Wszyscy powinni o tym wiedzieć. Dlatego nieruchome ramiona semaforów robiły trochę dziwne wrażenie.
Vimesowi włosy zjeżyły się na karku.
— Zostań w karecie, Sybil — polecił.
— Coś się stało?
— Nie jestem pewien — odpowiedział, chociaż był pewien. Wysiadł z powozu i skinął na Igora. — Pójdę tam zajrzeć — oznajmił.
— Gdyby nastąpiły… jakieś kłopoty, masz odwieźć lady Sybil do ambasady. Jasne?
Zajrzał jeszcze do karety i — starając się nie patrzeć na Sybil — uniósł jedno z siedzeń i wyjął schowany tam miecz.
— Sam! — zawołała oskarżycielsko.
— Przepraszam cię, kochanie, ale pomyślałem, że lepiej mieć zapasowy.
Przy drzwiach prowadzących do wieży wisiał sznur. Vimes pociągnął i usłyszał nad sobą dzwonek.
Kiedy nic się nie stało, pchnął drzwi. Otworzyły się bez oporu.
— Hej! — zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
— Tu stra… — Vimes urwał.
Nie był przecież strażą. Nie tutaj. Tutaj odznaka nie działała. Vimes był tylko wścibskim draniem wchodzącym na cudzy teren.
— Jest tam kto?!
W pomieszczeniu zobaczył wysokie stosy worków, skrzyń i beczek. Drewniane schody prowadziły na wyższy poziom. Vimes wspiął się po nich do czegoś będącego połączeniem sypialni i jadalni. Były tu tylko dwa posłania z odrzuconą pościelą. Krzesło leżało na podłodze. Na stole stał czyjś posiłek, nóż i widelec leżały ułożone starannie obok talerza. Na piecu coś wygotowało się do sucha w żelaznym garnku. Vimes otworzył drzwiczki. Usłyszał słabe „whuumf’ — bo wpadające do środka powietrze na nowo rozpaliło zwęglone drewno — a z góry cichy brzęk metalu.
Spojrzał na drabinę sięgającą klapy w stropie. Każdy, kto by się tędy wspinał, prezentował swoją głowę na wysokości wygodnej dla miecza albo buta.
— Trudna sprawa, prawda? — odezwał się ktoś nad nim. — Lepiej niech pan wejdzie na górę. Mmm, mmhm.
— Inigo?
— Nie ma żadnego zagrożenia, wasza łaskawość. Jestem tu tylko ja.
— I to mam uznać za bezpieczne?
Vimes wspiął się na drabinę. Inigo siedział przy stole i przeglądał plik papierów.
— Gdzie jest załoga?
— To, wasza łaskawość, jedna z tajemnic, mmm, mmm.
— A pozostałe to…?
Inigo wskazał gestem stopnie prowadzące wyżej.
— Niech wasza łaskawość sam zobaczy.
Systemy poruszające ramionami były całkowicie porozbijane. Listwy i kawałki drutu zwisały smętnie ze skomplikowanych ram.
— Naprawa na kilka godzin pracy wykwalifikowanego rzemieślnika — stwierdził Inigo, gdy Vimes wrócił na dół.
— Co się tu stało?
— Powiedziałbym, że ludzie, którzy tutaj mieszkali, zostali zmuszeni do opuszczenia wieży, mmf, mmhm. W sposób dość nieuporządkowany.
— Przecież to wieża warowna!
— I co? Muszą wychodzić po drewno. Pewnie, kompania ma swoje regulaminy, ale potem na długie tygodnie wsadza trzech młodych ludzi do jakiejś wieży i oczekuje, że będą chodzić jak w zegarku. Widzi pan tę klapę prowadzącą do sterowni? Powinna być przez cały czas zaryglowana. Otóż pan, wasza łaskawość, i ja także, ponieważ jesteśmy…
— Draniami? — podsunął Vimes.
— No tak… mmm… Otóż my byśmy wymyślili system, który nie pozwalałby na działanie sekara, gdyby klapa nie była zaryglowana. Prawda?
— Coś w tym rodzaju, owszem.
— I wpisalibyśmy w regulamin, że o obecności w wieży dowolnego przybysza ma być, mmhm, mają być automatycznie powiadamiane sąsiednie wieże.
— Prawdopodobnie. To niezłe na początek.
— Tymczasem, jak podejrzewam, każdy niewinnie wyglądający gość ze smaczną, świeżutką szarlotką dla tych chłopców byłby serdecznie przyjęty. — Inigo westchnął. — Mają dyżury po dwa miesiące. I nic do oglądania prócz drzew, mmm.
— Nie ma krwi, nie ma praktycznie żadnych śladów walki — zauważył Vimes. — Sprawdzałeś na zewnątrz?
— W stajni powinien stać koń. Nie ma go. Jesteśmy tu praktycznie na skale. Są wilcze ślady, ale wilcze ślady są tutaj wszędzie. A wiatr sypał śniegiem. Oni… odeszli, wasza łaskawość.
— Jesteś pewien, że wpuścili kogoś przez drzwi? — spytał Vimes.
— Każdy, kto potrafiłby wylądować na platformie, w jednej chwili dotarłby do któregoś z tych okien.
— Wampir, mmm?
— To możliwe, prawda?
— Nie ma nigdzie krwi.
— Po co marnować dobre jedzenie? — mruknął Vimes. — Pomyśl o tych biednych, głodujących dzieciach w Muntabie… A to co?
Spod dolnego łóżka wyciągnął skrzynkę. Wewnątrz było kilka długich na stopę rur otwartych z jednego końca.
— „Badger Normal, Ankh-Morpork” — przeczytał głośno. — „Flara moździerzowa (czerwona). Zapalić lont. Nie wkładać do ust”. To fajerwerki, panie Skimmer. Widziałem takie na statkach.
— Zaraz, coś tu było… — Inigo kartkował książkę na stole. — Jeśli mają poważne kłopoty, mogą wystrzelić flarę alarmową. Najbliższa wieża wyśle tu dwóch ludzi, a większy oddział przyjedzie z bazy na równinach. Bardzo poważnie traktują wyłączenie sekara.
— No tak, to ich kosztuje pieniądze. — Vimes zajrzał w otwór moździerza. — Potrzebna nam działająca wieża, Inigo. Nie podoba mi się, że tkwię tu bez łączności.
— Droga nie jest jeszcze taka zła. Mogą tu dotrzeć jutro wieczorem… Jestem pewien, że nie powinieneś tego robić, wasza łaskawość.
Vimes wyjął wyrzutnię z opakowania. Spojrzał złośliwie na Iniga.
— Nie wybuchnie, dopóki nie odpali się ładunku w podstawie. Te flary są bezpieczne. I stanowią bezsensowną broń, bo w ogóle nie da się ich wycelować, a zresztą i tak są z tektury. Chodź, ustawimy to na dachu.
— Warto poczekać do zmroku, wasza łaskawość, mmm. Wtedy sygnał zobaczą dwie, może trzy wieże po obu stronach, nie tylko te najbliższe.
— Ale jeśli w najbliższych wieżach uważają, na pewno zobaczą…
— Nie wiemy, czy jest tam ktokolwiek, kto mógłby uważać. Może to, co zdarzyło się tutaj, zdarzyło się również tam? Mmm?
— Na bogów! Nie myślisz chyba…
— Nie, nie myślę, sir. Jestem urzędnikiem państwowym. Doradzam innym, mmm, mmf. A wtedy to oni myślą. Moja rada brzmi: godzina czy dwie nie zaszkodzi, sir. Radzę też, żeby natychmiast zabrał pan stąd lady Sybil, wasza łaskawość. Wystrzelę flarę, jak tylko zrobi się ciemno, a potem wrócę do ambasady.
— Zaraz… To ja jestem komendantem…
— Nie tutaj, wasza łaskawość. Zapomniał pan? Tutaj jest pan zwykłym cywilem, mmhm, mmm. Nic mi nie grozi…
— Załodze jednak zagroziło.
— Nie byli mną, mmhm, mmhm. Ze względu na lady Sybil, wasza łaskawość, radzę, by odjechał pan natychmiast.
Vimes się zawahał. Nienawidził tego, że Inigo nie tylko ma rację, ale też — mimo zapewnień o własnej bezmyślności — zajął się myśleniem należącym do Vimesa. Który przecież podobno wyjechał z żoną na popołudniową przejażdżkę.
— No dobrze. Jeszcze jedno pytanie. Jak tu trafiłeś?
— Ostatni raz widziano Sleepsa, jak zmierzał tutaj z wiadomością.
— Aha. Czy mam rację, sądząc, że ten twój Sleeps nie był takim rodzajem dyplomaty, który częstuje kanapkami z ogórkiem?
Inigo uśmiechnął się blado.
— Rzeczywiście, sir. Był… tym innym rodzajem. Mhm.
— Twoim rodzajem.
— Mmm. A teraz jedź już, wasza łaskawość. Niedługo zajdzie słońce. Mmm, mmm.
Kapral Nobbs, prezes i przewodniczący Gildii Strażników, przyjrzał się swoim ludziom.
— No dobrze, jeszcze raz — powiedział. — Czego chcemy? Spotkanie komitetu strajkowego trwało już od pewnego czasu. I odbywało się w barze. Strażnikom trudno już było pamiętać cokolwiek dłużej niż przez chwilę.
Funkcjonariusz Ping podniósł rękę.
— Eee… odpowiednie procedury załatwiania skarg, komitet zażaleniowy, przegląd zasad promocji… no…
— …lepsze nakrycia w bufecie… — podpowiedział ktoś.
— …wolność od nieuzasadnionych oskarżeń o kradzież sacharozy… — dodał ktoś inny.
— …nie więcej niż siedem nocnych służb z rzędu…
— …zwiększenie sortów obuwniczych…
— …co najmniej trzy popołudnia wolnego z powodu pogrzebu babci rocznie…
— …żebyśmy nie musieli sami płacić za karmę dla swoich gołębi…
— …jeszcze po piwie.
Ten ostatni postulat zyskał powszechną aprobatę.
Wstał funkcjonariusz Shoe. Nadal, w czasie wolnym od służby, był organizatorem Kampanii Praw Martwych i wiedział, jak takie rzeczy powinny wyglądać.
— Nie, nie, nie, nie — powiedział. — Nie! Musicie ułożyć to prościej. Żądania muszą wpadać w ucho. Muszą mieć swój rytm. Takie: „Czego chcemy? Dum-da-di. Kiedy chcemy? Teraz!”. Rozumiecie? Potrzebny jest jeden prosty postulat. Spróbujmy jeszcze raz. Czego chcemy?
Strażnicy spoglądali po sobie. Żaden nie miał ochoty być tym pierwszym.
— Jeszcze piwa? — zaproponował któryś.
— Tak — zgodził się ktoś z tyłu. — A kiedy chcemy? Teraz!
— No, to jakoś nam nie wyszło — stwierdził Nobby, kiedy policjanci zaczęli się tłoczyć przy barze. — Co jeszcze będzie potrzebne, Reg?
— Tablice dla pikiety — wyjaśnił funkcjonariusz Shoe.
— Musimy pikietować?
— Oczywiście.
— W takim razie — oświadczył stanowczo Nobby — potrzebna będzie duża metalowa beczka, żeby w niej palić kawałki drewna, kiedy już będziemy na pikiecie.
— Po co? — zdziwił się Reg.
— Musimy stać dookoła i grzać sobie ręce nad metalową beczką. W ten sposób ludzie poznają, że jesteśmy oficjalną pikietą, a nie bandą próżniaków.
— Ale jesteśmy bandą próżniaków, Nobby. Przynajmniej ludzie tak o nas myślą.
— No dobrze, ale nie musimy przy tym marznąć.
Gdy kareta Vimesa ruszyła spod wieży, słońce było już tylko o grubość palca nad horyzontem. Igor smagał konie. Vimes wyjrzał przez okienko na brzeg drogi, kilka stóp obok i kilkaset stóp powyżej rzeki.
— Po co tak prędko?! — krzyknął.
— Mufimy być w domu przed zachodem! — zawołał Igor. — Taka tradycja!
Wielki czerwony dysk słońca przesuwał się za pasmami chmur.
— Pozwól mu, skarbie. To tak cieszy tego nieszczęśnika — poprosiła lady Sybil i zasunęła okno. — Powiedz mi, Sam, co się wydarzyło w wieży.
— Naprawdę nie chcę cię niepokoić, Sybil.
— Teraz, kiedy już naprawdę mnie zaniepokoiłeś, równie dobrze możesz powiedzieć. Zgoda?
Vimes skapitulował i wyjaśnił tę odrobinę, którą odkrył.
— Ktoś ich pozabijał?
— Możliwe.
— Ci sami ludzie, którzy urządzili na nas napad w wąwozie?
— Nie przypuszczam.
— Wiesz, nasz wyjazd tu okazuje się mało wakacyjny.
— Rzygać mi się chce od tego, że nic nie mogę zrobić. W domu, w Ankh-Morpork… wiesz, miałbym tropy, kontakty, jakiś plan działania. Tutaj każdy, no, każdy coś ukrywa. Tak sądzę. Nowy król uważa mnie za durnia, wilkołaki traktowały mnie, jakbym był czymś, co kot przywlókł pod drzwi. Jedyna osoba, która była mniej więcej uprzejma, to wampir!
— Nie kot — stwierdziła Sybil.
— Co? — zdumiał się Vimes.
— Wilkołaki nie cierpią kotów — wyjaśniła. — Pamiętam to dobrze. To nie są kociarze.
— Ha! Nie. Psiarze. Nie lubią takich słów jak „kąpiel” czy „weterynarz”. Myślę sobie, że gdybyś rzuciła patyk, baron wyskoczyłby z fotela, żeby go złapać…
— Powinnam ci chyba powiedzieć o dywanach — powiedziała Sybil, gdy powóz skręcił na rogu.
— A co, nie korzysta z toalety?
— Chodzi mi o dywany w ambasadzie. Pamiętasz? Mówiłam, że pomierzę pokoje. No więc na pierwszym piętrze pomiary się nie zgodziły…
— Nie chcę uchodzić za niecierpliwego, kochanie, ale czy to na pewno właściwy moment na dywany?
— Sam…
— Tak, kochanie?
— Przestań myśleć jak mąż, a zacznij może słuchać jak… jak glina, dobrze?
Kiedy tylko Vimes wkroczył do ambasady, wezwał Detrytusa i Cudo.
— Oboje jedziecie dzisiaj z nami na bal — oznajmił. — Tak będzie elegancko. Macie jakieś ubranie oprócz munduru, sierżancie?
— Nie, sir.
— To może pogadajcie z Igorem. Naprawdę świetnie sobie radzi z igłą. A co z tobą, Cudo?
— Ja, no… mam suknię. — Cudo skromnie spuściła wzrok.
— Naprawdę?
— Tak, sir.
— Aha. No tak. Świetnie. I wpisuję was oboje na listę personelu ambasady. Cudo, ty będziesz… attaché wojskowym.
— Och… — westchnął zawiedziony Detrytus.
— A ty, Detrytus, zostaniesz attaché kulturalnym. Troll poweselał wyraźnie.
— Nie pożałuje pan tego, sir!
— Jestem pewien, że nie. A teraz chodź ze mną.
— Czy to o sprawę kulturalną się rozchodzi, sir?
— W ogólnym sensie. Możliwe.
Vimes poprowadził Sybil i Detrytusa schodami na piętro, do gabinetu. Stanął przed ścianą.
— To ta? — zapytał.
— Tak — potwierdziła jego żona. — Trudno to zauważyć, dopóki się nie zmierzy pokojów, ale ta ściana naprawdę jest dość gruba…
Vimes przesunął dłońmi po panelach, szukając czegokolwiek, co mogłoby zrobić „klik”. Potem odstąpił.
— Dajcie mi swoją kuszę, sierżancie.
— Proszę, sir.
Vimes zatoczył się pod ciężarem, zdołał jednak skierować ją w ścianę.
— Czy to rozsądne, Sam? — zaniepokoiła się Sybil.
Vimes cofnął się, by wymierzyć, i deska podłogi poruszyła się nagle pod jego piętą. Panel ścienny odchylił się powoli.
— Przeraził pan tę ścianę na śmierć, sir — oświadczył lojalnie Detrytus.
Vimes ostrożnie oddał mu kuszę i starał się wyglądać, jakby od początku to wszystko zaplanował.
Spodziewał się ukrytego przejścia, ale była to raczej malutka pracownia. Na półkach stały słoje z etykietami „Nowe warstwy łojonośne, Region 21”, „Tłuszcz klasy A, Ciemna Dziura”, leżały odłamki skał z umocowanymi równymi tekturowymi karteczkami, na których wypisano na przykład „Poziom 3, Szyb 9, kopalnia Podwójny Oskard”.
Pod ścianą stała komoda. Jedna z szuflad pełna była materiałów do charakteryzacji, w tym sporego wyboru wąsów.
Vimes bez słowa otworzył pierwszy ze stosu notatników. Na pierwszej stronie zobaczył wyrysowaną ołówkiem mapę Bzyku z nakreślonymi na niej czerwonymi liniami.
— Wielkie nieba! Spójrzcie tylko na to! — szeptał, przewracając kartki. — Mapy. Rysunki. Są całe strony danych z analizy złóż tłuszczu. O, tu napisał: „Nowe pokłady, choć początkowo obiecujące, podejrzewane są teraz o wysoki poziom SCK i prawdopodobnie szybko ulegną wyczerpaniu”. A tutaj: „Wilkołaki wyraźnie planują pucz podczas chaosu, jaki zapanuje po stracie Kajzerki… K. informuje, że wiele młodszych wilkołaków popiera teraz W., który zmienił naturę gry”. Przecież… to jest szpiegostwo! A zastanawiałem się, jakim cudem Vetinari zawsze tak dużo wie.
— Myślałeś, że wszystko mu się śni, kochanie?
— Ale tutaj jest masa szczegółów… Informacje o ludziach, mnóstwo liczb dotyczących stanu wydobycia u krasnoludów, plotki o polityce… Nie zdawałem sobie sprawy, że robimy takie rzeczy!
— Przecież ty też cały czas korzystasz z usług szpiegów, Sam — zauważyła Sybil.
— Wcale nie!
— A co z takimi ludźmi jak Paskudny Stary Ron, Nic z Tego Jose czy Drętwy Michael?
— To nie jest szpiegostwo, w ogóle nie jest. To tylko pozyskiwanie informacji. Nie moglibyśmy pracować, gdybyśmy nie wiedzieli, co się dzieje na ulicy.
— No cóż, może Havelock myśli w terminach… większej ulicy, kochanie.
— Tutaj są całe stosy tego draństwa. Patrz! Szkice, próbki rudy… A to co, u demona?
Było podłużne, rozmiaru mniej więcej paczki papierosów. Z jednej strony miało okrągły szklany dysk, a z boku kilka dźwigienek.
Vimes przesunął jedną z nich. Otworzyła się malutka klapka, a najmniejsza głowa, jaką widział potrafiącą mówić, powiedziała:
— …k?
— To znam! — zawołał Detrytus. — To nano-chochlik! One kosztują ponad sto dolarów! Są naprawdę małe!
— Do demona, od dwóch tygodni nikt mnie nie karmił! — pisnął chochlik.
— To ikonograf tak mały, że zmieści się w kieszeni — stwierdził Vimes. — Coś dla szpiega… Tak samo paskudny jak ta piekielna jednostrzałowa kusza Iniga. I spójrzcie…
Wskazał schody prowadzące w dół. Zszedł po nich ostrożnie i pchnął niskie drzwi na końcu.
W twarz uderzyło mu wilgotne, gorące powietrze.
— Podaj mi świecę, kochanie, proszę! — zawołał.
Przy jej świetle zajrzał do ciemnego, wilgotnego tunelu. Wzdłuż ściany naprzeciwko ciągnęły się rury pokryte skorupą rdzy i na każdym złączu przepuszczające parę.
— Droga wejścia i wyjścia, gdzie nikt go nie zobaczy — powiedział. — W jakim brudnym świecie żyjemy…
Chmury przesłoniły niebo, a wiatr sypał wokół wieży ciężkimi płatkami śniegu, kiedy Inigo skończył ustawiać czerwoną rurę flary na platformie pod wielkimi kwadratowymi migaczami. Zapalił kolejno kilka zapałek, ale gasły od wiatru, zanim jeszcze zdążył osłonić je dłonią.
— Niech to… mhm, mmm.
Zsunął się po drabinie do ciepłego pomieszczenia. Najlepiej będzie noc spędzić tutaj, myślał, przeszukując szuflady. Noc nie kryła dla niego żadnych lęków, za to ta burza niosła prognozę kolejnych ciężkich opadów. Górskie drogi wkrótce staną się zdradzieckie.
Wreszcie wpadł na rozsądny pomysł. Otworzył drzwiczki piecyka i szczypcami wyciągnął żarzące się jeszcze polano. Rozpaliło się płomieniem, kiedy niósł je na szczyt; po chwili dotknął nim otworu u podstawy rury.
Pocisk odpalił z sykiem zagłuszonym przez wichurę. Flara pomknęła niewidoczna w gęsty śnieg, a po kilku sekundach wybuchła sto stóp nad ziemią, na krótko oświetlając las czerwonym blaskiem.
Inigo zdążył wrócić na dół, kiedy usłyszał stukanie do drzwi na samym dole.
Zawahał się. Na tym poziomie było okno i klapa; projektanci wieży domyślili się przynajmniej tego, że dobrze byłoby móc wyjrzeć i sprawdzić, kto stoi pod drzwiami.
Nie było nikogo.
Kiedy zszedł z powrotem do pokoju, stukanie rozległo się znowu.
Przypomniał sobie, że po wyjściu Vimesa nie zaryglował drzwi. Trochę za późno, by tego żałować. Jednak Inigo Skimmer szkolił się w akademii, przy której najtwardsza szkoła życia sprawiała wrażenie piaskownicy w przedszkolu.
Zapalił świecę i zszedł po drabinie w ciemność. Cienie tańczyły i uciekały między stosami zapasów.
Postawił świecę na skrzyni, wyjął spod płaszcza jednostrzałową kuszę, oparł ją o ścianę i napiął z wysiłkiem. Zgiął lewe ramię i poczuł, że naręczny nóż opada na pozycję.
W odpowiedni sposób stuknął obcasami i wyczuł, że niewielkie ostrza wysuwają się spod palców.
Potem przygotował się na oczekiwanie.
Za nim coś zdmuchnęło świecę.
Kiedy się odwrócił, kiedy jedyny bełt z jego kuszy pomknął ze świstem w ciemność, kiedy naręczny sztylet ciął pustkę, Inigowi Skimmerowi przyszło do głowy, że można pukać z obu stron drzwi.
Były naprawdę bardzo sprytne…
— Mhm, m…
Cudo zawirowała, a przynajmniej spróbowała. Nie był to ruch, który krasnoludom przychodził naturalnie.
— Wyglądasz bardzo… ładnie — powiedziała lady Sybil. — I sięga aż do samej ziemi. Nie sądzę, żeby ktoś mógł narzekać.
Chyba że miałby jakieś blade pojęcie o modzie, dodała w myślach. Kłopot polegał na tym, że te… musiała je nazwać „nowymi” kobietami krasnoludów… nie do końca ustaliły, na czym polega właściwy styl.
Lady Sybil nosiła zwykle suknie balowe bladoniebieskie — kolor często wybierany w pewnym wieku i przy pewnym obwodzie, łączący maksimum dyskretnego stylu i minimum widzialności. Ale krasnoludzie dziewczęta słyszały o cekinach. Jak się zdawało, uznały w głębi serc, że skoro mają obalić tysiące lat podziemnej tradycji, nie zamierzają pchać się w to wszystko dla jakiejś garsonki i sznura pereł.
— Czerwony dobrze wygląda — zapewniła szczerze lady Sybil.
— To bardzo ładny kolor. To ładna czerwona suknia. Ehm… I pióra. Hm… Torba do noszenia topora, no…
— Za mało błyszcząca? — spytała Cudo.
— Nie! Nie. Gdybym miała nosić na plecach wielki topór, do celów dyplomatycznych, chyba też chciałabym, żeby błyszczał. Eee… To bardzo wielki topór, oczywiście — dodała niepewnie.
— Myśli pani, że mniejszy lepiej by wyglądał? Do stroju wieczorowego?
— Można od tego zacząć. Tak.
— Może z kilkoma rubinami osadzonymi w rękojeści?
— Tak — zgodziła się słabo lady Sybil. — W końcu dlaczego nie?
— A co ze mną, wasza łaskawość? — huknął Detrytus.
