Bisesa i Emeline opuściły mieszkanie po raz ostatni. Były obładowane plecakami i walizkami. Niebo było zasnute chmurami, ale przynajmniej nie padał śnieg.
Emeline starannie zamknęła mieszkanie i schowała klucze do kieszeni swego grubego futra. Oczywiście już nigdy nie odbędzie tej drogi i niebawem nadejdzie lód, który zmiażdży dom. Ale Emeline mimo to zamknęła mieszkanie na klucz. Bisesa nie powiedziała nic, zrobiłaby dokładnie to samo.
Bisesa upewniła się jeszcze raz, że zabrała ze sobą jedyną rzecz, jaka miała dla niej prawdziwe znaczenie: telefon, który wsunęła do wewnętrznej kieszeni wraz z baterią.
Ruszyły przez Michigan Avenue.
Michigan Avenue, kanion z betonu i cegieł, biegnący między poczerniałymi drapaczami chmur i zamkniętymi sklepami, zawsze stanowił miejsce, w którym hulał wiatr i Bisesa i Emeline odwróciły się, żeby chronić oczy.
Ale pochód już się gromadził, tysiące ludzi stało wokół w zamarzniętym błocie, stopniowo tworząc zdyscyplinowaną kolumnę. Bisesa nie wiedziała, że w Chicago wciąż pozostało tylu ludzi. Były tam pojazdy wszelkiego rodzaju, od zwykłych furmanek do eleganckich faetonów, zaprzężonych w owe masywne konie przystosowane do arktycznego klimatu. Nawet miejskie tramwaje pełne pasażerów stały gotowe, by po raz ostatni ruszyć w drogę.
Jednak większość ludzi była pieszo, z tobołkami na plecach albo na taczkach i z dziećmi czy też wnukami, które trzymały ich za ręce. Wielu mieszkańców Chicago było opatulonych w polarne futra, ale dzisiaj niektórzy z nich, wbrew logice, ubrali się odświętnie, włożywszy surduty i powłóczyste suknie, cylindry i eleganckie futra. Na światło dzienne wyszły nawet liczne miejscowe prostytutki. Z pomalowanymi ustami, pokrytymi różem policzkami i wyzywającymi dekoltami śmiały się i flirtowały, niby barwne ptaki. Wokół słychać było gwar pełnych podniecenia rozmów.
Pochód miały otwierać lśniące czarne powozy, które ustawiły się przed hotelem Lexington. Mieli nimi jechać miejscy dygnitarze, głównie krewni i poplecznicy burmistrza Rice’a. Krążyła pogłoska, jakoby Thomas Edison, opatulony kocami, podróżował w powozie własnej konstrukcji, ogrzewanym i oświetlonym przenośnym generatorem elektrycznym.
Powóz Rice’a, wykonany z wypolerowanego drewna i przystrojony czarną wstążką, znajdował się na czele pochodu i Bisesa była zdumiona, ujrzawszy ciągnącego powóz kudłatego mamuta. Zwierzę było niespokojne. Uniosło głowę z tym dziwnym wybrzuszeniem na ciemieniu, a jego długie, zakrzywione kły zajaśniały w powietrzu. Kiedy zdenerwowani treserzy zaczęli je okładać kijami i batami, zatrąbiło, a ostry dźwięk odbił się echem od okien drapaczy chmur. Bisesa musiała niechętnie przyznać, że był to ze strony Rice’a efektowny chwyt, jeśli mamut nie rozwali pojazdu, który miał ciągnąć.
W sumie było to widowisko, jakim zresztą miało być. Bisesa podziwiała Rice’a i jego doradców za przygotowanie go w taki sposób i wybranie tej właśnie daty. Wedle kalendarza opracowanego przez uniwersyteckich astronomów na Mirze był czwarty lipca.
Ale ten pochód w Dniu Niepodległości oznaczał w rzeczywistości ostateczne porzucenie Starego Chicago. To nie byli rozbawieni ludzie, lecz uchodźcy, którzy stanęli w obliczu wielkiej próby, długiego marszu przez przedmieścia aż do granic miasta, a potem na południe, wciąż na południe, do nowego domu, poza strefą lodu. Nawet teraz byli tacy, którzy odmówili przyłączenia się do pochodu, chuliganie i hedoniści, pijacy i nieroby, oraz kilku upartych typów, którzy po prostu nie chcieli opuścić swych domów. Niewielu wierzyło, że przeżyją najbliższą zimę.
Ludzie będą żyli nadal. Ale dzisiejszy dzień stanowił koniec cywilizowanego Chicago. A poza radosnym ludzkim gwarem Bisesa słyszała pomruk cierpliwie czekającego lodu.
Emeline poprowadziła Bisesę do miejsca wśród szanowanych obywateli, którzy zgromadzili się za jadącymi na czele pojazdami. Dobosze czekali, drżąc z zimna i ściskając w dłoniach pałeczki.
Szybko odnalazły Harry’ego i Joshuę, synów Emeline. Harry, jej starszy syn, odszczepieniec, wrócił, aby pomóc matce opuścić miasto. Bisesa ucieszyła się na ich widok. Obaj młodzieńcy byli wysocy, szczupli i dobrze umięśnieni; mieli na sobie znoszone focze futra, twarze posmarowali tłuszczem dla ochrony przed zimnem i wyglądali na dobrze przystosowanych do warunków nowego świata. Bisesa pomyślała, że mając u boku tych chłopaków, jej szanse przetrwania tej wędrówki są znacznie większe.
Przepychając się przez tłum, zbliżył się do nich Gifford Oker. Miał na sobie ogromne czarne futro i cylinder, który naciągnął głęboko na oczy. Niósł tylko lekki plecak, z którego wystawały tekturowe rury.
— Pani Dutt, pani White. Jestem rad, że panie znalazłem.
Emeline powiedziała żartobliwie:
— Nie jest pan zbyt obładowany, profesorze. Co to za dokumenty?
— Mapy nieba — oznajmił poważnie. — Prawdziwy skarb naszej cywilizacji. Także parę książek, och, to potworne, że nie mogliśmy opróżnić bibliotek! Kiedy książkę pochłania lód, część naszej przeszłości ginie na zawsze. Ale jeśli chodzi o moje rzeczy osobiste, garnki i rondle, mam własną grupę tragarzy, którzy mi pomagają. Nazywają się słuchaczami studiów magisterskich.
Kolejny dziwaczny żart profesora. Bisesa grzecznie się roześmiała.
— Pani Dutt, przypuszczam, że pani wie, iż Jacob Rice szuka pani. Będzie czekał, aż pochód ruszy. Ale pragnie, żeby pani podeszła do jego powozu. Jest już przy nim Abdikadir.
— Tak? Miałam nadzieję, że Abdikadir będzie z panem. — Abdi pracował nad zagadnieniami astronomicznymi z Okerem i jego studentami.
Ale Oker potrząsnął głową.
— Jeśli burmistrz o coś prosi, otrzymuje to.
— Przypuszczam, że może byłoby warto pobyć przez chwilę w cieple. Czego on chce?
Oker uniósł brew.
— Myślę, że pani wie. Chce wyciągnąć z pani to, co pani wie o Aleksandrze i jego imperium. Sarissy i maszyny parowe, muszę przyznać, że sam jestem zaintrygowany!
Uśmiechnęła się.
— Wciąż marzy o panowaniu nad światem?
— Proszę na to spojrzeć z jego punktu widzenia — powiedział Oker. — To jest zakończenie jednego wielkiego projektu, migracja ze starego do nowego Chicago, zadanie, które pochłaniało jego energię od lat. Jacob Rice jest wciąż młody i pełen energii i przypuszczam, że powinniśmy się z tego cieszyć, bo inaczej z pewnością byśmy tak daleko nie zaszli. A teraz szuka nowych wyzwań.
— Ten świat jest całkiem duży — powiedziała Bisesa. — Wystarczy miejsca dla wszystkich.
— Ale nie jest nieskończony — powiedział Oker. — I w końcu już nawiązaliśmy pierwsze kontakty z tymi za oceanem. Rice to nie Aleksander, o tym jestem przekonany, ale ani on, ani też Wielki Król nie zamierza się podporządkować drugiemu. I wie pani, być może jest o co walczyć. Rice zaakceptował to, co pani i Abdikadir powiedzieliście na temat przyszłości. Wymaga od swych naukowców, zwłaszcza ode mnie, aby badać sposoby zapobieżenia końcowi wszechświata. Albo może nawet ucieczki przed nim.
— No, no! Ma wielkie plany.
— I widzi pani, podejrzewa, że panowanie nad tym światem może stanowić konieczny krok do jego uratowania.
Bisesa pomyślała, że Rice rzeczywiście może mieć rację. Gdyby jedyna droga powrotu na Ziemię wiodła przez Oko w Babilonie, wojna o zawładnięcie tym miastem może w końcu okazać się nieunikniona.
Oker westchnął.
— Jednak kłopot polega na tym, że kiedy człowiek raz się znajdzie w rękach człowieka takiego jak Rice, trudno się z nich wydostać. Powinienem był o tym wiedzieć — powiedział z żalem. — A pani musi zdecydować, pani Dutt, czego pani pragnie.
Wiedziała to doskonale.
— Osiągnęłam to, po co tutaj przybyłam. Teraz muszę wrócić do Babilonu. Tam przybyłam do tego świata i to jest jedyne ogniwo łączące mnie z córką. I myślę, że powinnam także zabrać ze sobą Abdikadira. Dwór Aleksandra potrzebuje takich inteligentnych ludzi.
Oker zastanowił się.
— Dała nam pani tak wiele, pani Dutt, zwłaszcza świadomość naszego miejsca w tym osobliwym wachlarzu wszechświatów. Wojny Jacoba Rice’a to nie pani wojny, jego cele to nie pani cele. W pewnym momencie pomożemy pani uwolnić się od niego. — Spojrzał na Emeline i jej synów, którzy skinęli głową na znak zgody.
— Dziękuję — szczerze powiedziała Bisesa. — Ale co będzie z panem, profesorze?
— No cóż, już położono kamień węgielny pod budowę nowego obserwatorium w Nowym Chicago. Tę budowę trzeba doprowadzić do końca. A poza tym… — Spojrzał na gęstą masę chmur nad głową. — Czasami czuję się uprzywilejowany z powodu samego faktu, że jestem tutaj, w świecie, który nazywa pani Mirem. Zostałem wyrzucony w zupełnie nowy wszechświat, w którym unoszą się inne światy, a przede mną nie badał ich żaden astronom! Ale widoczność jest zawsze marna. Bardzo bym pragnął wydostać się ponad chmury — pożeglować na Księżyc i do innych światów jakimś powietrznym faetonem. Nie staje mi wyobraźni, żeby pojąć, jak można tego dokonać, ale jeśli Aleksander Wielki potrafił uruchomić kolej parową, Nowe Chicago może sięgnąć do gwiazd. Jak pani myśli? — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Bisesa uśmiechnęła się.
— Myślę, że to jest wspaniały pomysł.
Emeline przywarła do ramienia Harry’ego.
— Może pan zatrzymać sobie gwiazdy. Ja pragnę tylko kawałka ziemi wolnego od lodu i tylko na pewien czas. A jeśli chodzi o przyszłość — mówi pan, pięćset lat? Tak długo nie pożyję, ani ja, ani moi chłopcy. Więc czasu mi wystarczy.
— Jest pani bardzo mądrą kobietą — powiedział Oker.
Rozległ się głośny dźwięk myśliwskiego rogu.
Podniósł się radosny okrzyk oczekiwania. Mężczyźni, kobiety i dzieci poprawili plecaki. Konie zarżały i zaczęły wierzgać, zadzwoniła uprząż i trochę bezkształtny tłum wypełniający błotnistą ulicę zaczął formować regularny pochód.
Bisesę zaskoczyło, kiedy zapłonęły światła. Elektryczne reflektory zawieszone na drapaczach chmur oświetliły mury, które jak teraz można się było przekonać, były obwieszone chorągiewkami i flagami Stanów Zjednoczonych. Okrzyki zabrzmiały głośniej.
— Wszystko to wygrzebano z targów światowych — powiedziała uśmiechnięta, choć trochę zapłakana Emeline. — Mam zastrzeżenia co do Jacoba Rice’a, ale nie można zaprzeczyć, że ma swój styl! Co za sposób, żeby się pożegnać ze starszą panią.
Dobosze uderzyli w bębny.
Protestując trąbieniem, mamuty Rice’a szarpnęły i powóz burmistrza ruszył do przodu. Tłum był tak gęsty, że minęło kilka minut, zanim pochód ruszył na dobre. Bisesa, Emeline i inni stali, dopóki wokół nie zrobiło się trochę miejsca. W końcu cały wielki tłum, szurając nogami, zaczął się posuwać naprzód, kierując się na południe przez Michigan Avenue i dalej, w stronę Parku Jacksona. Uzbrojeni policjanci z żółtymi opaskami szli po obu stronach gęstej kolumny, aby odpędzać dzikie zwierzęta. Zabrzęczały po raz ostatni żółte tramwaje, chociaż nie mogły zbyt daleko zawieźć swych pasażerów.
Mieszkańcy Chicago zaczęli śpiewać w rytmie poddawanym przez bębny, w takt swych kroków. Na początku słychać było pieśni patriotyczne: „My Country ’Tis of Thee”, „America” i „The Star-Spangled Banner”. Ale po chwili rozległa się piosenka, którą Bisesa słyszała tu wiele razy, przebój Tin Pan Alley z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Była to piękna elegia o starcu, który utracił swą miłość. Żałosne głosy wznosiły się ku niebu, odbijały echem od murów opuszczonych domów, śpiewając o nadziei, która się rozwiała „po balu”.
Bisesa usłyszała brzęk tłuczonego szkła i pijacki śmiech, a potem głuchy huk. Odwróciwszy się, zobaczyła płomienie, które buchały z zaciemnionych górnych okien hotelu Lexington.
Mając u boku Billa Carela i Boba Paxtona, Bella Fingal wyjrzała przez małe wypukłe okienko wahadłowca, kiedy zbliżali się do jednego z najsławniejszych statków kosmicznych w całej historii ludzkości.
Po pełnych napięcia ostatnich miesiącach Bella czuła się kompletnie wyczerpana. Ale teraz było już prawie po wszystkim. Zostało jeszcze tylko kilka dni do chwili największego zbliżenia bomby Q do Ziemi, „dnia Q”, jak ochrzcili go sprawozdawcy. Astronomowie i wojsko zapewniali ją codziennie, że bomba wciąż porusza się po zakrzywionym torze, jaki obrała po tym, jak Oko na Marsie nagle obudziło się do życia. Bomba Q miała przejść bardzo blisko, przecinając obszar między Ziemią i Księżycem, ale nie uderzy w planetę.
Bella musiała zaplanować wszystko tak, jakby to była prawda. Na przykład dzisiaj musiała wziąć udział w tej konferencji na Aurorze, wypełniając jeden ze swych ostatnich obowiązków, a mianowicie otwierając nową debatę na temat przyszłości rodzaju ludzkiego. Ale podejrzewała, że tak jak pozostała część ludzkiej rasy naprawdę w to nie uwierzy, dopóki bomba Q rzeczywiście ich nie minie, nie czyniąc żadnej szkody. I podobnie jak większość ludzi zamierzała spędzić dzień Q razem z rodziną.
Potem będzie mogła w końcu zrzucić brzemię swego urzędu i oddać się w ręce trybunału zbrodni wojennych w Hadze i wtedy decyzje będzie musiał podejmować już ktoś inny. Była z tego zadowolona. Nawet po tym, jak została zwolniona ze stanowiska przed ostatnim aktem tego ponurego dramatu, opuszczeniem Marsa.
Wahadłowiec zakręcił. Nudziła się, niemal zapomniała, gdzie się znajduje. Wyjrzała przez okno, skupiając wzrok na niezwykłym, choć dobrze znanym widoku.
Lśniąc w ostrym świetle słonecznym, Aurora 2 wyglądała niezgrabnie i krucho. Przypominała pałkę tamburmajora, stanowiąc cienką, długą na dwieście metrów rurę, łączącą zespoły napędowe i pomieszczenia mieszkalne. Statek był poważnie zniszczony, farba schodziła płatami, ogniwa słoneczne poczerniały i pozwijały się, a część kadłuba, gdzie mieściły się pomieszczenia załogi, była spalona i powyginana, odsłaniając rozpórki i przegrody. Aurora wyraźnie została poddana działaniu straszliwego żaru. Ale wypełniła swoje zadanie.
