — wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie.
— Kiedy już się zdecyduję? — moje palce pozostały w jego uścisku odrobinę dłużej, niż to bywa przy zwykłych rozstaniach. Dość długo, bym odczuł nienaturalne ciepło jego dłoni. Był poruszony, a może i wzburzony o wiele bardziej, niż chciał to okazać.
— Niekoniecznie — powiedział.
Wracałem tą samą drogą co minionej nocy. Kiedy doszedłem do mostku przerzuconego nad wąwozem, którym biegł fotokolektor, serce zabiło mi żywiej. Zupełnie, jakby przygnała mnie w to miejsce jakaś niedorzeczna, ukrywana przed samym sobą nadzieja.
Dzisiaj nie było pomarańczowych lampek ani automatów naprawczych. Choć nie minęła jeszcze dwunasta i Księżyc stał wysoko, w wąwoaie leżał mrok, jak gruba warstwa ciężkiego, czarnego dymu. Nie było także psa. Nie było nikogo.
Dawno już zostawiłem za sobą wzgórza i bez pośpiechu szedłem w stronę bliskich zabudowań Aitheropolu, oświetlonych ukrytymi w zieleni lampami, kiedy poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Doznałem zawrotu głowy i cały pejzaż, którego kontury, wyostrzone księżycowym światłem widziałem dotąd jak wycięte w ciemnej tekturze, rozpłynęły mi się w oczach. Zupełnie, jakbym wszedł w głęboką, górską kotlinkę, wypełnioną mgłą.”
Zachwiałem się, straciłem równowagę i zanim zdołałem temu zapobiec, siedziałem na ziemi, z podkurczonymi nogami i zapewne niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Zerwałem się natychmiast, zatoczyłem znowu i uderzyłem barkiem o twardą ścianę. W tym momencie mgła ustąpiła.
Stałem przed wąskim skwerem, środkiem którego ciągnął się pojedynczy szereg rzadko rosnących drzew. Dalej był chodnik dochodzący do podnóża budynku, największego, jaki widziałem w życiu. Miał chyba z osiemdziesiąt pięter, a jego frontowa ściana biegła wyginającą się sinusoidalnie linią, odsłaniając we wgłębieniach ukwiecone balkony. W wielu oknach paliło się światło, jednak tu, na dole, nie było bodaj śladu obecności ludzi. Panowała zupełna cisza.
— Czy pan się źle czuje? — w tej ciszy głos, który raptem rozległ się tuż obok mnie, zabrzmiał jak łoskot startującej rakiety. Drgnąłem i wyprostowałem się odruchowo. — Może mógłbym w czymś pomóc? — nieznajomy sprawiał wrażenie człowieka przejętego szczerą, serdeczną troską.
Ujrzałem go wreszcie. Musiał właśnie nadejść, krocząc po trawie rosnącej pod ścianą, która pojawiła się tak niespodziewanie i równie niespodziewanie posłużyła mi za oparcie. Stanął tuż przede mną, lekko pochylony, jakby się spodziewał, że za moment znowu upadnę i że będzie mnie musiał podnosić. Chwilę później poznałem go.
— To pan? — zachrypłem i musiałem odchrząknąć. — Co pan tutaj robi? I gdzie właściwie jest to całe,tutaj”?
— Słucham? — zaniepokoił się. — Nie rozumiem… Pytałem, czy nie mógłbym panu pomóc? Coś się stało?…
— Nie poznaje mnie pan? — mój głos brzmiał już mniej więcej normalnie. — Spotkaliśmy się przedwczoraj wieczór na przystani. Pamięta pan? Kiedy ratowaliśmy tę lekarkę, która tak nie w porę zapragnęła popływać…
— Na przystani?… — jego niepokój najwidoczniej wzrastał z każdym moim słowem. — Istotnie, byłem na przystani… ale nikt nie tonął. To przecież niemożliwe. Poza tym pan… nie, pana tam nie widziałem… naprawdę…
Westchnąłem. Miał na sobie nawet to samo stare, drelichowe ubranie. Na jego twarz padało jasne światło stojącej przy skwerze latarni i była to ponad wszelką wątpliwość twarz starego konserwatora automatów, z którym uciąłem sobie pogawędkę na pustej kei, wieczorem, zaraz po zadomowieniu się w Aitheropolu. On sam jednak najwidoczniej nic o tym nie wiedział.