Igor rzeczywiście stanął na wysokości zadania, do kilku garniturów, znalezionych w szafach ambasady, stosując tę samą pionierską sztukę chirurgiczną, co wobec pechowych drwali i innych osób, które zbłądziły zbyt blisko ostrza piły. Potrzebował zaledwie dziewięćdziesięciu minut, by skonstruować coś na Detrytusie. Stanowczo był to strój wieczorowy — w świetle dziennym nikomu nie uszedłby płazem. Troll wyglądał jak mur obronny w muszce.
— A jak się w tym czujesz? — spytała lady Sybil, wybierając bezpieczną odpowiedź.
— Trochę uciska koło… jak się nazywa ten kawałek?
— Naprawdę nie mam pojęcia — zapewniła lady Sybil.
— Trochę przez to utykam — wyjaśnił Detrytus. — Ale czuję się bardzo dyplomatycznie.
— Byle nie z tą kuszą…
— Ona wzięła topór — rzekł oskarżycielskim tonem Detrytus.
— Topory krasnoludów to broń uznawana powszechnie za element kultury — wytłumaczyła mu lady Sybil. — Nie znam tutejszej etykiety, ale przypuszczam, że mógłbyś wziąć maczugę.
W końcu, dodała już do siebie, nikt przecież nie próbowałby ci jej odebrać.
— Kusza nie jest kulturalna?
— Obawiam się, że nie.
— Mógłbym ją… no, posypać tym błyszczącym.
— To raczej nie wystarczy… Och, Sam…
— Tak, kochanie? — odpowiedział Vimes, schodzący właśnie po schodach.
— To przecież galowy mundur strażnika! Gdzie twoje diukowskie regalia?
— Nigdzie nie mogę ich znaleźć — odparł niewinnie Vimes. — Obawiam się, że kufer musiał spaść z wozu na przełęczy. Ale mam hełm z piórami, a Igor tak długo polerował pancerz, aż mógł w nim zobaczyć swoją twarz, nie jestem pewien po co. — Zawahał się, widząc jej minę. — Diuk to termin z tradycji militarnej, kochanie. Ża-den żołnierz nie ruszyłby na wojnę w rajtuzach. Nie wtedy, gdyby sądził, że może się dostać do niewoli.
— Uważam to za bardzo podejrzane, Sam.
— Detrytus na pewno mnie w tym poprze…
— Zgadza się, sir — zahuczał troll. — Wyraźnie pan mówił, żeby powiedzieć…
— Zresztą pora już je… Na bogów, czy to Cudo?
— Tak, sir — odezwała się nerwowo Cudo.
Cóż, pomyślał Vimes, pochodzi z rodziny, w której ludzie w dziwacznych ubraniach daleko od słońca wyruszają na spotkanie eksplozji.
— Bardzo ładnie — powiedział.
Lampy świeciły na całej trasie tunelu prowadzącego do tego, o czym Vimes zaczął myśleć jako Dolny Bzyk. Krasnoludy stojące na straży przepuściły ich powóz po jednym spojrzeniu na herb Ankh-Morpork. Te przy wielkiej windzie okazały się bardziej niezdecydowane. Ale Sam Vimes wiele się nauczył, obserwując swoją żonę. Nie chciała się zachowywać w ten sposób, ale taka się urodziła, w klasie, która zawsze wierzyła w jedno: trzeba iść przez świat, jakby nie istniała nawet najmniejsza możliwość, że ktoś cię zatrzyma czy choćby zapyta. I zwykle właśnie to nie następowało.
Gdy pokój ruszył w dół, byli w nim również inni goście, w większości dyplomaci, których Vimes nie znał. Był także — w odgrodzonym linami kącie — krasnoludzi kwartet muzyczny grający przyjemną, choć nieco irytującą melodię, która wgryzała się w mózg podczas tego niekończącego się zjazdu.
Kiedy drzwi się otworzyły, usłyszał westchnienie Sybil.
— Mówiłeś chyba, że wygląda to jak gwiaździste niebo, Sam!
— No tak… Rzeczywiście, musieli podkręcić knoty…
Tysiące świec płonęły w lichtarzach na ścianach wielkiej groty, ale wzrok przyciągały przede wszystkim kandelabry, Były ich dziesiątki, czteropiętrowych i wyższych. Vimes, zawsze gotów wypatrywać sznurków za dymem i lustrami, dostrzegł krasnoludy pracujące wewnątrz konstrukcji i kosze świeżych świec opuszczane przez otwory w stropie. Gdyby Piąty Elefant nie był mitem, z pewnością dziś wieczorem spalano tu przynajmniej jeden jego palec.
— Wasza łaskawość… — Dee przeciskał się ku nim przez tłum gości.
— Ach, Kosztowacz Idei… — powiedział Vimes, gdy krasnolud się zbliżył. — Pozwoli pan przedstawić się diuszesie Ankh… Lady Sybil.
— Uch… tak… naturalnie… Jestem zaszczycony, mogąc panią poznać — mamrotał Dee, zaskoczony tą ofensywą etykiety. — Ale, no…
Sybil zrozumiała sygnał. Vimes nie cierpiał słowa „diuszesa”, więc jeśli go użył, to oczekiwał od niej, że przediuszesuje wszystkich. Otoczyła więc spiczastą głowę Dee chmurą zachwyconej diuszesności.
— Panie Dee, Sam tyle mi o panu opowiadał — zaświergotała. — Rozumiem, że jest pan zaufanym człowiekiem…
— …krasnoludem — syknął Vimes.
— …krasnoludem, prawą ręką jego wysokości! Proszę, musi mi pan opowiedzieć, jak udało wam się uzyskać takie cudowne oświetlenie…
— No… dużo świec — mruknął Dee, spoglądając niechętnie na Vimesa.
— Sądzę, że Dee chciałby omówić ze mną pewne kwestie polityczne, moja droga — wtrącił gładko Vimes, kładąc dłoń na ramieniu krasnoluda. — Zabierz pozostałych na dół, a ja na pewno zaraz do was dołączę.
Wiedział, że żadna siła na świecie nie zdoła zatrzymać Sybil, kiedy sunie majestatycznie wśród gości. Ta kobieta umiała sunąć. Rzeczy pozostawały sunięte, kiedy już je minęła.
— Sprowadził pan trolla, sprowadził pan trolla! — powtarzał Dee.
— Jest obywatelem Ankh-Morpork, proszę nie zapominać — odparł Vimes. — Kryje go immunitet dyplomatyczny oraz dość marnie skrojony garnitur.
— Mimo to…
— Nie ma żadnego „mimo to”. — Jesteśmy w stanie wojny z trollami!
— Cóż, temu właśnie służy dyplomacja, prawda? — rzekł Vimes. — To sposób powstrzymywania wojen. Zresztą, jak rozumiem, ta wojna trwa od pięciuset lat, więc najwyraźniej nikt się specjalnie nie przykłada.
— Noty protestacyjne trafią na najwyższe szczeble… Vimes westchnął.
— Następne?
— Niektórzy twierdzą, że Ankh-Morpork umyślnie puszy się swoją niegodziwością przed królem!
— Królem? — powtórzył uprzejmie Vimes. — On nie jest jeszcze oficjalnie królem, prawda? Dopiero po koronacji, która jednak wymaga pewnego… obiektu…
— Tak, ale to oczywiście zwykła formalność. Vimes przysunął się bliżej.
— Właśnie że nie, prawda? — zapytał cicho. — Bez magii nie ma króla. Jest tylko ktoś taki sam jak my, nie wiadomo czemu wydający rozkazy.
— Ktoś o nazwisku Vimes uczy mnie monarchizmu? — rzucił Dee ponuro.
— Brak tego obiektu unieważnia wszystko — ciągnął Vimes. — Zacznie się wojna. Podziemne wybuchy. — Dał się słyszeć cichutki dźwięk, kiedy wyjął zegarek i otworzył wieko. — Coś takiego, już północ — powiedział.
— Proszę za mną — szepnął Dee.
— Mam iść i coś zobaczyć?
— Nie, wasza ekscelencjo. Ma pan iść i zobaczyć miejsce, gdzie czegoś nie ma.
— Aha. W takim razie chcę, żeby poszła ze mną kapral Tyłeczek.
— To coś? Wykluczone! To byłaby profanacja…
— Nie, wcale nie — przerwał mu Vimes. — A to z takiej przyczyny, że ona wcale z nami nie pójdzie, ponieważ my nie idziemy, prawda? Absolutnie by nie dopuścił pan do kręgu zaufanych przedstawiciela potencjalnie wrogiego mocarstwa i nie zdradził, że w waszym domku z kart brakuje jednej karty na samym dole, prawda? Oczywiście, że nie. Nie prowadzimy tej rozmowy. Przez następną mniej więcej godzinę będziemy pogryzać przekąski w tej sali. Nie powiedziałem nawet tego, a pan mnie nie słyszał. Ale kapral Tyłeczek jest najlepszym specjalistą od badania miejsca przestępstwa, jakiego mam, i dlatego chcę, żeby nam towarzyszyła.
— Przekonał mnie pan, wasza ekscelencjo. Obrazowo, jak zwykle. Proszę więc ją wezwać.
Vimes znalazł Cudo stojącą plecy w plecy, a raczej plecy w tył kolan z Detrytusem. Otaczał ich krąg ciekawskich. Za każdym razem, kiedy Detrytus podnosił rękę, by się napić, stojący blisko krasnolud odskakiwał pospiesznie.
— Gdzie idziemy, sir?
— Nigdzie.
— Aha. Ciekawe miejsce.
— Ale sytuacja się poprawia. Dee odkrył nowy zaimek, nawet jeśli wypluwa go z siebie.
— Sam! — zawołała lady Sybil, sunąc ku niemu przez tłum. — Będą wystawiać Krwawy Topór i Żelazny Młot! Czy to nie cudowne?
— Eee…
— To opera, sir — szepnęła Cudo. — Część Cyklu Koboldiańskiego. Historia. Każdy krasnolud znają na pamięć. Opowiada o tym, jak zyskaliśmy prawa i… i Kajzerkę, sir.
— Śpiewałam partię Żelaznego Młota, kiedy wystawialiśmy ją na zakończenie szkoły — oświadczyła lady Sybil. — Oczywiście nie tę pełną, pięciotygodniową wersję. Wspaniale byłoby zobaczyć ją tutaj. To przecież jeden z największych historycznych romansów.
— Romansów? — powtórzył Vimes. — Znaczy… o miłości?
— Tak. Oczywiście.
— Krwawy Topór i Żelazny Młot byli obaj… To znaczy nie byli obaj…
— Obaj byli krasnoludami, sir — wyjaśniła Cudo.
— Aha. No jasne. — Vimes zrezygnował. Wszystkie krasnoludy są krasnoludami. Kiedy człowiek usiłował zrozumieć ich świat z ludzkiego punktu widzenia, nic się nie zgadzało. — Eee… Przyjemnego słuchania, moja droga. Ja muszę… Znaczy… Król chciałby, żebym… Przez jakiś czas będę gdzie indziej. Polityka…
I odszedł szybko. Cudo pomaszerowała za nim.
Dee poprowadził ich przez ciemne tunele. Kiedy zaczęła się opera, była tylko dalekim szeptem, jakby szumem morza w pradawnej muszli. Dotarli w końcu do kanału, którego wody pluskały w ciemności. Przy brzegu czekała zacumowana łódka i strażnik. Dee wsiadł wraz z nimi.
— To ważne, żeby pan rozumiał, co widzi, wasza łaskawość — odezwał się.
— Praktycznie nic — odparł Vimes. — A myślałem, że nieźle widzę w ciemności.
Coś szczęknęło w mroku i zapłonęła lampa. Strażnik drągiem przepychał łódkę przez skalny tunel na niewielkie jeziorko. Poza wylotem tunelu ściany wokół wznosiły się pionowo.
— Jesteśmy na dnie studni? — domyślił się Vimes.
— To bardzo dobry opis.
Dee sięgnął pod ławkę, wyjął metalowy róg i zagrał na nim jedną nutę, która odbiła się echem od ścian.
Po kilku sekundach kolejna nuta spłynęła z góry. Szczęknęły ciężkie, stare łańcuchy.
— Ta śluza jest całkiem niewysoka w porównaniu z innymi, które mamy w górach — powiedział Dee, kiedy żelazna płyta zakryła szczelnie wylot tunelu. — Jedna z nich ma pół mili wysokości, a mieści się w niej kilka barek.
Wokół burt łódki zabulgotała woda. Vimes zauważył, że ściany przesuwają się w dół.
— To jedyne przejście do Kajzerki — zapewnił Dee.
Łódka kołysała się na spienionej wodzie, a skalne ściany rozmyły się od szybkości.
— Woda kierowana jest do zbiorników pod szczytami. Potem to tylko kwestia otwierania i zamykania stawideł.
— Tak — mruknął Vimes, który przeżywał właśnie zawrót głowy i chorobę morską dostarczone w jednym zwartym, zielonkawym pakiecie.
Ściany zwolniły. Łódka przestała się huśtać. Woda przeniosła ich gładko ponad brzegiem studni do krótkiego kanału z nabrzeżem.
— Na dole są strażnicy? — wykrztusił Vimes, wstępując na rozkosznie nieruchome kamienie.
— Zwykle czterech — odparł Dee. — Ale dziś wieczór… zadbałem o to. Strażnicy rozumieją. Nikt nie jest z tego dumny. Muszę też zaznaczyć, że absolutnie nie pochwalam tego przedsięwzięcia.
Vimes rozejrzał się po jaskini. Na skalnym występie ponad tym, co było teraz spokojną sadzawką, stało dwóch krasnoludów. To prawdopodobnie oni obsługiwali całą maszynerię.
— Pójdziemy? — zaproponował Dee.
Z jaskini prowadził korytarz, który zwężał się gwałtownie. Na jednym z odcinków Vimes musiał się zgiąć niemal wpół. W pewnym miejscu pod nogami zadźwięczały mu metalowe płyty; czuł, że przesuwają się lekko. Potem znów mógł się prawie całkiem wyprostować, przechodząc pod sklepieniem, a dalej…
Albo krasnoludy przebiły się do wielkiej geody, albo bardzo starannie wyłożyły ściany i strop jaskini kryształami kwarcu tak, by każda powierzchnia odbijała światło dwóch niedużych świec płonących na kolumnach pośrodku piaszczystego podłoża. Po ciemności tuneli efekt był oślepiający, nawet dla Vimesa.
— Spójrzcie oto — rzekł ponuro Dee — na miejsce, gdzie powinna spoczywać Kajzerka.
Płaski okrągły kamień, leżący pośrodku między świecami i wysoki tylko na parę cali, wyraźnie nie podtrzymywał niczego.
Za nim, w naturalnym zagłębieniu, bulgotała woda. Dwoma strumykami opływała kamień i znikała w skalnym leju.
— No dobra — mruknął Vimes. — Opowiedz mi wszystko.
— Zameldowano o jej zniknięciu trzy dni temu — zaczął Dee. — Śpioch Długopalcy odkrył, że jej nie ma, kiedy zjawił się, żeby wymienić świece.
— A jego funkcja to…
— Kapitan Świec. — Aha.
— To bardzo odpowiedzialne stanowisko.
— Widziałem kandelabry. A jak często tu przychodzi?
— Przychodził codziennie. — Już nie?
— Nie pełni już tej funkcji.
— Ponieważ jest głównym podejrzanym?
— Ponieważ jest martwy.
— A jak do tego doszło? — zapytał Vimes powoli i z namysłem.
— On… odebrał sobie życie. Jesteśmy tego pewni, ponieważ musieliśmy wyłamać drzwi do jego jaskini. Był Kapitanem Świec od sześćdziesięciu lat. Chyba nie mógł znieść myśli o tym, że padnie na niego podejrzenie.
— Jak dla mnie, jest całkiem prawdopodobnym podejrzanym…
— On nie ukradł Kajzerki. Tyle wiemy na pewno.
— Przecież pod tymi kostiumami, jakie tu nosicie, można by ukryć praktycznie wszystko. Przeszukiwano go?
— Ależ skąd! Tylko że… Może zademonstruję.
Dee przeszedł wąskim korytarzykiem o metalowej podłodze.
— Widzisz mnie, ekscelencjo?
— Naturalnie.
Podłoga zagrzechotała, kiedy Dee wracał do jaskini.
— Tym razem spróbuję coś przenieść. Pański hełm, jeśli wolno? Tylko dla celów pokazu.
Vimes podał mu hełm. Kosztowacz Idei wszedł do korytarza. Był w połowie drogi, kiedy zadźwięczał gong, a ze sklepienia opadły dwie żelazne kraty. Po kilku sekundach przy tej dalszej pojawili się strażnicy i podejrzliwie zajrzeli do wnętrza.
Dee rzucił im kilka słów. Twarze zniknęły, a po chwili kraty uniosły się powoli.
— Mechanizm jest skomplikowany i dość stary, ale utrzymujemy go w dobrym stanie — wyjaśnił Kosztowacz Idei, oddając Vimesowi hełm. — Jeśli ktoś więcej waży, wychodząc, niż kiedy wchodził, strażnicy zechcą poznać przyczynę. Nie da się go ominąć, ma dokładność rzędu kilku uncji i nie narusza prywatności. Trzeba by nad nim przefrunąć. Czy złodzieje potrafią latać, ekscelencjo?
— Zależy, jaki ich rodzaj — odparł z roztargnieniem Vimes. — Kto jeszcze tu wchodzi?
— Raz na sześć dni następuje inspekcja tej komory. Przychodzę ja i dwóch strażników. Ostatnia miała miejsce pięć dni temu.
— Czy ktoś poza tym?
Vimes zauważył, że Cudo nabrała w dłoń białawego piasku tworzącego podłoże Jaskini Kajzerki; przesypywała go między palcami.
— Ostatnio nikt. Kiedy nowy król zostanie ukoronowany, wtedy oczywiście Kajzerka często będzie pokazywana w celach ceremonialnych.
— Czy ten biały piasek występuje tylko tutaj?
— Tak. To ważne?
Vimes dostrzegł, jak Cudo kiwa głową.
— Nie jestem… pewien — odpowiedział. — Niech mi pan powie, czy Kajzerka sama w sobie ma jakąś wartość?
— Sama w sobie? Jest bezcenna!
— Wiem, że to ważny symbol. Ale czy ma jakąś wartość jako taka?
— Bezcenna!
— Próbuję zrozumieć, czemu jakiś złodziej chciałby ją ukraść — tłumaczył Vimes tak cierpliwie, jak tylko potrafił.
Cudo uniosła płaski kamień i zajrzała pod spód. Vimes ściągnął wargi.
— Co… ona… robi? — zdziwił się Dee. Zaimek ociekał wręcz niesmakiem.
— Kapral Tyłeczek szuka śladów — odparł Vimes. — Są to, jak je nazywamy, znaki, które mogą pomóc. To trudna sztuka.
— Czy ten list przyspieszy pańskie badania? — rzekł Dee. — Jest na nim pismo. Te, jak je nazywamy… znaki mogą pomóc.
Vimes wziął list. Papier był brązowy i dość sztywny, pokryty runami.
— Nie umiem tego przeczytać.
— To trudna sztuka — zapewnił z powagą Dee.
— Ja umiem, sir — wtrąciła Tyłeczek. — Można? — Wzięła list i przeczytała. — Hm… To wygląda na żądanie okupu, sir. Od… synów Agiego Młotokrada. Twierdzą, że mają Kajzerkę, i… piszą, że ją zniszczą, sir.
— A gdzie są pieniądze? — spytał Vimes.
— Piszą, że Rhys musi zrezygnować z wszelkich pretensji do godności dolnego króla — wyjaśnił Dee. — Nie ma żadnych innych warunków. List znalazł się na moim biurku. Ale ostatnio wszyscy zostawiają jakieś papiery na moim biurku.
— Kim są ci Synowie Agiego Młotokrada? — Vimes spojrzał badawczo na krasnoluda. — I czemu wcześniej mi pan o tym nie powiedział?
— Nie wiemy. To taka naprędce wymyślona nazwa. Jacyś malkontenci, jak podejrzewamy. I poinformowano mnie, że to pan będzie zadawał pytania.
— Ale to już nie jest prawdziwe przestępstwo — oświadczył Vimes. — To polityka. Czemu król nie może zrzec się wszystkiego, odzyskać Kajzerkę, a potem powiedzieć, że trzymał skrzyżowane palce? Jeśli oświadczenie było wymuszone…
— My tu bardzo poważnie traktujemy nasze ceremonie, wasza ekscelencjo. Jeśli Rhys zrzeknie się tronu, nie może następnego dnia się rozmyślić. Jeśli Kajzerka zostanie zniszczona, monarchia straci swe prawne podstawy i…
— …będą kłopoty — dokończył Vimes.
A sięgną aż do Ankh-Morpork, dodał w myślach. W tej chwili mamy tylko zamieszki uliczne…
— Kto zostanie królem, jeśli Rhys abdykuje?
— Albrecht Albrechtson, jak wszyscy wiedzą.
— Ale wtedy też będą kłopoty. Wojna domowa, wnioskuję z tego, co słyszałem.
— Król mówi — powiedział cicho Dee — że postanowił ustąpić mimo wszystko. Lepszy jakikolwiek król niż chaos. Krasnoludy nie lubią chaosu.
— Chaos nastąpi tak czy inaczej.
— Mieliśmy już rebelie przeciwko królom. Krasnoludzkość to znosi. Monarchia trwa. Zwyczaje obowiązują. Kajzerka istnieje. Jest… jakaś normalność, do której można wracać.
O bogowie, pomyślał Vimes. Tysiące krasnoludów zginą, ale to nic nie szkodzi, byle przetrwał kawał skały.
— Nie jestem tu policjantem. Co mogę zrobić?
— To się nie wydarzyło! — wrzasnął Dee, któremu nie wytrzymały nerwy. — Ale wszyscy wiedzą, że cudzoziemcy z Ankh-Morpork wtykają nos w cudze sprawy!
— Ach, rozumiem… Ponieważ nie chce pan, żeby ktoś się o tym dowiedział… źle by wyglądało, gdyby był pan zbyt podniecony, jednakże trudno mieć do pana pretensje, skoro jakiś głupi glina wtyka nos gdzie nie trzeba?
Dee zamachał rękami.
— To nie był mój pomysł!
— Proszę posłuchać. Zabezpieczenie tej groty przyniosłoby wstyd dziecięcej śwince skarbonce. Potrafię na miejscu wymyślić dwa albo trzy sposoby wydostania stąd Kajzerki. Co z tajnym przejściem do tej komory?
— Nic nie wiem o żadnym tajnym przejściu do tej komory!
— To świetnie. Coś przynajmniej możemy wykluczyć. Proszę teraz wyjść i zaczekać przy łódce. Kapral Tyłeczek i ja musimy chwilę porozmawiać.
Dee wyszedł niechętnie. Vimes odczekał, aż krasnolud pojawi się w blasku świec za pomostem wagowym.
— Ale bałagan — powiedział. — Zagadki zamkniętego pokoju są jeszcze gorsze, kiedy ktoś zostawi pokój otwarty.
— Sądzi pan, że Śpioch mógł wnieść pod ubraniem worki z piaskiem, prawda? — spytała Cudo.
Nie, pomyślał Vimes. Nie sądzę. Ale teraz wiem, jak by to załatwił krasnolud.
— Możliwe — powiedział. — Przybrudzony biały piasek nie jest chyba tak rzadko spotykany. Trzeba dodawać codziennie po trochu, prawda? Tyle, żeby waga nie zareagowała. Aż końcu ma się… Ile właściwie waży Kajzerka?
— Około szesnastu funtów, sir.
— No właśnie. Wystarczy rozsypać piasek na ziemi, wpakować Kajzerkę pod ubranie i… to może się udać.
— Ryzykowne, sir.
— Ale nikt przecież nie podejrzewa, że ktokolwiek mógłby naprawdę próbować ją ukraść. Chcesz mnie przekonać, że czterej strażnicy siedzący w tej małej wartowni na dwunastogodzinnych dyżurach przez cały czas są uważni? Przecież to dosyć na partyjkę pokera!
— Jak przypuszczam, sir, polegali na tym, że wiedzą, kiedy łódka wpływa na górę.
— Owszem. To poważny błąd. I wiesz co? Mogę się założyć, że kiedy łódka właśnie spłynęła na dół, wtedy akurat są najmniej uważni. Cudo, gdyby człowiek się tu dostał, mógłby przejść do Groty Kajzerki. Musiałby być zręczny i dobrze pływać, ale to możliwe.
— Strażnicy przy bramie byli bardzo czujni, sir.