Aurora była drugim statkiem załogowym, jaki wysłano na Marsa. Planowano, że zabierze Boba Paxtona i jego załogę, która miała powrócić do domu w glorii bohaterów kosmosu. Ale burza słoneczna pokrzyżowała te plany i Aurorę 2, jeden z największych statków kosmicznych owych czasów, trzeba było wykorzystać do innego celu niż badanie kosmosu, dlatego sprowadzono ją na Ziemię. L1, punkt stacjonarny położony między Słońcem i Ziemią, stanowił logiczne miejsce usytuowania tarczy, która miała osłaniać Ziemię przed burzą słoneczną. I właśnie tutaj umieszczono Aurorę, która miała służyć za dom dla budowniczych tarczy.
Teraz tarczy nie było. Burza pozostawiła po sobie monumentalny wrak, który został rozmontowany, a jego części wykorzystano do budowy nowych stacji w przestrzeni kosmicznej i na Księżycu. Ale sama Aurora została tutaj, w punkcie L1, jako trwały pomnik tych zdumiewających dni, a kikut samej tarczy unosił się wokół statku, zaś jej lśniąca powierzchnia wyrastała spiralnie z kadłuba, niczym pajęcza sieć.
Bella spojrzała na współpasażerów. Bill Carel, słabowity i lekko drżący, z twarzą zmienioną gniewem z powodu zdrady swego syna, prawie nie zauważał zbliżającego się statku.
Wyraz twarzy Boba Paxtona trudniej było odczytać.
Sama Bella służyła na tarczy podczas burzy słonecznej i od tego czasu była tu wielokrotnie, z okazji uroczystości upamiętniających kogoś, oddawania czegoś do użytku, otwarcia muzeum czy rozmaitych rocznic. Ale z Bobem Paxtonem było inaczej. Jak tylko powrócił po burzy na Ziemię, uporał się jak najszybciej z całą serią uroczystości nadawania odznaczeń i tym podobnych. Potem wrócił do wojska i ostatecznie poświęcił życie problemowi, jak sobie poradzić z przyszłym zagrożeniem ze strony Pierworodnych. Paxton nigdy nie był w punkcie L1 i prawdopodobnie nawet nie widział Aurory 2 od czasu, gdy przebywał na Marsie i zobaczył, jak przemyka po niebie, porzucając jego i jego załogę. Teraz twarz starego wojownika niebios była pokryta zmarszczkami, zamknięta i Bella nie potrafiła odgadnąć, o czym myśli.
Wahadłowiec zakręcił, czemu towarzyszył daleki brzęk silników sterujących i usiadł na zakrzywionym kadłubie pomieszczeń mieszkalnych Aurory. Teraz Słońce znajdowało się bezpośrednio pod Bellą, rzucając pionowe cienie, a przez małe okienko nad głową widziała Ziemię, błękitną latarnię unoszącą się dokładnie naprzeciw Słońca. Oczywiście Ziemia była w pełni; oglądana z punktu L1 zawsze była w pełni. Żałowała, że nie widzi jej lepiej.
Po zakończeniu dokowania wahadłowiec wyłączył wszystkie systemy.
— Witamy na Aurorze 2 i w Muzeum Tarczy.
Na dźwięk tego łagodnego żeńskiego głosu Bellę przeszył dreszcz. Ta jej wizyta była inna niż wszystkie poprzednie.
— Cześć, Ateno. Witaj w domu.
— Bella. Cieszę się, że znów z tobą rozmawiam. Zapraszam na pokład.
W podłodze otworzył się właz. Bella zwolniła pasy bezpieczeństwa i uniosła się w powietrze.
Aleksiej Carel i Lyla Neal czekali na nich na mostku.
Było to jedyne eleganckie miejsce na statku, miejsce, gdzie Bud Tooke kiedyś planował, jak ocalić Ziemię. Teraz było to muzeum i staroświeckie elastyczne ekrany, słuchawki oraz inne pozostałości z czasów kryzysu były pieczołowicie przechowywane pod warstwą przezroczystego plastiku. Kiedy Bella się tutaj znajdowała, zawsze czuła się stara.
Bill Carel zjawił się na mostku jako ostatni. Poruszając się niezdarnie w warunkach mikrograwitacji, wyraźnie słaby, wyglądał dziwnie komicznie w swym pomarańczowym kombinezonie. Ale kiedy stanął naprzeciw syna, twarz wykrzywił mu gniew.
— Ty cholerny mały durniu. I ty, Lylo. Zdradziliście mnie.
Aleksiej i Lyla przywarli do siebie, lekko się unosząc w powietrzu, spięci, wyzywający. Aleksiej był chudy, miał tylko dwadzieścia siedem lat, a Lyla wyglądała na jeszcze młodszą. Ale w końcu, pomyślała Bella, wszyscy prawdziwi Kosmici byli po prostu dziećmi.
Aleksiej powiedział:
— My widzimy to inaczej, Tato. Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić. To, co uważaliśmy za najlepsze.
— Szpiegowaliście mnie — warknął Carel. — Skradliście moją pracę. Byłaś błyskotliwą studentką, Lylo. Błyskotliwą. I tak nisko upadłaś.
Lyla była spokojniejsza od swego kochanka.
— Zostaliśmy do tego zmuszeni w wyniku pańskich działań, proszę pana. Trzymał pan wszystko w tajemnicy. Nie mówił pan ludziom tego, co powinni wiedzieć. Kłamał pan! Jeżeli my jesteśmy winni, to i pan także.
— To jest — wtrąciła się Bella — pierwsza rozsądna rzecz, jaką ktokolwiek powiedział.
— Zgadzam się z tym — powiedziała Atena sucho. — Może powinniście wszyscy usiąść. W tylnej części mostka przygotowano małą część dydaktyczną…
Był to plastikowy stół, którego powierzchnię pokrywały podstawowe informacje dotyczące burzy słonecznej, a wokół stołu ustawiono małe siedzenia. Patrząc spode łba, cała piątka usiadła patrząc na migoczące na stole barwy.
— W każdym razie cieszę się, że jestem tutaj — powiedziała Atena.
Bella uniosła wzrok.
— Czy to był żart?
— Pamiętasz mnie, Bello. Zawsze byłam żartownisią.
— Uważałaś się za żartownisię. Więc cieszysz się, że sprowadziliśmy cię tutaj z Cyklopa. — Jeżeli o inteligencji rozproszonej, takiej jak Atena, można było powiedzieć, że gdzieś „jest”, ona sama czy raczej jej najpełniejsza definicja znajdowała się obecnie w zabezpieczonej pamięci w jednej z opuszczonych maszynowni Aurory.
Atena powiedziała:
— W Cyklopie powitano mnie serdecznie. Byłam tam chroniona. Ale narodziłam się, aby kierować tarczą, która powstała tutaj. Oczywiście ja, to znaczy ta moja kopia, nie pamięta samej burzy słonecznej. Moja obecność w tym miejscu w rzeczywistości ma dla mnie charakter edukacyjny. Mam uzyskać dostęp do banków danych, aby się dowiedzieć, co się wydarzyło tamtego dnia, jak gdybym była zwykłym gościem. To upokarzające.
— A mogę pokornie zapytać — kwaśno spytał Bob Paxton — dlaczego, kurwa, nas tutaj ściągnęłaś? — Odezwał się po raz pierwszy od chwili wejścia na pokład statku.
Bella położyła dłoń na stole, tym delikatnym gestem nakazując uwagę.
— Ponieważ dla Ziemian i Kosmitów jest to grunt neutralny. Jakoś udało nam się przetrwać kryzys wywołany bombą Q, chociaż miotaliśmy się jak diabli. Teraz musimy zacząć sobie radzić w inny sposób.
Aleksiej powiedział:
— Słyszałem, że po świętach Bożego Narodzenia ustępujesz ze stanowiska.
— To nie wszystko — warknął Paxton. — Pani przewodnicząca prawdopodobnie będzie musiała stanąć przed trybunałem zbrodni wojennych. Tak jak i ja.
Lyla zmarszczyła brwi.
— A co z atakami na windy? Kto zostanie za to obarczony odpowiedzialnością?
— Chętnie stanę przed sądem — powiedziała Atena stanowczo — jeśli to ochroni tych, na których działania miałam wpływ.
Aleksiej roześmiał się.
— Sztucznej inteligencji nie można postawić przed sądem.
— Oczywiście można — powiedziała Bella. — Atena ma swoje prawa. Jest osobą prawną. Ale prawom towarzyszą obowiązki. Można ją sądzić, tak samo jak mnie. Chociaż wątpię, czy ktokolwiek określił, jaki mógłby być wyrok, gdyby została uznana za winną…
Atena powiedziała:
— Te procesy odbędą się publicznie przed sądami reprezentującymi społeczności zarówno Ziemian jak i Kosmitów. Bez względu na wynik, mam nadzieję, że będą częścią procesu pojednania. Leczenia.
Bella powiedziała:
— Wszyscy zrobiliśmy to, co uważaliśmy, że musimy zrobić. Ale to już należy do przeszłości. Bomba Q odmieniła wszystko. Teraz jest zupełnie inaczej.
Lyla przyjrzała się jej z zaciekawieniem.
— Jak to inaczej?
— Po pierwsze, polityka…
Wymuszona przez Atenę debata nad decyzją dotyczącą odchylenia toru bomby Q wywołała głęboki wstrząs systemu politycznego. Być może była punktem kulminacyjnym napięć, które w coraz bardziej zintegrowanym społeczeństwie narastały przez dziesięciolecia. A potem okazało się, że nie da się przerwać tej debaty.
— Od czasu głosowania wszystko jest płynne. Pojawiły się nowe frakcje, nowe grupy zainteresowań i grupy protestacyjne oraz nowe grupy nacisku. Ostatnie bariery między starymi narodami na Ziemi zostały obalone. Ludzie nie przywiązują wagi do dawnych kategorii, łącząc się dla wspólnej sprawy, obojętnie w jakim świecie przyjdzie im żyć. Rodzi się zintegrowana demokracja, masowa, samoregulująca się mądrość, czy nam się to podoba, czy nie. Może to dobrze, że nasza pierwsza wielka operacja wykorzystująca głos zbiorowości dotyczyła problemu, wokół którego możemy się zjednoczyć, może w ten sposób Pierworodni ostatecznie oddali nam przysługę. Bo tego głosu nie uciszono.
Aleksiej stanął naprzeciw ojca.
— Słuchaj, Tato. W przestrzeni kosmicznej także muszą nastąpić zmiany. Mam na myśli stosunki między Kosmitami i Ziemią.
— To znaczy między nami, tak? — powiedział Bill Carel.
— To także. Idea, że Ziemia może narzucać swoją wolę w kosmosie, to fantazja, bez względu na to, ile statków na antymaterię zdołacie zbudować.
W grudniu 2070 roku nie było deklaracji niepodległości; wśród Kosmitów nie było narodów i obecnie wszyscy Kosmici byli kolonistami, formalnie podporządkowanymi któremuś z ziemskich narodów. Oczywiście Kosmici rywalizowali między sobą. Ale kiedy patrzyli na Ziemię, która była dla nich jedynie błękitnym światełkiem na niebie, jeśli w ogóle mogli ją dostrzec, było im coraz trudniej myśleć o sobie jako o Amerykanach, Albańczykach, Anglikach czy Belgach…
— „Kosmita” to w istocie niedorzeczna etykietka. Faktycznie powinno nią być „Nieziemski”. Wszyscy jesteśmy różni i mamy różne zdania.
— Tutaj masz rację — warknął Bob Paxton. — Jest więcej zdań niż pieprzonych Kosmitów.
— Chodzi mi o to, że już nie możecie nas kontrolować. Nawet sami siebie nie możemy kontrolować, i wcale tego nie pragniemy. Wstąpiliśmy na nową drogę, Tato, choć sami nie wiemy, dokąd prowadzi.
— Albo czym się staniecie — powiedział Carel. — Ale muszę wam na to pozwolić i niech się dzieje, co chce, tak?
Aleksiej uśmiechnął się.
— Obawiam się, że tak.
W tej rozmowie między Ziemianami i Kosmitami tkwił pewien podtekst. Jeśli macierzysty świat rozluźni uścisk, utraci swe dzieci na zawsze.
Bob Paxton chrząknął.
— Chryste, zaraz się rozpłaczę.
— W porządku, Bob — powiedziała Bella. — Słuchaj, to jest poważna sprawa. Jednym z moich ostatnich dekretów było zainicjowanie kongresu poświęconego nowej konstytucji dla nas wszystkich — obejmującej Ziemię i cały układ słoneczny — która byłaby oparta na ogólnie uznanych prawach człowieka. Myślę, że nie pragniemy rządu światowego. To czego potrzebujemy, to nowe mechanizmy, nowe struktury polityczne uwzględniające aktualną płynność. Żadnych ośrodków władzy — powiedziała. — Żadnych tajemnic. Potrzebujemy mechanizmów, które nas zjednoczą oraz zapewnią sprawiedliwość i równość, jeśli chodzi o korzystanie z zasobów i możliwości, a także agencji szybkiego reagowania w razie kryzysu.
— Gdy Pierworodni znów nas zaatakują — powiedział Paxton.
— Tak. Ale musimy wymyślić sposoby, jak się uporać z zagrożeniami, nie ograniczając naszej wolności. — Rozejrzała się wokół. — Nie wiadomo, w jaki sposób cywilizacja obejmująca kilka światów może kierować sama sobą, nie istnieją żadne precedensy. Może Pierworodni to wiedzą. Jeśli tak, to tego nie ujawniają. Chciałabym myśleć, że jest to następny etap naszego rozwoju.
— Rozwoju? To brzmi jak utopia — powiedział Bill Carel.
Bob Paxton chrząknął.
— Tak. I pamiętajmy, że bez względu na to, ile głów wyrośnie z waszych zmutowanych ciał, Kosmici, wszystkich nas nadal będzie łączyć jedno.
— Pierworodni — powiedziała Lyla.
— Cholerna racja — potwierdził Paxton.
— Tak — powiedziała Bella. — Więc przedstaw nam nowe propozycje, Bob. Następną fazę Fortecy Sol.
Spojrzał na nią zaniepokojony.
— Jest pani tego pewna, pani przewodnicząca?
— Otwartość, Bob. To nasza obecna dewiza. — Uśmiechnęła się do pozostałych. — Bob i jego Komitet Patriotów pracowali nad najważniejszymi sprawami. Mimo że po ostatnich wydarzeniach ich status prawny został poddany rewizji.
Aleksiej uśmiechnął się.
— Czy starzy wojownicy niebios nie potrafią zejść na ziemię, admirale?
Paxton wyglądał, jakby miał go za chwilę zamordować. Bella położyła mu dłoń na ramieniu, czekając, aż się uspokoi.
— Doskonale. Sprawa numer jeden. Musimy działać natychmiast. Między burzą słoneczną a atakiem bomby Q mieliśmy całe pokolenie na przygotowania. Nie wiedząc, co właściwie się zbliża. Ale patrząc z perspektywy czasu, nie uczyniliśmy wystarczająco wiele i nie możemy powtórzyć tego błędu. Tak się szczęśliwie złożyło, że dzięki bombie Q udało nam się zmobilizować opinię publiczną i wesprzeć nasze działania.
— Sprawa numer dwa. Ziemia. Wielu z nas doznało wstrząsu, gdy wy, cholerni Kosmici, zniszczyliście windy kosmiczne. Zawsze wiedzieliśmy, jak bardzo bezbronni jesteście w tych waszych kopułach i motylich statkach kosmicznych. Jednak nie wiedzieliśmy, jak bardzo bezbronna jest Ziemia. Faktem jest, że jesteśmy powiązani z gospodarką w przestrzeni kosmicznej. Myślimy więc o wzmocnieniu Ziemi. Domy jak bunkry. Naziemne źródła energii i łącza telekomunikacyjne wykorzystujące bezpieczne kable światłowodowe. Tego rodzaju rzeczy. Wystarczy, żeby wytrzymać oblężenie planety. Należy jeszcze tylko określić parametry. Sprawa numer trzy. I to jest klucz — powiedział Paxton skupiony, pochylając się do przodu. — Musimy się rozproszyć. Już mamy poza granicami Ziemi duże kolonie. Ale specjaliści od gier wojennych mówią, że gdyby Ziemia została zniszczona przez bombę Q, jest mało prawdopodobne, aby kolonie Kosmitów mogły na dłuższą metę przetrwać. Jest was po prostu zbyt mało, pula genów zbyt skąpa, a sztuczne ekologie zbyt kruche. Dlatego musimy was wzmocnić. Uczynić wasz gatunek niezniszczalnym, nawet jeśli Ziemia zginie. — Uśmiechnął się do młodych Kosmitów. — Mówię o masowej, dynamicznej migracji. Na Księżyc, na księżyce planet zewnętrznych, do nadających się do zamieszkania obszarów kosmosu. Nawet na Wenus, która została tak zdemolowana przez burzę słoneczną, iż może się okazać, że życie na niej jest teraz możliwe. Może nawet będziemy w stanie wysłać kilka statków do gwiazd, idąc za przykładem tych Chińczyków.
