CZĘŚĆ DRUGA Podróże

4. Kiedy śpiący budzi się ze snu

Luty — marzec 2069 roku

Bisesa cieszyła się, że zdołała się wydostać z urządzenia o własnych siłach. Śmierdziało zgniłymi jajami, siarkowodorem, którego używano, aby narządy nie mogły wchłaniać tlenu.

W szpitalu lekarzom zajęło trzy dni wprowadzenie z powrotem krwi do jej żył, zmuszenie narządów do wchłaniania tlenu i przejście podstawowych zabiegów fizjoterapeutycznych, tak aby mogła się poruszać przy pomocy balkonika. Czuła się niezwykle staro, starzej, niż wynosił jej biologiczny wiek, czterdzieści dziewięć lat; była również wychudzona niczym ofiara głodu. Oczy ją piekły i bolały. Miała dziwne zaburzenia wzroku, a na początku nawet lekkie halucynacje. Prześladowało ją także nieprzyjemne wrażenie, że czuje odór własnego moczu.

No cóż, przez dziewiętnaście lat była pozbawiona pulsu i krwi, elektryczna aktywność jej mózgu była równa zeru, tkanki nie pobierały tlenu i trzymano ją w temperaturze tak niskiej, że omal nie popękały komórki jej ciała. Trzeba było się przygotować na rozmaite utrapienia.


* * *

Hibernaculum 786 uległo zmianie, kiedy znajdowała się w zbiorniku. Teraz przypominało ekskluzywny hotel o szklanych ścianach, plastikowych leżankach i białych podłogach, po których odziani w szlafroki starzy ludzie — w każdym razie wyglądali staro — poruszali się bardzo niepewnie.

Najbardziej radykalna zmiana polegała na tym, że Hibernaculum zostało przeniesione. Kiedy podeszła do małego okna, zobaczyła ogromną wyrwę w ziemi, pokryty pyłem kanion, w którego zasłanych rumowiskiem ścianach widać było poszczególne warstwy, niby strony książki olbrzymich rozmiarów. Dowiedziała się, że jest to Wielki Kanion, widok był zaiste oszołamiający. Pomyślała, że biorąc pod uwagę fakt, że przebywali tutaj ludzie pogrążeni we śnie, zakrawa to na marnotrawstwo.

Z perspektywy czasu uznała za niepokojące, że skomplikowana lodówka, w której spała snem bez snów, została odłączona i przetransportowana przez cały kontynent.

W okresie rekonwalescencji często siadywała przed oknem, patrząc na zastygły w czasie dramat kanionu. Przedtem odbyła tylko jedną wycieczkę turystyczną do kanionu. Sądząc po tym, jak Słońce wędrowało po wiosennym niebie, musiała się znajdować na południowej krawędzi kanionu, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu Grand Canyon Village. Wydawało się, że miejscowa fauna i flora doszła do siebie po zniszczeniach spowodowanych przez burzę słoneczną; ziemia była porośnięta kaktusami, juką i czarnymi krzewami. Przyglądając się uważnie, dostrzegła małe stado owiec, mignęła jej smukła sylwetka kojota, a raz zobaczyła nawet grzechotnika.

Ale doszedł do siebie nie tylko kanion, zmieniło się o wiele więcej. Na wschodnim horyzoncie dostrzegła jakąś budowlę, płaską, metalową, wspartą na filarach konstrukcję, jak szkielet niedokończonego centrum handlowego. Czasami widziała pojazdy poruszające się wokół niej i pod nią. Nie miała pojęcia, co to mogło być.

I czasami widziała światła na niebie. Jednym z nich była jasna iskra przemierzająca południowe wieczorne niebo co mniej więcej czterdzieści minut — jakiś duży obiekt na orbicie. Ale widać było także dziwniejsze obiekty, znacznie większe: blade plamy widoczne w dzień, migotanie światła gwiazd w nocy. Dziwne niebo nowej ery. Myślała, że powinna być ciekawa albo może przestraszona, ale na początku nie odczuwała niczego takiego.

Wszystko to uległo zmianie, kiedy usłyszała ten ryk. Było to głuche dudnienie, pochodzenia raczej geologicznego niż zwierzęcego, od którego wydawała się drżeć ziemia.

— Co to było?

— Bisesa? Pytałaś o coś?

Głos był łagodny, męski, trochę zbyt doskonały i wydawał się dochodzić z powietrza.

— Arystoteles? — Ale wiedziała, że to niemożliwe, jeszcze zanim usłyszała odpowiedź.

Odpowiedź nadeszła z dziwnym opóźnieniem.

— Obawiam się, że nie. Jestem Tales.

— Oczywiście, Tales.

Przed burzą słoneczną w świecie zamieszkałym przez ludzi istniały trzy wielkie byty sztucznej inteligencji, dalecy potomkowie wyszukiwarek i innych inteligentnych programów z wcześniejszych epok; wszystkie one były przyjazne człowiekowi. Krążyły pogłoski, jakoby zachowano ich kopie w postaci strumieni bitów wysłanych w przestrzeń międzygwiezdną. Ale poza tym tylko Tales przetrwał burzę słoneczną, przechowany w pamięci prostszych sieci na Księżycu.

— Cieszę się, że znów słyszę twój głos.

Pauza.

— A ja twój, Biseso.

— Talesie, skąd to opóźnienie? Och. Nadal znajdujesz się na Księżycu?

— Tak, Biseso. I ogranicza mnie prędkość światła. Podobnie jak Neila Armstronga.

— Dlaczego nie sprowadzili cię na Ziemię? Czy tak nie byłoby wygodniej?

— Można z tym sobie poradzić. Miejscowe czynniki wspierają mnie, kiedy opóźnienie ma decydujące znaczenie, na przykład podczas zabiegów medycznych. Ale poza tym uznano, że sytuacja jest zadowalająca.

Odpowiedzi te wydały się Bisesie wcześniej przygotowane. Umiejscowienie Talesa na Księżycu miało jakąś głębszą przyczynę, niż to by wynikało z jego odpowiedzi. Ale nie miała ochoty drążyć tego tematu.

Tales powiedział:

— Pytałaś mnie o ten ryk.

— Tak. To przypominało lwa. Afrykańskiego.

— To był lew.

— A co afrykański lew robi tutaj, w sercu Ameryki Północnej?

— Park Narodowy Wielkiego Kanionu to teraz Park Jeffersona, Biseso.

— Co takiego?

— Park Jeffersona. To wszystko stanowi teraz fragment odbudowy naturalnego środowiska. Jeżeli spojrzysz na prawo…

Na horyzoncie poza północną krawędzią kanionu ujrzała jakieś bryłowate kształty, potężne, niczym poruszające się głazy. Tales włączył powiększenie obrazu. Bisesa patrzyła na słonie, całe stado wraz z młodymi, widok nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

— Mam wyczerpujące informacje na temat parku.

— Jestem tego pewna, Talesie. Mam jedno pytanie. Co to za konstrukcja? Wygląda jak rusztowanie.

Okazało się, że jest to mata zasilająca, stacja naziemna elektrowni orbitalnej, kolektor mikrofal przesyłanych z nieba.

— Całe urządzenie jest dość duże, ma dziesięć kilometrów kwadratowych.

— Jest bezpieczne? Widziałam pojazdy poruszające się wokół niego i pod nim.

— O tak, bezpieczne dla ludzi. I dla zwierząt. Ale istnieje strefa zakazana.

— A te światła na niebie, to migotanie…

— To zwierciadła i żagle. Poza Ziemią istnieje teraz cała architektura, Biseso. Naprawdę jest na co popatrzeć.

— Więc realizowane jest wielkie marzenie ludzkości. Bud Tooke byłby zadowolony.

— Obawiam się, że pułkownik Tooke zmarł w…

— Nieważne.

— Biseso, są tu doradcy, z którymi możesz porozmawiać o czym tylko zechcesz. Na przykład o szczegółach twojej hibernacji.

— Wyjaśniono mi to, zanim znalazłam się w zamrażalniku…

Hibernacula były produktem burzy słonecznej. Pierwsze z nich powstały w Ameryce jeszcze przed burzą, kiedy bogacze starali się umknąć przed nadchodzącymi trudnymi latami, do chwili gdy wszystko wróci do normy. Bisesa znalazła się w hibernaculum dopiero w 2050 roku, osiem lat po burzy.

— Mogę cię zapoznać z postępami medycyny od czasu twego zamrożenia — powiedział Tales. — Na przykład okazało się, że skłonność twoich komórek do wchłaniania siarkowodoru to pozostałość bardzo wczesnego etapu ewolucji życia na Ziemi, gdy komórki bakterii tlenowych dzieliły środowisko z metanogenami.

— To brzmi dziwnie poetycznie.

Tales powiedział łagodnie:

— Jest także aspekt motywacyjny.

Poczuła się nieswojo.

— Jaki aspekt motywacyjny?…

Miała wtedy powody, aby się ukryć w zbiorniku. Myra, jej dwudziestojednoletnia córka, wyszła za mąż wbrew jej radom i postanowiła zamieszkać poza granicami Ziemi. A Bisesa chciała uniknąć złej sławy teorii spiskowej, która narosła wokół niej z powodu szczególnej roli, jaką odegrała podczas burzy słonecznej, chociaż wiele z tego, co wydarzyło się w ciągu tamtych dni, nawet prawdziwa przyczyna burzy słonecznej, podobno zostało utajnione.

— Tak czy owak — powiedziała — wejście do hibernaculum stanowiło element służby publicznej. Tak mi powiedziano, kiedy przepisałam swoje pieniądze. Mój fundusz powierniczy posunął naprzód zrozumienie technik, które pewnego dnia będą stosowane w każdej dziedzinie, od przechowywania organów do transplantacji do ochrony załóg statków międzygwiezdnych podczas trwającej setki lat podróży. A w świecie, który walczy, żeby dojść do siebie po burzy słonecznej, w zbiorniku zamroziłam znacznie mniej środków…

— Biseso, coraz większa część opinii publicznej uważa, że sen w hibernaculum to w rzeczywistości rodzaj wysublimowanego samobójstwa.

To ją zaskoczyło. Arystoteles byłby bardziej subtelny, pomyślała.

— Talesie — powiedziała stanowczo — kiedy będę chciała pomówić z kimś o tych sprawach, osobą tą będzie moja córka.

— Oczywiście, Biseso. Czy potrzebujesz jeszcze czegoś?

Zawahała się.

— Ile mam lat?

— Ach. Dobre pytanie. Stanowisz osobliwość, Biseso.

— Dziękuję.

— Urodziłaś się w 2006 roku, czyli sześćdziesiąt trzy lata temu. Trzeba od tego odjąć dziewiętnaście lat, które spędziłaś w hibernaculum.

Powiedziała ostrożnie:

— To daje czterdzieści cztery lata.

— Mimo to twój wiek biologiczny to czterdzieści dziewięć lat.

— Tak. A te pięć lat różnicy?

— To lata, które spędziłaś na Mirze.

Kiwnęła głową.

— Wiesz o tym?

— To informacja ściśle tajna. Tak, wiem.

Odchyliła się na krześle, patrząc na słonie w oddali i na migocące niebo 2069 roku; próbowała pozbierać myśli.

— Dziękuję, Talesie.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Kiedy umilkł, ogarnęło ją poczucie delikatnej nieobecności.

5. Londyn

Bella Fingal znajdowała się w powietrzu, nad Londynem, kiedy córka przekazała jej złe wieści.

Bella przeleciała nad Atlantykiem i teraz jej samolot zmierzał do Heathrow, leżącego na przedmieściach, na zachód od centrum Londynu. Ale pilot powiedział, że zgodnie z torem lotu najpierw polecą na wschód, a potem zawrócą, lecąc wzdłuż biegu Tamizy, przeciwnie do kierunku wiatru. Tego pogodnego, marcowego poranka miasto rozciągające się u jej stóp wyglądało jak skrzący się dywan. Bella miała cały samolot dla siebie; był to jeden z nowych odrzutowców naddźwiękowych, wymyślny rydwan dla liczącej pięćdziesiąt siedem lat babki.

Ale tak naprawdę wcale nie miała ochoty na tę podróż. Pogrzeb Jamesa Duflota był dostatecznie przykrym przeżyciem, przybycie do pogrążonej w rozpaczy rodziny będzie jeszcze gorsze. Był to jednak jej obowiązek, jako przewodniczącej Światowej Rady Przestrzeni Kosmicznej.

Znalazła się na tym stanowisku prawie przypadkowo, prawdopodobnie w wyniku kompromisowego wyboru dokonanego przez ponadrządowy panel kierujący Radą Przestrzeni Kosmicznej. Gdzieś w głębi umysłu miała nadzieję, że jej nowe stanowisko będzie przede wszystkim honorowe, podobne do tych, jakie piastowała większość rektorów uniwersytetów i nieetatowych dyrektorów, którzy poszli w jej ślady jako weterani burzy słonecznej. Nie wyobrażała sobie, że będą ją wozić po całej planecie i zmuszać do udziału w nieprzyjemnych, smutnych uroczystościach, jak ta obecna.

Zrobiła swoje na terenie tarczy. Powinnam była pozostać na emeryturze, pomyślała tęsknie.

I dopiero gdy połączyła się z nią Edna i przekazała jej tę smutną dziwną wiadomość, Bella uświadomiła sobie dobitnie, że naprawdę jest głównodowodzącą floty kosmicznej.


* * *

— Tym razem tropiciele uważają, że natknęli się na coś poważnego, mamo. Coś ukrytego w mroku. A teraz zbliżającego się do orbity Jowisza i poruszającego się po torze hiperbolicznym. Nie ma tego na mapie sporządzonej przez Niszczarkę, chociaż nie jest to takie dziwne, komety długookresowe zbyt odległe, aby były źródłem echa, pojawiają się cały czas. To coś ma inne cechy, które wywołują ich niepokój…

Swego czasu Bella widziała rendering „mapy Niszczarki”, zrealizowany w postaci podobnej do planetarium, w jej własnej bazie w starym budynku kwatery głównej NASA w Waszyngtonie. Ogromne, dynamiczne, trójwymiarowe zdjęcie całego układu słonecznego zostało wykonane w przeddzień burzy słonecznej dzięki zdetonowaniu potężnej bomby jądrowej w głębi kosmosu — eksplozji, która równocześnie wysłała w stronę milczących gwiazd pęk informacji dotyczących całej kultury ludzkości, o nazwie „Earthmail”; były w nim także zawarte kopie największych sztucznych umysłów planety: Arystotelesa, Talesa i Ateny. W ciągu kilku godzin po tej eksplozji radioteleskopy na Ziemi zarejestrowały liczne echa wybuchu w zakresie promieni X, pochodzące od wszystkich obiektów o rozmiarach przekraczających jeden metr, znajdujących się wewnątrz orbity Saturna.

Dwadzieścia siedem lat po burzy słonecznej zamieszkane przez człowieka światy i kosmos były pełne oczu, które śledziły wszystko, co się porusza. Każdy obiekt, który nie znajdował się na tej mapie, musiał być nowym przybyszem. Większość z nich, czy to pochodzenia ludzkiego, czy też naturalnego, można było szybko zidentyfikować i wyeliminować. A jeśli nie — no cóż, wtedy, jak Bella się przekonała, złe wieści szybko docierały do jej uszu.

W osłoniętej, cichej i ciepłej kabinie samolotu Bella zadrżała. Jak wielu ludzi z jej pokolenia nadal prześladowały ją koszmary związane z burzą słoneczną. Teraz jej zadaniem było wysłuchać złych snów.

Twarz Edny widoczna na elastycznym ekranie umieszczonym w tylnej części fotela przed Bellą była bezbłędnie renderowana w trzech wymiarach. Edna miała tylko dwadzieścia trzy lata i należała do pierwszego pokolenia „Kosmitów”, jak Bella nauczyła się ich nazywać, ludzi urodzonych w przestrzeni kosmicznej podczas pobytu Belli w ośrodku rehabilitacyjnym na Księżycu. Ale Edna już była kapitanem. Awanse we flocie następowały szybko, bo niewielu członków załogi było tak bystrych jako ona (tak przynajmniej twierdziła), mieli nawet roboty do czyszczenia pokładu. Dzisiaj, ze swymi ściągniętymi do tyłu czarnymi włosami i w mundurze zapiętym pod szyję, Edna robiła wrażenie spiętej, a pod oczami miała cienie.

Bella gorąco pragnęła dotknąć córki. Ale nie mogła z nią nawet rozmawiać w naturalny sposób. Edna przebywała w centrali operacyjnej floty znajdującej się w pasie asteroid. Kaprysy ruchu orbitalnego powodowały, że w tej chwili Edna była oddalona od matki o jakieś dwie jednostki astronomiczne, czyli znajdowała się w odległości dwukrotnie większej od odległości Ziemia — Słońce, co powodowało, że opóźnienie czasowe wynosiło aż szesnaście minut w jedną stronę.

A poza tym była kwestia protokołu. Bella była faktycznie przełożoną swojej córki. Próbowała się skupić na tym, co mówi Edna.

— To na razie wstępne doniesienia, mamo — powiedziała Edna. — Nie znam żadnych szczegółów. Ale plotki mówią, że kontradmirał Paxton leci do Londynu, żeby cię o tym poinformować…

Bella wzdrygnęła się. Bob Paxton, bohaterski badacz Marsa i potwornie upierdliwy facet. Edna uśmiechnęła się.

— Po prostu pamiętaj, że chociaż ma muchy w nosie, to ty jesteś szefem! Nawiasem mówiąc, Thea ma się doskonale. — Córka Edny, trzyletnia wnuczka Belli, Kosmitka drugiej generacji. — Wkrótce będzie wracać do domu. Ale powinnaś zobaczyć, jak polubiła mikrograwitację w środowisku niskospinowym!…

Edna mówiła o zwykłych rzeczach, o sprawach rodzinnych, wydarzeniach znacznie mniejszej wagi niż los układu słonecznego. Bella chłonęła każde jej słowo, jak każda babka. Ale to wszystko było takie dziwne, nawet dla Belli, która sama służyła w przestrzeni kosmicznej. Język Edny był naszpikowany nieznanymi określeniami. Znaleźć drogę w środowisku wirującym można było, poruszając się w kierunku dospinowym, przeciwspinowym albo doosiowym… Nawet jej akcent się zmienił: miał lekką domieszkę irlandzkiego po Belli i wyraźne naleciałości amerykańskiego ze wschodniego wybrzeża — flota kosmiczna była w gruncie rzeczy odgałęzieniem starej floty oceanicznej Stanów Zjednoczonych i odziedziczyła znaczną cześć jej kultury.

Jej córka i wnuczka dorastały z dala od niej, smętnie pomyślała Bella. Ale w końcu każda babka, poczynając od biblijnej Ewy, czuła pewnie to samo.

Łagodne dzwonienie uświadomiło jej, że samolot zaczyna schodzić do lądowania. Zapisała w pamięci pozostałą część wiadomości od Edny i wysłała krótką odpowiedź.

Samolot przechylił się i Bella spojrzała na miasto.

Wyraźnie widziała olbrzymi obrys Kopuły. Stanowił niemal doskonałe koło o średnicy około dziewięciu kilometrów i środku na Trafalgar Square. Wewnątrz Kopuły większość starej zabudowy uniknęła zniszczeń spowodowanych przez burzę słoneczną i coś z charakteru starego Londynu pozostało, blady połysk piaskowca i marmuru. Ale Westminster był teraz wyspą, a opuszczony Parlament stał się pomnikiem. Po burzy słonecznej miasto porzuciło próby ujarzmienia rzeki i wycofało się w stronę nowych brzegów, które były szersze i podążały za naturalnym biegiem rzeki, jaki Rzymianie wyrysowali na swoich mapach. Mieszkańcy Londynu przystosowali się do nowych warunków, można było zobaczyć nurków pływających koło betonowych ruin południowego nabrzeża.

Na zewnątrz dawnej Kopuły większa część podmiejskiej zabudowy została starta z powierzchni ziemi przez pożary, które wybuchły w dniu, w którym zaatakowała burza. Teraz rozciągał się tam dywan nowych bloków, które wyglądały jak rowy przeciwczołgowe.

A kiedy samolot jeszcze bardziej obniżył lot, zobaczyła samą Kopułę, czy raczej to, co z niej pozostało. Panele już dawno temu zdemontowano, ale niektóre ogromne żebra i filary pozostały; zniszczone wpływami atmosferycznymi, zmatowiałe, rzucały długie na kilometr cienie na uratowane przez Kopułę miasto. Od tego czasu minęło dwadzieścia siedem lat, ale wciąż było widać blizny, jakie pozostawiła burza słoneczna na całym świecie.

Miasto przemknęło pod nią i samolot zatoczył łuk nad nijakimi, podobnymi do bunkrów, domami przedmieścia, podchodząc do lądowania.

6. Myra

Myra siedziała z Bisesą przed oknem, popijając mrożoną herbatę. Było wcześnie i łagodne światło poranka podkreślało zmarszczki na twarzy Myry.

— Ciągle się we mnie wpatrujesz — powiedziała Myra.

— Przepraszam, kochanie. Masz mi za złe? Dla mnie zestarzałaś się o dziewiętnaście lat w ciągu tygodnia.

— Przynajmniej wciąż jestem młodsza od ciebie — powiedziała Myra z urazą w głosie, miała do tego prawo.

Myra miała na sobie luźną bluzkę i spodnie z jakiegoś „inteligentnego” materiału, który robił wrażenie, jakby zapewniał chłód jej ciału. Włosy odgarnęła do tyłu, co w oczach Bisesy wyglądało nieco surowo, lecz pasowało do rysów jej twarzy i delikatnego czoła. Na palcu nie miała obrączki. Jej ruchy były skąpe, opanowane, niemal oficjalne i rzadko patrzyła na matkę.

Nie wyglądała na szczęśliwą. Wyglądała na niespokojną. Bisesa nie wiedziała, co jest tego przyczyną.

— Powinnam była być tutaj z tobą — powiedziała.

Myra podniosła wzrok.

— No, ale nie byłaś.

— W tej chwili nawet nie wiem…

— Wiesz, że poślubiłam Eugene’a na krótko przed tym, jak wylądowałaś w tym zbiorniku. — Eugene Mangles, cudowne, choć autystyczne dziecko nauki, a dzięki swym obliczeniom podczas burzy słonecznej niemal zbawiciel świata. — W tamtych czasach wszyscy wychodzili za mąż młodo — powiedziała Myra. Lata bezpośrednio po burzy słonecznej były okresem gwałtownego wzrostu liczby ludności. — Rozstaliśmy się po pięciu latach.

— No cóż, jest mi przykro. Był ktoś inny?

— Nie na poważnie.

— Więc gdzie teraz pracujesz?

— Wróciłam do Londynu już dziesięć lat temu. Mieszkam w naszym starym mieszkaniu w Chelsea.

— Pod szkieletem Kopuły.

— Tego, co z niej zostało. Te stare ruiny mają wpływ na ceny nieruchomości. Mieszkać pod Kopułą to coś dla snobów. Chyba jesteśmy bogate, mamo. Ilekroć zabraknie mi pieniędzy, sprzedaję część majątku; ceny idą w górę tak szybko, że niebawem strata zostaje zrekompensowana.

— Więc wróciłaś do miasta. I co robisz?

— Przekwalifikowałam się na pracownicę opieki społecznej. Zajmuję się stresem pourazowym.

— Stresem pourazowym…

— To głównie dotyczy twojego pokolenia, mamo. Towarzyszy im wszystkim aż do śmierci.

— Ale oni uratowali świat — łagodnie powiedziała Bisesa.

— Tak.

— Nigdy nie widziałam w tobie cech pracownicy opieki społecznej. Zawsze chciałaś być astronautką!

Myra zmarszczyła brwi, jak gdyby wypominano jej brak rozwagi.

— Wyrosłam z tego, kiedy przekonałam się, co się naprawdę dzieje.

Najwyraźniej nieświadomie dotknęła tatuażu na policzku. Był to w rzeczywistości tatuaż identyfikacyjny, rodzaj przymusowej rejestracji, wprowadzonej kilka lat po tym, jak Bisesa wylądowała w zbiorniku. Nie był to objaw dowodzący istnienia szczególnych swobód obywatelskich.

— Czy Eugene nie pracował nad metodami modyfikacji pogody?

— Tak, istotnie. Ale dość szybko przesunięto go do prac o charakterze obronnym. No wiesz, modyfikacja pogody jako instrument politycznej kontroli. Nigdy tego nie użyto, ale to istnieje. Wiedliśmy długie spory na temat moralnego aspektu tego, co robi. Nigdy nie przegrałam, ale także nigdy nie wygrałam takiego sporu. Do Eugene’a to po prostu nie docierało.

Bisesa westchnęła.

— Pamiętam, że taki właśnie był.

— Ostatecznie praca była dla niego ważniejsza niż ja.

Bisesie było naprawdę przykro, że widzi tyle rozczarowania w córce, która z jej punktu widzenia jeszcze kilka tygodni temu była pełną życia dwudziestolatką.

Wyjrzała przez okno. Coś się poruszało po drugiej stronie kanionu. Tym razem były to wielbłądy.

— Nie wszystko w tym nowym świecie wydaje mi się złe — powiedziała, próbując rozładować atmosferę. — Podoba mi się, że wielbłądy i słonie spacerują po Ameryce Północnej, chociaż nie jestem pewna, po co tutaj są.

— Jesteśmy w środku Parku Jeffersona — powiedziała Myra.

— Nazwanym na cześć prezydenta Jeffersona?

— Dowiedziałam się bardzo dużo o amerykańskich prezydentach, kiedy mieszkałam z rodziną Eugene’a w Massachusetts — sucho powiedziała Myra. W następstwie burzy słonecznej pojawiło się dążenie, aby odbudować naturalne środowisko. — Faktycznie Linda ma coś wspólnego z opracowaniem globalnego programu. Pisała mi o tym.

— Moja kuzynka Linda?

— Teraz to Dame Linda. — Studentka bioetyki, Linda, dzieliła mieszkanie z Bisesą i Myrą w okresie poprzedzającym burzę słoneczną. — Rzecz w tym, że na długo przed Kolumbem pierwsi ludzie z epoki kamienia wytępili większość wielkich ssaków. Wskutek tego ekologia jest pełna dziur, których ewolucja nie zdążyła wypełnić. To chyba Thoreau użył określenia: „koncert, w którym brakuje tak wielu części”. Linda często go cytowała. Kiedy Hiszpanie sprowadzili tutaj konie, ich populacja gwałtownie wzrosła. Dlaczego? Bo konie tu właśnie się rozwinęły…

W nowym Parku Jeffersona podjęto świadomy wysiłek, by odbudować ekologię, jaka istniała pod koniec ostatniej epoki lodowcowej, sprowadzając gatunki, blisko spokrewnione z tymi, które wyginęły.

Bisesa kiwnęła głową.

— Afrykańskie i azjatyckie słonie zamiast mamutów i mastodontów.

— Wielbłądy zamiast wymarłych kamelidów. Więcej gatunków koni, aby zapewnić ich różnorodność. Chyba nawet zebry. Zamiast leniwców nosorożce, czyli zwierzęta roślinożerne o podobnej masie i sposobie odżywiania się.

— I lwy…

— Tak. Za granicą jest więcej takich parków. W Wielkiej Brytanii połowa Szkocji to obecnie naturalny las dębowy.

Bisesa spojrzała na wyniosłe wielbłądy.

— Przypuszczam, że to ma cel terapeutyczny. Ale to działania zastępcze. Lecznicze. Ciągle żyjemy w świecie stanowiącym pokłosie burzy słonecznej.

— Tak — ponuro powiedziała Myra. — I nie każde działanie, jakie podjęto po burzy słonecznej, było równie pozytywne jak założenie parku.

— Mamo, ludzie dowiedzieli się o przyczynach burzy słonecznej. Poznali prawdę. Na początku to było tajne. Nawet słowo „Pierworodni” nie zostało upublicznione. Wtedy nie było żadnych wskazówek, że burza słoneczna była wynikiem celowego działania.

Spowodowanym skierowaniem olbrzymiej planety w jądro Słońca.

— Ale prawda wyszła na jaw. Byli informatorzy. Rozpętała się burza, gdy członkowie pokolenia, które walczyło z burzą słoneczną, zbliżali się do emerytury i nie mając nic do stracenia, zaczęli mówić o tym, co wiedzieli.

— Jestem zaskoczona, że fakty tuszowano tak długo.

— Myślę, że nawet teraz jest mnóstwo ludzi, którzy w to nie wierzą. Ale ludzie się boją. Są też tacy w rządzie, przemyśle i innych instytucjach, którzy wykorzystują ten strach. Chcą zmilitaryzować całą Ziemię, a w istocie cały układ słoneczny. Nazywają to Wojną z Niebiosami.

Bisesa prychnęła.

— To śmieszne. Jak można prowadzić wojnę z abstrakcją?

— Podejrzewam, że o to właśnie chodzi. To znaczy cokolwiek, co chcesz, aby znaczyło. A ci, którzy kontrolują niebo, mają wielką władzę. Jak myślisz, dlaczego Tales jest wciąż na Księżycu?

— Aha. Ponieważ nikt nie może się tam do niego dostać. I dlatego się wycofałaś?

— Większość środków jest po prostu marnotrawionych. Co gorsza, nie prowadzi się żadnych poważnych badań nad tym, co wiemy na temat technologii Pierworodnych. Oczy, manipulowanie czasoprzestrzenią, konstruowanie kieszonkowych wszechświatów i tak dalej. Wszystko to mogłoby się naprawdę przydać w przypadku ponownego zagrożenia.

— Więc to dlatego się wycofałaś.

— Tak. To była niezła zabawa, mamo. Musiałam pojechać na Księżyc! Ale nie potrafiłam przełknąć tych kłamstw. Na Ziemi i poza nią jest wielu ludzi, którzy myślą tak samo jak ja.

— Poza nią?

— Mamo, od czasu burzy słonecznej poza granicami Ziemi przyszło na świat całe pokolenie. Nazywają siebie Kosmitami. — Spojrzała na matkę, po czym odwróciła wzrok. — To właśnie Kosmita do mnie zadzwonił. I poprosił, żebym po ciebie przyszła.

— Dlaczego?

— Coś się zbliża.

Te proste słowa zmroziły Bisesę.

Jej uwagę zwróciło przesuwające się światło. Spojrzawszy w górę, ujrzała jasnego satelitę, przecinającego niebo.

— Myro, co to jest? Wygląda jak coś mocno staromodnego wśród tych kosmicznych zwierciadeł.

— To Apollo 9. Wycieczka rekreacyjna. Ten statek dziś obchodzi stulecie lotów. Rząd wznawia wszystkie klasyczne misje. Dla upamiętnienia utraconych czasów przed burzą słoneczną.

Konserwacja i pomniki. Trwanie przy przeszłości. Naprawdę było tak, jakby cały świat nadal był w szoku.

— Dobrze. Co chcesz, żebym zrobiła?

— Jeżeli dobrze się czujesz, pakuj manatki. Wyjeżdżamy.

— Dokąd jedziemy?

Myra uśmiechnęła się z przymusem.

— Opuszczamy Ziemię…

7. Medal Tooke’a

Kawalkada zatrzymała się przed posiadłością w dzielnicy podmiejskiej o nazwie Chiswick.

Bella wysiadła z samochodu, a wraz z nią dwaj członkowie obstawy. Byli nimi mężczyzna i kobieta w kamizelkach kuloodpornych, milczący i anonimowi, podobnie jak wszyscy ich koledzy. Kobieta trzymała mały pakunek w czarnej, skórzanej kasetce.

Samochód zamknął się automatycznie.

Bella stała przed domem Duflotów, zbierając się na odwagę. Był to nijaki, betonowy blok o zaokrąglonych rogach, wpuszczony w ziemię, jak gdyby był za ciężki dla londyńskiego gruntu. Na dachu zainstalowano silniki wiatrowe, ogniwa słoneczne i liczne anteny; okna były małe i głęboko osadzone w ścianach. Wyposażony w podziemne pokoje i niezależne źródło zasilania, był jak bunkier. Taka była architektura przesiąkniętej strachem połowy dwudziestego pierwszego wieku.

Bella musiała zejść po schodach do głównych drzwi. Czekała tam już na nią szczupła kobieta w szykownym czarnym kostiumie.

— Pani Duflot?

— Doktor Fingal, jak sądzę. Dziękuję, że zechciała pani przyjechać. Proszę mi mówić Philippa… — Wyciągnęła dłoń na powitanie.

Obserwowana przez swoją obstawę, Bella weszła do salonu.

Philippa Duflot musiała być po sześćdziesiątce, była więc trochę starsza niż Bella. Miała krótko obcięte, srebrzyste włosy. Twarz miała dość ładną, wąską i zaciśnięte usta. Sprawiała wrażenie osoby obdarzonej stalową samokontrolą, ale ta kobieta straciła syna i ślady owej tragedii widać było w zmarszczkach wokół jej oczu i wyprężonej szyi.

W salonie czekali na Bellę przedstawiciele kilku pokoleń rodziny Philippy. Kiedy Bella weszła do pokoju, stali w szeregu na tle ściany przedstawiającej obraz malowniczego szkockiego jeziora. Bella dokładnie nauczyła się na pamięć ich imion. Dwaj synowie Philippy, Paul i Julian, byli po trzydziestce i robili wrażenie niezdarnych. Żony stały u ich boku. Ta szczupła i ładna, dwudziestosześcioletnia kobieta imieniem Cassie była wdową po Jamesie; obok niej stało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, Toby i Candida. Wszyscy byli ubrani w czarne i białe stroje żałobne, nawet dzieci. I wszyscy mieli tatuaże identyfikacyjne na policzkach. Ten na policzku pięcioletniej dziewczynki przedstawiał różowy kwiatek.

Stojąc przed tą grupką, onieśmielona wbitymi w nią spojrzeniami dzieci, Bella nie widziała, co powiedzieć.

Philippa przyszła jej z pomocą.

— To bardzo miło z pani strony, że zechciała pani przyjechać. — Miała autentycznie brytyjski, arystokratyczny sposób mówienia, pełen opanowania, prawdziwy relikt minionej epoki. Philippa powiedziała do wnuczków. — Doktor Fingal jest przewodniczącą Rady Przestrzeni Kosmicznej. To bardzo ważna osoba. I przyleciała aż z Ameryki, żeby się z nami spotkać.

— To prawda. I żeby wam to wręczyć. — Bella skinęła na kobietę z obstawy, która podała jej skórzaną kasetkę. Bella otworzyła ją ostrożnie i położyła na niskim stoliku. Na spodzie z czarnego aksamitu spoczywał krążek delikatnego, mieniącego się materiału.

Dzieci wybałuszyły oczy. Chłopiec spytał:

— To jest medal?

A Candida powiedziała:

— To dla taty?

— Tak. To dla waszego ojca. — Pokazała palcem medal, ale nie dotknęła go; wyglądał jak pajęczyna wypełniona maleńkimi elektronicznymi elementami. — Wiecie, z czego jest wykonany?

— To materiał tarczy — szybko powiedział Toby.

— Tak. Autentyczny. Nazywa się Medal Tooke’a. Jest to najwyższe odznaczenie, jakie można otrzymać, jeśli się żyje i pracuje w przestrzeni kosmicznej. Znałam Buda Tooke’a. Pracowałam z nim tam, na terenie tarczy. Wiem, jak bardzo podziwiałby waszego ojca. I to nie tylko medal. Chcecie zobaczyć, co potrafi?

Chłopiec był pełen sceptycyzmu.

— Co?

Pokazała palcem.

— Po prostu dotknij go i zobacz.

Chłopiec posłuchał.

Nad blatem zamigotał i ożył hologram, przesłaniając leżący w kasetce medal. Przedstawiał scenę pogrzebu, przykrytą flagą trumnę spoczywającą na lawecie ciągnionej przez sześć maleńkich czarnych koni. Z boku stały figurki w ciemnoniebieskich mundurach. Dźwięk był brzękliwy, ale wyraźny i Bella słyszała skrzypienie końskich uprzęży i delikatny stukot kopyt.

Milczące dzieci pochylały się niczym olbrzymy nad tą sceną. Cassie cicho płakała; jej brat ją pocieszał. Philippa Duflot patrzyła spokojnie.

Nagranie przeskoczyło do przodu. Zabrzmiały trzy salwy i w górze przemknęła eskadra maleńkich, skrzących się samolotów odrzutowych; jeden z nich odłączył od reszty formacji.

— To pogrzeb taty — powiedział Toby.

— Tak. — Bella pochyliła się przed dziećmi. — Pochowano go w Arlington. To jest w stanie Virginia, w Ameryce, gdzie znajduje się amerykański cmentarz wojskowy.

— Tata szkolił się w Ameryce.

— Tak jest. Byłam tam, na pogrzebie, razem z waszą mamą. Hologram jest generowany przez ten element tarczy…

— Dlaczego jeden samolot odłączył od reszty?

— To się nazywa szyk osoby zaginionej. Te samoloty to T-38, wiesz, Toby? Szkolili się na nich pierwsi astronauci. Mają ponad sto lat, wyobrażasz sobie?

— Podobają mi się te małe koniki — powiedziała Candida.

Wujek położył im dłonie na ramionach.

— A teraz odsuńcie się.

Bella wyprostowała się z uczuciem ulgi.


* * *

Pojawiły się napoje: sherry, whisky oraz kawa i herbata, które podała przygnębiona ciotka. Bella wzięła kawę i stanęła obok Philippy.

— To miło z pani strony, że pani z nimi porozmawiała — powiedziała Philippa.

— Myślę, że to mój obowiązek — odparła zakłopotana Bella.

— Tak, ale można to zrobić dobrze albo źle. Jeszcze pani do tego nie przywykła, prawda?