— No tak. Strażnicy zawsze tacy są zaraz po kradzieży. Chytrzy jak lisy, ostrzy jak noże, na wypadek gdyby ktoś zaczął się zastanawiać, czy to czasem nie oni właśnie zdrzemnęli się w niewłaściwej chwili. Jestem gliną, Cudo. Wiem, jakie nudne może być pilnowanie czegoś. Zwłaszcza jeśli wiesz, że nikt nigdy nie spróbuje wykraść tego, co pilnujesz.
Czubkiem buta rozgarnął piasek.
— Pilnie przyglądali się wszystkim wozom, które dziś rano wjeżdżały i wyjeżdżały. Ale to dlatego, że Kajzerka została skradziona. W takich chwilach zawsze następują działania bardzo oficjalne, bardzo efektywne i bardzo bezsensowne. Nie wmówisz mi, że w zeszłym tygodniu też otwierali każdą beczkę i kłuli każdy ładunek siana. Może nawet towary wjeżdżające. Widzisz Dee? Patrzy na mnie?
Cudo wyjrzała zza Vimesa.
— Nie, sir.
— To dobrze.
Wszedł do tunelu, przycisnął plecy do skały, nabrał tchu i zaparł się nogami o przeciwną ścianę. Potem wolno, używając stóp i łopatek, przesunął się ponad płytami wagi. Krzywił się, gdyż kolana protestowały intensywnie, ale w końcu zeskoczył na ziemię. Po czym podszedł do Dee, który rozmawiał ze strażnikami.
— Jak pan…?
— Mniejsza z tym. Powiedzmy tylko, że jestem wyższy od krasnoluda.
— Rozwiązał pan sprawę?
— Nie. Lecz mam pewien pomysł.
— Naprawdę? Tak szybko? — zdziwił się Dee. — A jaki?
— Wciąż jeszcze nad nim pracuję. Ale dobrze się złożyło, że król kazał ci mnie poprosić, Dee. Odkryłem, że żaden krasnolud nie udzieli poprawnej odpowiedzi.
Gdy Vimes wsunął się na miejsce obok Sybil, opera zbliżała się już do końca. — Straciłem coś? — szepnął.
— Jest bardzo dobra. Gdzie się podziewałeś?
— Nie uwierzyłabyś.
Niewidzącym wzrokiem popatrzył na scenę. Dwóch krasnoludów prowadziło ze sobą bardzo starannie udawany pojedynek.
Do rzeczy. Jeśli to polityka, to chodzi o… no, o politykę. Na politykę nie było żadnej rady. Więc lepiej myśleć o sprawie jak o normalnym przestępstwie.
Jakie jest proste rozwiązanie? Najlepiej zacząć od pierwszej zasady policji: podejrzewać ofiarę. Vimes nie był jednak całkiem pewien, kto jest ofiarą. Czyli: podejrzewać świadka — to następna dobra zasada. Co by oznaczało zmarłego Śpiocha. Mógł wynieść stamtąd Kajzerkę na wiele dni przed „odkryciem” kradzieży. Mógł zro-bić właściwie wszystko. To, jak Kajzerki pilnowali, zakrawało na żart. Nobby i Colon załatwiliby to lepiej. O wiele lepiej, poprawił się, bo obaj mieli przebiegłe małe umysły i właśnie dlatego byli gliniarzami. Strażnicy tej Kajzerki byli honorowymi krasnoludami, ostatnimi osobami, jakie można by wziąć do tej pracy. Tutaj potrzebni byli ludzie chytrzy.
Ale to przecież bez sensu. Byłby głównym podejrzanym. Vimes nie orientował się za dobrze w krasnoludzich prawach, ale się domyślał, że głównego podejrzanego nie czekała raczej świetlana przyszłość. Zwłaszcza jeśli nie pojawiało się żadne inne rozwiązanie.
Może zwariował po sześćdziesięciu latach zmieniania świec? Ale to jakoś nie pasowało. Każdy, kto wytrzyma w takiej pracy pierwsze dziesięć lat, będzie ją prawdopodobnie wykonywał przez resztę wieczności. Zresztą Śpioch odszedł teraz do wielkiej kopalni złota w niebie albo głęboko pod ziemią czy w co tam jeszcze wierzą krasnoludy. Nie odpowie już na żadne pytanie.
Potrafię to rozwiązać, myślał Vimes. Wszystko, co potrzebne, leżało przed nim. Musi tylko zadać odpowiednie pytania i myśleć w odpowiedni sposób.
Ale jego Vimesowskie instynkty próbowały powiedzieć mu coś innego. To było przestępstwo — jeśli przetrzymywanie cudzej własności dla okupu jest przestępstwem — lecz nie to prawdziwe przestępstwo.
Bo dokonało się tu jakieś inne. Wiedział o tym — tak samo jak rybak, który wykrywa ławicę, widząc zmarszczki na powierzchni wody.
Walka na scenie wciąż trwała. Spowalniała ją konieczność zatrzymania po każdej ostrożnej wymianie ciosów topora w celu odśpiewania pieśni, zapewne o złocie.
— Ehm… O co w tym chodzi? — zapytał.
— Już prawie się kończy — szepnęła Sybil. — Tak naprawdę pokazali tylko fragment dotyczący wypieku Kajzerki, ale przynajmniej włączyli arię okupu. Żelazny Młot ucieka z więzienia z pomocą Skalta, wykrada prawdę, którą ukrył Agi, chowają zapieczoną w Kajzerce i przekonuje strażników wokół obozu Krwawego Topora, żeby pozwolili mu przejść. Krasnoludy wierzą, że prawda była kiedyś, no… rzeczą, czymś w rodzaju nadzwyczaj rzadkiego metalu, a ostatni jej kawałek znajduje się właśnie w Kajzerce. Strażnicy nie mogą się oprzeć jej mocy. Aria mówi o tym, że miłość, tak jak prawda, zawsze się ujawni, że tak jak ziarno prawdy wewnątrz Kajzerki całą ją czyni prawdziwą. To jeden z najwspanialszych utworów muzycznych na świecie. Prawie wcale nie wspomina o złocie.
Vimes patrzył. Gubił się w każdej piosence bardziej skomplikowanej niż te o tytułach w stylu Gdzie budynie z tamtych lat (Dżem to nie to samo) ?
— Krwawy Topór i Żelazny Młot-wymruczał, zdając sobie sprawę z gniewnych spojrzeń rzucanych mu przez siedzące wokół krasnoludy. — Który z nich był…
— Cudo ci tłumaczyła — odparła surowo lady Sybil. — Obaj byli krasnoludami.
— Aha — mruknął smętnie Vimes.
W tych sprawach zawsze słabo się orientował. Istnieli mężczyźni i istniały kobiety. Tego był pewien. Sam Vimes był człowiekiem niezbyt skomplikowanym, jeśli chodzi o to, co poeci nazywają „miłosnymi uniesieniami”[18]. W pewnych częściach Mroków, jak wiedział, ludzie stosowali raczej podejście „zbieraj i mieszaj”. Vimes spoglądał na to jak na jakiś daleki kraj: nigdy tam nie był i to nie jego problem. Był tylko zdumiony, do czego dochodzą ludzie, kiedy mają za dużo czasu.
Po prostu trudno było mu sobie wyobrazić świat bez mapy. Nie chodzi o to, że krasnoludy ignorowały płeć — tylko nie wydawała się im ważna. Gdyby ludzie myśleli w podobny sposób, jego praca byłaby o wiele łatwiejsza.
Przed nim rozgrywała się chyba scena na łożu śmierci. Vimes, znając jedynie — i to niezbyt dobrze — uliczny krasnoludzi z Ankh-Morpork, nie do końca nadążał za wydarzeniami. Ktoś umierał, a komuś innemu było z tego powodu bardzo przykro. Obaj główni śpiewacy mieli brody, w których można by ukryć kurczaka. I nie próbowali nawet grać, jeśli nie liczyć rzadkiego machania rękami w stronę drugiego śpiewaka.
Ale wokół słyszał szlochania, a czasem też fanfarę wycieranego nosa. Nawet Sybil drżała dolna warga.
To tylko piosenka, chciał powiedzieć. To nie jest prawda. Zbrodnia, ulice, pościgi… te są prawdziwe. Piosenka nie pomoże się wyrwać z trudnej sytuacji. Ciekawe, jak daleko zajdzie ktoś, kto spróbuje machać bułką na uzbrojonego strażnika w Ankh-Morpork…
Widzowie nagrodzili przedstawienie ciepłymi oklaskami, jak często czynią ci, którzy nie do końca zrozumieli, o co chodzi, jednak uważają, że powinni.
Vimes przecisnął się przez tłum.
Dee rozmawiał z czarno ubranym i bardzo potężnie zbudowanym młodym człowiekiem, którego mgliście rozpoznawał. On też musiał mgliście rozpoznać Vimesa, ponieważ skinął mu głową w sposób niemal obraźliwy.
— Ach, jego łaskawość Vimes — powiedział. — Podobała się panu opera?
— Zwłaszcza ten kawałek o złocie. A pan jest…? Młody człowiek stuknął obcasami.
— Wolf von Uberwald!
Coś w głowie Vimesa zaskoczyło. Teraz dostrzegał szczegóły — lekkie wydłużenie siekaczy, bardzo gęste nad kołnierzem jasne włosy…
— Brat Angui?
— Tak, wasza łaskawość.
— Wolf wilk, co?
— Dziękuję, wasza łaskawość — rzekł Wolf z powagą. — To bardzo zabawne. Tak, doprawdy! Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz to słyszałem! Ach, to ankhmorporskie poczucie humoru!
— Ale nosi pan srebro na swoim… mundurze. Te… insygnia. Wilcze głowy gryzące błyskawice… Wolf wzruszył ramionami.
— Policjant dostrzega takie rzeczy… To nikiel.
— Nie rozpoznaję regimentu. — Jesteśmy bardziej… ruchem.
Pozycję też przyjmował taką jak Angua — skupiona poza „walcz lub uciekaj”, jakby całe ciało było sprężyną czekającą na uwolnienie, a „uciekaj” właściwie nie wchodziło w grę. Kiedy Angua była w złym nastroju, ludzie w jej obecności często podnosili kołnierze, nie wiedząc właściwie czemu. Ale oczy miał inne. Nie przypominały oczu Angui. Nie były nawet jak oczy wilka. Żadne zwierzę nie ma takich oczu, ale Vimes widywał je niekiedy w mniej eleganckich przybytkach alkoholowych — gdzie człowiek miał szczęście, jeśli dotarł do drzwi, zanim drink go oślepił.
Colon nazywał takich osobników „kumplami flaszki”, Nobby wolał raczej „pieprznięty wariat”, ale niezależnie od określenia Vimes potrafił rozpoznać takich szaleńców walących głową, dźgają-cych w oczy i stosujących wszystkie brudne chwyty. W walce z nimi człowiek nie miał innego wyboru, niż powalić takiego typa albo przebić mieczem, gdyż wiedział, że w przeciwnym wypadku tamten zrobi wszystko, by go zabić. Większość barowych awanturników nie posuwała się tak daleko, gdyż zabicie policjanta sprowadzało zwykle nieszczęście na zabójcę i wszystkich innych, którzy go znali, ale prawdziwy wariat się tym nie przejmował, bo kiedy walczył, jego mózg znajdował się gdzie indziej.
Wolf się uśmiechnął.
— To jakiś problem, wasza łaskawość?
— Co? Nie. Tylko… zastanawiałem się. Mam wrażenie, że gdzieś już pana spotkałem…
— Dziś rano odwiedził pan mojego ojca.
— A tak.
— Nie zawsze przemieniamy się dla gości, wasza łaskawość — dodał Wolf.
Jego oczy jarzyły się teraz pomarańczowo. Do tej chwili Vimes sądził, że „płomienne spojrzenie” to tylko takie powiedzenie.
— Zechce pan wybaczyć… — powiedział. — Chciałbym porozmawiać chwilę z Kosztowaczem Idei. Polityka.
Dee poszedł za nim w spokojniejsze miejsce. — Tak?
— Czy Śpioch wchodził do Groty Kajzerki codziennie o tej samej porze?
— Tak sądzę. To zależało od innych jego obowiązków.
— Czyli nie codziennie o tej samej porze. Dobrze. O której zmieniają się straże?
— Co dwanaście godzin, o trzeciej.
— Wchodził tam przed zmianą warty czy po?
— To zależy…
— Wielkie nieba! Czy ci strażnicy cokolwiek zapisują? Dee spojrzał na Vimesa.
— Sugeruje pan, że mógł wejść dwa razy tego samego dnia?
— Bardzo dobrze. Ale chodzi mi o to, że mógł wejść ktoś. Krasnolud dociera w łódce na górę, sam, niosąc parę świec. Czy strażników to zainteresuje? A jeśli inny krasnolud z paroma świecami zjawi się jakąś godzinę później, kiedy straż pełni już nowa zmiana… czy aż tak ryzykuje? Nawet jeśli zwrócą na niego uwagę, wystarczy, że mruknie coś o… no, o złych świecach albo co. Wilgotne knoty… Cokolwiek.
Dee zamyśli! się głęboko.
— Ryzyko wciąż byłoby wielkie — stwierdził w końcu.
— Jeśli nasz złodziej uważał na zmiany straży i wiedział, gdzie jest prawdziwy Śpioch, warto byłoby je podjąć, prawda? Dla Kajzerki. Dee drgnął, po czym skinął głową.
— Rankiem strażnicy zostaną dokładnie przesłuchani — obiecał.
— Przeze mnie.
— Dlaczego?
— Boja wiem, jakie pytania mogą liczyć na odpowiedź. Założymy tu biuro. Zbadamy poruszenia wszystkich i porozmawiamy ze wszystkimi strażnikami, zgoda? Nawet z tymi przy bramach. Dowiemy się, kto wchodził i kto wychodził.
— Pan już chyba coś wie…
— Powiedzmy, że świtają mi pewne pomysły.
— Zatem… dopilnuję spraw.
Vimes wyprostował się i pomaszerował z powrotem do lady Sy-bil, która wyrastała jak wyspa w morzu krasnoludów. Z kilkoma prowadziła ożywioną rozmowę — rozpoznał wśród nich śpiewaków z opery.
— O czym tak dyskutowałeś, Sam? — spytała.
— Obawiam się, że o polityce. I ufałem własnym instynktom. Możesz powiedzieć, kto nas obserwuje?
— Och, więc chodzi o tę grę… — Sybil uśmiechnęła się z satysfakcją. I zaczęła wymieniać tonem kogoś, kto gawędzi o drobnostkach bez znaczenia: — Praktycznie wszyscy. Ale gdybym miała przyznawać nagrody, wskazałabym tę dość smutną damę w niewielkiej grupie, trochę po lewej stronie z twojego punktu widzenia. Ma kły, Sam. I perły. Nie całkiem do siebie pasują.
— Widzisz Wolfganga? — Eee… nie, jeśli już o to pytasz. Dziwne. Był jeszcze przed chwilą. Wyprowadzałeś ludzi z równowagi?
— Myślę, że mogłem kilku z nich pozwolić samym się wyprowadzić z równowagi.
— Brawo. Tak dobrze ci to wychodzi.
Vimes odwrócił się trochę, jakby podziwiał widok. Pomiędzy ludzkimi gośćmi przesuwały się i zbierały w grupki krasnoludy. Pięć czy sześć stawało blisko siebie i rozmawiało z ożywieniem, potem jeden odchodził i dołączał do innej grupki. Czasami inny go zastępował. Czasami wszyscy rozpraszali się jak odłamki po wybuchu, każdy zmierzając do innej grupki.
Vimes miał wrażenie, że kryje się w tym jakaś struktura, jakiś powolny, ale celowy taniec informacji.
Spotkania w tunelach kopalni, pomyślał. Małe grupki, bo nie ma miejsca na większe. Nie można mówić zbyt głośno. I kiedy grupa coś postanowi, każdy jej członek staje się orędownikiem tej decyzji. Wieści rozchodzą się w kręgach. To jakby kierować społecznością za pomocą oficjalnych plotek.
Przyszło mu też do głowy, że jest to metoda, dzięki której o dwa plus dwa można debatować i rozważać, aż stanie się cztery i trochę.
Albo jajkiem[19].
Od czasu do czasu jakiś krasnolud zatrzymywał się i wytrzeszczał oczy, po czym podążał dalej.
— Powinniśmy już iść na kolację, kochanie — stwierdziła Sybil, wskazując powszechny dryf w stronę jasno oświetlonej groty.
— No tak… Żłopanie? Jak sądzisz? Szczury na patyku? Gdzie jest Detrytus?
— Tam stoi. Rozmawia z attaché kulturalnym z Genoi. To ten człowiek ze szklistym wzrokiem.
Kiedy podeszli bliżej, Vimes usłyszał głos Detrytusa tłumaczącego z przejęciem.
— …no i jest jeszcze taka wielka sala z tymi wszystkimi fotelami i takimi złotymi dziećmi, co się wspinają na kolumnę, ale nie ma obawy, to nie są prawdziwe złote dzieci, one są tylko zrobione z gipsu czy czegoś… — Detrytus zamilkł, rozważając tę kwestię. — I po prawdzie to nie myślę, żeby to było prawdziwe złoto, bo jakiś drań by je zwinął, jakby było… A przed samą sceną jest taka wielka dziura, gdzie sobie siedzą muzycy. I to by było tyle o tej sali. W następnej to mają takie kolumny z marmuru i na podłodze czerwony dywan…
— Detrytus — odezwała się lady Sybil. — Mam nadzieję, że nie zmonopolizowałeś tego dżentelmena?
— Nie, tylko żem mu opowiadał o kulturze, co ją mamy w Ankh-Morpork — odparł swobodnie Detrytus. — Żem poznał każdy cal tej opery.
— To prawda — przyznał zduszonym głosem attaché kulturalny.
— Muszę zaznaczyć, że szczególnie interesuje mnie odwiedzenie galerii sztuki i zobaczenie… — zadrżał. — „Tego obrazu tej kobiety, tak se myślę, że malarz nie umiał porządnie zrobić uśmiechu, ale rama będzie warta dolca czy dwa”. Wnioskuję z tego, że podobne doświadczenie długo można wspominać. Życzę miłego wieczoru.
— Wie pan, sir, tak se myślę, że on się nie znał na kulturze — oświadczył Detrytus, kiedy mężczyzna się oddalił.
— Myślisz, że ktoś zauważy, jeśli się teraz wymkniemy? — spytał z nadzieją Vimes. — To był męczący dzień i chciałbym sobie przemyśleć kilka spraw…
— Sam, jesteś ambasadorem, a Ankh-Morpork to światowe mocarstwo — oburzyła się Sybil. — Nie możemy tak sobie zniknąć. Ludzie będą to komentować.
Vimes jęknął w duchu. A zatem Inigo miał rację: kiedy Vimes kichnie, Ankh-Morpork wyciera nos.
— Wasza ekscelencjo?
Spojrzał z góry na dwa krasnoludy.
— Dolny król przyjmie teraz pana.
— Eee…
— Musimy być oficjalnie przedstawieni — szepnęła lady Sybil.
— Jak to? Nawet Detrytus?
— Tak!
— Przecież jest trollem! — Jeszcze niedawno wydawało się to zabawne…
Vimes dostrzegał pewne ukierunkowanie w poruszeniach tłumu gości w wielkiej jaskini. Jakby działało ciążenie lub prąd sunął w stronę jednego z końców hali. Nie miał właściwie innego wyboru, niż dać się ponieść.
Dolny król siedział na niewielkim tronie pod jednym z kandelabrów. Miał nad sobą metalowy baldachim, już teraz pokryty wspaniałymi stalaktytami wosku.
Obok, obserwując tłum gości, stało czterech krasnoludów, wysokich jak na krasnoludy i groźnie wyglądających w ciemnych okularach. Każdy trzymał topór. Przez cały czas patrzyli na ludzi ponuro.
Król rozmawiał właśnie z ambasadorem Genoi. Vimes zerknął z ukosa na Cudo i Detrytusa. I nagle sprowadzenie ich tutaj nie wydawało się już takim dobrym pomysłem. W swoich oficjalnych szatach król sprawiał wrażenie… bardziej odległego, którego trudniej zadowolić…
Chwileczkę, powiedział do siebie Vimes. Są obywatelami Ankh-Morpork. Nie robią nic złego. I sam sobie wtrącił: Nie robią nic złego według norm Ankh-Morpork…
Kolejka się przesunęła. Ich grupa stanęła już prawie przed królem. Uzbrojone krasnoludy przyglądały się teraz Detrytusowi i trochę mniej swobodnie trzymały topory. Zdawało się, że Detrytus niczego nie zauważył.
— Tu jest nawet bardziej kulturalnie niż w operze — stwierdził, rozglądając się z podziwem. — Te kandelabry ważą chyba tonę…
Podniósł rękę, poskrobał się po głowie, a potem obejrzał palce.
Vimes spojrzał w górę. Coś ciepłego, jakby podgrzana kropla deszczu, kapnęło mu na policzek. Starł ją i wtedy zobaczył, że cienie się poruszyły…
Wszystko działo się powoli, jak zanurzone w syropie. Patrzył na to, jakby obserwował sam siebie z odległości kilku stóp. Zobaczył, jak szorstko odpycha Cudo i Sybil, słyszał, że coś krzyczy, widział, jak skacze do króla, podnosi go z tronu, czuł topór z brzękiem trafiający go w pancerz na plecach.
Potem toczył się na bok z rozgniewanym krasnoludem w ramionach, a kandelabr był już w połowie lotu do podłogi, płomienie świec wydłużone od pędu powietrza, w dole Detrytus podnosił ręce z wyrazem zamyślenia na twarzy…
Nastąpił moment bezruchu i ciszy, gdy troll pochwycił opadającą górę światła. A potem wróciła fizyka — w eksplodującej chmurze krasnoludów, odłamków, stopionego wosku i wirujących, płonących świec.
Vimes ocknął się w ciemności. Zamrugał i dotknął powiek, by się upewnić, że są otwarte. Potem usiadł, uderzył głową o kamień i wtedy pojawiły się światła — zjadliwie żółte i fioletowe, całkiem nagle wypełniające jego życie. Położył się znowu i zaczekał, aż zgasną…
Wykonał osobistą inwentaryzację. Jego płaszcz, hełm, miecz i pancerz zniknęły. Został tylko w koszuli i spodniach, a chociaż nie było zimno, w powietrzu unosiła się chłodna wilgoć, która zaczynała już docierać do jego kości.
No dobrze…
Nie był pewien, ile czasu zabrało mu zorientowanie się w celi, ale jakąś orientację zyskał. Przesuwał się cal po calu, machając rękami przed sobą jak człowiek ćwiczący jakąś bardzo powolną sztukę walki z ciemnością.
Nawet wtedy w całkowitej czerni zmysły stały się zawodne. Ostrożnie przesunął się wzdłuż ściany, potem wzdłuż następnej i jeszcze następnej, w której czubkami palców odkrył kontur niewysokich drzwi z klamką, po czym znalazł ścianę z leżącą przy niej kamienną płytą, na której się ocknął.
Dodatkowa trudność polegała na tym, że robił to wszystko z głową spuszczoną na pierś. Nie był człowiekiem bardzo wysokim. Gdyby był, pewnie po przebudzeniu rozbiłby sobie czaszkę.
Nie miał żadnego sprzętu, który mógłby wykorzystać. Przeszedł więc wzdłuż ścian krokiem gliniarza na patrolu. Dokładnie wiedział, ile mu zajmuje — kiedy swobodnie macha nogami — przejście przez Mosiężny Most i powrót do domu. Wymagało to trochę ogłupiającej pamięciowej arytmetyki, w końcu jednak doszedł do wniosku, że cela to kwadrat o boku dziesięciu stóp.
Jedna z rzeczy, których Vimes nie zrobił, to wołanie „Na pomoc! Ratunku!”. Był w celi. Ktoś go w niej zamknął. Rozsądek nakazywał więc zakładać, że tego, kto to zrobił, nie interesują jego opinie.
Po omacku wrócił do kamiennej płyty i znów się położył. Kiedy się układał, coś zagrzechotało.
Poklepał się po kieszeniach i odkrył coś, co z dotyku i dźwięku było całkiem podobne do pudełka zapałek. W środku zostały jeszcze trzy.
Czyli zasoby: ubranie, które ma na sobie, i kilka zapałek. A teraz trzeba odkryć, o co tu chodzi, u licha.