— Ale to się nie uda — powiedział Aleksiej. — Nawet jeśli, powiedzmy, milion ludzi znajdzie się na Wenus, pod kopułami, oddychając sztucznym powietrzem. Będą równie bezbronni jak my teraz.
— Jasne. Dlatego uczynimy następny krok. — Paxton uśmiechnął się szerzej. Wyglądało na to, że zaskakiwanie ich sprawia mu przyjemność. — Dobrze wiedzieć, że taki stary pryk jak ja wciąż potrafi planować na większą skalę niż wy, dzieciaki. Jakie jest najbardziej solidne, znane nam siedlisko? Planeta.
Lyla wlepiła w niego wzrok.
— Mówi pan o…
— O przekształceniu Księżyca lub Wenus w świat podobny do Ziemi, gdzie można by poruszać się na odkrytym terenie i to bez żadnej osłony. Gdzie można by uprawiać ziemię na wolnym powietrzu. Gdzie ludzie mogliby przetrwać, nawet gdyby upadła cywilizacja, nawet gdyby zapomnieli, kim byli i jak się tam znaleźli.
— Myślano o tym na Marsie — powiedziała Lyla. — Oczywiście teraz…
— Utracimy Marsa, ale Mars nie stanowił jedynej możliwości. Na bardzo długą metę, to jest jedyne skuteczne rozwiązanie — powiedział Paxton.
Aleksiej miał sceptyczny wyraz twarzy.
— To jest program, którego realizacji domagali się orędownicy podboju kosmosu od czasów Armstronga i Aldrina, ale nigdy do tego nie doszło. To oznacza transfer ogromnej ilości zasobów.
— Och, na pewno — powiedziała Bella. — Faktycznie propozycja Boba została już powszechnie zaakceptowana. I wkrótce rozpocznie się jej realizacja.
— To znaczy co? — zapytała Lyla.
— Zobaczycie. To będzie ostatnia niespodzianka…
— Traktujemy to bardzo poważnie — powiedział Bob Paxton wyzywająco. — Tak samo poważnie, jak traktowałem wszystko, co robiłem w życiu. Ażeby zyskać szansę na przyszłość, musimy zabezpieczyć teraźniejszość. To kwestia zasadnicza.
Zaczęli omawiać szczegóły propozycji Paxtona, spierając się, podając nowe argumenty na jej rzecz, odrzucając inne. Wkrótce Paxton usunął ze stołu wszystkie kolorowe informacje dotyczące burzy słonecznej i zaczął robić notatki.
Bella mruknęła do Ateny:
— Wygląda na to, że się udało. Nigdy bym nie pomyślała, że zobaczę, jak Bob Paxton i Aleksiej Carel pracują razem.
— Żyjemy w dziwnych czasach.
— O tak. I nieustannie stają się coraz dziwniejsze. Tak czy owak to jest początek. — Zerknęła na zegarek. — Nie znoszę tego, ale powinnam sprawdzić przysłane wiadomości. Ateno, możesz dać im kawy? I czego jeszcze chcą.
— Oczywiście.
Odepchnęła się od krzesła i poszybowała nad mostkiem, kierując się w stronę wahadłowca i swoich ekranów. Za jej plecami ożywiona rozmowa wciąż trwała. Usłyszała, jak Aleksiej mówi pół żartem, pół serio:
— Mówię wam, co nas naprawdę zjednoczy. Sol Invictus. Nowy bóg nowej ery…
Wahadłowiec wysadził Bellę na Przylądku Canaveral. Odezwał się Tales:
— Witaj w domu, Bella.
Bella, pochylona nad elastycznym ekranem, z zaskoczeniem stwierdziła, że jest już na Ziemi. Przez całą drogę z punktu L1 była zajęta otrzymanymi wiadomościami i monitorowała postępy dwóch wielkich wydarzeń, które dziś miały mieć miejsce: uruchomienia Bimini, nowej windy kosmicznej na Atlantyku, oraz największego zbliżenia bomby Q do Ziemi. Wszyscy wiedzieli, że oba te wydarzenia przebiegają zgodnie z planem. Ale trudno było się powstrzymać przed sprawdzaniem, czy wszystko idzie jak należy.
Koła przestały się obracać i wszystkie systemy wahadłowca ucichły.
Wyłączyła ekran i złożyła go.
— Dziękuję, Talesie. Cieszę się, że wróciłam. Atena przesyła pozdrowienia.
— Kilkakrotnie z nią rozmawiałem.
Ta uwaga sprawiła, że Bella poczuła się dziwnie nieswojo. Często zastanawiała się, o czym rozmawiają wielkie układy sztucznej inteligencji nad głowami ludzkości. Nawet będąc przewodniczącą Rady, nigdy się tego nie dowiedziała.
— Na zewnątrz czeka na ciebie samochód, Bella. Gotów do zawiezienia cię na miejsce, gdzie oczekuje twoja rodzina. Bądź ostrożna wstając.
Powrót do pełnej siły ciążenia wciąż dawał się we znaki.
— Za każdym razem jest coraz trudniej. Talesie, przypomnij mi, żeby zamówić szkielet zewnętrzny.
— Dobrze, Bello.
Zeszła na pas startowy. Był rześki grudniowy poranek, dzień był pogodny, słońce stało nisko, powietrze było świeże i przesycone solą. Spojrzała na zegarek, który już się przestawił na czas lokalny, wylądowała trochę przed dziesiątą.
Spojrzała w stronę morza, z którego wznosiła się ku niebu cienka pionowa nić.
Tales mruknął:
— Jest dokładnie godzina do przejścia bomby Q, Bello. Astronomowie informują, że jej trajektoria nie uległa zmianie.
— Analiza mechaniki orbitalnej działa bez zarzutu. Ludzie muszą to zobaczyć.
— Zetknąłem się z tym zjawiskiem już przedtem — spokojnie powiedział Tales. — Doskonale rozumiem, Bello.
Chrząknęła.
— Nie jestem pewna, czy rzeczywiście. Jeśli nazywasz to „zjawiskiem”. Ale i tak wszyscy cię kochamy.
— Dziękuję, Bello.
Podjechał pękaty samochód ze szkła, inteligentny i przyjazny. Kiedy Bella wsiadła, szybko oddalił się od stygnącego kadłuba wahadłowca i powiózł ją prosto do wielkiej bryły Budynku Montażu Pojazdów.
Wewnątrz czekała strażniczka, wesoła, lecz silnie uzbrojona, która od tej pory miała jej towarzyszyć.
Bella poszła prosto do windy o szklanych ścianach, która szybko i cicho wjechała do środka. Patrzyła na stojące na dole rakiety, które wyglądały jak jasne drzewa. Kiedyś w tym właśnie budynku były montowane rakiety Saturn i wahadłowce. Mająca obecnie sto lat i jedna z największych na świecie zamkniętych budowli została zamieniona w muzeum wyrzutni rakietowych z pierwszego, heroicznego okresu amerykańskiego podboju kosmosu; znajdowały się tam rakiety nośne od Atlasu przez wahadłowce do Aresa. Teraz budynek był znów w użyciu. Oczyszczono jego róg, gdzie odbywał się montaż rakiety Apollo-Saturn, stał tam nowy Apollo 14, gotów do startu w setną rocznicę swego pierwszego lotu.
Bella kochała tę ogromną świątynię techniki, której skala wciąż była zadziwiająca. Ale dzisiaj bardziej interesowało ją, kto na nią czeka na dachu budowli.
Kiedy wyszła z windy, powitała ją Edna.
— Mama.
— Cześć, kochanie. — Bella mocno ją objęła.
Kiedy Bella i Edna szły, strażniczka towarzyszyła im przez cały czas, a za nimi toczył się robot-reporter, lśniąca kula pełna soczewek. Bella musiała się tego spodziewać. Robiła wszystko, aby nie zauważać tego milczącego, nieustannego nadzoru. W końcu był to historyczny dzień. Planując na dzisiaj uruchomienie Bimini, zamierzała zamienić dzień Q w uroczystość, chociaż nastrój, jak wyczuwała, był w tym momencie raczej nerwowy niż uroczysty.
Ogromny dach Budynku Montażu Pojazdów już dawno przekształcono w platformę widokową. Dzisiaj dach był zatłoczony, ustawiono na nim duże namioty i podium, z którego Bella miała wygłosić mowę, a wokół kłębili się ludzie. Był tam nawet mały park, atrapa miejscowej fauny i flory.
Dwaj wysocy, patykowaci mężczyźni, w dziwnych niebiesko-czarnych szatach, ozdobionych złocistymi słońcami, wpatrywali się w malutkiego aligatora, jak gdyby był najbardziej niezwykłym stworzeniem, jakiego kiedykolwiek widzieli, i może nawet tak było. Patrzyli trochę niepewnie na swoje stopy, a twarze mieli pokryte grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego; byli to mnisi nowego kościoła Sol Invictus — misjonarze przybyli z kosmosu.
Edna poruszała się ostrożnym krokiem kosmonautki, która powróciła do strefy normalnej ziemskiej grawitacji i lekko się skrzywiła, gdy poczuła na sobie jaskrawe światło słoneczne i podmuch wiatru. Pełna matczynej troski Bella pomyślała, że jej córka wygląda na zmęczoną i starszą niż jej biologiczne dwadzieścia cztery lata.
— Nie sypiasz dobrze, co, kochanie?
— Mamo, wiem, że teraz nie możemy o tym porozmawiać. Ale wczoraj dostałam wezwanie do sądu. Na twoje przesłuchanie i moje własne.
Bella westchnęła. Walczyła, aby oszczędzić Ednie stawania przed trybunałem.
— Przeżyjemy to.
— Nie wolno ci myśleć, że musisz mnie chronić — powiedziała Edna trochę sztywno. — Spełniłam swój obowiązek, mamo. Gdybym znów dostała taki rozkaz, uczyniłabym to samo. Kiedy będę zeznawała przed sądem, powiem prawdę. — Zmusiła się do uśmiechu. — Zresztą do diabła z tym. Thea nie może się doczekać, kiedy cię zobaczy. Rozbiłyśmy obóz, trochę z dala od tych wielkich namiotów i barów…
Edna objęła w posiadanie kawałek dachu w pobliżu krawędzi. Miejsce było całkowicie bezpieczne, ogrodzone wysokim, zakrzywionym do wewnątrz szklanym murem. Edna rozłożyła koce i rozstawiła składane stoły i krzesła, a także otworzyła kilka koszy. Była już tam Cassie Duflot z dwojgiem dzieci, Tobym i Candidą. Bawiły się z Theą, mającą cztery lata córką Edny i wnuczką Belli.
Ku swemu zaskoczeniu Bella spostrzegła, że w tym rogu dachu obchodzono Boże Narodzenie. Wokół bawiących się zabawkami dzieci leżały papiery i wstążki. W doniczce stała nawet mała sosna. Z uśmiechem przylepionym do zmęczonej twarzy siedział wśród nich starszy mężczyzna w przebraniu Świętego Mikołaja.
Podbiegła Thea.
— Babcia!
— Cześć, Theo. — Bella pozwoliła się objąć za kolana, po czym pochyliła się i przytuliła wnuczkę. Pozostałe dzieci też do niej podbiegły, może pamiętając jak przez mgłę miłą starszą panią, która przywiozła pamiątkę z pogrzebu ich ojca. Ale dzieciaki wkrótce odbiegły, powracając do swoich prezentów.
Święty Mikołaj uścisnął dłoń Belli.
— Jestem John Metternes, pani przewodnicząca — powiedział. — Latałem z pani córką na Liberatorze.
— Tak, oczywiście. Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać, John. Tam, w górze, wykonałeś dobrą robotę.
Chrząknął.
— Miejmy nadzieję, że sędzia też będzie tego zdania. Mam nadzieję, że nie pomyśli pani, że tutaj wtargnąłem, rozumiem, że jest to rodzinne święto…
— Zmusiłam go, żeby wziął urlop — powiedziała Edna trochę kwaśno. — Ten stary dziwak ma obsesję sypiania w Liberatorze, jeśli tylko personel techniczny mu na to pozwala.
— Nie daj się jej wyprowadzić z równowagi, John. Dobrze, że tu jesteś. Ale… Boże Narodzenie, Edno? To dopiero piętnasty grudnia.
— To w rzeczywistości mój pomysł. — Cassie Duflot podeszła do Belli. — Chodzi o to, że tak naprawdę wciąż nie mamy pewności, jak to dzisiaj będzie, prawda? — Spojrzała na niebo, jakby szukając bomby Q. — To znaczy nie mamy całkowitej pewności. A gdyby coś miało pójść nie tak, jak powinno…
— Chciałaś, żeby dzieci miały Boże Narodzenie.
— Uważasz, że to dziwaczny pomysł?
— Nie. — Bella uśmiechnęła się. — Rozumiem, Cassie.
— To je uszczęśliwia — powiedziała Edna. — I co gorsza, jeżeli dzisiaj świat się nie rozleci, za dziesięć dni będziemy musieli zorganizować to samo.
— Przyciągnęłaś tu spore tłumy, Bello — powiedziała Cassie.
— Na to wygląda…
— Mamo, jeszcze nie widziałaś nawet połowy — powiedziała Edna. Wzięła matkę za rękę i poprowadziła w stronę otoczonej szklanym murem krawędzi.
Stojąc na krawędzi dachu, Bella ujrzała rozciągający się na wschodzie ocean, nad którym Słońce wisiało jak lampa, a na północy i południu kilometrami ciągnące się wybrzeże. Przylądek Canaveral był zatłoczony. Samochody stały wzdłuż brzegu, a ich linia sięgała aż do Beach Road na północy i do wyspy Merritt na południu, zasłaniając stare zakłady przemysłowe i opuszczoną bazę Sił Powietrznych. Wszędzie trzepotały flagi poruszane silnym wiatrem.
A na pełnym morzu zobaczyła szary kształt ponownie wykorzystywanej platformy wiertniczej. Wznosiła się z niej ku niebu podwójna, idealnie prostoliniowa nić, lśniąca w świetle słonecznym.
— Przybyli tu z okazji jej uruchomienia — powiedziała Edna. — Zawsze miałaś w sobie coś z showmana, mamo. Może politycy muszą tacy być. A ponowne otwarcie amerykańskiej windy w dniu dzisiejszym to dobry chwyt. Myślę, że ludzie czują się jak na przyjęciu.
— Och, to jest coś więcej niż kolejna winda kosmiczna. Zobaczysz.
— Nowa droga w przyszłość, mamo?
— Właśnie wróciłam z konferencji z Bobem Paxtonem i innymi, poświęconej nowym pomysłom dotyczącym metod obronnych. Doniosłym pomysłom. Na przykład programom przekształcania planet.
— Żartujesz.
— Nie. Po prostu mamy wielkie plany. Muszę kiedyś porozmawiać na ten temat z Myrą Dutt. — Spojrzała w niebo. — Musimy coś zrobić z tym Mirem — tym miejscem, do którego udała się matka Myry. Tam także są ludzie. Jeżeli będziemy mogli się z nimi porozumiewać, tak jak zgodnie ze słowami Aleksieja Carela oni mogli na Marsie, z pewnością znajdziemy sposób, aby sprowadzić ich z powrotem…
Nastąpiło jakieś poruszenie. Bella zdała sobie sprawę, że ludzie się do niej zbliżają, że wpatrują się w nią setki oczu i że robot kręci się u jej stóp jak szczeniak. Nawet owi mnisi, pochyleni nad stawkiem z aligatorem, patrzyli na nią, uśmiechając się od ucha do ucha.
Spojrzała na zegarek.
— Myślę, że już czas.
— Mamo, miałaś coś powiedzieć.
— Wiem. Jeszcze minuta. — Popatrzyła na morze, na lśniącą, pionową nić windy. — Edno, zawołaj dzieci, żeby też mogły popatrzeć.
Podbiegły dzieci, ściskając w dłoniach swoje prezenty, a wraz z nimi Cassie i John Metternes, który wziął Theę na ramiona.
Z platformy wiertniczej wystrzeliła w górę raca, różowa iskra, która lecąc łukiem, ciągnęła za sobą smugę dymu. Wzdłuż toru windy można było dostrzec ruch, świecące kropelki sunęły w górę po jednej z nici. Wokół rozległ się okrzyk radości, który wkrótce podchwyciły tłumy zgromadzone na przylądku Canaveral.
— Działa — wyszeptała Bella.
— Ale co wiezie? — mruknęła Edna, mrużąc oczy. — Daj powiększenie… Do licha, wciąż zapominam, że nie jestem w kosmosie.
— Wodę — powiedziała Bella. — Worki z wodą morską. Zbiorniki zostaną przetransportowane na sam koniec i zrzucone.
— Zrzucone? Gdzie?
— Najpierw na Księżycu. A później na Wenus.
Edna wpatrywała się w windę.
— A gdzie jest zasilanie? Na tej platformie nie widać żadnych instalacji laserowych.