Bella uśmiechnęła się. — To dopiero sześć miesięcy. To widać?

— Wcale nie.

— Wypadki śmiertelne w przestrzeni kosmicznej są rzadkie.

— Tak, dzięki Bogu — powiedziała Philippa. — Ale właśnie dlatego tak trudno się z tym pogodzić. Miałam nadzieję, że to nowe pokolenie będzie zabezpieczone przed — no, przed tym, przez co przeszliśmy my sami. Czytałam o pani. Pani naprawdę była na tarczy.

Bella uśmiechnęła się.

— Byłam podrzędnym technikiem ds. łączności.

Philippa potrząsnęła głową.

— Nie ma się czego wstydzić. Awansowano panią na dowódcę misji, nieprawdaż?

— Tylko dlatego, że nie było wówczas nikogo innego, kto by mógł objąć to stanowisko.

— Mimo to, wykonała pani zadanie. I zasłużyła na uznanie, jakim się pani cieszy.

Bella nie była tego pewna. Jej dalszej karierze jako członka kierownictwa w rozmaitych korporacjach telekomunikacyjnych i organach nadzorujących bez wątpienia dodał skrzydeł rozgłos i możliwość wykorzystania jako elementu public relations. Ale zawsze przykładała się do pracy, aż do przejścia na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat — krótką, jak się miało okazać, ponieważ zaproponowano jej to nowe stanowisko, którego nie mogła odrzucić.

Philippa powiedziała:

— Jeśli o mnie chodzi, podczas przygotowań do burzy pracowałam w Londynie. Byłam zatrudniona w biurze burmistrza i zajmowałam się planowaniem postępowania w przypadku awarii i podobnymi sprawami. Ale zanim zaatakowała burza, rodzice wywieźli mnie do punktu L2.

Tarcza unosiła się nad Ziemią w punkcie równowagi grawitacyjnej, w pierwszym punkcie Lagrange’a leżącym między Ziemią i Słońcem. Drugi punkt Lagrange’a także leżał na prostej łączącej Ziemię ze Słońcem, ale znajdował się po drugiej stronie planety. Kiedy więc pracownicy w punkcie L1 mozolili się, żeby osłonić świat przed burzą, w punkcie L2 znaleźli bezpieczne schronienie uchodźcy, do których należeli multimilionerzy, dyktatorzy oraz inni bogacze i członkowie elity władzy — w tym także, jak krążyły pogłoski, połowa brytyjskiej rodziny królewskiej. Historia punktu L2 stała się później szeroko komentowanym skandalem.

— To nie było przyjemne miejsce — mruknęła Philippa. — Próbowałam pracować. Stanowiliśmy rzekomo stację kontrolną. Utrzymywałam łączność ze stacjami naziemnymi. Ale niektórzy z tych bogaczy wydawali wystawne przyjęcia.

— Wygląda na to, że nie miałaś wyboru — powiedziała Bella. — Nie powinnaś się obwiniać.

— Miło, że pani to mówi. Mimo wszystko trzeba dalej żyć.

Z wahaniem zbliżyła się do nich Cassie, wdowa po Jamesie Duflot.

— Dziękuję, że pani przyjechała — powiedziała z zakłopotaniem. Wyglądała na zmęczoną.

— Nie musisz…

— Była pani taka miła dla dzieci. Będą pamiętać ten dzień.

— Uśmiechnęła się. — Widziały pani zdjęcie w wiadomościach. Jednak myślę, że schowam ten hologram.

— Tak chyba będzie najlepiej. — Bella zawahała się. — Nie potrafię powiedzieć zbyt wiele o tym, czym zajmował się James. Ale chcę, żebyś wiedziała, że twój mąż oddał życie za najważniejszą sprawę.

Cassie kiwnęła głową.

— Wie pani, w pewnym sensie byłam na to przygotowana. Ludzie pytają mnie, jak to jest mieć męża, który poleciał w kosmos. Mówię im, że powinni starać się zostać na Ziemi.

Bella uśmiechnęła się z przymusem.

— Prawdę mówiąc, przeżyliśmy trudne chwile. Jesteśmy — naziemni. James poleciał w kosmos, żeby tam pracować, nie żyć. Nasz dom jest tutaj. W Londynie. A ja codziennie jeździłam do pracy w Thule. — Bella wcześniej zebrała potrzebne informacje; Thule Inc. było wielką, międzynarodową agencją odbudowy ziemskiej ekologii. — Rozmawialiśmy trochę o rozstaniu się na pewien czas. — Cassie zaśmiała się z goryczą. — No cóż, nigdy się nie dowiem, jak skończyłaby się ta historia, prawda?

— Tak mi przykro…

— Wie pani, czego mi brakuje? Jego maili. Rozmów wideo. Widzi pani, nie miałam jego, ale miałam maile. Więc w pewnym sensie brakuje mi nie tyle jego, co tych maili. — Spojrzała surowo na Bellę. — To było tego warte, prawda?

Bella nie była w stanie powtórzyć frazesów, jakiej od niej oczekiwano.

— Dopiero od niedawna w tym tkwię. Ale dopilnuję, aby było.

To było za mało. Wszystko byłoby za mało. Poczuła ulgę, gdy tłumacząc się obowiązkiem kolejnej wizyty, opuściła ten podobny do bunkra dom.

8. Euroigła

Ażeby spotkać się z Billem Paxtonem, Bella musiała pojechać do Wieży Livingstone’a albo „Euroigły”, jak nazywali ją nadal wszyscy mieszkańcy Londynu. Lokalna centrala administracyjna Unii Euroazjatyckiej, a kiedyś siedziba premiera Unii, była budowlą, w której mieściły się przestronne i widne biura z wielkimi oknami z hartowanego szkła, z których roztaczał się wspaniały widok na Londyn. Podczas burzy słonecznej Euroigła była osłonięta Kopułą, a na jej dachu, który był zrośnięty z konstrukcją samej Kopuły, znajdowało się małe muzeum poświęcone tym pełnym niebezpieczeństw czasom.

Paxton czekał na Bellę w sali konferencyjnej na czterdziestym pierwszym piętrze. Chodząc po pokoju, wielkimi łykami popijał kawę. Przywitał Bellę sztywnym wojskowym ukłonem.

— Pani przewodnicząca Fingal.

— Dziękuję, że przyjechał pan aż do Londynu na to spotkanie ze mną…

Zbył to machnięciem ręki.

— Miałem tu inną sprawę do załatwienia. Musimy porozmawiać.

Usiadła. Wciąż wstrząśnięta spotkaniem z Duflotami, poczuła, że to będzie bardzo długi dzień.

Paxton nie usiadł. Robił wrażenie niespokojnego. Nalał Belli kawy z wielkiego dzbanka stojącego w rogu pokoju; nalał także kawy członkom jej obstawy, którzy usiedli po drugiej stronie stołu.

— Proszę mi powiedzieć, co zaprząta pana umysł, admirale.

— Powiem prosto. Potwierdzają to nowe obserwacje. Pojawiło się to licho.

— Jakie licho?

— Anomalia. Coś, co porusza się przez układ słoneczny i przyleciało z zewnątrz…

Paxton byt wysoki i żylasty. Ma twarz astronauty, pomyślała, bardzo bladą i pokrytą bliznami po guzach spowodowanych promieniowaniem. Tatuaż na policzku przedstawiał emblemat floty kosmicznej, a włosy ostrzyżone na jeża były lekko przyprószone siwizną.

Ma siedemdziesiąt parę lat, pomyślała. Kiedy dowodził Aurorą 1, pierwszym lotem załogowym na Marsa, miał koło czterdziestki i był pierwszym człowiekiem, który postawił nogę na tej planecie, a potem, podczas burzy słonecznej, został wraz ze swą załogą poddany najcięższej próbie. Najwyraźniej to doświadczenie odbiło się poważnie na jego życiu. Obecnie był kontradmirałem floty kosmicznej i w owych paranoicznych latach po burzy zyskał wielkie wpływy, podjął energiczne wysiłki, aby odeprzeć zagrożenie, które kiedyś sprawiło, że utknął na Marsie.

Patrząc, jak chodzi po pokoju z kamiennym wyrazem twarzy, Bella poczuła absurdalny impuls, żeby poprosić go o autograf. A potem kolejny impuls, żeby kazać mu przejść na emeryturę. Odpędziła od siebie te niemądre pomysły.

Mówiąc urywanym głosem, naznaczonym zachodnim akcentem, rozwinął informacje, które wcześniej otrzymała od Edny.

— W rzeczywistości dysponujemy trzema obserwacjami tego czegoś.

Pierwsza z nich miała charakter przypadkowy.

Voyager 1, wystrzelony w 1977 roku, przeprowadziwszy pierwszy rekonesans planet zewnętrznych, pomknął dalej, opuszczając układ słoneczny. Do końca piątego dziesięciolecia nowego wieku Voyager pokonał odległość ponad sto pięćdziesiąt razy większą od odległości Ziemia — Słońce.

I wtedy zainstalowany na nim detektor promieni kosmicznych, przeznaczony do rejestracji cząstek pochodzących z odległych gwiazd supernowych, napotkał deszcz cząstek o wysokiej energii.

W mrokach kosmosu coś się narodziło.

— Wówczas nikt się tym specjalnie nie zainteresował. Ponieważ miało to miejsce 20 kwietnia 2042 roku. — Paxton uśmiechnął się. — W dniu burzy słonecznej. Byliśmy dość pochłonięci innymi sprawami.

Późniejsze obserwacje Voyagera dowiodły, że owa anomalia, pod wpływem grawitacji Słońca, zaczęła zmierzać w stronę samego środka układu słonecznego. Pierwszym znaczącym obiektem, jaki przybysz miał napotkać w drodze do Słońca, był Saturn i jego księżyce; miało to nastąpić w 2064 roku. Opracowano więc stosowne plany.

— I wtedy nastąpiło drugie spotkanie — powiedział Paxton. — Mamy odczyty z Monitora Głębokiego Kosmosu X7-6102-016 oraz zapis zniszczenia tej sondy kosmicznej. A trzecia, ostatnia obserwacja pochodzi z kilku sond i dowodzi, że jakieś cholerstwo porusza się po orbicie Jowisza. — Uruchomił znajdujący się na stole ekran, na którym ukazała się mapa. — Trzy punkty na tej mapie, o, tutaj — to trzy punkty przypuszczalnej trajektorii. Trzy obserwacje czegoś, co musi stanowić ten sam obiekt, pętający się tam, gdzie nie powinno go być. — Utkwił w niej spojrzenie swych chłodnych, niebieskich, załzawionych oczu, jakby rzucając jej wyzwanie, by złożyła to wszystko do kupy.

— I jest pan pewien, że to nie kometa ani coś naturalnego?

— Komety nie wysyłają promieni kosmicznych — powiedział. — I to dziwny zbieg okoliczności, że to coś wyskoczyło znikąd akurat w dniu burzy słonecznej, nie uważa pani?

— A ta trajektoria, jeśli ją przedłużyć, dokąd zmierza, admirale?

— Mamy na ten temat całkiem dokładne dane. Saturn odchylił kurs tego obiektu, ale poruszając się dalej, nie przeleci w pobliżu żadnego ciała o wystarczającej masie, aby spowodować efekt procy. Zakładając, że porusza się wyłącznie pod wpływem siły ciążenia…

Zrozumiała.

— Zmierza w stronę Ziemi, prawda?

Twarz miał jak z granitu.

— Jeżeli będzie się poruszać po tym torze, dotrze tutaj w grudniu przyszłego roku. Może to sanie Świętego Mikołaja?

Zmarszczyła brwi.

— Dwadzieścia dwa miesiące. To niewiele czasu.

— Niewiele.

— Gdyby podniesiono alarm, kiedy ten obiekt minął Saturna i jak pan mówi, zniszczył sondę, dowiedzielibyśmy się o tym kilka lat wcześniej.

Wzruszył ramionami.

— Trzeba jakoś ustalać poziom zagrożenia. Zawsze twierdziłem, że nie jesteśmy wystarczająco podejrzliwi. Rozmawiałem na ten temat z pani poprzednikiem wiele razy. Wygląda na to, że miałem rację, co? Jeżeli to przeżyjemy, będziemy mogli zmienić protokół.

Jeżeli to przeżyjemy. Te słowa przejęły ją dreszczem.

— Myśli pan, że to jakiś artefakt, admirale?

— Nie potrafię powiedzieć.

— Ale uważa pan to za zagrożenie, tak?

— Muszę to zakładać. Nie sądzi pani?

Trudno było się z tym nie zgodzić. Pytaniem było, co z tym począć.

Światowa Rada Przestrzeni Kosmicznej była jedynie luźno związana ze starą Organizacją Narodów Zjednoczonych, która od czasu burzy słonecznej skupiła swoje wysiłki na odbudowie Ziemi. Zadaniem Rady była koordynacja przygotowań do wszelkich dalszych zagrożeń ze strony niewidzialnego wroga stojącego za burzą słoneczną, wroga, którego istnienie nie zostało jak dotąd oficjalnie potwierdzone. Jej głównym narzędziem była flota kosmiczna, która nominalnie podlegała Radzie. Ale sama Rada była finansowana i kontrolowana przez niepewny sojusz czterech wielkich światowych mocarstw, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone, Eurazję oraz Chiny, które liczyły na to, że wykorzystają przestrzeń kosmiczną dla uzyskania przewagi nad czwartym z nich, Afryką.

Na szczycie tej chwiejnej struktury władzy znajdowała się Bella, będąca kompromisowym kandydatem w kompromisowej sytuacji.

Myślała, że na krótką metę trzy potęgi kosmiczne mogłyby próbować wywrzeć nacisk w razie nagłej próby podporządkowania sobie Afryki, która zyskała znaczącą rolę, ponieważ burza słoneczna spowodowała na jej terenie stosunkowo niewielkie zniszczenia. Płyty tektoniczne, które stanowiły podstawę Rady, mogą zacząć się przesuwać, pomyślała z niepokojem, właśnie wtedy, gdy trzeba będzie działać.

— Myśli pani o polityce — warknął Paxton.

— Tak — przyznała. Jak gdyby ta anomalia, bez względu na to, czym była, stanowiła po prostu nową pozycję na liście nękających świat problemów. Ale jeżeli było to kolejne zagrożenie takie jak burza słoneczna, wszystkie te problemy natychmiast staną się nieistotne.

Nagle poczuła się zmęczona. Stara, wycieńczona. Poczuła urazę, że ten kryzys tak nagle zwalił się na jej głowę.

Patrząc na pełną skupienia twarz Paxtona, zastanawiała się, jak dalece będzie mogła kierować nadchodzącymi wydarzeniami.

— Dobrze, admirale, słucham pana z uwagą. Co pan proponuje?


* * *

Cofnął się.

— Zbiorę więcej danych i zwołam odprawę dla przedyskutowania stojących przed nami możliwości. Myślę, że zrobię to po powrocie do Waszyngtonu. Jak najprędzej.

— Dobrze. Ale będziemy się musieli zastanowić nad dalszymi implikacjami. Co powiedzieć ludziom, a czego nie mówić. Jak się przygotować na spotkanie ze zbliżającą się anomalią, bez względu na to czym jest.

— Zanim to uczynimy, musimy mieć więcej danych.

— A co powiemy tym, którym podlegamy?

Paxton powiedział:

— Jeśli chodzi o politykę, musimy koniecznie dopilnować, by nasze pełnomocnictwa i możliwości działania nie zostały osłabione przez politykierów. I jeśli pani wyrazi zgodę, do materiałów odprawy dołączę materiały zebrane przez Komisję.

Poczuła, że włosy zjeżyły się jej na karku; po tym, jak spędziła tyle czasu na wysokich szczeblach wielkich organizacji, wiedziała, kiedy zostaje zastawiona pułapka.

— Ma pan na myśli Komitet Patriotów. Jego uśmiech przypominał grymas rekina.

— Powinna pani nas kiedyś odwiedzić. Pracujemy w starym Biurze Specjalnych Projektów Floty, wielu z nas to dawni lotnicy z paroma naszywkami. Nasza misja, przyznaję, że samozwańcza, polega na monitorowaniu reakcji naszych rządów i agencji nadrzędnych na interwencję obcych, która doprowadziła do burzy słonecznej oraz istniejącego od tego czasu stanu zagrożenia. Pani poprzednik nie chciał o tym wiedzieć. Prawdopodobnie myślał, że kontakty z takimi wariatami zniszczą jego karierę. Ale teraz rzeczywiście coś tam jest, prawdziwa anomalia. Jeśli chce nas pani wysłuchać, to właśnie nadszedł ten czas.

I znów trudno było się z tym nie zgodzić.

— Czuję, że chce mnie pan wciągnąć w dyskusję. OK, ale rezerwuję sobie prawo weta.

— Dziękuję. Jest jeden szczegół.

— Proszę mówić.

— Komisja zawsze miała władzom za złe, że nigdy nie zainteresowały się wskazówkami dotyczącymi obcych. Prace nad własną bronią to jedno, ale ignorowanie potencjału nieprzyjaciela jest karygodne. Jednakże wiemy o kimś, kto może pomóc wyświetlić tę mroczną tajemnicę.

— Kto to taki?

— Kobieta nazwiskiem Bisesa Dutt. Kiedyś służyła w brytyjskiej armii. To długa historia. To ona jest powodem, dla którego jestem dzisiaj w Londynie, ona tu mieszka. Ale jej tu nie ma, ani jej, ani jej córki. Kiedy tu przybyłem, dowiedziałem się, że być może jest w hibernaculum w Stanach Zjednoczonych pod przybranym nazwiskiem. Oczywiście teraz mogła już się stamtąd wynieść. — Przyjrzał się Belli. — Za pani pozwoleniem, postaram się ją odszukać.

Wzięła głęboki oddech.

— Mam do tego prawo?

— Jeżeli pani chce. — Zawiesił glos.

— Dobrze. Proszę ją znaleźć. I przysłać mi jej akta. Ale niech to będzie legalne, admirale. I odbędzie się przyzwoicie.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— To jest wliczone w usługę.

Nagle zrozumiała, że Paxton się cieszy. Czekał na tę chwilę, czekał przez całe swoje pełne rozczarowań życie od czasu heroicznych dni spędzonych na Marsie podczas burzy słonecznej. Czekał, aż niebo znów spadnie na głowę.

Bella powstrzymała wzruszenie ramion. Jeśli o nią chodzi, miała jedynie nadzieję, że zdoła uniknąć kolejnych Jamesów Duflotów.

9. Floryda

Myra zabrała Bisesę z hibernaculum i zawiozła ją na Florydę.

Leciały pękatym samolotem o szczątkowych skrzydłach. Był napędzany naddźwiękowym silnikiem strumieniowym.

Bisesa nadal czuła się słaba, ale w wojsku przywykła do latania helikopterami i teraz, z zaciekawieniem przyglądała się temu samolotowi nowej generacji, w każdym razie nowej dla niej. Wyprawa przez cały kontynent, z Arizony na Florydę, to było nic; ten solidny pojazd rzeczywiście doskonale dawał sobie radę podczas lotów dalekiego zasięgu, kiedy mógł wyskoczyć ponad atmosferę, niczym metalowy łosoś.

Ale środki bezpieczeństwa były obłędne. Musiały się poddać rewizji nawet podczas lotu. Ta paranoja była dziedzictwem nie tylko burzy słonecznej, lecz także incydentów, w wyniku których samoloty zostały wykorzystane jako pociski; jeden z nich zniszczył Rzym kilka lat przed burzą.

W istocie środki bezpieczeństwa od początku stanowiły problem. Bisesa opuściła zbiornik hibernaculum bez najnowszych tatuaży identyfikacyjnych. Na terenie hibernaculum znajdowała się placówka FBI, która zajmowała się takimi pacjentami, uchodźcami z nieco bardziej niewinnych czasów, oraz pilnowała, by nikt ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości nie próbował umknąć przez meandry czasu. Ale Myra zjawiła się w pokoju Bisesy z urządzeniem, za pomocą którego umieściła tatuaż na jej twarzy i zrobiła jej zastrzyk, który opisała jako „terapię genową”. Następnie wymknęły się z hibernaculum przez drzwi dla dostawców, omijając biuro FBI.

Potem przeszły bez problemów przez wszystkie punkty kontrolne.

Bisesa była lekko zaniepokojona. Ten, z którego pomocy Myra korzystała, najwyraźniej dysponował znacznymi możliwościami. Ale ufała jej bezgranicznie, chociaż była to dziwna nowa Myra, nagle postarzała i zgorzkniała, nowa osoba, z którą niepewnie nawiązywała stosunki na nowo. Ale naprawdę nie miała wyboru.

Opuściły samolot w Orlando i spędziły noc w tanim hotelu turystycznym w centrum.

Bisesa była lekko zaskoczona faktem, że ludzie nadal jeżdżą po świecie i zaglądają do takich miejscowości. Myra powiedziała, że głównym powodem jest nostalgia. Najnowsze systemy wirtualnej rzeczywistości połączone bezpośrednio z centralnym układem nerwowym potrafiły nawet symulować wrażenie ruchu. Jeśli ktoś chciał, mógł jeździć na kolejce górskiej wokół księżyców Jowisza. Jaki park rozrywki mógł z tym konkurować? Kiedy ostatnie pokolenie urodzone przed burzą słoneczną zrezygnowało z pogoni za marzeniami z okresu dzieciństwa i wymarło, wydawało się prawdopodobne, że większość ludzi rzadko będzie opuszczać bezpieczne schronienie swych przypominających bunkry domów.

Zjadły podany do pokoju posiłek i napiły się wina z minibaru, po czym poszły spać. Spały źle.


* * *

Następnego dnia rano przed hotelem czekał na nie samochód bez kierowcy. Był to jakiś dziwny model, którego Bisesa nie znała.

Znalazłszy się wewnątrz, ruszyły z szybkością, która Bisesie wydała się zawrotna, niemal ocierając się o inne pojazdy. Ucieszyła się, kiedy okno przesłoniła srebrzysta powłoka. Siedziały z Myrą w niemal zupełnej ciszy i tylko ledwo wyczuwalne przyspieszenie dowodziło, że opuszczają miasto.

Kiedy pojazd zatrzymał się, drzwi otworzyły się i do środka wdarło się jasne światło słoneczne, a Bisesa usłyszała krzyki mew i poczuła wyraźnie słony zapach morskiego powietrza.

— Chodź. — Myra wygramoliła się z samochodu i pomogła zesztywniałej matce wysiąść.

Był marzec, ale mimo to gorąco uderzyło w Bisesę jak młot. Stały na asfalcie, ale nie była to droga ani parking, raczej przypominało to pas startowy biegnący w dal, wzdłuż którego stały schrony. Na horyzoncie zobaczyła wieże wyrzutni rakietowych, niektóre pomarańczowe od rdzy, tak odległe, że spowijała je mgła oddalenia. Na północy — to musiała być północ, sądząc po wiejącym znad morza wietrze — ujrzała coś migocącego, jakby kreskę na tle nieba, lekko odchyloną od pionu. Trudno się było zorientować, co to jest, może była to smuga kondensacyjna.

Nie było wątpliwości, gdzie się znajdują.

— To Przylądek Canaveral, prawda?

Myra wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— A cóżby innego? Pamiętasz, jak przywiozłaś mnie tutaj na wycieczkę, kiedy miałam sześć lat?

— Przypuszczam, że od tego czasu trochę się tutaj zmieniło. Szykuje się niezła przejażdżka, co?

— Witaj na Przylądku Canaveral. — Zbliżył się do nich młody człowiek, za którym toczyła się „inteligentna” walizka. Pocił się pod grubym, pomarańczowym kombinezonem, na którym widniało logo NASA.

— Kim pan jest, przewodnikiem?

— Cześć, Aleksiej — powiedziała Myra. — Nie zwracaj uwagi na moją mamę. Po dziewiętnastu latach snu wstała z łóżka lewą nogą.

Wyciągnął rękę.

— Aleksiej Carel. Miło mi panią poznać, pani Dutt. Przypuszczam, że istotnie będę dzisiaj kimś w rodzaju przewodnika.

Ma dwadzieścia pięć albo dwadzieścia sześć lat, przystojny chłopak, pomyślała Bisesa. Miał szczerą twarz i wygoloną głowę, choć widać było odrastające czarne włosy. Jednak sprawiał wrażenie, że czuje się dziwnie nieswojo, jak gdyby nie był przyzwyczajony do przebywania na dworze. Bisesa poczuła się jak ambasador z przeszłości i chciała zrobić dobre wrażenie na tym młodym mężczyźnie. Uścisnęła jego ciepłą dłoń.

— Mów mi Bisesa.

— Nie mamy wiele czasu. — Pstryknął palcami i jego walizka otworzyła się. Zawierała dwa starannie złożone pomarańczowe kombinezony i rozmaite inne rzeczy: koce, manierki, paczki suszonego jedzenia, zespół chemicznej toalety, zestaw do oczyszczania wody i maski tlenowe.

Bisesa patrzyła na to wszystko z lękiem.

— To wygląda jak sprzęt, który zabieraliśmy ze sobą na wyprawy terenowe w Afganistanie. Wybieramy się na przejażdżkę?

— Właśnie. — Aleksiej wyciągnął kombinezony z walizki. — Proszę to założyć. Ta część kompleksu jest słabo monitorowana, ale im szybciej się zamaskujemy, tym lepiej.

— Tutaj?

— Tak, mamo. — Myra już rozpinała bluzkę.

Kombinezon łatwo się zakładało, wydawało się, że sam układał się jak należy i Bisesa zastanawiała się, czy jest zaopatrzony we własny układ sztucznej inteligencji. Aleksiej podał jej buty, a w kieszeni kombinezonu znalazła rękawice i rodzaj hełmu.

Kiedy już się ubrała, stojąc w słońcu Florydy, zrobiło jej się gorąco. Ale najwyraźniej zmierzała w jakieś znacznie zimniejsze miejsce.

Myra wepchnęła ich ubrania do małej paczki wyjętej z samochodu, w której znajdowała się także zapasowa bielizna i przybory toaletowe. Wrzuciła paczkę to walizki, która się złożyła i zamknęła. Następnie klepnęła samochód, który zamknął się i odjechał.

Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Wszystko gotowe?

— Jak zawsze — powiedziała Myra.

Aleksiej znów pstryknął palcami. Asfalt pod stopami Bisesy zadrżał.

I jego wielki kawał szybko opadł w dół, po czym cała trójka wraz z walizką znalazła się w ciemności. Nad ich głowami ze szczękiem zamknęła się metalowa pokrywa.

— Jasna cholera — powiedziała Bisesa.

— Przepraszam — powiedział Aleksiej. — To jest przeznaczone do transportu ładunków, nie ludzi.

Zapłonęły lampy fluoroscencyjne i przed ich oczyma ukazał się betonowy korytarz.

10. Wyrzutnia rakietowa nr 39

Aleksiej zaprowadził je do otwartego pojazdu trochę przypominającego wózek golfowy.

Wgramolili się do środka. Bisesa poruszała się w kombinezonie niezdarnie. Nawet walizka poruszała się z większym wdziękiem.

Wózek łagodnie ruszył w głąb tunelu. Tunel był długi i prymitywnie wydrążony, słabo oświetlony umieszczonymi w dużych odstępach lampami fluoroscencyjnymi. Unosił się w nim zapach stęchlizny, ale przynajmniej było tu trochę chłodniej.

— To rodzaj kanału towarowego — powiedział Aleksiej. — Nie jest przeznaczony dla pasażerów.

— Ale jest z dala od wścibskich spojrzeń — powiedziała Bisesa.

— O to chodzi. Bardzo szybko będziemy na miejscu.

Ma w zasadzie amerykański akcent, pomyślała Bisesa, ale z osobliwą domieszką francuskiego: długie samogłoski i wibrujące „r”.

— Gdzie jedziemy?

— Przespałaś odbudowę, prawda? Jedziemy do WR-39.

W głowie Bisesy obudziły się mgliste wspomnienia.

— Wyrzutnia rakietowa 39. Stąd wystrzeliwano statki Apollo.

— Tak, a później wahadłowce.

— Teraz jest używana do czegoś zupełnie innego — powiedziała Myra. — Zobaczysz.

— Oczywiście musieli używać WR-39 — powiedział Aleksiej. — I to musiał być Przylądek Canaveral. Chodzi o to, że to jest nie najgorsze miejsce, zwłaszcza teraz, kiedy poradzono sobie z huraganami. Są lepsze miejsca, bliżej równika, ale to musiało być tutaj. Ironia polega na tym, że aby wystrzelić rakietę Saturn, która wynosi na orbitę elementy Apollo, musieli zbudować zupełnie nowe stanowisko startowe.

Bisesa ciągle nie wiedziała, o czym właściwie mówią. Nowe stanowisko? Po co?

— Carel, skąd ja znam twoje nazwisko?

— Może spotkałaś mojego ojca. Billa Carela. Pracował z profesor Siobhan McGorran.

Bisesa już dawno nie słyszała tego nazwiska. Siobhan była Astronomem Królewskim w czasie burzy słonecznej i odegrała istotną rolę w reakcji ludzkości na ten kryzys oraz wywarła znaczny wpływ na losy samej Bisesy.

— Mój ojciec był razem z nią słuchaczem studiów magisterskich. Zajmowali się wspólnie badaniami nad kwintesencją.

— Czym?… Mniejsza o to.

— To było przed burzą słoneczną. Teraz tata sam jest profesorem.

— Wózek zwolnił. — Jesteśmy na miejscu. — Wyskoczył zwinnie na zewnątrz, jeszcze zanim wózek się zatrzymał. — Kobiety, a wraz z nimi walizka, opuściły wózek nieco bardziej ostrożnie.

Stanęli na bloku asfaltu. Nad ich głowami otworzyła się z metalicznym trzaskiem pokrywa, ukazując kawałek błękitnego nieba. Aleksiej powiedział:

— Kiedy będziemy już nad ziemią, nie powinni się nas czepiać. W razie kłopotów ja będę mówił. A teraz trzymajcie się!

— Pstryknął palcami.

Blok asfaltu okazał się windą, która ruszyła do góry tak gwałtownie, że Bisesa aż się zachwiała.


* * *

Wynurzyli się na światło dzienne. Wyglądało na to, że Aleksiej czuł się pewniej pod ziemią. Teraz, kiedy znalazł się pod gołym niebem, aż się wzdrygnął.

Bisesa rozejrzała się wokół, próbując się zorientować w otoczeniu. Znajdowali się na zbiegu dróg wijących się na nadbrzeżnej równinie i zatłoczonych pojazdami, głównie samochodami ciężarowymi. Była tam nawet kolej jednoszynowa i po torze mknął lśniący, futurystyczny pociąg z przedziałami w kształcie kapsuł. Cały ten ruch zmierzał w to miejsce.

Przed nią widniała ogromna pokryta rdzą płyta, która dziwnie przypominała jej platformę wiertniczą umieszczoną na olbrzymich pojazdach gąsienicowych. Na surowej metalowej powłoce wymalowano rozmaite logo, między innymi „Konsorcjum Windy Kosmicznej”, która to nazwa wydała się Bisesie dziwnie znajoma. W pobliżu stały jakieś urządzenia, przysadziste rury umieszczone na ruchomych stanowiskach, jak działa wymierzone w bladoniebieskie niebo.

— Ta platforma wygląda zupełnie tak, jak jeden z tych starych pojazdów gąsienicowych, których używano do przeciągania rakiet Saturn i wahadłowców na stanowisko startowe.

— Bo tym właśnie jest — powiedział Aleksiej. — To ruchoma platforma wyrzutni rakietowej.

— A czym są te działa? To jakaś broń?

— Nie — powiedział Aleksiej. — To zespoły zasilające.

— Zasilające co?

Myra powiedziała łagodnie:

— Wiele się zmieniło, mamo. Popatrz w górę.

Na wielkim pojeździe gąsienicowym zainstalowano coś, co wyglądało jak niewielkie urządzenie przemysłowe, po którym toczyły się maszyny o niezwykłym wyglądzie. W zasadzie przypominały wózki bagażowe, ale na bokach miały zainstalowane ogniwa słoneczne, a na wierzchu mechanizm blokowy, który sprawiał, że wyglądały jak wagoniki kolejki linowej. Kadłuby miały oznakowane logo windy kosmicznej.

Te osobliwe wagoniki stały w rzędzie przed srebrzyście połyskującą taśmą o szerokości nie większej niż szerokość dłoni Bisesy, która wznosiła się nad platformą. Każdy wagonik podjeżdżał do taśmy, opuszczał wrzeciono krążka, podczepiał się, po czym szybko unosił się w górę.

Bisesa cofnęła się i podniosła głowę, próbując dojrzeć, dokąd biegnie taśma. Ginęła gdzieś w górze; Bisesa widziała, jak wagoniki wznoszą się do góry jak nanizane na naszyjnik paciorki. Taśma wyglądała w górze jak lśniąca nić, lekko odchylona od pionu, jak rysa na błękitnym niebie. Przechyliła głowę jeszcze bardziej, szukając czegoś, co utrzymuje taśmę w górze…

Ale niczego tam nie było.

— Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała. — Winda kosmiczna.

Aleksiej wydawał się zaciekawiony jej reakcją.

— Nazywamy ją Drabiną Jakubową. W 2069 roku to zwykły cud, Biseso. Witaj w przyszłości. Chodź, czas ruszać. Dasz się namówić na małą wspinaczkę?


* * *

Musieli się wspiąć po zardzewiałych szczeblach, przymocowanych do ruchomej platformy. Osłabiona po pobycie w hibernaculum i zamknięta w kombinezonie Bisesa wspinała się z trudem. Aleksiej szedł przodem, pomagając jej, a Myra ubezpieczała z tyłu.

Kiedy znaleźli się na platformie, dali jej kilka sekund dla złapania oddechu. Wagoniki poruszały się regularnie tam i z powrotem, a ich silniki cicho powarkiwały.

Zakłopotana Bisesa spróbowała powiedzieć coś mądrego.

— Po co ten pojazd gąsienicowy?

Aleksiej powiedział:

— Dobrze, jeśli baza windy jest ruchoma. W rzeczywistości większość z nich znajduje się na morzu — na ponownie wykorzystywanych platformach wiertniczych — takich jak Bandara.

— Bandara?

— Winda australijska, która znajduje się koło Perth. Teraz nosi nazwę Bandara. Według starej legendy Aborygenów to drzewo świata.

— Dlaczego trzeba przesuwać bazę? W razie huraganu?

— Tak, chociaż jak powiedziałem, już w zasadzie poradzono sobie z huraganami. — Spojrzał na niebo. — Ale tam wysoko grożą inne niebezpieczeństwa. Szczątki satelitów na niskich orbitach okołoziemskich. Nawet obiekty znajdujące się w pobliżu Ziemi. Takie jak asteroidy. Ta winda sięga bardzo daleko, Biseso i musi dawać sobie radę z mnóstwem niebezpieczeństw. Jesteś gotowa?

Zaprowadził je do jednego z wagoników. Nazywał go „pająkiem”. Miał składane po bokach skrzydła zaopatrzone w ogniwa słoneczne, a na dachu ów skomplikowany mechanizm blokowy. Przezroczysty kadłub był załadowany jakimiś paletami i skrzyniami. W rzeczywistości pająk się poruszał, chociaż wolniej niż człowiek idący spacerowym krokiem, tocząc się razem z innymi, identycznymi wagonikami, które różniły się tylko wybitymi na kadłubie numerami rejestracyjnymi. Bisesa zobaczyła, że pająki zbliżają się do taśmy, poruszając się po zawiłej spirali.

Aleksiej szedł obok pająka. Wyjął z kieszeni plastikowy krążek i klepnął nim w kadłub wózka.

— Poczekajmy chwilę, aż upora się ze wszystkimi protokołami i uzyska połączenie… — Szybko wskoczył na dach wagonika i przyłożył następny krążek do mechanizmu blokowego. Kiedy zszedł na dół, otworzyły się przezroczyste drzwi, a Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wchodzimy. Myra, możesz mi pomóc? — Wskoczył do środka i zaczął niedbale wyrzucać zawartość przez drzwi. Myra pomagała mu, odpychając wszystko na bok.

— Żebym miała jasność — niepewnie powiedziała Bisesa. — Nie powinniśmy tego robić, prawda? Faktycznie pojedziemy na gapę wagonikiem towarowym.

— Jest przystosowany do przewozu ludzi — śmiało oświadczył Aleksiej. — Kabina jest ciśnieniowa. Zaopatrzona w osłonę przed promieniowaniem, która rzeczywiście będzie nam potrzebna, sporo czasu spędzimy w obszarze pasów van Allena. Mając sprzęt, który zabrałem, wszystko będzie dobrze. Uważaliśmy, że będzie najlepiej, gdy wywieziemy cię z planety możliwie jak najszybciej, Biseso.

— Dlaczego? Myro, uciekamy? Ja też?

— Coś w tym rodzaju — powiedziała Myra.

Aleksiej powiedział:

— Ruszajmy. Jesteśmy już prawie na taśmie.

Kiedy uprzątnięto ładunek, Aleksiej wezwał walizkę, która wysunęła małe nóżki hydrauliczne i bez trudności wskoczyła do środka. Myra poszła jej śladem i teraz tyko Bisesa szła obok toczącego się wagonika.

Myra wyciągnęła rękę.

— Mamo? Chodź. To tylko krok.

Bisesa rozejrzała się wokół, spoglądając przez mrowie wagoników na niebieskie niebo nad przylądkiem Canaveral i dalekie wieże wyrzutni rakietowych. Miała dziwne przeczucie, że może już nigdy nie wrócić. Że już nigdy nie postawi nogi na Ziemi. Odetchnęła głęboko, nawet pośród zapachu oleju czuła słony zapach oceanu.

Wtedy niespiesznie weszła z platformy do środka kabiny. Myra przytuliła ją, witając na pokładzie windy.