Pamiętał, że widział kandelabr. Wydawało mu się, że pamięta, jak Detrytus ten kandelabr łapie. Było też mnóstwo krzyków, wrzasków i biegania w kółko. W jego ramionach król przeklinał Vimesa tak, jak tylko krasnoludy potrafią. A potem ktoś go uderzył.
Bolały go plecy w miejscu, gdzie pancerz odbił uderzenie topora. Poczuł, że ogarnia go patriotyczna duma: ankhmorporski pancerz wytrzymał cios. Owszem, prawdopodobnie był to pancerz wykuty w Ankh-Morpork przez krasnoludy z Uberwaldu, przy użyciu stali wytopionej z uberwaldzkich rud żelaza, ale i tak był pancerzem ankhmorporskim, choćby nie wiem co.
Na kamieniu leżała poduszka wykonana w Uberwaldzie. Kiedy Vimes odwrócił głowę, poduszka bardzo cichutko brzęknęła. Nie był to odgłos zwykle kojarzony z pierzem.
W ciemności chwycił poszewkę i — wykorzystując zęby — zdołał rozedrzeć twardy materiał.
Jeśli to, co stamtąd wyciągnął, kiedykolwiek było częścią ptaka, to Vimes wolałby nigdy go nie spotkać. Z kształtu bardzo przypominało jednostrzałowiec Iniga. Palec wsunięty bardzo ostrożnie w otwór na końcu zdradził Vimesowi, że broń jest naładowana.
Tylko jeden strzał, przypomniał sobie. Ale strzał, którego nikt się nie spodziewa… Z drugiej strony to raczej nie wróżka zębuszka była odpowiedzialna za włożenie tego do poduszki, chyba że miała ostatnio do czynienia z wyjątkowo trudnymi dziećmi.
Zauważył światło, więc wsunął broń z powrotem do poszewki. Było to najdelikatniejsze lśnienie, zdradzające, że drzwi mają zakratowane okienko i że po ich przeciwnej stronie stoją jakieś mgliste figury.
— Jesteś już przytomny, wasza łaskawość? Bardzo się nieszczęśliwie złożyło.
— Dee?
— Tak.
— I przychodzisz mi powiedzieć, że to wszystko to jakieś straszne nieporozumienie?
— Niestety, nie. Choć jestem przekonany o pańskiej niewinności.
— Naprawdę? Ja też — burknął Vimes. — Prawdę mówiąc, tak bardzo jestem przekonany o mojej niewinności, że nie wiem nawet, czego nie jestem winien! Wypuśćcie mnie stąd albo…
— …albo pan tu zostanie, obawiam się. To bardzo mocne drzwi. Nie jest pan w Ankh-Morpork, wasza łaskawość. Oczywiście jak najszybciej zawiadomię o pańskiej sytuacji waszego lorda Vetinariego, ale jak rozumiem, wieża łącznościowa została poważnie uszkodzona…
— Moja sytuacja jest taka, że mnie zamknęliście! Dlaczego? Ocaliłem waszego króla, prawda?
— Nastąpił pewien… konflikt.
— Ktoś zrzucił kandelabr!
— Tak, rzeczywiście. Członek pańskiego personelu, jak się okazało.
— Wiesz, że to nieprawda! Detrytus i Tyłeczek byli przy mnie, kiedy…
— Pan Skimmer należy do personelu?
— On… Tak, ale… On by nie…
— Jak słyszałem, macie w Ankh-Morpork coś takiego jak Gildia Skrytobójców — mówił spokojnie Dee. — Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.
— On był w wieży!
— W uszkodzonej wieży?
— Była uszkodzona, zanim on… — Vimes urwał. — Dlaczego miałby demolować wieżę?
— Nie powiedziałem, że to zrobił — odparł Dee. Martwy spokój wciąż emanował z jego głosu. — Potem, wasza łaskawość, sugerowano, że dał pan sygnał, tuż przed upadkiem kandelabru…
— Co?
— Przyłożył dłoń do policzka czy coś w tym rodzaju. Zasugerowano, że przewidział pan wypadek.
— On się kołysał! Czy mogę porozmawiać ze Skimmerem?
— Czy ma pan zdolności nadprzyrodzone, wasza łaskawość? Vimes się zawahał.
— On nie żyje?
— Sądzimy, że wplątał się w mechanizm kołowrotu, kiedy próbował uwolnić mocowanie kandelabru. Wokół niego leżało trzech martwych krasnoludów.
— On by nie…
Vimes znowu umilkł. Oczywiście, że by tego nie zrobił. Tylko że jest członkiem tej gildii, którą mamy u siebie, a wy o tym wiecie, więc… Dee musiał dostrzec wyraz jego twarzy.
— Możliwe, możliwe. Zostanie przeprowadzone dokładne śledztwo. Niewinni nie mają się czego obawiać.
Wiadomość, że nie mają się czego obawiać, jest pewną gwarancją wzbudzenia grozy w sercach wszystkich niewinnych.
— Co zrobiliście z Sybil?
— Zrobiliśmy, wasza łaskawość? Ależ nic. Nie jesteśmy barbarzyńcami. O pańskiej żonie słyszeliśmy wszystko co najlepsze. Jest wzburzona, naturalnie.
Vimes jęknął.
— A Detrytus i Tyłeczek?
— Cóż, byli pod pańską komendą, wasza łaskawość. W dodatku jedno z nich jest trollem, a drugie… osobą niebezpiecznie odmienną. Z tego i tylko z tego powodu przebywają obecnie w areszcie domowym w waszej ambasadzie. Szanujemy tradycje dyplomacji i nie chcemy, by zarzucono nam, że działaliśmy ze złą wolą. — Dee westchnął. — No i jest jeszcze ta druga sprawa…
— Chcecie mnie jeszcze oskarżyć o kradzież Kajzerki?
— Naruszył pan nietykalność króla. Vimes wytrzeszczył oczy.
— Co? Przecież spadała na niego tona świeczek!
— Wysunięto ten argument…
— Siedzę w celi za to, że uratowałem go przed zamachem, który sam zaplanowałem?
— A jest tak?
— Nie. Słuchaj, przecież to wszystko leciało na niego! Co jeszcze mogłem zrobić? Złapać za dywan i próbować go odciągnąć?
— Tak, tak. Rozumiem. Ale precedens w tej kwestii jest oczywisty. W roku 1345, kiedy ówczesny król wpadł do jeziora, z powodu obowiązujących zasad żaden z członków jego personelu nie ośmielił się go dotknąć, a późniejsza konkluzja była taka, że postąpili słusznie. Dotknięcie króla jest czynem zakazanym. Oczywiście wyjaśniłem konklawe, że to nie są zwyczaje Ankh-Morpork, ale też nie jesteśmy w Ankh-Morpork.
— Nikt nie musi mi o tym przypominać.
— Pozostanie pan… naszym gościem aż do zakończenia śledztwa. Żywność i napoje będą panu dostarczane.
— A światło?
— Oczywiście. Proszę nam wybaczyć tę nierozwagę. Proszę odstąpić od drzwi, jeśli można. Strażnicy, którzy mi towarzyszą, są uzbrojeni, a to… ludzie nieskomplikowani.
Kratka w drzwiach się odsunęła. Ktoś wsadził do środka jarzącą się klatkę.
— Co to jest? Chory świetlik?
— To pewien rodzaj chrząszcza, w samej rzeczy. Przekona się pan, że wkrótce wyda się panu bardzo jasny. My tutaj jesteśmy przyzwyczajeni do ciemności.
— Słuchaj no — powiedział Vimes, gdy kratka znów się zatrzasnęła. — Przecież wiesz, że to bzdura! Nie wiem, jak wyglądała sytuacja z panem Skimmerem, ale zamierzam to zbadać! I jestem przekonany, że zbliżam się już do rozwiązania sprawy kradzieży Kajzerki! Jeśli pozwolicie mi wrócić do ambasady, to gdzie jeszcze mógłbym się schować?
— Nie chcemy się o tym przekonywać. Może pan uznać, że życie byłoby przyjemniejsze w Ankh-Morpork.
— Doprawdy? A jak miałbym się tam dostać?
— Może pan mieć przyjaciół w nieoczekiwanych miejscach. Vimes pomyślał o tej groźnej małej broni w poduszce.
— Nie będzie pan źle traktowany — zapewnił Dee. — Nie takie są nasze zwyczaje. Wrócę, kiedy będę miał jakieś wieści.
— Zaraz…
Ale Dee był już tylko oddalającą się sylwetką w szarym, prawie nieistniejącym świetle.
W celi Vimesa świecący chrząszcz starał się bardzo. Udało mu się jedynie tyle, że zmienił ciemność w zbiorowisko zielonkawych cieni. Można było się poruszać, nie wpadając na ściany, ale to mniej więcej wszystko.
Jeden strzał, którego nikt się nie spodziewa…
Może dzięki temu wyrwałby się za drzwi. Na korytarz. Pod ziemią. Gdzie jest pełno krasnoludów.
Z drugiej strony to zadziwiające, jak dowody przeciw komuś potrafią się mnożyć, jeśli tylko komuś innemu na tym zależy.
Ale Vimes był ambasadorem! Gdzie się podział immunitet dyplomatyczny? Trudno jednak było o nim dyskutować, kiedy miało się do czynienia z nieskomplikowanymi, ale uzbrojonymi ludźmi. Istniało ryzyko, że postanowią doświadczalnie sprawdzić, czy taki immunitet działa.
Jeden strzał, którego się nie spodziewają…
Jakiś czas później zadzwoniły klucze i ktoś otworzył drzwi. Vimes rozróżnił sylwetki dwóch krasnoludów. Jeden ściskał topór, drugi niósł tacę.
Ten z toporem gestem kazał Vimesowi się cofnąć.
Topór to nie jest najlepszy pomysł, uznał Vimes. To wprawdzie ulubiona broń krasnoludów, ale niezbyt wygodna w ciasnej przestrzeni.
Podniósł ręce, a kiedy drugi krasnolud przeszedł ostrożnie do kamiennej płyty, powoli przesunął je za kark.
Te krasnoludy wyraźnie się go obawiały. Pewnie nieczęsto widywały ludzi… No, tego zapamiętają na długo.
— Chcecie zobaczyć sztuczkę?
— Grz’dak?
— No to patrzcie — powiedział Vimes, wysunął ręce przed siebie i zamknął oczy tuż przed tym, jak zapłonęła zapałka.
Usłyszał, jak topór pada na ziemię, gdy jego właściciel usiłuje zasłonić twarz. To była nieoczekiwana premia, ale nie miał czasu, by podziękować za nią bogu ludzi zdesperowanych. Skoczył do przodu, kopnął z całej siły i usłyszał „uuf!” uchodzącego z płuc powietrza. Potem rzucił się w plamę ciemności mieszczącą w sobie drugiego krasnoluda, znalazł głowę, odwrócił się i uderzył nią o niewidoczną ścianę.
Pierwszy krasnolud próbował się podnieść. Vimes poszukał go po omacku, szarpnął za kaftan do góry i wychrypiał:
— Ktoś zostawił mi broń! Chcieli, żebym cię zabił. Zapamiętaj to sobie! Mogłem cię zabić!
I wymierzył krasnoludowi cios w żołądek. Pora nie była właściwa, żeby stosować zasady markiza de Fantaillera[20].
Potem odwrócił się, złapał klatkę ze świecącym chrząszczem i ruszył do drzwi.
Doznał wrażenia, że znalazł się w korytarzu biegnącym w obie strony. Przystanął na chwilę, by wyczuć podmuch na twarzy, i pobiegł w stronę jego źródła.
Kolejny chrząszcz wisiał w klatce kawałek dalej. Oświetlał — jeśli tak jaskrawego słowa można użyć dla blasku, który zaledwie czynił ciemność mniej czarną — duży okrągły otwór, a w nim obracający się leniwie wentylator. Jego ramiona były tak powolne, że Vimes zdołał się prześliznąć do aksamitnej pustki za nimi.
Ktoś naprawdę chce się mnie pozbyć, myślał, przesuwając się wzdłuż niewidocznej ściany, wciąż czując podmuch na twarzy. Jeden strzał, którego się nie spodziewali… ale ktoś się jednak spodziewał, prawda?
Jeśli ktoś chce pomóc więźniowi w ucieczce, daje mu klucz albo pilnik. Nie daje mu broni. Z kluczem może zdoła się wydostać; z bronią zginie.
Zatrzymał się zjedna stopą nad pustką. Chrząszcz ukazał mu otwór w podłodze emanujący potężnym ssaniem głębiny.
Vimes chwycił klatkę w zęby, cofnął się o kilka kroków… i drastycznie nie docenił odległości. Wszystkimi żebrami uderzył w drugą krawędź otworu, rozrzucając ramiona płasko na podłodze poza nią.
Odrobina ankhmorporskiego poczucia humoru z sykiem wyrwała mu się przez zęby.
Z trudem wygramolił się na podłogę korytarza i po chwili odzyskał oddech. Z kieszeni wyjął jednostrzałowca, strzelił w podłogę i rzucił broń do otworu — przez dłuższy czas stukała tam i budziła echa.
Potem ruszył dalej, cały czas czując na twarzy chłodny powiew.
To nie był już tunel. To było dno szybu. Ale zielonkawy blask ukazał jakiś stos pośrodku.
Vimes podniósł garść śniegu, a kiedy spojrzał w górę, płatki roztopiły mu się na twarzy. Uśmiechnął się w mroku. Światło chrząszcza odsłoniło brzeg umocowanych do skały spiralnych schodów.
Schody były jednak określeniem nazbyt pochlebnym. Kiedy wyrąbywano ten szyb, krasnoludy zrobiły dziury w ścianach i wbiły tam grube drewniane drągi. Vimes sprawdził jeden czy dwa-wydawały się całkiem solidne. Zachowując ostrożność, zdoła pewnie jakoś wpełznąć na górę…
Był już całkiem wysoko, kiedy jeden z nich pękł. Vimes wyrzuci! ramiona w przód i pochwycił następny. Palce ślizgały się na wilgotnym drewnie. Klatka z chrząszczem zniknęła w dole, a on, kołysząc się na niepewnym uchwycie, patrzył, jak krąg słabego zielonkawego światła zmniejsza się do punktu i gaśnie.
I wtedy uświadomił sobie, że w żaden sposób nie zdoła się podciągnąć. Palce miał zdrętwiałe, a reszta całego jego życia składała się z tego czasu, przez jaki zdoła się utrzymać na oślizłym drewnie.
Powiedzmy: około minuty.
Wiele sensownych rzeczy można zapewne dokonać w ciągu minuty, jednak większości z nich raczej nie bez użycia rąk, wisząc w ciemności nad przepaścią.
Zwolnił uchwyt. Po chwili uderzył w spiralę drągów o jeden zwój niżej. A te rozstały się ze ścianą.
Człowiek i drewno opadli o jeszcze jeden poziom. Z wyginającym żebra głuchym uderzeniem Vimes wylądował na jednym drągu, wyłamując przy tym sąsiednie. Kołysząc się łagodnie na tym jedynym solidnym, nasłuchiwał stuków i trzasków drewna, wciąż spadającego na dno szybu.
— …! — chciał zakląć, ale uderzenie odebrało mu dech. Wisiał więc jak złożona para starych spodni.
Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz spał. To, co robił na kamiennym bloku, z pewnością snem nie było. Normalny sen nie pozostawia w ustach uczucia, że ktoś nalał tam kleju.
A przecież jeszcze dziś rano ambasador Ankh-Morpork przybył, by złożyć listy uwierzytelniające. Jeszcze wieczorem komendant Straży Miejskiej z Ankh-Morpork miał rozwiązać sprawę małej i prostej kradzieży. A teraz wisiał w połowie zamarzającego szybu i raptem parę cali starego, niepewnego drewna dzieliło go od krótkiej podróży do innego świata.
Miał tylko nadzieję, że całe życie nie przesunie mu się przed oczami. Były w nim fragmenty, których wolał nie pamiętać.
— Ach, sir Samuel… Co za pech. A tak dobrze pan sobie radził.
Otworzył oczy. Słaby fioletowy poblask tuż nad nim oświetlał lady Margolottę. Siedziała w pustce.
— Może pana podrzucić? — zaproponowała. Oszołomiony Vimes pokręcił głową.
— Jeśli ma się pan od tego poczuć lepiej, to napravdę nie lubię robić takich rzeczy — powiedziała wampirzyca. — To takie… oczekivane. Ojej… Ten spróchniały kij nie vygląda zbyt…
Drąg pękł. Vimes rozłożył ręce i wylądował na niższym kręgu, jednak tylko na chwilę. Kilka stopni złamało się i zrzuciło go na następny zwój. Tym razem pochwycił tylko jeden i znowu wisiał na rękach.
Lady Margolotta spłynęła z godnością…
Daleko w dole połamane drewno huknęło o dno szybu.
— Cóż, v teorii możlivy byłby zapevne taki vłaśnie povrót na sam dół i zachovanie przy tym życia — powiedziała lady Margolotta. — Obaviam się, niestety, że te spadające belki połamały viele z tych poniżej.
Vimes przesunął dłonie. Chwyt wydawał się pewny. Może uda się podciągnąć…
— Wiedziałem, że ty za tym stoisz — wykrztusił, próbując siłą woli pobudzić do życia mięśnie ramion.
— Nie, vcale nie. Ale viedział pan, że nie ukradziono Kajzerki. Vimes spojrzał na rozmówczynię unoszącą się spokojnie w powietrzu.
— Krasnoludom by nie przyszło do głowy, że… — zaczął.
Drąg wykonał niewielkie, złowróżbne poruszenie, sugerujące jego pechowym pasażerom, że szykuje się do lądowania. Lady Margolotta podpłynęła bliżej.
— Viem, że nienavidzi pan vampirów — oświadczyła. — To dość typove dla pańskiego typu osobovości. Chodzi o aspekt… penetracyjny. Ale na pańskim miejscu, v tej chvili, zadałabym sobie pytanie… czy nienavidzę ich całym svym życiem? — Wyciągnęła rękę.
— Jedno drobne ukąszenie rozwiąże moje problemy, co? — warknął Vimes.
— Jedno ukąszenie to o jedno za viele, Samie Vimesie. Drewno zatrzeszczało. Chwyciła go za przegub.
Gdyby się chwilę zastanowił, powinien teraz wisieć uwieszony u ręki wampirzycy. Tymczasem unosił się swobodnie.
— Proszę navet nie myśleć o tym, żeby mnie puścić — ostrzegła lady Margolotta, kiedy łagodnie wznosili się szybem w górę.
— Jedno ukąszenie to o jedno za wiele? — powtórzył Vimes. Rozpoznał zniekształconą mantrę. — Jest pani… abstynentką?
— Już pravie od czterech lat.
— Żadnej krwi?
— Ależ tak. Zvierzęca. To dla nich lepsze rozviązanie niż rzeźnia, nie sądzi pan? Oczyviście stają się potem otępiałe, ale szczerze móviąc, krova i tak raczej nie zdobędzie nagrody Myśliciela Roku. Jestem na odstavce, panie Vimes.
— Na odwyku. Nazywamy to odwykiem — poprawił ją oszołomiony Vimes. — I… to zastępuje ludzką krew?
— Tak jak lemoniada zastępuje vhisky. Może mi pan vierzyć. Jednakże inteligentny umysł potrafi znaleźć jakieś… substytuty.
Brzegi szybu przemknęły obok i wylecieli na czyste, chłodne powietrze. Mróz szczypał przez koszulę. Przepłynęli trochę na bok, a potem Vimes został opuszczony w śnieg po kolana.
— Jedna z vygodniejszych cech krasnoludów to ta, że nieczęsto próbują czegoś novego i nigdy nie rezygnują ze starego — stwierdziła lady Margolotta, unosząc się nad powierzchnią śniegu. — Nietrudno było pana znaleźć.
— A gdzie jestem? — Vimes rozejrzał się wokół. Zaspy pokrywały skały i drzewa.
— W górach, spory kavałek po opacznej stronie miasta, panie Vimes. Do vidzenia.
— Chce pani zostawić mnie tutaj?
— Słucham? Przecież pan uciekł. Mnie tu z całą pevnością nie ma. Ja, vampir, ingerująca w spravy krasnoludów? Nie do pomyślenia! Ale poviedzmy tyle, że… lubię, kiedy ludzie mają róvne szanse.
— Jest mróz! A ja nie mam nawet płaszcza! Co pani chciała osiągnąć?
— Ma pan volność, panie Vimes. Czy nie pragnie jej każdy człoviek? Czy nie povinna davać cudovnego poczucia ciepła?
Lady Margolotta zniknęła wśród płatków śniegu.
Vimes zadygotał. Nie zdawał sobie sprawy, jak ciepło było pod ziemią. Ani która jest godzina. Wokół zauważał słaby, bardzo słaby brzask. Czy jest tuż po zachodzie słońca? Czy tuż przed świtem?
Pędzone wiatrem płatki piętrzyły się na jego mokrym ubraniu.
Wolność może zabić…
Schronienie — to najważniejsze. Godzina i dokładne położenie na nic się nie przydadzą martwemu. Ci zawsze wiedzą, jaka to pora i gdzie się znajdują.
Odszedł chwiejnie od wylotu szybu i wkroczył między drzewa, gdzie warstwa śniegu nie była tak gruba. Wydzielała światło, choć słabsze niż chory chrząszcz — jak gdyby płatki podczas spadania absorbowały je z powietrza.
Vimes nie czuł się dobrze w lesie. Lasy były czymś, co człowiek widzi na horyzoncie. Gdyby próbował je sobie wyobrazić, widziałby dużo drzew sterczących z ziemi jak słupy — brązowe u dołu, rozgałęzione i zielone na górze. Tutaj napotykał garby i nierówności, mroczne konary wygięte i skrzypiące pod ciężarem śniegu, który opadał z szelestem. Od czasu do czasu coś ciężkiego zsuwało się skądś z góry i następował kolejny deszcz lodowych kryształków, kiedy gałąź odskakiwała.
Widział przed sobą coś w rodzaju ścieżki, a w każdym razie szerszą, gładszą powierzchnię śniegu. Podążył nią, ponieważ nie miał żadnej bardziej sensownej alternatywy. Ciepły blask wolności nie przetrwał długo.
Vimes miał oczy miejskie. Widział, jak gliniarze je sobie wykształcają. Młody glina, który zerkał tylko na ulicę, dopiero się uczył i musiał uczyć się szybko, inaczej zyskiwał spore doświadczenie w umieraniu. Ktoś, kto patrolował ulice przez dłuższy czas, zauważał szczegóły, dostrzegał cienie, widział tło i pierwszy plan, i ludzi, którzy starali się nie być ani w jednym, ani w drugim. Angua tak patrzyła na ulice. Pracowała nad tym.
Doświadczeni gliniarze, nawet tacy jak Nobby, kiedy miał dobry dzień, spoglądali na ulicę tylko raz i to wystarczało, ponieważ widzieli wszystko.
Może istnieją też… wiejskie oczy. Oczy leśne. Vimes widział drzewa, zaspy, śnieg i niewiele więcej.
Wiatr się wzmagał. Zaczynał wyć między drzewami. Płatki śniegu kłuły w twarz.
Drzewa. Gałęzie. Śnieg.
Kopnął wzgórek obok ścieżki. Śnieg zsunął się z brązowych sosnowych igieł. Vimes na czworakach przecisnął się naprzód.
Aha…
Nadal było zimno i trochę śniegu leżało na suchych igłach, ale obciążone gałęzie wyginały się dookoła pnia niczym namiot. Wsunął się pod niego i pogratulował sobie w myślach. Nie czuł tu wiatru, a śnieżna pokrywa — wbrew zdrowemu rozsądkowi — zdawała się ogrzewać przestrzeń w dole. Nawet pachniało ciepłem… tak jakby… zwierzęcym…
Trzy wilki, leżące leniwie wokół pnia, przyglądały mu się z zaciekawieniem.
Vimes dodał metaforyczny dreszcz do tego normalnego. Zwierzęta nie wyglądały na przestraszone.
Wilki!
I to było właściwie wszystko. Równie dobrze mógł powiedzieć: śnieg! Albo: wiatr! W tej chwili byli to pewniejsi zabójcy.
Słyszał gdzieś, że wilki nie zaatakują człowieka, który bez lęku patrzy im w oczy.
Problem polegał na tym, że ogarniało go znużenie. Nie myślał jasno i bolały go wszystkie mięśnie.
Na zewnątrz zajęczał wiatr. A jego łaskawość diuk Ankh zapadł w sen.
Obudził się z cichym parsknięciem i — ku swemu zdumieniu — także ze wszystkimi kończynami na miejscach. Kropla zimnej wody, ciepłem jego ciała wytopiona ze sklepienia, spłynęła mu na kark. Mięśnie już nie bolały — większości w ogóle nie czuł.