— Dziękuję za pomoc — powiedziałem, zrezygnowany. — Rzeczywiście, chyba straciłem na moment przytomność. Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jesteśmy?
— Jak to, gdzie… — wymamrotał machinalnie, po czym zreflektował się i szybko zapytał: — Może wezwać lekarza? Prószę, proszę. Nie karetkę, tylko „lekarza”.
— Nie trzeba — potrząsnąłem raźno głową, żeby mu dowieść, jak dobrze się czuję. — To tylko zmęczenie. Odbyłem dzisiaj długi trening — uśmiechnąłem się nie wspominając, jak ten „trening” wyglądał naprawdę. Ciekawe, co zrobiłby ten stary mężczyzna, gdybym próbował opowiedzieć mu o Stanzie, „ośrodku” pod ziemią i kryształowym statku, który miał mnie zawieźć do pierwszej sekundy dziejów. Najprawdopodobniej skończyłoby się jednak na karetce. — Czy jest gdzieś w okolicy takie małe osiedle o nazwie Aitheropol? — spytałem.
— Osiedle?… Nie — zawahał się. — Jest takie małe wzgórze nad morzem, które miejscowi ludzie nazywają Aitheropolem… ale tam nic nie ma. Pan jest sportowcem?
— Astronautą. W tej chwili na urlopie. A pan czym się zajmuje?
— Ja? — uśmiechnął się przelotnie. — Niczym ciekawym. Konserwuję automaty i pilnuję, żeby zawsze były naładowane.
— Dlaczego pan tak mówi — odpowiedziałem mu uśmiechem. — Przeciwnie, uważam za ogromnie interesujące to, że konserwuje pan automaty. Na przystani także?
— Na przystani?… Nie, skądże. Na przystań chodzę tylko czasami, kiedy nie mam nic do roboty, żeby popatrzeć na ocean. Mój ojciec, wie pan, był pilotem łodzi wycieczkowej. A w ogóle pochodzę z rodziny, która od pokoleń zajmowała się rybołówstwem. Teraz to niemożliwe — znowu coś było dla niego niemożliwe. — Odkąd nie wolno zabijać żadnych żywych stworzeń…
Wyprostowałem się i mocno tupnąłem najpierw lewą, a potem prawą nogą. Poczułem się pewniej.
— Mógłby mi pan powiedzieć, jak dostać się na to wzgórze, które nazywają Aitheropolem?
— Tak… to znaczy, myślę, że teraz jednak powinien pan pójść do domu. Odprowadzę pana, dobrze?
— Nie chciałbym pana fatygować. Wystarczy, że pokaże mi pan drogę nad ocean. Tam, gdzie jest ten Aithe…
— Nie wiem, czy mogę tak postąpić, proszę pana — rzekł odrobinę bardziej stanowczym tonem. — Nie wygląda pan najlepiej. Może przynajmniej napiłby się pan kawy? Tutaj bliziutko są automaty…
Wodę i niektóre napoje „orzeźwiające otrzymywało się za darmo, ale za kawę w automatach trzeba było płacić.
— Niestety, nie mam przy sobie bilonu — uśmiechnąłem się przepraszająco. — Ani żetonów. Nie mam nawet książeczki czekowej — zdobyłem się na żart.
— Książeczki?… Nie rozumiem pana?… — stary zmierzył mnie znowu badawczym spojrzeniem. — Wie pan co, ja naprawdę wezwę lekarza. To nie potrwa długo…
— Gdzie jest ta kawa? — spytałem szybko.