— Bo ich tam nie ma. Nie ma żadnego źródła zasilania, jedynie obrót Ziemi. Edno, to tak naprawdę nie jest winda. To syfon.
Oczy Edny rozszerzyły się ze zdumienia.
Orbitalny syfon stanowił rozwinięcie idei windy kosmicznej, wynikające ze szczególnej mechaniki windy. Poza orbitą geostacjonarną siła odśrodkowa przejawiała tendencję do odpychania przedmiotów od Ziemi. Sztuczka z syfonem miała wykorzystać tę tendencję, umożliwić ładunkom „ucieczkę”, a jednocześnie podnieść z powierzchni Ziemi dodatkową masę. W gruncie rzeczy energia obrotu Ziemi była przekształcana w energię ruchu strumienia unoszonych ładunków.
— Więc w ogóle nie trzeba pobierać żadnej energii z zewnątrz — powiedziała Edna. — Uczyłam się o tym. Zawsze uważano, że poważnym problemem będzie nieustanne podawanie materiału — potrzeba by całego konwoju ciężarówek, pracujących dzień i noc, aby zapewnić dopływ ładunku. Ale jeżeli to, co tam wyrzucacie, to woda morska…
— Nazwaliśmy te konstrukcję Bimini — powiedziała Bella.
— Ta nazwa wydaje się odpowiednia. Rdzenni Amerykanie opowiadali hiszpańskiemu żeglarzowi nazwiskiem Ponce de Leon o źródle wiecznej młodości na wyspie Bimini. Wyspy tej nigdy nie odnalazł, ale natrafił na Florydę…
— Źródło młodości?
— Źródło ziemskiej wody przywróci światu młodość. Najpierw Księżycowi, a potem Wenus. Słuchaj, Edno, chciałam, żeby dla Kosmitów był to dowód, że traktujemy całą tę sprawę poważnie. To potrwa stulecia, ale dysponując takimi zasobami, przekształcenie planety po raz pierwszy staje się praktycznie możliwe. A jeśli poziom oceanów na Ziemi trochę się obniży i tempo obrotu planety nieco zmaleje, dzięki czemu inne światy zazielenią się znowu, myślę, że jest to warte takiego poświęcenia, nie sądzisz?
— Myślę, że masz fioła, mamo. Ale to wspaniałe. — Edna chwyciła ją i pocałowała.
Odezwał się Tales.
— Ten kanał jest bezpieczny. Bello, Edno, została jeszcze minuta do chwili największego zbliżenia bomby Q.
Choć kanał był bezpieczny, wieści wkrótce wyciekły na zewnątrz. Po namiotami na dachu budynku i wśród zebranych na przylądku Canaveral tłumów zapanowała cisza. Nagle nastrój się popsuł. Edna wzięła Theę z rąk Johna Metternesa i kurczowo przycisnęła ją do siebie. Bella chwyciła dłoń córki i mocno ją ścisnęła.
Wszyscy utkwili wzrok w górze.
Wybór został dokonany. Bomba już patrzyła w przyszłość, myśląc o końcu swej nowej trajektorii.
Błękitny, rojny świat i wszyscy jego mieszkańcy zostali za nią.
Jak każda dostatecznie zaawansowana maszyna bomba Q była do pewnego stopnia obdarzona wrażliwością. I jej zimną duszę przeniknął żal, kiedy w sześć miesięcy później uderzyła w piaski Marsa, a wszelkie myśli zamarły na zawsze.
Tu, na Hellesponcie, pył był wyjątkowo obfity, nawet jak na Marsa, prawdziwe muzeum pyłu w układzie słonecznym.
Myra siedziała w pękatym kokpicie z Ellie von Devender, gdy łazik przedzierał się przez ziemne wały i niskie wydmy. Były na południowej półkuli Marsa i jechały przez góry Hellespontu, łańcuch niskich wzgórz, niedaleko zachodniego brzegu kotliny Hellas. Koła łazika wyrzucały w górę ogromne fontanny kurzu, który opadał na przednią szybę, uniemożliwiając wszelką widoczność. Skanery podczerwieni, a nawet radar, były w tych warunkach bezużyteczne.
Myra zajmowała się technologią kosmiczną na tyle długo, by wiedzieć, że musi pokładać wiarę w urządzeniach, które ją chroniły. Łazik wiedział teoretycznie, dokąd jedzie, i znajdował drogę wyłącznie na podstawie obliczeń. Ale taka jazda przed siebie na ślepo kłóciła się z jej instynktem.
— Jednak nie możemy zwolnić — w zamyśleniu powiedziała Ellie. — Nie mamy czasu. — Określała drogę na podstawie danych astronomicznych — nawet nie patrzyła przez okno jak Myra. Ale w końcu jej główne zadanie było znacznie ważniejsze: toczyły się badania, których celem było określenie, jakie szkody wyrządziła bomba Q na Marsie, kiedy spadła tu pięć miesięcy temu, bo choć samo uderzenie spowodowało stosunkowo niewielkie zniszczenia, zasiało ziarno kwintesencji, która wkrótce miała całkowicie unicestwić planetę.
— To przez ten pył — powiedziała Myra. — Nie spodziewałam się takich warunków, nawet na Marsie.
Ellie uniosła brwi.
— Myro, to miejsce cieszy się złą sławą. Tutaj rodzi się wiele ogarniających całą planetę burz pyłowych. Nie wiedziałaś o tym? A więc witaj w Centrali Pyłów. W każdym razie wiesz, że musimy się spieszyć. Jeżeli nie odnajdziemy tej starej w setne urodziny, sprawimy zawód sentymentalnie nastawionej ludności całego świata. — Całkowicie rozluźniona wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
Miała rację. Ponieważ wszyscy czekali na wyczerpujące wiadomości dotyczące katastroficznej wizji przyszłości planety, elektroniczne spojrzenie całego świata było zwrócone na Marsa i Marsjan. Było życzliwe lub chorobliwe, zależnie od punktu widzenia. A spośród wszystkich gorączkowych działań przed ostateczną ewakuacją tego świata, nic tak nie pobudzało wyobraźni ogółu, jak to, co Jurij cynicznie nazwał „poszukiwaniem skarbów”.
Mars był zawalony pozostałościami z pionierskiego okresu bezzałogowej eksploracji układu słonecznego, siedemdziesięciu lat triumfów i gorzkich rozczarowań, które znalazły swój kres, gdy Bob Paxton pozostawił pierwszy ślad ludzkiej stopy na czerwonej planecie. Większość bezczynnych sond i bezużytecznych łazików oraz rozrzucone szczątki wciąż spoczywały w pyle, tam gdzie je porzucono. Pierwsi koloniści na Marsie nie mogli marnować energii, zbierając trofea, musieli patrzeć w przyszłość. Ale teraz, gdy okazało się, że Mars może już nie mieć żadnej przyszłości, rozległy się gromkie głosy, aby odzyskać tyle owych cennych reliktów, ile się da.
Nie była to praca, która wymagała wielkich specjalistycznych umiejętności w warunkach panujących na Marsie, było to więc idealne zadanie dla Myry. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła jednak tych dalekich wypraw łazikiem odbywać sama, przydzielono jej więc do towarzystwa Ellie, która była fizykiem, nie zaś specjalistką od spraw Marsa. Ellie była całkiem zadowolona, że jedzie razem z nią; mogła równie dobrze kontynuować pracę w poruszającym się łaziku, jak na stacji Lowella czy Wellsa. Powiedziała, że tak jest nawet lepiej, bo to ją mniej rozprasza.
Oczywiście praca Ellie była daleko ważniejsza niż polowanie na jakieś trofea. Ellie pracowała z grupą fizyków i kosmologów nad przewidywaniem tego, co ma się stać z Marsem. W tym momencie przeglądała obrazy dalekich gwiazd. Z tego co Myra była w stanie pojąć, najlepsze dane pochodziły nie z samego Marsa, lecz z badań nieba. Chociaż było to trudne do zinterpretowania, dalekie gwiazdy nie wyglądały teraz z Marsa tak samo jak z Ziemi. Myra zupełnie nie pojmowała, jak to jest możliwe.
Tak czy owak program poszukiwania szczątków dawnych wypraw badawczych odnosił sukcesy. Przy pomocy map orbitalnych Myra i inni zdołali dotrzeć do Vikingów oraz fragmentów wielotonowych konstrukcji z czasów Zimnej Wojny, które wciąż spoczywały na suchych, skalistych pustyniach, gdzie je pozostawiono. Słynny Pathfinder został wydobyty ze „skalnego ogrodu” na Ares Vallis — to akurat było łatwe; było to niedaleko Portu Lowella, miejsca lądowania pierwszego lotu załogowego. Myra wiedziała, że Brytyjczycy są zainteresowani odzyskaniem fragmentów Beagle 2, misternie skonstruowanej, pomysłowej sondy, która nie przetrwała podróży na Isidis Planitia. Poza tym odnaleziono łaziki badawcze, Spirit i Opportunity, zniszczone podróżami, które znacznie przekraczały ich założoną wytrzymałość. Wszystkie te artefakty miały się następnie znaleźć na Ziemi i na Księżycu.
Wyprawy te miały także cel naukowy. Interesowano się, jak materiały syntetyczne wytrzymały stuletni pobyt w warunkach panujących na Marsie. Miejsca lądowań były interesujące same w sobie, w przeciwnym razie sondy nie zostałyby tam wysłane. Tak więc Myra i Ellie realizowały ostatni program naukowy zbierania próbek, sporządzania map i wykonywania wierceń.
Czyniono wysiłki, aby odzyskać niektóre starsze sztuczne satelity, nadal okrążające Marsa, ale od dawna milczące. Nastąpiło powszechne rozczarowanie, kiedy odkryto, że Mariner 9, pierwszy sztuczny satelita Marsa, zniknął; jeżeli przetrwał do lat czterdziestych, z pewnością pochłonęła go burza słoneczna, która wywołała ekspansję atmosfery Marsa.
Myra była zadowolona, że ma do roboty coś konstruktywnego. Ale nie spodziewała się takiej intensywnej kontroli, każdy jej ruch śledziła widownia obejmująca cały świat. Załogom obiecano, że z kabiny łazika nie będą przekazywane żadne obrazy. Ale Myra pamiętała, że do systemów łazika łatwo się włamać, można ją było obserwować przez cały czas.
Dzień mijał i światło, już i tak przyćmione wskutek wzbijanych przez łazik tumanów pyłu, zaczęło blednąć. Myra obawiała się, że w szybko zapadającej ciemności mimo wszystko nie odnajdą wraku Marsa 2.
Nagle Ellie odchyliła się do tyłu, wpatrując się w skomplikowany wykres na ekranie.
Myra przyjrzała się jej. Poznała tę nerwową kobietę na tyle dobrze, że wiedziała, iż nie pozwala sobie na okazywanie żadnych emocji oprócz irytacji. To wpatrywanie się w ekran oznaczało u Ellie prawdziwy wybuch.
— O co chodzi?
— No, mamy to. — Ellie postukała w ekran. — Los Marsa. Rozgryźliśmy to.
— Świetnie. Więc możesz prostymi słowami powiedzieć, co to oznacza?
— Nawet będę musiała to zrobić. Zgodnie z otrzymaną informacją za parę godzin mam wziąć udział w światowej konferencji prasowej, poświęconej tej kwestii. Oczywiście matematyka jest zawsze łatwiejsza. Bardziej dokładna. — Zmrużyła oczy myśląc. — Powiem to tak. Gdybyśmy mogli widzieć niebo i gdybyśmy dysponowali dostatecznie silnym teleskopem, zobaczylibyśmy, że dalekie gwiazdy oddalają się coraz szybciej, jak gdyby ekspansja wszechświata nagle przyspieszyła. Ale z Ziemi tego nie zobaczylibyśmy.
Myra zastanowiła się nad tym, co usłyszała.
— I co to oznacza?
— Bomba Q jest bronią kosmologiczną. Wiedzieliśmy to od samego początku. Bronią opartą na technologii Pierworodnych stwarzania wszechświatów. Tak?
— Tak. Więc…
— Więc wyrzuciła Marsa w jego własny, mały kosmos. Jakby pączkujący. W tym momencie ten niemowlęcy kosmos Marsa jest połączony z jego kosmosem macierzystym. Ale to dziecko się oddzieli, pozostawiając Marsa samego.
Myra usiłowała to zrozumieć.
— Samego we własnym wszechświecie?
— Właśnie. Żadnego Słońca, żadnej Ziemi. Tylko Mars. Widać stąd, że ta broń miała na celu oddzielenie kawałka Ziemi. Wywołałoby to globalne zniszczenia, ale samą planetę pozostawiłoby prawie nietkniętą. Ale dla Marsa była zbyt potężna. I zniszczy ten mały świat doszczętnie. — Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, ale spojrzenie miała niewesołe. — W tym nowym wszechświecie będzie zupełnie samotny. I zimny. Ale to nie potrwa długo. Wszechświat niemowlęcy ulegnie implozji. Chociaż od wewnątrz będzie to wyglądało jak eksplozja. To model w zmniejszonej skali Wielkiego Rozdarcia, które pewnego dnia rozerwie nasz wszechświat. Takie Małe Rozdarcie, jak sądzę.
Myra zaczęła się zastanawiać, ale nie próbowała drążyć paradoksu implozji i eksplozji.
— Skąd to wszystko wiesz?
Ellie pokazała na ciemne niebo.
— Na podstawie szybszego oddalania się gwiazd, które obserwujemy za pomocą teleskopów na Marsie, a którego nie widać z Ziemi. To oczywiście złudzenie. W rzeczywistości wszechświat Marsa zaczyna się oddalać od jego wszechświata macierzystego. Albo na odwrót.
— Ale nadal możemy uciec z jego powierzchni. W przestrzeń kosmiczną i na Ziemię.
— Och, tak. Na razie. Między tymi wszechświatami istnieje płynne połączenie. — Zerknęła na ekran, przewijając jego zawartość, aby zobaczyć więcej wyników. — Faktycznie to będzie fascynujący proces. Narodziny wszechświata niemowlęcego wewnątrz naszego układu słonecznego! Dzięki temu dowiemy się więcej o kosmologii niż w ciągu całego stulecia. Zastanawiam się, czy Pierworodni zdają sobie sprawę, jak wiele nas nauczyli…
Myra rozejrzała się niespokojnie po kabinie. Jeśli je obserwowano, ten chłodny, akademicki wywód nie zabrzmiał zbyt dobrze.
— Ellie. Wróć na chwilę w szeregi zwykłych ludzi.
Ellie spojrzała na nią ostro. Ale dała za wygraną.
— Przepraszam.
— Jak długo?
Ellie znów spojrzała na ekran i jeszcze raz przewinęła jego zawartość.
— Dane są jeszcze niekompletne. Trudno powiedzieć. Uwzględniając dopuszczalne granice, jesteśmy jakieś trzy miesiące przed oddzieleniem.
— Więc Marsa trzeba ewakuować do lutego, tak?
— Tak jest. A potem może jeszcze dalsze trzy miesiące, zanim wszechświat niemowlęcy ulegnie implozji.
— I to będzie koniec Marsa. — A więc jeszcze tylko sześć miesięcy do końca świata mającego pięć miliardów lat. — Co za draństwo — powiedziała.
— Tak. Hej, popatrz. — Ellie wskazywała pogniecioną, pokrytą pyłem płachtę, wystającą z czerwonej ziemi. — Myślisz, że to spadochron?
— Łazik, stop. — Pojazd zatrzymał się z szarpnięciem i Myra wyjrzała na zewnątrz. — Powiększenie… Chyba masz rację. Może odsłoniły go podmuchy wiatru. Co pokazuje sonar?
— Spójrzmy. Łazik…
I oto pojawił się przed ich oczyma, zagrzebany kilka metrów pod nawianym, marsjańskim pyłem, przysadzisty kształt, dobrze widoczny na ekranie sonaru.
— Mars 2 - powiedziała Myra.
Mars 2 był sowiecką sondą, która wystartowała na planetę w 1971 roku, stanowiąc fragment wyścigu kosmicznego, w którym brał udział amerykański Mariner 9. Sonda próbowała wylądować podczas najgorszej burzy pyłowej, jakiej astronomowie kiedykolwiek byli świadkiem.
— Wygląda jak kwiat — szepnęła Ellie. — O czterech płatkach.
— To była metalowa kula rozmiarów domowej lodówki. Te płatki miały się otworzyć i ustawić ją we właściwym położeniu, bez względu na to, jak by wylądowała.
— Wygląda na to, że jej los przypieczętował poskręcany spadochron. Po tym jak odbyła taką długą drogę…
Mars 2 nie rozbił się przy lądowaniu i był pierwszym wysłanym przez człowieka pojazdem, który dotknął powierzchni planety. I spadł w tym miejscu dokładnie sto lat wcześniej, w listopadzie 1971 roku.
— Udało im się. I nam też.