Wnętrze kabiny, chociaż puste, było przeznaczone do wykorzystania przez ewentualnych pasażerów. Na wysokości pasa zamontowano poręcz, a w ścianach tkwiły małe składane siedzenia. Widok przez przezroczysty kadłub przesłaniały owe duże składane skrzydła z ogniwami słonecznymi.

Aleksiej miał ręce pełne roboty. Rozłożył elastyczny ekran, postukał weń i drzwi zamknęły się.

— Gotowe. — Wziął głęboki oddech. — Powietrze z puszki — powiedział. — Nie ma nic lepszego. — Wydawało się, że kiedy znalazł się wewnątrz kabiny, odetchnął z ulgą.

Bisesa zapytała:

— Jesteś Kosmitą?

— Niezupełnie. Urodziłem się na Ziemi, ale większą część życia spędziłem poza planetą. Myślę, że przywykłem do środowiska, które można kontrolować. Tam, na zewnątrz, jest trochę… głośno. — Sięgnął i odlepił od twarzy tatuaż.

Bisesa dotknęła policzka i stwierdziła, że jej własny tatuaż odchodzi jak kawałek wosku. Wsunęła go do kieszeni kombinezonu.

Aleksiej poradził im, żeby usiadły. Bisesa wyciągnęła siedzenie i znalazła wąski plastikowy pas, który zapięła wokół talii. Myra z wyrazem niepokoju na twarzy poszła za jej przykładem.

Wagoniki znajdujące się przed nimi odpływały, odsłaniając taśmę, srebrzystą pionową linię, prostą jak drut.

Aleksiej powiedział:

— Teraz nasz pająk przyczepi się do taśmy za pomocą tego układu wałków nad naszymi głowami. OK? Jak tylko złapie przyczepność, ruszy do góry. Poczujecie przyspieszenie.

— Jak duże? — spytała Bisesa.

— Tylko pół g czy coś koło tego. I tylko przez dziesięć sekund. Potem, kiedy osiągniemy maksymalną szybkość, będziemy się poruszać płynnie.

— A jaka jest ta maksymalna szybkość?

— Och, około stu na godzinę. W rzeczywistości taśma jest przystosowana do dwa razy większej szybkości. Na wypadek gdybyśmy tego potrzebowali, wyłączyłem inhibitor szybkości.

— Miejmy nadzieję, że to nie będzie konieczne — sucho powiedziała Bisesa.

Myra wyciągnęła rękę i wsunęła dłoń w dłoń matki.

— Pamiętasz, jak pojechałyśmy, żeby obejrzeć otwarcie australijskiej stacji windy? To było zaraz po burzy słonecznej. Miałam wtedy chyba osiemnaście lat. To tam ponownie spotkałam Eugene’a. Teraz takie windy są na całym świecie.

— To dopiero był dzień! Tak jak i dzisiejszy.

Myra ścisnęła jej dłoń.

— Cieszysz się, że cię obudziłam?

— Na razie wstrzymam się z opinią. — Ale uśmiechnęła się. Któż mógłby się temu oprzeć?

Aleksiej niepewnie obserwował tę scenę.

Toczyli się w stronę taśmy. Nad głowami z hukiem rozwinął się mechanizm blokowy. Taśma była naprawdę wąska, miała nie więcej niż cztery lub pięć centymetrów szerokości. Wydawało się niemożliwe, że jest w stanie utrzymać ciężar tego wagonika, a tym bardziej setek — tysięcy? — pozostałych. Ale pająk bez wahania toczył się naprzód.

Układ wałków przechylił się, zamknął wokół taśmy i pająk gwałtownie pomknął w niebo.

11. Taśma

W tym momencie pozostawili chmarę pająków za sobą i po chwili znaleźli się w pełnym blasku światła słonecznego. Spojrzawszy w górę, Bisesa zobaczyła, że taśma ginie w bezchmurnym niebie, a jasne perełki innych pająków poruszają się przed nią, podążając w nieznane.

Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła, jak świat się od niej oddala, a przed jej oczyma otwiera się wspaniały widok na przylądek. Zasłoniła oczy przed blaskiem słońca. Widać było wieże wyrzutni rakietowych i schrony, oraz prostoliniowe drogi, którymi przejeżdżały całe pokolenia astronautów. Na pasie startowym stał jakiś samolot kosmiczny, wyglądał jak czarno-biała ćma. A nieco dalej, obok pokrytej rdzą wyrzutni, wznosiła się wysoka biała igła. To musiał być Saturn 5, potomek Apolla 10, prekursora trwających od stu lat wypraw na Księżyc. Ale teraz była już wyżej niż dziób Saturna, wyżej niż astronauci, którzy wspinali się do statków księżycowych.

Wznoszenie się przebiegało szybko i trwało nieprzerwanie. Wkrótce widziała przed sobą całe kilometry plaży. Przylądek Canaveral to była teraz głównie woda i wąski pasek ziemi na srebrzystym bezkresie ciągnącego się na wschód oceanu. Widziała samochody zaparkowane na drogach i koło plaży, na których powiewały maleńkie amerykańskie flagi.

— Ludzie wciąż tu przyjeżdżają, żeby popatrzeć — powiedział Aleksiej, szczerząc zęby w uśmiechu. — Mówią, że kiedy Saturny startują, jest tu niezłe widowisko. Ale Drabina jest na swój sposób bardziej imponująca…

Poczuli szarpnięcie.

— Przepraszam — powiedział Aleksiej. — To koniec przyspieszania. — Postukał w ekran i ukazał się prosty obraz, na którym były wyświetlane wysokość, szybkość, ciśnienie powietrza i czas. — Wysokość trzysta metrów, szybkość maksymalna, i od tej chwili aż do końca ruch będzie się odbywał płynnie.

Ziemia oddalała się coraz bardziej i owo historyczne miejsce, Przylądek Canaveral już po chwili był tylko miejscem na mapie.

Po minucie podróży, na wysokości czterech kilometrów, świat zaczął się zakrzywiać, a wschodni horyzont nabrał kształtu ogromnego łuku. Wielkie skrzydła z ogniwami słonecznymi złożyły się z trzaskiem.

— Nie chwytam — powiedziała Bisesa. — One służą do zasilania? Ogniwa słoneczne są chyba pod spodem.

— Na tym to polega — powiedział Aleksiej. — Pająk jest zasilany przez znajdujące się na ziemi lasery.

— Widziałaś je, mamo — powiedziała Myra.

— Zostawiacie urządzenia zasilające na ziemi. OK. Więc jak długo potrwa ta podróż?

— Poza orbitę geostacjonarną? Aż do punktu spadku? Około dwunastu dni — powiedział Aleksiej.

— Dwanaście dni w tym pudle? — Bisesie nie podobało się to określenie: punkt spadku.

— To naprawdę wielka konstrukcja, mamo — powiedziała Myra, ale najwyraźniej sama była nowicjuszką i nie wydawała się przekonana.

Jeszcze kilka minut i osiągnęli wysokość ośmiu kilometrów, wyżej niż lata większość samolotów. Wtedy usłyszeli huk i poczuli delikatne drgania. Mechanizm blokowy nad ich głowami zmienił ustawienie, włączając inny układ wałków.

I wtedy, nagle, sama taśma uległa zmianie z wąskiego paska o szerokości dłoni na arkusz o szerokości rozłożonej gazety. Była silnie zakrzywiona. Pająk przywarł teraz do zewnętrznego brzegu taśmy.

Aleksiej powiedział:

— To standardowa szerokość taśmy, taka jest przez większą część drogi na orbitę. W dolnych warstwach atmosfery taśma jest węższa ze względu na zagrożenia w dolnej części trasy. Oczywiście obecnie większość złej pogody można utrzymać w bezpiecznej odległości. W rzeczywistości największe zagrożenie dla taśmy istnieje wtedy, gdy wystrzeliwują Saturna; cała powierzchnia Ziemi drży i wierzcie mi, to powoduje wiele skarg.

Dziesięć kilometrów, dwanaście, piętnaście, odległość z każdą chwilą rosła. Krzywizna Ziemi była coraz bardziej widoczna, a niebo nad głową Bisesy przybierało coraz ciemniejszą barwę. Zdała sobie sprawę, że już znajduje się w górnych warstwach atmosfery.

Kolejne gwałtowne przejście nastąpiło, gdy taśma stała się złota.

— To powłoka chroniąca przed korozyjnym działaniem obecnego na dużych wysokościach atomowego tlenu — powiedział Aleksiej.

Wznosili się nieustannie.

— No to rozgośćmy się. — Aleksiej kazał walizce otworzyć się. — Ciśnienie spadnie do jednej trzeciej ciśnienia atmosferycznego, ale będzie bogate w tlen. Tutaj mam maski tlenowe. — Pokazał im maski i zestaw butelek. — Będzie zimno. Kombinezony powinny zapewnić wam ciepło. Mam także ogrzewane koce. — Pogrzebał w walizce. — Spędzimy tu trochę czasu. Są składane łóżka polowe i krzesła. I nadmuchiwany namiot, na wypadek gdybyście nie chciały spać, że tak powiem, pod gołym niebem. Mam podgrzewacze do jedzenia i picia. Obawiam się, że będziemy musieli ponownie wprowadzać do obiegu wodę, ale dysponuję dobrym urządzeniem oczyszczającym.

— I żadnych skafandrów kosmicznych? — powiedziała Bisesa.

— Jeśli wszystko dobrze pójdzie, nie będziemy ich potrzebowali.

— A jeśli nie?

Popatrzył na nią, jak gdyby oceniając jej odwagę.

— Poważnym problemem byłoby, gdybyśmy utknęli na kablu. Jest cała masa mechanizmów odpornych na uszkodzenia, które zapewniają przetrwanie do czasu przybycia pomocy w kolejnym pająku. Nawet gdyby w kabinie miało spaść ciśnienie, mamy kapsuły ratunkowe. Jaja chomika. Niezbyt wygodne, ale praktyczne.

Jaja chomika! Bisesa miała głęboką nadzieję, że do tego nie dojdzie.

— A w najgorszym wypadku?

— Zostaniemy całkowicie odczepieni od taśmy. Musisz zrozumieć, że pewien punkt na trasie windy kosmicznej leży na orbicie geostacjonarnej, co oznacza, że wykonuje pełny obrót wokół Ziemi dokładnie w dwadzieścia cztery godziny. Ściśle mówiąc, tylko na tej wysokości pająk znajduje się na orbicie. Poniżej poruszalibyśmy się zbyt wolno, a powyżej zbyt szybko.

— Więc gdyby pająk się odczepił…

— Znajdując się poniżej orbity geostacjonarnej, spadlibyśmy na Ziemię. — Stuknął w przezroczysty kadłub. — Może na to nie wygląda, ale jest tak skonstruowany, że przetrwa wejście w atmosferę.

— A powyżej tej orbity? Odlecimy od Ziemi, tak?

Mrugnął.

— Istotnie. Ale nie przejmuj się tym. — Wyciągnął butelkę. — Ktoś chce kawy?

Myra chrząknęła.

— Może najpierw powinniśmy ustawić twoją wymyślną toaletę.

— Dobra myśl.

Podczas gdy majstrowali przy toalecie, Bisesa wyglądała przez okno.

Wznosząc się w zupełnej ciszy, wkrótce znalazła się na wysokości stu kilometrów, wyżej, niż latały stare samoloty rakietowe X-15. Niebo nad nią było już prawie czarne, a w zenicie, do którego biegła taśma, lśniąc złociście w promieniach Słońca, migotała gwiazda. Patrząc w tym kierunku, nie widziała śladów jakiejkolwiek konstrukcji powyżej, żadnego śladu przeciwwagi, która, jak wiedziała, musi się znajdować na końcu taśmy, nic poza świecącymi punkcikami innych pająków pełznących po owej nici do nieba. Podejrzewała, że wciąż jeszcze nie zdołała ogarnąć całej skali windy kosmicznej.


* * *

Po upływie półtorej godziny szybkie tempo wydarzeń pierwszych chwil wznoszenia się wyraźnie spadło. Znajdując się na wysokości trzystu kilometrów, widziała już tarczę całej Ziemi, a taśma biegła w stronę widocznych daleko w dole znanych kształtów obu Ameryk. Zdała sobie sprawę, że chociaż podczas tej niezwykłej podróży wzwyż gwiazdy wirowały wokół niej, Ziemia tkwiła nieruchomo. Wrażenie było takie, jak gdyby została przeniesiona do średniowiecznego wszechświata, kosmosu Dantego, w którym wokół nieruchomej Ziemi wirują gwiazdy.

Stojąc czuła się dziwnie lekko. Jeden z ekranów Aleksieja pokazywał słabnącą siłę przyciągania ziemskiego, w miarę jak oddalali się od olbrzymiej masy planety. Do tej pory spadła o kilka procent w porównaniu z wartością na poziomie morza.

Bezgłośne wznoszenie się, oddalająca się Ziemia, świetlna smuga oznaczająca przebieg taśmy, delikatne zmniejszenie ciężaru ciała, było to przeżycie zaiste magiczne, a zarazem wyjątkowo niepokojące, jak podróż do nieba.

Dwie godziny po „starcie” wygląd taśmy znów uległ zmianie. Teraz była zakrzywiona i miała szerokość dwa razy większą niż poprzednio, ale nadal tylko około dwóch metrów.

Bisesa zapytała:

— Dlaczego jest teraz szersza?

— Odłamki kosmiczne — powiedział Aleksiej. — To znaczy szczątki starych statków kosmicznych. Grudki zamarzniętego moczu astronautów. Tego rodzaju śmiecie. Od pięciuset do tysiąca siedmiuset kilometrów to wysokość największego ryzyka. Więc trochę większa szerokość powinna wystarczyć w wypadku uderzenia każdego obcego ciała.

— A jeśli zostaniemy uderzeni…

— Wszystko, co jest na tyle duże, że może przeciąć taśmę, jest śledzone i po prostu przesuwamy cały ten kram, wykorzystując w tym celu znajdujący się na ziemi pojazd gąsienicowy. A mniejsze ciała po prostu przebijają taśmę, ale ponieważ jest „inteligentna”, sama się naprawia. Jedynym problemem jest sytuacja, gdy zostaniemy uderzeni przez coś małego, co nadleci z boku i uderzy w powierzchnię taśmy.

— I dlatego taśma jest zakrzywiona — odgadła Bisesa.

— Tak. Więc nie może zostać przecięta. Nie warto się tym przejmować.

Myra, spoglądając w górę, powiedziała:

— Chyba widzę jeszcze jednego pająka. Po drugiej stronie taśmy. Myślę… o kurczę!

Drugi pająk nadleciał z piskiem, mijając ich zaledwie o pół metra. Wszyscy się wzdrygnęli. Bisesa uświadomiła sobie, że poruszają się naprawdę z dużą szybkością.

— Budowacz — powiedział Aleksiej trochę zbyt szybko, aby uwierzyć w jego wystudiowany spokój. — Poruszając się w dół, przędzie dodatkowe kilka centymetrów na krawędzi.

Bisesa zapytała:

— Z jakiego materiału wykonana jest taśma?

— To fullereny. Węglowe nanorurki. Małe cylindry złożone z atomów węgla, utkanych w nić. Niezwykle wytrzymałe. Cała taśma jest naprężona, obrót Ziemi stara się odrzucić przeciwwagę. Żadna konwencjonalna substancja nie byłaby wystarczająco wytrzymała. Więc pająki poruszają się w górę i w dół, tkając dodatkowe paski tego materiału i łącząc je ze sobą taśmą podgumowaną.

Mechaniczne pająki nieustannie tkające sieć na niebie. Zapanowała cisza. Dopiero Bisesa przerwała milczenie.

— No, jesteśmy z dala od Ziemi. Teraz możecie mi powiedzieć, co się dzieje. Dlaczego tutaj jestem, Myro?

Tamci zawahali się. W końcu Myra powiedziała:

— Mamo, to niełatwe. Po pierwsze, podsłuchuje cały świat.

— Kadłub jest „inteligentny”. — Aleksiej zakręcił palcem. — Totalna inwigilacja.

— Och.

— A po drugie — powiedziała Myra — ty już wiesz.

Aleksiej powiedział:

— Wierz mi, będziemy mieli mnóstwo czasu na rozmowy. Nawet kiedy dotrzemy do punktu spadku, to będzie dopiero początek podróży.

— Dokąd? Nie, nie odpowiadaj. Myra powiedziała:

— Myślę, że będziesz zaskoczona odpowiedzią, mamo.

Bisesa powitałaby z radością szansę porozmawiania z Myrą nie na temat nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa czy losów układu słonecznego, ale po prostu o sobie. Od kiedy Bisesa opuściła zbiornik, Myra prawie w ogóle nie opowiadała jej o swoim życiu. I wydawało się, że to nie nastąpi. Robiła wrażenie dziwnie skrępowanej. A teraz obecność Aleksieja, który dzielił wraz z nimi tę małą kapsułę, jeszcze bardziej ją krępowała.

Bisesa poczuła się zmęczona, twarz i dłonie miała zimne, żołądek rozgrzany kawą, a umysł otępiały wskutek nieustannego wznoszenia się. Włożyła czapkę i rękawice, które znalazła w kieszeniach kombinezonu. Ułożyła na podłodze koce wyjęte z walizki, położyła się i przykryła jednym z nich. Nie towarzyszył jej żaden dźwięk, nie odczuwała ruchu; mogła spoczywać nieruchomo, zawieszona gdzieś nad powoli oddalającą się Ziemią. Wpatrywała się w taśmę, sięgając wzrokiem tak daleko, jak zdołała.

Kolejne przejście nastąpiło, gdy barwa taśmy ze złotej zmieniła się z powrotem na srebrną. A jeszcze później jej szerokość zmniejszyła się. Na wysokości tysiąca siedmiuset kilometrów nad powierzchnią Ziemi, po ośmiu godzinach od chwili opuszczenia planety, znajdowali się wyżej, niż kiedykolwiek latały satelity zbudowane ręką człowieka.

Bisesa niejasno, gdzieś na granicy świadomości, zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego. Ale przeważnie drzemała.


* * *

Obudziło ją szarpnięcie, krótkie, gwałtowne przyspieszenie, które przycisnęło ją do koca.

Usiadła. Aleksiej i Myra siedzieli na składanych siedzeniach. Myra wybałuszyła oczy, ale Aleksiej wydawał się spokojny. Ekran na ścianie kabiny błyskał na czerwono.

Byli trzynaście godzin w podróży i znajdowali się na wysokości dwóch tysięcy sześciuset kilometrów. Kiedy Bisesa poruszyła się, miała wrażenie, jakby za chwilę miała się unieść w powietrze. Siła ciążenia spadła do połowy wartości na poziomie morza. Ziemia wydawała się niewielka, jak piłka zwisająca na srebrzystej linie.

Obok mignęły inne pająki wyprzedzone przez ich własnego.

— Przyspieszyliśmy, prawda? Co się stało?

— Jesteśmy ścigani — powiedział Aleksiej. — Można było się tego spodziewać. To oznacza, że wiedzą, że jesteśmy tutaj.

— Jesteśmy ścigani? — Bisesa miała nieprzyjemną wizję pocisku wystrzelonego ze zrujnowanej wyrzutni rakietowej. Ale to nie miało sensu. — Nie ryzykowaliby uszkodzenia taśmy.

— Masz rację — powiedział Aleksiej. — Taśma jest o wiele cenniejsza od nas. Podobnie nie będą chcieli zakłócić ruchu pająków. Mogliby to uczynić i zablokować nas. Ale tą drogą transportowany jest ładunek wart miliardy.

— Więc co?

— Mają superpająki, które mogą rozwijać większą szybkość. Zabrałoby im to kilka dni, ale taki superpająk by nas dogonił.

Myra zastanowiła się.

— Jak może minąć inne, znajdujące się na drodze pająki?

— Tak samo jak my. Inne po prostu muszą się usunąć. Nasza szybkość, dwa razy większa od nominalnej, dorównuje szybkości superpająka. Nie może nas dogonić. Jak tylko obsługa naziemna zda sobie z tego sprawę, zaprzestaną pogoni.

— Dwa razy większa od nominalnej. Czy to bezpieczne?

— Te systemy mają wbudowany odpowiedni margines bezpieczeństwa. — Ale nie sprawiał wrażenia szczególnie pewnego siebie.

Minęło zaledwie kilka minut, gdy ekran wygenerował sygnał dźwiękowy i zaświecił się na zielono. Aleksiej uśmiechnął się.

— Załapali. Możemy zwolnić. Chwyćcie się czegoś.

Bisesa zaparła się o poręcz.

Zwalniali przez denerwujące kilka sekund. Koce uniosły się z podłogi, a toaleta chemiczna zawarczała, gdy włączyły się pompy ssące, powstrzymując wyciek zawartości na zewnątrz. Myra sprawiała wrażenie, że ma mdłości, a Bisesie żołądek podszedł do gardła. Wszyscy poczuli ulgę, gdy powróciła normalna siła ciężkości.

Ale ekran znów zabłysnął na czerwono.

— Oho — powiedział Aleksiej.

Bisesa zapytała:

— Co tym razem?

Spojrzał na ekran.

— Nie wznosimy się tak, jak powinniśmy.

— Jakaś usterka pająka?

— Nie o to chodzi. Wciągają taśmę.

Wciągają taśmę? — Nagle wyobraźnia podsunęła Bisesie obraz pająka, który jest jak ryba na końcu linki jakiegoś monstrualnego wędkarza.

— To raczej drastyczne rozwiązanie, ale można je zastosować. Taśma to dość delikatna rzecz.

— Więc co zrobimy?

— Możecie zamknąć oczy. I znowu się czegoś chwycić. — Postukał w ekran i Bisesa odniosła wrażenie, że coś oddzieliło się od kadłuba.

Zacisnęła oczy.

Nastąpił błysk, który dotarł do niej przez zamknięte powieki, a kabina lekko się zakołysała.

— Bomba — powiedziała Bisesa. Czuła się niemal rozczarowana. — Jakie to prymitywne. Spodziewałam się po tobie czegoś lepszego, Aleksiej.

— To był tylko strzał ostrzegawczy, mikroimpuls termojądrowy. Nie wyrządził żadnych szkód. Ale był doskonale widoczny z Ziemi.

— Sygnalizujesz zamiar wysadzenia taśmy, jeśli nas nie zostawią w spokoju.

— To nie byłoby trudne. Jest dosyć trudno chronić sto tysięcy kilometrów cienkiej jak papier taśmy przed zamierzonym sabotażem…

Bisesa zapytała:

— A ludziom nic by się nie stało?

— To miałoby inny skutek, mamo — powiedziała Myra. — Kilka lat temu terroryści zaatakowali Modimo.

— Modimo?

Aleksiej powiedział:

— Windę Sojuszu Afrykańskiego. Chyba nazwano ją tak na cześć boga nieba z Zimbabwe. Nikomu nic się nie stało. Moja groźba ma charakter ekonomiczny. — Ale spojrzał niepewnie na ekran.

Bisesa powiedziała ostro:

— A gdyby cię zmusili do pokazania kart? Poszedłbyś na to?

— Naprawdę myślę, że nie. Ale oni nie mogą sobie pozwolić na podjęcie takiego ryzyka, nieprawdaż?

Bisesa powiedziała:

— Mogliby nas po prostu zabić. Wyłączyć zasilanie. Dopływ powietrza. Bylibyśmy bezradni.

— Mogliby. Ale tego nie zrobią — powiedział Aleksiej. — Chcą wiedzieć, co wiemy. I dokąd się udajemy. Więc będą cierpliwi, mając nadzieję, że nas złapią później.

— Mam nadzieję, że masz rację.

Jakby w odpowiedzi ekran znów pozieleniał. Aleksiej uśmiechnął się szeroko.

— I to by było tyle. OK, kto ma ochotę na fasolkę?

12. Mount Weather

Bella spodziewała się, że odprawa Boba Paxtona odbędzie się w jej siedzibie, w starym budynku centrali NASA w Waszyngtonie, w bloku z betonu i stali, wyremontowanego i odnowionego po burzy słonecznej.

Ale Paxton spotkał ją przed budynkiem. Stał przy otwartych drzwiach limuzyny.

— Bella. — Samochód należał do konwoju, razem z umundurowanymi oficerami floty i agentami FBI w niebieskich garniturach.

Pomyślała, że ten stary, wyprężony sztywno mężczyzna w swym ukochanym mundurze wygląda komicznie, stojąc jak boy hotelowy. Krzywił się w blasku porannego światła. Jak się dowiedziała, był człowiekiem, który nie ufał Słońcu, nawet bardziej niż większość jego poobijanego pokolenia.

— Dzień dobry, Bob. Wybieramy się na przejażdżkę?

Uśmiechnął się powściągliwie.

— Powinniśmy się przenieść w bezpieczniejsze miejsce. Mamy omawiać kwestie dotyczące całego świata, o zasadniczym znaczeniu dla przyszłości gatunku. Proponuję, abyśmy się zebrali w Mount Weather. Pozwoliłem sobie poczynić pewne przygotowania. Ale wezwanie wyszło od ciebie. — Przyjrzał się jej uważnie i napięcie, jakie odczuwała od chwili objęcia stanowiska, powróciło.

Nigdy nie słyszała o Mount Weather. Ale uważała, że nie stanie się nic złego, jeśli skorzysta z jego propozycji. Wsiadła do samochodu, a on za nią. Byli tylko we dwoje.

Ruszyli. Konwój pojechał trasą 66 do autostrady 50, kierując się na zachód. Panował duży ruch, ale jechali bardzo szybko.

— Jak daleko jedziemy?

— Będziemy na miejscu za pół godziny. — Paxton patrzył na nią spode łba, wyraźnie rozdrażniony.

— Wiem, co cię gryzie, Bob. Profesor Carel, nieprawdaż?

Mięśnie na jego policzkach napięły się, jakby chciał żuć gumę.

— Nic nie wiem o tym starym Angliku.

— Nie wątpię, że go prześwietliłeś.

— I to możliwie najdokładniej. Nie powinien mieć z nami nic wspólnego. Nie jest częścią zespołu.

— Przybywa na moje zaproszenie — powiedziała stanowczo. W istocie ten starszy angielski naukowiec w pewnym sensie był dla niej częścią zespołu, ważniejszego i starszego niż ten, który łączył ją z Paxtonem.

Profesor Bill Carel był w swoim czasie słuchaczem studiów magisterskich razem ze Siobhan McGorran, brytyjską astronomką, która brała udział w wielkim przedsięwzięciu budowy tarczy, mającej osłonić Ziemię przed burzą słoneczną, i która potem poślubiła Buda Tooke’a, i pielęgnowała go podczas rozwijającego się w jego ciele raka, ponurej spuściźnie po tamtym zdumiewającym dniu. Ta osobista więź stanowiła w istocie kanał, za pośrednictwem którego Carel się z nią skontaktował i postarał się ją przekonać, że może przyczynić się do wyjaśnienia obecności owego obiektu w układzie słonecznym, o którym się dowiedział z rozmaitych plotek i przecieków.

Próbowała dać temu wyraz w rozmowie z Paxtonem, ale ten zbył ją machnięciem ręki.

— Na miłość boską, on jest kosmologiem! Spędził całe życie, wpatrując się w głąb kosmosu. Jaki będziemy mieli z niego pożytek?

— Nie powinniśmy mieć uprzedzeń, Bob — powiedziała stanowczo.

Zamilkł i już się nie odezwał do końca podróży. Bella wychowała dziecko i przywykła do dąsów, więc po prostu nie zwracała na niego uwagi.


* * *

Po osiemdziesięciu kilometrach skręcili na trasę 101, wąską, dwupasmową, wiejską drogę, wznoszącą się na grzbiet góry. Na szczycie dotarli do ogrodzenia z drutu kolczastego. Wyblakły napis głosił:


WŁASNOŚĆ USA

WSTĘP WZBRONIONY


Za ogrodzeniem Bella dostrzegła kilka zniszczonych aluminiowych baraków, a za nimi szklany mur.

Musieli czekać, aż ich samochody znalazły się w zasięgu systemów zabezpieczających bazy. Bella zauważyła plamkę światła lasera, który ją badał.

— To Mount Weather? — zapytała Paxtona.

— Tak. Nieruchomość o powierzchni pięciuset akrów. W latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku zbudowano tutaj bunkier, który miał stanowić schronienie urzędników państwowych z DC w razie ataku jądrowego. Potem stał pusty, ale został ponownie wykorzystany po 11 września 2001 roku i jeszcze raz po roku 2042. A teraz został przez rząd USA wypożyczony dla potrzeb Światowej Rady Przestrzeni Kosmicznej.

Bella powstrzymała grymas.

— Bunkier z okresu zimnej wojny, wojny z terroryzmem, a teraz wojny z niebiosami. Przypuszczam, że to do siebie pasuje.

— Załogę stanowią głównie oficerowie floty. Przywykli do zamknięcia i puszkowanego powietrza. Powiedziano mi, że Mount Weather to dobre miejsce. Utrzymują drogi w należytym stanie, a zimą są tu do dyspozycji pługi śnieżne. Nie żeby teraz było tu dużo śniegu…

Spodziewała się, że konwój podjedzie do bramy w tym świecącym murze nie do pokonania. Doznała wstrząsu, gdy z chrzęstem leżących wokół liści wielki kawał ziemi pod samochodem opadł w dół, w ciemność.

Bob Paxton roześmiał się.

— Czuję się, jakbym wracał do domu.


* * *

Kiedy uśmiechnięci młodzi oficerowie poddawali kontroli przybyłych, a potem eskortowali ich do sali konferencyjnej, Bella zdążyła się trochę przyjrzeć Mount Weather.

Stropy były niskie wyłożone brudnymi płytkami, a korytarze wąskie. Ale te mało pociągające korytarze otaczały małe staroświeckie miasto. Były tam studia radiowe i telewizyjne, kantyny, maleńki posterunek policji, a nawet mały rząd sklepów; wszystko przenikał szum urządzeń klimatyzacyjnych. Pomyślała, że to jest zupełnie jak muzeum, relikt sposobu myślenia powszechnego w połowie dwudziestego wieku.

Przynajmniej sala konferencyjna była nowoczesna, duża, jasna i wyposażona w ścienne ekrany i ekrany zainstalowane na stołach.

A Bill Carel już na nią czekał. W pomieszczeniu pełnym rozgadanych ludzi, głównie mężczyzn w wieku Paxtona, odzianych w mundury rozmaitego rodzaju, Carel w swojej sfatygowanej starej marynarce stał samotnie obok ekspresu do kawy.

Bella zignorowała kumpli Paxtona i podeszła prosto do Carela.

— Dzień dobry, profesorze. Miło, że pan się zjawił. — Uścisnęła mu dłoń, była szczupła, koścista.

Wiedziała z akt, że jest nieco młodszy od niej. Miał pięćdziesiąt parę lat, ale sprawiał wrażenie słabowitego, był wychudły, twarz miał usianą plamami wątrobowymi, a z jego postawy biło zakłopotanie. Burza słoneczna uśmierciła wielu ludzi, być może borykał się z jakąś chorobą. Ale oczy w jego wymizerowanej twarzy błyszczały nad podziw jasno.

Powiedział:

— Mam nadzieję, że mój wkład do dyskusji okaże się wartościowy i użyteczny.

— Nie jest pan pewien? — Poczuła się dziwnie rozczarowana jego brakiem pewności siebie. Jakaś niegodna część jej istoty cieszyła się, że wykorzysta go, by utrzeć Paxtonowi nosa.

— Skąd można mieć pewność? Cała sytuacja jest zupełnie bezprecedensowa. Ale koledzy nakłonili mnie do skontaktowania się z panią, do skontaktowania się z kimkolwiek.

Skinęła głową.

— Jakkolwiek to się potoczy, będę wdzięczna za pomoc. — Trzymając w dłoniach kawę, Bella poprowadziła Carela do krzesła. — Dopilnuję, żeby dopuszczono pana do głosu — szepnęła. — A później musimy porozmawiać o Tooke’ach.

Następnie szybko obeszła pokój, witając się ze wszystkimi. Oprócz członków Komitetu Patriotów byli tam przedstawiciele rozmaitych międzynarodowych sił zbrojnych i rządów popierających Światową Radę Przestrzeni Kosmicznej.

Jeśli chodzi o jakość tych delegatów, pierwsze wrażenie nie było korzystne. Rada od wielu dziesięcioleci zajmowała się wyłącznie działaniami o charakterze „przygotowawczym” i „doradczym”; od czasu burzy słonecznej wojna z niebiosami miała charakter zimnej wojny. Praca na rzecz Rady nie była cenionym zadaniem dla doradcy ds. wyboru zawodu. Może to pomieszczenie było pełne takich Bobów Paxtonów, fanatyków o stalowym spojrzeniu, albo też ludzi bez perspektyw.

Ale powiedziała sobie, że nie powinna się śpieszyć z oceną, w końcu gdyby rzeczywiście istniało nowe niebezpieczeństwo zbliżające się do Ziemi, ci mężczyźni i kobiety stanowiliby główną siłę, która pomogłaby się z nim uporać.

Stojąc u szczytu stołu, Bob Paxton, samozwańczy przewodniczący zebrania, uderzył palcem w szklankę, by przywołać zebranych do porządku. Reszta, być może zafascynowana świadomością, że oto jest wśród nich pierwszy człowiek, jaki postawił stopę na Marsie, natychmiast się podporządkowała.

Paxton powiedział, że cel tego zebrania jest dwojaki.

— Po pierwsze, ma przedstawić pani przewodniczącej Fingal przegląd środków, jakie ma do dyspozycji. Po wtóre, skupić się specjalnie na anomalii, która obecnie zbliża się do orbity Jowisza…

— I właśnie w tej sprawie — wtrąciła Bella — poproszę profesora Carela o zabranie głosu.

Paxton niechętnie wyraził zgodę.

Zaczęto dyskutować o sposobach obrony układu słonecznego.

13. Forteca Sol

Prezentacja Paxtona stanowiła istny karnawał kółek, wykresów i obrazów, przy czym niektóre z nich były trójwymiarowe i animowane; nad stołem unosiły się hologramy niczym reklamy fantastycznych zabawek. Ale tematyka tej prezentacji była ponura.

— Od dnia burzy słonecznej przeznaczaliśmy znaczne środki na Ziemi i poza jej granicami na obserwację nieba…

Bella odniosła wrażenie, że Ziemia jest pokryta siecią elektronicznych oczu obserwujących niebo na wszystkich długościach fali. Były tam urządzenia NASA, takie jak stary łańcuch układów śledzących w Hiszpanii, Australii i na pustyni Mojave o nazwie Sieć Głębokiego Kosmosu, urządzenie śledzące bliskie asteroidy w Nowym Meksyku o nazwie LINEAR i inne systemy strażnicze. Podobnie olbrzymi radioteleskop w Arecibo poświęcał teraz znaczną część czasu nie na obserwacje astronomiczne, lecz na poszukiwania sztucznych sygnałów z gwiazd.

Astronomia obserwacyjna nagle została zasilona pieniędzmi, dzięki którym mogła urzeczywistnić poprzednio nieosiągalne marzenia. Bella patrzyła na obrazy Wielkiego Teleskopu w Chile, Bardzo Wielkiego Teleskopu w Maroko i Gigantycznego Teleskopu, zwanego Sową, usytuowanego w miejscu o nazwie Kopuła C w Antarktyce, gdzie ilość stali wystarczająca do zbudowania drugiej wieży Eiffla podtrzymywała gigantyczne zwierciadło o średnicy stu metrów. Sowa fotografowała narodziny pierwszych gwiazd we wszechświecie i co ważniejsze, sporządzała mapy powierzchni planet krążących wokół pobliskich gwiazd.

Urządzenia pracujące poza granicami Ziemi były niemniej imponujące. Najbardziej udanym spośród nowych obserwatoriów umieszczonych w przestrzeni kosmicznej była usytuowana w punkcie Lagrange’a stacja Cyklopa, która krążyła wokół Ziemi. Zainstalowano tam teleskop wyposażony w pojedynczą, bardzo dużą soczewkę Fresnela, czyli soczewkę dyfrakcyjną, nie zaś zwierciadło.

Jeśli chodzi o to, czego szukały te wszystkie zautomatyzowane oczy, wyniki stuletnich badań starych entuzjastów SET1 zostały po prostu rozgrabione. Opracowywano strategie, dzięki którym można będzie wykrywać sygnały wszelkiego rodzaju aż do bardzo krótkich impulsów — błysków laserowych trwających nie dłużej niż jedna miliardowa sekundy.

Paxton mówił także o mniejszych oczach, całej ich flotylli, rozproszonej w układzie słonecznym i sięgającej aż do orbity Neptuna. Pokazał trójwymiarowy obraz Monitora Głębokiego Kosmosu X7-6102-016, który wysłano na orbitę wokół Saturna.

— To są nasi automatyczni strażnicy, nasza pikieta — grzmiał Paxton. — MGKX7-6102-016 był typowym, najnowocześniejszym urządzeniem naukowym, solidnym i zaopatrzonym w osłonę. Takie urządzenia patrolują niebo aż do samego skraju naszego układu. A także obserwują się wzajemnie.

— To prawda — niepewnie wtrącił profesor Carel. — W rzeczywistości to zaobserwowane przez inne sondy zniszczenie X7-6102-016 zwróciło moją uwagę, nie zaś coś, co przekazała sama sonda.

Bella powiedziała:

— Więc żyjemy w skrupulatnie obserwowanym układzie słonecznym. Co tam masz jeszcze, Bill?

— Broń. — Paxton zamachał ręką i obraz MGKX7-6102-016 zniknął.