Zaprowadził mnie do niszy w ścianie sąsiedniego budynku. Stało tam obok siebie kilkanaście wysokich skrzynek, może i przypominających automaty uliczne, ale sprzed stu lat. Na jednej z nich widniał napis,mokka”. Z determinacją nacisnąłem wielki, czarny guzik. W skrzynce ukazała się oświetlona wnęka z białym kubkiem, do którego ściekała wąziutka strużka parującego płynu.
Kawa była gorąca, aromatyczna i mocna, bez porównania lepsza od tej lury, jaką serwowały znane mi roboty, troszczące się o zdrowie swoich podopiecznych. Piłem ze smakiem, małymi łykami, czując, jak moje ciało ogarnia ciepło, przywracające mięśniom elastyczność i siłę.
— Pusto w tym mieście. Czy tak jest zawsze o tej porze? — posłałem mu znad kubka pytające spojrzenie.
— No… na ogół tak — wykonał nieokreślony ruch głową. — Lu-dzie mają teraz w mieszkaniach wszystko, czego potrzebują, a kto chce zaczerpnąć świeżego powietrza, jedzie na plażę albo w góry. To przecież kwestia kilku minut.
— A pan?
— Ja?… Ja właśnie zaczynam pracę. Automaty sprawdza się i konserwuje wyłącznie w nocy…
— I tak codziennie? — dopiłem kawę i wrzuciłem kubek do jednego z ustawionych w pobliżu niskich, otwartych koszów. Następnie rozejrzałem się. Ulica, jeśli to była ulica, ponieważ pomiędzy wielkimi domami nie było niczego, co przypominałoby jezdnię, biegła prosto jak strzelił i niknęła w wąskiej perspektywie, zasnutej fioletową mgiełką.
— Codziennie — uśmiechnął się blado. Widać fakt, że rozmawiam z nim zupełnie normalnie, pozwolił mu zapomnieć o lekarzu, który wziąłby mnie pod swoją opiekę. — Ale nie zabiera mi to zbyt dużo czasu. Konserwuję przecież tylko automaty nadzorcze. Siecią detaliczną zajmują się już one same.
— A co na to mówią u pana w domu? Wieczory to na ogól pora przeznaczona dla rodziny?… -
— Nie mam rodziny…
W tym momencie usłyszałem brzęk obróżki i szybkie złajanie psa. Dźwięki te dobiegały zza załomu ściany, gdzie nie docierało światło latarni.
— Góro! — zawołałem półgłosem. — Góro!
— Zginął panu pies? — zmartwił się stary.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ujrzałem młodego, czekoladowego dobermana, który wypadł zza rogu i na nasz widok wrył się wszystkimi czterema łapami w ziemię. Przyjrzał nam się nieufnie, następnie szczeknął raz cienko i uciekł z powrotem w ciemność.
— Nie — powiedziałem. — Był kiedyś w tej okolicy pies, nazywał się Góro. Ale to nie ten… Konserwator pokiwał głową.
— Bardzo lubię psy — rzekł z żalem w głosie. — Miałem owczarka… zakończył życie już dobre dziesięć lat temu. Nie brałem nowego… Jestem za stary, żeby bawić się ze szczeniakami, tak jak one to lubią. Poza tym moja praca… — westchnął.
Uśmiechnąłem się do niego. Przez chwilę wodziłem wzrokiem po jego chudej twarzy o dużym nosie i ostrych rysach, po czym nagle spytałem:
— Czy jest pan” szczęśliwy?
Nie zmienił pozycji. Nie mrugnął nawet. Przyjął tę próbę wtargnięcia w jego intymny świat jako coś najnaturalniejszego pod słońcem.
