Rozdział VII

Minęła piąta po południu. Zacząłem się nudzić. Znałem dobrze to uczucie. Tak objawiał się u mnie niepokój. Jedni chodzą nerwowo z kąta w kąt, drudzy gryzą jakieś ziarenka, jeszcze inni oddają się z nagłym, płomiennym zapałem zajęciom, które odkładali od lat, a ja się nudziłem.

Spokój przyszedł dopiero pod wieczór, wraz ze Stanza, Blanem i jeszcze jednym osobnikiem podobnym do nich jak ostatni z trojaczków. Głowa tego ostatniego tkwiła w obcisłej, wełnianej czapeczce. Rondelek z daszkiem — Stanza, rozdeptana furażerka Ja Blane i rozciągnięta skarpetka — nowy, noszący, w każdym razie tutaj, nazwisko Alden. Nik Alden. Chyba tylko dla mnie wymyślili taką rozmaitość nakryć głowy, bo sami musieli się przecież rozpoznawać po jakichś innych szczegółach.

Jadąc w stronę wyjścia, wpatrzyłem się w świetlistą smugę korytarza.

— Do widzenia, „ośrodku” — powiedziałem w pewnej chwili. — Nie zobaczymy się już nigdy. Albo na zawsze zostanę wśród gwiazd, albo też powróciwszy w te okolice przekonam „ię, że są tu tylko uczciwe góry, bez krecich śladów niesławnej ziemskiej przeszłości. Bo ta przeszłość była inna.

— Tego nie możemy być zupełnie pewni — rzekł poważnie Stanza.

— Jeśli tak, to niczego nie możemy być pewni — odparłem. — Ja bowiem nigdy nie zaczynałbym wojen i nie wymyślał wielo-warstwowych bomb bionicznych. Nie robiłbym także wielu innych rzeczy.

— Dlatego to właśnie pan leci dzisiaj realizować nasz plan — wtrącił Blane. — Ale przecież jest pan człowiekiem.

— To prawda — przyznałem z zastanowieniem. — Prawda. Chociaż w waszym towarzystwie nawet tego nie jestem w stu procentach pewny…

— Żadna żywa istota nie rozumie, że jest szczęśliwa, dopóki nie przekona się, jak bardzo może jej być źle — powiedział sentencjonalnie i trochę ni w pięć, ni w dziewięć ten nowy, Alden.

— Uderzająco podobną myślą, choć wyrażoną nieco bardziej a propos, podzielił się ze mną wczoraj stary konserwator numer dwa, w odróżnieniu od numeru pierwszego, zadowolony ze swego losu. Jednak wydawać by się mogło, że o czym, jak o czym, ale o szczęściu nie powinniście wiedzieć zbyt wiele. A jeśli przypadkiem wiecie, to nie powinniście się do tego przyznawać… przynajmniej przede mną. Przecież opuściliście swój świat, a teraz mnie wysyłacie tam, gdzie jeszcze i już zarazem nie ma żadnego świata tylko dlatego, że wasza cywilizacja jest szalenie nieszczęśliwa.

Na tym rozmowa utknęła, ponieważ zatrzymaliśmy się w znanej mi już z poprzednich pobytów komorze, której jedna ze ścian ukrywała drzwi prowadzące na zewnątrz. Wysiedliśmy.

— Czy pan umie nie myśleć? — zwrócił się do mnie Stanza.

— Gdybym był rzeczywiście taki skromny, za jakiego pan mnie uważa, to odpowiedziałbym, że jest to jedyne, co umiem — uśmiechnąłem się, chociaż nie było mi wcale wesoło, zrozumiałem bowiem, co kryje się za tym dziwnie brzmiącym pytaniem. — Mówiąc serio, spróbuję. Astronauci przechodzą pewien trening… psychiczny. Jednak panowanie nad funkcjonowaniem własnych ośrodków mózgowych jest jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek próbowano mnie nauczyć.

— Tak, oczywiście. W każdym razie dobrze, że pan o tym wie. Proszę dołożyć wszelkich starań, żeby pańskie myśli były… nijakie.

— Z tego wynika, że rozmawiać też nie wolno?

— Raczej nie.

Ukazało się słabe światło bezchmurnego, wieczornego nieba. W jasnym jeszcze granacie lśniło zaledwie kilka gwiazd.

Wyszliśmy, na powietrze. Atmosfera w podziemiu była może nawet lżejsza niż na powierzchni, ale jakaś obca. Odetchnąłem pełną piersią i rozejrzałem się.

Skalne szczyty zamykające horyzont rysowały się niezwykle wyraziście, jakby ich kontury fosforyzowały delikatnym, srebrnawym blaskiem. Nad całą bezludną okolicą panowała wszechwładnie cisza.

Kilka metrów niżej, u stóp zbocza stał ów osobliwy łazik, wyposażony w owalny pulpit i aparaturę, za pomocą której Blane przeniósł siebie i mnie w czas pustyni, gdzie nie mógł nas dosięgnąć podstawiony robot ani jego mocodawcy, a potem do ośrodka, zahaczając „w drodze powrotnej” o mój domek — w chwili, gdy miałem zostać zaatakowany, może ułamek sekundy wcześniej lub później, co na szczęście nie miało znaczenia. Obok łazika ciemniał masyw dużego pojazdu, na pierwszy rzut oka przypominającego zwykły trioplan. W jego burcie widniał duży otwór. Po opadniętej klapie schodziły właśnie dwa zwykłe automaty, jakie spotyka się na każdym większym dworcu.

— To nie jest trioplan — powiedział cicho Stanza. — Nadaliśmy tylko statkowi taki kształt, aby nie zwracać na siebie uwagi.

A więc statek. Żegnaj, Ziemio.

Automaty wprowadziły łazika do wnętrza dużego pojazdu i zamknęły za nim pokrywę włazu.

— Możemy wsiadać — Blane, nie oglądając się na nas, ruszył pierwszy.

Po przeciwnej stronie w burcie statku znajdował się luk osobowy. Natomiast wewnątrz nie było już nic, co przypominałoby normalny, ziemski pojazd. Cztery fotele, ustawione w dwóch rzędach, dookoła wklęsłe, nieprzytulne ściany nieokreślonej barwy. Z przodu półokrągły, panoramiczny ekran. Pod nim pulpit sterowniczy, niepodobny do żadnego z tych, z jakimi miałem dotąd do czynienia.

Dwa pierwsze fotele zajęli Stanza i Alden. Mnie wskazano miejsce z tyłu. Siedziałem sam, ponieważ Blane, mruknąwszy coś pod nosem, zniknął w wąskim przejściu, prowadzącym z kabiny pilotów do wnętrza pojazdu. Zapewne miał zamiar czuwać przy aparaturze, jaką zainstalował w swoim łaziku. Przypomniałem sobie, o czym była mowa wczoraj, zanim poszedłem spać.

— Czy Blanowi udało się skonstruować to nowe urządzenie, nad którym miał pracować całą ostatnią dobę? — spytałem.

— Chyba tak — odpowiedział Stanza.!

— Chyba?

— Urządzenie istnieje, ale nie zostało przecież poddane praktycz nemu egzaminowi. Będziemy mogli je sprawdzić tylko w obliczu katastrofy, kiedy zajdzie autentyczna konieczność. Innymi słowy…

— …jeśli dolecimy żywi na Plutona — podchwyciłem — i jeśli doczekamy momentu mojego prawdziwego startu, to będzie zna-czyć, że urządzenie albo działa, albo nie było potrzebne. Potrafilibyście zarazić optymizmem nawet mumię Amenhotepa Czwartego, jeśli została ona odnaleziona w Tell el-Amarna, czego niestety nie wiem. Kiedy opuścimy Ziemię?

— Właśnie schodzimy z orbity — odpowiedział zwięźle Alden. Umilkłem. Statek nie tylko wyglądał inaczej, lecz także stwarzał warunki lotu najzupełniej odmienne od tych, do jakich przywykłem. Nie zorientowałem się nawet, kiedy opuściliśmy atmosferę. Czujniki i dane przeskakujące przez ekran także nic mi nie mówiły. Na szczęście nie musiałem uczyć się prowadzenia pojazdów, którymi dotychczasmiały zwyczaj podróżować istoty mieszkające tam, skąd przybył Stanza. W moim kryształowym szpikulcu poczuję się znowu pilotem.

Mijały minuty. Lot w dalszym ciągu przebiegał tak spokojnie, jakby był jeszcze jednym elementem szkolenia, proy/adzonego systemem złudzeń.

— Minus sześćdziesiąt — powiedział w pewnej chwili Alden. Sześćdziesiąt sekund. Czy to możliwe?

— Orbita Plutona? — spytałem z niedowierzaniem.

— Tak. Nie rozmawiajmy.

Dla pokonania drogi, którą my zostawiliśmy za sobą w trzy minuty, najszybszy z ziemskich statków potrzebowałby kilkudziesięciu godzin. W obrębie Układu Słonecznego nie można stosować napędów geonicznych.

Obraz na ekranie uległ nieznacznej zmianie. Na pierwszym planie ciągle toczyła się gra liczb i linii, ale poza nimi, w głębokim tle, rozbłysły gwiazdy. Chwilę później pośrodku tarczy zaczęła gęstnieć brudnobrązowa plama. Pluton. I nagle, w niezauważalnym ułamku sekundy, wszystko znikło. Wnętrze kabiny wypełniła chmura, czarna jak śmierć.