Wilki zniknęły. Po drugiej stronie zaimprowizowanego legowiska zauważył zdeptany śnieg i światło tak jaskrawe, że aż jęknął.
Okazało się, że nastał już dzień. Niebo było tak błękitne, jakiego jeszcze nie widział, tak bardzo, że w zenicie stawało się fioletowe. Wyszedł chwiejnie na polukrowany świat, błyszczący i trzeszczący pod nogami.
Wilcze ślady odbiegały między drzewa. Vimesowi przyszło do głowy, że podążanie za nimi raczej nie zwiększy szans przetrwania. Może noc została uznana za przerwę, ale wstałjuż nowy dzień i pewnie zaczęły się poszukiwania czegoś na śniadanie.
Słońce było ciepłe, powietrze mroźne, a przed twarzą unosiła się para oddechu.
Gdzieś tu muszą być ludzie, prawda? Vimes nie znał się na wiejskich obyczajach, ale powinni się gdzieś kręcić jacyś smolarze, drwale i… spróbował się zastanowić… małe dziewczynki, niosące babciom jedzenie. Opowieści, których słuchał w dzieciństwie, sugerowały, że wszystkie lasy pełne są krzątaniny, ruchu, a czasem także krzyku. Ale tutaj panowała cisza.
Ruszył tam, gdzie — miał wrażenie — był dół, dla zasady. Najważniejsza stawała się żywność. Miał jeszcze parę zapałek i pewnie mógłby rozpalić ogień, gdyby musiał tu spędzić jeszcze jedną noc, jednakże wiele już czasu minęło od kanapek na bankiecie. To Ankh-Morpork brnie przez głęboki śnieg… Po półgodzinie dotarł na dno płytkiej doliny. Strumień pluskał tu między dwoma wałami lodu. Parował. Woda okazała się ciepła.
Przez dłuższy czas Vimes podążał wzdłuż brzegu. Lodowe nasypy przecinały ślady zwierząt. Tu i tam woda zbierała się w głębokich jeziorkach cuchnących zgniłymi jajami. Wokół nich ciężki lód pokrywał bezlistne krzaki, białe od szronu.
Jedzenie może poczekać. Vimes zdjął ubranie i posykując z gorąca, wszedł do jednego z głębszych jeziorek. Położył się w wodzie. Czy nie robią czegoś takiego w Nictofiordzie? Słyszał takie historie. Biorą gorące kąpiele w obłokach pary, a potem biegają po śniegu i okładają się brzozowymi kijami. Albo jakoś tak. Nie istniało coś tak głupiego, czego jakiś cudzoziemiec gdzieś by nie spróbował.
Bogowie, jakież to wspaniałe… Gorąca woda oznacza cywilizację. Vimes czuł, jak sztywność mięśni rozpływa się w ciepłej kąpieli. Po chwili czy dwóch poczłapał do brzegu i przeszukał swoje rzeczy. Znalazł spłaszczone pudełko cygar, a w nim kilka przedmiotów, które po wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin wyglądały jak skamieniałe gałązki. Miał dwie zapałki.
Co tam. Do demona z tym. Każdy przecież potrafi rozpalić ognisko jedną zapałką…
Wrócił do wody. To była słuszna decyzja. Czuł, jak znowu wraca do siebie, jak nabiera sił, rozgrzewany od zewnątrz i od wewnątrz…
— Ach, wasza łaskawość…
Na przeciwnym brzegu siedział Wolf von Uberwald. Był całkiem nagi. Nad nim unosiła się para, jakby po wysiłku. Mięśnie lśniły niczym posmarowane olejkiem. Prawdopodobnie były posmarowane olejkiem.
— Przebieżka po śniegu to wspaniała rzecz, prawda? — powiedział Wolf uprzejmie. — Uczy się pan zwyczajów Uberwaldu, wasza łaskawość. Lady Sybil jest cała i zdrowa, może bez przeszkód wracać do waszego miasta, kiedy tylko przełęcze będą wolne od śniegu. Wiem, że chciałby pan to usłyszeć.
Między drzewami zbliżali się mężczyźni i kobiety, wszyscy bez skrępowania nadzy, jak Wolf.
Vimes zrozumiał, że jest kąpiącym się trupem. Widział to w oczach Wolfa.
— Nie ma nic lepszego, niż przed śniadaniem wskoczyć do czegoś gorącego — powiedział.
— O tak. My także jak dotąd nie jedliśmy. — Wolf wstał, przeciągnął się i bez rozbiegu przeskoczył jeziorko. Przeszukał spodnie Vimesa.
— Wyrzuciłem ten nieszczęsny aparat Iniga — powiedział Vimes.
— Nie wydaje mi się, żeby przyjaciel mi go podrzucił.
— Wszystko to jest wielką grą, wasza łaskawość — odparł Wolf.
— Proszę sobie nie robić wyrzutów. Najsilniejszy przetrwa i tak być powinno.
— Dee to zaplanował, prawda? Wolf się roześmiał.
— Drogi mały Dee? Och, miał swój plan. Dobry mały plan, chociaż trochę szaleńczy. Na szczęście nie będzie już potrzebny.
— Chcesz, żeby krasnoludy rozpoczęły wojnę?
— Siła jest dobra. — Wolf równo poskładał ubranie Vimesa. — Ale jak niektóre inne dobre rzeczy, pozostaje dobra, jeśli nie nazbyt wielu ją posiada.
Rzucił ubranie jak najdalej.
— Co chciałbyś, żebym powiedział, wasza łaskawość? Coś w stylu „I tak pan umrze, więc równie dobrze mogę wszystko wytłumaczyć”?
— Owszem, to by pomogło — zgodził się Vimes.
— Rzeczywiście, i tak pan umrze. — Wolf uśmiechnął się. — Może to pan mi coś opowie?
Rozmawiać, by zyskiwać czas. Może już lada chwila pojawią się tu drwale i Smolarze. Jeśli nie przyniosą siekier, wszyscy będą mieli poważne kłopoty.
— Właściwie… jestem pewien, czemu w Ankh-Morpork ukradziono replikę Kajzerki — powiedział Vimes. — Przyszło mi do głowy takie przypuszczenie, że ktoś wykonał jej kopię. Tę przemycono tutaj w jednym z naszych powozów. Dyplomatów się nie przeszukuje.
— Brawo!
— Pech, że Igor przyszedł wyładować rzeczy, akurat kiedy był tam jeden z twoich chłopców. Prawda?
— Och, niełatwo jest zranić Igora.
— Nie przejmujesz się tym, co? Banda krasnoludów chce Albrechta na tro… na Kajzerce, ponieważ pragną utrzymać dawne poczucie pewności. A ty chcesz, żeby krasnoludy walczyły ze sobą. Biedny stary Albrecht nie dostanie nawet z powrotem prawdziwej Kajzerki.
— Powiedzmy tyle, że chwilowo nasze interesy są zbieżne — odparł Wolf.
Kątem oka Vimes dostrzegł, że pozostałe wilkołaki rozstawiają się wokół jeziorka.
— Potem mnie wystawiłeś — ciągnął. — Dość amatorsko, powiem szczerze. Ale też imponująco, bo przecież Dee nie miał zbyt wiele czasu, kiedy uznał, że zaczynam się zbliżać do rozwiązania. Zresztą to by się udało. Ludzie nie są dobrymi naocznymi świadkami, to wiem. Wierzą w to, co chcieli widzieć i co ktoś inny powie im, że widzieli. Ładnym pociągnięciem było podrzucenie mi tego przeklętego jednostrzałowca. Musiał naprawdę liczyć, że zabiję, aby się wyrwać…
— Czy już nie pora, żeby pan wyszedł z tej… sadzawki? — zapytał Wolf.
— Znaczy z kąpieli?
Vimes zauważył, jak Wolf się skrzywił. Och, możesz chodzić na dwóch nogach i mówić, mój chłopcze, możesz być silny jak wół — ale istota pomiędzy człowiekiem i wilkiem ma w sobie trochę z psa, prawda?
— Mamy tu taki prastary obyczaj — powiedział Wolf, odwracając głowę. — Bardzo dobry. Każdy może nam rzucić wyzwanie. To taki… pościg. Wielkie łowy. Zawody, jeśli pan woli. Jeśli ktoś nas wyprzedzi, wygrywa czterysta koron. To przyzwoita suma. Można z nią otworzyć własny interes. Oczywiście, jak z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jeśli nas nie prześcignie, kwestia pieniędzy w ogóle się nie pojawia.
— Czy w ogóle ktoś kiedyś wygrywa? — zainteresował się Vimes. Szybciej, drwale, ludzie potrzebują drewna!
— Czasami. Jeśli dużo ćwiczy i zna teren. Wielu takich, którym się poszczęściło w Bzyku, temu ciekawemu zwyczajowi zawdzięcza początki swych fortun. Damy panu godzinę for. Dla lepszej zabawy! — Wskazał ręką. — Bzyk leży w tamtym kierunku, pięć mil stąd. Obyczaj nakazuje, by nie wchodził pan do żadnego domostwa, dopóki pan tam nie dotrze.
— A jeśli nie zechcę uciekać?
— Wtedy zawody skończą się bardzo szybko. Nie lubimy Ankh-Morpork! Nie chcemy was tutaj!
— To dziwne — mruknął Vimes. Wolf zmarszczył szerokie czoło.
— To znaczy?
— No bo widzisz, gdziekolwiek się ruszę w Ankh-Morpork, stale wpadam na takich z Uberwaldu. Krasnoludy, trolle, ludzie… Wszyscy uciekają stąd radośnie i piszą do domu listy. Piszą: przyjeżdżajcie, tu jest wspaniale. Nie pożerają człowieka żywcem za dolara.
Wolf uniósł wargę, odsłaniając błysk siekacza. Vimes widywał taki wyraz na twarzy Angui. Oznaczał, że miała nastrój pod psem. A wilkołak może być pod psem w całości.
Postanowił sprawdzić swoje szczęście. Nie był pewien, czy w ogóle jeszcze działa.
— Angua świetnie się miewa…
— Vimes! Pan Cywilizowany! Ankh-Morpork! Będziesz uciekał! Z nadzieją, że nogi go utrzymają, Vimes wspiął się na ośnieżony brzeg — jak najwolniej potrafił.
Wilkołaki wybuchnęły śmiechem.
— Wchodzisz do wody w ubraniu? Spojrzał na swe parujące nogi.
— Nigdy nie wiedzieliście kalesonów?
Wolf znów wydął wargi. Spojrzał tryumfalnie na pozostałych.
— Oto cywilizacja — powiedział.
Vimes pociągnął parę razy z cygara i rozejrzał się po zimowym lesie z taką wyższością, na jaką tylko było go stać.
— Czterysta koron, powiadasz? — Tak.
Raz jeszcze zaśmiał się w stronę lasu.
— Nie wiesz, ile to będzie w walucie Ankh-Morpork? Dolar pięćdziesiąt?
— Ta kwestia się nie pojawi! — krzyknął Woli.
— Nie chciałbym być zmuszony, żeby wydawać to wszystko tutaj…
— Uciekaj!
— Cóż, w tej sytuacji nie będę pytał, czy masz przy sobie pieniądze.
Oddalił się od wilkołaków, zadowolony, że nie widzą jego twarzy — i bardzo mocno czując, że skóra z pleców usiłuje przepełznąć do przodu.
JSzedł spokojnie. Mokre kalesony zaczynały trzeszczeć na mrozie… Wreszcie był pewien, że zniknął z pola widzenia stada.
Pomyślmy… Są silniejsze od ciebie, znają teren, a jeśli są tak dobre jak Angua, potrafią wytropić pierdnięcie w śniadaniu skunksa. A nogi już teraz cię bolą…
Więc gdzie są plusy? No, naprawdę bardzo rozzłościłeś Wolfa.
Vimes ruszył biegiem.
Niezbyt wielki to plus, jeśli się dobrze zastanowić.
Vimes pobiegł szybciej.
W oddali rozległo się wycie wilków.
Jest takie powiedzenie, że na pikiecie nic dobrze nie wygląda.
Kapral Nobbs, a raczej C.W. St J. Nobbs, przewodniczący Gildii Strażników, o tym właśnie rozmyślał. Trochę wczesnego śniegu syczało w metalowym bębnie, który — zgodnie z przyjętą strajkową tradycją — jarzył się czerwienią przed wejściem do komendy.
Główny problem, jak to widział, polegał na tym, że było coś filozoficznie niewłaściwego w pikietowaniu budynku, do którego i tak nie chciał wejść nikt oprócz strażników. Niemożliwe jest niedopuszczanie ludzi do miejsca, gdzie nie chcą dotrzeć. Nie da się tego zrobić.
Pieśni nie poskutkowały. Jakaś staruszka rzuciła mu pensa.
— Colon, Colon, Colon! Idź! Idź! Idź! — krzyczał zachwycony Reg Shoe, wymachując afiszem.
— To nie brzmi dobrze, Reg — stwierdził Nobby. — Kiedy tak szybko mówisz, przypomina to wezwanie do kolonizacji.
Przyjrzał się innym afiszom. Dorfl trzymał wielki, gęsto zapisany karton, gdzie były wymienione szczegółowo wszystkie ich pretensje, z odwołaniami do regulaminu straży i z cytatami tekstów filozoficznych. Z kolei funkcjonariusz Wizytuj miał wypisane na płycie sklejki: Jaką korzyść ma królestwo, jeśli z wołu powietrze spusz-czone będzie? Zagadki II, w. 3”.
Nie wiadomo czemu te nieodparte argumenty nie powalały miasta na kolana.
Obejrzał się, słysząc podjeżdżającą karetę — i zobaczył drzwiczki z herbem składającym się głównie z czarnej tarczy. A ponad nią, w okienku, zobaczył twarz lorda Vetinariego.
— Ach, toż to nie kto inny jak kapral Nobbs! — zawołał lord Vetinari.
W tym momencie Nobby wiele by dał, żeby być kimkolwiek innym niż kapralem Nobbsem.
Nie był pewien, czy jako strajkujący powinien salutować. Zasalutował jednak, uznając, że salut rzadko kiedy bywa czymś nie na miejscu.
— Jak rozumiem, przestaliście wykonywać pracę, kapralu — ciągnął Patrycjusz. — W waszym wypadku jestem pewien, że sprawiło to istotną trudność.
Nobby nie był pewien sensu tego zdania, jednak Vetinari wyglądał na przyjaźnie usposobionego.
— Nie mogliśmy patrzeć bezczynnie, kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo miasta, sir — odparł, z każdego niezablokowanego pora skóry ociekając urażoną lojalnością.
Vetinari milczał przez chwilę — tak długo, by do świadomości Nobby’ego przesączyły się spokojne, zwyczajne odgłosy życia miasta znajdującego się jakoby na skraju katastrofy.
— Cóż, oczywiście nawet przez myśl mi nie przeszło, by się wtrącać — zapewnił w końcu. — To sprawa gildii. Jestem przekonany, że po swoim powrocie jego łaskawość w pełni to zrozumie. — Stuknął w burtę powozu. — Jedziemy.
I kareta zniknęła.
Myśl, która od pewnego czasu szturchała Nobby’ego nerwowo, tę właśnie chwilę wybrała, by zaatakować ponownie.
Pana Vimesa chyba rozerwie, pomyślał. Dostanie szału.
Lord Vetinari usiadł wygodnie na ławeczce i uśmiechnął się do siebie.
— Eee… Mówił pan poważnie, sir? — zapytał siedzący naprzeciwko Drumknott.
— Oczywiście. Zanotuj proszę, żeby około trzeciej kuchnia posłała im bułeczki i kakao. Anonimowo, naturalnie. To był dzień bez przestępstw, Drumknott. Bardzo niezwykła okoliczność. Nawet Gildia Złodziei się nie wychyla.
— Rzeczywiście, panie. Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież gdy kot śpi…
— To prawda, Drumknott, jednak myszy szczęśliwie nie są skrępowane myślą o przyszłości. Ludzie natomiast są. Wiedzą, że Vi-ines wróci tu za tydzień czy dwa. I nie będzie z tego zadowolony. Naprawdę nie będzie. A kiedy komendant straży jest niezadowolony, zwykle rozrzuca to niezadowolenie wokół siebie niby wielką łopatą. — Uśmiechnął się znowu. — To dla wszystkich rozsądnych ludzi czas, by być uczciwym. Mam tylko nadzieję, że Colon jest dostatecznie głupi, by tego nie przerywać.
Śnieg padał coraz gęściejszy.
— Jakże piękny jest śnieg, siostry moje…
Trzy kobiety siedziały przy oknie w samotnym domku i wyglądały na białą zimę Uberwaldu.
— I jakże zimny jest viatr — oznajmiła druga siostra. Trzecia, najmłodsza, westchnęła ciężko.
— Dlaczego ciągle musimy móvić o pogodzie?
— A co jeszcze mamy?
— No viecie, jest albo mróz trzaskający, albo żar z nieba się leje. Vłaścivie nic vięcej, napravdę.
— Tak to się układa v naszej Matce Uberwaldzie — odparła najstarsza siostra, — powoli i surowo. — Viatr i śnieg, i straszlivy upał latem…
— Viecie, gdybyśmy tak vycięły viśniovy sad, można by zbudovać tor dojazdy na vrotkach…
— Nie.
— A może cieplarnię? Byśmy hodovały ananasy.
— Nie.
— Gdybyśmy się przeprovadziły do Bzyku, mogłybyśmy vynająć duże mieszkanie za koszt utrzymania tego domu…
— To jest nasz dom, Irino — upomniała ją starsza siostra. — Ach, dom utraconych złudzeń i zaviedzionych nadziei…
— Mogłybyśmy chodzić na tańce i v ogóle…
— Pamiętam, kiedy mieszkałyśmy w Bzyku — wtrąciła z rozmarzeniem średnia siostra. — Vszystko było vtedy lepsze.
Najmłodsza siostra westchnęła i wyjrzała przez okno. I krzyknęła zaskoczona.
— Jakiś mężczyzna biegnie przez viśniovy sad!
— Mężczyzna? Czego mógłby chcieć od nas? Najmłodsza siostra wytężyła wzrok.
— Vygląda na to, że chce… pary spodni…
— Ach… — westchnęła średnia siostra z rozmarzeniem. — Spodnie były vtedy lepsze…
Biegnące stado zatrzymało się w chłodnej, błękitnej dolinie. Wycie wzniosło się w powietrze. Angua podbiegła do sań, chwyciła w zęby swoją torbę z ubraniem, spojrzała na Marchewę i zniknęła między zaspami. Kilka chwil później wróciła, zapinając koszulę.
— Wolfgang znowu zmusił jakiegoś nieszczęśnika do gry — powiedziała. — Muszę z tym skończyć. I tak było źle, kiedy ojciec utrzymał tę tradycję, ale on przynajmniej grał uczciwie. Wolfgang oszukuje. Nikt nie może wygrać.
— To ta gra, o której mi opowiadałaś?
— Właśnie ta. Ale ojciec prowadził ją zgodnie z zasadami. Jeśli biegacz był sprytny i szybki, dostawał czterysta koron, a ojciec przyjmował go obiadem w zamku.
— Jeśli przegrał, twój ojciec przyjmował go na obiad w lesie.
— Dzięki, że mi przypomniałeś.
— Próbowałem nie być uprzejmy.
— Możesz posiadać ukryty talent — mruknęła Angua. — Ale chodzi mi o to, że nikt biegać nie musiał. Nie będę przepraszała. Byłam gliną w Ankh-Morpork, nie zapominaj. Dewiza miasta: Wolno ci nie dać się zabić.
— Tak naprawdę to brzmi…
— Marchewa! Wiem. A dewizą naszej rodziny jest Homo homini lupus. Człowiek człowiekowi wilkiem! To głupie. Czy myślisz, że chodzi o to, że ludzie są nieśmiali, pełni rezerwy, lojalni i zabijają, tylko kiedy są głodni? Nie. Chodzi o to, że ludzie wobec innych ludzi zachowują się jak ludzie, a im są gorsi, tym bardziej wierzą, że są podobni do wilków. Ludzie nienawidzą wilkołaków, bo widzą w nas wilki, a wilki nienawidzą wilkołaków, bo wewnątrz nas dostrzegają człowieka… I trudno im się dziwić.
Vimes ominął dom i pognał do sąsiedniej stodoły. Przecież musi tam coś być. Wystarczyłyby chociaż dwa worki. Ludzie często poważnie nie doceniają trących właściwości zamarzniętej bielizny.
Biegł już pół godziny. No, właściwie dwadzieścia pięć minut. Przez pozostałe pięć utykał, rzęził, chwytał się za pierś i zastanawiał, jak poznać, że dostało się ataku serca.
Stodoła wyglądała jak… stodoła. Były tu stosy siana, zakurzone narzędzia rolnicze… i wiszące na gwoździu parę przetartych worków. Z wdzięcznością porwał jeden z nich.
Za jego plecami skrzypnęły wrota. Odwrócił się błyskawicznie, przyciskając worek do siebie. Zobaczył trzy ciemno ubrane kobiety przyglądające mu się z uwagą. Jedna ściskała w drżącej dłoni nóż kuchenny.
— Czy przyszedłeś nas zgvałcić? — zapytała.
— Madame! Ścigają mnie wilkołaki!
Wszystkie trzy spojrzały po sobie. Worek nagle wydał się Vime-sowi o wiele za mały.
— Ehm… Czy zajmie ci to cały dzień? — chciała wiedzieć jedna z kobiet.
Vimes mocniej przycisnął do siebie worek.
— Drogie panie! Proszę! Potrzebuję spodni!
— To vidzimy.
— I broni, i butów, jeśli jakieś macie. Proszę. Szeptały do siebie przez chwilę.
— Mamy smętne i niepotrzebne portki vujaszka Vani — przyznała jedna z nich z powątpiewaniem.
— Rzadko je nosił — dodała inna.
— A ja mam siekierę w szufladzie z pościelą — oznajmiła najmłodsza. Rzuciła dwóm pozostałym zawstydzone spojrzenie. — To na vypadek gdyby była mi kiedyś potrzebna, napravdę! Niczego nie chciałam ścinać!
— Będę bardzo wdzięczny — zapewnił Vimes. Dostrzegł szykowne, choć staromodne suknie, wyblakłą elegancję i zagrał jedyną pozostałą mu kartą. — Jestem jego łaskawością diukiem Ankh, choć przyznaję, że nie jest to oczywiste w tej…
Nastąpiło potrójne westchnienie.
— Ankh-Morpork!
— Macie tam vspaniałą operę i viele śvietnych galerii.
— Takie cudovne aleje!
— Pravdziva przystań kultury, vyrafinovania i volnych mężczyzn z dobrych rodzin.
— Ehm… Powiedziałem: Ankh-Morpork — przypomniał Vimes. — Przez A i przez M.
— Zavsze marzyłyśmy, żeby tam pojechać.
— Jak tylko wrócę do domu, każę przysłać paniom trzy bilety na dyliżans — obiecał Vimes. Uszami duszy słyszał już śnieg skrzypiący pod biegnącymi łapami. — Ale, drogie panie, gdybyście mogły przynieść mi te rzeczy…
Wyszły pospiesznie. Tylko najmłodsza zatrzymała się przy drzwiach.
— Czy v Ankh-Morpork macie długie, mroźne zimy? — spytała.
— Zwykle raczej błoto i topniejący śnieg.
— A viśniove sady?
— Obawiam się, że raczej nie. Uniosła w górę zaciśniętą pięść.
— Taaak!
Po kilku minutach Vimes znów został w stodole sam, mając na sobie parę starych czarnych spodni, które przewiązał w pasie powrozem. W ręku trzymał zaskakująco ostrą siekierę.
Miał może pięć minut. Wilki prawdopodobnie się nie zatrzymują, żeby pomyśleć o atakach serca.
Nie warto było po prostu uciekać. Potrafią biec szybciej. Musiał się trzymać blisko cywilizacji i jej kluczowych elementów, takich jak spodnie.
Może jednak czas działał na jego korzyść… Angua nigdy nie mówiła wiele o swoim świecie, ale na pewno wspominała, że w dowolnym kształcie wilkołak z wolna traci niektóre umiejętności tej drugiej formy. Po kilku godzinach spędzonych na dwóch nogach jej węch zmieniał się z niesamowitego na zaledwie bardzo dobry. Kiedy zbyt długo była wilkiem… to jakby się upiła, jeśli dobrze Vimes to rozumiał; ta mała cząstka wewnątrz nadal dawała instrukcje, ale cała reszta zachowywała się głupio.