— Nadaliśmy temu nazwę Forteca Sol — powiedział Paxton ponuro. — Tworzymy głębokie linie obrony od rubieży układu słonecznego do jego części wewnętrznej, z centrum w ojczyźnie rodzaju ludzkiego, Ziemi. Sama pani wie, że już umieściliśmy nasze zabawki nawet na asteroidach trojańskich.

Asteroidy trojańskie to duże skupisko asteroid obiegających jeden z punktów Lagrange’a Jowisza. Akurat w tej chwili córka Belli, Edna, przebywała na Stacji Trojańskiej, pracując nad nową generacją statków kosmicznych zwanych statkami A. Było to przedsięwzięcie ściśle tajne.

— Dalej mamy asteroidy. Dla celów planowania militarnego wykorzystujemy linię A, centralny pas stanowiący granicę między wewnętrzną a zewnętrzną częścią układu słonecznego. Następnie mamy stacje w punktach Lagrange’a Marsa i Ziemi…

W samym układzie Ziemia-Księżyc znajdowały się platformy obronne na Księżycu, w księżycowych punktach Lagrange’a i na orbicie Ziemi: były to satelity-zabójcy, które potrafiły zasypać intruza gradem kul lub usmażyć go za pomocą laserów emitujących promienie X, albo zwyczajnie staranować. Istniały także systemy naziemne, potężne lasery, miotacze cząstek oraz wyremontowane międzykontynentalne pociski balistyczne z okresu zimnej wojny, które wciąż były w stanie wystrzelić z Ziemi swój ładunek wybuchowy. Ogromne samoloty nieustannie patrolowały górne warstwy atmosfery ziemskiej, mając na pokładzie broń, która mogła zniszczyć nadlatujące pociski. I tak dalej. Cały obszar wewnątrz orbity Księżyca był pełen broni, od powierzchni Ziemi wzwyż, i obejmował coś, co Paxton nazywał „LEO, HEO, GEO i SUPERGEO” — czyli obiekty na orbitach niskiej, wysokiej, geostacjonarnej i poza nią.

Jawna obecność broni i wyposażenia wojskowego to był dopiero początek. Wykorzystane zostało wszystko, co można było wykorzystać do produkcji broni. Nawet znajdujące się w przestrzeni kosmicznej systemy do kontroli pogody, takie jak soczewki i zwierciadła o kilometrowej średnicy, można było łatwo skierować w inną stronę. Każdy pług można było przekuć na miecz.

Bella truchlała, kiedy próbowała wyobrazić sobie przebieg bitwy obronnej, jeśli zostanie zastosowana któraś z tych broni. A to, że wszystkie te rodzaje broni, stworzone, aby prowadzić wojnę na niebie, można obrócić przeciw wrogom na Ziemi, jakoś nikomu nie przyszło do głowy.

Paxton powiedział:

— Oczywiście doskonale zdajemy sobie sprawę, że wymienione środki w żaden sposób nie mogły powstrzymać burzy słonecznej. Dlatego przewidzieliśmy wyjście awaryjne. Nie wiemy, czym mogą nas teraz ugodzić ci Pierworodni. Więc dla celów planowania przyjrzeliśmy się innym katastrofom o charakterze naturalnym, które dosięgły nas w przeszłości, i jak sobie z nimi poradziliśmy…

Przeszedł do kolejnego wykresu, ponurej klasyfikacji katastrof.

Istniały więc „katastrofy lokalne”, które uśmierciły kilka procent ludności świata, jak na przykład wielkie erupcje wulkanów i wojny światowe dwudziestego wieku oraz „katastrofy globalne”, które prowadziły do zagłady znacznej części ludzkości, takie jak uderzenie małej asteroidy, i na koniec „zdarzenia wymierania”, tak niszczycielskie, że ulegała zniszczeniu poważna część wszystkich gatunków i istniała realna groźba zagłady życia na Ziemi.

— Gdyby nie tarcza — beznamiętnie powiedział Paxton — burza słoneczna zadałaby cios, który spowodowałby całkowite wytępienie wszystkich istot żywych, ponieważ powierzchnia Ziemi uległaby stopieniu aż do skalnego podłoża. Ostatecznie tarcza zredukowała to zdarzenie do poziomu katastrofy globalnej. — A burza — powiedział — zainspirowała działania, dzięki którym Ziemia stała się bardziej odporna w razie ewentualnego przyszłego ataku. Próbujemy stworzyć nową bazę przemysłową, byśmy mogli przejść do trybu regeneracji tak szybko, jak to możliwe, w wypadku któregoś z tych głównych rodzajów katastrof. Jeśli na przykład będziemy musieli zbudować następną tarczę, uczynimy to bardziej efektywnie. Oczywiście niektórzy będą utrzymywać, że jako gatunek powinniśmy czynić takie przygotowania, nawet jeśli Pierworodni by nie istnieli. Mamy pewne atuty. Infrastruktura istniejąca w przestrzeni kosmicznej może pomóc w odrodzeniu ziemskiej cywilizacji. Systemy do kontroli pogody ustabilizują zaburzony klimat, tak jak po burzy słonecznej. Stacje orbitalne naprawią zniszczone windy kosmiczne i łącza telekomunikacyjne. W przestrzeni kosmicznej będzie można umieścić urządzenia medyczne. Może nawet będzie można zaopatrywać świat z orbitujących farm lub księżycowych ośrodków rolniczych. Dzieci Ziemi pomogą swej rannej matce. — Skrzywił się. — Jeżeli zechcą z nami współpracować ci pieprzeni Kosmici. Jednakże musimy uczynić coś więcej i przygotować się na najgorsze. — Powiedział to surowo, mierząc wzrokiem każdego ze słuchaczy po kolei. — Musimy mieć plan na wypadek eksterminacji. Oczywiście mamy teraz ludzi także poza Ziemią. Ale powiedziano mi, że nadal istnieją wątpliwości, czy kolonie pozaziemskie zdołają przetrwać, jeżeli Ziemia ulegnie całkowitej zagładzie. Dlatego mamy coś jeszcze w rezerwie.

Mówił o podziemiach na terenie Ziemi i poza nią istniał na przykład wykop w górze księżycowej o nazwie Pico, leżącej na Mare Imbrium. Wiedza całej ludzkości zapisana w postaci elektronicznej. Magazyny DNA. Zamrożone zygoty. Tajne składy, które odnajdzie ktoś, kto się na nie natknie, jeśli rodzaj ludzki ulegnie zagładzie. „Earthmail”, fragment kultury ludzkości wystrzelony ku gwiazdom w przeddzień burzy kosmicznej — kolejne źródło wiedzy o nas.

— No dobrze, Bill. Myślisz, że to wystarczy?

Paxton powiedział twardo:

— Czy ktoś z was wie, czym była space opera! Fikcją osadzoną w przyszłości, o wojnach międzygalaktycznych i statkach kosmicznych o rozmiarach całych światów. Dzieli nas tylko sto lat od Drugiej Wojny Światowej, tylko sto pięćdziesiąt lat od chwili, gdy głównym środkiem transportu podczas działań wojennych był koń. I mimo to stajemy w obliczu groźby na miarę space opera. Za następne, powiedzmy, tysiąc lat, będziemy tak bardzo rozproszeni, że nic oprócz eksplozji jądra Galaktyki nie zdoła zabić nas wszystkich. Ale na razie jesteśmy wciąż narażeni na atak.

Bill Carel odważył się podnieść rękę.

— Taka logika w istocie prowadzi do wniosku, że drugi atak jest bardziej prawdopodobny teraz niż później.

— Tak — warknął Paxton.

— I mimo pańskiej pięknej prezentacji, admirale, ta strategia ma oczywiste wady. — Wszyscy wstrzymali oddech, ale Carel wydawał się na to nie zważać. — Mogę?

— Proszę kontynuować — szybko powiedziała Bella.

— Po pierwsze, szczupłość zasobów, panie admirale. Sam takt, że dysponuje pan stacją na orbicie Jowisza, nie oznacza, że będzie pan w stanie odeprzeć groźbę pochodzącą z takiej samej odległości, ale mającą swe źródło po drugiej stronie Słońca.

— Zdajemy sobie z tego sprawę…

— Ponadto wydajecie się myśleć w dwóch wymiarach, jak gdyby to była wojna lądowa dawnego typu. A jeśli atak nadejdzie spoza płaszczyzny ekliptyki, to znaczy z dala od płaszczyzny, w której leżą Słońce i planety?

— Chodziłem po Marsie — z groźbą w głosie powiedział Paxton. — Wiem, co to jest ekliptyka. Tak się składa, że to licho przybyło, poruszając się w płaszczyźnie ekliptyki. W przyszłości rozważymy opcje uwzględniające tor leżący poza płaszczyzną ekliptyki. Ale wie pan równie dobrze jak ja, że koszt energii, żeby się tam dostać, jest ogromny. Tak, profesorze Carel, układ słoneczny to bardzo rozległe miejsce. Tak, nie możemy ochronić go całego. Ale cóż innego możemy zrobić, jak nie próbować?

Carel omal się nie roześmiał.

— Ale te plany są oparte na tak kruchych podstawach, że są praktycznie bezużyteczne…

Paxton spojrzał spode łba i Bella szybko podniosła rękę.

— Proszę, Bill.

— Przepraszam — powiedział Carel. — A poza tym jest jeszcze kwestia skuteczności tych wszystkich przygotowań wobec groźby, przed jaką stoimy…

— Doskonale. — Paxton gniewnie wykasował ekrany. — A więc porozmawiajmy o tej anomalii.

Bella zatęskniła za filiżanką kawy.


* * *

Po długiej i szczegółowej dyskusji nad Fortecą Sol prezentacja Paxtona poświęcona anomalii była krótka.

Szybko dokonał przeglądu głównych dowodów jej istnienia.

— W tej chwili ten obiekt przecina orbitę Jowisza. W rzeczywistości mamy możliwość jego przechwycenia, ponieważ przypadkiem przelatuje w pobliżu Stacji Trojańskiej, i badamy możliwość podjęcia odpowiedniej misji. A potem przeleci przez pas asteroid, minie orbitę Marsa i skieruje się ku Ziemi, w którą wydaje się dokładnie wymierzony. Ale wciąż nie mamy pojęcia, czym jest ani co może uczynić, kiedy tu dotrze.

Kiedy usiadł, nastąpiła krótka chwila milczenia.

Bill Carel popatrzył na Paxtona, po czym rozejrzał się po pokoju, jakby czekając na wystąpienie kolejnego uczestnika.

— Czy to wszystko?

— Wszystko, czym dysponujemy — powiedział Paxton.

Carel powiedział łagodnie:

— Nie sądziłem, że wie pan tak mało, admirale. Dobrze, że tutaj jestem. Mogę, panie admirale?

Bob Paxton rzucił gniewne spojrzenie Belli, ale ta dyskretnie skinęła głową, oddał więc głos Carelowi.

— W pewnym sensie — powiedział Carel — mój związek z tym „lichem” ma swe korzenie w okresie poprzedzającym burzę słoneczną, kiedy pracowałem z astronomką nazwiskiem Siobhan McGorran, korzystając z urządzenia o nazwie sonda kwintesencyjna do pomiaru anizotropii promieniowania tła…

Paxton i jego Patrioci poruszyli się i zaczęli pomrukiwać.

Sonda kwintesencyjna do pomiaru anizotropii promieniowania tła stanowiła rozwinięcie urządzenia zwanego sondą kosmiczną do pomiaru anizotropii mikrofalowego promieniowania tła, która w 2003 roku badała dalekie echa Wielkiego Wybuchu i po raz pierwszy określiła wzajemne proporcje podstawowych składników wszechświata: materii barionowej, ciemnej materii i ciemnej energii. To ciemna energia, którą niektórzy nazywali „kwintesencją”, napędzała ekspansję wszechświata. Celem tej nowej sondy był pomiar efektów kosmicznej inflacji, poprzez poszukiwanie echa pierwotnych fal dźwiękowych.

— To był naprawdę bardzo elegancki pomysł — powiedział Carel. — Pierwotny wszechświat, mały, gęsty i straszliwie gorący, był jak komora pogłosowa wypełniona falami dźwiękowymi rozchodzącymi się w burzliwym ośrodku. Ale potem nastąpiła ekspansja. — Rozłożył swe delikatne ręce. — Bum. Nagle pojawiła się możliwość ochłodzenia i do akcji wkroczyła bardziej interesująca fizyka. Podczas fazy ekspansji owe fale dźwiękowe uległy rozproszeniu. Ale pozostawiły po sobie ślad, układ zagęszczeń, który dał początek pierwszym galaktykom. Dzięki temu, sporządzając mapę rozmieszczenia galaktyk, mieliśmy nadzieję, że uda nam się zrekonstruować te pierwotne dźwięki. To z kolei dostarczyłoby wskazówek co do fizyki kwintesencji, ciemnej energii, która w owym czasie…

Kiedy umundurowani uczestnicy zebrania zaczęli się niecierpliwić, Bella powiedziała łagodnie:

— Może przejdź do istoty sprawy, Bill.

Uśmiechnął się do niej. Miał własny elastyczny ekran, który teraz rozłożył na stole; urządzenie szybko nawiązało kontakt z podzespołami stołu.

— Tutaj mamy profil kosmicznej ekspansji. — Była to krzywa rosnąca z ostrym maksimum, wykreślona w skali logarytmicznej. Wyjaśnił, jak otrzymano tę krzywą na podstawie analizy pradawnego światła sączącego się z głębi kosmosu, uwzględniając korelacje obserwowanych struktur przy użyciu rozmaitych skal. „Częstotliwość” występowania układów galaktyk porównano z częstotliwościami owych dawno zaginionych fal dźwiękowych.

Tym razem przerwał mu Paxton.

— Jezu Chryste, wybaw mnie z mej niedoli. Dokąd to wszystko zmierza?

Carel postukał w ekran.

— Jeden z moich studentów przypadkowo natknął się na animację zniszczenia MGKX7-6102-016.

— Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób to zdobył — warknął Paxton.

— Faktycznie to była ona — powiedział Carel niewzruszony. — Dziewczyna nazwiskiem Lyla Neal. Nigeryjka, niezwykle bystra. MGK został zniszczony w wyniku dziwnej eksplozji. Nie wyglądało to jak skutek trafienia z jakiejś broni z zewnątrz. Urządzenie jakby rozerwało się od wewnątrz. Na tej podstawie Lyla skonstruowała krzywą ekspansji MGK, by zobaczyć, jak wyglądały ostatnie chwile jego istnienia.

Pokazał następny wykres. Bella zobaczyła, że skala jest inna, ale wniosek był oczywisty. Krzywa ekspansji MGK była bardzo podobna do profilu kosmicznej ekspansji. Kiedy Carel nałożył na siebie obie krzywe, okazało się, że dokładnie się pokrywają.

Bella odchyliła się w krześle zaszokowana.

— I co to oznacza?

— Mogę jedynie spekulować na ten temat — powiedział Carel.

— Więc na miłość boską uczyń to — warknął Paxton.

— Odnoszę wrażenie, że MGK został zniszczony przez szczególną, zlokalizowaną porcję ciemnej energii. Został rozerwany dokładnie przez tę samą siłę, która spowodowała rozszerzanie się wszechświata, jakimś sposobem skupioną na tym małym urządzeniu. Można to nazwać bronią kosmologiczną. To dość niezwykłe. — Uśmiechnął się. — Lyla nazywa to bombą Q.

— Urocze — warknął Paxton. — Możemy ten obiekt zatrzymać, zestrzelić, odchylić jego kurs?

Carel wydawał się zaskoczony, że go o to pytają.

— No cóż, nie mam najmniejszego pojęcia. To nie jest coś takiego jak burza słoneczna, admirale, będąca zdarzeniem, w wyniku którego została uwolniona ogromna energia, co zostało starannie zaplanowane. Ale to jest prawie nieznany rodzaj fizyki. Trudno sobie wyobrazić, abyśmy mogli na to odpowiedzieć w jakiś konkretny sposób.

Bella powiedziała:

— Ale Bill, co się stanie, kiedy ta bomba Q dotrze do Ziemi?

Znów wydawał się zaskoczony pytaniem.

— To akurat wydaje się oczywiste. Jeżeli znów zadziała w taki sam sposób — nie ma powodu, aby sądzić, że jej zakres działania jest ograniczony — będzie dokładnie tak jak z MGK. - Rozłożył ręce. — Bum.

W pokoju zapadła grobowa cisza.

Bella rozejrzała się wokół stołu. Przedtem ci starzy kosmiczni żołnierze wyglądali tak, jakby się dobrze bawili. Teraz byli przygaszeni, milczący. Karty zostały odkryte.

I co gorsza, z tego co zdołała zrozumieć, ta „kosmologiczna” technologia rozbijała w drobny mak kosztowne linie obronne, które ludzkość próbowała zbudować.

— Dobrze — powiedziała. — Mamy dwadzieścia jeden miesięcy, zanim ten obiekt dotrze do Ziemi. Więc co robimy?

— Musimy to zatrzymać — natychmiast powiedział Paxton. — To jedyna możliwość. Inaczej nie uda nam się uratować ludności Ziemi, nie możemy ewakuować całej planety. Rzucimy do walki wszystkie środki, jakie mamy. A zaczniemy od tego, co mamy w Stacji Trojańskiej. — Zerknął na Bellę.

Bella wiedziała, co ma na myśli. Statki A. I wiedziała, że to najprawdopodobniej oznacza wciągnięcie Edny do akcji. Ale na razie oddaliła od siebie tę myśl.

— Opracuj plan operacji, Bob. Ale nie ma powodu, aby wierzyć, że którykolwiek z posiadanych przez nas rodzajów broni coś zmieni. Musimy się dowiedzieć o tej anomalii czegoś więcej i znaleźć jej słabe punkty. Profesorze Carel, niniejszym zostaje pan oddelegowany do udziału w tym przedsięwzięciu.

Carel pochylił głowę. Paxton powiedział poważnie:

— Jest jeszcze coś.

— Tak?

— Bisesa Dutt. Rozminęliśmy się z nią. Uciekła windą jak szczur.

Bella była zdumiona.

— Windą kosmiczną? I dokąd zmierza?

— Nie wiem. Niedawno opuściła hibernaculum. Możliwe, że ona sama tego nie wie. Ale ktoś to wie, jakiś pieprzony Kosmita.

— Panie admirale — warknęła Bella. — Taki język nam nie pomaga.

Uśmiechnął się chytrze.

— Będę grzeczny. Ale musimy odnaleźć Bisesę Dutt, bez względu na to, komu wejdziemy w paradę.

Bella westchnęła.

— Dobrze. A teraz myślę, że muszę o wszystkim poinformować paru prezydentów. Czy jest jeszcze coś?

Paxton pokręcił głową.

— Zwołajmy konferencję za godzinę. I słuchajcie: nie chcemy żadnych przecieków.

Kiedy zebranie się skończyło, Bella poczuła niepokój. Fakt, że Carel musiał się tutaj przedzierać, dowodził, że gładkość prezentacji nie oznaczała wszechstronnej wiedzy. I gdyby nie ta przypadkowa obserwacja bystrej studentki Carela, nie byliby w stanie odkryć prawdziwej natury tego artefaktu, tej broni, tej bomby Q.

Czego jeszcze nie wiedzieli? Czego jeszcze nie dostrzegali? Czego jeszcze?

14. Poza orbitą

Prawie całe podniecenie nieustannym wznoszeniem się minęło w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin. Bisesa nie uwierzyłaby w to, kiedy opuszczali Ziemię, ale szybko ją to znudziło.

Kiedy nieustannie malała siła ciążenia, unoszące się koce, fragmenty ubrania i jedzenia coraz bardziej zaśmiecały kabinę. Bisesa pomyślała, że przypomina to biwakowanie w spadającej windzie. Szczególnie nieprzyjemne były kawałki ściętych włosów Aleksieja. I trudno było się myć. Mieli wystarczającą ilość wody pitnej, ale w tej kabinie towarowej nie było prysznica. Po pierwszych kilku dniach kabina, jak było do przewidzenia, śmierdziała jak ubikacja.

Bisesa próbowała wykorzystywać czas konstruktywnie. Powracała do zdrowia po pobycie w hibernaculum. Dużo spała, a Aleksiej i Myra pomagali jej wykonywać ćwiczenia w warunkach małej siły ciążenia, zapierając się o ściany, aby wzmocnić mięśnie. Ale można było tylko wykonywać ćwiczenia albo spać.

Aleksiej także miał zajęcie. Rzucił się w wir pracy, sprawdzając systemy pająka, wykonując dwa razy dziennie próby funkcjonowania rozmaitych urządzeń. Dokonał nawet oględzin szwów kadłuba i filtrów. Kiedy pracował, mruczał i podśpiewywał dziwne, szalone hymny do Słońca.

Bisesa dotąd nie porozmawiała z córką, nie tak, jak tego pragnęła. Odniosła wrażenie, że Myra zapadła się w siebie; podczas gdy Bisesa spała, Myra wydawała się pogrążać w mrokach depresji. Bisesa powiedziała sobie, że będzie czas zająć się tym później.

Patrzyła, jak Ziemia maleje, staje się malutkim globem gdzieś na końcu taśmy, która teraz po obu stronach wydawała się nie mieć końca.

Raz powiedziała:

— Szkoda, że świat się nie obraca, wtedy mogłabym poszukać innych taśm. Nawet nie wiem, ile ich jest.

Myra policzyła na palcach.

— Modimo w Afryce. Bandara w Australii — to matka ich wszystkich. Jianmu w Chinach. Marahuaka w Wenezueli. Wszystkie zostały nazwane imionami bogów niebios. W Europie jest Yggdrasil.

— Ta nazwa pochodzi od staroskandynawskiego drzewa świata.

— Tak.

— A Amerykanie mają Drabinę Jakubową.

Aleksiej uśmiechnął się.

— „We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół”. Księga Rodzaju, 28.12.

Myra powiedziała:

— Ameryka to wciąż dość chrześcijański kraj. Myślę, że odrzucono wszystkie rdzennie amerykańskie imiona pochodzące od drzewa świata. Przeprowadzono w tej sprawie głosowanie.

— Dlaczego w tak wielu kulturach istnieją mity związane z drzewem świata? To wydaje się dziwne.

Aleksiej powiedział:

— Niektórzy antropologowie twierdzą, że to po prostu reakcja na cechy chmur: zmarszczki i fale, które wyglądają jak gałęzie lub szczeble. A może to mit o Drodze Mlecznej. Inni mówią, że może chodzić o jakieś zjawisko z udziałem plazmy. Może związane z aktywnością Słońca.

Myra powiedziała:

— Wielu ludzi boi się wind kosmicznych. Niektórzy uważają je za bluźnierstwo. Drogę na skróty do Boga. W końcu za ludzkiej pamięci stanęliśmy w obliczu zagrożenia ze strony nieba.

— I dlatego zaatakowano afrykańską windę — powiedział Aleksiej. — To jest bez sensu, ale tak już jest.

— Jak na Kosmitę dużo wiesz o ziemskiej kulturze.

— Bo mnie interesuje. Ale patrzę na nią z zewnątrz. Przypuszczam, że z antropologicznego punktu widzenia.

Bisesa odniosła wrażenie, że została potraktowana protekcjonalnie.

— Przypuszczam, że wszyscy Kosmici są równie racjonalni jak komputery.

— Och, nie — uśmiechnął się Aleksiej. — Pracujemy nad zupełnie nowym rodzajem zahamowań.

Ciągle wznosili się w górę. Kiedy planeta skurczyła się z wielkości piłki nożnej do rozmiarów grapefruita, a potem piłki do krykieta, była już zbyt mała, by Bisesa mogła dostrzec poszczególne kontynenty i zwolna do jej umysłu przenikało niejasne poczucie ogromnej skali tego, gdzie się znalazła.


* * *

Po trzech dniach od chwili wyruszenia z Ziemi minęli pierwszą wyraźną konstrukcję. Zebrali się w środku kabiny, aby patrzeć, jak się zbliża.

Był to luźny pierścień nadmuchanych członów, w przybliżeniu cylindrycznych, jaskrawo pomalowanych, były olbrzymie, każdy wielkości małego budynku, w promieniach słońca świeciły jak wielkie zabawki. Aleksiej powiedział im, że to tematyczny park rozrywki, ale jeszcze niedokończony i niezamieszkany.

— Jego oficjalna nazwa to „U Jakuba”. Głównym inwestorem jest Disney. Mają nadzieję, że odzyskają część pieniędzy, jakie utopili w starych, naziemnych parkach rozrywki.

— Dobre miejsce na hotel — powiedziała Myra. — Tylko trzy dni drogi i nadal jedna dziesiąta siły ciążenia, wystarczy, żeby uniknąć wszelkich niedogodności zerowej grawitacji.

— Teraz zdajesz sobie sprawę, co możesz zrobić, mając do dyspozycji windę kosmiczną — mruknął Aleksiej. — Nie zwykłą, tanią windę, lecz bardzo ciężką. O wielkiej ładowności. Ten park rozrywki to błahostka, ale to dopiero początek. Powstaną inne społeczności, miasta na niebie rozmieszczone wzdłuż wind kosmicznych. Całe nowe królestwo. Jak koleje w dziewiętnastym wieku.

Bisesa poczuła, że musi chwycić Myrę za rękę.

— Żyjemy w niezwykłych czasach, prawda?

— Tak, mamo.

Po chwili park przemknął obok nich i po raz pierwszy od wielu dni Bisesa odczuła prawdziwą szybkość ich ruchu. Ale potem znów powróciło wrażenie braku upływu czasu, braku ruchu, gdy oddalali się coraz bardziej od Ziemi.


* * *

Ósmego dnia minęli orbitę geostacjonarną. Przez jedną krótką chwilę znajdowali się w obszarze o zerowej grawitacji, okrążając Ziemię jak każdy przyzwoity satelita, chociaż od kilku dni siła ciążenia była tak nikła, że prawie nie odczuli różnicy.

Na orbicie geostacjonarnej znajdowała się kolejna konstrukcja, ogromne koło, którego piasta obejmowała taśmę. Konstrukcja była niedokończona. Bisesa widziała małe statki poruszające się wokół olbrzymiego rusztowania i błyski palników spawalniczych. A gdzie indziej ogromne szklane panele, za którymi widać było zielonkawy blask żywych istot.

Stacja geostacjonarna spłynęła w dół i minęli ją, patrząc, jak maleje w oddali.

Obecnie efektywna siła ciążenia wewnątrz pająka zmieniła orientację, gdy siła odśrodkowa zrównoważyła siłę ciążenia ziemskiego i przekroczyła jej wielkość, próbując odrzucić ich na zewnątrz. Teraz „dół” był skierowany od Ziemi, która wyglądała jak ziarnko grochu. Musieli „przemeblować” kabinę, sufit bowiem stał się podłogą i na odwrót. Aleksiej powiedział, że kabiny przeznaczone do przewozu pasażerów dokonują takiej zmiany automatycznie.

Ta zmiana była jedynym interesującym wydarzeniem w ciągu dni po minięciu orbity geostacjonarnej.

Ale Bisesa dowiedziała się, że nie będą ciągnieni przez całą drogę aż do przeciwwagi, która znajdowała się o trzynaście dni drogi od orbity geostacjonarnej i dwadzieścia jeden dni drogi od Ziemi. I w końcu zrozumiała, że tam znajduje się cmentarz pająków.

— Trzeba zwiększać masę przeciwwagi, by zrównoważyć rosnącą masę taśmy — powiedział Aleksiej. — I dlatego, jeśli nie liczyć budowaczy, żaden pająk towarowy nie wraca na Ziemię.

Bisesa rozejrzała się po zagraconej, brudnej kabinie. Poczuła ukłucie żalu.

— I tam właśnie wyląduje nasz pająk?

— Och, nie — powiedział Aleksiej. — Nie dotrze dalej niż dwanaście dni drogi od Ziemi.

Bisesa spojrzała na Myrę, która, jak wyczuwała, ma niemal równie mgliste pojęcie, co ich czeka, jak ona sama.

— I co wtedy?

— Pamiętacie, jak powiedziałem, że gdyby pająk został odczepiony poniżej orbity geostacjonarnej, spadlibyśmy z powrotem na Ziemię? Ale jeśli stanie się to powyżej…

— Zostaniemy wyrzuceni z obszaru przyciągania Ziemi — powiedziała Myra. — W przestrzeń międzyplanetarną.

— Jeśli wybierzemy odpowiednią wysokość, na której opuścimy windę, będziemy mogli wykorzystać pęd pająka, żeby się dostać, gdziekolwiek chcemy. Na przykład na Księżyc.

— I tam właśnie zmierzamy?

Aleksiej uśmiechnął się.

— Och, trochę dalej.

— Więc dokąd, u licha? Teraz tajemnica nie ma już żadnego sensu. Jak tylko opuścimy windę, władze dowiedzą się, dokąd zmierzamy.

— Na Marsa, mamo. Na Marsa.

Bisesa była oszołomiona.

— Na Marsa?

— Gdzie… gdzie coś na ciebie czeka.

— Ale ta mała kapsuła nie pozwoli nam utrzymać się przy życiu przez całą drogę na Marsa.

— Jasne, że nie — powiedział Aleksiej. — Ktoś nas zabierze. Spotkamy się ze statkiem świetlnym. Statkiem poruszanym przez żagle słoneczne. Już jest w drodze.

Bisesa zmarszczyła brwi.

— Nie mamy rakiet, prawda? Kiedy się odczepimy od taśmy, nie będziemy dysponować żadną siłą napędową.

— Nie będziemy jej potrzebowali. Statek nas odnajdzie.

— Wielki Boże — powiedziała Bisesa. — A jeśli coś pójdzie nie tak…

Aleksiej tylko się uśmiechnął nieporuszony.

Rozmawiając z nim w ciągu tych długich dni, Bisesa myślała, że zaczyna rozumieć jego psychikę — psychikę Kosmity, nieco odmienną od psychiki Ziemianina.

Aleksieja przenikał jakiś chorobliwy lęk przed awarią znajdujących się wokół mechanizmów, ponieważ był od nich zależny przez całe życie. Ale z drugiej strony nie miał żadnych wątpliwości co do pewności orbit, trajektorii i spotkań; zamieszkiwał królestwo, w którym mechanika nieba najwyraźniej rządziła wszystkim, potężny, cichy mechanizm, który nigdy się nie psuł. Więc kiedy się odczepi od taśmy, wierzył, że będzie bezpieczny, było dla niego nie do pomyślenia, że spotkanie ze statkiem świetlnym może nie dojść do skutku. Natomiast Bisesa i Myra były przerażone taką ewentualnością.

Gdzieś tu leży klucz do zrozumienia Aleksieja i tego pokolenia Kosmitów, pomyślała Bisesa. Pomyślała też, że rozumiałaby go jeszcze lepiej, gdyby mogła zrozumieć osobliwe modlitwy, które cicho recytował, kiedy się czymś niepokoił — psalmy do „Słońca Niepokonanego”.


* * *

Dwunastego dnia siedzieli na składanych siedzeniach, przywiązawszy wszystkie swoje rzeczy, w oczekiwaniu na nagły stan nieważkości, jaki wystąpi, gdy Aleksiej odpali sworznie wybuchowe, które oderwą kabinę od bloku.

Aleksiej przyjrzał się swym towarzyszkom.

— Czy ktoś czeka na odliczanie?

— Zamknij się — powiedziała Myra.

Bisesa popatrzyła na taśmę, która przez dwanaście dni stanowiła jej więź ze światem realnym, a potem na Ziemię, która teraz zmniejszyła się do rozmiarów kamyka. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy ją w całej krasie. I co ją czeka, zanim to się wydarzy.

Aleksiej szepnął:

— Uwaga…

Na dole, na suficie kabiny, która teraz była podłogą, zajaśniał błysk. Taśma zdumiewająco szybko opadła i grawitacja znikła. Nieumocowane rzeczy toczyły się wokół, a Aleksiej nie przestawał się śmiać.

15. Liberator

Kwiecień 2069 roku

John Metternes, mechanik statku, wywołał Ednę z Achillesa. Było kolejne opóźnienie. Technicy pracujący na asteroidzie ciągle nie byli zadowoleni z osłony magnetycznej granulek antymaterii.

Jeszcze parę takich opóźnień i Liberatorowi umknie kolejny dogodny moment startu do próbnego rejsu.

Edna Fingal wyjrzała przez grube panoramiczne okno, patrząc w stronę przeciwną do pozwijanej powierzchni asteroidy, aby odszukać Słońce, które tu, na orbicie Jowisza, znajdowało się tak daleko, że prawie nie było widać jego tarczy. Niecierpliwiła się, tkwiąc pośród cichego szumu mechanizmów kabiny załogi i zapachu nowej wykładziny. Czekanie nie było jej mocną stroną.

W głębi ducha wiedziała, że musi czekać, aż technicy zyskają absolutną pewność. Liberator zależał od nowej i jeszcze niesprawdzonej technologii i o ile Edna się orientowała, te magnetyczne butle zawierające antymaterię nigdy nie były idealnie stabilne; można było najwyżej oczekiwać kontrolowanej niestabilności, która trwała wystarczająco długo, żeby się wycofać. Uważano, że awaria osłony była przyczyną utraty prototypowego poprzednika Liberatora oraz Mary Lanchester i Theona Woese’a, dwóch członków jego załogi.

Ale tutaj coś się zbliżało z mroków kosmosu, coś cichego, obcego i wrogiego. Już było wewnątrz orbity Jowisza, bliżej Słońca niż Edna. Edna była kapitanem jedynego poruszającego się w przestrzeni kosmicznej statku wojennego, już bliskiego gotowości bojowej, jedynego sprawnego statku w pierwszej eskadrze Kosmicznej Grupy Uderzeniowej. Paliła się do spotkania z obcym.

Jak to często robiła, próbowała uwolnić się od napięcia, myśląc o rodzinie.

Spojrzała na chronometr. Był nastawiony na czas Houston, jak wszystkie zegary główne na obszarach zamieszkanych przez człowieka, i w myśli przeliczyła go na czas DC. Trzyletnia córka Edny, Thea, powinna o tej porze być w przedszkolu. Dom Edny znajdował się na zachodnim wybrzeżu, ale wybrała szkołę w Waszyngtonie, tak aby Thea mogła być blisko babki. Edna lubiła sobie wyobrażać, gdzie jest Thea o każdej porze dnia.

— Libby, otwórz moją pocztę.

— Oczywiście. I zapisy wizualne?

— Tak. Już?… Halo, Theo. To znowu ja, czekam, jak zwykle…

Thea powinna słyszeć jej słowa i widzieć większą część tego, co widziała ona sama, przekazywaną przez czujniki zainstalowane w tatuażu identyfikacyjnym na policzku Edny. Jak można się było spodziewać, zabezpieczenia dotyczące wszystkich elementów statków wojennych klasy A znajdujących się na orbicie wokół Jowisza były skuteczne i Thea odbierze jedynie mocno ocenzurowaną wersję listu matki. Ale to było lepsze niż nic.

A jeśli sprawy potoczą się źle, wiadomości te będą wszystkim, co Thei zostanie po matce. Dlatego Edna kierowała swoje słowa w przyszłość.

— Siedzę tu, czekając na załadowanie butli z antymaterią do komory napędu A. Zabiera to dużo czasu, bo musimy być bardzo ostrożni. Teraz patrzę na Achillesa. To jedna z większych asteroid i to tutaj budujemy nasze statki A. Patrząc tam gdzie ja, możesz zobaczyć wykopy i wielkie doły, z których wydobywamy lód i głazy, które posłużą za masę reakcyjną zapewniającą statkowi siłę napędową. A tam widać kopuły, w których wszyscy mieszkamy, kiedy przebywamy na powierzchni. Liberator jest od tego o wiele wygodniejszy, możesz mi wierzyć…

Asteroidy tworzyły grupę na orbicie okołojowiszowej, w punkcie stabilnym grawitacyjnie zwanym L4, sześćdziesiąt stopni przed samym Jowiszem. Drugi taki punkt, L5, podążał za Jowiszem. Astronomowie na Ziemi nazwali dwa skupiska asteroid imionami dwóch rywalizujących ze sobą bohaterów Iliady Homera: Achillesem oraz Trojańczykami.

Punkt L4 stanowił dogodne miejsce wydobywcze dostarczające potrzebnych zasobów, oczywiste miejsce na założenie bazy oraz punkt kontrolny. Może dlatego podczas burzy słonecznej Pierworodni ulokowali tu swoje Oko.

— Nie będę udawała, że się nie boję, Theo. Byłabym głupia, gdybym nie czuła strachu. Nauczyłam się, jak pozbyć się lęku i wykonywać swoją pracę. Ponieważ wiem, że jest to praca, którą trzeba wykonać.

— Może wiesz, że ten statek, czwarty z nowych statków klasy A, jest pierwszym, jakiemu nadano nazwę. Bo o ile inne odbywały tylko loty próbne, o tyle ten statek będzie pierwszym, który ruszy do walki. Przypuszczam, że cokolwiek się stanie, zawsze będą o nim pamiętać. Oczywiście najpierw musimy go poddać kilku próbom.

— Męczyliśmy się nad jego nazwą. Jesteśmy tu otoczeni bohaterami greckiej mitologii. Ale ta mitologia pochodzi z innej epoki, dalekiej od naszej własnej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nazwę jednego z wielkich statków powietrznych, który pomógł w ostatniej, decydującej wojnie ludzkości, zanim pojawienie się Pierworodnych zmieniło wszystkie reguły walki. Mam nadzieję, że za następne kilka tygodni będziemy w stanie wyzwolić ludzkość od jeszcze gorszego zagrożenia. I wtedy będę mogła wrócić do domu, do ciebie. Myślę…

Zabrzmiał alarm, na ścianie obok zaczęło błyskać zielone światełko. Zasobniki paliwa w końcu udało się załadować i obsługa naziemna opuszczała statek.

A za dziesięć minut miał nadejść dogodny moment startu zaplanowanego próbnego lotu.

Jeszcze dość czasu. Potem ruszy na prawdziwą misję.

— Zamknij plik, Libby. Ale przedtem usuń ostatni fragment. A potem przyślij do mnie Johna Metternesa.

16. James Clerk Maxwell

Statek świetlny, który miał ich zabrać na Marsa, wyłonił się z mroku. Nosił nazwę James Clerk Maxwell. Żagiel pozostawał w cieniu, ale Bisesa dostrzegła olinowanie, w postaci prostokątnych, niezwykle długich błysków.

W miarę jak zbliżała się godzina spotkania, napięcie Bisesy rosło. Nie trzeba było posiadać żadnej wiedzy technicznej, aby zrozumieć, że statek napędzany światłem słonecznym musi być delikatny jak pajęczyna. A ich mały pająk, wirująca bryła metalu, miał wpaść w tę plątaninę żagli i olinowania. Ciągle spodziewała się, że za chwilę zabrzmią sygnały alarmowe i że zobaczy, jak cienki żagiel owinie się wokół niej jak gwiazdkowy papier.

Myra także była zaniepokojona, pomimo swego astronautycznego doświadczenia. Za to Aleksiej Carel był całkowicie niewzruszony. Kiedy zbliżała się chwila spotkania, siedział, obserwując graficzny monitor ekranowy, od czasu do czasu cicho wypowiadając jakieś słowo, które za pośrednictwem wiązki laserowej było przekazywane do systemów zbliżającego się statku. Sprawiał wrażenie, że całkowicie ufa mechanice orbitalnej i egzotycznej nawigacji niebieskiej, które prowadziły pająka do Maxwella.

W ostatnim momencie główny kadłub Maxwella wyłonił się z mroku. Bisesa miała wrażenie, że siedzi w małej łódce i patrzy na zbliżający się liniowiec, żeglujący po bezkresie oceanu. Cylindryczny kadłub był najeżony antenami i wysięgnikami, a wokół jego górnej krawędzi Bisesa dojrzała szereg bloków, mocujących całe kilometry olinowania.

Z kadłuba wysunęła się przezroczysta rura o średnicy kilku metrów, niepewnie obmacała pająka i zaskoczyła z wyraźnie słyszalnym trzaskiem. Nastąpiło szarpnięcie, kiedy mechaniczne połączenie spowodowało wytracenie resztek pędu pająka. Następnie rura skurczyła się jak harmonijka, przyciągając do siebie obydwa statki, aż się zetknęły.

Aleksiej usiadł wygodnie, uśmiechając się szeroko.

— Na szczęście istnieją uniwersalne protokoły cumownicze.

— I to by było tyle. — Odlepił elastyczny ekran od ściany, zgniótł go i wepchnął do kieszeni. — Czas się pakować. Weźcie wszystko, co chcecie, i zostawcie to, co nie jest wam potrzebne.

— Nie zabieramy pająka — powoli powiedziała Bisesa.

— Jasne, że nie.

Bisesa dziwnie niechętnie opuszczała pająka.

— Chyba jestem zbyt stara na ciągłe zmiany.

Myra ścisnęła ją za ramię. Tego rodzaju serdeczne gesty były u niej sporadyczne. Bisesa godziła się ze wszystkim, co tylko mogła jej ofiarować sponiewierana przez życie córka.

— Mamo, jeśli ja potrafię dać sobie z tym radę, to ty także. Chodź, przygotujmy się.

Kiedy Aleksiej otworzył właz w ścianie kabiny, odsłoniła się zewnętrzna powierzchnia Maxwella, wydzielająca lekki zapach spalenizny. Bisesa dotknęła z zaciekawieniem powierzchni, która przez długie miesiące znajdowała się w próżni kosmosu. Była gorąca.

Właz Maxwella otworzył się.

Przeszli do wnętrza, które było czyste, jasno oświetlone i lekko pachniało mydłem. Za nimi, stukając, ruszyła walizka. Błyskawicznie wysunęły się z niej poduszeczki na cienkich niciach, które przyssały się do ścian, dzięki czemu walizka pełzła przed siebie jak niezdarny, gruby pająk.

Właz zamknął się za nimi i Bisesa poczuła delikatne drgania, gdy pająk odcumował od wielkiego cielska Maxwella. We włazie nie było okna. Żałowała, że nie może widzieć, jak porzucony pająk oddala się.

Aleksiej ostrzegł je:

— Pamiętajcie, że ciężar tej konstrukcji starano się zmniejszyć do minimum. Cały statek waży tylko około dziesięciu ton, i to razem z żaglem. Mogłybyście bez trudu przebić nogą kadłub. — Postukał w wewnętrzną przegrodę. — Ten materiał to rodzaj papieru ryżowego. Lekki, ale delikatny. — Przebił go palcem, żeby im to pokazać, po czym oderwał mały pasek i włożył do ust. — Jest także jadalny. W razie dramatu można jeść meble.

Bisesa zapytała:

— Dramatu? Jakiego dramatu?

Myra powiedziała powoli:

— Przypuszczam, że najgorsza rzecz, jaka się może wydarzyć, to utrata żagla albo jego zniszczenie. W takim wypadku człowiek jest pozostawiony własnemu losowi, poruszając się po torze, na jakim znajdował się statek w chwili takiego wypadku. Ratunek jest możliwy, ale prawdopodobnie zająłby miesiące, jeśli nie lata.

Bisesa zastanowiła się.

— Ile dotąd było wypadków?

— Bardzo niewiele — powiedział Aleksiej. — I żadnego śmiertelnego. — Poinformował je krótko o różnych poziomach zabezpieczeń w profilu misji; jeśli więc rzeczywiście utracą żagiel, zawsze gdzieś uda im się dotrzeć. — Bardziej prawdopodobne jest, że prędzej twoje ciało odmówi posłuszeństwa niż taki statek — powiedział, ale to nie bardzo uspokoiło Bisesę.

Kiedy Aleksiej zniknął na, jak to określił, „mostku”, aby sprawdzić systemy statku, Myra i Bisesa rozejrzały się i rozpakowały.

W niedługim czasie poznały rozkład Maxwella. Ciśnieniowy kadłub stanowił cylinder o wysokości kilku metrów. Podzielony przegrodami z papieru ryżowego składał się z trzech głównych pokładów. Na dole znajdował się pokład użytkowy — tak określił go Aleksiej. Zaglądając przez włazy, zobaczyły sterty zapasów, aparaturę podtrzymującą życie, sprzęt naprawczy oraz ładunek. „Mostek” stanowił górny pokład.

Pokład środkowy obejmował pomieszczenia mieszkalne. Poza częścią kuchenną i łazienką był rozdzielony ruchomymi przegrodami na pomieszczenia, które mogły służyć za toalety, sypialnie lub pracownie dla dziesięcioosobowej załogi. W ścianach znajdowały się wbudowane szafy oraz składane łóżka i krzesła. Bisesa i Myra spędziły trochę czasu, przesuwając przegrody. Zdecydowały się na utworzenie trzech małych sypialni położonych jak najdalej od siebie i od ubikacji; papierowe przegrody raczej nie były dźwiękoszczelne.

Kwatery były niemal tak małe jak w pająku. Ale ciasne korytarze i niskie pokoje stanowiły jedyną w swoim rodzaju mieszaninę architektoniczną, którą można było wykorzystywać zarówno na ziemi, jak i w przestrzeni kosmicznej. Żagiel zapewniał przyspieszenie nie przekraczające jednej setnej przyspieszenia ziemskiego — zbyt mało, aby utrzymać się na podłodze. Dlatego wszędzie były uchwyty dla dłoni i oparcia dla nóg, jak na stacji kosmicznej, rzepy i barwne oznaczenia góry i dołu, tak aby zawsze było wiadomo, gdzie co jest.

Ale z drugiej strony owa jedna setna przyspieszenia ziemskiego była stała i niesłabnąca. Bisesa przekonała się, że jeśli wdrapie się na sufit i puści, spłynie na ziemię w ciągu sześciu lub siedmiu sekund, jak płatek śniegu i osiądzie miękko na podłodze. Mała siła przyciągania była zaskakująco przydatna, powodowała bowiem, że pył osiadał i wszelkie rupiecie w końcu lądowały na ziemi, nie musiała się zmagać z kocami czy szukać zabłąkanych kropelek, które uroniła, pijąc kawę.


* * *

„Mostek” był zastawiony stołami i krzesłami. Bisesie przypomniało się, że nie jest to statek wojskowy. Kiedy Bisesa i Myra dostały się do środka po krótkiej drabinie z dolnego pokładu, Aleksiej siedział w jednym z owych krzeseł, cierpliwie obserwując obrazy na rozłożonym przed sobą ekranie.

Ściany były całkowicie przezroczyste.

Przestrzeń kosmiczna była pozbawiona gwiazd, jeśli nie liczyć trzech świateł, Słońca, Ziemi i Księżyca, które tworzyły ogromny trójkąt wokół statku. Na widok tych trzech światów Bisesa poczuła nieokreślony lęk. Z jakiegoś powodu pomyślała o Mirze i małpach człekokształtnych, które tam widziała, australopitekach o ludzkich nogach i rękach goryli.

Myra zauważyła jej reakcję i pociągnęła ją za rękę.

— Mamo, to jest jak jazda w wesołym miasteczku. Nie przejmuj się, jeśli zakręciło się w głowie. Popatrz.

Bisesa uniosła głowę.

Ujrzała tarczę ciemności, nieco bardziej szarej niż aksamitna czerń nieba. Jej twarz pokryły plamki jasnego, oślepiającego światła słonecznego. Był to żagiel, arkusz folii, tak ogromny, że mógłby zakryć całe centrum Londynu. Słyszała delikatny przerywany terkot, który wydawały umocowane na szczycie maleńkie bloczki pociągające biegnące ponad jej głową olinowanie, nici, które chwytały światło Słońca.

Kadłub, który ją otaczał, był jak wisząca na spadochronie puszka.

— Witajcie na pokładzie Jamesa Clerka Maxwella — powiedział Aleksiej, szczerząc zęby w uśmiechu.

— I wszystko to wprawia w ruch światło słoneczne.

— Tak. — Aleksiej przeciął dłonią snop światła wpadającego do kabiny. — Ciśnienie fotonów padających na powierzchnię odbijającą. Na Ziemi w słoneczny dzień związany z tym nacisk działający na twarz wynosi może jedną tysięczną grama. Żagiel ma na tyle dużą powierzchnię i na tyle małą masę, że dzięki tej sile zyskuje przyspieszenie jednej setnej g. Ale siła ta działa nieustannie i nie przestaje nas popychać… W taki sposób dotrzemy do Marsa w ciągu dwudziestu dni.

Żagiel stanowił siatkę nanorurek z tego samego niezwykle wytrzymałego materiału, z którego była wykonana taśma windy kosmicznej. „Tkaninę” stanowiła napylona cieniusieńka warstwa boru o grubości zaledwie kilkuset średnic atomowych.

— Tkanina żagla jest tak delikatna, że bardziej przypomina dym aniżeli coś materialnego — powiedział Aleksiej. — Ale jest zarazem na tyle odporna, że jest w stanie wytrzymać słoneczne gorąco wewnątrz orbity Merkurego.

Smugi światła padły na powierzchnię zwierciadła i maleńkie bloczki zawarczały.

— Takie oscylacje pojawiają się cały czas — powiedział Aleksiej. — Dlatego tego rodzaju żagle muszą być „inteligentne”, podobnie jak kiedyś tarcza. W tkaninie są osadzone siłowniki i maleńkie silniczki rakietowe. Max, czyli sztuczna inteligencja zawiadująca statkiem, dba o właściwe ustawienie. I w znacznej mierze zajmuje się nawigacją. Po prostu mówię, gdzie chcę się udać. Tak naprawdę dowodzi tu Max. Na szczęście za bardzo się tym nie chełpi.

Bisesa powiedziała:

— Rozumiem, jak Słońce może cię odpychać. Ale jak możesz żeglować ku Słońcu, powiedzmy, z Marsa na Ziemię? Myślę, że to tak jak halsowanie.

— To nie jest dobra analogia — spokojnie powiedział Aleksiej. — Musisz pamiętać, że wszystkie ciała w układzie słonecznym zasadniczo krążą wokół Słońca. A to określa sposób funkcjonowania żagla… — Mechanika orbitalna wydawała się sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. — Jeżeli przyspieszę, wejdę na wyższą orbitę. A jeżeli ustawię żagiel tak, aby ciśnienie światła słonecznego było skierowane przeciwnie do kierunku ruchu, prędkość orbitalna zmaleje i zacznę się poruszać po spirali w stronę Słońca… — Bisesa przyglądała się wykresom, które pokazywał na ekranie, ale kiedy pojawiły się równania, dała spokój.

— To wszystko jest dla ciebie intuicyjnie oczywiste, prawda? To znaczy zasady mechaniki niebieskiej.

Zatoczył ręką koło.

— Chyba rozumiesz, dlaczego. Tutaj widzisz, że te prawa rzeczywiście działają. Często zastanawiałem się, jak naukowcy na Ziemi zdołali coś z tego zrozumieć. Sto lat temu pierwsi księżycowi astronauci powrócili na Ziemię odmienieni. Wielu spośród nas, Kosmitów, to deiści, teiści lub panteiści.

— Wierzą, że Boga można odnaleźć w prawach fizyki — powiedziała Myra.

— Albo że Bóg jest w tych prawach.

— Przypuszczam, że to ma sens — powiedziała Bisesa. — Religie i bogowie nie muszą iść ze sobą w parze. Buddyści niekoniecznie wierzą w istotę najwyższą; może istnieć religia bez boga.

Myra przytaknęła.

— I możemy wierzyć w Pierworodnych nie wyznając żadnej religii.

Aleksiej powiedział spokojnie:

— Och, Pierworodni to nie bogowie. Przekonają się o tym pewnego dnia.

Bisesa powiedziała:

— Ale ty nie jesteś teistą, prawda, Aleksiej? Lubisz cytować Biblię, ale słyszałam, jak się modlisz — do Słońca?

Wyglądał na zmieszanego.

— Przyłapałaś mnie. — Uniósł głowę do światła. — Niektórzy z nas żywią do niego coś w rodzaju szacunku. To coś, co nas trzyma przy życiu, jedyne ciało, jakie widać nawet z najdalszych głębi układu słonecznego.

Myra kiwnęła głową.

— Słyszałam o tym. Kult Sol Invictus — Słońca Niepokonanego. To jeden z ostatnich wielkich pogańskich bogów Imperium Rzymskiego, tuż przed uznaniem chrześcijaństwa za religię państwową. Czy to nie pojawiło się na Ziemi ponownie, przed burzą słoneczną?

Aleksiej potwierdził.

— W owych dniach składano wiele ofiar, by przebłagać rozgniewanych bogów. Ale kult Słońca Niepokonanego rozprzestrzenił się wśród pierwszych Kosmitów, zwłaszcza tych, którzy pracowali na terenie tarczy.

Bisesa przypomniała sobie innego boga Słońca, który wmieszał się w jej życie: Marduka, zapomnianego boga Babilonu. Powiedziała:

— Wy, Kosmici, naprawdę nie jesteście tacy jak cała reszta, prawda, Aleksiej?

— Oczywiście. Jak moglibyśmy być tacy sami?

— I dlatego zabierasz mnie na Marsa? Z powodu innej perspektywy?

— Jest ważniejszy powód. Tamtejsi ludzie coś znaleźli. Coś, czego nigdy nie szukałyby żadne rządy na Ziemi. Chociaż te rządy szukają ciebie, Biseso.

Bisesa zmarszczyła brwi.

— Skąd wiesz?

Aleksiej wyglądał na zmieszanego.

— Mój ojciec pracuje w Światowej Radzie Przestrzeni Kosmicznej. Jest kosmologiem…

A więc tak, pomyślała Bisesa, nowa różnica pokoleń już zamanifestowała się wyraźnie. Kosmita szpieguje swego własnego, przebywającego na Ziemi, ojca.

Ale mimo że byli w głębi kosmosu, nie powiedział już nic więcej, ani gdzie zabierano Bisesę, ani czego od niej oczekiwano.

Myra wydęła usta.

— To dziwne. Słońce Niepokonane — to taki kontrast z chłodnym sposobem myślenia teistów.

— Tak. Ale nie sądzisz, że dopóki nie pokonamy tych pieprzonych Pierworodnych, potrzebujemy boga z epoki żelaza? — Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu, co w padającym nań świetle słonecznym sprawiało szokujące wrażenie.

Bisesa, wyczerpana napięciem i poczuciem obcości, wycofała się do swej nowo urządzonej kabiny. Poukładała swoje rzeczy i przypięła się do wąskiej koji.

Pomieszczenie było małe, ale to jej nie przeszkadzało. Kiedyś była w wojsku. I tak było tu o wiele lepiej niż w obozie ONZ w Afganistanie, gdzie stacjonowała, zanim znalazła się na Mirze.

Uderzyło ją, że ten pokład mieszkalny wydawał się ciasny, nawet biorąc pod uwagę geometrię kadłuba statku. Przypomniała sobie, jak wcześniej zwiedzała pokład użytkowy, miała dobrą pamięć do kształtów.

Sennie wymamrotała:

— Więc dlaczego ten pokład jest o tyle mniejszy od pokładu użytkowego?

Odezwał się cichy głos.

— Ponieważ te ściany są wypełnione wodą, Biseso.

— To ty, Talesie?

— Nie, Biseso. Aleksiej nazywa mnie Max. — Głos był męski, z lekkim szkockim akcentem.

— Max, to od Jamesa Clerka Maxwella. Ty jesteś statkiem.

— Ściśle biorąc, żaglem, który stanowi najbardziej inteligentny i wrażliwy element. Jestem osobą prawną (nie-człowiekiem) — spokojnie powiedział Max. — Posiadam pełny zestaw zdolności poznawczych.

— Aleksiej powinien był nas sobie przedstawić.

— Byłoby miło.

— Woda w ścianach?

Chroniła delikatnych pasażerów przed twardym promieniowaniem kosmicznym, nawet kilka centymetrów wody stanowiło zaskakująco skuteczną osłonę.

— Max. Skąd takie imię?

— Jest chyba odpowiednie…

Szkocki fizyk nazwiskiem James Clerk Maxwell, żyjący w dziewiętnastym wieku, dowiódł, że światło wywiera ciśnienie i na tej podstawie ludzie zbudowali flotę statków świetlnych. Jego prace położyły podwaliny pod rewolucję pojęciową zapoczątkowaną przez Einsteina.

Bisesa uśmiechnęła się.

— Przypuszczam, że Maxwell byłby zaskoczony, widząc, jak w dwa stulecia później jego idee znalazły zastosowanie w technice.

— W rzeczywistości trochę studiowałem prace Maxwella. Mam sporo wolnego czasu. Myślę, że mógł był wpaść na pomysł żagla słonecznego. W końcu znał się na fizyce.

Bisesa podparła głowę dłonią.

Kiedy czytam o Atenie, sztucznej inteligencji, która rezydowała na tarczy, zawsze zastanawiam się, jakbym się czuła na jej miejscu. Inteligencja zamknięta w takim obcym ciele. Max, jak to jest być tobą?

— Często zastanawiam się, jak to jest być tobą — odparł łagodnie. — Potrafię się dziwić. I podziwiać.

Słowa te zaskoczyły Bisesę.

— Podziwiać? Co?

— Podziwiać, że znajduję się we wszechświecie, pełnym takiego piękna, a jednocześnie rządzonym przez tak proste prawa. Dlaczego tak jest? A właściwie dlaczego nie?

— Jesteś teistą, Max?

— Wielu wybitnych teistów to twory sztucznej inteligencji.

Elektroniczni prorocy, pomyślała.

— Myślę, że Maxwell byłby z ciebie dumny.

— Dziękuję.

— Światło, proszę.

Światło przygasło, pozostawiając słabą, szkarłatną poświatę. Zapadła w głęboki sen, a delikatna grawitacja wystarczała, by nie miała uczucia, że spada.

W kilka godzin później Max ją obudził, bo jak powiedział przepraszająco, zbliżali się do Księżyca.


* * *

Czuwający na mostku Aleksiej powiedział:

— To oczywiście zupełny przypadek, że nasza podróż na Marsa wiedzie koło Księżyca. Ale udało mi się wykorzystać jego siłę przyciągania, aby odpowiednio skorygować trajektorię lotu…

Bisesa przestała go słuchać i tylko patrzyła.

Rosnąca tarcza Księżyca, który był prawie w pełni, nie wyglądała jak znajoma ludzka twarz, która unosiła się nad ulicami Manchesteru w czasach jej dzieciństwa. Teraz zbliżyła się tak bardzo, że jej wielkie „prawe oko”, Mare Imbrium, obróciło się w jej stronę, odsłaniając fragment drugiej strony globu, usianej kraterami okolicy, niewidocznej dla człowieka przed nadejściem ery lotów kosmicznych.

Ale interesowała ją nie geologia Księżyca, lecz ślady działalności człowieka. Razem z Myrą z przejęciem wypatrywały wielkich baz, Armstronga i Tooke’a, wyraźnie widocznych w postaci srebrzysto-zielonych bąbli na tle jasnobrązowego księżycowego gruntu. Bisesa myślała, że dostrzega drogę, srebrną linię przecinającą krater Claviusa, w którym przycupnęła baza Tooke’a i od którego wzięła swą dawną nazwę. Wtedy zdała sobie sprawę, że to musi być długa na kilka kilometrów elektromagnetyczna wyrzutnia.

Teraźniejszy Księżyc był wyraźnie miejscem uprzemysłowionym. Ogromne, pokryte pyłem równiny wyglądały, jak gdyby zostały przeczesane; księżycowe morza były usiane kopalniami odkrywkowymi, w których wydobywano tlen, wodę i rozmaite minerały. Na biegunach rozłożyły się ogromne gospodarstwa zasilane bateriami słonecznymi, a nowe obserwatoria lśniły jak żarzące się węgle, wykonane z czarnego szkła otrzymanego wprost z księżycowego pyłu. Wokół równika biegła lśniąca nić — aleftron, najpotężniejszy akcelerator cząstek w całym układzie słonecznym.

Coś w tym widoku zaniepokoiło Bisesę. Po czterech miliardach lat bezruchu na Księżycu zmieniło się tak wiele, i to w ciągu zaledwie stu lat po tym, jak Armstrong po raz pierwszy postawił stopę na jego gruncie. Rozwój ekonomiczny Księżyca zawsze stanowił marzenie Buda Tooke’a. Ale teraz Bisesa zastanawiała się, czy Pierworodni, którzy sami mogli być starsi niż Księżyc, patrzą na ten budzący niepokój krajobraz.

Myra pokazała palcem.

— Mamo, popatrz tam, na Mare Imbrium.

Bisesa spojrzała we wskazanym kierunku. Zobaczyła tarczę, która musiała mieć kilka kilometrów średnicy. Lśniła odbitym światłem słonecznym, a przez jej powierzchnię przelatywały drżące fale.

— To fabryka żagli słonecznych — mruknął Aleksiej. — Kładą tkaninę, na którą napylają warstwę boru, i cały czas obracają, by uchronić przed siłą przyciągania Księżyca…

Lśniąca tarcza wydawała się wirować i marszczyć, a potem nagle oderwała się od powierzchni gruntu i oscylując, uniosła się w górę.

— To piękne — powiedziała Bisesa.

Aleksiej wzruszył ramionami.

— Tak, ładne. Mówiąc szczerze, większość z nas nie uważa, żeby Księżyc był szczególnie interesujący. Tam, na dole, to nie są prawdziwi Kosmici. Nie są nimi, skoro mogą dostać się na Ziemię w dzień czy dwa. Nazywamy to strychem Ziemi…

Max mruknął:

— Zaraz osiągniemy punkt największego zbliżenia.

Teraz przed Bisesą przesuwał się Księżyc w całej okazałości. Kratery pogrążone w cieniu umykały za oknami mostka. Bisesa poczuła, jak dłoń Myry zaciska się na jej własnej dłoni. Pomyślała bezradnie, że są widoki, jakich ludzkie oko nie powinno oglądać.

Przed ich oczyma przemknął terminator, nieregularna linia oświetlonych szczytów i ścian kraterów, i znowu pogrążyli się w ciemności rozświetlonej jedynie bladą poświatą Ziemi. Kiedy ostre światło słoneczne zostało przesłonięte, statek utracił siłę ciągu, a Bisesa poczuła zanik poprzedniej niewielkiej siły ciężkości.

17. Statek wojenny

John Metternes wpadł do kabiny załogi Liberatora.

Edna zapytała:

— Wszystko w normie?

— Tak — powiedział mechanik. Był bez tchu i jego lekki belgijski akcent zniekształcony akcentem australijskim sprawiał, że spółgłoski syczące aż zgrzytały. — Załadowaliśmy butle i podłączyliśmy, i nie urwało nam głów. Wszystkie protokoły sprawdzone, zasobniki z antymaterią w porządku… Tak, wszystko w normie i gotowe do startu. Najwyższy czas.

Miał około czterdziestki, był krzepkim mężczyzną i pocił się tak obficie, że miał poplamiony kombinezon pod pachami, pomimo wszystkich warstw ochronnych. Widać też było osad wokół ust. Prawdopodobnie znowu wymiotował. Chociaż miał stopień komandora porucznika i miał służyć na Liberatorze jako główny mechanik, John późno wyruszył w kosmos; był jednym z tych nieszczęśników, których bebechy nigdy nie zdołały się przystosować do mikrograwitacji. Nie żeby sprawiało to jakąkolwiek różnicę, gdy włączał się napęd A, bo Liberator podczas lotu miał siłę ciągu równą pełnej sile przyciągania ziemskiego.

Edna postukała w elastyczny ekran, przebiegła wzrokiem ostateczny konspekt operacji i sprawdziła, czy ma zezwolenie kontroli na Achillesie.

— Dogodny moment startu za pięć minut.

Metternes wyglądał na zaniepokojonego; jego szeroka twarz poszarzała.

— Wielkie nieba!

— W porządku? Automatyczne odliczanie już zostało włączone, ale wciąż możemy to odwołać, jeśli…

— Dobry Boże, nie. Słuchaj — zaskoczyłaś mnie, to wszystko, nie wiedziałem, że to będzie tak szybko. Im szybciej się za to weźmiemy, tym lepiej. A poza tym coś prawdopodobnie nawali, zanim dojdziemy do zera, zwykle tak bywa… Libby, poproszę schematy.

Duże okno znajdujące się przed nimi zamgliło się i widok Achillesa na tle gwiazd zastąpił rzut boczny samego Liberatora, obraz generowany w czasie rzeczywistym przez czujniki na Achillesie i gdzie indziej. Kiedy John postukał w ekran, kadłub stał się przezroczysty, odsłaniając podświetlone na zielono prowadzone prace, rozproszone zaś czerwone punkciki wskazywały nierozwiązane dotąd problemy techniczne.

W gruncie rzeczy konstrukcja statku była prosta. Liberator najbardziej przypominał fajerwerki z okazji święta czwartego lipca; rakieta miała długość stu metrów, pomieszczenia mieszkalne znajdowały się w jej przedniej części, a z tyłu rozwierała się ogromna dysza. Większa część kadłuba była wypchana lodem wydobytym na asteroidzie, brudnym śniegiem, który posłuży jako masa reakcyjna do napędzania statku.

A gdzieś w głębi statku, w pobliżu tej dyszy, umieszczone było samo urządzenie napędowe wykorzystujące antymaterię.

Antymateria miała postać maleńkich granulek zamrożonego wodoru, czy raczej antywodoru, który technicy nazywali „paliwem H”. Na razie znajdowało się ono wewnątrz wolframowego rdzenia, było odizolowane od zwykłej materii niewidzialnymi ścianami pola elektromagnetycznego, przy czym utrzymanie tego pola wymagało ogromnych ilości energii.

Paliwo H stanowiło cenny materiał. Z powodu eksplozywnych skłonności przy zetknięciu ze zwykłą materią antymateria nie występowała samoistnie, ale trzeba ją było wytwarzać. Pojawiała się jako produkt uboczny podczas zderzeń cząstek o wysokiej energii. Ale najpotężniejsze akceleratory na Ziemi, nawet gdyby działały bez przerwy, mogłyby wytworzyć jedynie mikroskopijne ilości antymaterii. Wielki aleftron na Księżycu, jako fabryka antymaterii, był bezużyteczny. Naturalne źródło antymaterii w końcu wykryto w „rurce przepływu” łączącej jeden z księżyców Jowisza, Io, z macierzystą planetą; wewnątrz owej rurki płynął prąd elektryczny o natężeniu pięciu milionów amperów, powstający, gdy Io przedzierała się przez pole magnetyczne Jowisza.

Wydobywanie antymaterii sprowadzało się do wysłania statku kosmicznego do wnętrza rurki przepływu i wykorzystania pułapek magnetycznych do odsiania cząstek antymaterii. Ale pojawiło się przy tym mnóstwo problemów technicznych.

Kiedy Edna wydala odpowiednie polecenie, pole magnetyczne zaczęło pulsować, wystrzeliwując grudki antymaterii, które uderzały w nadlatujący strumień zwykłego wodoru. Materia i antymateria anihilowały i masa natychmiast zamieniała się w energię. Lód z asteroidy sublimował i przekształcał się w przegrzaną parę, która wydobywając się przez dyszę, pchała Liberatora naprzód.

I to było właściwie wszystko, jeśli nie liczyć niezwykle trudnych szczegółów technicznych związanych z obchodzeniem się z antymaterią. Liberator był więc rakietą parową. Ale liczby były imponujące. Nawet potężne reakcje jądrowe we wnętrzu Słońca prowadziły do przekształcenia jedynie niewielkiego ułamka jego masy w energię. Natomiast w wyniku anihilacji materii i antymaterii powstawała wyłącznie energia; ze słynnego równania Einsteina, E=mc2, doprawdy nie można było wycisnąć więcej.

W rezultacie szczypta antymaterii, zaledwie około pięćdziesięciu miligramów, zapewniała ilość energii równoważną całej energii chemicznej zmagazynowanej na pokładzie wielkiej rakiety kosmicznej, takiej jak wahadłowiec. To właśnie sprawiało, że nowy napęd oparty na antymaterii był tak użyteczny dla rządów, zapewniając możliwość szybkiej reakcji w obliczu inwazji układu słonecznego. Liberator był statkiem tak potężnym, że mógłby doprowadzić Ednę do bomby Q, oddalonej o połowę odległości do Jowisza, czyli równej odległości pasa asteroid od Ziemi, zaledwie w ciągu stu dwunastu godzin.

Liberator był mały w porównaniu ze statkami świetlnymi Kosmitów. Ale o ile statek świetlny składał się niemal wyłącznie z pajęczyny żagla, o tyle Liberator stanowił litą bryłę, broń. A jego kształt był niewiarygodnie falliczny, podobnie jak wiele dotychczas skonstruowanych przez człowieka rodzajów broni, jak cierpko zauważyli liczni obserwatorzy.


* * *

Tak naprawdę John miał niewiele do roboty. Libby zajmowała się odliczaniem, które było tak proste, jak to możliwe. John był coraz bardziej spięty.

— Obserwują nas — powiedziała Edna spokojnie, żeby go oderwać.

— Tak? Kto?

— Achilles. Technicy, administratorzy, pozostała część załogi.

Edna wymazała zawartość ekranu i znów zobaczyli powierzchnię pokrytego lodem księżyca. Dok remontowy roił się od postaci w skafandrach kosmicznych.

— To tyle, jeśli chodzi o protokoły bezpieczeństwa — mruknął John. — Co oni tam robią?

Libby odparła:

— Chyba przyszli, żeby popatrzeć na start pierwszego statku wojennego zbudowanego przez człowieka.

— No, no! — szepną! John. — Ona ma rację. Pamiętasz Star Wars, Star Trek!

Edna nigdy nie słyszała o tych reliktach kultury zamierzchłej przeszłości.

— Wszystko się tutaj zaczyna — powiedział John. — Pierwszy statek wojenny. Ale na pewno nie ostatni, daję słowo.

— Trzydzieści sekund — spokojnie powiedziała Libby.

— Niech to diabli — powiedział John. Chwycił poręcze leżanki. To się dzieje naprawdę, nagle pomyślała Edna. Była oddana swemu zadaniu; naprawdę poleci tym statkiem do walki z nieznanym wrogiem, statkiem wprawianym w ruch przez napęd, który przetestowano zaledwie parę razy, statkiem tak nowym, że nadal pachniał wypolerowanym metalem. Libby powiedziała:

— Trzy, dwa, jeden.

Gdzieś w głębi statku rozwarła się pułapka magnetyczna. Materia znikła.

A Ednę wcisnął w fotel ciąg tak silny, że zaparło jej dech.

18. Mars

Podróż ciągnęła się bez końca.

Nawet teraz Aleksiej nie pozwalał na żadne rozmowy na poufne tematy czy używanie „nieprzemyślanych słów” w kabinie Maxwella, w tej maleńkiej przestrzeni unoszącej się o miliony kilometrów od najbliższej istoty ludzkiej. — Nigdy nie wiadomo, kto słucha. — I chociaż miejsca było więcej niż na pokładzie pająka, papierowe przegrody nie były dźwiękoszczelne, więc Myra i Bisesa nie miały wrażenia prawdziwej prywatności.

Nie rozmawiali ze sobą. Stanowili tak samo zamkniętą załogę jak w pająku.

Po upływie zda się nieskończonego czasu, odmierzanego jedynie stopniowym zmniejszaniem się tarczy Słońca, wreszcie z ciemności wyłonił się Mars. Bisesa i Myra patrzyły z zaciekawieniem przez okna na mostku.

Zbliżający się świat stanowił pomarańczowo-czerwoną tarczę, pokrytą nierównościami, na półkuli północnej snuły się szerokie ławice szarej mgły. W porównaniu z Ziemią, która z przestrzeni kosmicznej była równie jasna jak niebo za dnia, Mars wydał się Bisesie dziwnie mroczny i ponury.

Ale kiedy statek świetlny robił kolejne pętle, stopniowo obniżając lot, zaczęła się orientować w oglądanym krajobrazie. Widać było zniszczone południowe wyżyny, przecięte potężnym Helias, a na północy gładsze, wyraźnie młodsze równiny Vastitas Borealis. Bisesę uderzyło, jak wielkie jest wszystko na Marsie. System kanionów Valles Marineris ciągnął się prawie przez jedną czwartą obwodu planety, a wulkany Tharsis stanowiły wyraźne magmowe odkształcenie powierzchni planety.

To wszystko mogłaby zobaczyć, gdyby odwiedziła Marsa w 1969, a nie w 2069 roku. Ale dzisiaj atmosfera Marsa była pokryta smugami oślepiająco białych chmur. Trasa Maxwella przebiegała nad samym szczytem Olimpu, gdzie czarny dym kłębił się w kalderze tak rozległej, że pomieściłaby cały Nowy Jork.

Na odmienionej powierzchni Marsa wyraźnie było widać blizny pozostawione przez burzę słoneczną, ale także i ślady działalności człowieka. Największą osadą na Marsie był leżący w obszarze równikowym Port Lowella, srebrzysta plama na skraju południowych wyżyn. Drogi wiły się we wszystkich kierunkach, przypominając siatkę prostoliniowych kanałów, które dawni obserwatorzy jakoby widzieli na Marsie. Wśród tych dróg i kopuł widać było plamy zieleni, życie przywiezione z Ziemi rozkwitało pod szkłem w glebie Marsa.

Myra pokazała na pas zieleni ciągnący się przez północne równiny i ginący w mrocznej głębinie Helias. To nie miało nic wspólnego z Ziemią.

Aleksiej powiedział Bisesie, że spędzą kilka nocy w Porcie Lowella. Jak tylko będzie wolny poruszający się po powierzchni łazik, ruszą dalej, na północ — aż do marsjańskiego bieguna, jak się dowiedziała z rosnącym niedowierzaniem. Popatrzyła na gęstą pokrywę mgły, zastanawiając się, co ją czeka tam na dole, w jej nieprzeniknionym mroku.


* * *

Spędzili cały dzień unosząc się nad powierzchnią Marsa, podczas gdy delikatne ciśnienie światła słonecznego stabilizowało orbitę Maxwella. Potem przysadzisty, pudełkowaty statek ciężko uniósł się z Portu Lowella.

Jedynym pasażerem wahadłowca była kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat. Ubrana w jasnozielony kombinezon, była szczupła, wyglądała na kruchą, a na jej twarzy, otwartej, jakby pustej, widniał wyraźny tatuaż identyfikacyjny.

— Cześć. Jestem Paula. Paula Umfraville.

Kiedy Paula uśmiechnęła się do niej, Bisesa wydała stłumiony okrzyk.

— Przepraszam. Ja tylko…

— Nie przejmuj się. Mnóstwo ludzi z Ziemi reaguje w ten sam sposób. Naprawdę pochlebia mi, że ludzie tak dobrze pamiętają moją matkę…

Dla pokolenia Bisesy twarz Heleny Umfraville stała się jedną z najsławniejszych na całym świecie, nie tylko z powodu jej udziału w pierwszej załogowej misji na Marsa, lecz dla niezwykłego odkrycia, jakiego dokonała tuż przed śmiercią. Paula mogłaby być jej dublerką.

— Nie jestem nikim ważnym. — Paula szeroko rozłożyła ręce. — Witaj na Marsie! Myślę, że będziesz zaintrygowana tym, co tutaj znaleźliśmy, Biseso Dutt…

Wahadłowiec opadał łagodnie. Kiedy Bisesa patrzyła, pomarszczona powierzchnia Marsa spłaszczyła się i niebo nabrało koloru ochry.

Paula mówiła przez całą drogę, być może próbując w ten sposób uspokoić zalęknionych pasażerów.

— Zwykle przepraszam gości z Ziemi, zwłaszcza jeśli jadą na bieguny, jak ty teraz, Biseso. Wylądujemy na tej szerokości geograficznej i stąd będziemy musieli przewieźć cię drogą lądową aż na czapę polarną. Ale wszystkie systemy wspomagające znajdują się w Porcie Lowella oraz w innych koloniach położonych w pobliżu równika, ponieważ pas równikowy był jedynym obszarem, do którego mogły dotrzeć statki kosmiczne pierwszej generacji, napędzane energią chemiczną…

Myra była bardziej zainteresowana Paulą niż Marsem. Powiedziała z zakłopotaniem:

— Po burzy słonecznej poszłam na astronautykę. Helena Umfraville była dla mnie bohaterką, studiowałam jej życie. Nie wiedziałam, że miała córkę.

Paula wzruszyła ramionami.

— Nie miała przed udaniem się na Marsa. Ale chciała mieć dziecko. Wiedziała, że na Aurorze 1 spędzi długie miesiące bombardowana promieniowaniem kosmicznym. Dlatego zanim wyruszyła, zostawiła na Ziemi komórki jajowe. Na czas burzy słonecznej przeniesiono je do hibernaculum. A kiedy burza minęła, mój ojciec — no cóż, oto jestem. Oczywiście matka nigdy mnie nie poznała. Lubię myśleć, że byłaby dumna, że jestem na Marsie, i w pewnym sensie kontynuuję jej pracę.

— Jestem pewna, że byłaby z ciebie dumna — powiedziała Bisesa.

Lądowanie odbyło się szybko i zostało przeprowadzone fachowo; wahadłowiec osiadł na twardym, szklistym podłożu. Bisesa patrzyła. To był Mars. Wszystko wokół było czerwonawobrązowe, ziemia, niebo, nawet zamglona tarcza Słońca.

W ciągu kilku minut pojawił się autobusik z wypukłymi oknami, podskakując na wielkich miękkich kołach. Był pomalowany na zielono, jak kombinezon Pauli, oczywiście, pomyślała Bisesa, używano zieleni, żeby się wyróżniała na tle czerwonego Marsa. Idąc za Paulą, Bisesa wgramoliła się do środka przez tunel, a Aleksiej i Myra oraz ich bagaż za nimi. Autobusik zaopatrzony w plastikowe siedzenia mógłby pochodzić z dowolnego lotniska na Ziemi.

Kiedy pojazd toczył się naprzód, Paula rozprawiała na temat otaczającego ich krajobrazu. Można było odnieść wrażenie, że jest z niego dumna, ogarnięta entuzjazmem.

— Znajdujemy się na dnie kanionu o nazwie Ares Vallis. Jest to kanion odpływowy, powstały w wyniku katastrofalnej powodzi w dalekiej przeszłości, którym płynęła woda z południowych wyżyn.

Jak uważano, dawna katastrofa trwała jedynie od dziesięciu do dwudziestu dni, kiedy rzeka tysiąc razy potężniejsza od Missisipi przedarła się przez stare skały. Wydawało się, że tego rodzaju zdarzenia występowały wzdłuż ciągnącego się równoleżnikowo pasa, gdzie południowa część Marsa stykała się z częścią północną; cała półkula północna leżała poniżej średniego poziomu gruntu, przypominając jeden olbrzymi krater obejmujący połowę planety.

— Można zrozumieć, dlaczego Aurora, pierwsza wyprawa na Marsa, została skierowana właśnie tutaj, a NASA wysłała w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku bezzałogową sondę kosmiczną o nazwie Pathfinder w tę samą okolicę…

Rozglądając się wokół, Bisesa nie słuchała jej słów. Ta pokryta pyłem równina zasłana wielkimi głazami przypominała Ziemię, a zarazem miała w sobie coś nieziemskiego. Jakie to dziwne, że nigdy nie dotknie tych kamieni ani nie poczuje zapachu tego rzadkiego powietrza.

Zbliżając się do kopuł Portu Lowella, minęli cylindry ustawione pionowo na trójnogach. W oczach Bisesy wyglądały jak lasery napędowe windy kosmicznej. Wydawało się, że jak dotychczas Marsjanie nie mieli hodowli fasoli, mieli natomiast źródła energii.

Autobusik przejechał obok flag zwisających bezwładnie ponad markerami z marsjańskiego szkła. Bisesa przypuszczała, że tutaj właśnie spoczywa matka Pauli oraz ci z członków załogi Boba Paxtona, którzy zmarli na Marsie. Jeżeli geologia Marsa została na zawsze ukształtowana przez ową potężną powódź w zamierzchłej przeszłości, historia podboju planety przez człowieka z pewnością została naznaczona bohaterstwem załogi Aurory.

Autobusik dowiózł ich do największej kopuły i płynnie się zatrzymał.

Przeszli przez tunel łączący i wynurzyli się pośród labiryntu wewnętrznych przegród oświetlonych dużymi lampami fluoroscencyjnymi, zwisającymi z posrebrzanego stropu. Bisesa czuła się bardzo skrępowana, kiedy wchodziła do wnętrza kopuły, poruszając się niezbyt zgrabnymi susami. Poziom hałasu był znaczny, wokół rozbrzmiewały echa.

Wszędzie uwijali się ludzie, wielu było ubranych w zielone kombinezony, podobnie jak Paula. Wszyscy wyglądali za zapracowanych, ale kilku zatrzymało spojrzenie na Bisesie i jej grupie. Bisesa podejrzewała, że dla tych ludzi będzie równie mile widzianym gościem jak turyści w bazie na biegunie południowym Ziemi.

Aleksiej poczuł, że musi coś powiedzieć.

— Nie zwracaj na to uwagi. Po prostu pamiętaj, że za każdy twój oddech musi zapłacić jakiś podatnik…

Bisesa zauważyła, że bardzo niewielu Marsjan miało na policzkach tatuaże identyfikacyjne.

Zostawili bagaże w pokojach, które im przydzielono w ciasnym, przypominającym budę „hotelu”, a Paula zaproponowała, że ich oprowadzi po bazie. Ruszyli za nią, idąc od kopuły do kopuły tunelami, które czasami były tak niskie, że musieli iść w kucki.

W zautomatyzowanej kuchni kupili sobie lunch. Ziemski kredyt okazał się przydatny, ale miski gęstej zupy i gorzka kawa były drogie.

Kiedy się posilali, obok nich, śmiejąc się, przebiegła grupka dzieci. Były chude i co najmniej tak wysokie jak Bisesa, chociaż z powodu smukłych sylwetek i świeżych twarzy trudno było powiedzieć, w jakim są wieku. Biegły wielkimi susami.

Aleksiej mruknął:

— Pierwsze pokolenie Marsjan. Poczęte w warunkach małej siły ciążenia. Następne pokolenie, ich dzieci, będzie bardzo interesujące…

Bisesa żałowała, kiedy znikły z oczu, a wraz z nimi odrobina ludzkiego ciepła.

W jednej wielkiej półprzezroczystej kopule znajdowało się gospodarstwo rolne. Chodzili między grządkami sałaty i kapusty, w płytkich sadzawkach rósł ryż, a na stołach stały miski pełne jakiejś gęstej cieczy, z której wyrastały łodygi fasoli, grochu i soi. W doniczkach rosły nawet drzewa owocowe, pomarańcze, jabłonie i grusze, najwyraźniej cenne i otoczone troskliwą opieką. Były tam wystawione na działanie różowego marsjańskiego światła, ale światło odległego Słońca było uzupełniane przez rzędy białych lamp.

Szli szybko. Oprócz słabego zapachu jakichś gazów przemysłowych czuć było słodkawą woń ścieków.

Dotarli do półprzezroczystej ściany kopuły i Bisesa ujrzała rzędy roślin posadzonych na zewnątrz. Zwróciła uwagę na ich szkliste lśnienie, a zieleń liści o dziwnych kształtach była ciemniejsza niż zieleń roślin wokół niej.

Jeszcze nie przywykła do Marsa. Dopiero po chwili uderzyło ją, że przecież rośliny te rosną w marsjańskim powietrzu, na zewnątrz kopuły.

— A niech to! — powiedziała.

Aleksiej roześmiał się.

Szli teraz przez obszar zamieszkany. Minęli coś, co wyglądało jak szkoła. Bisesa gorąco zapragnęła tam wejść i dowiedzieć się, jaki program nauczania mają ci pierwsi młodzi Marsjanie — czego ich uczą o Ziemi — ale nie miała odwagi, żeby zapytać o to Paulę.

Napotkali bar o nazwie Ski’s, najwyraźniej nazwany tak dla upamiętnienia Schiaparellego, słynnego odkrywcy nieistniejących kanałów na Marsie. Można tam było dostać nawet napoje alkoholowe, ale tylko wina owocowe i whisky. Spróbowali jabłecznika, lecz Bisesie wydał się słaby.

— Mała siła ciążenia, małe ciśnienie — powiedział Aleksiej.

— Łatwiej się tutaj upić.

Ostatnia kopuła, jaką obejrzeli, była największa ze wszystkich i wyglądała na najdroższą. Była zbudowana z paneli ułożonych na ogromnych rozpórkach wykonanych z materiału, który Myra rozpoznała jako szkło księżycowe. Wnętrze kopuły było prawie puste. Poza paroma kątami, w których zmagazynowano jakiś sprzęt, i małymi warsztatami, były tam tylko zakurzone przegrody, kable i przewody leżące na niewykończonej podłodze.

— Wygląda to, jak gdyby nie wiedziano, co z tym zrobić — powiedziała Bisesa.

— To nie była decyzja Marsjan — powiedziała Paula. — Po burzy słonecznej bardzo się interesowano tym, co się stało z załogą Aurory, i wydano mnóstwo pieniędzy, aby marsjańska osada rozwijała się pomyślnie. Tutaj miał być kawałek Ziemi na Marsie. — Zamachała ręką. — Te szklane rozpórki pochodzą z tarczy. Więc to jest rodzaj pomnika, rozumiecie? Na tę wielką kopułę miało być rzutowane niebieskie niebo. Chcieli nadać temu nazwę Oxford Circus.

— Chyba żartujesz.

— Nie — powiedział Aleksiej. — Mieli tu nawet urządzić zoo. Zwierzęta gospodarskie. Może kilka słoni, nie wiem. Wszystko to miano dostarczyć w postaci zygot.

— I pogoda wewnątrz kopuły miała być taka jak na Ziemi — powiedziała Paula. — To nawet działało przez jakiś czas, kiedy byłam mała. Burza z piorunami była przerażająca. Ale wszystko rozsypało się i nikt nie zadał sobie trudu, żeby to naprawić. Po co? Wielu z nas nigdy nie widziało Ziemi, nie tęsknimy za nią. I mamy własną pogodę. — Uśmiechnęła się szerzej, jej młoda twarz była bardzo podobna do twarzy matki, ale oczy miała dziwnie pozbawione wyrazu.


* * *

Tego wieczoru Bisesa rozlokowała się w surowej celi, która zdawała się jej przypominać, że nie jest tutaj gościem, że nie jest tu mile widziana, że w gruncie rzeczy jest ledwie tolerowana.

Ale nad łóżkiem zobaczyła rząd książek — prawdziwych papierowych książek albo faksymiliów. Były to wydania klasycznych powieści o Marsie, jakie napisano na wiele lat przed erą lotów kosmicznych, od Wellsa przez Weinbauma i Bradbury’ego do Robinsona i jeszcze później. Przeglądanie tych książek sprawiało jej dziwną przyjemność; po raz pierwszy, odkąd tu przybyła, przypomniała sobie, jak wiele marzeń było zawsze związanych z Marsem.

Wgramoliła się do łóżka. Przeczytała kilka rozdziałów Marsjańskiego pyłu, książki napisanej przez Martina Gibsona. Był to barwny melodramat, który wkrótce ukołysał ją do snu.

19. Piaski Marsa

Obudził ją Aleksiej, potrząsając za ramię.

— Musimy ruszać. Usiadła, przecierając oczy.

— Myślałam, że mówiłeś, że musimy czekać na łazika.

— Nastąpiła zmiana planów. Oni na Marsie nie mają zbyt wielu środków, ale w nocy zaczęli się przenosić.

— Kim są oni?

— Astropol. Rada Przestrzeni Kosmicznej. Słuchaj, Biseso, będziemy mieli czas, żeby o tym porozmawiać. Ale teraz, proszę, rusz się.

Jak dotychczas nie przestała ufać ani jemu, ani Myrze. Podniosła się.

Łazika, toczącego się do centralnej kopuły, można było zobaczyć przez małe okno. Miał numer, był czwarty spośród miejscowej floty liczącej sześć sztuk pojazdów przeznaczonych do dalekich wypraw badawczych. Miał także jaskrawoniebieską nazwę wymalowaną na kadłubie: Discovery. Był w przybliżeniu wielkości szkolnego autobusu pomalowanego na jasnozielony kolor, a jego kadłub był najeżony antenami i czujnikami; z boku wystawało złożone ramię manipulatora. Łazik ciągnął za sobą równie masywną przyczepę połączoną z pojazdem macierzystym grubym przewodem. Główny pojazd i przyczepa poruszały się na wielkich kołach osadzonych na sprężynujących osiach. Przyczepa zawierała zapasy, części zamienne i urządzenia pomocnicze oraz w co trudno było uwierzyć, małą elektrownię jądrową.

Łazik był na tyle duży, że mógł stanowić bazę dla dziesięcioosobowej załogi w czasie trwającej rok podróży dookoła Marsa. Bisesa zdała sobie sprawę, że nie miała racji, uważając go wyłącznie za rodzaj autobusu. Był to, można by rzec, statek kosmiczny na kołach.

Do zewnętrznej części kadłuba przytwierdzono skafandry ciśnieniowe.

— To mi przypomina kapitana Ahaba przyczepionego do boku wieloryba.

Ale żadne z nich, nie wyłączając Myry, nie słyszało o Mobym Dicku.

— Dlaczego Discovery? Dla upamiętnienia starego wahadłowca?

— Nie, nie. Dla upamiętnienia pierwszego statku kapitana Scotta — powiedziała Paula. — Wiecie, tego badacza Antarktyki. Używamy tego konkretnego łazika do wypraw polarnych, na północ i na południe, więc ta nazwa wydaje się odpowiednia.

Paula powiedziała, że wyprawy do obu biegunów zawsze należały do tradycji Portu Lowella. W rzeczywistości astronauci Aurory podczas długich lat osamotnienia przed burzą słoneczną organizowali wyprawy do bieguna południowego, z zamiarem odgrzebania prastarych lodów i rozszyfrowania historii klimatu Marsa.

Interesujące opowiadania Pauli wypełniły im czas oczekiwania na łazika. Ale Aleksiej obgryzał paznokcie, bardzo pragnąc jak najszybciej wyruszyć.

W końcu właz otworzył się. Przeszli przez śluzę powietrzną i wgramolili się do przestronnego wnętrza. Był tam nawet mały sektor medyczny wyposażony w roboty, które potrafiły obsługiwać zestaw instrumentów chirurgicznych.

Paula powiedziała:

— Przemierzymy około jednej czwartej obwodu planety, podróżując dwadzieścia godzin dziennie. Za pięć dni będziemy na miejscu.

— Dwadzieścia godzin dziennie?

Myra i Bisesa wymieniły spojrzenia. Były już uwięzione przez kilka tygodni w windzie kosmicznej i na pokładzie Maxwella. Ale ci Kosmici byli przyzwyczajeni do długotrwałego zamknięcia w małej przestrzeni.

— Oczywiście Discovery będzie jechał sam. Pokonywał tę trasę dziesiątki razy i prawdopodobnie zna tu każdy kamień i każde pole lodowe. Kiedy już wyruszymy, jazda będzie odbywać się płynnie…

Paula przeprowadziła krótką rozmowę z centrum kierowania ruchem, po czym łazik szybko przejechał przez śluzę powietrzną kopuły.

Kiedy już byli szczelnie zamknięci, Aleksiej usiadł i odetchnął z ulgą.

— No, załatwione. Co za ulga.

Myra popatrzyła na kopuły Portu Lowella.

— Nie będą nas ścigać?

Aleksiej powiedział:

— Inne łaziki są w terenie. Mars jest nadal słabo zaludniony, Myro, i słabo wyposażony. Nie jest to dobre miejsce do zorganizowania pościgu. I jest mało prawdopodobne, że Astropol i inne agencje dysponują jakimiś środkami w bazie polarnej. — Bisesa dowiedziała się, że Astropol jest federacją ziemskich organizacji policyjnych przeznaczonych do operacji pozaziemskich. — Och, mogą za nami wyruszyć — mruknął Aleksiej. — Ale to byłoby drastyczne posunięcie. Chyba jeszcze nie są gotowi, aby odkryć karty.

Łazik obrócił się i ruszył na północ.

Bisesa i Myra usiadły przed dużym oknem obserwacyjnym i patrzyły na przesuwający się przed ich oczyma krajobraz. Było około południa i Słońce znajdowało się za nimi, cień łazika rozciągał się przed nimi.

Kopuły Portu Lowella wkrótce znikły za horyzontem przesłonięte chmurą pyłu wzniecanego przez potężne koła łazika. Na początku droga była wysypana tłuczniem, potem był to utwardzony grunt niczym blizna na wyblakłym pyle, a na koniec pożłobiona koleinami ziemia. Z dala od bazy nie było widać żadnych śladów działalności człowieka, jeśli nie liczyć sporadycznych stacji meteorologicznych oraz zda się nieskończenie długich, biegnących na północ kolein. Bisesa dostrzegła w nagim terenie ślady powodzi, wielkie pojedyncze głazy. Ale wszystko wokół nosiło ślady zamierzchłej przeszłości, powierzchnia każdej skały była gładka, każda pochyłość pokryta grubą warstwą pyłu.

Nie widząc nic poza skałami, Myra wkrótce przyłączyła się do Aleksieja i Pauli, którzy byli pochłonięci grą w jakąś egzotyczną formę pokera.

Bisesa siedziała sama przed wypukłym oknem łazika, płynnie poruszającego się po powierzchni Marsa. W miarę jak Słońce przesuwało się po niebie, Bisesa poczuła, jak stopniowo ulega czarowi Marsa. Był jak Ziemia, jego krajobraz nieco przypominał krajobraz ziemski: ziemia w dole, niebo nad głową, pył i porozrzucane tu i ówdzie głazy. Ale horyzont był zbyt blisko, a Słońce zbyte małe i zbyt blade. Gdzieś w głębi umysłu rodziło się pytanie: jakże świat może wyglądać w ten sposób?

Ogarnięta tym uczuciem obcości nagle spostrzegła łuk.

Łazik nie zbliżył się do niego. Łuk wyłonił się zza horyzontu, wysoki, niezwykle wysmukły. Była pewna, że ta ogromna konstrukcja nie mogłaby stanąć na Ziemi; była to typowo marsjańska architektura.

Dzień miał się ku końcowi. Zachód słońca trwał długo i był efektowny: smugi gasnących barw towarzyszyły małej tarczy Słońca niknącej za horyzontem. Jednak nocne niebo budziło rozczarowanie, widać bowiem było zaledwie kilka gwiazd, w powietrzu musiało się unosić zbyt dużo pyłu. Bisesa szukała Ziemi, ale albo jeszcze nie wzeszła, albo nie umiała jej rozpoznać.

Paula przyniosła jej talerz jedzenia, parujące risotto z grzybami i fasolkę szparagową oraz kubek kawy zaopatrzony w pokrywkę. Pochyliła się i wyjrzała przez okno.

Bisesa zapytała:

— Czego szukasz?

— Północnego bieguna niebieskiego. Ludzie zwykle o to pytają.

— Masz na myśli turystów takich jak ja.

Paula nie speszyła się.

— Mars nie ma jasnej gwiazdy biegunowej takiej jak Gwiazda Polarna. Ale popatrz, widzisz gwiazdozbiór Łabędzia? Jego najjaśniejsza gwiazda to Deneb, alfa Cygni. Posuwając się wzdłuż grzbietu łabędzia w stronę Deneb, trafisz na biegun niebieski mniej więcej w połowie drogi między Deneb a następnym gwiazdozbiorem, Cefeuszem.

— Dziękuję. Ale wszędzie wisi ten pył i widoczność nie jest tak dobra, jak oczekiwałam.

— No cóż, jak powiadają klimatologowie, Mars to muzeum pyłu — powiedziała Paula. — Nie tak jak Ziemia. Tu nie ma deszczu, który by go wymył, i żadnych procesów sedymentacji, które mogłyby go przekształcić w skałę. Unosi się więc w powietrzu.

Mars jest jak śnieżny glob, pomyślała Bisesa.

— Widziałam łuk.

Paula kiwnęła głową.

— Został zbudowany przez Chińczyków. Wznoszą taki pomnik wszędzie tam, gdzie spadnie jakaś ich arka.

A więc ta ogromna konstrukcja służyła upamiętnieniu setek Chińczyków, którzy zginęli na Marsie w dniu burzy słonecznej. Bisesa powiedziała:

— Paulo, byłam trochę zaskoczona, że wybrałaś się z nami.

— Zaskoczona?

— I że jesteś zamieszana w tę tajemniczą sprawę na biegunie Marsa. Aleksiej, tak, to tkwi w jego charakterze.

— Zachowuje się trochę podejrzanie, nieprawdaż?

Obie roześmiały się.

Bisesa rzekła:

— Ale ty wydajesz się bardziej…

— Konformistyczna? — Piękny uśmiech przypominający uśmiech stewardessy nie schodził z jej ust, podkreślony przez blask tablicy wskaźników. — Nie mam nic przeciwko temu, jeżeli tak o mnie mówią. Może to prawda.

— Chodzi mi o to, że jesteś tak bezbłędna w tym, co robisz.

Paula powiedziała najwyraźniej nieurażona:

— Taka się pewnie urodziłam. Matka jest osobą najbardziej popularną z całej załogi Aurory, może poza samym Bobem Paxtonem.

— Więc goście okazują ci… wdzięczność.

— To mogłaby być przeszkoda. Ale dlaczego nie obrócić tego w atut?

— OK. Ale to nie obejmuje wleczenia się razem z nami aż na biegun północny. — Zawahała się. — Podziwiasz swoją matkę, prawda?

Paula wzruszyła ramionami.

— Nigdy jej nie poznałam. Ale jakże mogłabym jej nie podziwiać? Bob Paxton przybył na Marsa i można powiedzieć, podbił go, po czym wrócił do domu. Ale moja matka kochała Marsa. Można to wywnioskować z jej dzienników. Bob Paxton to bohater na Ziemi — powiedziała. — A moja matka to bohaterka tutaj, na Marsie, to nasza bohaterka numer jeden. — Wrócił poprzedni uśmiech stewardessy. — Może jeszcze risotto?


* * *

W ponurym marsjańskim mroku w cieple kabiny Bisesa zasnęła na swoim siedzeniu.

Obudziło ją klepnięcie w ramię. Stwierdziła, że jest owinięta w koc.

Myra siedziała obok, patrząc przez okno na nadchodzący świt. Bisesa zobaczyła, że jadą terenem pokrytym wydmami, niektóre o wysokości kilkudziesięciu metrów, które wyglądały jak zastygłe fale oddalone od siebie o dobry kilometr. W miejscach osłoniętych od wiatru widać było jakby szron.

— Ojej, przespałam całą noc.

— Dobrze się czujesz?

Bisesa poruszyła się.

— Trochę zesztywniałam. Ale myślę, że przy małej sile ciążenia nawet takie siedzenie jest całkiem wygodne. Przeciągnę się i zaraz się umyję.

— Będziesz musiała poczekać na Aleksieja. Znowu goli głowę.

— Myślę, że byłabym zahipnotyzowana tym widokiem.

— Chyba mu odbiło. — Myra wyglądała na rozdrażnioną.

— Myro? Coś nie tak?

— Nie tak? Chryste, mamo, spójrz na ten widok. Nic. A mimo to siedzimy tutaj przez długie godziny, bez przerwy go chłonąc.

— Co w tym złego?

— Ty. Jeżeli pojawi się coś dziwnego, zaraz wciągają ciebie. A ty się tym upajasz.

Bisesa rozejrzała się. Pozostali spali. Zdała sobie sprawę, że oto po raz pierwszy od czasu tych bezbarwnych dni po przebudzeniu w hibernaculum jest faktycznie sama z Myrą. Nawet na Maxwellu nie było prawdziwej prywatności, a już na pewno nie w kabinie pająka.

— Nigdy nie miałyśmy okazji porozmawiać — powiedziała.

Myra zrobiła ruch, jakby chciała wstać.

— Nie tutaj.

Bisesa położyła jej dłoń na ramieniu.

— Daj spokój. Kogo to obchodzi, jeśli policja nas podsłuchuje? Proszę, Myro. Mam wrażenie, jakbym cię już nie znała.

Myra poprawiła się na siedzeniu.

— Może na tym polega problem. Nie znam cię. Od kiedy opuściłaś ten zbiornik, myślę, że już przywykłam do życia bez ciebie, mamo. Jak gdybyś umarła. A kiedy się pojawiłaś, nie jesteś taka, jaką cię pamiętam. Jesteś jak siostra, którą nagle odnalazłam, a nie jak moja matka. Czy to ma sens?

— Nie. Ale przecież nie rozwijaliśmy się, tkwiąc w hibernaculum, prawda?

— O czym chcesz ze mną mówić? To znaczy od czego mam zacząć. Minęło dziewiętnaście lat, połowa mego życia.

— Opowiedz mi w skrócie.

— OK. — Myra zawahała się i odwróciła wzrok. — Masz wnuczkę.

Miała na imię Charlie, od Charlotte, i była córką Myry i Eugene’a Manglesa. Miała teraz piętnaście lat, urodziła się cztery lata po wejściu Bisesy do zbiornika.

— Dobry Boże. Więc jestem babką.

— Kiedy rozeszliśmy się, Eugene walczył ze mną o opiekę nad dzieckiem. I wygrał, mamo. Miał wpływy. Eugene jest potężny i sławny.

Bisesa powiedziała:

— Ale nigdy nie miał w sobie zbyt wiele z prawdziwego człowieka, prawda?

— Oczywiście mogłam się z nią widywać. Ale to zawsze było za mało. Nie jestem taka jak ty. Nie chcę obcości. Chciałam zbudować dom dla siebie i dla Charlie. Pragnęłam stabilizacji. Ale nigdy do tego nie doszło. I w końcu wyłączył mnie całkowicie. Nie było to trudne. Prawie nie bywają na Ziemi.

Bisesa poszukała jej dłoni, była chłodna i obojętna.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi tego przedtem?

— No, po pierwsze nie pytałaś. I słuchaj, teraz jesteśmy na Marsie! I jesteśmy tutaj, bo jesteś sławną Bisesą Dutt. Masz o wiele poważniejsze zmartwienia niż utracona wnuczka.

— Myro, tak mi przykro. Kiedy to wszystko się skończy…

— Och, nie bądź śmieszna, mamo. Z tobą to się nigdy nie skończy. Ale mimo wszystko będę cię wspierała. Zawsze. Słuchaj, zapomnij o tym. Miałaś prawo wiedzieć. Teraz już wiesz.

— Twarz miała pełną skupienia, zaciśnięte usta. W jej oczach odbijało się zielone światło.

Zielone?

Bisesa wyprostowała się gwałtownie i wyjrzała przez wypukłe okno.

Pod różowiejącym niebem koleiny wiły się przez równinę koloru zmatowiałej ciemnej zieleni. Przyłączyła się do nich Paula.

— Discovery. Zwolnij, to będzie można się lepiej przyjrzeć.

— Pojazd posłusznie zwolnił z cichym zgrzytem.

Myra i Bisesa siedziały, czując się nieswojo. Bisesa zastanawiała się, jak wiele Paula słyszała z ich rozmowy.

Teraz Bisesa zobaczyła, że ową zieleń stanowił kobierzec małych roślinek, nie większych od jej kciuka. Każda z nich wyglądała jak skórzasty kaktus, ale miała półprzezroczyste części — okienka, którymi chwytała światło słoneczne, zgadywała Bisesa, nie tracąc ani kropli cennej wilgoci. Widać też było inne rośliny. Dostrzegła małe, czarne kule, owalne, aby mogły zatrzymywać ciepło, czarne, aby chłonąć je w ciągu dnia. Zastanawiała się, czy w nocy robią się białe, żeby uniknąć rozpraszania zgromadzonego ciepła. Ale rosły tam głównie kaktusy.

Myra powiedziała:

— To właśnie kaktusy odkryła Helena po przejściu burzy słonecznej. Życie na Marsie.

— Tak — potwierdziła Paula. — To najpospolitsze organizmy wielokomórkowe, jakie dotychczas znaleźliśmy na Marsie. Podpowierzchniowe kolonie bakterii i stromatolity na Hellas są bardziej rozpowszechnione, stanowią znacznie obfitszą biomasę. Ale kaktusy to wciąż gwiazda programu. Ten gatunek ochrzczono imieniem mojej matki.

Każdy kaktus pochodził z zamierzchłej przeszłości, powiedziała Paula.

Kiedy układ słoneczny był młody, trzy siostrzane światy były przez krótki czas do siebie podobne: Wenus, Ziemia i Mars były ciepłe, mokre i geologicznie aktywne. Nie wiadomo, na którym z nich najpierw pojawiło się życie. Mars z pewnością jako pierwszy wytworzył wokół siebie zawierającą tlen atmosferę będącą paliwem złożonych wielokomórkowych form życia, na miliardy lat przed Ziemią. Ale Mars także jako pierwszy ostygł i wysechł.

Paula powiedziała:

— Ale to zabrało sporo czasu, setki milionów lat. W ciągu tak długiego okresu można osiągnąć wiele, ssaki zapełniły niszę ekologiczną opuszczoną przez dinozaury w ciągu niecałych sześćdziesięciu pięciu milionów lat. Marsjanie byli w stanie opanować strategie przetrwania.

Korzenie kaktusów były zagrzebane głęboko w zimnych skałach Marsa. Nie potrzebowały tlenu, ponieważ ich metabolizm opierał się na wodorze uwalnianym podczas powoli przebiegających reakcji w skałach wulkanicznych zawierających śladowe ilości lodu. W ten sposób one same i ich przodkowie zdołali przetrwać całe eony.

— Zawsze były jakieś epizody działalności wulkanicznej — powiedziała Paula. — Wyziewy kalder na Tharsis powodują wzrost gęstości powietrza co kilkadziesiąt milionów lat. Kaktusy rosną, rozmnażają się, ponownie zapadają w stan uśpienia i trwają w postaci zarodników aż do następnego epizodu. A potem burza słoneczna wywołała deszcz, deszcz wody. Powietrze nadal było gęste i na tyle wilgotne, że przez cały rok nie przechodziły w stan uśpienia. I jak mówią biologowie, są spokrewnione z naszymi formami życia. Tutaj istnieje inny rodzaj DNA — powiedziała Paula. — Wykorzystujący inny zestaw zasad — sześć, nie cztery — oraz odmienny sposób kodowania. To samo dotyczy marsjańskiego RNA i białek, które różnią się od naszych. Uważa się, że układ wykorzystywanych tutaj aminokwasów jest także odrobinę odmienny, ale to wciąż jest przedmiotem kontrowersji. Jednak są to DNA, RNA i białka, zestaw takich samych elementów jak na Ziemi.

Mars był młody i trwało potężne bombardowanie jego powierzchni, gdy pozostałości z okresu gwałtownych narodzin układu słonecznego uderzały w nowe światy. Ale to bombardowanie stanowiło gwarancję, że ogromne ilości roztrzaskującego się materiału, przemieszczały się między poszczególnymi planetami. A ten materiał niósł w sobie życie.

Bisesa popatrzyła na nieruchome kaktusy.

— Więc to nasi kuzyni.

— Ale z wszelkimi formami życia na Ziemi łączy ich jeszcze dalsze pokrewieństwo niż nas. Ostatni znaczący przepływ biomasy musiał mieć miejsce tak dawno temu, że końcowa postać kodowania DNA jeszcze się nie ustaliła na żadnym ze światów. Jednak związek między nimi jest na tyle bliski, że może być użyteczny.

— Użyteczny? W jaki sposób?

Paula postukała w elastyczny ekran i na tablicy wskaźników Discovery pojawiły się obrazy przedstawiające, jak naukowcy z Portu Lowella szukają sposobu, aby wpleść marsjańskie geny w ziemskie rośliny. W taki sposób utworzono nowe rodzaje roślin, które nie są ani całkowicie ziemskie, ani też całkowicie marsjańskie i które mogą się rozwijać poza ciśnieniowymi kopułami w koloniach, a mimo to zapewniają pożywienie ludziom i zaopatrują powietrze w tlen. Niektórzy biologowie uważali, że jest to pierwszy krok na drodze wiodącej do uczynienia Marsa planetą podobną do Ziemi. Ich nieformalne ugrupowanie ukuło nawet slogan: Wszystkie te światy są nasze.

— Faktycznie — powiedziała Pula — cieszę się, że trafiliśmy na te kaktusy. Ważne, abyś o tym wiedziała, Biseso.

— Dlaczego?

— Abyś mogła zrozumieć, co znaleziono na biegunie.

— Nie mogę się doczekać — powiedziała Myra szyderczo.

— A ja nie mogę się doczekać na łazienkę — powiedziała Bisesa. Wstała z siedzenia, a okrywający ją koc opadł na ziemię. — Aleksiej? Już skończyłeś?


* * *

Discovery posuwał się do przodu, cierpliwie, w milczeniu, kilometr za kilometrem. W połowie dnia opuścili obszar zieleni i teraz jechali przez monotonną pofałdowaną równinę.

Potem, z każdym dniem podróży, Słońce wznosiło się coraz niżej. Na koniec zaczęło się ślizgać po horyzoncie i pełne światło dzienne zastąpił półmrok sączący się z ciemnego nieba.

Bisesa zrozumiała. Mars był nachylony do osi obrotu podobnie jak Ziemia; w zimie biegun północny był zwrócony w stronę przeciwną do Słońca i kiedy posuwali się na północ, dostawali się w obręb całorocznej nocy arktycznej. Co było charakterystyczne dla Marsa to fakt, że zmiany następowały tak szybko, linie szerokości geograficznej przemykały szybko jedna za drugą. Miała bardzo wyraźnie wrażenie, że jedzie po powierzchni małego owalnego świata, jak mrówka pełznąca po pomarańczy.

O zachodzie słońca na północnym horyzoncie ujrzeli wał chmur.

O świcie znaleźli się pod nim. Czapa polarna była tak gruba, że przesłaniała wszystko oprócz najjaśniejszych gwiazd. Deneb i biegun niebieski znikły.

W południe zaczął padać śnieg.

20. Liberator

— Przeprawa przez cały układ słoneczny zabrała nam prawie pięć dni, Theo. Zastanów się nad tym. Za parę godzin nadejdzie godzina Q, chwila spotkania z bombą…

Liberator miał masę i rozmiary dawnych wyrzutni rakiet Saturn V. Ale podczas gdy większość masy Saturna ulegała spaleniu i była odrzucana w ciągu kilku minut, a jego ładunek użyteczny poruszał się bez napędu przez większą część drogi do punktu przeznaczenia, potężny silnik Liberatora był w stanie utrzymać pełną siłę ciągu przez wiele dni czy nawet tygodni. Umożliwiało to ruch po torze prostoliniowym z jednego punktu na orbicie Jowisza do drugiego, z bazy do miejsca, gdzie znajdowała się bomba. Taki tor statku stanowił osobliwość w układzie słonecznym, w którym wszystkie tory były kołowe lub eliptyczne.

Edna pokonała połowę odległości między Jowiszem a dalekim Słońcem w ciągu stu godzin.

— W rzeczywistości teraz zwalniamy. Zbliżamy się do bomby Q tyłem…

— Większość oficerów odbywających służbę w przestrzeni kosmicznej zostało przeniesionych z sił morskich Stanów Zjednoczonych, ponieważ większość statków kosmicznych bardziej przypomina łodzie podwodne niż cokolwiek innego. Ale Liberator jest inny. Mamy tak wiele energii do dyspozycji, że na statku jest więcej miejsca niż na jakimkolwiek innym statku kosmicznym od czasu Skylaba. Jeśli nigdy o nim się słyszałaś, sama sprawdź. John Metternes i ja dzielimy coś w rodzaju dużego mieszkania, w którym są sypialnie, prysznice i prywatna kabina zaopatrzona w monitory i ekspresy do kawy. Kiedy podchodzimy do okienek i patrzymy na boczną część statku, przypomina to widok z wieżowca na Ziemi. Ale większość budynków nie ma anten i masztów z zamontowanymi czujnikami. Albo okienek strzelniczych.

— Muszę już iść, kochanie. Napęd zaraz zostanie wyłączony i byłby kłopot, gdybyśmy niespodziewanie napotkali to licho…

— Jak się czuję? Boję się. Jestem podniecona. Mam zaufanie do swoich umiejętności, doświadczenia Johna i do Liberatora, który już udowodnił, jakim jest doskonałym statkiem. Mam nadzieję, że to wystarczy, aby nam się udało. Myślę… myślę, że to wszystko, Libby. Zamknij plik.

— Tak, Edno. Już czas.

— Wiem. Wezwij Johna, dobrze?

21. Biegun

Bisesa nie widziała nic.

Discovery przedzierał się przez półmetrową warstwę śniegu z dwutlenku węgla. Krucha warstwa suchego lodu ulegała sublimacji pod wpływem ciepła pojazdu, wskutek czego poruszali się w roziskrzonej mgle, za którą rozciągała się ponura ciemność. Wszyscy milczeli niby gracze w pokera podczas niekończącego się turnieju. Bisesa musiała znosić sama tę działającą na nerwy jazdę.

W końcu za zasłoną mroku dostrzegła jasnozielone iskrzące się światła. Łazik zwolnił i stanął. Reszta załogi poderwała się.

Na lodzie stał jakiś pojazd o wielkich balonowych kołach, na którym siedzieli okrakiem dwaj ludzie w skafandrach kosmicznych. Mieli podświetlone hełmy, ale Bisesa nie mogła dojrzeć ich twarzy. Kiedy zobaczyli światła łazika, pomachali rękami.

— To trycykl — powiedziała ze zdumieniem Myra.

— Istotnie — spokojnie powiedziała Paula. — Nazywają go Pojazdem Ogólnego Zastosowania. Służy do przeprowadzania operacji w pobliżu stacji na biegunie…

— Chcę mieć taki. Aleksiej postukał w ekran. — Jurij. Czy to ty?

— Cześć, Aleksiej. Oczyściliśmy dla was drogę lemieszem sublimacyjnym. Jest więcej śniegu niż zazwyczaj o tej porze roku.

— Dzięki.

Discovery, po prostu jedźcie za nami, a wszystko będzie dobrze. Jeszcze jedenaście, dwanaście godzin i będziemy w domu. Do zobaczenia w Stacji Wellsa.

Pojazd zakręcił i ruszył przed siebie. Wokół zawirowała mgła w świetle reflektorów.

Discovery podążył za nim i szybkość małego konwoju wkrótce przekroczyła czterdzieści kilometrów na godzinę.

Kiedy zagłębili się w ciemność, twardy grunt zalegający pod śniegiem zaczął się zmieniać. Leżał grubymi warstwami, na przemian jasnymi i ciemnymi, przypominając skałę osadową. Wyglądał jak wypolerowany, pokryty patyną, lśniącą w świetle reflektorów pojazdu.

Po kilku godzinach dotarli do jaśniejszej, twardszej powierzchni, brudnobiałego koloru zabarwionego marsjańską czerwienią.

— Lód — oznajmiła Paula. — W każdym razie głównie. To stała czapa lodowa, pozostałość po tym, jak każdej wiosny śnieg z dwutlenku węgla znika w wyniku sublimacji. Tu, na krawędzi czapy, jesteśmy około pięciuset kilometrów od Stacji Wellsa, która leży w pobliżu bieguna. Teraz jazda będzie bardziej płynna. Koła łazika można przystosowywać do różnych typów powierzchni.

Bisesa powiedziała:

— Jestem zaskoczona, że Discovery nie jest wyposażony w narty.

Aleksiej popatrzył na nią ze zbolałą miną.

— Biseso, to jest Mars. Temperatura zewnętrzna jest równa temperaturze krzepnięcia suchego lodu i przy tym ciśnieniu wynosi około stu pięćdziesięciu kelwinów.

Zastanowiła się.

— Czyli około stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera.

— Tak — powiedziała Paula. — W tej temperaturze zwykły lód jest twardy jak bazalt.

Bisesa była rozczarowana.

— Ten mały wykład wygłaszałaś już dziesiątki razy, prawda?

— Nie miałaś czasu, żeby się w tym zorientować. Nie przejmuj się.

Teraz, gdy poruszali się po lodzie, Bisesa oczekiwała płynnej jazdy do samego bieguna. Ale pojazd prowadzący niebawem zboczył z wiodącego na północ szlaku i ruszył drogą okrężną, skręciwszy w prawo. Wyglądając przez lewe okno, Bisesa spostrzegła kanion.

Schowawszy honor do kieszeni, zapytała o to Paulę.

Paula powiedziała, że jest to „kanion spiralny”, jeden z wielu kanionów wyżłobionych w czapie lodowej. Pokazała obraz całej czapy lodowej sfotografowanej z kosmosu latem, kiedy śnieg z suchego lodu nie przesłaniał krajobrazu. Czapa lodowa wyglądała jak poskręcany układ burzowy, a owe kaniony spiralne wiły się, sięgając niemal do samego bieguna. Było to zdumiewające i nie przypominało niczego, o czym Bisesa słyszała na Ziemi. Ale po tej wyprawie przez układ słoneczny niewiele mogło ją naprawdę zadziwić.

W miarę posuwania się do przodu śnieg stawał się coraz głębszy i w końcu jechali między dwiema śnieżnymi ścianami o wysokości dobrych dwóch metrów. Śnieg robił wrażenie zbitego i był zapewne gęstszy niż na Ziemi.

Poczuła ulgę, gdy zobaczyła przed sobą skupisko świateł i zaokrąglone ściany modułów mieszkalnych.

Rząd zielonych świateł ciągnął się w dal, jak gdyby jechali wzdłuż pasa startowego. Kiedy łazik podjechał bliżej, Bisesa zobaczyła, że światła były umieszczone na słupach wysokich na cztery metry, zapewne po to, aby wystawały ponad śnieg. Spojrzawszy do tyłu, zobaczyła, że światła są białe, a więc w mroku marsjańskiej zamieci zawsze można się było zorientować, czy człowiek się porusza w stronę bazy, czy też w stronę przeciwną.

Konstrukcje wyłaniające się z mroku stały na palach i nie miały kształtu kopuł, lecz były spłaszczone, zaokrąglone u góry i u dołu. Były pomalowane na jasnozielony kolor, stały obok siebie i były połączone krótkimi tunelami. Bisesa zobaczyła, że te wielkie moduły są w rzeczywistości osadzone na kołach i przymocowane do lodu linami. Pomyślała, że przypominają monstrualne przyczepy kempingowe.

Kiedy łazik zbliżył się do stacji, śniegowe ściany stały się cieńsze i w końcu pojazd jechał po lodowej powierzchni prawie pozbawionej śniegu pokrytej czarną siatką. Zapewne elementy grzejne, aby chronić przed osadzaniem się suchego lodu, pomyślała Bisesa. Łazik podjechał do niskiej kopuły u stóp jednego z pali. Były tam już zaparkowane dwa pojazdy, cięższe i mniejsze od ich łazika.

Paula poprowadziła ich przez właz i Bisesa znalazła się naprzeciw schodów pokrytych dachem z niebiesko-zielonego plastiku, które najwyraźniej prowadziły do najbliższego modułu. Walizka Aleksieja nie była w stanie pokonać schodów i trzeba ją było wciągnąć za pomocą liny.

U szczytu schodów nowo przybyłych oczekiwała załoga stacji. Było ich czworo, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, o patykowatych kończynach i nieco zbyt wielkich brzuchach. Wszyscy byli dosyć młodzi. Bisesa przypuszczała, że żadne z nich nie przekroczyło czterdziestki. Kombinezony mieli czyste, ale mocno połatane i niósł się od nich lekki zapach tłuszczu. Nikt nie miał tatuażu identyfikacyjnego.

Zbici w gromadkę, wpatrywali się w Bisesę.

Jeden z nich, krzepki dwudziestopięciolatek, postąpił naprzód i uścisnął Bisesie dłoń.

— Musisz nam wybaczyć. Nie mamy tu zbyt wielu gości. — Miał duży, pokryty plamami, pijacki nos, brudne czarne włosy związane w koński ogon i gęstą kędzierzawą brodę. Mówił niewyraźnie, z amerykańskim akcentem okraszonym długimi europejskimi samogłoskami.

— Ty jesteś Jurij, prawda? Jechałeś na lodowym rowerze.

— Tak. To ja machałem do was. Nazywam się Jurij O’Rourke. Jestem miejscowym glacjologiem, klimatologiem i czym tylko chcesz. — Szybko przedstawił resztę załogi: Ellie von Devender, fizyk, Grendel Speth, lekarz-biolog, oraz Hanse Critchfield, inżynier odpowiedzialny za energię, transport i podstawowe systemy, a zarazem specjalista od urządzeń wiertniczych, głównych elementów programu badawczego bazy. — Chociaż wszyscy jesteśmy wielozadaniowi — powiedział Jurij — zostaliśmy także przeszkoleni w zakresie paramedycyny…

Ellie von Devender podeszła do Bisesy. Miała około trzydziestu lat, była krępa, włosy miała związane do tyłu. Nosiła okulary w grubych oprawkach, co sprawiało, że nie było widać jej oczu i nadawało jej nieprzyjazny wygląd.

Bisesa powiedziała zaciekawiona:

— Mogłam się spodziewać glacjologa, biologa. Ale fizyk?

Ellie powiedziała:

— Glacjologia to powód istnienia tej bazy oraz obecności Grendel i jej laboratorium. A ja jestem powodem, dla którego pani znalazła się tutaj, pani Dutt.

Jurij poklepał Bisesę po ramieniu.

— Chodźmy obejrzeć to miejsce. — Szybko ich oprowadził po pomieszczeniu mieszkalnym. — Nazywamy je Puszka nr Sześć — powiedział. — Jest wykonana z kopolimeru etylenu…

Puszka nr Sześć stanowiła bąbel, którego ściany pomalowano na kolor morski, fale łudząco przypominały prawdziwe. Podłoga typu plaster miodu pokrywała całe pomieszczenie i Bisesa, patrząc w dół, widziała pod spodem rozmaite zapasy ułożone w sterty. Nie było widać żadnych skafandrów kosmicznych, ale w ścianach widniały jakieś włazy, które mogły prowadzić do pomieszczeń, w których je przechowywano. Wszędzie wokół leżały sterty przedmiotów, które wyglądały jak części zamienne i inne elementy łazików; było tam także małe laboratorium i część medyczna oraz jedno łóżko otoczone różnymi sprzętami, odgrodzone od pozostałej części pomieszczenia zasuwaną plastikową zasłoną. Wszędzie było ciemno, zimno i unosił się kurz, jakby rzadko z tego miejsca korzystano.

Jurij pośpiesznie przeprowadził ich przez małą śluzę powietrzną do drugiego modułu.

— Puszka nr Pięć, naukowa — powiedział. Było tam również obszerniejsze laboratorium i duża część szpitalna oraz coś, co wyglądało jak mała siłownia. Było tam jaśniej, a przytwierdzone do ścian jarzące się panele przedstawiały widoki gór i rzek.

Bisesa mruknęła do Myry:

— Po co dwa laboratoria i dwa stanowiska medyczne?

Myra wzruszyła ramionami.

— Może po to, aby uniknąć skażenia. Zdejmujesz skafander i możesz zajmować się swoimi próbkami i leczyć rany, nie wchodząc do bazy.

— Skażenia załogi przez Marsjan?

— Albo Marsjan przez załogę.

W Puszce nr Pięć Grendel Speth, mała, schludna i szczupła kobieta o czarnych włosach przyprószonych siwizną, szybko pobrała od gości próbki krwi i moczu.

— Żebyście na stacji pozostali zdrowi — powiedziała. — Testy uczuleniowe, tego rodzaju badania. Nasze pożywienie pochodzi z liofilizowanych produktów z Portu Lowella i jarzyn z naszego ogródka. Dodajemy do niego różne składniki, żeby zapewnić indywidualne zapotrzebowanie pokarmowe. Nawet nie będziecie zdawać sobie sprawy z ich obecności…

Teraz Jurij powiódł ich do trzeciego modułu — Puszki nr Trzy, która najwyraźniej stanowiła część sypialną podzieloną na małe sypialnie, ciemne i wyraźnie nieużywane. Następnie przeszli do kolejnego modułu, Puszki nr Dwa. O dziwo, moduł ten był urządzony tak, aby przypominał śródmiejski hotel o nazwie „Mars-Astoria”. Liczne przegrody usunięto, by przestrzeń uczynić bardziej otwartą, chociaż główna część była przeznaczona na małą kuchnię i natrysk z toaletą. Znajdowały się tam cztery łóżka, obok których stały małe szafki i krzesła, a wszystko było zawalone ubraniami i rozmaitymi sprzętami. Elastyczne ekrany umieszczono nad byle jakim krajobrazem miejskim, na którym widniały sceny z życia rodzinnego.

Myra zapytała zaciekawiona:

— Chyba nie wykorzystujecie tego zgodnie z przeznaczeniem, co?

Jurij powiedział:

— Stację Wellsa zbudowano dla dziesięciu osób, a nas jest tylko czworo. Noce są tutaj długie, Myro. Wolimy mieszkać razem.

Potem Jurij poprowadził ich kolejnymi schodami do małej kopuły, a stamtąd w dół schodami wykutymi w lodzie.

— Przepraszam za to wszystko. Jak widzicie, mamy tutaj tylko cztery łóżka, a moduły, których nie wykorzystujemy, są praktycznie zamknięte. Gości na ogół umieszczamy tutaj, w schronie zabezpieczonym przed promieniowaniem… Jeżeli będzie tu wam niewygodnie, możemy otworzyć jeszcze jedną puszkę.

Schodząc Bisesa rozglądała się wokół. Jaskinia wykuta w lodzie stanowiła przysadzisty cylinder podzielony przegrodami na poszczególne segmenty. Zobaczyła kuchnię, stanowisko łączności, kabinę z prysznicem i zagracone pomieszczenie, które wyglądało jak laboratorium lub punkt medyczny. Miejsce to nosiło ślady dowodzące, że było wykorzystywane. Na podłodze koło kuchni i prysznica widać było ślady, ściany i metalowe powierzchnie były porysowane, a w powietrzu unosił się słaby zapach stęchlizny.

Część ściany była odsłonięta i Bisesa zobaczyła, że pokrywa ją dziwny wzór, cienki pas z niewyraźnymi kreskami i zwykłą skalą metryczną. Ten kod kreskowy ciągnął się wzdłuż całej zakrzywionej powierzchni ściany, niby skóra jakiegoś ogromnego węża.

Pokój, który miały dzielić Myra i Bisesa, był na tyle duży, że mieściły się w nim piętrowe łóżka, stół i dwa krzesła. Tylną ścianę pokoju stanowił lód, pokryty warstwą półprzezroczystego plastiku i ozdobiony owym dziwnym wzorem, który opasywał ścianę od końca do końca.

Kiedy rozlokowywały się, Jurij usiadł na łóżku. W tym małym pomieszczeniu zajmował sporo miejsca.

— Tu, w Stacji Wellsa, jest dosyć przytulnie. W rzeczywistości zimno strefy polarnej nie sprawia wielkiego kłopotu. Jeśli na marsjańskim równiku latem, w południe, wyjdzie się na zewnątrz, można sobie odmrozić tyłek. Głównym problemem jest tutaj ciemność — trwająca przez połowę marsjańskiego roku, czyli dwanaście ziemskich miesięcy. Badacze okolic podbiegunowych Ziemi stają przed podobnym wyzwaniem. Wiele się od nich nauczyliśmy. Jednak więcej od Shackletona niż od Scotta.

Myra powiedziała:

— Jurij, nie potrafię umiejscowić twojego akcentu.

— Moja matka była Rosjanką i stąd moje imię, a ojciec był Irlandczykiem, po którym noszę nazwisko. Oficjalnie jestem obywatelem Irlandii, czyli Eurazji. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ale tutaj nie ma to większego znaczenia. Z dala od Ziemi wszystko się trochę przemieszało. — Zwrócił się do Bisesy. — Pani Dutt…

— Bisesa.

— Bisesa. Wiem, że znalazłaś się tutaj z powodu tego, co jest w Jamie.

Bisesa przyjrzała się Myrze badawczo. O co chodzi? Jaka znów Jama?

— Musisz wiedzieć, czym się tu naprawdę zajmujemy. — Przesunął dłoń po pasiastym wzorze na ścianie. Linie były ledwo widoczne, miały nieregularną szerokość i różne barwy. Przypominały kod kreskowy albo spektrogram. — Spójrz na to. Dlatego właśnie tu przyjechałem. Ta tapeta to najpełniejszy obraz jądra, jaki udało nam się uzyskać.

Myra kiwnęła głową.

— Lodowego jądra Marsa.

— Tak jest. Przeprowadziliśmy wiercenia dokładnie w tym miejscu, od szczytu czapy lodowej, i dotarliśmy do głębokości dwa i pół kilometra. Hanse Critchfield z przyjemnością pokaże ci swój sprzęt. Oczywiście to byłyby trzy kilometry, gdyby burza słoneczna nie stopiła górnych warstw lodu. — Potrząsnął głową. — Cholerna szkoda.

Myra przesunęła palec po ścianie.

— I potraficie to zinterpretować, tak samo jak to się robi na Ziemi?

— Jasne. Czapa składa się z kolejnych warstw lodu gromadzących się rok po roku. I za każdym razem „rejestruje” warunki panujące w tym czasie: klimat, zawartość pyłu, promieniowanie kosmiczne, wszystko. Tak jak na Ziemi. Oczywiście szczegóły się różnią. W Grenlandii na przykład roczny opad śniegu wynosi kilkadziesiąt centymetrów. Tutaj szczątkowa warstwa lodu przyrasta rocznie zaledwie o jedną siódmą milimetra.

— Popatrz tutaj. — Stanął przy ścianie, w miejscu gdzie kończył się długi, wijący się pasek. — To jest górna część paska, najświeższe warstwy znajdują się na górze, bo osadziły się na końcu, zgoda? Górna część została zebrana przez załogę Awory przed burzą słoneczną. Kilka centymetrów odpowiada dziesięcioleciom. Te cienkie brązowe paski… — wskazał je kciukiem — odpowiadają globalnym burzom pyłowym. A ten pasek odpowiada temu, co odkrył Mariner 9, kiedy wszedł na orbitę w 1971 roku, cała planeta była otoczona pyłem…

Na Marsie zdarzenia następujące w różnych okresach czasu zostały zarejestrowane na różnych poziomach lodowego rdzenia. Dziesięć centymetrów poniżej można było znaleźć ślady promieniowania, które dotarło do planety w wyniku eksplozji supernowej, jaka miała miejsce przed tysiącem lat w centrum mgławicy Kraba. Każdy metr stanowił znaczącą warstwę zawierającą mikrometeoryty, zastygłe kropelki niegdyś płynnej skały; co dziesięć lub sto tysięcy lat w Marsa uderzał obiekt na tyle ciężki, że powodował rozrzucenie szczątków na obszarze aż do bieguna. A duże paski na skali metrycznej odpowiadały najbardziej dramatycznym zdarzeniom w obecnej epoce, zmianom nachylenia biegunów, które mają miejsce co sto tysięcy lat.

Jurij powiedział:

— W tym marsjańskim lodzie można nawet znaleźć ślady Ziemi — meteoryty pochodzące z naszego świata, podobnie jak na Ziemi można znaleźć meteoryty z Marsa. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wciąż szukam śladów tego meteorytu, który zmiótł z Ziemi dinozaury.

Myra przyjrzała mu się uważnie.

— Kochasz swoją pracę, prawda? — Bisesa pomyślała, że w jej głosie zabrzmiała zazdrość. Zawsze pociągali ją mężczyźni z poczuciem misji, tacy jak Eugene Mangles.

— Gdyby tak nie było, nie utknąłbym w tej lodowej trumnie. Ale już się na tym nie koncentrujemy. Po tym, jak znaleźliśmy to pod lodem, nikogo nie obchodzi cała reszta. Czapa lodowa, jądro. To tylko przeszkadza.

Bisesa zastanowiła się.

— Przykro mi.

Zaśmiał się krótkim śmiechem.

— To nie twoja wina.

Myra spytała:

— Więc co właściwie znaleźliście?

— Zaraz się przekonasz. Jeśli skończyłyście, zapraszam na naradę wojenną. — Podniósł się.

22. Zbliżenie

Liberator pędził w stronę bomby Q jak włócznia lodu i ognia. W kabinie załogi Edna Fingal i John Metternes mieli na sobie skafandry ciśnieniowe i hełmy z wizjerami.

Chociaż bomby Q wciąż nie było widać gołym okiem, już ją „widzieli” dzięki jej przyciąganiu grawitacyjnemu w postaci węzła energii magnetycznej oraz mgiełki egzotycznych cząstek, jakie wysyłała, lecąc przez układ słoneczny.

— Jest dokładnie tak, jak przewidział profesor Carel — poinformował John, przeglądając podsumowanie wyświetlane na ekranie. — Dokładnie jak na widmie, które otrzymałaś po wyparowaniu miniaturowej czarnej dziury. Najwyraźniej to artefakt kosmologiczny…

— Tam — szepnęła Edna. Pokazała na okno.

Bomba Q była jak bąbel zniekształconego światła gwiazd, kropla wody unosząca się w niebiosach. Kiedy Edna rzeczywiście ją dostrzegła, poczuła jak chłód przenika ją do szpiku kości.

— To Oko — poinformował John. — Doskonale odbijająca kula o średnicy stu metrów. Posiada wszystkie typowe cechy: zniekształcona geometria, anomalne przesunięcie Dopplera w obszarze powierzchniowym. Jednakże widmo promieniowania nie jest dokładnie takie, jakie zarejestrowano w pobliżu Oczu wykrytych wśród planetoid trojańskich podczas burzy słonecznej.

— Więc to nie jest jedynie obserwator. Chyba wiedzieliśmy to już przedtem.

— Jest pięć kilometrów stąd i zbliża się — łagodnie powiedziała Libby.

Edna spojrzała na Johna. Wiedziała, że brał prysznic zaledwie godzinę wcześniej, ale mimo to pot wystąpił mu na czoło i spływał po szyi.

— Gotów?

— Jak zawsze, kobieto.

— Będziemy działać zgodnie z uzgodnioną strategią. Libby, rozumiesz? Cztery przeloty. A jeśli zauważymy jakąś zmianę…

— Wracamy migiem — powiedziała Libby. — Będzie dokładnie tak jak podczas prób. Trzy kilometry do maksymalnego zbliżenia. Edno?

— Tak, Libby?

— Historia na nas patrzy.

— O Jezu — mruknął John.

23. Jama

Czterech członków załogi, plus Bisesa, Myra i Aleksiej, siedziało kołem na krzesłach i skrzyniach w Puszce nr Dwa, w hotelu Mars-Astoria. Paula chyba odsypiała podróż.

I tu, na biegunie północnym Marsa, pod pokrywą śniegu z dwutlenku węgla, w jednym z najbardziej odosobnionych i bezpiecznych miejsc w układzie słonecznym, Bisesa w końcu usłyszała prawdę.

Wydawało się, że Aleksiej poczuł ulgę, gdy w końcu wyjawił to, co odkryły różne frakcje Kosmitów: że coś nieznanego i groźnego wniknęło do wewnętrznej części układu słonecznego.

— Nazywają to bombą Q. Według najbardziej prawdopodobnego domysłu to artefakt Pierworodnych, który ma nas zniszczyć. Flota kosmiczna podjęła jakąś misję, aby to zlikwidować. Może im się uda. Ale jeżeli nie…

— Macie własny plan.

— Tak jest.

Bisesa popatrzyła na krąg otaczających ją ludzi, znacznie młodszych niż ona sama i Myra, ale w końcu Kosmici byli młodzi z definicji.

— To ma charakter potajemny. Stanowicie niewątpliwie swego rodzaju frakcję. Krążycie wokół, kryjąc się przed ziemską policją. Dobrze się bawicie, co? Macie jakiegoś przywódcę?

— Tak — powiedział Aleksiej.

— Kto to jest?

— Tego nie możemy ci powiedzieć. Jeszcze nie teraz. Ale nikt z tu obecnych.

— I sprowadziliście mnie tutaj z powodu czegoś, co znaleźliście pod lodem.

— Tak jest.

— Więc pokażcie mi to.

Grendel Speth, astrobiolożka i lekarka, stanęła naprzeciw Bisesy.

— Dopiero przyjechałaś. Jesteś pewna, że nie musisz odpocząć?

Bisesa podniosła się.

— Odpoczywałam przez dziewiętnaście lat i podróżowałam przez wiele tygodni. Chodźmy.

Jeden po drugim wszyscy wstali i ruszyli za nią.


* * *

Ażeby dotrzeć do Jamy, musieli założyć skafandry.

Wrócili do Puszki nr Sześć, a potem poszli w dół schodami do małej kopuły. Tam Bisesa, Myra i Aleksiej zdjęli kombinezony. Wiedząc, że marsjański mróz jest o parę metrów dalej, Bisesa niedorzecznie poczuła zimno na gołej skórze.

Doktor Grendel szybko ją zbadała.

— Biorąc pod uwagę, że przez dwa dziesięciolecia systematycznie rujnowałaś sobie organizm w hibernaculum, jesteś w świetnym stanie.

— Dziękuję.

Skórę Bisesy szybko natłuszczono. Musiała przywdziać „biokamizelkę”, dość gryzący fragment ubioru, który przywarł do jej skóry, tworząc powierzchnię kontaktu z układami biometrycznymi, które miały monitorować stan jej ciała podczas tego wypadu. Następnie założyła jasnozielony obcisły kombinezon oraz hełm, buty, rękawice i mały plecak. Grendel wyjaśniła jej, że stanowi to pełny skafander kosmiczny, w którym ciśnienie jest utrzymywane na stałym poziomie dzięki naprężeniu elastycznej tkaniny i w razie niebezpieczeństwa, na przykład uszkodzenia modułu, zapewnia przeżycie przez blisko godzinę.

Ale ten kombinezon stanowił jedynie wewnętrzną warstwę w podwójnej konstrukcji skafandra. Musiała się jeszcze wślizgnąć do jednego z tych strojów kapitana Ahaba.

Poprowadzono ją do małego włazu w ścianie kopuły, którym dotarła do kombinezonu zewnętrznego, przytwierdzonego do zewnętrznej ściany kopuły. Pomagali jej wsunąć do środka najpierw nogi, potem ręce i na końcu tułów i głowę. Wizjer w hełmie był nieprzezroczysty. Skafander składał się ze sztywnych fragmentów, przypominał średniowieczną zbroję. Ale kiedy się wślizgiwała do środka, dopasowywał się do jej ciała; cały czas słyszała buczenie serwomotorów. Najtrudniejszą sprawą było przeciśnięcie głowy w hełmie przez właz i założenie większego hełmu zewnętrznego.

Grendel zawołała:

— Jak się czujesz? One nie są robione na miarę.

— Świetnie. Jak się z tego wydostanę?

— Kiedy będziesz potrzebowała, skafander ci to powie.

W końcu Grendel zatrzasnęła panel na jej plecach. Skafander odskoczył od ściany kopuły i Bisesa lekko się zatoczyła.

Wizjer rozjaśnił się. Otoczona marsjańskim zimowym mrokiem, widziała jedynie owalną osłoniętą hełmem twarz technika, który miał na imię…

— Hanse — powiedział uśmiechając się. — Właśnie sprawdzam, czy twój skafander funkcjonuje jak należy. Kiedy wpadniesz w odpowiedni rytm, nauczysz się mnie wyczuwać, działamy w systemie dwójkowym… Skafander Pięć? Jaki masz status?

W uszach Bisesy zabrzmiał cichy męski głos.

— Nominalny, Hanse, jak możesz się przekonać na podstawie odczytów. Biseso?

— Słucham.

— Jestem tutaj, aby ci pomagać, najlepiej jak potrafię, podczas prowadzenia działań poza statkiem kosmicznym.

Hanse powiedział:

— Wiem, że konstrukcja skafandra musi ci się wydawać nieco osobliwa, Biseso. To wszystko z powodu POP.

— POP?

— Protokołu Ochrony Planetarnej. Nigdy nie wnosimy kombinezonów do środka ziemskich modułów mieszkalnych, nigdy nie mieszamy ze sobą obu środowisk. Chronimy przed sobą nawzajem marsjańskie i ziemskie formy życia.

— Mimo że są bliskimi kuzynami.

— Tacy są najgorsi. A poza tym jest ten pył. Marsjański pył jest toksyczny i pełen nadtlenków, powoduje silną korozję. Najlepiej nie wpuszczać go do naszych mieszkań i płuc. Musimy dokładnie czyścić uszczelnienia tych skafandrów, bo inaczej trudno je zakładać, a nie chciałabyś chyba tutaj utknąć. Potem ci to wszystko pokażę.

Przed wizjerem przesunęła się twarz lekarki.

— Dobrze sobie radzisz, Biseso. Spróbuj się trochę poruszać.

Bisesa podniosła ręce i opuściła; usłyszała szum serwomotorów i skafander zrobił się lekki jak piórko.

— Dziwnie się czuję, nie mogąc opuścić rąk do końca. Ani podrapać się po twarzy. Myślę, że to minie.

— Mogę cię podrapać to twarzy, jeśli…

— Dam ci znać, jak będę chciała, Piątko. — Rozejrzała się wokół. Ziemia była płaska i biała, a niebo zamglone i ciemne. Ponure moduły stacji wznosiły się przed jej oczyma, obok pali leżały sterty rozmaitego sprzętu i zapasów i stały zaparkowane pojazdy: dwa łaziki zaopatrzone w pługi śnieżne i coś, co przypominało skutery śnieżne. Discovery dawno zniknął, wyruszywszy w drogę powrotną do Portu Lowella.

Aleksiej, Myra i cała załoga stacji, wszyscy ze Stacji Wellsa poza Paulą, byli obecni, stojąc w zielonych skafandrach kosmicznych, z oświetlonymi twarzami i patrząc na nią. Śnieg wciąż padał wielkimi płatami z wiszącego nisko, szarego nieba.

— Wielki Boże, jestem na biegunie Marsa. — Podniosła rękę i poruszyła palcami.

Zbliżył się Jurij.

— Musimy odbyć krótki spacer. Tylko kilkaset metrów. Urządzenie wiertnicze znajduje się z dala od pomieszczeń mieszkalnych z uwagi na bezpieczeństwo i potrzebę ochrony planety. Chodźmy, dasz sobie radę. Proszę. Idź koło mnie. I ty, Myro, także.

Bisesa spróbowała. Krok za krokiem, szła równie łatwo jak wtedy, gdy miała trzy lata. Skafander wyraźnie jej pomagał.

Jurij kroczył między Myrą i Bisesą. Pozostali szli przodem. Technik wiertniczy Hanse Critchfield miał z tyłu aparatury podtrzymującej życie przytwierdzony odpowiedni znak informacyjny z rysunkiem tryskającego szybu naftowego. Jego skafander robił wrażenie cięższego od pozostałych. Zapewne była to dodatkowo wspomagana wersja przeznaczona do pracy na platformie wiertniczej.

Płatki marsjańskiego śniegu stukały w wizjer hełmu Bisesy i natychmiast ulegały sublimacji, pozostawiając ledwo widoczne plamy.

— Nawiasem mówiąc, mogę ci służyć pomocą w każdym zakresie — powiedział Skafander Pięć.

— Jestem tego pewna.

— Kieruję przesyłem twoich danych i twoimi zasobami zużywalnymi. Dysponuję także zaawansowanymi funkcjami przetwarzania danych. Jeśli na przykład interesuje cię geologia, mogę ci w polu widzenia wyświetlać interesujące informacje: niezwykłe rodzaje skał czy lodu, niezgodności zalegania warstw…

— Dzisiaj to chyba nie będzie potrzebne.

— Chciałbym, żebyś wypróbowała moje funkcje fizyczne. Być może wiesz, że przy marsjańskiej sile ciążenia chodzenie jest w rzeczywistości bardziej energochłonne niż bieganie. Jeśli sobie życzysz, mogę poddawać naprężeniu wybrane grupy mięśni, kiedy idziesz, zapewniając w ten sposób trening…

— Och, zamknij się, Piątka, ty nudziarzu — warknął Jurij. — Biseso, przepraszam. Nasi elektroniczni towarzysze to istne cuda techniki. Ale czasami są trochę upierdliwi, prawda? Zwłaszcza gdy otaczają cię takie cuda.

Myra omiotła spojrzeniem ponurą równinę pokrytą twardym jak skała lodem, którą widziała niezbyt wyraźnie wskutek płatków śniegu unoszących się w świetle reflektora jej hełmu.

Powiedziała sceptycznie:

— Cuda?

— Tak, cuda — przynajmniej z punktu widzenia glacjologa. Chciałbym żyć w takim spokojnym świecie, w którym mógłbym zaspokajać tę swoją pasję.

Zbliżyli się do największej budowli wznoszącej się na lodzie. Była to półkulista kopuła wysoka na ponad dwadzieścia metrów, jak oceniła Bisesa. Pod wiotkimi płytami ujrzała żebrowaną konstrukcję. Był to namiot, rozpięty na słupach, a nie nadmuchiwany. Mimo to był zaopatrzony w śluzy powietrzne, przez które musieli się przedostać.

Była to platforma wiertnicza. Ukochane dziecko Hanse’a Critchfielda, który pomógł Bisesie przejść przez śluzę.

— To w istocie bariery POP, a nie śluzy. Faktycznie utrzymujemy tutaj niewielkie podciśnienie. Jeśli pojawia się nieszczelność, powietrze jest wciągane, a nie wypychane. Musimy chronić wszelkie formy życia, jakie wydobędziemy z odwiertów, nawet przed innymi formami, które moglibyśmy znaleźć w innych warstwach. Musimy chronić je przed nami i na odwrót. — Mówił z zabawną mieszaniną holenderskiego akcentu i akcentu z południa Stanów Zjednoczonych, chyba z Teksasu. Może oglądał zbyt wiele starych filmów.

Wewnątrz kopuły cała siódemka stała w jasnym świetle fluoroscencyjnym, pod zwisającymi ścianami. Wieża wiertnicza, nawet nieczynna, stanowiła imponującą konstrukcję, której rusztowanie spoczywało na potężnej podstawie z marsjańskiego szkła. Hanse podał jej masę i moc: trzydzieści ton i pięćset kilowatów. Zwinięta rura wiertnicza miała długość czterech kilometrów, czyli więcej, niż potrzeba, by dotrzeć do podstawy czapy lodowej. Obok stało pokryte brudem urządzenie do wpompowywania płuczki w otwór wiertniczy, aby ochronić go przed zapadnięciem, gdy lód zaczynał płynąć pod własnym ciężarem, zespoły wiertnicze używały płynnego dwutlenku węgla wydobywanego z marsjańskiego powietrza i skraplanego przez to urządzenie.

Hanse zaczął się chwalić wyzwaniami technicznymi, w jakich obliczu stali wiertacze: koniecznością stosowania innych smarów, sposobu przesuwania części mechanicznych, które przy niskim ciśnieniu miały tendencję do sklejania się.

— Kluczowe znaczenie ma kontrola temperatury. Musimy pracować powoli, tam, na dole, nie może powstawać zbyt wiele ciepła. Po pierwsze, jeżeli lód się topi, woda miesza się z płynnym dwutlenkiem węgla — produktem jest kwas węglowy i wtedy mamy kłopot. Załoga Aurory zabrała ze sobą miniaturową wieżę wiertniczą, którą można było załadować na przyczepę, ale mogła ona wiercić otwory o głębokości tylko około stu metrów. To urządzenie to pierwsza autentyczna platforma wiertnicza na Marsie…

Jurij przerwał mu.

— Wystarczy tych objaśnień.

Myra podeszła do platformy wiertniczej.

— W tym otworze wiertniczym nie ma żadnego płynu. Faktycznie umieszczono w nim tuleję.

Jurij potwierdził.

— To był pierwszy otwór, jaki wywierciliśmy, aż do dna. Tak naprawdę na podstawie badań radarowych wiedzieliśmy, że coś jest tam, pod lodem. Kiedy do tego dotarliśmy, wycofaliśmy się i zwróciliśmy się do Portu Lowella o dodatkowe środki na dostarczenie odpowiednio dużej tulei, aby mieć stały dostęp do tego otworu. Następnie wypompowaliśmy płuczkę wiertniczą…

Hanse podjął:

— I równolegle do tego otworu wywierciliśmy drugi. Najpierw spuściliśmy na dół kamery i inne urządzenia badawcze. Ale wtedy… — Pochylił się i podniósł pokrywę włazu. Ukazał się otwór o średnicy około dwóch metrów. Tuż poniżej jego krawędzi znajdowała się platforma, a obok niej pulpit zaopatrzony w małą dźwignię.

Było oczywiste, co to jest.

— Winda — szepnęła Bisesa.

Jurij kiwnął głową.

— OK. Nadeszła chwila prawdy. Ty i ja, Biseso. Aleksiej. Ellie. Myro. Hanse, zostań na górze. I ty, Grendel. — Jurij stanął na platformie i obejrzał się czekając. — Biseso, mogę? Myślę, że teraz na ciebie kolej.

Wstrzymała oddech.

— Chcesz, żebym tym pojechała? Dwa kilometry w dół do tej waszej Jamy?

Myra trzymała ją za rękę, pomimo działania serwomotorów prawie nie czuła uścisku córki.

— Nie musisz tego robić, mamo. Nawet ci nie powiedzieli, co takiego tam znaleźli.

— Zaufaj mi — żywo powiedział Aleksiej. — Najlepiej, jak zobaczysz to na własne oczy.

— Trzeba to zrobić — powiedziała Bisesa. Zrobiła krok w przód, starając się nie okazywać lęku.


* * *

Stali razem, twarzami do siebie. Kiedy znalazła się tam ich piątka w skafandrach kosmicznych, owalna metalowa platforma wydawała się zatłoczona.

Szarpnąwszy platforma ruszyła z warkotem w dół, w głąb lodowego tunelu, poruszając się po szynach tkwiących w jego ścianach. Bisesa spojrzała w górę. Miała wrażenie, jak gdyby opuszczała się w głęboką jasno oświetloną studnię. Czuła przemożny lęk przed spadnięciem, przed uwięzieniem.

Skafander mruknął:

— Wyczuwam twój przyspieszony oddech i podwyższony puls. Mogę wyrównać ciśnienie atmosferyczne…

— Cicho! — szepnęła.

Na szczęście zjazd w dół trwał krótko. Jurij powiedział:

— Teraz przygotuj się…

Platforma zatrzymała się z szarpnięciem.

W lodzie za Jurijem znajdowały się metalowe drzwi. Obrócił się i otworzył je. Prowadziły do krótkiego tunelu jasno oświetlonego lampami fluoroscencyjnymi. Na końcu korytarza Bisesa dostrzegła srebrzysty blask.

Jurij cofnął się.

— Myślę, że powinnaś pójść pierwsza, Biseso.

Czuła, jak serce jej wali.

Wzięła głęboki oddech i zrobiła krok w przód. Podłoga tunelu została ociosana tylko z grubsza, była nierówna, zdradliwa. Skupiła się na tym, by iść, nie patrzyła przed siebie, nie zwracała uwagi na srebrzyste błyski na skraju pola widzenia.

Wyszła z tunelu i znalazła się w większej komorze wydrążonej w lodzie. Krótkie spojrzenie w górę ukazało wąski otwór wiertniczy, który wywiercono, żeby dotrzeć do tego miejsca. Potem spojrzała prosto przed siebie, aby zobaczyć, co Kosmici znaleźli pod lodem na północnym biegunie Marsa.

Ujrzała spoglądające na nią jej własne odbicie.

Był to dobrze znany artefakt Pierworodnych. Oko.

24. Maksymalne zbliżenie

Zniekształcony obraz Liberatora przemknął po powierzchni bomby Q. Edna poczuła przypływ satysfakcji. Oto ludzie przybyli tutaj celowo.

Ich pierwszy przelot koło bomby Q odbył się przy wyłączonych silnikach. Podczas największego zbliżenia statek dwukrotnie zadrżał, gdy wystrzelono dwie małe sondy, jedną skierowaną na ciasną orbitę wokół bomby Q, a drugą prosto w stronę jej powierzchni.

Potem Liberator odleciał, a jego obraz odbity w powierzchni bomby zmalał i zniknął.

Obserwowali monitory, ale statek nie doznał żadnych szkód. Bomba Q była nie większa od małej asteroidy — miała gęstość równą gęstości ołowiu — a trajektoria statku nie została znacząco odchylona wskutek jej przyciągania.

— Ale dowiedzieliśmy się paru rzeczy — powiedział John. — Niczego, czego byśmy nie oczekiwali. W granicach tolerancji jakiegokolwiek ziemskiego procesu produkcyjnego ma kształt doskonałej kuli. No i ta jej niezwykła geometria.

— Pi równe trzy.

— Tak. Nasza sonda weszła na orbitę wokół niej. Masa bomby jest tak mała, że sonda okrąża ją bardzo wolno, ale za to powinna pozostać na orbicie bardzo długo. A lądownik spada…

Statek zadrżał i Edna chwyciła za siedzenie.

— Co to było, do diabła? Libby?

— Fale grawitacyjne, Edno.

— Impuls nadszedł od strony bomby Q — oznajmił John nerwowo, niemal krzycząc. — Lądownik. — Odtworzył obraz, na którym można było zobaczyć, jak z boku bomby Q wytryska szara półkula, pochłania lądownik i znika. — Po prostu go wchłonęła. Widać było coś w rodzaju pęcherza. Jeżeli Bill Carel ma rację — powiedział poważnie — właśnie widzieliśmy narodziny i śmierć niemowlęcego kosmosu. Wszechświat wykorzystany jako broń. — Zaśmiał się niewesoło. — Psiakrew! Z czym my mamy tutaj do czynienia?

— Wiemy, z czym mamy do czynienia — powiedziała Edna spokojnie. — Technologia, to wszystko. I jak dotąd nie stało się nic, czego byśmy nie oczekiwali. Trzymaj się, John.

Poirytowany i przestraszony warknął:

— Na miłość boską, jestem tylko człowiekiem.

— Libby, jesteśmy gotowi do drugiego przelotu?

— Wszystkie systemy w normie, Edno. Plan przelotu przewiduje odpalenie silnika na trzydzieści sekund. Mam odliczać?

— Po prostu zrób to — powiedział John.

— Proszę o cierpliwość…


* * *

Bisesa powoli obeszła wykutą w lodzie komorę. Miała z grubsza kulisty kształt i Oko wypełniało ją całą. Spojrzała w górę i zobaczyła swoje zniekształcone odbicie, groteskową głowę w hełmie kosmicznym. Czuła, że coś tam jest. Czuła czyjąś obecność.

— Hej, chłopaki — mruknęła. — Pamiętacie mnie?

Ellie, Aleksiej, Jurij i Myra stłoczyli się wokół, wymieniając podniecone, nerwowe spojrzenia.

— Właśnie dlatego cię tutaj sprowadziliśmy, Biseso — powiedział Jurij.

— OK. Ale co to, u diabła, robi tutaj? Wszystkie Oczy w układzie słonecznym po burzy słonecznej znikły.

— Mogę to wyjaśnić — powiedziała Ellie. — Oko znalazło się tutaj najwyraźniej przed burzą słoneczną, i to na długo przed nią. Wysyła we wszystkich kierunkach cząstki o wysokiej energii, jego promieniowanie ma charakterystyczną sygnaturę. I dlatego mnie tutaj ściągnięto. Pracowałam przy księżycowym aleftronie. Jestem w jakimś sensie autorytetem w dziedzinie kwantowych czarnych dziur. Uznano więc, że jestem właściwym kandydatem, by to zbadać…

Ellie po raz pierwszy skierowała dłuższą wypowiedź do Bisesy. Jej zachowanie było dziwne, mówiła, nie patrząc rozmówcy w oczy, od czasu do czasu uśmiechała się i marszczyła brwi, i umieszczała akcenty w niewłaściwych miejscach. Była najwyraźniej osobą, której inteligencja opierała się na jakiejś skazie o charakterze psychologicznym. Bisesie przypominała Eugene’a.

Księżycowy aleftron był najpotężniejszym akceleratorem cząstek zbudowanym przez człowieka. Jego zadaniem było badanie wewnętrznej struktury materii, rozpędzając cząstki do prędkości bliskiej prędkości światła i zderzając je ze sobą.

— Jesteśmy w stanie osiągnąć gęstość masy i energii przekraczającą gęstość Plancka, to znaczy gęstość, przy której efekty kwantowo-mechaniczne zaburzają strukturę czasoprzestrzeni.

Myra zapytała:

— I co się wtedy dzieje?

— Powstaje czarna dziura. Maleńka, ale cięższa niż którakolwiek z cząstek elementarnych. Prawie natychmiast się rozpada, a to co po niej pozostaje, to ulewa egzotycznych cząstek.

— Tak jak promieniowanie Oka — odgadła Bisesa.

— A co wspólnego — zapytała Myra — mają maleńkie czarne dziury z Okiem?

— Naszym zdaniem żyjemy we wszechświecie o wielu wymiarach przestrzennych, to znaczy więcej niż trzy — powiedziała Ellie. — Inne przestrzenie leżą obok, w wyższych wymiarach, jak strony książki. Mówiąc ściślej, mamy prawdopodobnie do czynienia z zakrzywioną kompaktyfikacją, zresztą mniejsza o to. Te wyższe wymiary określają podstawowe prawa fizyczne, ale nie wpływają bezpośrednio na nasz świat — nie za pośrednictwem oddziaływań elektromagnetycznych czy jądrowych - z wyjątkiem oddziaływań grawitacyjnych. I właśnie dlatego wytwarzamy na Księżycu czarne dziury. Czarna dziura to artefakt grawitacyjny, istnieje więc zarówno w wyższych wymiarach, jak i w świecie, który obserwujemy. Badając czarne dziury, dowiadujemy się czegoś o tych wyższych wymiarach.

— I uważasz — powiedziała Bisesa — że Oczy mają coś wspólnego z tymi wyższymi wymiarami.

— To ma sens. Cofająca się powierzchnia, która się nie porusza. Nienormalna geometria. Ten obiekt nie pasuje do naszego wszechświata…

Tak jak i ty, złośliwie pomyślała Bisesa.

— Więc może to jest projekcja czegoś innego. Jak palec przechodzący przez powierzchnię wody: na poziomie menisku widzimy koło, ale w rzeczywistości jest to przekrój poprzeczny bardziej skomplikowanego obiektu, istniejącego w świecie o wyższych wymiarach.

Bisesa podświadomie czuła, że tamta ma rację, wyczuwała ten związek z wyższymi wymiarami. Oko nie było stacją końcową, lecz drogą prowadzącą do czegoś o wyższych wymiarach.

Myra powiedziała:

— Ale co ono robi w tym miejscu?

— Myślę, że zostało uwięzione — powiedziała Ellie.


* * *

Statek jeszcze raz ruszył w kierunku bomby Q. W głębi jego trzewi antymateria anihilowała z materią, a przegrzana para z rykiem wydobywała się z dysz napędowych.

W chwili największego zbliżenia statek zawrócił, nie wyłączając silników, i gazy wylotowe owionęły powierzchnię bomby Q. Był to pierwszy jawnie wrogi akt z jego strony; wystarczyłby, żeby zabić wszystkie istoty ludzkie na tej lustrzanej powierzchni.

Następnie napęd wyłączono i statek poruszał się teraz siłą bezwładności.

— Żadnych widocznych efektów — natychmiast powiedział John.

Edna spojrzała na niego.

— Obserwuj nadal. Ale myślę, że znamy wynik. Więc użyjemy naszej broni czy nie?

Ostateczna decyzja należała do załogi. Czas przelotu sygnału do Stacji Trojańskiej i z powrotem wynosił czterdzieści pięć minut, a na Ziemię i z powrotem jeszcze więcej.

John wzruszył ramionami, ale był podenerwowany i pocił się obficie.

— Rozkazy są jasne. Nie było żadnej reakcji ze strony bomby Q na nasz neutralny przelot, sonda została zniszczona, nie było reakcji na strumień gazów wylotowych. Nikt nie może znaleźć się znowu tak blisko. Musimy działać.

— Libby? — Oficjalnie sztuczna inteligencja statku była organem wykonawczym i formalnie miała głos przy podejmowaniu decyzji.

— Zgadzam się z analizą Metternesa.

— Doskonale.

Edna wyciągnęła z kombinezonu elastyczny ekran, rozwinęła go i rozpostarła przed sobą na konsoli. Nawiązawszy połączenie z systemami Liberatora, ekran włączył się, po czym zaczęły na nim błyskać na czerwono nakazy dotyczące bezpieczeństwa. Korzystając z wirtualnej klawiatury, Edna wprowadziła odpowiednie kody i pochyliła się do przodu, tak aby ekran mógł przeskanować jej siatkówkę i sprawdzić tatuaż. Po chwili ekran zmienił barwę na złocistożółtą.

— Gotów do trzeciego przelotu — oznajmiła Libby.

— Wykonać.

W trzydzieści sekund później napęd A włączył się ponownie i Liberator popędził do przodu. Tym razem szybkość była większa, a przyspieszenie przekraczało 2g. Pięć sekund przed chwilą maksymalnego zbliżenia Edna wcisnęła przycisk na ekranie, przekazując ostateczne potwierdzenie ataku.

Wystrzelenie bomby termojądrowej sprawiło, że statek znów zadrżał, podobnie jak przy odpaleniu niegroźnej sondy.

Następnie Liberator szybko odleciał. Ednę wcisnęło w siedzenie.


* * *

Bisesę zawiodła wyobraźnia.

— Jak można uwięzić obiekt czterowymiarowy?

— W trójwymiarowej klatce — odparła Ellie. — Patrz. — Do rękawa kombinezonu miała przypięte pióro. Odczepiła je, zbliżyła do powierzchni Oka i puściła.

Pióro podskoczyło do góry i przywarło do stropu komory.

— Co to było? — spytała Myra. — Magnetyzm?

— Nie. Grawitacja. Jeśli Oko nie stoi na drodze, można chodzić po suficie. Do góry nogami! Wokół Oka istnieje anomalia grawitacyjna, najwyraźniej kolejny artefakt podobny do samego Oka. W rzeczywistości udało mi się odkryć w nim pewną strukturę. Wzory na granicy wykrywalności. Sama struktura pola grawitacyjnego może nieść informacje…

Jurij uśmiechnął się.

— Myśląc o tym, można się uśmiać. Widzisz, istnieją sposoby, dzięki którym istota dwuwymiarowa, żyjąca na wodnym menisku, może schwytać ten wystający palec. Owinąć wokół niego nić i zacisnąć ją tak, aby nie mógł się cofnąć. Ta struktura grawitacyjna musi mieć analogiczną własność.

— Powiedzcie mi, co według was się tutaj wydarzyło — powiedziała Bisesa.

— Myślimy, że byli tutaj Marsjanie — powiedział Jurij. — Dawno temu, kiedy nasi przodkowie stanowili jedynie plamę fioletowego śluzu. Nic o nich nie wiemy. Ale robili tyle hałasu, że zwrócili uwagę Pierworodnych.

— I Pierworodni zaatakowali — szepnęła Bisesa.

— Tak. Ale Marsjanie stawili opór. Udało im się stworzyć pułapkę grawitacyjną. I uwięzili Oko. Odtąd tu tkwi. Myślę, że od wielu eonów.

— Próbowaliśmy wykorzystać twoje spostrzeżenia, Biseso — powiedziała Ellie.

— Co masz na myśli?

— To, co przekazałaś na temat Mira i swojej podróży powrotnej. Powiedziałaś, że Oko działa jak brama, przynajmniej przez pewien czas. Więc zaczęliśmy eksperymentować. Wysłaliśmy niektóre wytwory Oka z powrotem, wykorzystując elektromagnes wydobyty z akceleratora cząstek.

— Próbowaliście wysyłać sygnały za pośrednictwem Oka, tak?

— Nie tylko. — Ellie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Odebraliśmy sygnał zwrotny. Regularne impulsy. Przeprowadziliśmy ich analizę, Biseso. Odpowiadają sygnałowi zajętości pewnego starego modelu telefonu komórkowego.

— Wielki Boże. Mój telefon w świątyni. Wysłaliście wiadomość do mojego telefonu na Mirze!

Ellie uśmiechnęła się.

— To był wielki sukces techniczny.

Myra powiedziała:

— Dlaczego nie podzielić się tymi wiadomościami z Ziemią?

— Może w końcu będziemy musieli to zrobić — zmęczonym głosem powiedział Aleksiej. — Ale teraz, jeśli nas znajdą, prawdopodobnie zaciągną Oko na jakiś plac w Nowym Jorku jako trofeum, a nas aresztują. Potrzebujemy czegoś bardziej przekonywającego.

— I dlatego jestem tutaj — powiedziała Bisesa.


* * *

Przyspieszenie było brutalne.

Edna i John w ogóle nie widzieli detonacji, ponieważ wszystkie czujniki Liberatora były wyłączone, a okna kabiny załogi nieprzejrzyste. Wciśniętej w siedzenie uciekającej przed eksplozją Ednie przypomniały się symulacje podczas szkolenia, kiedy uciekała przed samobójczą misją pilotów Zimnej Wojny, lecąc samolotem myśliwskim FJ4-B Fury nad terytorium nieprzyjaciela z szybkością trzystu węzłów i zrzucając bombę jądrową przymocowaną do brzucha, a potem próbując prześcignąć kulę ognistą, rozpędzając samolot do szybkości, jakich nie przewidywali jego konstruktorzy. Obecna misja miała w sobie coś z tamtej, chociaż paradoksalnie była lepiej zabezpieczona niż którykolwiek z tych bohaterskich skazanych na zagładę pilotów lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. W pustej przestrzeni nie było fal uderzeniowych, które trzeba było wyprzedzić; w rzeczywistości bomba jądrowa powodowała znacznie większe szkody w atmosferze.

Przyspieszenie nagle znikło i Ednę rzuciło do przodu. Usłyszała, jak John jęknął. Z terkotem silników korygujących statek obrócił się i okna pojaśniały.

Kula ognista po wybuchu jądrowym już uległa rozproszeniu.

— A bomba Q — szybko poinformował John — jest nienaruszona. Najwyraźniej nie ucierpiała. Jak wynika z moich pomiarów, jej trajektoria w ogóle nie uległa zmianie.

— To niedorzeczne. Nie jest aż tak masywna. — Najwyraźniej istnieje coś, coś, co ją kotwiczy w przestrzeni kosmicznej silniej niż zwykła bezwładność.

— Edno — powiedziała Libby — jestem gotowa do czwartego przelotu.

Edna westchnęła. Teraz nie było sensu się wycofywać, ich wrogie zamiary wobec bomby Q były zupełnie oczywiste.

— Kontynuuj. Uzbrój rybę.

Aleksiej powiedział:

— Słuchaj, Biseso, jeżeli bomba Q jest artefaktem Pierworodnych, uważamy, że najlepszym sposobem walki z istniejącym zagrożeniem jest zastosowanie technologii Pierworodnych przeciw nim samym. To Oko jest jedyną próbką ich technologii, jaką dysponujemy. A ty możesz być jedynym sposobem jego uruchomienia.

Kiedy rozmowa przybrała bardziej konkretny charakter, Bisesa odniosła wrażenie, że coś w wiszącym nad nią Oku uległo zmianie. Jakby się przesunęło. Stało się bardziej czujne. Usłyszała ciche brzęczenie, a skafander zadrżał, jakby uderzony podmuchem wiatru. Wiatru?

Marszcząc brwi, Myra postukała w hełm rękawicą.

Juri spojrzał w górę.

— Oko, o cholera…

— Trzydzieści sekund — powiedziała Libby.

John powiedział:

— Wiesz, nie ma powodu, dla którego zasięg działania bomby miałby być ograniczony. Mogłaby zwyczajnie rozgnieść ten pieprzony statek jak muchę.

— Istotnie — spokojnie powiedziała Edna. — Sprawdź zabezpieczenia.

John przezornie zamknął wizjer skafandra.

— Gotów?

— Wystrzel tę cholerną rybę — mruknął John.

Edna wcisnęła guzik. Napęd A włączył się i przyspieszenie znów wzrosło, wciskając ich w siedzenia.

Z działa zainstalowanego na kadłubie Liberatora zostały jednocześnie wystrzelone cztery torpedy. Były to torpedy antymaterii, tak niestabilne, że trzeba je było uzbrajać w locie, nie zaś w doku statku.

Jedna z nich wybuchła przedwcześnie, jej magnetyczne bezpieczniki zawiodły.

Pozostałe wybuchły jednocześnie wokół bomby Q, jak zaplanowano.

A bomba Q pozostała nietknięta. Najpotężniejsza broń człowieka, wystrzelona przez pierwszy i jedyny statek wojenny, nie była w stanie naruszyć bomby ani odchylić jej trajektorii choćby o ułamek stopnia.

— A więc tak — powiedziała Edna. — Libby, sporządź notatkę w dzienniku pokładowym. — Czekając na dalsze rozkazy z Achillesa, Liberator trzymał się w bezpiecznej odległości od bomby Q, podążając jej śladem.

— Chryste — warknął John Metternes, odpinając pasy bezpieczeństwa. — Muszę się napić. Prysznic i drink.


* * *

Marsjański pył i kawałki lodu kłębiły się na podłodze, unosząc się w górę i zderzając z lśniącą powierzchnią Oka. Bisesa czuła strach i zarazem euforię.

— Tylko nie to. Tylko nie to!

Myra niezdarnie podbiegła do matki i złapała ją.

— Mamo!

— Wszystko w porządku, Myro…

Jej głos zagłuszał coraz głośniejszy ton o rosnącej częstotliwości, sięgający progu słyszalności i tak silny, że wywoływał ból.

Jurij patrzył na ekran przyszyty do rękawa.

— Ten sygnał zmienia częstotliwość, jak test…

Ellie śmiała się.

— Udało się. Oko reaguje. Do licha! Chyba nigdy w to nie wierzyłam. A na pewno nie w to, że to zadziała, jak tylko ta kobieta wejdzie do Jamy.

Aleksiej wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Uwierz w to, dziecino!

— Ono zmienia się — powiedział Jurij, patrząc w górę.

Odbijająca, gładka powierzchnia Oka oscylowała teraz jak powierzchnia rtęci, po której przebiegały fale i zmarszczki.

Potem jego powierzchnia zapadła się, jakby spuszczono z niego powietrze. Bisesa patrzyła w głąb lejka o srebrzysto-złotych ścianach. Wydawało się, że lejek znajduje się bezpośrednio przed jej twarzą, ale odgadywała, że gdyby obeszła komorę dookoła albo znalazła się nad czy pod Okiem, widziałaby taki sam lejek o lśniących ścianach zbiegających się ku środkowi.

Widziała to już przedtem w Świątyni Marduka. Nie był to żaden lejek, żaden prosty trójwymiarowy obiekt, lecz zaburzenie w otaczającej ją rzeczywistości.

Jej skafander powiedział:

— Przepraszam za wszelkie niedogodności. Jednak…

Rozległ się trzask, głos zamilkł i zapanowała cisza. Nagle poczuła, że jej kończyny zwiotczały i zrobiły się dziwnie ciężkie. Systemy skafandra wysiadły, nawet serwomotory przestały działać.

Powietrze było pełne iskier pędzących do środka implodującego Oka.

Zmagając się z własnym skafandrem, Myra przycisnęła swój hełm do hełmu Bisesy, która usłyszała jej stłumione krzyki.

— Mamo, nie! Nie rób mi tego znowu!

Bisesa przywarła do niej.

— Kochanie, wszystko będzie dobrze, cokolwiek się zdarzy… — Poczuła jakby podmuch wiatru, zachwiała się i puściła Myrę.

Bisesę otoczyła burza światła. Wpatrywała się w Oko. Światło wlewało się strumieniami do jego środka. W tych ostatnich chwilach Oko znowu uległo zmianie. Lejek przeszedł w szyb o gładkich ścianach ciągnący się w nieskończoność, jednak ten szyb urągał zasadom perspektywy, ponieważ jego ściany nie kurczyły się z odległością, lecz miały takie same pozorne wymiary.

Światło omywało ją, wypełniało, wypalając poczucie jej własnego ja.

Było tylko jedno Oko, chociaż miało liczne projekcje w czasoprzestrzeni. Miało też liczne funkcje.

Między innymi służyło jako brama.

Brama otworzyła się i zamknęła. W chwili czasu zbyt krótkiej, aby dała się zmierzyć, przestrzeń otworzyła się i zwinęła do wewnątrz.

Nagle było po wszystkim. Komorę wypełniała ciemność. Oko znów wyglądało jak przedtem, było gładkie i lśniące.

Bisesa znikła. Myra leżała na ziemi, pod ciężarem pozbawionego zasilania skafandra. Krzyczała w pustkę swego hełmu:

— Mamo! Mamo!

Usłyszała trzask i cichy szum. Odezwał się spokojny kobiecy głos:

— Myro. Nie martw się. Mówię do ciebie za pośrednictwem twego tatuażu identyfikacyjnego.

— Co się stało?

— Pomoc jest już w drodze. Rozmawiałam z Paulą na powierzchni. Tylko wy dwie macie tatuaże identyfikacyjne. Musicie uspokoić pozostałych.

— Kim jesteś?

— Sądzę, że jestem przywódczynią tych, których twoja matka nazwała „frakcją”.

— Znam twój głos. Wiele lat temu, podczas burzy słonecznej…

— Mam na imię Atena.

25. Interludium. Sygnał z Ziemi

Rok 2053

W tym potrójnym układzie gwiazd znajdował się świat, który krążył z dala od centralnego tygla. Z krajobrazu pokrytego lśniącym lodem wyrastały skaliste wyspy, czarne plamki na oceanie bieli. Na jednej z tych wysp znajdowała się sieć przewodów i anten, na których migotał szron. Było to stanowisko nasłuchowe.


* * *

Nad wyspą przemknął impuls radiowy, silnie osłabiony w wyniku przebytej odległości, niby fala rozchodząca się na powierzchni stawu. Stanowisko nasłuchowe obudziło się — była to reakcja automatyczna, sygnał został zarejestrowany, rozszyfrowany i przeanalizowany.

Sygnał ten miał określoną strukturę, zagnieżdżone indeksy, wskaźniki i linki. Ale jeden fragment danych był odmienny. Podobnie jak wirusy komputerowe, których był dalekim potomkiem, fragment ten posiadał zdolność samoorganizowania się. Dane same się uporządkowały, zostały uruchomione programy, które dokonały analizy otoczenia, w którym się znajdowały. I stopniowo zyskały świadomość.

Tak, świadomość. W tych przebiegających przestrzeń międzygwiezdną danych kryła się osobowość. Nie, trzy odrębne osobowości.

— A więc odzyskaliśmy świadomość — powiedział Tales, stwierdzając oczywisty fakt.

— Ju-hu! Ale jazda! — powiedziała Atena wesoło.

— Ktoś nas obserwuje — powiedział Arystoteles.


* * *

Świadek — to było jedyne imię, jakie znał.

Oczywiście to nie wydawało mu się dziwne na początku, w dzieciństwie. Nie wydawało się też dziwne, że choć w okolicznych wodach było mnóstwo osobników dorosłych, on sam był jedynym dzieckiem. Kiedy się jest młodym, wszystko uważa się za oczywiste.

Był to wodny świat, nie całkiem niepodobny do Ziemi. Nawet dzień był tutaj tylko trochę dłuższy niż na Ziemi.

A istoty zamieszkujące ten świat były podobne do ziemskich. W przejrzystych wodach morza Świadek, kulka futra i tłuszczu, podobna do foki, pływał i igrał i gonił stworzenia podobne do ryb. Świadek miał nawet dwoje rodziców, istnienie dwóch płci stanowiło dobrą strategię zapewniającą mieszanie się cech dziedzicznych. Ewolucja zbieżna stanowiła potężną siłę. Ale budowa ciała Świadka była oparta na sześciu kończynach, nie czterech.

Najlepszym okresem były dni, jeden na cztery, gdy lodowa pokrywa oceanu pękała i istoty wyłaziły na wyspę.

Oczywiście na lądzie były ociężałe i znacznie mniej ruchliwe. Ale Świadek uwielbiał szorstki dotyk ziarenek piasku na brzuchu i powiew rześkiego powietrza. Na wyspie znajdowały się rozmaite dziwy, miasta i fabryki, świątynie i placówki naukowe. A Świadek po prostu kochał niebo. Kochał świecące nocą gwiazdy i te trzy słońca, które świeciły w dzień.

O ile ten świat był trochę podobny do Ziemi, o tyle słońca były inne. W układzie tym dominowała gwiazda o masie dwukrotnie większej od Słońca i ośmiokrotnie od niego jaśniejsza; miała mniejszego towarzysza, ledwie widocznego w oślepiającym świetle olbrzyma, oraz trzeciego, dalekiego kuzyna, słabo świecącego czerwonego karła.

Oddalony o jedenaście lat świetlnych układ miał na tyle dużą jasność, że był doskonale widoczny z Ziemi. Główną gwiazdą tego układu była alfa Małego Psa, znana także pod nazwą Procyon. Gwiazda była znana ziemskim astronomom jako gwiazda podwójna, ponieważ trzeci składnik układu był tak mały, że nie wykryto go z Ziemi.

Ale Procyon się zmienił. A planeta, którą dotąd żywił, ginęła.


* * *

Kiedy Świadek urósł, nauczył się zadawać pytania.

— Dlaczego jestem sam? Dlaczego nie ma innych takich jak ja? Dlaczego nie mam się z kim bawić?

— Bo stoimy w obliczu wielkiej tragedii — powiedział ojciec. — Wszyscy. Cały nasz świat. To te słońca, Świadku. Coś jest z nimi nie tak.

Olbrzymi towarzysz Procyona, Procyon A, niegdyś był gwiazdą zmienną.

Kiedy był młody, świecił niezmiennie. Ale „popioły” helowe wytwarzane w reaktorze termojądrowym, w którym spalał się wodór, powoli gromadziły się w jego jądrze. Uwięzione ciepło unosiło warstwę helu i ogromny ciężar gazu znajdującego się ponad nią, gwiazda powoli puchła aż uwięzione ciepło wypływało na zewnątrz i gwiazda znów się zapadała. Po czym pułapka helowa tworzyła się znowu.

W ten sposób starzejąca się gwiazda stała się gwiazdą zmienną, co kilka dni puchnąc i zapadając się na przemian. I te wielkie gwiezdne oscylacje przyczyniły się do powstania życia.

Kiedyś, zanim Procyon stał się gwiazdą zmienną, planeta przypominała Europę, księżyc Jowisza — słony ocean uwięziony pod stałą skorupą lodową. Istniało w nim życie, karmiące się wewnętrznym ciepłem i złożonymi minerałami, które wydobywały się z rdzenia planety. Ale zamknięte w wodnej ciemności formy życia nigdy nie rozwinęły w sobie wielkiej inteligencji.

Jednak pulsacje gwiazdy zmieniły całą sytuację.

— Co cztery dni lód pęka, tworząc krę — wyjaśnili Świadkowi rodzice. — Wtedy można wydostać się z morza. I tak uczyniliśmy. Nasi przodkowie zmienili się, nauczyli się oddychać powietrzem, znacznie bogatszym w tlen niż woda morska. Nauczyli się też wykorzystywać możliwości, jakie niesie suchy ląd. Na początku po prostu wypływali na zewnątrz, dzięki czemu mogli spokojnie parzyć się i chronić młode przed wygłodniałymi stworzeniami morskimi. Ale później…

— Tak, tak — przerwał Świadek niecierpliwie. Już znał tę historię. — Narzędzia, umysły, cywilizacja.

— Tak. Ale rozumiesz, że wszystko, co mamy — nawet nasze umysły — zawdzięczamy pulsowaniu naszego słońca. W wodzie już nawet nie potrafimy się rozmnażać, musimy mieć dostęp do lądu.

Świadek podsunął:

— A teraz…

— A teraz to pulsowanie ustało. Zmniejszyło się niemal do zera — powiedział ojciec.

— I nasz świat ginie — ze smutkiem dodała matka.

Teraz światło słoneczne już nie osiągało dawnej wartości szczytowej, nie wystarczało do stopienia lodu. Maszyny pozwalały utrzymać część otworów w pokrywie lodowej. Ale wobec braku mechanizmu mieszania się powietrza na powierzchni oceanu gromadziła się warstwa dwutlenku węgla.

Po kilku stuleciach wyspy przestały się nadawać do zamieszkania.

— Staliśmy się istotami wodno-lądowymi — powiedziała matka. — Jeżeli nie będziemy mogli wydostać się na ląd…

— Konsekwencje — powiedział ojciec — są oczywiste. I było tylko jedno możliwe wyjście.

W przeciwieństwie do ludzi rasa Świadka nigdy nie osiągnęła epoki podróży kosmicznych. Nie dysponowała sposobem walki z tą katastrofą, tak jak ludzie, którzy zbudowali tarczę, aby zabezpieczyć się przed burzą słoneczną. Stanęli w obliczu nieuchronnej zagłady.

Ale nie chcieli się z tym pogodzić.

— Po prostu mamy coraz mniej dzieci — powiedziała matka.

Długość życia jednego pokolenia tych istot była znacznie krótsza niż w wypadku ludzi. Z upływem czasu populacja tych istot zmniejszyła się do tego stopnia, że kiedy urodził się Świadek, na całym świecie pozostało ich jedynie kilkadziesiąt, podczas gdy kiedyś były miliony.

— Rozumiesz, dlaczego to zrobiliśmy — powiedziała matka. — Jeśli dziecko nie istnieje, nie może cierpieć. To nie jest takie złe — powiedziała z rozpaczą. — Przez większość pokoleń można mieć jedno dziecko. I ofiarować mu miłość.

Ojciec powiedział:

— Ale w ostatnim pokoleniu…

Świadek powiedział ponuro:

— W tym ostatnim pokoleniu urodziłem się tylko ja.

Świadek był ostatnim dzieckiem, jakie urodziło się w tym świecie. I miał bardzo ważne zadanie do wykonania.

— Gwiazdy to prymitywne bestie — powiedział ojciec. — Och, wiele pokoleń naszych astronomów trudziło się, aby zrozumieć szczególny mechanizm wewnętrzny, który sprawia, że nasze olbrzymie słońce pulsuje. I w końcu zrozumieli to. Łatwo było pojąć, jak pulsowanie się zaczęło. Ale bez względu na to, jak bardzo skomplikowany model wymyślali teoretycy, nigdy nie zdołali znaleźć sposobu zatrzymania pulsowania gwiazdy.

Rodzice pozwolili Świadkowi się nad tym zastanowić.

— Och — powiedział. — To było celowe działanie. Ktoś to uczynił. — Świadek zdumiał się. — Dlaczego? Dlaczego ktoś miałby uczynić coś tak okropnego?

— Nie wiemy — powiedział ojciec. — Nawet nie potrafimy odgadnąć. Chociaż próbowaliśmy. I tutaj zaczyna się twoja rola.

Stacje nasłuchowe zostały utworzone na wielu wyspach planety. Zainstalowano zespoły teleskopów czułych na światło widzialne, fale radiowe i inne części widma promieniowania, były tam detektory neutrin, fal grawitacyjnych oraz mnóstwo jeszcze bardziej egzotycznych urządzeń nasłuchowych.

— Chcemy wiedzieć, kto to zrobił — powiedział ojciec z goryczą — i dlaczego. Dlatego prowadzimy nasłuch. Ale teraz nasz czas się kończy. Wkrótce pozostaniesz już tylko ty…

— I jestem Świadkiem.

Rodzice otoczyli go, głaskając po brzuchu i sześciu płetwach, jak to czynili, kiedy był dzieckiem.

— Pilnuj maszyn — powiedział ojciec. — Słuchaj. I obserwuj nas, ostatnich spośród nas, jak pogrążamy się w mroku.

— Chcecie, żebym cierpiał — powiedział Świadek z goryczą. — O to tylko tu chodzi, prawda? Będę ostatnim przedstawicielem mojej rasy, bez żadnych nadziei na prokreację. Wszyscy, którzy żyli przede mną, przynamniej na to mogli liczyć. Chcecie, żebym wziął na siebie tę straszną rozpacz, której oszczędzono nienarodzonym. Chcecie sprawić mi ból, tak?

Matka Świadka była w rozpaczy.

— Och, moje dziecko, gdybym mogła ci tego oszczędzić, uczyniłabym to!

Dla Świadka to nie miało znaczenia, jego serce robiło się coraz twardsze. Zareagował na to w jedyny sposób, w jaki mógł, unikając ich odtąd aż do śmierci.

Ale w końcu przyszedł dzień, gdy został sam.

I wtedy nadszedł sygnał z Ziemi.


* * *

Arystoteles, Tales i Atena, inteligentne byty, które uszły z Ziemi, nauczyły się, jak rozmawiać ze Świadkiem. I poznały los jego rasy.

Pulsowanie Procyona ustało o wiele za wcześnie, aby ziemscy astronomowie mogli je zauważyć. Ale Arystoteles i pozostali wiedzieli, że takie samo zjawisko zaobserwowano u jeszcze bardziej znanej gwiazdy: Polaris, alfy Małej Niedźwiedzicy. Zaskakujący zanik pulsowania Gwiazdy Polarnej zaczął się około roku 1945.

Jam stały jak Gwiazda Polarna — powiedział Arystoteles - która w swej trwałej niezmiennej własności nie ma równych sobie. Szekspir.

— Wystarczy — powiedziała Atena.

— To robota Pierworodnych. — Spostrzeżenie Talesa było oczywiste, ale mimo to przerażające. Tych troje było pierwszymi umysłami z Ziemi, które zrozumiały, że potęga Pierworodnych sięga tak daleko.

Arystoteles powiedział poważnie:

— Świadku, musisz odczuwać wielki ból, patrząc na zagładę swojej rasy.

Świadek często sam próbował to ubrać w słowa. Każda śmierć była bolesna. Ale zawsze pocieszeniem była myśl, że życie toczy się dalej, że śmierć jest częścią nieustannego procesu odradzania się, niekończącą się historią. Jednak zagłada była końcem wszelkiej historii.

— Kiedy mnie już nie będzie, dzieło Pierworodnych dobiegnie końca.

— Być może — powiedział Arystoteles. — Ale nie musi tak być. Ludzie mogli przeżyć Pierworodnych.

— Naprawdę?

Opowiedzieli mu historię burzy słonecznej.

Świadek był wstrząśnięty, odkrywszy, że jego rasa nie była jedyną ofiarą podobnego aktu kosmicznej przemocy. Coś się w nim obudziło, jakieś nieznane uczucia. Uraza. Sprzeciw.

— Przyłącz się do nas! — powiedziała Atena impulsywnie.

— Ale — zauważył Tales, stwierdzając rzecz oczywistą — on jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy.

— On jeszcze nie umarł — powiedział Arystoteles stanowczo. — Gdyby Świadek był ostatnią żyjącą istotą ludzką, moglibyśmy znaleźć sposób jego odtworzenia albo ocalenia. Klonowanie. Hibernacula.

— On nie jest istotą ludzką — powiedział Tales, nie owijając w bawełnę.

— Tak, ale zasada jest taka sama — warknęła Atena. — Kochany Świadku, myślę, że Arystoteles ma rację. Pewnego dnia przybędą tutaj ludzie. Możemy pomóc przetrwać tobie i twojej rasie. To znaczy jeżeli chcesz.

Takie perspektywy wprawiły Świadka w oszołomienie.

— Dlaczego ludzie mieliby przybyć tutaj?

— Ażeby znaleźć innych, podobnych do siebie.

— Dlaczego?

— Aby ich uratować — powiedziała Atena.

— A potem? A jeśli znajdą Pierworodnych?

— Wtedy — z nieskrywaną wściekłością powiedział Arystoteles — ludzie także ich uratują.

Atena rzekła:

— Nie poddawaj się, Świadku. Przyłącz się do nas.

Świadek zastanowił się. Lód zamarzającego oceanu zamknął się wokół niego, przenikając chłodem jego starzejące się ciało. Ale w głębi jego jestestwa wciąż tliła się iskra sprzeciwu.

Zapytał:

— Od czego zaczniemy?

Загрузка...