— Minus dwie! Panie Lin, atak! To jest atak!!! Uwaga! Oni… — dobiegł mnie z ciemności rozpaczliwy, urwany okrzyk Stanzy.

Teraz czułem, że statek przyśpiesza. Przyśpiesza, choć do celu, to znaczy do miejsca postoju kryształowych pojazdów, które miały wraz ze mną ponieść szkielet nowego programu całemu światu, pozostały dwie sekundy!

— Co mam robić?! — wyciągnąłem na oślep rękę, żeby odnaleźć Stanzę, ale Stanzy nie było. Nie było także jego fotela. Zacząłem gorączkowo macać wokół siebie, jednak wszędzie trafiałem na pustkę.

— Halo! — zawołałem jeszcze raz, już ciszej. — Co mam robić? Cisza. Cisza i czerń, tak głucha, tak nieprzenikniona, że nie tylko słuch i wzrok wydają się nierzeczywistym wspomnieniem. Nieobecne jest także całe moje ciało z jego wszystkimi zmysłami oraz środowiskiem niezbędnym, aby mogło istnieć i żyć. Znowu mijają sekundy, lecz teraz każda z nich oznacza wieczność. Jeśli nie jest nią naprawdę. Czy istnieje jeszcze jakikolwiek statek wokół mnie? Czy też w tej chmurze, ciężkiej jak zaprawiony sadzą miód, pędzę samotnie przez próżnię, poza granicami czasu i przestrzeni?

Przez moment wydawało mi się, że zwalniam. Było to przelotne wrażenie, które natychmiast ustąpiło. Znowu nie działo się nic. Uniosłem dłoń i podsunąłem sobie pj”zed same oczy zegarek, ale.nie dostrzegłem bodaj zarysów okrągłej, świecącej tarczy.

— Wysiadać — zabrzmiał czyjś spokojny głos. Jego brzmienie nie było mi obce. Tak mówili Stanza, Blane i Alden.

Wstałem. Zamiast miękkiej wykładziny podłogi poczułem pod nogami twardą płytę, gładką i śliską jak lód. Nie czułem jednak chłodu, który powinien bić od niej ku górze. Nie czułem na skórze ani temperatury, ani śladu najmniejszego ruchu w atmosferze. Gdyby nie drapiąca, bolesna suchość w gardle, nie wiedziałbym, że oddycham.

— Iść.

Były to rozkazy rzucane obojętnym, rzekłbym nawet: uprzejmym tonem. Ich lakoniczność świadczyła raczej o kłopotach językowych mówiącego aniżeli o jego opryskliwości.

Zrobiłem kilka, kroków, ostrożnie stawiając stopy. Szedłem pochylony, czujny i dzięki temu zdołałem utrzymać równowagę, chociaż dwa razy poślizgnąłem się jak łyżwiarz podczas pierwszej lekcji. Naraz ujrzałem przed sobą zamglone kontury wysokiej bryły. Posunąłem się jeszcze o jeden krok i nagle chmura ustąpiła.

Na wprost mnie, w odległości może pięćdziesięciu metrów, widniał wielki, pękaty walec, zakończony „u góry niezgrabną, przypłaszczo ną wieżyczką. Walec, a raczej, jeśli zważyć jego wysokość, pionowa rura była osadzona na sztorc pośrodku placyku o twardej i gładkiej nawierzchni. Placyk otoczono płotem, sporządzonym z jednej szerokiej wstęgi elastycznego tworzywa o barwie malinowej. Cały ogrodzóny”,teren zalewało światło, padające nie wiadomo skąd, bo nigdzie nie dostrzegłem ani jednego reflektora, a nawet zwykłej lampy. W dodatku niebo nad walcem iplacykiem było czarne, pełne dalekich gwiazd. -

— Bliżej.

Na tle podstawy pionowej konstrukcji stały trzy twory, które w pierwszej chwili wziąłem za automaty. Może zresztą były nimi napiowdę, chociaż kiedy przyjrzałem im się lepiej, a zwłaszcza kiedy zaczęły się poruszać, zauważyłem w nich pewną nieokreśloną miękkość, charakterystyczną dla istot, zbudowanych z ciała i kości. Z tym że w ich przypadku ciała było bardzo niewiele, natomiast kości, jeśli już trzymać się terminów zaczerpniętych z ziemskiej anatomii, tworzyły przedziwne szkielety, przypominające cienkie, splątane liny, zwisające ze złamanych masztów. Przyszło mi na myśl, że jeśli Stanza i jego towarzysze właśnie tak wyglądali w rzeczywistości, to trudno się dziwić ich pelerynom, golfom i czapeczkom, bez których nie pokazywali się ziemskim tłuściochom. Była to jednak przelotna myśl, bp sytuacja raczej nie sprzyjała zgadywaniu, co też mogło spotkać moich niedawnych współpasażerów. A nie potrafiłem jakoś zastanawiać się, jak wyglądali, nie współczując im równocześnie. W najlepszym razie czekał ich los nieco tylko gorszy od mojego.

— Bliżej.

Głos płynął z miejsca, gdzie znajdowały się trzy ażurowe stwory, ale brzmiał tak, jakby mówił ktoś stojący tuż przede mną. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i stanąłem znowu. Nie śpieszyło mi się.

— Wejść. Trzeba.

— W podstawie walca widniał wąski,czarny otwór. Właz. A więc zapraszają mnie do statku. Wnosząc z krajobrazu, jeśli można tak nazwać ogrodzone. i oświetlone poletko w morzu czerni, odbyłem już dostatecznie daleką drogę od momentu, kiedy pojazd Stanzy przestał nagle istnieć i zamienił się w posępną chmurę. Ale teraz mam wyruszyć dalej. Zapewne bardzo daleko, skoro nie wystarczała owa chmura, lecz potrzebny był specjalny statek.

Właz znajdował się dokładnie na przedłużeniu linii, biegnącej ode mnie ku trójce kosmicznych Don Kichotów. Zęby posłuchać ich ostatniego wezwania musiałbym iść prosto przed siebie, a doszedłszy albo czekać, żeby mnie przepuścili, albo przecisnąć się pomiędzy nimi. Na to ostatnie zupełnie nie miałem ochoty. Ruszyłem jednak, tyle że bardzo powoli.

Podłoże stawało się stopniowo mniej śliskie lub, też ja przyzwyczaiłem się już do jego znikomej przyczepności. W każdym razie szedłem coraz pewniej. Co nie znaczy, że coraz pewniej się czułem.

Dzieliło mnie od nich nie więcej niż piętnaście metrów, kiedy raptownie straciłem ich z oczu. Ich samych, ich walcowaty statek, pole, na którym stał, i otaczający go malinowy płotek. Powróciła najczystsza, martwa czerń. Pośliznąłem się i upadłem. To znaczy byłbym upadł, gdyby moje ciało, zgodnie z prawem grawitacji, które tu dotychczas obowiązywało, osunęło się w dół i znalazło tam tę lodową podłogę lub jakiekolwiek inne oparcie. Nagle przeniosłem się jednak w stan nieważkości, jak na ćwiczebnych bazach orbitalnych. Wraz z chmurą pojawił się tym razem jak gdyby naładowany elektrycznością wiatr, który przeniknął mnie na wskroś, zamroczył mi umysł i sparaliżował moje mięśnie. Nie było to uczucie obezwładnienia, raczej zmęczenia, a jeszcze lepiej bezgranicznego rozleniwienia.

Czarny obłok zaczął teraz gnać wokół mnie, a może razem ze mną, z szaloną szybkością. Przez zmrużone powieki widziałem przelatujące smugi, podobne chwilami do wyrwanych z korzeniami i niesionych huraganem wielkich drzew.

Nagle nastała cisza. Wicher ustał, zrobiło się jasno. Przez chwilę czułem jeszcze mrowienie w szczękach i skroniach, kurczowo łapałem powietrze, ale od razu oprzytomniałem usłyszawszy obok siebie głos, który zawołał:

— Prędko! Zero!

Te ich głosy różniły się jednak czymś, co dla niewprawnego ucha z pewnością pozostawało nieuchwytne. Lecz ja zbyt długo przestawałem już ze Stanza, żeby się pomylić, y.

Stał tuż zamną, na platformie, chyba zawieszonej w przestrzeni, ponieważ spoza kręgu światła patrzyły na mnie gwiazdy. W tym momencie zorientowałem się, że mam na sobie najprawdziwszy próżniowy skafander z aparaturą tlenową, czujnikami wewnątrz ku listego, przezroczystego kasku i że dotykam wargami miękkiej końcówki przewodu aprowizacyjnego.

— Nie ma sekundy do stracenia — usłyszałem w słuchawkach, przylegających do moich skroni. Tym razem jednak głos należał do Aldena, który stał nieco dalej niż Stanza i wskazywał dłonią trzy dobrze mi znane wielkie, kryształowe sople, nawet tutaj pełne swojego czystego, nierzeczywistego blasku. Wisiały swobodnie, pozbawione pozornie ciężaru, dotykając bokami brzegu latającej terasy niby poziomej tarczowej piły, która miała je przepołowić.

— Mam wsiąść? — spytałem, ruszając w ich stronę. — Przed chwilą także nakłaniano mnie do podróży. Mało brakowało, a bylibyście mnie nie zastali. Więc jednak Blanowi udało się wypróbować swoją aparaturę — mimo woli pokręciłem głową z niedowierzaniem. — Jak to właściwie jest? Już wróciłem?