— Tak. A teraz spoczywa pod dwumetrową warstwą pyłu. — Ellie odpięła pasy bezpieczeństwa i wstała z krzesła. — Przynieś łopatę.
Kiedy kapitan Nathaniel Grove dowiedział się w Troi, że Bisesa Dutt powróciła do Babilonu, pospieszył tam wraz z Benem Batsonem.
Przy Bramie Isztar spotkali Eumenesa, wciąż żyjącego chiliarchę coraz bardziej kapryśnego Aleksandra.
— Bisesa jest w Świątyni Marduka — oznajmił swoją koturnową angielszczyzną. — Nie zamierza jej opuścić.
Grove skrzywił się.
— Mogłem się tego spodziewać. Już kiedyś miała podobne załamanie. Kiepska sprawa, kiepska sprawa. Możemy ją zobaczyć?
— Oczywiście. Ale najpierw musimy odwiedzić innego, hm, pustelnika, i to, obawiam się, nie z własnej woli. Prosił, aby się z wami spotkać, gdybyście wrócili do Babilonu. W istocie prosił o spotkanie z kimkolwiek, jak on to nazywa, „z nowej generacji”.
Okazało się, że tą osobą jest Ilicius Bloom, „konsul” z Chicago. Tuż koło murów miasta, niedaleko Bramy Isztar, strażnicy Aleksandra trzymali go w klatce.
Klatka była wyraźnie przeznaczona dla zwierząt. Była wystawiona na działanie czynników atmosferycznych i zbyt mała, aby Bloom mógł stanąć w pozycji wyprostowanej. Obok klatki stał strażnik, jeden z falangistów Aleksandra, najwyraźniej znudzony. W tylnej części klatki wisiało coś, co wyglądało jak zwierzęca skóra, pomarszczona i sucha.
Przykucnięty, odziany w brudne łachmany, z jasnymi oczami w usmolonej twarzy, Ilicius Bloom dygotał i kaszlał, choć dzień nie był zimny, a smród świeżych odchodów sprawił, że Grove aż się cofnął. Bloom był wyraźnie wdzięczny, że może się z nimi zobaczyć, ale zarazem zdawał sobie sprawę z przyczyny reakcji Grove’a.
— Nie powinniście myśleć, że to ja. Trzymali tu przedtem małpoluda. Zapchloną sukę. — Pogrzebał w ziemi. — Popatrzcie na to, to kosmyk włosów tego małpoluda! — Cisnął nim o żelazne pręty klatki. — W nocy przychodzą szczury i to wcale nie jest zabawne. Zgadnijcie, gdzie umieścili tę małpę. W świątyni, razem z tą zbzikowaną Dutt. Dacie wiarę? Słuchaj, musisz mi pomóc, Grove. Długo tu już nie wytrzymam, musisz się tym zająć.
— Uspokój się, człowieku — powiedział Grove. — I powiedz nam, dlaczego tu jesteś. Wtedy może będziemy mieli szansę cię stąd wyciągnąć.
— No to życzę powodzenia. Aleksander planuje wojnę.
— Wojnę? Z kim?
— Z Ameryką. Europa mu nie wystarcza, jakże mogłaby, skoro wie, że są jeszcze całe kontynenty do podbicia? Ale jedynym źródłem informacji na temat Ameryki, czy raczej Chicago, jestem ja.
— Och. Więc on cię przesłuchuje.
Bloom uniósł dłonie z zakrwawionymi palcami.
— Można to tak nazwać. Naturalnie zachrypłem od ciągłego mówienia. Proszę nie traktować mnie z góry, kapitanie Grove. Nie jestem oficerem brytyjskiej armii. A poza tym nie wiem, jaka to różnica. Widział pan ostatnio Aleksandra? Nie wierzę, aby ten spuchnięty brutal miał żyć jeszcze długo, a tym bardziej kierować wojną po drugiej stronie Atlantyku. Powiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, a kiedy zażądał więcej, zacząłem kłamać. Cóż innego mogłem zrobić?
— Ale jemu nigdy nie było dosyć, nigdy. Popatrzcie na to. — Niezdarnie poruszył się w klatce. Przez cienki, brudny materiał koszuli Grove zobaczył na jego grzbiecie ślady od uderzeń batem. — I na to! — Szponiastą dłonią wskazał wiszącą na ścianie klatki skórę.
Ben Batson zapytał:
— Co to jest?
— Wiecie, że ją kochałem — powiedział Bloom.
— Kogo, człowieku? — cierpliwie pytał Grove. — Kogo kochałeś?
— Isobel. Chyba pamiętasz, Grove, dziewczynę z Gnojowiska. Urodziła mi bachora! Och, byłem okrutny, byłem samolubny, ale to ja, Ilicius Bloom. — Roześmiał się i pokręcił głową.
— A mimo to ją kochałem, najlepiej jak umiała moja pełna wad dusza. Naprawdę.
— Oczywiście uczynili to, żeby mnie złamać — wyszeptał Bloom, wpatrując się w Grove’a. — Dwaj żołnierze. Zrobili to na moich oczach. Obrali ją jak winogrono. Pozbawili ją twarzy. Obdarta ze skóry, żyła jeszcze przez długie minuty. Każdy cal jej ciała musiał być źródłem straszliwych męczarni, pomyślcie tylko! A potem…
Batson popatrzył na kawałek skóry.
— Wielkie nieba, kapitanie! Chyba…
— Chodźmy — powiedział Grove, odciągając go w tył.
Bloom wpadł w panikę.
— Widzicie, jak mnie załatwili. Porozmawiajcie z Eumenesem. Powiedzcie burmistrzowi Rice’owi. Och, jakże chciałbym znów usłyszeć amerykańską mowę! Proszę, Grove… — Udało mu się wysunąć całą rękę przez pręty klatki. Strażnik jakby od niechcenia trzasnął go płazem miecza. Bloom zawył i cofnął się.
Eumenes odciągnął Grove’a i Batsona.
— Ilicius Bloom to już trup. Sam wpędził się w kłopoty, kiedy próbował się targować z Aleksandrem o te strzępki informacji, jakie posiadał. Potem pogrążył się ostatecznie swymi kłamstwami. Już byłby w grobie, gdyby utrzymywanie go przy życiu nie było takie tanie. Jeśli chcecie, załatwię audiencję u Aleksandra w sprawie losu, jaki go czeka, ale ostrzegam, że prawdopodobnie nie przyniesie to niczego dobrego, a sami możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie… Jednak najpierw — powiedział — musicie odwiedzić Bisesę Dutt.
Wahadłowiec spoczywał na brunatnej pokrytej pyłem równinie. Blada tarcza Słońca wędrowała po pomarańczowym niebie; tutaj, na Xanthe Terra, zbliżało się południe. Statek miał kształt podwójnego stożka, był gruby i niezgrabny. Znajdował się na końcu długiego, wyżłobionego w pyle śladu, pozostałości po lądowaniu ślizgiem. W tej chwili stał na ogonie, jakby gotów do startu na orbitę. Jego spód, pokryty ciemnymi płytkami, stanowiącymi osłonę termiczną, był porysowany od licznych wejść w atmosferę, a farba wokół dysz korygujących łuszczyła się. Obok stały łaziki, których wijące się ślady ginęły na horyzoncie. Włazy znajdujące się w brzuchu wahadłowca były otwarte, a mężczyźni, kobiety i pająkowate roboty pracowali, wciągając pakunki do luku towarowego.
Stojąc w skafandrze kosmicznym, Myra pomyślała, że ten statek nie wyróżnia się niczym szczególnym. Był to zwyczajny pojazd orbitalny, który taką podróż odbywał wielokrotnie.
Ale był to ostatni statek kosmiczny, jaki miał opuścić powierzchnię Marsa.
Myra wiedziała, że jest to symboliczna chwila. Większość mieszkańców Marsa wraz ze swymi bagażami już dawno wyjechała. Rozmaite układy sztucznej inteligencji, które znajdowały się w bazach, łazikach i niektórych urządzeniach, zostaną, na ile to możliwe, uratowane, zgodnie z prawem do ochrony, przysługującym wszystkim osobom prawnym, ostatnie ich kopie zostały przesłane do zewnętrznych banków pamięci. Ale nic nie mogło bardziej chwycić za serce niż widok ostatniej paczki ładowanej do ostatniego statku, ostatniego śladu ludzkiej stopy, ostatniego zamykanego włazu.
Dlatego kamery otaczały statek ze wszystkich stron. I dlatego chiński delegat stał w grupce ludzi, z dala od innych. I dlatego gorączkowe prace załadunkowe zostały wstrzymane, kiedy pojawiła się Bella Fingal, zdymisjonowana przewodnicząca Światowej Rady Kosmicznej, która w skafandrze chyba o dwa lub trzy numery za dużym stała otoczona małym tłumem.
— Jedna godzina — odezwał się w hełmie Myry cichy automatyczny głos. Po reakcji pozostałych zorientowała się, że wszyscy usłyszeli to samo ostrzeżenie. Pozostała jedna godzina do opuszczenia Marsa, zanim wydarzy się coś niewyobrażalnego.
Myra cofnęła się, dołączywszy do małej grupy ludzi, którzy w skafandrach wyglądali jak grube, zielone bałwany. Bella powiedziała:
— Szkoda, że ten ostatni start nie może się odbyć z Portu Lowella. — W rzeczywistości znajdowali się pięćdziesiąt kilometrów od Lowella, na Xanthe Terra, na stanowisku startowym usytuowanym na skraju Vastitas Borealis. — Byłoby bardziej stosowne, gdyby ten ostatni start odbywał się w miejscu, gdzie Bob Paxton i jego załoga po raz pierwszy wylądowali na Marsie.
— Może moglibyśmy tak to zorganizować, gdyby Lowell wciąż nie był radioaktywny — dość ostro powiedział Jurij O’Rourke. Zawołał Hanse’a Critchfielda, który dumnie trzymał tacę, na której leżały jakieś materiały. — Pani przewodnicząca, proszę — powiedział bezceremonialnie. — Oto wybór materiałów naukowych, które zebraliśmy w ciągu ostatnich miesięcy. Proszę spojrzeć. Próbki z wielu stanowisk geologicznych, od południowych wyżyn do północnych równin i stoków wielkich wulkanów. Fragmenty lodowego rdzenia czap polarnych, mają one dla mnie szczególną wartość. I może najcenniejsze ze wszystkiego, próbki marsjańskiego życia. Są to relikty przeszłości, proszę spojrzeć, mamy nawet skamieniałość wydobytą z osadu na dnie jeziora i występujące obecnie miejscowe organizmy oraz próbki transgenicznych form życia, z którymi eksperymentowaliśmy.
Grendel Speth powiedziała oschle:
— Marsjanie nadający się do spożycia.
Bella Fingal była drobną, zmęczoną kobietą, która dobiegała sześćdziesiątki. Robiła wrażenie rzeczywiście wzruszonej tym gestem. Uśmiechnęła się zza wizjera skafandra.
— Dziękuję.
Jurij powiedział:
— Jest mi przykro, że nie możemy pani ofiarować flakonika z wodą z kanałów. Albo nogi marsjańskiej machiny wojennej.
Albo jaja złożonego przez księżniczkę… i szkoda, że nie mogę pani pokazać szybowca Wernera von Brauna. Był to pierwszy poważny projekt odbycia podróży na Marsa. Taki szybowiec nie miałby problemów na gładkim lodzie na biegunach. A jeśli chodzi o przyszłość, przykro mi, że nie ujrzy pani przyszłości Marsa. Dojrzały świat ludzi, uczestniczący w międzyplanetarnym życiu gospodarczym i politycznym…
Myra dotknęła jego ramienia i zamilkł.
Bella uśmiechnęła się.
— Tak. To już koniec historii, prawda? Żadnych więcej marzeń o Marsie. Ale my nie zapomnimy, Jurij. Mogę cię zapewnić, że badania Marsa będą kontynuowane, nawet jeśli sama planeta przestanie istnieć. Nadal będziemy się uczyć o Marsie i usiłowali zrozumieć.
— A w tym ostatnim momencie pragnę jeszcze raz wam powiedzieć, dlaczego było warto, nawet takim strasznym kosztem.
Powiedziała, że z Cyklopa nadeszły nowe wyniki.
Wielkie obserwatorium zostało zaprojektowane jeszcze przed burzą słoneczną i jego celem było poszukiwanie planet podobnych do Ziemi. Po burzy, a zwłaszcza po powrocie Ateny, wielkie teleskopy Fresnela zostały skierowane w głąb przestrzeni międzygwiezdnej.
Bella powiedziała:
— I wszędzie, gdzie patrzyli astronomowie, widzieli uchodźców.
Teleskopy Cyklopa wykryły w podczerwieni ślady całej generacji statków kosmicznych, wolnych, dużych ark, podobnych do chińskich statków; całe cywilizacje ratowały się ucieczką. Widziano też ogromne, lekkie statki z żaglami o rozpiętości setek kilometrów, które sunęły popychane światłem wybuchających gwiazd. Wykryto nawet wysyłane w wąskim paśmie sygnały laserowe, które mogły stanowić ślady prób teleportacji, rozpaczliwych usiłowań przesłania esencji życia zakodowanej w sygnale radiowym.
Myra była zaszokowana. W każdej z tych krótkich informacji kryła się cała historia.
— To robota Pierworodnych. Są wszędzie. I wszędzie robią to, co próbowali zrobić z nami, z Marsjanami i na Procyonie, wyplenić życie. Dlaczego?
— Gdybyśmy to wiedzieli — powiedziała Bella — gdybyśmy zrozumieli Pierworodnych, moglibyśmy dać sobie radę z zagrożeniem, jakie stanowią. Taka będzie nasza przyszłość, obojętnie jak daleko się znajdziemy. I w taki sposób znaleźliśmy się w tej sytuacji, na tej opustoszałej plaży. — Bella podała swemu współpracownikowi tacę z próbkami i zrobiła krok w tył. — Czy ci z was, którzy teraz wyjeżdżają, zechcą stanąć u mego boku?
Zgłosiła się większość obecnych, w tym Ellie von Devender, Grendel Speth, Hanse Critchfield. Pozostali na miejscu Myra, Jurij i Paula Umfraville. Chińczycy także się nie ruszyli. Jeden z nich zbliżył się do Belli i jeszcze raz jej powiedział, że zamierzają zostać, aby się opiekować pomnikami, które wznieśli swym braciom, poległym podczas burzy słonecznej.
Bella stanęła naprzeciw nich.
— Jak rozumiem, macie mnóstwo zapasów — żywność, energię — aby przeżyć do chwili, gdy…
Jurij powiedział:
— Tak, pani przewodnicząca. Zatroszczyliśmy się o wszystko.
— Niezupełnie rozumiem, jak będziecie się mogli porozumiewać, na przykład Lowell ze stacją polarną. Czy nie stracicie satelitów komunikacyjnych, kiedy nastąpi odłączenie?
— Ułożyliśmy linie naziemne — powiedziała Paula pogodnie. — Wszystko będzie dobrze.
— Dobrze? - Bella zmieniła się na twarzy. — Nie użyłabym takiego słowa. — Powiedziała impulsywnie: — Proszę, jedźcie z nami. Wszyscy. Nawet teraz jeszcze jest czas, aby zmienić zdanie. W wahadłowcu jest miejsce. A moja córka czeka na orbicie w Liberatorze, gotowa, aby zabrać was do domu.
— Dziękujemy — powiedział Jurij spokojnie. — Ale już podjęliśmy decyzję. Ktoś musi zostać. Muszą być świadkowie. A poza tym, pani przewodnicząca, to jest mój dom.
— Tutaj pochowana jest moja matka — powiedziała Paula Umfraville. — Nie mogę jej zostawić. — Jej uśmiech był, jak zawsze, oficjalny.
— Ja także straciłam tutaj matkę — powiedziała Myra. — Nie mogłabym wyjechać, nie rozwiązawszy tego problemu.
Bella stanęła naprzeciw Myry.
— Wiesz, że uczynimy wszystko, co w naszej mocy, w oparciu o kontakt, który nawiązaliśmy z Mirem. Daję ci na to moje słowo i dopilnuję, aby ta obietnica została dotrzymana.
— Dziękuję — powiedziała Myra.
— Ale ty się udajesz do jeszcze dziwniejszego miejsca, nieprawdaż? Czy jest ktoś, z kimś chciałabyś, abym porozmawiała?
— Nie. Dziękuję pani. — W ciągu wielu miesięcy po uderzeniu bomby Q, Myra dziesiątki razy próbowała się skontaktować z Charlie i Eugene’em. Bez rezultatu. Ale w końcu opuścili jej własny wszechświat dawno temu. Uporządkowała swoje sprawy. Nic jej nie pozostało, tylko Mars.
— Z całym szacunkiem, pani przewodnicząca, musi pani startować — powiedział Jurij, spojrzawszy na zainstalowany w kombinezonie chronometr.