Część ludzka powoli traciła władzę.
Raz jeszcze rozejrzał się po stodole. Była tam drabina prowadząca na strych. Vimes wspiął się na nią i wyjrzał przez nieoszklone okno. Niedaleko płynęła rzeka, a na brzegu dostrzegł coś, co wyglądało na hangar dla łodzi.
Jak mógłby myśleć wilkołak?
Kiedy wilkołaki dotarły do zabudowań, zwolniły kroku. Ich przywódca zerknął na swego porucznika i skinął łbem. Porucznik odbiegł w kierunku przystani. Pozostali weszli za Wolfem do wnętrza. Ostatni na moment stał się człowiekiem, aby zamknąć wrota i zasunąć sztabę.
Wolf zatrzymał się pośrodku stodoły. Siano leżało rozrzucone na klepisku w wielkich, luźnych stosach.
Delikatnie przesunął je łapą, odsłaniając mocno napiętą linę. Nabrał tchu. Wyczuwając, co zaraz nastąpi, pozostałe wilkołaki odwróciły wzrok. Nastąpiła chwila wytężonej bezkształtności, a potem już podnosił się wolno na dwóch nogach, mrugając niepewnie w zaraniu człowieczeństwa.
To ciekawe, pomyślał stojący na strychu Vimes. Przez sekundę czy dwie po przemianie nie orientują się w sytuacji…
— Ach, wasza łaskawość… — Wolf rozejrzał się uważnie. — Pułapka? Jakież to… cywilizowane.
Zauważył Vimesa, który stał na górnym poziomie, przy oknie.
— I niby co to ma robić, wasza łaskawość? Vimes schylił się i podniósł lampę oliwną.
— Powinno odwracać uwagę.
Cisnął lampę w dół, na suche siano, a za nią rzucił swoje cygaro. Potem chwycił siekierę i przecisnął się przez okno akurat w chwili, kiedy rozlana oliwa zrobiła „uumf!”.
Zeskoczył w śnieg i pobiegł na nabrzeże.
Prowadziły tam też inne ślady, wcale nie ludzkie. Kiedy dotarł do drzwi, machnął szeroko siekierą w ciemności. Wynagrodził go urwany skowyt.
Schowana w krzywej szopie łódka była w jednej czwartej wypełniona ciemną wodą, ale nie ośmielił się nawet myśleć o szukaniu czerpaka. Chwycił zakurzone wiosła i ze sporym wysiłkiem, lecz niewielką szybkością wypłynął na rzekę.
Jęknął. Wolf biegł swobodnie po śniegu, a za nim reszta stada. Wydawało się, że są wszyscy.
Wolf przyłożył do ust złożone dłonie.
— Bardzo cywilizowanie, wasza łaskawość! Ale widzisz, kiedy podłożysz ogień w stodole pełnej wilków, one wpadają w panikę! Jednak kiedy są wilkołakami, wasza łaskawość, jeden z nich po prostu otwiera wrota. Nie można zabić wilkołaka, panie Vimes!
— Powiedz to temu na przystani! — krzyknął Vimes, kiedy prąd porwał łódkę.
Wolf przez chwilę spoglądał w mrok szopy, po czym znów uniósł ręce.
— Wyjdzie z tego, panie Vimes!
Vimes zaklął pod nosem, bo wbrew jego nadziei dwa wilkołaki rzuciły się do wody i teraz płynęły szybko na drugi brzeg. Ale to takie psie zabawy… Skakać radośnie do wody pod gołym niebem, ale walczyć jak lew przeciwko wannie.
Wolfgang ruszył wzdłuż brzegu. Tych dwóch z wody wyszło na drugi i teraz po obu stronach biegli równo z łódką.
Ale prąd niósł ją coraz szybciej. Vimes zaczął oburącz wybierać wodę.
— Nie wyprzedzicie rzeki, Wolf! — zawołał.
— Nie musimy, panie Vimes! To nie jest prawdziwy problem. Prawdziwy problem jest taki: czy pan może przepłynąć przez wodospad? Do zobaczenia wkrótce, Cywilizowany!
Vimes popatrzył naprzód. Spory kawałek przed nim rzeka wyglądała na uciętą. Kiedy się skoncentrował, wewnętrzne ucho grozy usłyszało odległy huk.
Znowu chwycił wiosła i próbował płynąć w górę. Rzeczywiście, udało mu się posuwać wolno pod prąd. Tyle że nie mógł długo wiosłować szybciej, niż wilkołaki mogą biegać. A starcie z dwoma na brzegu, kiedy są przygotowane i czekają na niego, raczej nie wchodziło w grę.
Jeśli teraz spłynie do wodospadu, może dotrzeć na dno prędzej niż one…
Nie było to dobre zdanie, jakkolwiek próbował je ułożyć.
Wypuścił wiosła i chwycił cumę. Jeśli zrobię kilka pętli, myślał, będę mógł przywiązać sobie do pleców siekierę.
I wyobraził sobie, co może się stać człowiekowi, który z przytroczonym do siebie ostrym kawałkiem metalu wpada w ten kocioł pod wodospadem…
DZIEŃ DOBRY.
Vimes mrugnął. W łódce siedziała teraz wysoka postać w czarnej szacie.
— Jesteś Śmiercią?
TO PRZEZ KOSĘ, TAK? LUDZIE ZAWSZE ZAUWAŻAJĄ KOSĘ.
— Czy ja umrę? MOŻLIWE.
— Możliwe? Pojawiasz się, kiedy ludzie mają być może umrzeć? O TAK. TO CAŁKIEM NOWA REGUŁA. Z POWODU ZASADY NIEOZNACZONOŚCI.
— Co to takiego?
NIE JESTEM PEWIEN.
— Nie bardzo mi to pomogło.
TO CHYBA ZNACZY, JAK SĄDZĘ, ŻE LUDZIE MOGĄ UMRZEĆ, ALE NIE MUSZĄ. CHCĘ PRZY TYM ZAZNACZYĆ, ŻE STRASZNIE MI TO KOMPLIKUJE PLAN PRACY, ALE STARAM SIĘ BYĆ NA BIEŻĄCO Z NOWYMI TEORIAMI.
Huk rozlegał się teraz o wiele głośniej. Vimes położył się w łódce i chwycił burty.
Rozmawiam ze Śmiercią, uznał, żeby nie myśleć o tym, co się stanie.
— Czy nie widziałem cię w zeszłym miesiącu? Ścigałem Większego niż Mały Dave Dave’a wzdłuż ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej i spadłem z parapetu?
ZGADZA SIĘ.
— Wylądowałem na wozie. Nie zginąłem!
ALE MOGŁEŚ.
— Bo myślałem, że każdy ma taką jakby klepsydrę i ona wskazuje, kiedy ma umrzeć.
Ryk wody był już niemal fizycznie dotykalny. Vimes mocniej złapał się łódki.
TO PRAWDA. MA, przyznał Śmierć.
— Ale nie musi?
NIE. UMRZE. CO DO TEGO NIE MA WĄTPLIWOŚCI.
— Przecież mówiłeś…
TAK. TROCHĘ TRUDNO TO ZROZUMIEĆ, PRAWDA? NAJWYRAŹNIEJ ISTNIEJE COŚ TAKIEGO, CO NAZYWA SIĘ SPODNIAMI CZASU, CHOĆ TO TROCHĘ DZIWNE, BO PRZECIEŻ CZAS NIE…
Łódka przesunęła się nad krawędzią wodospadu.
Vimes doznał ogłuszającego uczucia bijącej w niego huczącej wody, a po nim grzmiącego łomotu w uszach, kiedy wylądował w jeziorku w dole. Z wysiłkiem wydostał się na to, co uchodziło za powierzchnię, i poczuł, że prąd go porywa, uderza nim o głaz, a potem przetacza w białej od piany wodzie.
Na oślep wymachiwał rękami, pochwycił kolejny głaz i przesunął się w stosunkowo spokojny obszar. Kiedy walczył o oddech, zobaczył przeskakujący z kamienia na kamień szary kształt. A potem rozpętała się kolejna dawka piekła, gdy kształt, warcząc, wpadł do wody tuż obok.
Vimes chwycił go rozpaczliwie i trzymał z całej siły, gdy wilkołak usiłował go ugryźć. Łapa wyciągnęła się, szukając oparcia na śliskiej skale, po czym, przy nieoczekiwanych trudnościach, zwierzę zareagowało odruchowo — zmieniło się…
Wyglądało to tak, jakby forma wilka zmalała, a forma ludzka się powiększyła, w tej samej przestrzeni i tym samym czasie, z chwilą straszliwego zniekształcenia, gdy obie przechodziły przez siebie.
A potem nastąpił moment, który Vimes zauważył już wcześniej, sekunda oszołomienia…
Wystarczyła, by Vimes — każdą drobiną siły, jaką jeszcze w sobie znalazł — uderzył głową człowieka o kamień. Zdawało mu się, że słyszy trzask.
Odepchnął się i pozwolił, by prąd poniósł go dalej; walczył tylko, aby utrzymywać się blisko powierzchni. Woda zabarwiła się krwią. Vimes nigdyjeszcze nie zabił nikogo gołymi rękami. Prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nikogo nie zabił z premedytacją. Zdarzały się zgony, bo kiedy ludzie staczają się z dachu, próbując udusić się na-wzajem, tylko od szczęścia zależy, kto się znajdzie na górze, gdy uderzą w ziemię. Ale to co innego. Co wieczór kładł się do łóżka, święcie w to wierząc.
Zęby mu dzwoniły, a oczy bolały od blasku słońca, ale czuł się… dobrze.
Właściwie to miał ochotę walić pięściami w pierś i krzyczeć.
Próbowali go zabić!
Postaraj się, żeby pozostawali wilkami, odezwał się cichy wewnętrzny głos. Im dłużej biegają na czterech nogach, tym mniej są inteligentne.
A głębszy głos, krwawy i pierwotny, rozbrzmiewający o wiele, wiele dalej wewnątrz, mówił: Pozabijaj ich wszystkich!
Wściekłość wrzała w nim teraz, walcząc z chłodem.
Stopami dotknął dna.
Rzeka rozszerzała się tutaj w coś dostatecznie rozległego, by można to nazwać jeziorem. Wzdłuż brzegu narósł szeroki próg lodu, tu i tam pokryty nawianym śniegiem. Nad wodą snuły się pasma mgły — mgły pachnącej siarką. Samotny wilkołak, towarzysz tego, który dryfował teraz z prądem, przyglądał mu się z brzegu. Chmury znowu przesuwały się po tarczy słońca, a śnieg padał wielkimi, postrzępionymi płatkami.
Vimes przebrnął do lodowej powierzchni i spróbował się na nią wciągnąć, ale zatrzeszczała groźnie pod jego ciężarem. Przecięły ją zygzaki pęknięć.
W^ilk ostrożnie podbiegł bliżej. Vimes podjął następną desperacką próbę, ale blok lodu odłamał się, przechylił i zniknął pod wodą. Drapieżnik odczekał jeszcze chwilę, po czym przesunął się po lodzie dalej; warknął, kiedy drobne pęknięcia rozbiegły się spod łap jak gwiazdy.
Cień przesunął się w płytkiej wodzie w dole. A potem nastąpiła eksplozja wody i oddechu, gdy Vimes przebił lód obok wilkołaka, pochwycił go wpół i runął z powrotem.
Pazur rozdarł mu bok, lecz Vimes nadal rękami i nogami z całej siły ściskał przeciwnika. Koziołkowali pod lodem.
Wiedział, że to rozpaczliwa próba wytrzymałości płuc. Ale to nie z niego przed chwilą wyciśnięto powietrze. Trzymał więc, woda dudniła mu w uszach, zwierz wyrywał się i próbował drapać… A potem, gdy Vimes mógł już tylko puścić albo utonąć, wybił sobie drogę do powierzchni.
Nic go nie atakowało. Łamiąc lód, wyszedł na brzeg, osunął się na kolana i zwymiotował.
Wokół niego, wśród gór, wszędzie rozległo się wycie. Uniósł głowę. Krew napływała mu do ramion. Powietrze cuchnęło zgniłymi jajami. A w tamtym kierunku, jakąś milę od niego, na wzgórzu wznosiła się wieża sekarowa…
…z kamiennymi murami i z drzwiami, które można zaryglować.
Zataczając się, ruszył naprzód. Śnieg pod stopami ustępował już miejsca szorstkiej trawie i mchom. Zrobiło się cieplej, ale było to lepkie ciepło gorączki. Kiedy się rozejrzał, zdał sobie sprawę, gdzie się znalazł.
Przed sobą widział tylko nagą ziemię i skały, ale od czasu do czasu pewne jej fragmenty poruszały się z cichym „bul!”. Gdzie spojrzał, wszędzie wystrzeliwały gejzery tłuszczu. Małe tłuszczowe sadzawki otoczone były pierścieniami odwiecznego, zakrzepłego żółtego tłuszczu, tak starego i zjełczałego, że nawet Sam Vimes nie użyłby go do grzanki, chyba że byłby bardzo głodny. Pływały w nich nawet jakieś czarne kropki, które po bliższym przyjrzeniu okazały się owadami. Widać za wolno się uczyły, co robić w razie spotkania z gorącym tłuszczem.
Vimes przypomniał sobie, co opowiadał Igor. Czasami krasnoludy pracujące w pokładach, gdzie tłuszcz przed tysiącleciami zakrzepł w coś podobnego do łoju, znajdowały niezwykłe pradawne zwierzęta, idealnie zachowane, ale usmażone na skwarki. Prawdopodobnie… Vimes zauważył, że chichocze z czystego zmęczenia… prawdopodobnie zatłuszczone na śmierć. Muahahaa!
Śnieg padał już gęsto i jeziorka tłuszczu skwierczały. Osunął się na kolana. Wszystko go bolało. Nie chodziło już o to, że mózg wypisywał czeki, których ciało nie mogło zrealizować. Posunął się dalej: stopy pożyczały pieniądze, których nie miały nogi, a mięśnie grzbietu szukały drobnych pod poduszkami kanapy.
I wciąż nic się za nim nie pojawiało. A przecież do tej pory na pewno pokonały już rzekę…
I wtedy zobaczył jednego. Mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą go nie było. Drugi wysunął się zza pobliskiej zaspy.
Siedziały i patrzyły na niego.
— No to chodźcie! — wrzasnął do nich Vimes. — Na co czekacie? Sadzawki tłuszczu syczały i bulgotały dookoła. Ale przynajmniej było tu ciepło. Jeśli one nie mają zamiaru się ruszyć, to on też nie.
Zauważył drzewo na granicy obszaru tłuszczowych gejzerów. Wydawało się ledwie żywe, z tłustymi soplami na końcach co dłuższych gałęzi — ale wyglądało także na możliwe do wspinaczki. Skoncentrował się na nim, próbując ocenić odległość i prędkość, do jakiej jeszcze jest zdolny.
Wilkołaki odwróciły łby i także spojrzały na drzewo.
Następny pojawił się na polanie, w innym miejscu. Teraz obserwowały go już trzy. Nie miały zamiaru go gonić, uświadomił sobie, dopóki nie zacznie uciekać. Inaczej nie byłoby… zabaw)’.
Wzruszył ramionami i stanął plecami do drzewa… a potem odwrócił się i pobiegł. Zanim dotarł do połowy drogi, zaczął się obawiać, że serce podjedzie mu do krtani, ale biegł dalej. Podskoczył niezgrabnie, złapał niską gałąź, ześliznął się, wstał zdyszany, znów chwycił gałąź i zdołał jakoś się podciągnąć. W każdej sekundzie spo-dziewał się, że poczuje pierwsze ukłucie przebijających skórę zębów.
Zakołysał się na tłustym drzewie. Wilkołaki nie ruszyły się, ale przyglądały z zaciekawieniem.
— Dranie — wycharczał Vimes.
Po chwili wstały i ostrożnie wybierając drogę, ruszyły do drzewa. Bez pośpiechu. Vimes wspiął się trochę wyżej.
— Ankh-Morpork! Panie Cywilizowany! Gdzie teraz masz broń, Ankh-Morpork?
To był głos Wolfganga. Vimes rozejrzał się. Teraz, kiedy zapadał wieczór, fioletowe cienie szybko wypełniały przestrzenie między zaspami.
— Załatwiłem dwóch z was! — zawołał.
— O tak. Później potwornie będą ich boleć głowy. Jesteśmy wilkołakami, Ankh-Morpork. Dość trudno nas powstrzymać!
— Mówiłeś, że wy…
— Ten wasz pan Sleeps biegał o wiele szybciej od ciebie, Ankh-Morpork!
— Wystarczająco szybko?
— Nie! A ten człowiek w małym czarnym kapeluszu walczył lepiej od ciebie!
— Wystarczająco dobrze?
— Nie! — krzyknął z satysfakcją Wolf.
Vimes warknąt gniewnie. Nawet skrytobójcy nie zasługiwali na taką śmierć.
— Niedługo zajdzie słońce! — krzyknął.
— Tak! Oszukałem cię z tym zachodem słońca!
— W takim razie odnajdź mnie o świcie! Przyda mi się drzemka!
— Zamarzniesz na śmierć, Człowieku Cywilizowany!
— I dobrze!
Vimes przyjrzał się pobliskim drzewom. Nawet gdyby zdołał na któreś przeskoczyć, były iglaste — lądowanie na takim jest bolesne, a spaść łatwo.
— To pewnie to słynne ankhmorporskie poczucie humoru, co?
— Nie, to była tylko ironia! — zawołał Vimes, wciąż szukając drzewnej trasy ucieczki. — Będziesz wiedział, że doszliśmy do słynnego ankhmorporskiego poczucia humoru, kiedy zacznę mówić o piersiach i pierdzeniu, ty zadufany sukinsynu.
Jakie miał wyjścia? Mógł zostać na tym drzewie i umrzeć albo rzucić się do ucieczki i też umrzeć. Z tych dwóch możliwości umieranie w jednym kawałku wydawało się lepsze.
BARDZO DOBRZE SOBIE RADZISZ JAK NA KOGOŚ W TWOIM WIEKU.
Śmierć siedział wyżej na gałęzi.
— Siedzisz mnie czy jak?
ZNANE JEST CI POWIEDZENIE „ŚMIERĆ STALE MU TOWARZYSZY?
— Ale przecież normalnie cię nie widzę!
MOŻE TERAZ JESTEŚ W STANIE PODWYŻSZONEJ ŚWIADOMOŚCI WYWOŁANEJ PRZEZ NIEDOSTATECZNĄ ILOŚĆ POŻYWIENIA, SNU I KRWI?
— Masz zamiar mi pomóc? NO… TAK.
— Kiedy?
EHM… KIEDY BÓL STANIE SIĘ NIE DO ZNIESIENIA. ŚMIERĆ ZAWAHAŁ SIĘ CHWILĘ, NIM PODJĄŁ: JEDNAKŻE JUŻ MÓWIĄC TO, ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE NIE TAKIEJ ODPOWIEDZI OCZEKIWAŁEŚ.
Słońce zbliżało się już do horyzontu, coraz większe i bardziej czerwone.
Pościg za słońcem… To jeszcze jeden uberwaldzki sport, prawda? Dotrzeć bezpiecznie do domu, zanim zajdzie.
Pół mili, może więcej, w głębokim śniegu, na wznoszącym się terenie.
Ktoś wspinał się na drzewo. Vimes czuł, jak trzęsą się gałęzie. W chłodnym niebieskawym półmroku nagi mężczyzna cicho podciągał się z gałęzi na gałąź.
Vimesa ogarnęła wściekłość. Nie powinny tego robić.
Z dołu usłyszał stęknięcie — wspinacz pośliznął się, ale utrzymał na tłustej gałęzi.
JAK SIĘ CZUJESZ, W GŁĘBI SAMEGO SIEBIE?
Zamknij się! Nawet jeśli jesteś halucynacją!
Wilkołaki muszą przecież mieć coś, co mógłby wykorzystać.
Dostawał sekundę łaski, kiedy zmieniały kształt, ale wiedziały już, że wie o tym…
Żadnej broni. Zauważył to w zamku. W zamkach zawsze jest jakaś broń. Włócznie, topory, te śmieszne zbroje, wielkie stare miecze… Nawet wampiry mają na ścianach kilka rapierów. Bo czasem i wampir musi użyć broni.
Wilkołaki nie. Nawet Angua się wahała, nim sięgnęła po miecz. Dla wilkołaka fizyczna broń zawsze będzie tym gorszym wyborem.
Vimes splótł nogi i przewinął się na gałęzi, kiedy wilkołak wspiął się do góry. Trafił go w ucho, a kiedy tamten uniósł głowę, wyprowadził następne uderzenie prosto w nos.
Wilkołak trzepnął go, aż Vimesowi zadzwoniło w uszach, i to by zakończyło sprawę, tyle że przy tym podciągnął się wyżej i znalazł w zasięgu Łokcia Vimesa.
Skuteczność usprawiedliwia użycie wielkiej litery. Łokieć tryumfował w wielu ulicznych bójkach. Vimes już we wczesnych etapach kariery odkrył, że cmentarze pełne są ludzi, którzy czytali markiza de Fantaillera. A przecież sensem walki jest jak najszybsze wyeliminowanie tego drugiego. Nie chodzi o zdobywanie punktów. Vimes często walczył w okolicznościach, gdzie możliwość swobodnego użycia rąk byłaby luksusem. Ale zadziwiające, jaką siłę przekonywania ma dobrze wysunięty łokieć, często w asyście kolana.
Wbił go w krtań wilkołaka i został wynagrodzony straszliwym charkotem. Potem złapał garść włosów, szarpnął, puścił i otwartą dłonią uderzył w twarz — w szaleńczej próbie niedopuszczenia, by tamten zdołał choć przez sekundę pomyśleć. Nie mógł na to pozwolić — widział, jakie ma mięśnie.
Wilkołak zareagował.
Nastąpił nagły moment morfologicznej nieoznaczoności. Nos zmienił się w pysk, kiedy pięść Vimesa była już w drodze, ale gdy wilk otworzył paszczę, by zaatakować, uświadomił sobie dwie rzeczy. Pierwsza, to że tkwi wysoko na drzewie — pozycja trudna do obrony dla kształtu stworzonego do szybkiego biegu na ziemi.
Drugą była grawitacja.
— Tam w dole są obyczaje — wysapał Vimes, gdy łapy bezskutecznie szukały oparcia na śliskiej od tłuszczu korze. — Ale tu, na górze, jestem tylko ja.
Wyciągnął ręce, złapał gałąź nad sobą, a potem obiema stopami kopnął w dół.
Zabrzmiał skowyt, a potem kolejny, kiedy wilk zsunął się i trafił w konar poniżej.
Mniej więcej w połowie drogi do ziemi spróbował zmienić się ponownie, łącząc w jednej spadającej formie wszystkie cechy czegoś, czemu nie wychodzi zostawanie na drzewie, z czymś, czemu nie wychodzi lądowanie na ziemi.
— A masz! — wrzasnął Vimes.
W lesie ze wszystkich stron wzniosło się wycie.
Gałąź, którą ściskał, pękła nagle. Przez chwilę wisiał jeszcze na smętnych portkach wujaszka Wani, które o coś zaczepiły, ale stary materiał rozdarł się i Vimes runął w dół.
Jego lot był trochę szybszy, ponieważ spadający wilkołak usunął z drogi sporo gałęzi, ale lądowanie okazało się bardziej miękkie, ponieważ wilkołak dopiero się podnosił.
Wymachująca ręka Vimesa pochwyciła złamany konar.
Broń…
Myśli praktycznie zniknęły, kiedy zacisnął palce. Cokolwiek zastąpiło je na ścieżkach mózgu, wylewało się z innego miejsca, mającego tysiące lat.
Wilkołak stanął wreszcie i konar trafił go z boku w głowę.
Para unosiła się z sir Samuela Vimesa, kiedy warcząc niezrozumiale, zrobił krok naprzód. Raz jeszcze uderzył maczugą. Zaryczał. W tym dźwięku nie było słów — pochodził z czasu, gdy słowa jeszcze nie powstały. Jeśli tkwiło w nim jakiekolwiek znaczenie, to tylko lament, że nie może zadać większego bólu.
Wilk zaskomlał, potknął się, przekoziołkował… i zmienił.
Człowiek błagalnym gestem wyciągnął pokrwawioną rękę.
— Prrooszę…
Vimes zawahał się z uniesioną maczugą.
Czerwona mgła wściekłości opadła. Stał na ośnieżonym zboczu, zachodziło słońce, może uda się dotrzeć do wieży…
Jednym ruchem, już w locie zmieniając się z człowieka w wilka, wilkołak skoczył. Vimes runął na plecy w śnieg. Czuł oddech, krew… ale nie ból.