— Najpierw musisz wystartować, Lin — odpowiedział Stanza. — Wybacz, że mówię ci po imieniu, ale sądzę, że naprawdę zostalibyśmy przyjaciółmi, gdybyśmy mogli się spotkać… potem.

— A nuż się spotkamy? — stałem już obok środkowego statku, szukając na rękawie skafandra owego aparaciku, który pozwoliłby mi wniknąć do środka pojazdu. Był na swoim miejscu. Dotknąłem czubkiem palca małego guziczka, ale jeszcze go nie wciskałem.

— Wiesz przecież, że nie. Jednak jeśli nie wystartujesz w ciągu najbliższych piętnastu sekund, to wrócisz tam, skąd teraz przybywasz. Urządzenie Blana może rozwijać pełną moc nie dłużej niż przez trzydzieści sekund. Połowa tego czasu już minęła.

— Słowem, udało wam się, a przy was i mnie „pożyczyć” od przyszłego świata zaledwie trzydzieści sekund, — powiedziałem, wdu-szając przycisk. Równocześnie stanąłem na krawędzi platformy, odwróciłem się i natarłem plecami na masę statku, która posłusznie wpuściła mnie, wybuchając radosnym światłem, jakby ucieszona, że tak bezbłędnie umiała przechować pamięć kształtów mojego ciała. Właśnie to światło, takie przynajmniej odniosłem wrażenie, opięło mnie niewidoczną błoną i wraz z nią zaniosło na fotel pilota. Roz-siadłem się wygodnie, zlustrowałem czujniki, które ujrzałem przed sobą na wysokości oczu, i sprawdziłem klawiaturę pulpitu sterowniczego. — Przez najbliższe dziesięć sekund jesteśmy jeszcze bezpieczni — mówiłem dalej, obserwując ekran — ponieważ istniejemy w przyszłym, dobrym świecie, przyjaznym wszystkiemu, co żyje. —

Już pewnie tylko pięć sekund — u góry panoramicznej tarczy zapalił się napis: „start”. — Żegnajcie. I dziękuję wam… mimo wszystko.

Odpowiedzi nie było, bądź też już do mnie nie dotarła. Chciałem jeszcze spytać, co zamierzają robić w przedziale czasowym po ustaniu pracy zdumiewającego urządzenia Elana, a przed osiągnięciem przeze mnie celu lotu, czyli zanim ten świat na zawsze stanie się taki, jaki był przez ostatnie pół minuty, ale cokolwiek bym usłyszał, mogło służyć najwyżej zaspokojeniu mojej pustej ciekawości. I tak nie byłem w stanie wpłynąć na zmianę ich losn. Mogłem się co najwyżej pocieszać, że jeśli moja podróż potrwa istotnie tak krótko, jak mnie zapewniano, to ich współcześni krajanie po prostu nie zdążą obejść się z nimi zbyt okrutnie.

Zerknąłem na ekran. Był tu rzecz jasna tylko jeden, mniejszy. Ten drugi, na którym obserwowałem odwrócony film, ilustrujący wzrost wszechświata, a następnie dzieje życia, służył wszak jedynie celom dydaktycznym. Miał mnie przekonać, że naprawdę lecę w głąb czasoprzestrzeni, a więc że przynajmniej pod tym względem zamiar Stanzy i. jego grupy jest najzupełniej realny. Winien mi był także unaocznić całą nieszczęsną przypadkowość ewolucji natury, szukającej sobie dróg na oślep i bez planu, oraz tak samo bezładną historię nie zaprogramowanych cywilizacji. Teraz, mając świeżo w pamięci seanse szkoleniowe, mogłem sobie wyobrazić; jak wygląda świat, przez który właśnie lecę.

Zamiast słowa „start” u góry tarczy widniała liczba: czternaście miliardów. Zdążyłem przebyć prawie pięć. Pięć miliardów lat. Pomyśleć, że automaty tego pojazdu, mknącego ku prapoczątkom czasu, są wyskalowane w tych samych jego jednostkach, jakimi operują stare, nie ufające robotom gospodynie podczaspieczenia ma-zurków lub przyrządzania ja jęk na miękko. W sekundach minutach.

Trzynaście miliardów lat do celu. Dwanaście. Jedenaście. Dzie…

Przez ekran przebiegła plama, jakby przed receptorami czujników pojawiła się mała chmurka.

Jedenaście. Dwanaście. Trzynaście.

— Co się stało? — spytałem nieswoim głosem, przypomniawszy sobie, że statek wyposażony jest w „centralny węzeł informacyjny”, umiejący mówić.

Cisza. Piętnaście miliardów. Szesnaście. Jeszcze trochę, a znajdę się z powrotem w punkcie startu. Znowu nie wiedziałem, kiedy pojazd zawrócił. A już zupełnie, dlaczego.

— Jak to, dlaczego — powiedziałem półgłosem. — Skończył się nowy, dobry świat. Skończył się czas ochronny. Zrozumieli, co zaszło i przedsięwzięli, co należy, żeby udaremnić moją piękną wycieczkę podjętą w jakże szlachetnym celu, którego jednak oni stanowczo nie doceniają. Na razie zaprosili mnie do siebie z powrotem. Muszą mieć urządzenia wynalezione już po emigracji Stanzy i dlatego nie znane ani jemu, ani Blanowi. One to pozwoliły im nie tylko nawiązać kontakt z moimi pokładowymi automatami, lecz także zmusić je do posłuszeństwa. Stanza, nie Stanza, to w końcu są automaty zbudowane na podstawie ich informatyki, i c h technologii i działające zgodnie z prawami i c h fizyki.

Osiemnaście miliardów. Został jeden. Przestałem myśleć o nieuchronności mojego losu. Przestałem myśleć o czymkolwiek. I właśnie w tym stanie ducha, tak niebezpiecznie zbliżonym do rezygna-cji, doznałem nagłego olśnienia. Moja apatia ulotniła się jak sen, przerwany gwizdem sygnału alarmowego.

— Blokada! — wrzasnąłem — Przechodzę na ręczne sterowanie! — jednym ruchem przerwałem sprzężenie automatów nawigacyjnych z blokami pamięciowymi. Ekran sczerniał i zgasł. Zniknę-ły także światełka czujników. Ale kiedy położyłem dłonie na pulpicie sterowniczym i przystąpiłem do manewru hamowania, przekonałem się, że statek reaguje normalnie. Że moje polecenia, wydawane z kabiny, są silniejsze od zdalnych impulsów przekazywa-, nych… skąd? Z tego ogrodzonego poletka, na którym spoczywał walcowaty pojazd? Mniejsza z tym. Odzyskałem więc władzę nad statkiem. Pięknie; I co dalej? To pytanie, z pewnością wymagające natychmiastowej odpowiedzi, było jednak zarazem zgoła retoryczne. Nie miałem wyboru. Musiałem gdzieś wylądować i odczekać spokojnie jakiś czas, przed podjęciem próby powrotu na właściwy kurs. Pobratymcy Stanzy ani chybi nie pokazali jeszcze wszystkiego, na co ich stać. Lądowanie niczego wprawdzie nie gwarantowało, ale jeśli otaczające mnie pokładowe automaty będą milczeć dostatecznie długo, może moi prześladowcy zgubią ślad? Niemożliwe, żeby potrafili nieustannie patrolować cały wszechświat, wszędzie i zawsze. Może potem uda mi się przemknąć niepostrzeżenie?

Łatwo jednak powiedzieć: wylądować. Sterując ręcznie, mógłbym szukać już nie Ziemi; bo ona i tak nie wchodziła w rachubę, już nie jakiejkolwiek żywej planety, lecz pierwszego lepszego układu gwiezdnego setki, ba, tysiące lat. Poprzez przezroczystą masę statku widziałem czystą czerń nieba i gwiazdy, nieruchome teraz, jako że leciałem bardzo powoli. Niemniej z każdą chwilą zbliżałem się do mojej dotychczasowej teraźniejszości, a więc i do penetrujących ją istot, które wbrew ich woli postanowił uszczęśliwić Stanza, A gdyby tak polecieć dalej… a raczej później?

Nie. Może i zobaczyłbym własny świat za, powiedzmy, milion czy miliard lat, ale byłby to obraz nieprawdziwy. Ten świat będzie przecież wyglądał inaczej, ponieważ go zmienię. A muszę go zmienić… jeśli mam żyć. Zresztą, nie wolno mi zbliżać się do współczesności. Nawet gdybym zaledwie przemknął przez nią, jak meteor, zwiększyłbym ogromnie ryzyko, co byłoby karygodną głupotą.