Wokół wahadłowca nastąpiło nagłe ożywienie, kiedy odrzucono drabiny i zamknięto włazy. Myra jeszcze raz się uściskała z Ellie, Grendel i Hanse’em, z Chińczykami, a nawet z Bellą Fingal. Ale skafandry sprawiły, że uściski były niezdarne i pozbawione fizycznego kontaktu.
Bella jako ostatnia stanęła u stóp krótkiej pochylni prowadzącej do wnętrza. Rozejrzała się wokół.
— To jest koniec Marsa — powiedziała. — Popełniono tutaj straszną zbrodnię i my, ludzie, jesteśmy w nią zamieszani. To okropne brzemię, które będziemy dźwigać, my i nasze dzieci. Ale nie wydaje mi się, że odjeżdżamy ze wstydem. W ostatnim stuleciu na Marsie wydarzyło się więcej, niż w ciągu minionego miliarda lat i wszystko, co dobre, było wynikiem działań człowieka. Musimy to zachować w pamięci. I musimy zachować w pamięci utraconego Marsa z miłością, nie ze wstydem. — Spojrzała na czerwony pył pod stopami. — To chyba wszystko.
Szybko weszła po pochylni, która podniosła się i zamknęła.
Myra, Paula i Jurij musieli szybko wracać do łazika, który po chwili oddalił się wraz z nimi na bezpieczną odległość od miejsca startu. Kiedy się zatrzymał, znowu wygramolili się na zewnątrz.
Stanęli w rzędzie, Myra między Jurijem i Paulą, trzymając się za ręce. Otaczał ich mały tłumek automatycznych kamer, które tańczyły wokół nich.
Kiedy nadeszła chwila startu, wahadłowiec uniósł się w górę bez problemu. Siła ciążenia na Marsie była niewielka, zawsze było łatwo wydostać się z jej zasięgu. Pył wzbił się w górę i szybko opadł w rzadkim powietrzu na ziemię, a wahadłowiec szybko malał na tle pomarańczowo-brązowego nieba, był już tylko bladą plamką, za którą ciągnęła się ledwie widoczna smuga kondensacyjna.
— I to by było tyle — powiedziała Paula. — Jak długo jeszcze będzie jasno?
Jurij już miał spojrzeć na zegarek, ale po chwili zmienił zdanie.
— Niedługo. Chcecie wracać do łazika, żeby pozbyć się skafandrów?
Nikt nie chciał. Wydawało im się, że powinni zostać na zewnątrz, na marsjańskiej ziemi, pod tym niesamowitym, pozbawionym błękitu niebem.
Myra rozejrzała się wokół. Otaczała ich płaska pustynia, a w oddali majaczyły niewielkie wzgórza. Ale w głębokim rowie, niedaleko miejsca, gdzie stali, pieniła się jakaś zielona roślinność podobna do mchu. Życie, które powróciło na Marsa w wyniku burzy słonecznej i które pielęgnowali ludzie. Przytuliła się do towarzyszy.
— To sen, który ludzie śnili miliony lat: tak stać tutaj i patrzyć na to.
Jurij powiedział:
— Tak…
I wtedy światło zgasło, tak po prostu, niebo pociemniało, jakby ktoś włączył ściemniacz. Słońce znikło. Niebo przybrało barwę ciemnobrązową, potem antracytową i w końcu całkowicie czarną.
Myra stała w ciemności, przywarłszy do Jurija i Pauli. Słyszała, jak wokół terkoczą zdezorientowane kamery. Trwało to zaledwie kilka sekund.
— Mam nadzieję, że kamery zdołały to uchwycić — wyszeptał Jurij.
— Wrażenie jest takie, jak podczas całkowitego zaćmienia Słońca — powiedziała Paula. — Raz pojechałam na Ziemię, żeby zobaczyć. To było dziwnie podniecające…
Myra także czuła się podniecona, jakoś dziwnie poruszona tym pierwotnym, niezwykłym zdarzeniem. Dziwne światła na niebie. Ale stojąc w ciemności, poczuła dreszcz strachu, kiedy przypomniała sobie, że Słońce już nigdy, nigdy nie zaświeci na Marsie.
— Więc jesteśmy sami w tym wszechświecie — powiedział Jurij. — My i Mars.
Ziemia lekko zadrżała.
— Trzęsienie Marsa — natychmiast powiedziała Paula. — Spodziewaliśmy się tego. Właśnie znikły wywoływane działaniem Słońca siły pływowe. To minie.
Światła łazika zamigotały, a po chwili zapłonęły równym blaskiem. Rzucały na ziemię jasny krąg światła i przed Myrą pojawił się długi cień.
A przed nią widniało zawieszone w powietrzu koło. Było jak lustro, pełne refleksów świateł łazika. Myra zrobiła krok w przód i zobaczyła, jak zbliża się jej własne odbicie.
Obiekt unoszący się w powietrzu miał około metra średnicy. To było Oko.
— Pieprzone diabelstwo — powiedział Jurij. — Pieprzone diabelstwo! — Schylił się niezdarnie, podniósł garść marsjańskich kamieni i cisnął je w Oko. Kamienie uderzyły w Oko z brzękiem, który ledwo było słychać w rzadkim, zimnym powietrzu.
Ziemia nie przestawała dygotać i mała planeta wydała dźwięk jak dzwon.
Wtedy przed oczyma Myry przesunęła się biała plamka. Patrzyła na nią przez cały czas, jak zmierza ku ziemi, gdzie znikła. Był to płatek śniegu.
W Świątyni Marduka wyszedł im naprzeciw Abdikadir Omar.
Wokół świątyni zebrał się niewielki tłum. Niektórzy nawet tam sypiali w małych przybudówkach i namiotach. Wśród nich powoli chodzili handlarze, sprzedając jedzenie, wodę oraz rozmaite świecidełka i święte symbole. Abdi powiedział, że są to pielgrzymi, którzy przybyli aż z Aleksandrii i Judei.
— I są tutaj z powodu Oka Marduka?
Abdi wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Niektórzy przybywają z powodu samego Oka. Inni z powodu Marduka, jeżeli go pamiętają. Jeszcze inni z powodu Bisesy. A niektórzy nawet z powodu małpoluda, który tam jest razem z nią.
— To niezwykłe — powiedział Grove. — Pielgrzymi z Judei przybywają, żeby zobaczyć kobietę z dwudziestego pierwszego wieku!
Eumenes powiedział:
— Czasami zastanawiam się, czy tutaj nie rodzi się zupełnie nowa religia. Kult Pierworodnych i Bisesy Dutt jako ich prorokini.
— Wątpię, czy to wyjdzie im na zdrowie — powiedział Grove.
— Przedtem człowiek lubił niszczyć bogów. Chodźcie. Porozmawiajmy z Bisesą Dutt.
Abdi poprowadził ich przez tłum, a potem przez zawiłe wnętrze świątyni do komnaty Oka.
Małe pomieszczenie o osmalonych ścianach z cegły wypełniało unoszące się w powietrzu Oko. W świetle lamp olejnych Grove ujrzał swe własne odbicie, groteskowo zniekształcone, jak w gabinecie krzywych luster. Ale samo Oko było ogromne, złowieszcze; wydawało mu się, że czuje jego przyciąganie.
Bisesa zbudowała sobie w rogu komnaty coś w rodzaju gniazda z koców, papieru i fragmentów odzieży. Kiedy Grove i pozostali weszli do środka, uśmiechnęła się i wstała.
Był tam także ów małpolud. Chuda, lecz mocno zbudowana dorosła samica siedziała w kucki w klatce, równie nieruchoma i czujna, jak samo Oko. Miała jasnoniebieskie oczy. Grove odwrócił wzrok przed jej spojrzeniem.
— Wielkie nieba! — powiedział Batson, trzymając się za nos. — Ilicius Bloom nie kłamał, mówiąc, że ten smród nie pochodzi od niego, ale od małpoluda!
— Można się do tego przyzwyczaić — powiedziała Bisesa. Przywitała się z Batsonem uściskiem dłoni i objęła Grove’a, co wprawiło go w niejakie zakłopotanie. — W każdym razie Chwytaczka ma towarzystwo.
— Chwytaczka?
— Nie pamięta jej pan, Grove? W dniu pojawienia się Nieciągłości pańscy żołnierze schwytali małpę człekokształtną i jej dziecko. Żołnierze nazwali ją Chwytaczka ze względu na sposób, w jaki używała dłoni wiążąc węzły z kawałków słomy. Ostatniego wieczoru przed próbą odesłania mnie na Ziemię poprosiłam, aby je uwolniono. Myślę, że to jest to samo dziecko, które w międzyczasie dorosło. Jeśli te australopiteki żyją tak samo długo jak szympansy, jest to zupełnie możliwe. Daję słowo, że jest zręczniejsza ode mnie.
Grove zapytał:
— Jak, u licha, się tutaj znalazła?
Eumenes powiedział:
— Sama tutaj przyszła. Należała do stada, które prześladowało zachodnie koleje. Idąc wzdłuż linii kolejowej, doszła aż do Babilonu i zaczęła się naprzykrzać rolnikom w gospodarstwach leżących poza miastem. Próbowała sforsować mury miasta. Nie można jej było odpędzić. W końcu złapano ją w siatkę i sprowadzono do miasta, po czym umieszczono na dworze jako kuriozum. Trzymaliśmy ją w klatce Blooma, ale nie przestawała w niej szaleć. Chciała się gdzieś dostać, to było jasne.
— To był mój pomysł — powiedział Abdi. — Wzięliśmy ją na smycz i daliśmy się zaprowadzić tam, gdzie chciała.
— A ona przyszła tutaj — powiedziała Bisesa. — Coś ją tutaj ciągnęło, podobnie jak mnie. Wydaje się tutaj całkiem spokojna, jakby znalazła to, czego pragnęła.
Grove zastanawiał się przez chwilę.
— Pamiętam, jak kiedyś trzymaliśmy tego małpoluda i jego matkę w namiocie rozpiętym nad unoszącym się w powietrzu Okiem, pamiętasz Biseso? Uważałem, że to trochę nie w porządku wobec Oka. Może wtedy to nieszczęsne stworzenie nawiązało z Oczami jakiś kontakt. Ale skąd, u diabła, miałoby wiedzieć, że Oko jest tutaj!
— Jest dużo rzeczy, których nie rozumiemy — powiedziała Bisesa. — Delikatnie mówiąc.
Grove przyglądał się legowisku Bisesy z wymuszonym zainteresowaniem.
— Wygląda na to, że jest ci tutaj całkiem dobrze.
— Wszystkie wygody zapewnione — powiedziała. Określenie to zaskoczyło Grove’a. — Mam swój telefon. Szkoda, że Skafander Pięć jest pozbawiony zasilania, bo gdyby nie to, miałabym trochę liczniejsze towarzystwo. Tu mam chemiczną toaletę wygrzebaną z Małego Ptaka. Abdi donosi mi jedzenie i sprząta. Jesteś moim łącznikiem ze światem zewnętrznym, prawda Abdi?
— Tak — powiedział Grove — ale dlaczego tu jesteś?
Eumenes powiedział poważnie:
— Powinieneś wiedzieć, że Aleksander myśli, iż ona próbuje znaleźć sposób wykorzystania Oka dla jego potrzeb. Gdyby nie fakt, że Król wierzy, iż Bisesa służy realizacji jego celów, w ogóle by jej tutaj nie było. Musisz o tym pamiętać, kapitanie, kiedy się z nim spotkasz.
— W porządku. Ale jaka jest prawda, Biseso?
— Chcę wrócić do domu — powiedziała po prostu. — Tak jak to zrobiłam poprzednio. Chcę wrócić do mojej córki i do mojej wnuczki. A to jest jedyny możliwy sposób. Z całym szacunkiem, na Mirze nie na niczego, co jest dla mnie równie ważne.
Grove popatrzył na tę kobietę, osamotnioną matkę, samą wśród tego obcego jej otoczenia.
— Jak wiesz, ja także miałem córkę — powiedział i przeraził się, że jego głos zabrzmiał tak szorstko. — Wrócić do domu. Ty to wiesz. Myślę, że teraz byłaby mniej więcej w twoim wieku. Rozumiem, dlaczego tu jesteś, Biseso.
Uśmiechnęła się i znów go objęła. Niewiele już zostało do powiedzenia.
— No dobrze — powiedział Grove. — Odwiedzę cię znowu. Pozostaniemy w Babilonie jeszcze przez kilka dni. Czuję, że naprawdę powinienem spróbować coś zrobić dla tego nieszczęśnika Blooma. My, współcześni, musimy się trzymać razem.
— Jesteś dobrym człowiekiem, kapitanie. Ale nie narażaj się na żadne niebezpieczeństwo.
— Jestem szczwany lis, więc się o mnie nie bój…
W chwilę potem wyszli.
Grove raz obejrzał się na Bisesę. Chodziła wokół unoszącej się w powietrzu kuli i przyciskała gołą dłoń do powierzchni Oka. Dłoń wydawała się ześlizgiwać na boki, jakby pchana jakąś niewidzialną siłą. Grove czuł podziw dla jej swobodnego sposobu traktowania tego monstrualnego, obcego obiektu.
Odwrócił się. Był rad, że w mroku panującym w korytarzach świątyni może ukryć łzy spływające z jego starczych oczu.
Zadzwoniła Paula, korzystając z łącza światłowodowego. Od czasu odłączenia, wielki system sztucznej inteligencji w Nowym Lowellu dopracowywał jej przewidywania dotyczące czasu, kiedy Rozdarcie w końcu dosięgnie Marsa.
— Dwunasty maja — powiedziała Paula. — Około czternastej.
Sześć tygodni.
— No to teraz wiemy — powiedziała Myra.
— Powiedziano mi, że w końcu będą mieli przewidywanie z dokładnością do jednej attosekundy.
— To bardzo pożyteczna informacja — oschle powiedział Jurij.
Paula powiedziała:
— Poza tym pracujemy nad przewidywaniami dotyczącymi stanu twojej elektrowni jądrowej. Chyba zdajesz sobie sprawę, że kończy ci się paliwo.
— Oczywiście — sztywno powiedział Jurij. — Uzupełnianie zapasów byłoby dosyć skomplikowane.
— Przewidujemy, że dociągniesz do chwili Rozdarcia. Ale ledwo, ledwo. W tych ostatnich dniach może być niezbyt przyjemnie.
— Możemy oszczędzać. Tutaj jest nas tylko dwoje.
— OK. Ale tu, w Lowellu, zawsze znajdzie się dla was miejsce.
Jurij spojrzał na Myrę, która uśmiechnęła się w odpowiedzi. Powiedziała:
— Mamy zostawić dom? Nie. Dziękuję ci, Paulo. Skończmy to tutaj.
— Myślałam, że tak powiesz. W porządku. Jeżeli zmienicie zdanie, łaziki są wystarczająco sprawne, aby was stamtąd zabrać.
— Wiem o tym, dzięki — poważnie powiedział Jurij. — Bo jeden z nich jest nasz.
Rozmawiali o tym, co robią i jak sobie radzą.
Marsjańskie lato uległo drastycznemu skróceniu. Słońce znikło dwa miesiące przed środkiem lata i na planecie zaczęła się ostatnia zima.
W pewnym sensie nie miało to wielkiego znaczenia tu, na biegunie, gdzie i tak było ciemno w ciągu połowy roku. Dla Myry największą stratą było to, że nie mogła regularnie ściągać z Ziemi filmów i bieżących wiadomości, a także listów z domu. Samej Ziemi nie brakowało jej tak bardzo jak poczty.
Ale jeśli tu, w Stacji Wellsa, można było oddać się zajęciom właściwym dla zimy, ci, którzy przebywali w Stacji Lowella, w pobliżu równika, nie byli tak przyzwyczajeni do ciemności i kiedy zaczął padać śnieg, przeżyli szok. Nie mieli żadnych urządzeń potrzebnych do przetrwania. Dlatego Jurij i Myra załadowali do jednego z dwóch znajdujących się na biegunie specjalistycznych łazików śnieżnych maty sublimacyjne i inne niezbędne rzeczy. Jeden łazik zostawili w Lowellu, po czym drugim wrócili do Wellsa. Ta podróż, której długość w jedną stronę wynosiła jedną czwartą obwodu planety, w padającym nieustannie śniegu, była przygnębiająca i wyczerpująca. Od tej pory Myra i Jurij nie opuszczali okolic bazy.
— Porozmawiamy znowu — powiedziała Paula. — Trzymajcie się. — Jej obraz zniknął.
Myra popatrzyła na Jurija.
— I to by było tyle.
— Wracajmy do pracy — powiedział.
— Może najpierw kawy?
— Daj mi jeszcze godzinę, a potem uporamy się z obowiązkami domowymi.
— OK.