Pazury nie darły, zęby nie rwały…
Przygniatający go ciężar zniknął.
— Niewiele brakowało, sir — odezwał się znajomy głos. — Prawdę mówiąc, lepiej nie okazywać im żadnej litości.
Włócznia przebiła wilkołaka na wylot.
— Marchewa?
— Zaraz rozpalimy ogień. To łatwe, jeśli najpierw zanurzyć drewno w tych gorących tłuszczowych źródłach.
— Marchewa?
— Podejrzewam, że dawno pan nie jadł. Nie ma tu wiele zwierzyny, tak blisko miasta, ale udało nam się…
— Marchewa?
— Eee… Słucham, sir.
— Co ty tu robisz, u demona?!
— To dość skomplikowane, sir. Proszę, pomogę panu wstać. Vimes odepchnął dłoń Marchewy, który chciał podnieść go na nogi.
— Dotarłem aż tutaj, uprzejmie dziękuję. Myślę, że sam potrafię stanąć — oświadczył i zmusił nogi, by go podtrzymały.
— Chyba stracił pan spodnie, sir.
— Tak. To jest to słynne ankhmorporskie poczucie humoru — warknął Vimes.
— Tylko że… Angua niedługo tu wróci i… i…
— Rodzina sierżant Angui, kapitanie, ma zwyczaj biegać w lesie po śniegu całkiem na gola… nago!
— Tak, sir, ale… To znaczy… No wie pan… To nie jest…
— Dam panu pięć minut na znalezienie sklepu z ubraniami, dobrze, kapitanie? W przeciwnym razie… Zaraz, a gdzie są te wszystkie wilkołaki, co? Spodziewałem się, że spadnę na stos warczących pysków, a teraz pan tu jest, bardzo uprzejmie dziękuję, i ani jednego wilkołaka!
— Ludzie Gavina ich przepędzili, sir. Musiał pan słyszeć, jak wycie staje się coraz głośniejsze.
— Ludzie Gavina, tak? Doskonale! Miło mi to słyszeć! Brawo, Gavin! A teraz: kim, u demona, jest Gavin?
Z odległego wzgórza rozległo się wycie.
— To jest Gavin — wyjaśnił Marchewa.
— Wilk? Gavin jest wilkiem? Wilki uratowały mnie przed wilkołakami?
— Wszystko w porządku, sir. Kiedy się pan zastanowi, to właściwie niczym się nie różni od tego, gdyby przed wilkołakami uratowali pana ludzie.
— Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę, że może lepiej by było nie wstawać — odparł słabym głosem Vimes.
— Chodźmy do sań, sir. Próbowałem powiedzieć, że mamy pańskie ubranie. Dzięki niemu Angua mogła pana wytropić.
Dziesięć minut później owinięty w koc Vimes siedział przy ognisku, a świat wydawał się mieć trochę więcej sensu. Kawał dziczyzny smakował wyśmienicie, a Vimes był zbyt głodny, by przejmować się faktem, że rzeźnik najwyraźniej użył zębów.
— Wilki szpiegują wilkołaki? — zapytał.
— Tak jakby, sir. Gavin ma oko na wszystko dla Angui. Są… starymi przyjaciółmi.
Chwila ciszy przeciągnęła się odrobinę za długo.
— Wydaje się, że to bardzo inteligentny wilk — powiedział Vimes z braku czegoś bardziej dyplomatycznego.
— Nie tylko. Angua sądzi, że jest w części wilkołakiem, wiele pokoleń wstecz.
— Coś takiego jest możliwe?
— Ona uważa, że tak. Mówiłem już, że dotarł aż do Ankh-Morpork? Do wielkiego miasta. Może pan sobie wyobrazić, jakie to było trudne?
Vimes obejrzał się, słysząc cichy odgłos za plecami.
Na granicy kręgu światła stał wielki wilk. Przyglądał mu się w skupieniu. Nie był to zwykły wzrok zwierzęcia oceniającego go na poziomie jedzenie/zagrożenie/rzecz. Za tymi oczami obracały się tryby. A u jego boku drapał się wściekle mały, ale dumny kundel.
— Czy to Gaspode? — zdziwił się Vimes. — Ten pies, który zawsze się kręci koło komendy?
— Tak, on… pomógł mi się tutaj dostać — potwierdził Marchewa.
— Nie chcę o to pytać… Ale lada chwila w drzewie otworzą się drzwi i wyjdą przez nie Nobby z Colonem, tak?
— Mam nadzieję, że nie, sir.
Gavin położył się w pobliżu ogniska i zaczął obserwować Marchewę.
— Kapitanie — odezwał się Vimes.
— Tak, sir?
— Zauważył pan, że nie naciskałem o wyjaśnienie, dlaczego jest pan tutaj i Angua także?
— Tak, sir. — I co?
Vimes miał wrażenie, że poznaje wyraz twarzy Gavina, nawet jeśli ta twarz ma nietypowy kształt. Taką minę można było zobaczyć u dżentelmena, który stoi na rogu obok banku, obserwuje wejścia i wyjścia, przygląda się, jak to wszystko działa.
— Podziwiałem pański talent dyplomatyczny, sir.
— Hm? Co? — rzucił Vimes, ciągle patrząc na wilka.
— Podziwiałem sposób, w jaki unika pan pytań, sir.
Angua weszła w krąg światła. Vimes zauważył, że spogląda dookoła, po czym zajmuje miejsce dokładnie pośrodku między Gavinem a Marchewa.
— Są już całe mile stąd. Och, witam, panie Vimes. Cisza potrwała jeszcze trochę.
— Czy ktoś zamierza mi cokolwiek powiedzieć?
— Moja rodzina stara się zakłócić koronację — poinformowała Angua. — Współpracują z pewnymi krasnoludami, które nie chcą… które chcą izolacji Uberwaldu.
— Chyba rozpracowałem już ten wątek. Ucieczka przed śmiercią przez lodowato zimny las daje człowiekowi okazję do przemyśleń.
— Muszę panu zdradzić, sir, że mój brat zabił sygnalistów z wieży sekarowej. Jego zapach jest tam wszędzie.
Gavin wydał gardłowy odgłos.
— I jeszcze jednego człowieka, którego Gavin nie rozpoznał. Tyle tylko, że wiele czasu spędzał ukryty w lesie, obserwując nasz zamek.
— Myślę, że mógł to być niejaki Sleeps — stwierdził Vimes. — Jeden z naszych… agentów.
— Dobrze mu szło. Zdołał dotrzeć do łodzi kilka mil w dół rzeki. Niestety, czekał w niej wilkołak.
— Mnie załatwił wodospad.
— Mam mówić szczerze, sir?
— A zwykle nie mówisz?
— Mogli pana dostać, kiedy tylko zechcieli, sir. Naprawdę mogli. Ale woleli, żeby dotarł pan prawie do wieży, nim zaatakują na serio. Przypuszczam, że Wolfgang uznał to za symboliczne czy coś w tym rodzaju.
— Załatwiłem trzy!
— Tak, sir. Ale nie dałby pan rady załatwić trzech naraz. Wolfgang się bawił. Zawsze tak prowadzi grę. Dobrze mu idzie myślenie z wyprzedzeniem. Lubi zasadzki. Lubi, gdy jakiś biedak dociera prawie do celu, i wtedy wyskakuje na niego kawałek przed metą. — Angua westchnęła. — Chciałabym uniknąć kłopotów, sir…
— On zabija ludzi!
— Tak, sir. Ale moja matka jest tylko dość snobistyczną ignorantką, a ojciec prawie całkiem odszedł. Tyle czasu spędza w wilczej postaci, że właściwie nie potrafi już się zachowywać jak człowiek. Oni nie żyją w realnym świecie. Naprawdę wierzą, że Uberwald może zostać taki, jaki jest dotąd. Nie ma tu wiele, ale należy do nas. Wolfgang to idiota z instynktem mordercy; uważa, że wilkołaki zrodzone są do panowania. Kłopot polega na tym, że nie złamał obyczajów.
— Bogowie!
— Założę się, że znajdzie mnóstwo świadków, którzy potwierdzą, że dawał każdemu fory, jakich wymaga obyczaj. Takie są zasady gry.
— A wtrącanie się w sprawy krasnoludów? On ukradł Kajzerkę, Albo ją zamienił, albo… zrobił coś innego. Nie rozpracowałem jeszcze tego do końca, ale jeden pechowy krasnolud już nie żyje z te-go powodu. Cudo i Detrytus są aresztowani! Inigo martwy! Sybil gdzieś zamknięta! A ty mi tłumaczysz, że to w porządku?
— Tutaj wszystko wygląda inaczej, sir — wtrącił Marchewa. — Dopiero kilka lat temu zastąpili sąd boży normalnym procesem z prawnikami, a i to tylko dlatego, że przekonali się, że prawnicy są gorsi.
— Muszę wrócić do Bzyku. Jeśli Sybil stała się jakaś krzywda, to nie obchodzą mnie żadne tutejsze obyczaje!
— Panie Vimes! Jest pan wykończony — zaniepokoił się Marchewa.
— Nie umrę od tego. Każ paru wilkom, żeby pociągnęły sanie.
— Nie można im kazać, sir! — zawołał Marchewa. — Trzeba spytać Gavina, czy się zgodzą.
— Och… no to… możesz mu wyjaśnić sytuację?
Stoję na mrozie pośrodku lasu, myślał chwilę później Vimes, i obserwuję całkiem ładną młodą kobietę powarkującą w rozmowie z wilkiem, który też ją obserwuje. Coś takiego nie zdarza się często. W każdym razie nie w Ankh-Morpork. Tutaj to pewnie codzienność.
W końcu sześć wilków pozwoliło zaprząc się do sań. Pociągnęły Vimesa w górę zbocza i do drogi.
— Stać!
— Sir? — zdziwił się Marchewa.
— Chcę mieć broń. Na pewno w wieży znajdzie się coś odpowiedniego.
— Sir, może pan używać mojego miecza. I są włócznie myśliwskie.
— Wiesz, co możesz zrobić z włócznią!
Wiatr nadmuchał świeżego śniegu, wygładzając krawędzie śladów wilków i ludzi. Vimes kopnął drzwi u podstawy wieży.
Był jak pijany. Fragmenty mózgu włączały się i wyłączały. Gałki oczne sprawiały wrażenie owiniętych w ręcznik. Ledwie trzymał się na nogach.
Przecież sygnaliści musieli tu coś mieć…
Zniknęły nawet worki i beczki. No tak. W końcu nie brakuje w górach chłopów, zbliża się zima, a ludziom, którzy niedawno tu mieszkali, żywność z pewnością już się nie przyda. Nawet Vimes nie nazwałby tego kradzieżą. Wspiął się na piętro. Zapobiegliwi ludzie z lasu zajrzeli tu także. Ale nie usunęli plam krwi z podłogi ani małego, okrągłego kapelusza Iniga, nie wiadomo jakim sposobem wbitego w drewnianą ścianę.
Wyjął go i odkrył, że cienki filc na rondzie zsunął się, odsłaniając ostrą jak brzytwa metalową krawędź. Kapelusz skrytobójcy, pomyślał. A jednak nie, nie skrytobójcy. Przypomniał sobie uliczne starcia, jakie widywał, kiedy był jeszcze chłopcem — bójki między dużo pijącymi ludźmi, którzy nawet walkę na gołe pięści uznaliby za przesadnie szykowną. Niektórzy wszyliby brzytwę w rondo kapelusza, żeby zyskać dodatkową przewagę w starciu. To był kapelusz człowieka, który zawsze szuka dodatkowych przewag.
Tutaj mu to nie pomogło.
Upuścił kapelusz na podłogę i zauważył w mroku skrzynkę flar. Też została obrabowana, ale rury ktoś po prostu rozrzucił po podłodze. Bogowie tylko wiedzieli, za co uznali je ci wymiatacze.
Włożył je z powrotem do skrzynki. Inigo miał co do nich rację. Broń tak niedokładna, że pewnie by nie mogła trafić w ścianę stodoły z wnętrza tej stodoły, to marna broń. Jednak inne przedmioty też leżały porozrzucane dookoła. Ludzie, którzy żyli w pobliżu, pozostawili niewiele rzeczy osobistych. Portrety wisiały przybite pinezkami do ściany. Leżał dziennik, fajka, czyjeś przybory do golenia. Skrzynki ktoś wysypał na podłogę.
— Lepiej ruszajmy, sir — odezwał się Marchewa z drabiny.
Zabili ich. Kazali im uciekać w ciemność, z potworami następującymi na pięty, a potem jacyś tępi chłopi, którzy nic nie zrobili, żeby pomóc, przyszli i zabrali wszystkie drobiazgi, jakie zostały po tamtych.
Niech to szlag! Vimes warknął gniewnie, zmiótł wszystko do pudła i przeciągnął je do drabiny.
— Bierzemy to do ambasady. Tym sępom niczego nie zostawię. I nawet nie próbuj się ze mną kłócić.
— Nawet mi to przez myśl nie przeszło, sir. Ani na chwilę. Vimes się zawahał.
— Marchewa… Ten wilk i Angua…
Urwał. Jak, u demona, można dokończyć takie zdanie?
— To starzy przyjaciele, sir. — Tak?
W twarzy Marchewy nie było niczego prócz zwykłej, całkowicie otwartej szczerości.
— Aha… To dobrze. — Vimes skapitulował.
Minutę później znowu byli w drodze. Angua biegła jako wilk, daleko przed saniami, obok Gavina. Gaspode zwinął się pod kocami.
I znowu tu jestem, myślał Vimes, ścigając się ze słońcem. Niebiosa wiedzą dlaczego. Towarzyszy mi wilkołak i wilk, który wygląda jeszcze gorzej, a siedzę w saniach zaprzężonych w wilki, którymi nie potrafię kierować. Ciekawe, jak coś takiego znaleźć w regulaminie.
Zdrzemnął się pod kocami; przez na wpół zamknięte oczy widział migający wśród sosen dysk słońca.
Jak można ukraść Kajzerkę z jej groty?
Powiedział, że istnieje kilkanaście sposobów — i istniało, tylko że wszystkie były ryzykowne. Za bardzo zależały od szczęścia i sennych strażników. A ta sprawa nie wyglądała mu na przestępstwo, którego sukces zależy od szczęścia. To się musiało udać.
Kajzerka nie jest ważna. Ważne, żeby krasnoludy pogrążyły się w chaosie — brak króla, gwałtowne spory i walki w ciemności. Wtedy ciemności pozostałyby nad Uberwaldem. Wydawało się też ważne, by wina spadła na króla. W końcu to on stracił Kajzerkę.
Jakikolwiek byłby plan, trzeba go wykonać szybko. Przydałyby się sekary. Jak to powiedział Wolf? „Ci sprytni ludzie w Ankh-Morpork”? Nie krasnoludy, ale ludzie.
Sonky Gumka, pływający w swojej kadzi…
Zanurza się drewnianą dłoń i z kadzi wynurza się rękawiczka. Dłoń w rękawiczce…
Nieważne, gdzie się co schowa — ważne, gdzie ludzie sądzą, że to jest. To jest istotne.
To cała magia.
Przypomniał sobie tę myśl, która bardzo szybko przemknęła mu przez głowę, kiedy widział Cudo wpatrującą się w podłoże groty Kajzerki. Mali policjanci w jego umyśle podnieśli wrzawę.
— Co się stało, sir? — zaniepokoił się Marchewa.
— Hm? — Vimes z wysiłkiem otworzył oczy.
— Krzyczał pan, sir.
— A co krzyczałem?
— „Tego piekielnego kamienia nikt nie ukradł”, sir.
— To dranie! Wiedziałem, że już prawie to mam! Kiedy się nie myśli jak krasnolud, wszystko zaczyna do siebie pasować. Musimy sprawdzić, czy Sybil nic nie grozi, a potem zaczniemy…
— …szturchać pośladki, sir?
— Właśnie!
— Jest tylko jedna sprawa, sir…
— Jaka?
— Jest pan zbiegłym przestępcą, prawda?
Przez chwilę słychać było tylko szelest płóz sunących po śniegu.
— No tak… — mruknął Vimes. — Wiem, że to nie Ankh-Morpork. Wszyscy mi to powtarzają. Ale, kapitanie, gdziekolwiek pan trafi, dokądkolwiek pójdzie, strażnicy zawsze są strażnikami.
W oknie płonęło samotne światełko. Kapitan Colon siedział przy zapalonej świecy i patrzył w pustkę. Regulamin nakazuje, by komenda Straży Miejskiej była obsadzona przez cały czas, a on właśnie to robił.
Deski podłogi w głównej sali na dole zaskrzypiały, układając się w nowej pozycji. Od wielu miesięcy były deptane przez całą dobę na okrągło, ponieważ w sali nigdy nie przebywało mniej niż sześć osób. Krzesła również, przyzwyczajone do bezustannego rozgrzewania przez kolejne zmiany siedzeń, stękały cicho, gdy stygły.
W głowie Colona jarzyła się tylko jedna myśl: pana Vimesa zupełnie zakwestorzy… Trafi go jak bibliotekarz!
Jego dłoń opadła pod biurko i powróciła odruchowo, gdy on sam wciąż patrzył przed siebie.
Rozległo się chrupanie zjadanej kostki cukru.
Znowu padał śnieg. Strażnik, którego Vimes nazwał Colonesque, stał oparty o ścianę swojej budki przy osiowej bramie Bzyku. Do perfekcji doprowadził sztukę — bo była to forma sztuki — zasypiania z otwartymi oczami. To jedna z umiejętności, jakie człowiek zyskuje w ciągnące się bez końca noce.
Kobiecy głos odezwał się tuż przy jego uchu.
— Możemy to załatwić na dwa sposoby.
Nie zmienił pozycji. Nadal patrzył prosto przed siebie.
— Niczego nie widziałeś. To przecież szczera prawda. Kiwnij tylko głową.
Kiwnął, jeden raz.
— Brawo. Nie słyszałeś, jak podchodzę. Mam rację? Tylko kiwnij. Kiwnął.
— Więc nie będziesz wiedział, kiedy odejdę, prawda? Tylko kiwnij.
Kiwnął.
— I nie chcesz żadnych kłopotów. Tylko kiwnij. Kiwnął.
— Nie płacą ci dosyć za to wszystko. Tylko kiwnij. Tym razem kiwnięcie było całkiem stanowcze.
— I tak za często wypada ci nocna służba.
Colonesque rozdziawił usta. Ktokolwiek stał tam w ciemności, wyraźnie czytał mu w myślach.
— Tak trzymać. Teraz stój tutaj dalej i pilnuj, żeby nikt nie ukradł bramy.
Colonesque starannie wpatrywał się w mrok przed sobą. Usłyszał stuknięcie i zgrzyty, kiedy brama otworzyła się i zamknęła.
Przyszło mu do głowy, że mówiący właściwie nie wyjaśnił, jaki jest ten drugi sposób… Był mu za to szczerze wdzięczny.
— Jaki był ten drugi sposób? — zapytał Vimes, kiedy szli szybko po śniegu.
— Poszlibyśmy szukać innego wejścia do miasta — wyjaśniła Angua.
Niewielu ludzi chodziło jeszcze po ulicach, które pokrywała warstwa świeżego śniegu — z wyjątkiem miejsc, gdzie tu i tam przez kraty wydobywały się smużki pary. W Uberwaldzie zachód słońca stanowił rodzaj godziny policyjnej. To dobrze, bo Gavin i tak bezustannie cicho warczał.
Marchewa wynurzył się zza rogu.
— Krasnoludy trzymają wartę dookoła całej ambasady, sir — oznajmił. — Nie wyglądają na skłonne do negocjacji.
Vimes spojrzał w dół. Stali na kracie w bruku.
Kapitan Tantony ze Straży Miejskiej Bzyku nie był zachwy-cony tą służbą. Zeszłej nocy oglądał operę, a później wydawało mu się, że widział zjawiska dziejące się w sposób, w który — jak poinstruował ich burgmeister — wcale się nie zdarzyły. Oczywiście, trzeba było słuchać rozkazów. Człowiek jest bezpieczny, jeśli słucha rozkazów. Tylko że te rozkazy nie wydawały się bezpieczne.
Słyszał, że w Ankh-Morpork załatwiają takie sprawy inaczej. Mówili, że milord Vimes mógłby aresztować każdego.
Tantony ustawił biurko w holu ambasady, żeby mieć na oku główne wejście. Zadał sobie nieco trudu i rozstawił ludzi na stanowiskach wewnątrz budynku; nie ufał krasnoludom trzymającym wartę na zewnątrz. Podobno mieli rozkaz zabicia Vimesa, gdy tylko się pojawi, a to przecież nie miało sensu. Powinien się odbyć jakiś proces, prawda?
Z góry dobiegł słaby dźwięk. Tantony wstał ostrożnie i sięgnął po kuszę.
— Kapral Svetlz?
Kolejny odgłos. Tantony podszedł do schodów. U ich szczytu pojawił się Vimes. Miał zakrwawioną koszulę i krew zakrzepłą na twarzy. Ku przerażeniu kapitana ruszył powoli w dół.
— Zastrzelę pana!
— Taki masz rozkaz, prawda? — spytał Vimes.
— Tak. Proszę stanąć!
— Ale skoro i tak mam być zastrzelony, to przyzna pan chyba, że nie warto się zatrzymywać. Nie wydaje mi się, kapitanie, żeby był pan człowiekiem zdolnym do czegoś takiego. Ma pan mózg. — Vimes oparł się o balustradę. — Przy okazji, nie powinien pan już wezwać reszty strażników?
— Mówiłem, żeby się pan zatrzymał!
— Wie pan, kim jestem, kapitanie. Jeśli zamierza pan wystrzelić z tej zabawki, niech pan to zrobi. Ale najpierw sugeruję, żeby pociągnął pan sznur dzwonka, o tam. Co najgorszego może się zdarzyć? Nadał będzie pan mierzył do mnie z kuszy. Ale jest coś, o czym naprawdę powinien pan wiedzieć.
Tantony przyjrzał mu się podejrzliwie, lecz zrobił kilka kroków w bok i pociągnął za sznur.
Igor wysunął się zza kolumny.
— Tak, jafnie panie?
— Wyjaśnij, proszę, temu młodemu człowiekowi, gdzie się znajduje — rzekł Vimes.
— W Ankh-Morpork, jaśnie panie — oświadczył spokojnie Igor.
— Widzi pan? I niech pan tak nie patrzy na Igora. Nie zwróciłem na to uwagi, kiedy nas przywitał, ale to prawda. To jest ambasada, synu — ciągnął, znowu ruszając w dół. — A to oznacza, że oficjalnie stoi na ziemi kraju macierzystego. Witamy w Ankh-Morpork. W naszym mieście żyją tysiące ludzi z Uberwaldu. Nie chcesz chyba rozpoczynać wojny?
— Ale… Ale… Powiedzieli… Moje rozkazy… Jest pan przestępcą!
— Właściwe określenie to „oskarżony”, kapitanie. W Ankh-Morpork nie zabijamy ludzi tylko dlatego, że są oskarżeni. No, w każdym razie nie umyślnie. Ani dlatego że ktoś nam kazał.
Vimes wyjął kuszę z bezwładnych nagle palców Tantony’ego i wystrzelił w sufit.
— A teraz proszę odesłać swoich ludzi — powiedział.
— Jestem… w Ankh-Morpork? — wykrztusił kapitan. Nawet w swym obecnym stanie Vimes rozpoznał ten ton.
— Zgadza się. — Objął Tantony’ego ramieniem. — W mieście, nawiasem mówiąc, gdzie w straży zawsze znajdzie się miejsce dla zdolnego młodego człowieka.
Tantony zesztywniał.
— Obraża mnie pan, milordzie. To jest mój kraj!
— Ach… — Vimes był świadom, że Marchewa z Anguą obserwują go z podestu.
— Ale nie chcę też patrzeć na jego pohańbienie — ciągnął kapitan. — To wszystko nieprawda. Widziałem, co się stało zeszłej nocy. Pan porwał króla, a pański troll chwycił kandelabr! Potem oni powiedzieli, że chciał pan zamordować króla i że podczas ucieczki zabił pan krasnoludy.
— To pan dowodzi tu strażą?
— Nie. To należy do burgmeistera.
— A kto wydaje mu polecenia?
— Wszyscy — odparł Tantony z goryczą.
Vimes pokiwał głową. Byłem, widziałem, kupiłem dublet…
— Czy zamierza mnie pan powstrzymać przed zabraniem stąd moich ludzi?