— Nie wiem… — mruknął z zastanowieniem. Wtedy, na przystani, wiedział. Wiedział i także nie wahał się odpowiedzieć. Jego odpowiedź brzmiała: nie. Ale to przecież nie był on… a jeśli nawet on, to w innej rzeczywistości. — Nie wiem — powtórzył. — Pewnie pan myśli, że skoro nie udało mi się założyć rodziny… ale mam przyjaciół — ożywił się nieco. — Tak, chyba jestem szczęśliwy. Miałem i tyle przygód, i tyle spokoju, ile trzeba, aby życie człowieka nie było puste. Nie pamiętam, żebym musiał kiedykolwiek wstydzić się za siebie. Tak, chyba tak. Oczywiście, każdy ma jakieś pragnienia, które nigdy nie zostaną spełnione… zresztą, one także są przecież potrzebne — dodał bez żalu. — Poza tym myślę, że postawił mi pan pytanie, na które żaden człowiek nie potrafi szczerze odpowiedzieć… a zwłaszcza taki człowiek, który naprawdę jest szczęśliwy. Ale może się mylę?…
— Pójdę już — powiedziałem, ciągle z uśmiechem. — Dość dużo czasu panu zająłem. Proszę mi tylko powiedzieć, w którą stronę mam się udać?
— Do tego Aitheropolu?
— Tak.
Zaledwie to powiedziałem, znowu pociemniało mi w oczach. Świat wokół mnie zawirował i zaszumiał, jakby nagle zerwał się wicher który jednak z niewiadomych powodów omijał moje ciało. Kiedy oprzytomniałem, siedziałem na skraju wysypanej drobnym żwirem ścieżki i patrzyłem prosto w otwartą, oplecioną zielenią furtkę, prowadzącą do ogrodu otaczającego pseudogrecki domek, wynajęty dla mnie przez Instytut Galaktyczny, abym w nim dobrze i spokojnie wypoczął przed startem pionierskiej wyprawy „P — G”.
— Ani wczoraj, ani dzisiaj nie był pan na obiedzie — powiedział swoim nijakim głosem robot, stawiając na stole apetycznie wyglądającą kolację. — Pozwolę sobie także zauważyć, że bardzo późno chodzi pan spać. Wczorajszej nocy wrócił pan z raną na plecach. Proszę wybaczyć, że to mówię, ale w moim programie…
— Ależ rozumiem, rozumiem — przerwałem pojednawczym tonem. — Niestety tak się składa, że jutro także będę cały dzień poza domem. Mógłbyś jednak sprowadzić tu kogoś, kto zmieniłby mi opatrunek. Nic mnie wprawdzie nie boli, ale masz rację, trzeba dbać o zdrowie. Znakomita kolacja — zakończyłem z entuzjazmem.
— Bardzo się cieszę — odpowiedział zdawkowym tonem. — Zaraz wezwę pielęgniarkę. W którym szpitalu był pan opatrywany?
Na dźwięk słowa „pielęgniarka” poczułem leciutkie ukłucie w sercu. Ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój, który na próżno starałem się opanować.
— W szpitalu? — powtórzyłem, żeby zyskać na czasie. — Nie, to nie było w szpitalu. Spotkałem kogoś… już sam nie wiem, czy pielęgniarkę, czy lekarkę i ona zrobiła wszystko, co trzeba. A czy to musi być ten sam szpital?
— Nie, proszę pana, nie musi — odpowiedział grzecznie i zniknął,w drzwiach prowadzących do kuchni.
Zaledwie zdążyłem zejść, z ogrodu dobiegły odgłosy Krótkiej rozmowy i chwilę później weszła sprowadzona przez robota pielęgniarka. Była to kobieta w średnim wieku, szczupła, wysoka, z dużymi czarnymi oczami, patrzącymi tak, jakby z całego rozciągającego się przed nimi świata dostrzegały jedynie chore miejsca w duszach i ciałach pacjentów. U mnie widziała tylko ciało i to od tyłu. Moje przeprosiny, że sprowadzam ją tak późno, skwitowała mruknięciem: „przecież mam dyżur”, po czym zdjęła mi stary opatrunek tak, że nawet tego nie poczułem i natrysnęła nowy, cieńszy. Powiedziała, że zadrapanie goi się prawidłowo i że nie potrzebuję już fachowej pomocy. Wystarczy, jeśli jutro o tej samej porze zmyję plecy letnią wodą. Oczywiście, gdybym sobie życzył, służba zdrowia z Aitheropolu jest zawsze na moje usługi. Poza „dobry wieczór”
i..dobranoc” były to jedyne słowa, jakie wypowiedziała w czasie całej wizyty. Pielęgniarka. No, tak.
Kawa z nie istniejącego automatu, którą wypiłem w towarzystwie nie istniejącego konserwatora, w nie istniejącym mieście, dla mnie pozostała przeżyciem najzupełniej realnym. Ciągle byłem ożywiony, jakby lekko niespokojny i nawet po kolacji czułem jeszcze w ustach jej smak. W każdym razie o spaniu nie było mowy. Zszedłem na dół, obrzuciłem niechętnym spojrzeniem matowy ekran holowizora, myśląc o następnych „programach” czekających na mnie w „ośrodku” Stanzy, po czym mój wzrok padł na książkę, którą porzuciłem na fotelu, gdy po raz pierwszy gościłem u siebie osobnika w niebieskiej pelerynie. Usiadłem i próbowałem czytać. Po chwili musiałem zacząć od nowa, bo nie pamiętałem ani jednego zdania z kartek, które zdążyłem przerzucić.
Zamknąłem książkę, oparłem się wygodnie i poszybowałem wzrokiem w ciemnogranatowe niebo nad czarnymi koronami palm. Księ-życ zaszedł już dawno. Gwiazdy świeciły jak ogromny.port, oglądany nocą z powietrza. Port. Przystań. Cóż, nie łudźmy się. To zaledwie przystanki… i kto wie, czy nie na bocznej drodze? Ale czy kiedykolwiek dotychczas myślałem lub marzyłem o prawdziwym porcie? Niektórzy nazywają tak dom, rodzinę lub pracę, w której osiągają satysfakcję. U dawnych poetów słowo „port” bywało synonimem szczęścia. Czyż jednak prawdziwym portem dla prawdzi wych ludzi nie są po prostu wszystkie owe nieuchwytne cezarowa nią, wynikające z faktu, że istnieją drogi?
— I ty — powiedziałem na głos — właśnie ty, miałbyś być tym „prawdziwym człowiekiem”? Czy to nie zniekształcone echo pochlebstw, jakich nasłuchałeś się od Stanzy, i jakie najwyraźniej miał ci ochotę powtórzyć stary, mądry profesor Amosjan? Ale jeśli uwierzysz we wszystko, co to echo mówi, to Stanza będzie musiał zrezygnować z kilku przymiotników. Na przykład: skromny. A także: inteligentny. Takie nocne rozmyślania…
— Dobry wieczór panu — przerwał mi moje nocne rozmyślania słaby głos z ogrodu. Odruchowo zmarszczyłem brwi i wytężyłem wzrok, ale pod tarasem było zbyt ciemno, bym mógł cokolwiek zobaczyć.
— Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale właśnie przechodziłem… w drodze na przystań i zauważyłem, że u pana pali się jeszcze światło. Więc podszedłem bliżej i ujrzałem pana na wprost otwartych drzwi…
— To pan? — zrozumiałem wreszcie, że po raz drugi tego dnia spotykam starego konserwatora z nabrzeża… a także z miasta, pojawiającego się i znikającego jak duch w wyniku „manewrowania czasem”. — Proszę, niech pan wejdzie.
— Nie, nie — odpowiedział szybko, jakby przestraszony. — Miałem dzisiaj małą awarię do usunięcia”! jestem spóźniony. A jeszcze muszę popracować na przystani. Był pan tam dzisiaj?
— Nie — potrząsnąłem głową. Przyszło mi na myśl, że siedzę jak oskarżony w czasie przesłuchania. Oglądałem takie sceny w archiwalnych filmach holowizyjnych. Człowiek w krześle, mrużący oczy rażone smugą ostrego światła, a przed nim niewidoczni dla niego policjanci, klepiący wciąż” te same pytania. Ale ten „policjant” był dla mnie nie tylko niewidoczny. On w ogóle nie istniał. Przecież, jeśli ta lekarka, którą zresztą spotkałem podobnie jak jego, aż dwa razy, przeżyła swoją pływacką przygodę nie w „moim” czasie, to i on, obecny przy tym, nie mógł być tam wtedy naprawdę. Potem nie było go także, kiedy ocknąłem się w owym mieście z przeszłości, przyszłości czy też innej teraźniejszości, a raczej był, owszem, tyle że należał do czasu tego miasta, pojawił się razem z nim i razem z nim zniknął. A teraz słyszałem jego głos, siedząc w hallu domku, który ponad wszelką wątpliwość istniał tutaj i te- raz. W dodatku on powoływał się na naszą znajomość, zawartą w okolicznościach, których nie mógł pamiętać, ponieważ stanowiły element innej czasoprzestrzeni. — Nie — powtórzyłem, starając się panować nad głosem. — Widzi pan, jestem niby na urlopie, nad oceanem, a od dwóch dni nie widziałem plaży. Zna pan przecież Stanzę?…
Chciałem go zaskoczyć. I popełniłem błąd.
— Stanzę? — podchwycił odrobinę nazbyt skwapliwie. — Powiedział pan: Stanzę?
— Owszem — uśmiechnąłem się. — Roberta. A raczej Boba. To mój dawny kolega szkolny. Mieszka w tej okolica od lat i jest zapalonym żeglarzem, więc myślałem, że powinniście się widywać. Właśnie w jego towarzystwie spędziłem te dwa dni — próbowałem ratować sytuację, zdając sobie doskonale sprawę, że jest na to za późno. Jeśli znał nazwisko… — Pozwól tutaj! — rzuciłem przez ramię. Niemal natychmiast usłyszałem ciche kroki robota. Podszedł, zatrzymał się koło mnie i zastygł w pozie kornego oczekiwania. — Proszę cię, idź do ogrodu i spytaj tego pana, który tam stoi, czy mu czegoś nie trzeba. Może zmarzł i chciałby się napić gorącej herbaty?
— Służę uprzejmie — odpowiedział i wyszedł na taras. Po chwili wrócił. — Proszę pana, w ogrodzie nie ma nikogo — oświadczył.
— Halo! — zawołałem, podnosząc się z miejsca. Cisza. Odczekałem jakiś czas, po czym zwróciłem się ponownie do robota: — Może już poszedł?
— Nie, proszę pana — usłyszałem w odpowiedzi. — Moje receptory są bardzo czułe i mają zakres do dwudziestu kilometrów. Nie zdążyłby się oddalić poza tę granicę, nawet gdyby dysponował najszybszym pojazdem. Kiedy pan z nim rozmawiał?
— Kilka sekund temu.
— Przepraszam, ale to niemożliwe. Być może zdrzemnął się pan w fotelu i to był po prostu sen. Nawiasem mówiąc, naprawdę powinien pan się położyć. Nie chciałbym być natrętny…
— Nie szkodzi — powiedziałem. — Masz rację, powinienem się położyć. Powinienem zrobić dużo różnych rzeczy. Wiesz co, pozamykaj dokładnie wszystkie okna i drzwi. Chcę mieć pewność, że nie trafią mi się więcej tacy goście… to znaczy, przepraszam, takie sny…