Od czasu ostatecznej ewakuacji codzienna praca stała się znacznie trudniejsza. Bez uzupełniania zapasów i dostaw części zamiennych psuł się nie tylko reaktor, lecz także większość pozostałych urządzeń. A teraz było ich tylko dwoje w bazie przeznaczonej dla dziesięciu osób i Myrze, choć uczyła się szybko, brakowało wystarczającego doświadczenia.
Jednak rzuciła się w wir pracy. Tego ranka zajęła się zapychającymi się łóżkami wodnymi i wyczyściła zapaćkany bioreaktor, po czym usiłowała dojść, dlaczego układ odprowadzania wody psuł się niemal codziennie. Miała także zajęcie przy systemach sztucznej inteligencji, kierując przepływem danych naukowych, które nie przestawały nadchodzić, mimo że czujniki stale się psuły w wyniku różnych przyczyn albo po prostu grzęzły w coraz grubszej warstwie śniegu.
Systemy sztucznej inteligencji przeważnie były w stanie pracować niezależnie, same wyznaczając sobie cele naukowe i opracowując programy ich realizacji. Ale dzisiaj był dzień ochrony planetarnej, w którym musiała przeprowadzić normalną kontrolę, aby się upewnić, czy otaczające stację środowisko jest właściwie próbkowane, monitorując w ten sposób wpływ ich obecności na powierzchnię Marsa. Musiała nawet podpisać jakieś papiery, które miały być złożone w jakiejś ziemskiej agencji. Oczywiście dokumenty te nigdy nie dotrą na Ziemię, ale mimo to je podpisała.
Po około godzinie poleciła systemom sztucznej inteligencji odszukać Jurija. Miał być na zewnątrz, w namiocie mieszczącym urządzenie wiertnicze, konserwując sprzęt, który definitywnie został wyłączony, spełniając w ten sposób obietnicę złożoną Hanse’owi Critchfieldowi. W rzeczywistości był w Puszce nr Sześć.
Zrobiła kawę i zaniosła ją ostrożnie do Szóstki. Kubki przykryła, bo wciąż nie przywykła do jednej trzeciej siły przyciągania ziemskiego i bała się rozlać kawę.
Jurij klęczał na podłodze. Przed nim stały proste sanie, przystosowane do marsjańskich warunków i zaopatrzone w składane koła, które mogły się poruszać po twardym jak bazalt lodzie. Do tego małego pojazdu załadował złożony namiot, razem z pakietami żywności i fragmentami urządzeń, które wyglądały, jakby je wydobyto z aparatury podtrzymującej życie.
Podała mu kawę.
— Co teraz?
Usiadł i zaczął popijać kawę.
— Mam jedno niespełnione marzenie. W rzeczywistości mam ich wiele, ale to nie daje mi żyć.
— Opowiedz mi o nim.
— Samodzielny atak na biegun północny Marsa. Zawsze zamierzałem to zrobić. Wyruszyłbym z krawędzi stałej czapy lodowej, tylko ja sam, w skafandrze i z saniami. Szedłbym ciągnąc sanie, aż dotarłbym do bieguna. Żadnego wsparcia, nic, tylko ja i lód.
— Czy to w ogóle możliwe?
— O tak. To góra tysiąc kilometrów, zależnie od wybranej trasy. Skafander spowalniałby tempo marszu, i żadne skafandry, jakimi dysponujemy, nie mają odpowiedniej wytrzymałości, musiałbym więc wprowadzić pewne udoskonalenia. Ale pamiętaj, że przy jednej trzeciej siły przyciągania ziemskiego mógłbym ciągnąć trzy razy więcej niż na Antarktyce, powiedzmy czterysta kilogramów. A Mars pod pewnymi względami stanowi łatwiejsze środowisko niż okolice biegunów Ziemi. Żadnych śnieżyc, żadnej sadzi.
— Musiałbyś nieść cały zapas tlenu.
— Być może. Albo wykorzystać jedną z tych rzeczy. — Podniósł kilka gadżetów służących do podtrzymywania życia, mały kolektor lodu, zestaw do elektrolizy wody. — W istocie to byłby kompromis. Te zestawy są lżejsze, niż butle z tlenem, ale ich codzienne uruchamianie opóźniłoby mój marsz. Wiem, że to byłby prawdziwy wyczyn, Myro. Nikt nie próbował zrobić tego wcześniej. Kto się do tego lepiej nadaje niż ja?
— Będziesz musiał sporządzić plan takiej wyprawy.
— Tak. Mogłem to wszystko przemyśleć podczas zimy. Kiedy nadejdzie lato, wybiorę jakiś okres, gdy Ziemia znajduje się nad horyzontem, żeby to wypróbować. Wezmę cały ten sprzęt i sprawdzę jego działanie na lodzie wokół bazy. Ciemność nie będzie miała znaczenia. — Robił wrażenie zadowolonego, że wymyślił to nowe przedsięwzięcie. Ale spojrzał na nią niepewnie. — Myślisz, że mi odbiło?
— Nie bardziej, niż pozostałym. Ja chyba nie wierzę w ten 12 maja. A ty? Żadne z nas nie wierzy, że to kiedykolwiek nastąpi, że spotka nas śmierć. Gdyby tak było, prawdopodobnie nie moglibyśmy działać. To po prostu sprawia, że nasza sytuacja na Marsie jest bardziej… określona.
— Tak. Ale…
— Nie mówmy już o tym — powiedziała stanowczo. Uklękła koło niego na zimnej podłodze. — Pokaż mi, jak zamierzasz spakować to wszystko. Jak będziesz jadł? Będziesz rozbijał namiot dwa razy dziennie?
— Nie. Myślę, że będę go rozbijał wieczorem, a jadł w nocy i rano. Potem, w ciągu dnia, będę mógł wypić coś gorącego przez otwór w skafandrze…
Rozmawiając, snując przypuszczenia, bawiąc się rozmaitymi elementami wyposażenia, planowali wyprawę, podczas gdy mroźny marsjański wiatr tworzył coraz większe zaspy wokół pali, na których spoczywały moduły stacji.
Chwytaczka jako pierwsza zauważyła tę zmianę w Oku.
Budziła się powoli, jak zawsze chwytając się powoli umykających, niewyraźnych snów o drzewach. Zawieszona między istotą ludzką a zwierzęciem miała jedynie mgliste pojęcie o przeszłości i przyszłości. Jej pamięć była jak galeria pełna żywych obrazów: twarzy jej matki, ciepła gniazda, w którym przyszła na świat. I klatek. Wielu, wielu klatek.
Ziewnęła szeroko, prostując długie ramiona i rozejrzała się wokół. Wysoka kobieta, która dzieliła z nią tę jaskinię, wciąż spała. Na jej spokojną twarz padało światło.
Światło?
Chwytaczka spojrzała w górę. Oko świeciło. Było jak miniaturowe słońce zamknięte w kamiennej komnacie.
Chwytaczką uniosła dłoń w stronę Oka. Nie wydzielało ciepła, tylko świeciło. Wstała, wpatrując się w Oko, z uniesionym ramieniem.
Teraz pojawiło się coś nowego. Świecenie Oka nie było już jednorodne, jaśniejsze poziome pasy na tle szarego tła przypominały układ linii szerokości geograficznej na kuli ziemskiej. Linie te przecinały „równik” Oka i znikały w biegunie północnym. Po chwili pojawił się w taki sam sposób następny układ linii, tym razem pionowych, wybiegających z bieguna po jednej stronie równika i ginących po drugiej stronie. Teraz zabłysnął trzeci układ linii, biegnących pod kątem prostym do dwóch pierwszych. Zmieniająca się, bezgłośna gra szarych prostokątów była piękna, urzekająca.
I wtedy pojawił się czwarty układ linii — Chwytaczka próbowała wyśledzić, dokąd biegną — ale nagle poczuła w głowie ostry ból.
Krzyknęła. Nasadą dłoni potarła załzawione oczy. Poczuła ciepło po wewnętrznej stronie ud. Oddała mocz tam, gdzie stała. Śpiąca kobieta poruszyła się.
Rozpoczęli dzień w milczeniu.
Postępowali według ustalonego porządku, który ustalili w ciągu miesięcy, jakie spędzili razem. Mimo to, kiedy Myra się obudziła, pozostało już tylko kilka godzin do Małego Rozdarcia. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogliby jeszcze zrobić.
Jurij musiał zacząć dzień, tak jak to robił codziennie, od wyprawy po lód. System wydobywania wody ostatecznie przestał działać. Dlatego Jurij musiał codziennie wychodzić na zewnątrz do rowu, który kopał w lodzie i prowizorycznym kilofem rozbijać kawały lodu, które potem zanosił do środka, żeby się roztopiły. W rzeczywistości nie było to takie trudne; uwarstwiony lód przypominał drobnoziarnisty piaskowiec i łatwo pękał. Kiedy lód znalazł się wewnątrz, z cieczy powstałej po jego roztopieniu musieli odfiltrować zawarty w niej pył.
Kiedy Jurij z tym się uporał, znikł, aby wykonać, jak to określał, robotę Hanse’a, kontrolując działanie elektrowni, układu wentylacyjnego oraz innych systemów, które zapewniały im przetrwanie. Wyszedł, pogwizdując. Wczoraj zdobył coś, na co czekał. Pojawił się niepilotowany łazik wysłany przez załogę Nowego Lowella. Paula i tamtejsza załoga stopniowo wygrzebywali rozmaite urządzenia z radioaktywnych ruin Lowella. Jurij był zadowolony z tego, co znalazł w ostatniej dostawie, i tego ranka nie mógł się doczekać, kiedy się zabierze do roboty.
Odesłał łazik z powrotem, chociaż jego podróż miała zająć kilka dni. Jurij wydawał się myśleć, że ich obdarzone swoistą wrażliwością maszyny muszą stale mieć jakieś zajęcie, podobnie jak ich panowie, a Myra nie widziała powodu, aby się z nim spierać.
Myra także zabrała się do pracy. Miała do wykonania jedno zadanie, które zostawiła sobie na dzisiaj.
Wcisnęła się w skafander, jak zawsze w pełni respektując wszystkie zasady ochrony planetarnej, i poszła do małego ogrodu pod gołym niebem, w którym rośliny próbowały przetrwać nową marsjańską zimę. Jej stałym zadaniem było usuwanie śniegu, który gromadził się każdego dnia. Używała do tego dmuchawy, podobnej do wielkiej suszarki do włosów.
Pracując zdawała sobie sprawę z obecności Oka, które unosiło się nad ogrodem. Na terenie stacji wszędzie znajdowały się Oczy, nawet wewnątrz niektórych pomieszczeń mieszkalnych. Jak zwykle nie zwracała na nie uwagi.
Dziś uczyniła dodatkowy wysiłek. Pozostawiła sprzęt w możliwie jak najlepszym stanie. Dotknęła grubych, twardych liści każdej rośliny, żałując, że nie może ich poczuć przez grube rękawice.
Tego ostatniego dnia Bella powróciła do miejsca, gdzie znajdował się Mars.
Z przestrzeni kosmicznej, z pokładu Liberatora, można było dostrzec, że coś jeszcze tam jest. To coś było w przybliżeniu kuliste i jarzyło się przyćmioną czerwienią, jak gasnący żar. Nie odbijało sygnałów, a próby osadzenia sondy na powierzchni tego obiektu kończyły się jej utratą; badanie spektroskopowe dowodziło, że powierzchnia obiektu wydaje się oddalać, a jego promieniowanie wykazywało wyraźne przesunięcie ku czerwieni.
Był to jakby supeł masy i energii krążący po orbicie Marsa. Jego pole grawitacyjne było wystarczająco silne, aby utrzymać na orbicie obserwujący to wszystko statek kosmiczny, a nawet dwa małe księżyce Marsa, Phobosa i Deimosa, które wciąż krążyły po swych dawnych torach. Ale to nie był Mars.
Edna powiedziała:
— To jest jak blizna pozostała po wycięciu Marsa.
— A dziś ta blizna się goi — dodała Bella.
Obserwowała monitory, na których było widać coraz więcej statków, coraz więcej upiornych widzów ostatniego aktu tego dramatu. Zastanawiała się, co się dzieje na samym Marsie, jeżeli Mars w jakimś sensie w ogóle jeszcze istniał.
Jurij i Myra przygotowywali sobie lunch.
Składał się z suszonych jajek, ziemniaków i niewielkiej ilości marsjańskiej zieleniny, gumowatej lecz aromatycznej. Jurij zaproponował wino, pochodzące ze znajdującej się pod kopułą winnicy w Porcie Lowella, kiedyś wyjątkowo drogie. Ale to nie wydawało się najbardziej odpowiednie i ostatecznie nie otworzył butelki. Zresztą Myra zawsze uważała, że jest to marne wino, niezależnie od tego, czy jest drogie czy nie.
Przygotowywali lunch razem, rozstawiwszy stół i nie przeszkadzając sobie nawzajem.
— Jesteśmy jak stare małżeństwo — powiedział Jurij i powtórzył to parę razy. Tak też było, pomyślała Myra, mimo że się czasami sprzeczali, i poza sporadycznymi uściskami nigdy nie doszło między nimi do fizycznego zbliżenia, czego można by oczekiwać po jedynych dwóch istotach ludzkich, znajdujących się na biegunie ginącego świata.
Te ostatnie miesiące to nie był zły okres w jej życiu. Pomyślała, że zawsze była w cieniu kogoś innego: najpierw matki, a potem Eugene’a. Nigdy nie miała okazji założyć własnego domu. Nie mogła powiedzieć, że uczyniła to tutaj, na Marsie. Ale to tutaj Jurij zapuścił korzenie, to był świat, który zbudował. I w ciągu tych ostatnich miesięcy mogła dzielić z nim dom. Z seksem czy bez miewała znacznie gorsze związki niż z nim.
Ale tęskniła za Charlie tak mocno, że nigdy by nie uwierzyła, że to możliwe. Kiedy zbliżał się dzień Rozdarcia, to było jak stalowy drut wwiercający się w trzewia. Nie wiedziała, czy Charlie kiedykolwiek się dowie, co się stało z jej matką. Nie miała nawet żadnych aktualnych fotografii, ani nieruchomych ani animowanych, na które mogłaby patrzeć. Zrobiła wszystko, aby o tym zapomnieć, aby to ukryć w jakimś zakamarku swego umysłu. Oczywiście Jurij o tym wiedział.
Zerknęła na zegar.
— Jest później, niż myślałam. Jeszcze tylko godzina.
— Więc lepiej zabierzmy się do jedzenia. Usiedli.
Jurij powiedział:
— Hej, nawiasem mówiąc, miałem bardzo udany ranek. Ci z Lowella w końcu przysłali zapasowe filtry, o które prosiłem. Teraz będziemy mieli świeże powietrze przez cały następny rok. I wyłączyłem reaktor. Jedziemy na bateriach, ale one wystarczą. Chciałem tę kadź z uranem wyłączyć we właściwy sposób. Śpieszyłem się, żeby zdążyć, ale myślę, że zamknąłem wszystko, jak należy.
Widziała, że ta praca przyniosła mu satysfakcję, podobnie jak jej własna praca była dla niej źródłem zadowolenia.
— Och, wczoraj był w łaziku jeszcze jeden pakunek od Pauli. Powiedziała, że powinniśmy go otworzyć właśnie teraz. — Wyciągnął go ze stosu urządzeń, które przeglądał, aby odszukać filtry. Było to małe, plastikowe pudełko, które położył na stole.
Otworzył je, w jego wyściełanym wnętrzu spoczywała kula, mniej więcej rozmiarów piłki tenisowej. W pudełku znajdowała się także plastikowa torebka wypełniona pigułkami. Wyjął ją i położył na stole.
Myra wzięła do ręki kulę. Była ciężka i miała gładką, czarną powierzchnię.
Jurij powiedział:
— Oczekiwałem jej. Jest pokryta materiałem używanym jako osłona termiczna. Jest w stanie pochłonąć znaczną ilość ciepła.
— Więc przetrwa rozpad planety?
— Właśnie.
— Nie rozumiem, co to da.
— Ale rozumiesz, jak działa ekspansja Q — powiedział Jurij z ustami pełnymi jedzenia. — Rozdarcie przebiega w ten sposób, że na początku ulegają zniszczeniu duże struktury. Najpierw sama planeta, potem ludzkie ciało. Ten mały gadżet powinien przetrwać zagładę planety, nawet jeśli zostanie wyrzucony w przestrzeń kosmiczną, i powinien istnieć trochę dłużej niż na przykład człowiek w skafandrze. Przypuszczam, że będzie otoczony rozmaitymi szczątkami. Kamienie obrócą się w drobinki pyłu, coraz mniejsze i mniejsze.
— A wewnątrz znajdują się jakieś instrumenty?
— Tak. Powinny działać, zbierając dane, dopóki ekspansja nie osiągnie centymetrowej skali i Rozdarcie rozwali kulę. Wtedy kula wyrzuci chmurę jeszcze mniejszych, miniaturowych czujników. To nanotechnologia, urządzenia o rozmiarach pojedynczych cząsteczek. Będą zbierały dane, dopóki ekspansja nie osiągnie skali molekularnej. Poza tym punktem nie będzie już niczego. Paula mówi, że tę konstrukcję pomyślano tak, aby przetrwała do ostatniej mikrosekundy. W ten sposób będzie można zgromadzić sporo dodatkowych danych.
— Więc warto to zrobić.
— O tak.
Myra podniosła kulę.
— Co za fantastyczny gadżet. Jaka szkoda, że nikt nie będzie w stanie wykorzystać tych danych.
— No, nigdy nie wiadomo — powiedział Jurij.
Położyła kulę na stole.
— A te pigułki?
Podejrzliwie dotknął palcami torebkę z pigułkami.
— Jenny w Porcie Lowella powiedziała, że przygotuje coś takiego. — Jenny Mortens była tamtejszym lekarzem, jedynym, jaki został na Marsie. — Wiesz, jacy oni są. Tak mogłoby być łatwiej, po prostu trzeba je połknąć.
— Byłoby wstyd dotrzeć tak daleko, a w ostatniej minucie dać za wygraną. Nie uważasz? A po za tym muszę myśleć o matce.
— Zgoda. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu i jednym ruchem wrzucił torebkę z pigułkami do pojemnika na śmieci.
Spojrzała na zegarek.
— Myślę, że lepiej się ruszmy. Nie zostało już wiele czasu.
— Racja. — Wstał i zebrał naczynia. — Chyba możemy poświęcić trochę wody, żeby je pozmywać. — Zerknął na nią. — Co myślisz o założeniu skafandrów?
W tych ostatnich chwilach oboje pragnęli być na zewnątrz. Ale nie była pewna, czy chce mieć na sobie skafander.
— Chyba chciałabym odrobinę kontaktu fizycznego, Jurij.
Uśmiechnął się.
— Uroczo to wyraziłaś. Zbyt późno na wstyd.
— Wiesz, o co mi chodzi — powiedziała, trochę zirytowana, że tak się z nią drażni.
— Oczywiście. Słuchaj, już się tym zająłem. Chodź ze mną do skafandrów i zobacz, co zrobiłem. Zaufaj mi. Myślę, że to ci się spodoba. I zawsze będzie czas, żeby się wycofać.
Kiwnęła głową.
— Dobrze. Ale najpierw tu posprzątajmy.
Więc posprzątali, pozostawiając wszystko w idealnym porządku. Przełknąwszy ostatni łyk kawy — ostatni łyk w życiu, pomyślała — Myra pozmywała naczynia w odrobinie cennej gorącej wody i odstawiła je na bok. Następnie poszła do łazienki, umyła twarz i zęby i skorzystała z toalety. Skafandry były wyposażone w odpowiednie urządzenia, ale wolała z nich nie korzystać.
Po raz ostatni wykonywała zwykłe ludzkie czynności, to był definitywnie ostatni raz. Już nigdy nie będzie spać, jeść, pić kawy czy nawet korzystać z łazienki. Zaczęła myśleć w ten sposób od chwili przebudzenia, choć bardzo się starała funkcjonować jak zwykle.
Po raz ostatni obeszła z Jurijem całą stację. Jurij niósł czarną kulę z Lowella. Wyłączyli już przedtem większość urządzeń stacji, ale teraz wydali polecenie systemom sztucznej inteligencji, aby ograniczyły wszelkie funkcje do minimum i wyłączyły oświetlenie, więc kiedy szli, zostawiali za sobą ciemność. Wszystko wokół było uporządkowane i wyczyszczone. Myrę ogarnęło uczucie dumy, że pozostawiają wszystko w takim porządku.
W końcu pozostała zapalona tylko jedna lampa fluoroscencyjna w pomieszczeniu, gdzie znajdowały się skafandry. Założyli wewnętrzne kombinezony i Jurij wsunął kulę przez otwór w skafandrze.
— Ty bierz lewy, a ja prawy — powiedział. — Jeśli chcesz podrapać się w nos, zrób to teraz.
Zatrzymali się. Po czym uściskali się i Myra poczuła jego zapach.
Rozdzielili się.
— Światła — powiedział Jurij. Ostatnia lampa zgasła i stację wypełniła ciemność. — Do widzenia, Wells — cicho powiedział Jurij do stacji.
Myra otworzyła właz i z wprawą nabytą w ciągu miesięcy spędzonych na Marsie wślizgnęła się nogami naprzód do wnętrza skafandra. Kiedy wsunęła prawą rękę do rękawa, spotkała ją niespodzianka. Zamiast w oczekiwanej rękawicy, jej dłoń znalazła się w ciepłym uścisku.
Pochyliła się do przodu. W światłach swego skafandra zobaczyła, że rękawica jej skafandra została odcięta, a prawy rękaw przyszyty do lewego rękawa Jurija.
Jurij patrzył na nią z wnętrza swego hełmu.
— Jak ci się podoba moja robótka?
— Dobra robota, Jurij.
— Oczywiście skafandrom to się nie podobało. Uważają, że została naruszona ich integralność. Ale do diabła z nimi. Prowizoryczne uszczelnienie nie wytrzyma długo. Oczywiście wszystko będziemy musieli robić razem, jak bracia syjamscy. Jak twój skafander?
Już zdążyła przeprowadzić test diagnostyczny. Spojrzała na wyświetlacz umieszczony na piersi Jurija, żeby się upewnić, czy niczego nie przegapił, a on uczynił to samo.
— Wszystko gra, jeśli nie liczyć biadolenia rękawic.
— Doskonale — powiedział. — Więc teraz podnieśmy się, Raz, dwa, trzy…
Ich ręce połączyły się i wyprostowali się. Mechanizmy wspomagające zamontowane w jej skafandrze zawarczały, a sam kombinezon odłączył się od kopuły z cichym miauknięciem.
Z przyzwyczajenia odwróciła się, wzięła miękką miotełkę i oczyściła zamki kopuły z marsjańskiego pyłu. Jurij zrobił to samo. Z połączonymi rękami było to trochę niewygodne.
Następnie Jurij schylił się, żeby wziąć kulę z czujnikami, po czym ruszyli naprzód.
Było ciemno choć oko wykol, a śnieg nieustannie padał i bezkształtne płatki migotały w światłach skafandrów. Ale ziemia była stosunkowo gładka; wczoraj odgarnęli śnieg ze ścieżki.
Za nimi potoczyła się mała automatyczna kamera, która nawet teraz rejestrowała wszystko, co się dzieje, ale utknęła w śnieżnej zaspie. Kiedy Myra uwolniła ją lekkim kopnięciem, potoczyła się dalej, świecąc na czerwono.
Jurij stanął i położył na ziemi kulę.
— Jak myślisz, dobrze będzie tutaj?
— Chyba tak. Nie sądzę, aby to miało wielkie znaczenie.
Wyprostował się. Śnieg wciąż padał. Jurij wyciągnął dłoń i złapał kilka płatków. Na jego rękawicy wyglądały jak duże ćmy, ale po chwili znikły, ulegając sublimacji.
— O Boże — powiedział — jest tutaj tyle cudów. Wiesz, te płatki mają określoną strukturę. Każdy z nich narasta wokół ziarnka pyłu, potem powstaje zwykły lód, a na końcu zewnętrzna warstwa suchego lodu. Jest jak cebula. Śnieg pada tutaj każdej zimy. W ten sposób w każdym płatku splatają się trzy cykle, pyłu, wody i dwutlenku węgla. Ledwo zaczęliśmy rozumieć Marsa. — W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy, jakiej nie słyszała od wielu miesięcy. — Dla niektórych to jest prawdziwe piekło — powiedział. — To zimno i ta ciemność. Ale nie dla mnie.
— Ani dla mnie — szepnęła, ściskając jego dłoń wewnątrz zszytych rękawów ich skafandrów. — Jurij.
— Tak?
— Dziękuję ci. Te ostatnie miesiące były dla mnie…
— Lepiej nic nie mów.
Usłyszeli dźwięk jakby zamykanych drzwi, który dotarł do nich przez powierzchnię skafandrów. W uszach Myry zabrzmiał sygnał alarmowy, a na umieszczonym pod brodą wyświetlaczu zapaliły się światła.
Wtedy ziemia zadrżała.
— Jak w zegarku — powiedział Jurij.
Popatrzyli na siebie. Od chwili zniknięcia Słońca to był pierwszy prawdziwy znak, że dzieje się coś niezwykłego.
Strach chwycił ją za gardło. Nagle zapragnęła, żeby to nie działo się naprawdę, żeby mogli wrócić do stacji i dalej pracować. Przywarła do dłoni towarzysza; zderzyli się, jak dwaj zapaśnicy sumo. Jurij okręcił się, próbując spojrzeć na zegarek przypięty do ramienia na zewnątrz skafandra.
Ziemia zadrżała gwałtowniej. A wokół nich drobne odłamki lodu wystrzeliły w powietrze. Z wciąż splecionymi dłońmi odwrócili się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pękła puszka mieszkalna, z której uchodziły powietrze i woda, natychmiast zamarzając i tworząc deszcz, który osadzał się wokół pali podtrzymujących całą konstrukcję.
— Lepiej odejdźmy trochę dalej — powiedziała Myra.
— Dobrze. — Niepewnie ruszyli do przodu, bo ziemia znowu zadrżała. Jurij powiedział: — Będzie mnóstwo roboty, żeby załatać tę wyrwę.
— Więc wezwij Hanse’a.
— Tego skurczybyka nigdy nie ma, kiedy jest potrzebny, ojej! - Potknął się, pociągając ją tak, że się zatoczyła.
— Co się stało?
— Uderzyłem się w głowę. — Odwrócili się. Przed nimi unosiło się Oko, mające około metra średnicy, którego dolna krawędź znajdowała się na wysokości głowy. — Pieprzone diabelstwo. — Wolną ręką Jurij wymierzył mu cios. — Jasna cholera. Jakbym walił w beton.
— Nie zwracaj na nie uwagi — powiedziała Myra. Drgania ziemi na chwilę ustały. Stali razem koło Oka, oddychając z wysiłkiem.
— Miałeś rację, że wyciągnąłeś nas na zewnątrz — powiedziała Myra.
— A ty miałaś rację, sugerując „kontakt fizyczny”. Myślę, że w ciągu tych ostatnich miesięcy uporządkowaliśmy większość spraw, pani Dutt.
— Chyba się z panem zgadzam, panie O’Rourke. — Odetchnęła głęboko i ścisnęła mu dłoń. — Wiesz, Jurij…
Ziemia rozwarła się.
W świątynnej komnacie wysoka kobieta budziła się. Na początku powoli.
A potem poderwała się, kiedy zobaczyła Oko.
— Cholera, cholera. To musiało stać się właśnie teraz, kiedy muszę się wysiusiać. No, Skafandrze Pięć, jesteś przeżytkiem, ale stanowisz najlepsze zabezpieczenie, jakie mam… - Chwytaczka patrzyła, jak Bisesa wciąga zieloną skorupę i kładzie na ziemi świecący kamyk.
— Znów mnie zostawiasz, Biseso?
— Słuchaj, telefonie, nie budź we mnie poczucia winy, nie teraz. Już to przećwiczyliśmy. Jesteś jedynym ogniwem, umożliwiającym kontakt z Ziemią. A jeśli Abdiemu uda się zrealizować program wytwarzania elektrycznych baterii, będziesz miał zapewnione stałe zasilanie.
— Słaba pociecha.
— Nie zapomnę cię.
— Do widzenia, Biseso. Do widzenia…
— Jasna cholera. Oko. Co ono robi?
Chwytaczka wciąż stała, drżąca lecz wyprostowana, wpatrując się w zmieniające się światła, które tworzyły na ścianach komnaty skomplikowane wzory. Piąty układ linii, a teraz szósty, linii biegnących w nieprawdopodobnych kierunkach…
Wysoka kobieta krzyknęła.
Myra leżała na brzuchu na skrawku twardego jak skała lodu, z wizjerem skafandra przyciśniętym do jego powierzchni. Jurij upadł ciężko gdzieś za nią i prawą rękę miała wykręconą do tyłu. Czuła ucisk w żołądku, jak gdyby unosiła ją w górę jakaś winda.
Z wysiłkiem uniosła głowę. Mechanizmy wspomagające skafandra jęknęły, próbując jej pomóc.
Spojrzała w dół, do wnętrza Marsa.
Zobaczyła kawałki lodu i skał, a nawet strumienie magmy, oświetlone głębokim, czerwonym światłem, wydobywającym się gdzieś z dołu. Wypełniało to bez reszty jej pole widzenia. Wrażenie było takie, jakby patrzyła w głąb przepastnej otchłani.
A kiedy uniosła wzrok, ujrzała Oko, być może to samo, co przedtem, unoszące się przed nią, obserwujące ją uważnie.
Strach ustąpił. Przywarłszy do lodu i wciąż ściskając dłoń Jurija, czuła niemal euforię. Może będą mogli to przeżyć, może jeszcze chwilę.
Ale wtedy strumień roztopionej skały, niczym ogromna, miażdżąca pięść, wytrysnął prosto w jej stronę z wnętrza rozpadającego się Marsa.
Blizna w przestrzeni stała się przezroczysta i Bella zobaczyła przeświecające przez nią gwiazdy.
Potem obraz zniknął, jakby wyparował. Przytuliła córkę.
— To już koniec — powiedziała Edna.
— Tak. Zabierz mnie do domu, kochanie.
Tępo zakończony dziób Liberatora skierował się ku Ziemi.
Uwolnione od pola grawitacyjnego macierzystej planety, małe księżyce Marsa oddaliły się w przestrzeń. Teraz zaczną krążyć wokół Słońca, stając się dwiema, niczym się niewyróżniającymi asteroidami. Niewielka chmura satelitów, które ludzie umieścili na orbitach wokół Marsa, także zaczęła się rozpraszać. Przez jakiś czas przez układ słoneczny przebiegały fale grawitacyjne i pozostałe planety się zakołysały, jak liście na powierzchni stawu, do którego wrzucono kamień. Ale wkrótce te zmarszczki czasoprzestrzeni wygładziły się.
A Mars zniknął.
Brama otworzyła się i zamknęła. W chwili czasu zbyt krótkiej, aby dała się zmierzyć, przestrzeń otworzyła się i zwinęła do wewnątrz.
To nie przypominało przebudzenia. To było nagłe pojawienie się, brzęk czyneli. Oczy miała szeroko otwarte, wypełniało je oślepiające światło. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc i wydała stłumiony okrzyk, kiedy dotarła do niej świadomość własnego ja.
Leżała na plecach. Nad nią było coś niezwykle jasnego — słońce, tak, słońce, była na dworze.
Przekręciła się na brzuch. Oślepiona słońcem, prawie nic nie widziała.
Równina. Czerwony piasek. W oddali zerodowane wzgórza. Nawet niebo wydawało się czerwone, choć słońce stało wysoko.
Ten widok wydawał się znajomy.
A obok niej była Myra. To było niemożliwe, ale tak było.
Bisesa pośpiesznie poczołgała się po piasku, żeby zbliżyć się do córki. Podobnie jak Bisesa Myra miała na sobie zielony marsjański skafander. Leżała na plecach i wyglądała jak nieforemna wyrzucona na brzeg ryba.
Wizjer jej skafandra schował się i Myra zaczęła kaszleć w ostrym, suchym powietrzu. Popatrzyła na swoją prawą dłoń. Rękawicy nie było, ciało jej dłoni było blade.
— To ja, kochanie.
Myra popatrzyła na nią wstrząśnięta.
— Mama?
Przywarły do siebie.
Zrobiło się ciemniej. Bisesa spojrzała w górę.
Tarcza słońca była zdeformowana. Wyglądało jak liść, z którego wydarto wielki kawał. Zaczęło się robić chłodniej i Bisesa dostrzegła pędzące po ziemi smugi cienia.
Tylko nie to, pomyślała.
— Nie bójcie się.
Obie obróciły się, przetoczywszy się po ziemi.
Nad nimi stała kobieta. Była zupełnie bezwłosa i miała gładką twarz. Miała na sobie kombinezon w kolorze ciała, tak dopasowany, że wyglądała jak naga. Uśmiechnęła się do nich.
— Oczekiwaliśmy was.
Myra powiedziała:
— Wielki Boże. Chanie?
Bisesa wpatrywała się w nią.
— Kim jesteście?
— Nazywamy siebie Nowonarodzonymi. Toczymy wojnę. Przegrywamy. — Wyciągnęła dłonie. — Proszę. Chodźcie teraz ze mną.
Bisesa i Myra, wciąż tuląc się do siebie, wyciągnęły do niej ręce. Końce ich palców dotknęły palców Charlie. Brzęk czyneli.