Nie powinienem zatem szukać chwilowego azylu zbyt blisko obecnego położenia i czasu Ziemi. Nie mogę także stanąć za daleko, to znaczy za wcześnie, bo nie znalazłbym jeszcze potrzebnej mi atmosfery. Czy miliard lat temu powietrze, na przykład na naszej planecie, nadawało się już do oddychania? Nie byłem tego pewny. Jedyne wyjście to odnaleźć układ słoneczny możliwie najbardziej podobny do naszego, a w nim glob, krążący wewnątrz ekosfery, który od obecnego momentu w procesie ewolucji dzieliłoby jakieś pół miliona lat. Byłby wtedy jeszcze pusty… a mnie zapewniłby spokojne i bezpieczne schronienie. Tylko jak to zrobić?…

Znowu mijały sekundy i minuty. Wykonywałem łagodne zwroty, aby zyskać większe pole widzenia, równocześnie bez przerwy przeczesując oczyma gwiezdną przestrzeń. Te zmiany kierunku były całkowicie realne, odsłaniały wciąż nowe mgławice, konstelacje i pojedyncze, jasne słońca, a zarazem pozorne, bo przecież mogłem lecieć tylko albo w głąb czasu, albo też z powrotem, ku jego granicom, ciągle rosnącym, ciągle od początku obliczanym przez współczesnych mi ziemskich astronomów. Prowadziłem półmartwy su-perstatek, przeznaczony do podróży poza światami ludzkiej fizyki w taki sposób, w jaki dziecko prowadzi swoją plastikową rakietkę na kółkach pomiędzy klombami śródmiejskiego parku, ale w tej łatwości pilotażu także tkwił fałsz, przeciw któremu protestowały mój umysł i moje zmysły. Wszak niezmiennie zmierzałem doni kąd. Mogłem przeciąć czasoprzestrzeń szybciej niż myśl, a równocześnie kosmos nagle objawił mi się w swojej pierwotnej grozie, bijącej z jego obszaru, daleko przekraczającego zasięg człowieczej wyobraźni, dokładnie tak, jak jawił się pierwszym astronautom, gdy wkraczali w wieczną noc, poza światłem ziemskiej atmosfery. Oczywiście, wystarczy drobny ruch mojej dłoni, leżącej na pulpicie sterowniczym, aby w ciągu paru sekund zamienić otaczającą mnie pustkę na ową gładką platforemkę, po której, ślizgając się, szedłbym w stronę obcego pojazdu i czekających cierpliwie przy włazie szkiele-towatych istot. Równie dobrze mógłbym na przykład od razu teraz wyskoczyć w próżnię przez czarodziejską substancję kryształowego wehikułu. Wypuściłaby mnie przecież.

— A właśnie — powiedziałem na głos — zablokowałem automaty za karę, że zamiast mnie, zachciało im się słuchać kogoś innego, oślepiłem i ogłuszyłem całą aparaturę pokładową, nie mam ekranu ani czujników, ale to szklane ciasto oblepiające moje ciało nadal żyje swoim „informacyjnym” życiem, ustępując usłużnie, gdy tylko przyjdzie mi ochota rozprostować nogi, odetchnąć głębiej czy choćby przymknąć na moment powieki. I całe szczęście. Inaczej stałbym się już dawno własnym pomnikiem, może nawet dość oryginalnym, ale umieszczonym wstydliwie przy ścieżce, którą nikt nigdy nie chodzi. Zaraz… zaraz… — jakby dla sprawdzenia, czy nic się nie zmieniło, odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. — W takim razie ów swoisty zespół informatyczny, jaki tworzy substancja statku, jest niewrażliwy na impulsy przychodzące z zewnątrz. W przeciwnym wypadku i on podporządkowałby się rozkazom przybyszów z gwiazd, którzy potrafili zdalnie odebrać mi władzę nad automatami nawigacyjnymi — mówiłem dalej. — A więc mimo wszystko mam do dyspozycji zespół informatyczny, tyle że trochę ograniczony, co przyznał sam Stanza, i zdecydowanie bardziej niż trochę cudaczny. Ale może właśnie dlatego, że jest taki, uda mi się go wykorzystać do czegoś więcej niż poruszanie rękami i nogami. Reaguje na efekt Kirliana… lecz także na fale biologiczne, na natężenie pól mózgowych, zmieniające się w zależności od kształtu moich myśli. Niech zatem te myśli przybiorą kształt pięknej, zielonej planety, obfitującej w czystą wodę i nakrytej błękitnym niebem z pogodnymi, białymi obłoczkami — uśmiechnąłem się mimo woli, nie otwierając oczu. — To, rzecz jasna, marzenia. No i co z tego? — ciągnąłem. — Poeci, a nawet poniektórzy co odważniejsi uczeni psychologowie z dawien dawna utrzymywali, że marzenia… — urwałem raptownie.

Przez chwilę siedziałem bez ruchu, usiłując uchwycić istolę zmiany, jaka zaszła w moim otoczeniu. Nagle zrozumiałem. Statek niósł mnie przez czas i przestrzeń, rozwijając swoją pełną szybkość, jakby znowu ktoś z oddali uruchomił jego automaty napędowe. A raczej akurat zaczął wytracać tę szybkość, hamować i właśnie tylko to hamowanie sprawiło, że w moim systemie nerwowym odezwał się sygnał alarmu. Jak długo leciałem, nie wiedząc o tym, z maksymalną prędkością? Trzy, cztery sekundy? Nie dłużej, niż trwał obraz owej planety, oglądanej oczami wyobraźni, niż trwały moje marzenia. Ale to mogło wystarczyć. Gdzie jestem?

Uniosłem powieki i natychmiast musiałem mocno zacisnąć je z powrotem. Spojrzałem prosto w słońce, w którego płonącą tarczę celował ostry szpic statku, załamując promienie w taki sposób, że wokół mnie powstał świetlisty wir, jakbym już leciał w ognistych językach protuberancji. Odruchowo nasunąłem na szybę kasku ciemną osłonę i ponownie otworzyłem oczy.

Słońce było daleko, w każdym razie nie bliżej, niż gdybym patrzył prosto w górę, stojąc w samo południe na najwyższym szczycie Ziemi. To tylko te kryształki tworzące mój pojazd zwielokrotniały jego blask, zamieniając go w eksplodującą tuż przede mną gwiazdę. Tu, w tym świetle, z pewnością nie czekali na mnie pobratymcy Stanzy. A więc jednak nie dzięki nim znalazłem się w tej okolicy.

Statek, lecący teraz stosunkowo wolno, wszedł w dość ciasny łuk. Moment później ujrzałem już pod sobą jasną, lekko opalizującą planetę. Właściwie od kiedy otoczyła mnie jasność, powinienem był spodziewać się takiego widoku. Niebo wokół miało barwę ciemnoniebieską, a to musiało przecież oznaczać, że jestem w atmosferze.

Marzenie stało się rzeczywistością. Sterując ręcznie nigdy nie spotkałbym gwiazdy obdarzonej przez naturę rodziną planetarną, a gdybym ją nawet jakimś cudem znalazł, to pozbawiony automatów nawigacyjnych w żaden sposób nie potrafiłbym wejść pod odpowiednim kątem najpierw w płaszczyznę ekliptyki, a następnie w pole grawitacyjne i atmosferę wybranego globu, aby cało wylą dować. Komu lub czemu zawdzięczałem ten najpiękniejszy i najmniej spodziewany prezent? Stanzy? Blanowi, wraz z jego niezwykłym urządzeniem? A może własnym marzeniom, jeśli to na nie zareagowała cudowna substancja mojego statku? Czy wobec tego piękny, zapraszający ląd pode mną jest tam naprawdę, czy istnieje w rzeczywistości? A jakież to ma znaczenie?!

Schodziłem powoli, po zacieśniającej się spirali, zgodnie z wszystkimi zasadami sztuki pilotażu. Niebo było teraz błękitne, z lekką domieszką zieleni. Wpadłem w chmury i przez następnych parę sekund posuwałem się jakby pośrodku galopującego stada białych słoni. Wkrótce jednak chmury uciekły w górę i znowu ujrzałem bliską już powierzchnię globu, pofałdowaną pasmami wzgórz, lśniącą rtęciowymi łatami wody otoczonymi bujną, świeżą zielenią. Minutę później statek łagodnie przekoziołkował w powietrzu i wylądował tak miękko, że musiałem dłuższą chwilę obserwować znie-ruchomiałp otoczenie, aby przekonać się, czy na pewno już stoję. Następnie odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem, po czym włączyłem nasłuch, zewnętrzny.

Słuchawki milczały. Albo glob był tak cichy, albo nie działały automatyczne anteny. Chociaż, jeśli lecąc z zamkniętymi oczami, pochłonięty bez reszty rozmyślaniem o niebieskich migdałach przemieściłem się w czasie-nie więcej niż o ćwierć miliona lat, to taka cisza powinna tu być czymś naturalnym i stałym.

Usiadłem z dala od gór. Krajobraz, jak okiem sięgnąć, rozbiegał się po daleki horyzont łagodnymi pagórkami, pokrytymi gęstą, choć niezbyt wysoką roślinnością. Wysunąłem na zewnątrz głowę i natychmiast skuliłem się z powrotem. Ponowiłem próbę, tym razem wychylając się do pasa. Ośmielony powodzeniem, dopiero teraz postanowiłem opuścić kabinę. Zrobiłem to bez entuzjazmu. Nie miałem żadnej pewności, czy aparacik przymocowany do mojego ra-. mienia, pozwoli mi wrócić do statku, gdy już raz znajdę się cały poza nim. Nie wiedziałem przecież, w jakim stopniu skuteczność działania tego aparaciku zależy od pokładowych automatów, które wprawdzie przywiozły mnie na wymarzoną żywą planetę, ale na których funkcjonowanie sam nadal nie miałem najmniejszego świadomego wpływu. Z dwojga złego wolałbym jednak pozostać samotny wśród tej zieleni, w niewiadomym czasie i nieokreślonej przestrzeni, aniżeli dostać się w piszczelowate łapy kosmicznych ziomków Stanzy. Chciałem zresztą od razu po oderwaniu stóp od pojazdu przekonać się, czy wpuści mnie on z powrotem równie łatwo jak podczas ćwiczeń i sięgnąłem nawet do lewego ramienia, ale już nie zdążyłem namacać małego, zbawczego guziczka. Jak tylko znalazłem się w powietrzu, poczułem, że tracę grunt pod nogami, ten sam grunt, który dawał mocne oparcie podstawie ogromnego, kryształowego superstatku i z ogłuszającym trzaskiem łamanych gałęzi runąłem w dół. Wydawało mi się, że lecę w nieskończoność, naprawdę jednak wysokość, z jakiej spadłem, nie przekraczała dwóch metrów. W dodatku ciasno zbite krzewy gęsto porośnięte długimi liśćmi osłabiły upadek, tak że zerwałem się natychmiast cały i zdrowy, lecz za to w zupełnych ciemnościach. Odruchowo objąłem obiema dłońmi kask, pewny, że go uszkodziłem. Kask był jednak w porządku. Ochłonąwszy nieco przekonałem się nadto, że mrok wokół mnie jest tylko cieniem, panującym u stóp jakichś przedziwnych drzewek, których splecione korony tworzyły w górze szczelne, zielone sito.

— Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby wylądowawszy na nieznanej planecie, od razu wdepnąć w zarośniętą chwastami dwumetrową dziurę — powiedziałem bardzo głośno. — W ogóle na brak szczęścia nie mogę narzekać — dodałem po chwili zastanowienia. — Tak się składa — zakończyłem.

— Co mówiłeś? — spytał lekko stłumiony baryton, — którego brzmienie wydało mi się podejrzanie znajome.

— Ja? — zdziwił się inny mężczyzna. — Byłem pewny, że to ty coś powiedziałeś. A może zaczynamy mieć halucynacje? Najwyższy czas. Już przeszło pięć godzin drepczemy w tym gąszczu jak kulawe sowy — zaśmiał się.

W tym momencie wstrzymałem oddech.

— Dlaczego akurat sowy i do tego kulawe? — zapytał pierwszy.

— Bo ślepe i ze związanymi skrzydłami. Ptak jest kulawy, kiedy nie może latać — padła wypowiedziana rzeczowym tonem odpowiedź.

Zagryzłem wargi. Gdyby nie kask, zamknąłbym sobie usta dłonią. Na wszelki wypadek. Nie mogłem przecież dopuścić do tego, żeby tutaj, czyli nie wiadomo gdzie, w tym idiotycznym lasku, nagle odezwało się równocześnie dwóch Lindsayów Hagertów. I żeby Wiktor Lambert, bo to on rozmawiając ze mną wspomniał przed chwilą o kulawej sowie, uwierzył, że naprawdę zaczynają go nękać halucynacje.

Okazało się zatem, że miałem znacznie więcej szczęścia, niż myślałem jeszcze kilka sekund temu, gdy po udanym lądowaniu wpadłem w zarośniętą krzakami pułapkę.

— Co u ciebie, Kirsti? — spytał wyższy, odrobinę zdyszany głos, ponad wszelką wątpliwość należący do Daga Błandona.

— Och, świetnie! Oleg prowadzi mnie za rękę, jak dziecko. Poza tym idziemy waszym śladem, to znaczy tak wygodnie, jakbyśmy korzystali ze ścieżki, którą od lat codziennie o tej samej porze udaje się do wodopoju rodzina nosorożców…

Moi towarzysze z wyprawy „P — G”, wraz ze mną samym, znajdowali się chyba blisko. Ich głosy brzmiały wyraźnie i czysto. Zarazem jednak tylko te ich głosy docierały do moich uszu. A musieli przecież nieźle hałasować, torując sobie drogę, łamiąc i depcąc wysmukłe gałązki, splątane u góry w jeden ciasny warkocz. Wytłumaczenie tego faktu mogło być tylko jedno. Znajdowali się istotnie blisko, ale nie teraz. A jeśli nie teraz, to kiedy? Wcześniej czy później? Biorąc za punkt wyjścia bieżącą chwilę, ich podsłuchana przeze mnie rozmowa powinna odbyć się w przyszłości, ponieważ ja nigdy dotąd nie byłem, tu z nimi. Jednak jeśli polecę w końcu wykonać plan Stanzy, i wykonam go pomyślnie, to ta „bieżąca chwila” przestanie być podstawą jakichkolwiek rozsądnych spekulacji, bo po prostu zniknie jako geometryczny punkt jednej, określonej rzeczywistości. Zresztą skąd miałem wiedzieć, kiedy jestem teraz ja sam, ten ja, który właśnie wylądował w najbardziej angielskim z kosmicznych parków? Obecność drugiego Lina Hagerta tylko pod jednym względem mogła być pocieszająca. Oznaczała, że pozostanę wśród żywych… nie, nie oznaczała nic — sprostowałem natychmiast w myśli. Przecież te głosy rozbrzmiewają w przesuniętej przestrzeni, a więc nigdy nie staną się częścią żadnej mojej prawdziwej współczesności, jak ten staruszek na przystani, tonąca lekarka, pies Góro ze swoją panią i znowu lekarka.

— Czemu stoicie? — spytała Kirsti. — Co robisz? Usłyszałeś coś?

— Teraz ci nie odpowie — mój głos opadł o pół tonu. — Rozmawia z Bengtem. Nałożył słuchawki i ma taką minę, jakby słuchał sonetów Petrarki.

— Gdybyśmy zabrali kaski, wiedzielibyśmy, o czym mówią. Od początku byłam zdania, że nie powinniśmy zapuszczać się w te krzaki bez skafandrów. Przecież nic nie widać. W każdej chwili może nas coś zaatakować — stwierdziła nadąsanym tonem Kirsti.

— Jak dotąd spotkaliśmy dwa okryte łuską koty, które na nasz widok niezwłocznie dały drapaka, trzy myszy w kształcie mydel-niczek i jednego pająka uzbrojonego wyłącznie w kolosalnie długie wąsy — zaśmiał się cicho Oleg.

— Poza tym, gdybyś miała na sobie kask, nie mógłbym teraz tak bezkarnie zerkać na ciebie ukradkiem i podziwiać jakże wymowne błyski w twoich oczach, kiedy nas strofujesz. Czy wiesz, że w tych ruchomych cętkach światła, plądrujących tu w cieniu, wyglądasz jak marzenie miłosne Signaca, które poprzedziło powstanie najbardziej lirycznego z jego płócien?

Czy to naprawdę ja? — nagle ogarnęły mnie wątpliwości. — Czy j a mówiłbym w ten sposób? Do Kirsti? A jeśli nawet, to czy byłbym z siebie zadowolony? Nie. Stanowczo nie. Każdy ma swój styl…

— No, no — odezwał się Oleg. — Lin jest niezawodny. Mamy w swoim gronie stuprocentowego Don Juana ze starej ballady. Ale uwspółcześnionego. Don Juana ziemskiego, księżycowego i mgławicowego. Nie należy wątpić, że poszerzy teren działania, jak tylko wydostaniemy się poza obszar naszej Galaktyki. Pogratulować…

— Nie potrzebuję… — zaczęła Kirsti, ale nie pozwoliłem jej skończyć.

— Rzecz w tym, że ja ją kocham — w moim głosie brzmiała teraz spokojna pewność. — A widzisz, Oleg, prawdziwa miłość, nie podlega ograniczeniom pól grawitacyjnych, przestrzennych ani czasowych. Prędzej czy później sam to zrozumiesz…

— No, no… — zamruczał tym razem Wiktor. Nastała cisza. Upłynęła dobra chwila, zanim ponownie usłyszałem Kirsti.

— Lin…

— Bengt wzywa nas do powrotu —. przerwałem jej znowu. — Paleta wisi już nad nami. Ciekaw jestem tylko, jak dostaniemy się na pokład. Nie mamy skrzydeł… nawet związanych.

— Ale ty, jak widzę, zaopatrzyłeś się w dwie buteleczki natryskowego ceralitu. On tężeje natychmiast w zetknięciu z atmosferą, prawda? Proponuję — mówił dalej Oleg —: ebyśmy udeptali placyk w tej zieleni, a następnie utwardzili go ceralitem. W ten sposób uzyskamy skrawek gładkiego podłoża, a przede wszystkim zrobimy dziurę w tym zielonym parasolu, przez którą Bengt będzie mógł nam spuścić robota z drabinką. On ma rację. Powinniśmy skoncentrować uwagę na morzach. Tu nie ma już czego szukać. Nawet w najwyższych górach, nad którymi przelatywaliśmy przed lądowaniem, nie udało nam się przecież wypatrzeć bodaj centymetra gruntu, wolnego od tych rozkosznych krzaczków. Moglibyśmy spędzić w nich sto lat tylko po to, by w końcu odkryć jeszcze jednego wąsatego pająka.

— Tak, wracajmy— zgodził się tamten ja. — Masz rację, Oleg. Z tym ceralitem to niegłupi pomysł. Że też mnie nie przyszło to do głowy.

— Bo masz ją nabitą zupełnie innymi sprawami — odrzekł uprzejmie i był to ostatni fragment ich rozmowy, jaki dotarł do moich uszu, a zarazem ostatni znak ich obecności w świecie, w którym chwilowo przebywałem.

Dlaczego ich w ogóle słyszałem tutaj? I dlaczego jedynie ich głosy, wyjęte z akustycznego tła, bogatego przecież w dźwięki? Musiały szeleścić liście, gdy torowali sobie drogę przez zarośla, musiały trzeszczeć gałązki pod ich stopami, musiały wreszcie szumieć silniki palety, jak nazywaliśmy płaskie zwiadowcze sondy załogowe, używane do rekonesansów na obcych globach?

Widać właśnie ludzkie głosy i wyłącznie one były potrzebne… mnie? Nie. Komuś innemu. Komuś, kto postarał się o kanały informacyjne, działające wybiórczo, a zarazem łączące rożne czasy i przestrzenie, jakby poprzez jakieś lokalne zwarcia czy przebicia. Wobec tego to albo sprawka istot tropiących Stanzę, albo jego samego. Tej drugiej ewentualności nie muszę rozpatrywać. Natomiast jeśli chodzi o pierwszą… tak. Zaraz na wstępie podzieliłem się z samym sobą refleksjami na temat szczęścia, dwumetrowych dziur w lądowisku i tak dalej. Nie żałowałem gardła. Umilkłem dopiero wtedy, kiedy ktoś chciał mi odpowiedzieć i kiedy zrozumiałem, że tym kimś jest niejaki Lin Hagert. A teraz umilkł także ów drugi Lin i jego towarzysze. Czy to sygnał, że tamci znaleźli głos, którego szukali? Czy też, że zmyliła ich mnogość tych głosów? Wyprawa „P — G” nie mogła ich przecież interesować.

Tak czy owak czas na mnie. Albo zostałem odkryty, albo też, przynajmniej na razie, jestem bezpieczny. W obu wypadkach mogę już przestać udawać, że mnie tu nie ma.

— Ba — odchrząknąłem, po czym powiedziałem półgłosem: —wszystko to bardzo pięknie, ale nade mną nie wisi paleta z drabinką i dyndającym na niej robotem. W odróżnieniu od siebie z innej przestrzeni, nie mam nawet ceralitu w sprayu, żeby utwardzić te gałązki i zrobić pomost, z którego mógłbym spróbować odnaleźć mój statek, gdyby przypadkiem był tu gdzieś jeszcze, w co wątpię. Ale jeśli jest, to jak.niby mam do niego trafić?

— Czy chce pan wrócić do statku? — zabrzmiał w słuchawkach spokojny, obojętny głos.

Przeniknął mnie lodowaty chłód, a moment później oblała mi twarz fala gorąca. Nie wykonałem jednak najmniejszego ruchu. Nie próbowałem się rozglądać ani uciekać, co zresztą i tak było niemożliwe.

— Czy chce pan wrócić do statku? Ochłonąłem, ale nadal nie wierzyłem własnym uszom.

— To ty? — spytałem przytomnie.

— Słucham?

— Czy jesteś naprawdę tym,centralnym węzłem informacyjnym”, który w czasie lotu miał mi dodawać otuchy dźwiękiem ludzkiej mowy?

— Tak.

Odetchnąłem głęboko i bezwiednie sięgnąłem ręką do czoła, aby otrzeć spływające po nim strużki potu. Uderzyłem rękawicą w kask i dopiero ten nonsensowny ruch sprawił, że zacząłem myśleć.

— Czy urządzenia pokładowe działają normalnie?

— Tak.

— Czy wiesz, że w pewnym momencie odmówiły posłuszeństwa i musiałem przejść na ręczne sterowanie? A ty przestałeś się odzywać. Co to było?

— Niestety, w naszej pamięci brak informacji, które pozwoliłyby mi odpowiedzieć na to pytanie.

— Czy możemy wznowić lot zgodnie z wyjściowym programem?

— Tak.

— Wobec tego rzeczywiście chciałbym wrócić do statku.

— Proszę chwilę poczekać.

Tuż nade mną rozległ się głośny chrzęst liści. Zanim zdążyłem zapytać, co się dzieje, poczułem pod kolanami i wokół pasa delikatny ucisk jakichś niezwykle mocnych ramion, które następnie oderwały mnie lekko od ziemi i uniosły w górę. Niemal natychmiast musiałem zmrużyć oczy, porażone jaskrawym, słonecznym blaskiem. Najzupełniej machinalnie sięgnąłem do lewego ramienia i wdusiłem guziczek opasującej go aparatury. Naciskałem fen guziczek jeszcze wtedy, gdy już siedziałem wygodnie w kabinie i gdy z pulpitu spojrzały na mnie zmartwychwstałe światełka wskaźników. W czasie tej tak nieoczekiwanie łatwej i szybkiej drogi powrotnej zdołałem jednak dokonać pewnego odkrycia. Mianowicie mój statek, lądując, wcale nie osiadł na powierzchni gruntu, tylko najspokojniej zawisł w powietrzu, zaledwie muskając swoją ściętą podstawą wierzchołki krzewów. Może w jego programie umieszczono specjalny zapis zabraniający mu niszczenia życia… w jakiejkolwiek postaci? W każdym razie nie było pod nim żadnej dziury w ziemi, do której mógłbym wpaść. Po prostu zleciałem z wysokości dwóch metrów, jaką osiągał ten tutejszy globalny lasek.

Już otwierałem usta, żeby wydać komendę „start”, ale zamknąłem je bez słowa. Przecież nic z tego, czego doświadczyłem w ciągu minionych kilkunastu minut, nie mogło zdarzyć się naprawdę. Automatyka pokładowa nie czekała na moment, kiedy oderwę się myślami od rzeczywistości, aby z kosmicznej pustki przenieść mnie błyskawicznie w układ słoneczny, na żywą planetę, w dodatku taką, która w jakiejś tam czasoprzestrzeni już stanęła na drodze uczestników ziemskiej wyprawy. Nie ma jej. Nie było żadnych głosów. Jeśli je słyszałem, to ani Stanza, ani tym mniej jego i moi wrogowie z gwiazd nie mieli z nimi nic wspólnego. Po prostu substancja statku nieco zbyt poważnie potraktowała moje marzenia. Wyobraziłem sobie przecież zielony glob. No więc otrzymałem porcję „zieleni”. A cała reszta?…

— Kirsti — powiedziałem dopiero teraz. — Kirsti…

— Słucham?

— Nic, nic — potrząsnąłem głową. — Tutaj jest tlen. Oni chodzili bez kasków. To jedyna konkretna informacja, jaką zdobyłem — mówiłem szybko, jakbym za wszelką cenę chciał zagłuszyć jakiegoś natręta, który miał mi zbyt wiele do zakomunikowania. — Na szczęście nawet ta informacja nie przyda mi się już na nic. Możemy startować?

— Nie rozumiem… tak, oczywiście — głos nad moim uchem, po chwili wahania, stał się znowu rzeczowy.

— Czy mamy absolutną pewność, że wejdziemy na właściwy kurs… zaraz, poczekaj — urwałem, tknięty nową, niemiłą myślą.

— Tak, mamy pewność. Dobrze, czekam.

Informatyka statku utraciła pamięć. Nie całkowicie wprawdzie, skoro „głos” zapewniał mnie, że jesteśmy gotowi do kontynuowania lotu zgodnie z pierwotnym programem. Była to raczej luka, spowodowana chwilowym uderzeniem bardzo mocnych obcych impulsów, niż amnezja. Tak, ale któż mi zaręczy, że ci, którzy wysyłali te impulsy, nie wykorzystali owej luki, kiedy to oni rządzili pokładową aparaturą, aby,zajrzeć” także do pojemników zawierających kondensat informacji o pożądanym kierunku ewolucji życia w zmienionym wszechświecie? Może fakt, że teraz wszystko wróciło do normy, jest kolejnym podstępem z ich strony? A jeśli wymazali to, co Stanza i Amosjan nazywali zapisem osobowości?… Ba, gdyby tylko wymazali! Mogło być gorzej. Mogli w miejsce ładunku, sporządzonego w podziemiach, podstawić wzorzec zaczerpnięty z ich świata, odzwierciedlający marzenia czy intencje władców tej nieszczęśliwej ponoć, a na pewno ponurej i groźnej cywilizacji, która wydała Stanzę i którą on pragnął zmienić. W takim razie powracając teraz jakby nigdy nic do realizacji powierzonej mi misji, stałbym się bezwiednie największym zbrodniarzem w dziejach kosmosu. Nawet nie bezwiednie, skoro właśnie rozważam podobną ewentualność. Czyli zanim wystartuję, muszę zyskać absolutną pewność, że jeśli w ogóle lecąc dalej doprowadzę do przeobrażenia życia w moim czasie i mojej przestrzeni, to potem nie będę musiał za to pokutować, zamknięty w jakiejś ciasnej szparze między podłogą a maszyną, której wiecznie pracujące zespoły „szczelnie opasują całą Ziemię.

Nie mogłem liczyć na zasobniki, umieszczone w dwóch statkach, tworzących moją eskortę, ponieważ tych statków już nie było. One nie miały przecież żywych pilotów, którzy przeciwstawiliby swą wolę i swe jakże niedoskonałe reakcje paraliżującym rozkazom, niebezpiecznych chudzielców. Tylko ja sam mogłem teraz ponieść początkom czasu wskazówki zegara, odmierzającego rozumnym istotom smutne lub wesołe, ale nigdy beznadziejne sekundy, minuty, godziny i wieki. Czy mam ryzykować, że osiągnę skutek odwrotny do zamierzonego? Czy w takim razie lepiej nie robić nic? Niechby świat został taki, jaki jest… a przynajmniej był.

Nie. Jeśli w tej cRwili znowu podlegam jedynie własnym decyzjom, to zawdzięczam tę względną wolność wyłącznie,pożyczce” zaciągniętej przez Stanzę, Blana i Aldena od rzeczywistości, zaistniałej po moim powrocie. A w każdym razie po pomyślnie przeprowadzonym przeze mnie zabiegu oczyszczenia źródeł ewolucji. W tej sytuacji po prostu nie mogę nie polecieć. Nie mogę, gdyż wobec wykorzystania udzielonego mi „kredytu” nie potrafię sobie nawet wyobrazić rozmiarów konsekwencji, jakie mogłoby spowodować odstąpienie od planu. Pozostaje mi zatem jedno. Postąpić zgodnie z instrukcją mówiącą, co mam zrobić w wypadku awarii.

— Czy zasobniki, które powinniśmy wystrzelić w przewidzianych harmonogramem momentach, są pełne? — spytałem.

— Niestety, nie wiem — brzmiała odpowiedź. — Nie mam z nimi kontaktu.

— Tam są spreparowane w pewien specyficzny sposób dynamiczne modele związków chemicznych, katalizatory, a wreszcie wzorce geometryczne, tworzące wraz z innymi informacjami zapis osobowości. Interesuje mnie jedynie ten ostatni kompleks. Czy potrafiłbyś go wymazać z zasobników, tak jednak, żeby modele materii nieożywionej pozostały nienaruszone?

— Mógłbym to zrobić jedynie na wyraźne polecenie.

— Czyje?

— Twórców programu lub osoby dysponującej statkiem.

— Przecież teraz ja dysponuję statkiem. Dlaczego mówisz tak zawile?

— Jestem zobowiązany do udzielania możliwie najobszerniejszych odpowiedzi, kiedy posługuję się symbolami fonicznymi, jak w tej chwili.

.— Rozumiem. Chodzi o to, żebym nawet ja mógł cię zrozumieć. Przy okazji podziękuję Stanzy za ten wzruszający dowód jego czułej troski o stan mojego umysłu. Wracając do rzeczy, wydaję ci polecenie. Wymaż z pamięci zasobników to, ale tylko to, co„autorzy projektu naszego lotu nazywali zapisem osobowości.

— Tak jest.

— Już? — spytałem po chwili.

— Tak jest.

Odwróciłem się, a następnie, wykonując ruchy jakbym próbował pływaćżabką w wąskiej wannie, wpełzłem na brzuchu do pojemnika, który miał odegrać tak szczególną rolę w minionych i przyszłych dziejach świata. Uruchomiłem ekran i projektory, jak to robiłem w czasie próby, przeprowadzonej w obecności Stanzy, po czym skrzyżowałem ramiona pod głową, wtuliłem brodę w zgięcie łokcia i znieruchomiałem. Miałem tak leżeć piętnaście sekund. To znaczy, co najmniej piętnaście sekund. Ale nie chciało mi się patrzeć na zegarek.

Więc wyprawa „Pierścień Galaktyki” została wysłana także w jakiejś innej, nieokreślonej rzeczywistości i odkryła przynajmniej jedną planetę hodującą na swej skorupie.życie, rozkwitające w promieniach silnego, bliskiego słońca. To życie było. wprawdzie dość monotonne, ale kto może wiedzieć, jak będzie wyglądać za ćwierć czy pół miliona lat, kiedy z „Araratu” naprawdę wystartuje ze mną, czy beze mnie, zespół realizatorów programu „P — G”? Mówili o jakichś okrytych łuską kotach, myszach, pająkach. Co te-raz mogło rodzić się, cieszyć, cierpieć i umierać w resztkach tej pierwotnej, karłowatej dżungli? Kto wie zresztą, czy wtedy, gdy rozbrzmiewały tutaj głosy Kirsti, Wiktora, Olega i… mój własny, miejscowe życie j u ż nie nosiło w sobie cech, które przekazywane z pokolenia na pokolenie i uzupełniane gromadzonymi w ciągu wieków doświadczeniami nie pozwolą nam powitać akurat na tej planecie kosmicznych braci? Jeśli w dodatku w wyniku mojego lotu ewolucja naprawdę zyska większą możliwość przekazywania następcom ulepszeń? Przecież są tutaj morza. Kirsti i inni, opuściwszy zarośla, polecieli przyjrzeć im się z bliska. Co w nich znaleźli? To znaczy, co mogliby znaleźć, gdyby kiedyś, przypadkiem, naprawdę zbiegły się obie współczesności: tego tutaj globu i Ziemi?…

Kirsti… — powtórzyłem w myśli. Zamknąłem oczy. Ogarnął mnie ten sam osobliwy spokój co wtedy, gdy siedziałem w fotelu u nieistniejącej Nory Speyer i czekałem na jej powrót z łazienki, czując na stopach ciepło ciała śpiącego psa. Kirsti… Te nasze rozmowy! Te niby moje własne słowa, których jednak przenigdy nie wymówiłbym w jej obecności. Ale to nic nie znaczy. Przecież nie było tych słów, tak jak nie było żadnej Nory, chociaż i ona na zawsze pozostanie w. mojej pamięci.

— No, dobrze — powiedziałem, podnosząc się na rękach. Wylazłem tyłem z mojej, teraz podwójnie, a nawet wielokrotnie mojej wanny czy też wanny będącej wielokrotnie mną, i na powrót przybrałem pozycję pilota. — Możemy startować?

— Tak jest.

— Start.

Liczby na ekranie ożyły. Linie przebiegające przez okienka wskaźników przyśpieszyły i zabłysły nieco jaśniejszym światłem. Minęło kilka sekund i znowu ujrzałem przed sobą gwiazdy, które jednak wkrótce zniknęły, bo leciałem już zbyt szybko. Ponownie ukazał się napis: szesnaście miliardów. Za szesnaście miliardów lat osiągnę cel.

Wszystko zaczęło się od nowa. Siedziałem nieruchomo, wodząc oczami po ekranie. Bez żadnych przygód przeskoczyłem granicę dziesięciu miliardów, z której zawróciły mnie uprzednio impulsy, wysłane przez rodaków Stanzy i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że podświadomie, czekając na ten moment, zaciskałem do bólu szczęki. Odetchnąłem głęboko i spokojniej już pomyślałem, jak wygląda świat, przez który lecę. Jakim, zmianom ulega z każdym niezauważalnym ułamkiem sekundy. Rozpalone obłoki pojawiają się, rozprężają i kumulują, skały przechodzą w purpurowy ogień, ogień w pył, pył w energię. Jeden miliard, ostatni. Życie, które mam zmienić na lepsze, wybuchnie dopiero po upływie tysięcy wieków, a równocześnie stale czeka na mnie tam, gdzie nie dotarło jeszcze czoło rozszerzającego się wszechświata. Trzy sekundy… dwie… jedna! Teraz!

Stało się. Mógłbym nawet powiedzieć „stało się światło”. Sam przecież byłem światłem, tkwiąc wewnątrz promienistej bryły, zmieniającej tylko barwy, bo w miarę jak na zewnątrz, choć oczywiście nie istniało tutaj żadne „na zewnątrz” w ziemskim rozumieniu, tych słów, rosły ciśnienie i temperatura, statek przeobrażał się z szlifowanego górskiego kryształu w rubin, następnie w obelisk granatu, potem krwawnika, wreszcie najczystszego, czarnego diamentu. Ale ja nie widziałem światła. Nie widziałem eksplodujących wokół mnie sił niepojętych dla żadnej rozumnej istoty, bo ostatecznych. Poczułem tylko, że statek zwolnił, a kiedy spojrzałem na ekran, zobaczyłem napis: rok. Wracałem.

— Odpalenie pierwszych zasobników — mówiąc to wiedziałem, że jest za późno, więc nawet nie podniosłem głosu. A przede wszystkim, zdążyłem już nabrać zaufania do pokładowej aparatury. l nie pomyliłem się.

— Odpalone w pierwszej sekundzie — usłyszałem. — Zgodnie z programem — dodał głos, jakby tłumacząc się, dlaczego nie czekał na mój rozkaz.

— Uważaj, żebyśmy we właściwym czasie i miejscu pozbyli się także następnych — powiedziałem, rozumiejąc doskonale, że i ta uwaga jest zbędna.

— Tak.

Cisza, która nastąpiła, trwała bardzo krótko.

— Odpalony drugi rzut zasobników — tym razem nie musiałem o nic pytać ani wydawać spóźnionych poleceń. Mruknąłem „dobrze” i wpatrzyłem się przed siebie. Kiedy głos poinformował o wystrzeleniu po raz trzeci, a potem czwarty i ostatni skopiowanego mnie, którego miała sobie przyswoić natura jako memento dla własnych procesów kreacyjnych, poprawiłem się w fotelu i zawołałem:

— Stanza! Stanza, już!.!