— Jak pan chce to zrobić? Otaczają nas krasnoludy!
— Zamierzamy użyć… kanałów dyplomatycznych. Niech mi pan tylko powie, gdzie oni są, a zaraz znikamy. Jeśli pan woli, mogę przyłożyć panu w głowę, a potem związać…
— To nie będzie konieczne. Krasnolud i troll siedzą w piwnicy. Jej łaskawość jest… Przypuszczam, że jest tam, gdzie zabrał ją baron.
Vimes poczuł ściekającą mu po plecach strużkę przegrzanego lodu.
— Zabrał ją? — powtórzył chrapliwie.
— No… tak. — Tan tony cofnął się, widząc minę Vimesa. — Ona znała baronową, sir! Powiedziała, że są przyjaciółkami z dawnych lat! Powiedziała, że wszystko razem wyjaśnią! I…
Głos Tan tony’ego zmienił się w ciche mamrotanie, a potem zamarł pod wzrokiem Vimesa.
Kiedy Vimes się odezwał, mówił monotonnie, głosem groźnym jak włócznia.
— Stoisz tam w tym twoim błyszczącym pancerzu, w tym bezsensownym hełmie, ze swoim mieczem bez ani jednego wyszczerbienia na klindze i w tych idiotycznych spodniach, i mówisz mi, że pozwoliłeś, by moją żonę zabrały wilkołaki?
Tantony cofnął się znowu.
— To był baron…
— A nie dyskutujesz z baronami. Zgadza się. Z nikim nie dyskutujesz. Wiesz co? Wstyd mi, naprawdę wstyd, że kogoś takiego jak ty nazywają strażnikiem. Dawaj te klucze!
Tantony poczerwieniał.
— Wykonywałeś wszystkie rozkazy — powiedział Vimes. — Nawet… nie… myśl… o tym… żeby… nie… wykonać… tego.
Marchewa dotarł na dół i położył Vimesowi dłoń na ramieniu.
— Spokojnie, panie Vimes.
Tantony popatrzył na jednego, potem na drugiego i podjął życiową decyzję.
— Mam nadzieję, że… znajdzie pan swoją damę, milordzie. — Wyjął pęk kluczy. — Naprawdę.
Vimes wciąż oddychał ciężko. Przekazał klucze Marchewie.
— Wypuść ich.
— Czy zamierza pan ruszyć do zamku wilkołaków? — zapytał Tantony niepewnie.
— Tak.
— Nie ma pan żadnych szans, milordzie. One robią, co chcą.
— Więc trzeba je powstrzymać.
— Nie zdoła pan. Stary baron rozumiał zasady, ale Wolfgang nie słucha niczego!
— A więc tym bardziej trzeba go powstrzymać. A, Detrytus. — Troll zasalutował. — Widzę, że masz swoją kuszę. Dobrze cię traktowali?
— Wołali na mnie tępy troll — oświadczył ponuro Detrytus. — A jeden to mnie kopnął w kamyki.
— Ten?
— Nie.
— Ale to ich dowódca. — Vimes odsunął się od Tantony’ego. — Sierżancie, rozkazuję wam go zastrzelić.
Jednym płynnym ruchem troll uniósł kuszę na ramię i spojrzał ponad grubą wiązką strzał. Tantony zbladł.
— No dalej — rzucił Vimes. — To był rozkaz, sierżancie. Detrytus opuścił broń.
— Aż taki tępy to żem nie jest, sir.
— Wydałem wam rozkaz!
— No to se pan może z tym rozkazem zrobić to, co Głaz Lintel ze swoim workiem żwiru, sir. Z całym szacunkiem, oczywiście.
Vimes poklepał roztrzęsionego Tantony’ego po ramieniu.
— Chciałem tylko coś zademonstrować — powiedział.
— Ale — dodał Detrytus — jakby tak pan znalazł tego, co mnie wziął i kopnął w kamyki, tobym z radością wziął i trzepnął go w ucho. Wiem, który to. Ten, co utyka.
Lady Sybil ostrożnie wypiła łyk wina. Nie było za dobre.
Właściwie to wiele rzeczy było nie za dobrych.
Nie należała do dobrych kucharek. Nigdy nie nauczono jej gotowania; w szkołach, do których uczęszczała, zakładano, że kuchnią zajmą się inni ludzie, poza tym zawsze chodzi o posiłek dla pięćdziesięciu osób używających co najmniej czterech rodzajów widelców. Potrawy, jakie umiała przygotowywać, to raczej wykwintne drobiazgi na serwetkach.
Gotowała jednak dla Sama, ponieważ żywiła intuicyjne przekonanie, że żona powinna to robić, a poza tym jako konsument dokładnie odpowiadał jej kulinarnym talentom. Naprawdę lubił przypalone kiełbaski i smażone jajka, które robiły „boink!”, kiedy próbował wbić w nie widelec. Gdyby dać mu kawior, chciałby go w cieście. Łatwo było Sama karmić, jeśli tylko miało się zawsze w spiżarni trochę smalcu.
Ale tutaj jedzenie smakowało, jakby przygotował je ktoś, kto nigdy wcześniej nawet nie próbował. Rzuciła okiem na kuchnię, kiedy Serafine oprowadziła ją po zamku — ta kuchnia wystarczyłaby mniej więcej dla niedużego domku. Za to spiżarnia na dziczyznę była wielkości stodoły. Sybil nigdy nie widziała tylu wiszących martwych istot.
Tyle że była pewna, iż sarniny nie powinno się serwować gotowanej, z chrupiącymi ziemniakami. Jeśli to w ogóle ziemniaki oczywiście — ziemniaki zwykle nie są szare. Nawet Sam, który lubił czarne grudki, jakie trafiały się czasem w puree, pewnie miałby jakieś uwagi. Ale Sybil wychowano należycie; jeśli nie da się powiedzieć czegoś miłego o jedzeniu, należy znaleźć coś innego, o czym można się miło wyrazić.
— To… naprawdę bardzo interesujące talerze — powiedziała trochę niepewnie. — Ehm… Jesteś pewna, że nie było żadnych nowych wiadomości?
Starała się nie patrzeć na barona. Ignorował i ją, i swoją żonę, i popychał mięso dookoła talerza, jakby całkiem zapomniał, do czego służy nóż i widelec.
— Wolfgang z przyjaciółmi wciąż go szuka — zapewniła ją Serafinę. — Ale to fatalna pogoda dla kogoś, kto ucieka przed prawem.
— On wcale nie ucieka! — oburzyła się Sybil. — Nie jest niczemu winny!
— Oczywiście, oczywiście. Wszystkie dowody są poszlakowe, naturalnie — oświadczyła uspokajająco baronowa. — Sugeruję jednak, że kiedy tylko drogi przez góry będą przejezdne, ty i… no, personel powinniście wrócić do bezpiecznego Ankh-Morpork. Zanim uderzy prawdziwa zima. My znamy okolicę, moja droga. Jeśli twój mąż jeszcze żyje, szybko się nim zajmiemy.
— Nie pozwolę, żeby tak go oskarżano! Sama widziałaś, że uratował króla!
— Jestem tego pewna, Sybil. Obawiam się, że akurat wtedy rozmawiałam z mężem, ale nawet przez moment nie wątpiłam w twoje słowa. Czy to prawda, że pozabijał ludzi na przełęczy Wilinus?
— Co? To byli bandyci!
Na drugim końcu stołu baron uniósł kawał mięsa i próbował rozerwać go zębami.
— Ależ naturalnie. Tak. Naturalnie.
Sybil ścisnęła palcami grzbiet nosa. Właściwie nie uznałaby Sama za winnego morderstwa — prawdziwego morderstwa — nawet gdyby poświadczyło to trzech bogów i litery wypisane na niebie. Ale opowieści docierały do niej często okrężną drogą. Sam nakręcał się przy różnych sprawach i czasem rozkręcał w jednej chwili. Była ta okropna historia z małą dziewczynką i trzema mężczyznami przy Siostrach Dolly, a kiedy Sam wtargnął do ich mieszkania, odkrył, że któryś z nich ukradł jeden jej bucik. Słyszała potem, jak Detrytus mówił, że gdyby go tam nie było, tylko Sam wyszedłby z tego pokoju żywy.
Potrząsnęła głową.
— Naprawdę przydałaby mi się kąpiel — powiedziała. Na drugim końcu stołu rozległ się brzęk.
— Mój drogi, będziesz musiał jeść kolację w garderobie — rzuciła baronowa, nie odwracając głowy. Błysnęła przelotnym uśmieszkiem w stronę lady Sybil. — Niestety, nie posiadamy w zamku takiej aparatury. — Nowa myśl przyszła jej do głowy. — Korzystamy z gorących źródeł. To o wiele bardziej higieniczne.
— W lesie?
— Och, całkiem niedaleko. A szybki bieg po śniegu jest bardzo odświeżający.
— Myślę, że chyba raczej sobie polezę — odparła stanowczo lady Sybil. — Ale dziękuję za propozycję.
Przeszła do stęchłej sypialni, oburzona w sposób niezmiernie dystyngowany.
Nie potrafiła się zmusić, by polubić Serafine, co było zaskakujące, ponieważ lady Sybil lubiła nawet Nobby’ego Nobbsa, a to wymagało sporego wysiłku. Ale baronowej, zgrzytającej jej po nerwach jak pilnik, nie znosiła. W szkole też jakoś nie mogła się do niej przekonać.
Wśród całego niechcianego bagażu, który zrzucono na barki młodej Sybil, by utrudnić jej marsz przez życie, było także zalecenie, by była miła dla ludzi. Inni uważali to często za dowód, że nie myśli.
Nienawidziła sposobu, wjaki Serafine mówiła o krasnoludach. Nazywała je podludźmi. Jasne, większość z nich żyła pod ziemią, ale Sybil dosyć lubiła krasnoludy. Serafine mówiła o trollach, jakby to były… rzeczy. Sybil nie spotkała zbyt wielu trolli, ale te, które znała, starały się wychować dzieci i zarobić parę dolarów, jak każdy.
Co najgorsze, Serafine po prostu uznała, że Sybil zgodzi się z jej niemądrymi opiniami, ponieważ była Damą. Sybil Ramkin nie zdobyła wykształcenia w tej dziedzinie. Filozofia moralności nie zajmowała wysokiej pozycji na liście wykładanych przedmiotów, traktujących raczej o aranżacjach kwiatowych. Żywiła jednak silne przekonanie, że w dowolnej możliwej dyskusji słuszna strona byłaby tą, po której nie stoi Serafine.
Pisała do niej listy tylko dlatego, że tak wypada. Zawsze pisze się listy do starych przyjaciół, nawet jeśli stosunki z nimi właściwie nie są przyjazne.
Siedziała na łóżku i patrzyła na ścianę, dopóki nie rozległy się krzyki, a kiedy rozległy się krzyki, wiedziała, że Sam jest cały i zdrowy. Ponieważ tylko on potrafił kogoś tak zdenerwować.
Usłyszała szczęk klucza w zamku.
I zbuntowała się.
Była duża i była łagodna. Nie bardzo jej się podobało w szkole. Dla kogoś dużego i łagodnego społeczność dziewcząt nie jest tą, do której dobrze byłoby należeć. Inni wtedy interpretują to jako głupotę albo — co gorsza — tępotę.
Lady Sybil wyjrzała przez okno. Była na drugim piętrze.
W oknie tkwiły pręty, ale zaprojektowane tak, by nie wpuszczać niczego z zewnątrz; od środka dało się wysunąć je ze szczelin. Na łóżku leżało sporo stęchłych, ale grubych poszew i koców. To wszystko nie sugerowałoby zbyt wiele przeciętnej osobie, ale życie w dość surowej szkole dla dobrze urodzonych panien wiele potrafi nauczyć w dziedzinie eskapologii.
Pięć minut po tym, jak przekręcił się klucz w zamku, w oknie pozostał już tylko jeden pręt, który podskakiwał i zgrzytał o kamienie, jakby coś ciężkiego opuszczało się po mocno na nim zawiązanej linie uplecionej z pościeli.
Ognie pochodni jarzyły się przy ścianach zamku. Na wietrze łopotała upiorna czerwono-czarna flaga. Vimes wyjrzał za krawędź mostu — woda była daleko w dole, biała od piany, zanim jeszcze dotarła do wodospadu. Jedyne możliwe tutaj kierunki to naprzód i wstecz.
Ocenił swoją armię. Niestety, nie trwało to długo — nawet policjant potrafi zliczyć do pięciu. Był też Gavin i jego stado, zaczajeni teraz wśród drzew. I w końcu — bardzo stanowczo w końcu — Ga-spode, kapral Nobbs pieskiego świata, który dołączył do oddziału nieproszony.
Co jeszcze miał za sobą? No więc — przeciwnik wolał nie używać żadnej broni. Ta przewaga znikała jednak błyskawicznie, kiedy człowiek sobie uświadomił, że ma do czynienia z kimś, kto w jednej chwili może się uzbroić w bardzo paskudne kły i pazury.
Westchnął.
— Wiem, że to twoja rodzina — zwrócił się do Angui. — Nie będę miał pretensji, jeśli zechcesz trzymać się z tyłu.
— Zobaczymy, sir. Prawda?
— Jak dostaniemy się do środka? — zapytał Marchewa.
— A jak ty byś się do tego zabrał, Marchewa?
— No… zacząłbym od pukania.
— Naprawdę? Sierżant Detrytus! Naprzód, jeśli można.
— Tak, sir?
— Rozwalcie te nieszczęsne drzwi.
Vimes zwrócił się znowu do Marchewy, kiedy troll przyjrzał się bramie w zamyśleniu i zaczął wykonywać dodatkowe obroty kołowrotu swojej kuszy. Stękał, bo sprężyny stawiały opór. Ich walka zakończyła się klęską.
— Rozumiesz, to nie jest Ankh-Morpork — powiedział Vimes.
Detrytus uniósł kuszę na ramię i zrobił krok do przodu.
Nastąpił brzdęk. Vimes riie widział, jak wiązka strzał opuszcza łoże. Prawdopodobnie zanim pokonały kilka stóp, zmieniły się w odłamki. W połowie drogi do bramy rozszerzająca się chmura drzazg wskutek tarcia powietrza eksplodowała płomieniem.
To, co trafiło w bramę, było kulą ognia, wściekłą i niepowstrzymaną jak Piąty Elefant i poruszającą się ze znacznym procentem lokalnej prędkości światła.
— Detrytus, na bogów — mruknął Vimes, kiedy ucichł grzmot. — To nie jest kusza, to zagrożenie bezpieczeństwa państwa.
Kilka kawałków zwęglonej bramy stuknęło o powierzchnię mostu.
— Wilki tam nie wejdą, panie Vimes — uprzedziła Angua. — Gavin podąży za mną, ale one się nie przyłączą, nawet dla niego.
— Dlaczego nie?
— Ponieważ są wilkami, sir. W budynkach nie czują się dobrze. Rozległ się cichy zgrzyt ponownie naciąganej kuszy Detrytusa.
— Do demona z tym — stwierdził Vimes i ruszył naprzód, dobywając miecz.
Lady Sybil obciągnęła suknię, dotychczas wetkniętą za bieliznę, i ostrożnie przeszła przez niewielki dziedziniec. O ile mogła to ocenić, znalazła się gdzieś na tyłach zamku. Przywarła do muru. Usłyszała jakiś dźwięk i mocnej zacisnęła palce na jednym z żelaznych prętów, które niedawno zdobiły okno. Duży wilk wynurzył się zza rogu. Trzymał w pysku kość. Nie wyglądał, jakby się jej spodziewał, a już z pewnością nie oczekiwał żelaznego pręta.
— Och, jakże mi przykro — powiedziała odruchowo, gdy zwierzę osunęło się na kamienie.
Po drugiej stronie zamku rozległa się eksplozja. To brzmiało jak Sam.
— Myśli pan, że nas usłyszeli? — zastanowił się Marchewa.
— Kapitanie, usłyszeli nas pewnie nawet w Ankh-Morpork. Więc gdzie są wszystkie wilkołaki?
Angua wyszła naprzód.
— Tędy, sir.
Poprowadziła ich przez niskie schodki, po czym pchnęła jedne z drzwi prowadzących do twierdzy. Odchyliły się wolno. W sali także płonęły pochodnie.
— Zostawią nam jakąś drogę ucieczki — powiedziała. — Zawsze zostawiamy ludziom drogę ucieczki.
Otworzyło się dwoje mniejszych drzwi po drugiej stronie sali. Żadnych klamek, zauważył Vimes. Klamki nie nadają się dla łap.
Wszedł Wolfgang w eskorcie dwudziestu kilku wilkołaków. Rozbiegły się i usiadły… wyciągnęły się, z wyraźnym zaciekawieniem obserwując intruzów.
— Ach, Cywilizowany! — zawołał Wolfgang wesoło. — Zwyciężyłeś w tej grze! Masz chęć na powtórkę? Przy drugiej partii dajemy ludziom dodatkowe fory: odgryzamy im jedną nogę. Dobry żart, co?
— Wolę jednak humor z Ankh-Morpork — odparł Vimes. — Gdzie moja żona, sukinsynu?
Wciąż słyszał jęki naciąganej przez Detrytusa cięciwy. To był zasadniczy problem z wielką kuszą: za broń szybkostrzelną można było ją uznać jedynie w kategoriach geologicznych.
— I Delfina! Patrzcie, kogo psi przynieśli! — zawołał Wolfgang, nie zwracając uwagi na Vimesa.
W krtani Angui rodził się warkot, dźwięk, który — słyszany w ciemnym zaułku — powodował natychmiastowe posłuszeństwo u znacznej części przestępczej populacji Ankh-Morpork. Głębszy odgłos wydał z siebie Gavin.
— Nie masz dość rozumu, Wolfie — oświadczyła Angua. — Twoje intrygi nie wyrwałyby cię nawet z mokrej papierowej torby. Gdzie jest mama? — Przyjrzała się leżącym wilkołakom. — Witaj, wujku Ulfie… Ciociu Hildo… Magwen… Nancy… Unity… Całe stado, jak widzę. Oprócz ojca, który, jak przypuszczam, tarza się w czymś. Co za rodzina.
— Żądam, żeby te odrażające osoby natychmiast opuściły mój dom! — Baronowa wkroczyła do sali. Spojrzała gniewnie na Detrytusa. — Jak śmiałaś sprowadzić tutaj trolla?
— Do-obra, żem naciągnął — oznajmił radośnie Detrytus, układając buczącą cicho kuszę na ramieniu. — Gdzie mam strzelić, panie Vimes?
— Na bogów, nie tutaj! To zamknięte pomieszczenie!
— Tylko dopóki nie pociągnę za spust.
— Jakież to cywilizowane — rzuciła baronowa ironicznie. — Jakże w stylu Ankh-Morpork. Myślicie, że wystarczy pogrozić, a niższe rasy ustąpią, co?
— Widziała pani ostatnio swoją bramę? — spytał Vimes.
— Jesteśmy wilkołakami — stwierdziła baronowa ostrym, urywanym głosem, jakby szczeknęła te słowa. — Takie głupie zabawki nas nie przestraszą.
— Ale spowolnią was na pewien czas. Niech pani przyprowadzi lady Sybil!
— Lady Sybil teraz wypoczywa. A pan nie ma żadnych podstaw, by stawiać żądania, panie Vimes. Nie jesteśmy przestępcami. — A kiedy Vimes otworzył usta ze zdumienia, ciągnęła dalej: — Gra nie narusza obyczajów. Jest rozgrywana od tysięcy lat. Co jeszcze pańskim zdaniem zrobiliśmy? Skradliśmy ukochany kamień krasnoludów? Nie…
— Wie pani, że nie został ukradziony — przerwał jej Vimes. — I ja też wiem.
— Nic pan nie wie. Wszystko pan podejrzewa. Taki już ma pan umysł.
— Pani syn mówił…
— Mój syn, niestety, wyćwiczył perfekcyjnie każdy mięsień swego ciała prócz tych, które służą do myślenia. Cóż, w cywilizowanym Ankh-Morpork może pan zapewne wdzierać się do domów i grozić ludziom, jednak tutaj, w naszym zacofanym kraiku, obyczaj wymaga czegoś więcej niż tylko przypuszczeń.
— Czuję strach — odezwała się Angua. — Wycieka z ciebie, mamo.
— Sam?
Obejrzeli się. Lady Sybil stała na szczycie kamiennych schodków prowadzących na niższy poziom, trochę zdezorientowana i zła. W ręku trzymała skrzywiony żelazny pręt.
— Sybil!
— Powiedziała mi, że uciekasz i oni wszyscy próbują cię ratować, ale to nie była prawda…
To straszne, ale gdy człowiek przyciska już łopatki do muru, każda broń się nada. A w tej chwili Vimes zobaczył Sybil naładowaną i gotową do strzału.
Potrafiła nawiązywać kontakty z ludźmi. Praktycznie od chwili, kiedy nauczyła się mówić, uczono ją słuchać. A kiedy Sybil słuchała kogoś, sprawiała, że czuł się lepiej, miał lepsze zdanie o sobie.
Prawdopodobnie miało to jakiś związek z tym, że była… no, dużą dziewczyną. Starała się wyglądać na mniejszą, a to automatycznie powodowało, że w jej towarzystwie inni czuli się więksi. Radziła sobie z ludźmi prawie tak dobrze jak Marchewa. Nic dziwnego, że nawet krasnoludy ją lubiły. Miała poświęcone sobie całe strony w herbarzu Niemózgiego — zaczepione w przeszłości potężne rodowe kotwice, a krasnoludy szanowały kogoś, kto wie, jak miał na imię jego praprapradziadek. I Sybil nie umiała kłamać — widać było, jak się czerwieni, gdy próbuje. Sybil była jak skała. Detrytus przy niej wydawał się gąbką.
— Zrobiliśmy sobie miłą przebieżkę po lesie, kochanie — powiedział Vimes. — A teraz chodź ze mną, bo sądzę, że musimy się spotkać z królem. Mam zamiar wszystko mu powiedzieć. W końcu zrozumiałem, o co chodzi.
— Krasnoludy cię zabiją — oświadczyła baronowa.
— Potrafię chyba wyprzedzić krasnoluda — odparł Vimes. — Wychodzimy. Angua?
Angua się nie poruszyła. Nie odrywała wzroku od matki i ciągle warczała.
Vimes rozpoznał te oznaki. Takie sytuacje widywało się w ankhmorporskich barach w sobotnie noce. Włosy jeżyły się na karku, a ludzie wspinali się na nie. Wtedy wystarczyło, żeby ktoś rozbił butelkę. Albo mrugnął.
— Wychodzimy, Angua — powtórzył. Inne wilkołaki wstawały i przeciągały się.
Marchewa podszedł i wziął Anguę pod rękę. Odwróciła się, warcząc. To minęło w ułamku sekundy, w rzeczywistości ledwie poruszyła głową. Opanowała się natychmiast.
— Wiedz to jezt ten chłopak? — rzuciła przeciągle baronowa. — Zdrrradziłaś zwój lud dla czegoź takiego?
— Jej uszy się wydłużały, Vimes był tego pewien. Mięśnie na twarzy też poruszały się w dziwny sposób.
— I czego jeszcze nauczyło cię Ankh-Morpork?
Angua drgnęła.
— Samokontroli — mruknęła. — Chodźmy, panie Vimes. Wilkołaki zbliżały się, kiedy wszyscy cofali się do schodów.
— Nie odwracajcie się — powiedziała spokojnie Angua. — Nie uciekajcie.
— Nie musisz mi mówić — mruknął Vimes.
Obserwował Wolfganga przesuwającego się na ukos po podłodze, ze wzrokiem wbitym w wycofującą się grupę.
Będą musieli zbić się w ciasne stado, żeby iść za nami przez bramę, pomyślał. Zerknął na Detrytusa. Wielka kusza przesuwała się tam i z powrotem, gdy troll usiłował wszystkie wilkołaki utrzymać w polu rażenia.
— Strzelaj — rzuciła Angua.
— Przecież to twoi krewni — zdumiała się Sybil.
— Szybko się wyleczą, możecie mi wierzyć.
— Detrytus, nie strzelaj, dopóki nie będziesz musiał — rozkazał Vimes, kiedy zmierzali już w stronę zwodzonego mostu.
— On musi… teraz — uznała Angua. — Wcześniej czy później Wolfgang skoczy, a reszta pójdzie…
— Powinien pan o czymś wiedzieć, sir — odezwała się Cudo. — Naprawdę powinien pan o czymś wiedzieć. To naprawdę ważne.
Vimes spojrzał na drugi koniec mostu. