To nie przypominało przebudzenia. To było nagłe pojawienie się, brzęk czyneli. Oczy miała szeroko otwarte, wypełniało je oślepiające światło. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc i wydała stłumiony okrzyk, kiedy dotarła do niej świadomość własnego ja.
Tak, to szok. Nie mogła być przytomna. Coś było nie tak. W powietrzu zmaterializował się blady kształt.
— Doktor Heyer?
— Nie. Nie, mamo, to ja.
Twarz stała się trochę wyraźniejsza i to była jej córka, ta wyrazista twarz, jasnoniebieskie oczy, gęste, ciemne brwi. Jednak coś miała na policzku, jakiś symbol. Tatuaż?
— Myra? — Czuła drapanie w gardle, a głos miała chropawy. Teraz niejasno zdała sobie sprawę, że leży na plecach, zobaczyła otaczający ją pokój, sprzęty i wyczuła obecność ludzi, którzy znajdowali się poza jej polem widzenia. — Co się nie udało?
— Nie udało?
— Dlaczego mnie nie poddano estywacji?
Myra zawahała się.
— Mamo, jak myślisz, jaki dziś dzień?
— 5 czerwca 2050 roku.
— Nie. Jest rok 2069, mamo. Luty. Dziewiętnaście lat później. Hibernacja powiodła się. — Teraz Bisesa dostrzegła w ciemnych włosach Myry pasma siwizny i zmarszczki wokół jej bystrych oczu. Myra powiedziała: — Jak widzisz, wybrałam dłuższą drogę okrężną.
To musiała być prawda. Bisesa wykonała kolejny ogromny, nieprawdopodobny krok w swej wędrówce przez czas.
— A niech to!
Nad Bisesą pojawiła się następna twarz.
— Doktor Heyer?
— Nie. Doktor Heyer już dawno przeszła na emeryturę. Jestem doktor Stanton. Teraz przystąpimy do pełnego ukrwienia. Obawiam się, że to może być bolesne.
Bisesa próbowała oblizać wargi.
— Dlaczego nie śpię? — zapytała i natychmiast sama odpowiedziała sobie na to pytanie. — Och. Pierworodni. — Cóż mogło być innego? — Nowe zagrożenie.
Twarz Myry skrzywiła się z bólu.
— Nie było cię dziewiętnaście lat. I pierwszą rzeczą, o jaką pytasz, to Pierworodni. Przyjdę cię odwiedzić, jak cię już postawią na nogi.
— Myra, czekaj…
Lecz Myra już odeszła.
Nowy lekarz miał rację. Bolało. Ale Bisesa była kiedyś żołnierzem brytyjskiej armii. Uczyniła wysiłek, aby nie krzyczeć.
Pierwszy wyraźny sygnał nowego zagrożenia zauważono pięć lat wcześniej. A oczy, które dostrzegły tę anomalię, były oczami elektronicznymi, nie ludzkimi.
Monitor Głębokiego Kosmosu X7-6102-016 unosił się w cieniu Saturna, którego księżyce lśniły jak latarnie. Pierścienie Saturna były teraz jedynie cieniem tego, czym były przed burzą słoneczną, ale kiedy sonda wzniosła się wyżej, dalekie Słońce oświetliło pierścienie od tyłu i na niebie zalśnił jakby srebrzysty most.
Monitor Głębokiego Kosmosu nie był zdolny do odczuwania podziwu. Ale jak każda dostatecznie skomplikowana maszyna był do pewnego stopnia obdarzony wrażliwością i jego elektroniczna dusza zadrżała z zachwytu na widok regularnej mozaiki gazu i lodu, przez którą płynął. Ale nie uczynił nic, by ją zbadać.
Poruszając się po orbicie, sonda cicho zbliżyła się do następnego celu.
Tytan, największy księżyc Saturna, był pozbawioną charakterystycznych cech kulą koloru ochry, oświetloną słabym światłem dalekiego Słońca. Ale pod grubą warstwą chmur i oparów kryły się istne cuda. Kiedy Monitor zbliżył się do księżyca, zaczął uważnie słuchać elektronicznego gwaru chmary robotów badawczych.
Pod mrocznym, pomarańczowym niebem roboty przypominające żuczki wdrapywały się na wydmy z kryształków lodu, okrążając gejzery metanu, ostrożnie wpełzały do dolin wyżłobionych przez rzeki etanu i grzebały w brejowatej powierzchni nieustannie skrapianej deszczykiem metanu. Dzielny balon badawczy, unosząc się w gęstym powietrzu, zawisł nad kriowulkanem, który wypluwał lawę wodną zaprawioną amonem. Roboty zanurzalne badały gniazda wody w stanie ciekłym, tuż pod powierzchnią lodu, zamarznięte jeziora w kraterach powstałych w wyniku uderzeń meteorytów. Wszędzie znajdowały się złożone związki organiczne wytworzone podczas burz elektrycznych w atmosferze Tytana oraz wskutek bombardowania promieniowaniem słonecznym górnych warstw atmosfery i działania pola magnetycznego Saturna.
Wszędzie, gdzie zaglądały sondy, znajdowały życie. Niektóre formy owego życia przypominały organizmy ziemskie, bakterie beztlenowe żywiące się metanem, niemrawo budujące poduszkowate kopce w zimnej wodzie jezior kraterowych. Bardziej egzotyczne formy życia oparte na węglu, wykorzystujące amoniak zamiast wody, pływały w masie wydobywającej się z kriowulkanów. Najbardziej egzotyczne ze wszystkich było zbiorowisko szlamowatych organizmów, których podstawowym składnikiem były związki krzemu, nie zaś węgla; żyły one w straszliwie zimnych, gładkich jak lustro, czarnych jeziorach etanu.
Bakterie żyjące w jeziorach kraterowych były kuzynami wielkich rodzin bakterii istniejących na Ziemi. Ryby amoniakalne wydawały się pochodzić z samego Tytana. Zimnolubny etanowy szlam mógł natomiast pochodzić z księżyców Neptuna albo z bardziej odległych ciał niebieskich. Układ słoneczny był pełen życia — życia, które tkwiło wszędzie, w skałach i bryłach lodu, oderwanych w wyniku zderzeń. Mimo to Tytan był niezwykły, stanowiąc siedlisko form życia z całego układu słonecznego, a może i spoza jego granic.
Ale Monitor Głębokiego Kosmosu nie przybył na Tytana z powodu badań naukowych. Kiedy przemierzał najbliższe sąsiedztwo księżyca i plejady zamieszkujących go istot, jego kuzyni-roboty nawet nie wiedziały, że się zjawił.
Sercem Monitora Głębokiego Kosmosu była zbudowana według projektu liczącego sto lat sonda kosmiczna, z której kanciastego szkieletu wyrastały wysięgniki z przytwierdzonymi do nich kapsułami pełnymi czujników i termicznych zasilaczy izotopowych. Ten rdzeń był otoczony sztywną powłoką z „metamateriału”, stanowiącego sieć wytworzonych przy użyciu nanotechnologii podkładek i przewodów, które zaginały promienie słoneczne wokół sondy, kierując je w stronę, w którą normalnie by biegły, gdyby sondy tam w ogóle nie było. Monitor Głębokiego Kosmosu nie był ślepy; powłoka próbkowała padające na nią promienie świetlne. Jednak promienie te nie były ani odchylane, ani odbijane i dzięki temu sonda była całkowicie niewidzialna. Nie można było jej wykryć na żadnej długości fali, od twardych promieni gamma do fal radiowych.
Monitor Głębokiego Kosmosu nie był instrumentem badawczym. Osłonięty, bezgłośny, stanowił straż. I teraz zmierzał na spotkanie z czymś, do czego był przeznaczony.
Kiedy szybował ponad wierzchołkami chmur pokrywających Tytana, pole grawitacyjne księżyca cisnęło go na nową orbitę, która miała wyprowadzić go z układu Saturna i wynieść daleko poza płaszczyznę jego pierścieni. Wszystko to odbywało się przy zachowaniu ciszy radiowej i bez śladu spalin silników rakietowych.
I Monitor Głębokiego Kosmosu zbliżył się do anomalii.
Wykrył kaskady egzotycznych cząstek o wysokiej energii. Musnęło go potężne pole magnetyczne, elektromagnetyczny węzeł w przestrzeni. Odpowiedni meldunek będący strumieniem silnie upakowanych danych, wysłał na Ziemię w postaci krótkotrwałych impulsów laserowych.
Monitor nie dysponował takim sposobem zmiany kursu, który by nie zagrażał jego niewidzialności, poruszał się więc dalej siłą bezwładności. Powinien był minąć anomalię o jakieś pół kilometra.
Jego ostatnią obserwacją, w pewnym sensie ostatnią świadomą myślą, było nagłe silne zawirowanie pola magnetycznego wokół anomalii.
Ostatnie wysłane przezeń sygnały dowodziły, że anomalia oddala się z olbrzymią, niewiarygodną szybkością. Sygnałom tym twórcy sondy nie byli w stanie uwierzyć ani ich zrozumieć.
Podobnie jak każda dostatecznie skomplikowana maszyna anomalia była do pewnego stopnia obdarzona wrażliwością. Zniszczenie, które miała wywołać, było zaplanowane na przyszłość i jeszcze nie zaprzątało jej uwagi. Ale poczuła odrobinę żalu, miażdżąc tę dziecinną maszynę, która podążała jej śladem tak daleko i która usiłowała tak nieudolnie się przed nią ukrywać.
Teraz już sama, anomalia przecięła układ Saturna i nabrawszy szybkości w wyniku działania pola grawitacyjnego planety, pomknęła w kierunku dalekiego Słońca i krążących wokół niego ciepłych światów.
Na Mirze pierwsza oznaka nadchodzących dziwnych wydarzeń byłaby prozaiczna, gdyby nie jej zupełna niedorzeczność.
Abdikadir był zirytowany, kiedy oderwano go od teleskopu. Chociaż raz noc była bezchmurna. Pierwsze pokolenie ziemskich rozbitków nieustannie narzekało na pochmurne niebo na Mirze, tym posklejanym świecie zawieszonym w równie posklejanym kosmosie. Ale dzisiejszej nocy jakość obrazu była doskonała i Mars płynął wysoko po bezchmurnym, niebieskim niebie.
Zanim mu przerwano, obserwatorium na dachu świątyni Marduka było miejscem prawdziwie cichym. Głównym instrumentem badawczym był reflektor, którego wielkie zwierciadło zostało wyszlifowane przez mongolskich niewolników pod dowództwem greckiego uczonego ze szkoły Othica. Teleskop dawał doskonały, choć nieco falujący obraz tarczy Marsa. Kiedy Abdi prowadził obserwacje, jego pomocnicy uruchamiali dźwignie, które obracały podstawę teleskopu, przeciwdziałając ruchowi obrotowemu świata i w ten sposób stale utrzymując Marsa w środku pola widzenia. Pośpiesznie szkicował oglądany obraz w bloku spoczywającym na kolanach; przemysł w imperium Aleksandra nie był jeszcze na tyle zaawansowany, żeby możliwe było fotografowanie.
Jeśli chodzi o Marsa, wyraźnie widział czapy polarne, niebieskie morza, pustynie koloru ochry, poprzecinane pasmami zieleni, brązu i błękitu, a nawet migotanie świateł obcych miast, które jak uważano, przycupnęły w kalderze Mons Olympus.
Był pochłonięty pracą, starając się wykorzystać każdą sekundę, kiedy podszedł do niego jeden z pomocników. Spiros miał czternaście lat, był uczniem i należał do trzeciego pokolenia urodzonych na Mirze. Był bystrym, obdarzonym wyobraźnią chłopcem, ale czasami bywał nerwowy, a teraz ledwie zdołał wyjąkać tę wiadomość astronomowi, który był od niego starszy o niecałe dziesięć lat.
— Uspokój się, chłopcze. Weź głęboki oddech. I powiedz, co się stało.
— Komnata Marduka… — Było to samo serce świątyni, na której dachu teraz stali. — Musisz tam pójść, panie!
— Po co? Cóż tam zobaczę?
— Nie zobaczysz, panie Abdi, usłyszysz.
Abdi spojrzał jeszcze raz w okular teleskopu, w którym wciąż migotał błękitny obraz Marsa. Ale poruszenie chłopca było przekonujące. Coś było nie tak.
Niezdarnie zlazł z siedzenia przy okularze i warknął w stronę jednego z uczniów:
— Xeniu! Zastąp mnie. Nie chcę stracić ani sekundy obserwacji. — Dziewczyna szybko zastosowała się do jego życzenia.
Spiros pobiegł po drabinę.
— Lepiej, żeby było warto — powiedział Abdi, śpiesząc za chłopcem.
Musieli zejść na dół, a potem znów się wdrapać po wewnętrznej stronie szkieletu świątyni, ponieważ komnata wielkiego boga Marduka znajdowała się blisko wierzchołka budowli. Minęli szereg zdumiewająco różnorodnych pomieszczeń oświetlonych lampami olejowymi płonącymi we wnękach. Jeszcze długo po porzuceniu świątyni przez jej kapłanów utrzymywał się wewnątrz silny zapach kadzideł.
Abdi wszedł do komnaty Marduka, rozglądając się wokół.
Kiedyś w tym pomieszczeniu stał wielki złoty posąg boga. W trakcie Nieciągłości, zdarzenia, które dało początek temu światu, posąg został zniszczony, a ściany komnaty odarte do samej cegły i osmalone w wyniku działania jakiegoś wielkiego gorąca. Ocalała jedynie okrągła podstawa posągu, na której widniały ledwo widoczne ślady dwóch potężnych stóp. Komnata była zrujnowana, jak gdyby w wyniku eksplozji. Taka już była, kiedy Abdi ujrzał ją po raz pierwszy.
Abdi zwrócił się do Spirosa.
— No? Gdzie ten problem?
— Nie słyszysz? — spytał zdyszany chłopiec. Stał nieruchomo, przyłożywszy palec do ust.
I wtedy Abdi to usłyszał, coś jakby delikatne cykanie świerszcza, ale zbyt regularne, zbyt równomierne. Zerknął na stojącego z szeroko otwartymi oczami chłopca, który znieruchomiał ze strachu.
Abdi przeszedł na środek pomieszczenia. Stojąc tam, zorientował się, że ów dźwięk dochodzi z pokrytego rzeźbami sanktuarium przylegającego do jednej ze ścian. Kiedy się do niego zbliżył, dźwięk stał się głośniejszy.
Ażeby zachować twarz w obecności chłopca, Abdi próbował powstrzymać drżenie ręki, sięgając do małej szafki w samym środku sanktuarium, by otworzyć drzwiczki.
Wiedział, co się tam znajduje. Ten artefakt przybył na Mir z Ziemi. Należał do towarzyszki ojca Abdiego, Bisesy Dutt, i przez długie lata był otoczony opieką, a potem umieszczony tutaj, kiedy bateria w końcu się wyczerpała.
Był to telefon.
I ten telefon dzwonił.