Ale Stanza, rzecz jasna, nie przemówił. Nie tylko z tego powodu, że był za daleko. I nie dlatego, że zjawił się jako wytwór nie istniejącej już teraz cywilizacji. Przecież jeśli to, co przed chwilą zrobiłem, miało, ma i będzie mieć faktyczne następstwa, to moja cywilizacja także już nie jest tą samą, którą opuszczałem, a ja zachowałem w pamięci ją i tylko ją, ponieważ aby zmienić się razem z nią, musiałbym być kimś innym i kierować się w postępowaniu świadomością, ukształtowaną nie tylko przez odmienne życie osobiste, lecz także odmienną tradycję 4 historię, od momentu pojawienia się pierwszego skorupiaka na Ziemi. Stanza nie mógł przemó-wić, bo na tej nowej Ziemi nigdy nie miał do dyspozycji podziemnego ośrodka, zbudowanego z myślą o tajnym laboratorium zbrojeniowym, nie miał w\ąc i swojej aparatury, swoich urządzeń łączności. A kontakt myślowy… cóż, nie było go i do tej pory. Ale — jeśli przypadkiem on mógł mnie słyszeć, to niech wie. Niech zawiadomi jeszcze Amosjana.

Uśmiechnąłem się na myśl o tym, jak bardzo musiałby być zdziwiony człowiek o nazwisku Amosjan, profesor, jeśli ktoś taki — istnieje, gdyby teraz zgłosił się do niego Stanza i poinformował go, że życie na Ziemi już zostało zmienione. Ciekawe swoją drogą, czy

Amosjan nie poczynił jakichś specjalnych przygotowań?… Czy na przykład nie zapisał wszystkiego, co wiedział, w pamięci komputera, a potem postarał się zabezpieczyć jakoś zapis przed zmianą…

— Bzdury — powiedziałem głośno. — Amosjan nigdy by tego nie zrobił. Owszem, mógł czuwać, licząc na to, że ten przełomowy ułamek sekundy poprzedzi jakiś ulotny sygnał, zrozumiały, a raczej odczuwalny jedynie dla wtajemniczonych. Jednak z całą pewnością nie utrwalałby dziejów dawnej Ziemi… choćby był do nich nie wiem jak przywiązany. Wystarczyłoby przecież pięć takich zapisów, aby po pewnym, raczej niedługim czasie, w historii i w ogóle naukach społecznych powstał szkodliwy chaos. A zatem żegnaj, Amosjan:..

Z Ziemią pożegnałem się już dawno.

A jeśli akurat w tej rzeczywistości, do której wrócę, odnajdę starego konserwatora z przystani, lekarkę Iris North lub… Norę? Może będę jeszcze odpoczywał z ciepłym, rudozłotym psim pyskiem opartym na mojej stopie?

Pięć miliardów… Cztery… Trzy…

— Cóż to — mój głos zabrzmiał mi w uszach niezbyt pewnie — marzenia? Znowu? Pomyśl lepiej, co z sobą zrobisz po powrocie, gdy okaże się, że z twoją wiedzą, umiejętnościami i nawykami dobrze wytrenowanego astronauty jesteś równie użyteczny jak celnik po zniesieniu granic? Czy postarasz się o domek z ogródkiem i będziesz hodował kaktusy? Czy może przygarnie cię jakaś drużyna wioślarska? I dale j będziesz sam… do czego jesteś przyzwyczajony i co, podobno, lubisz…

Dwa miliardy… Miliard…

— Nie uprzedzajmy wypadków — podjąłem. — Najpierw musisz wylądować. Skąd wiesz, że nastąpi to na Ziemi? Dokąd lecimy? — podniosłem głos.

Milczenie. „Centralny węzeł informacyjny” utracił zdolność mowy. Ale wskaźniki funkcjonowały normalnie.

— Nie powiedziałeś mi nawet do widzenia. Stanza by tak nie postąpił.

Milion. Sto tysięcy. Lecę coraz wolniej. Hamujemy. Witaj, nowy wspaniały świecie! Skąd mi się to wzięło? Jakieś przysłowie? Wiersz? Nie wiem. Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Nie ma przecież takiego wiersza ani takiego przysłowia. Nigdy go nie było. Nikt mi o nim nie przypomni. Mogę stać się autorem wszystkich świato- wych arcydzieł, jakie pamiętam. Poetą, nowelistą, dramaturgiem. Znam przecież dobrze na przykład Szekspira. Od biedy potrafiłbym także napisać na nowo „Don Kichota”, „Fausta”, „Wojnę i pokój”, może nawet „Ulissesa”? Krytycy darzyliby mnie przez parę lat wzgardliwą niełaską, a następnie oszaleliby z zachwytu. Któż miałby im unaocznić całą niedoskonałość moich,płodów, na tle oryginałów zaistniałych w innej rzeczywistości? Mógłbym zawodowym muzykom zanucić fugi Bacha i etiudy Szopena. Nie wspominając o kołaczących we mnie melodyjkach najsłynniejszych przebojów. Mógłbym stać się Arystofanesem, Bernardem Shawem, Puszkinem… Ba, tylko kto zechce mnie czytać? Kto, nie znający pojęcia „wojna”, zrozumiałby Homera? Koń Trojański… pierwsze wielkie świństwo, unieśmiertelnione w arcydziele, które obowiązkowo musiało znać każde ziemskie dziecko…

Trzy sekundy… Dwie…

Jest Ziemia. Nie… skądże! Słońce zbyt wielkie i jasne, glob duży, spieczony…

Chwileczkę. Jakiś płat. roślinności… jakby niskiej, lecz niedorzecznie gęstej…

Zero. Nie zauważyłem momentu wejścia w płaszczyznę eklipty-ki. Zatopiony w rozmyślaniach o artystycznych gustach obecnych Ziemian, przegapiłem też dane, które jeszcze kilka sekund temu mógłbym odczytać z ekranu. Teraz ten ekran był ciemny, martwy. Za obrębem bryły, w której tkwiłem jak pozostała w kryształowym kieliszku kropla czerwonego wina, widać tylko zbyt jasne niebo i bury ląd, pokryty pagórkowatą pustynią, zaledwie gdzieniegdzie ożywioną plamą zmęczonej zieleni. A jednak było w tym krajobrazie coś nieuchwytnego, co czyniło mi go znajomym. Pamiętałem tę ziemię. Te wzgórza, wciąż takie same, spokojnie malejące aż po kres horyzontu. Tylko, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, cały glob, za wyjątkiem mórz, których nie zdążyłem obejrzeć z bliska, porastał zbity kożuch dwumetrowych drzewek. No, cóż. Pokładowa aparatura także zapamiętała ostatnie miejsce startu i do niego skierowała teraz wracający statek. W to samo miejsce, ale, rzecz jasna, nie w ten sam czas. Na szczęście. Znalazłem się nagle na planecie, o której wiedziałem tylko tyle, że od Ziemi dzieli ją bardzo wielka, odległość. W naszych gwiezdnych katalogach próżno by szukać wzmianki o tym układzie słonecznym, nie mówiąc już o jego po szczególnych globach. Skądinąd jednak byłem teraz zapewne współczesny swojej macierzystej epoce. Czyli pozostała mi nadzieja, że ktoś tu kredyś przyleci. Jeśli, rzecz jasna, ci nowi Ziemianie w ogóle latają, jeśli ich technika, pozbawiona w swoich dziejach okresów mobilizujących napięć, to znaczy wojen, pozwoliła im już przekroczyć próg własnego układu planetarnego.

— Poczekamy na „P — G” — powiedziałem. Zdawałem sobie sprawę, że muszę porzucić mój aż nazbyt piękny pojazd, ale na razie nie chciało mi się z niego ruszać.

— Koniec jazdy — dodałem. — Wysiadać.

Mijały sekundy. Nic się nie działo. Żadnych głosów z teraźniejszości, przeszłości ani przyszłości. Żadnych sygnałów z innych przestrzeni.

Westchnąłem, przeciągnąłem się leniwie i wstałem. Masa statku po raz ostatni rozstąpiła się, przepuszczając moje ciało. Miałem tu w kabinie zapasy wody i żywności oraz lekkie, chłodne powietrze. Mogłem w niej spędzić życie, które ponoć imiym zmieniłem na lepsze.

Wyszedłem. Nie oglądając się ruszyłem od razu szybkim krokiem prosto przed siebie i zatrzymałem dopiero na szczycie najbliższego pagórka. Moje stopy grzęzły w drobniutkim, pustynnym pyle. Wszędzie wokół rozciągały się identyczne wzgórza, spłowiałe, gładkie, bez skał i kamieni. Tylko pod zamglonym widnokręgiem widniała kępa niskich drzewek, tworząca brudnozieloną plamę. Bez żadnej myśli zacząłem iść w jej stronę. Uszedłszy jakieś sto metrów, obejrzałem się. Statek wyglądał jak baśniowa szklana góra. Będzie tak stał, pełen blasku, oblewającego jego nieskazitelne kształty aż do chwili, kiedy tutejsze słońce zacznie umierać i przerażone własną agonią w ostatniej erupcji uciekającej energii pochłonie otaczające je globy, które przedtem darzyło tylko życiodajnym ciepłem.

W tym momencie, nagle, bez żadnego ostrzeżenia, opadła mnie chmura, czarna i cicha. Znałem ją. Znałem także ten głos, który wypłynął z ciemności:

— Wsiadać.

Mrok przede mną zaczął rzednieć. Ujrzałem otoczone niewysokim ogrodzeniem okrągłe poletko, wokół niego gwiazdy, a pośrodku wielki, pionowy walec z otwartym włazem u dołu. Obok włazu stały trzy szkieletowate sylwetki.

— Wsiadać.

Загрузка...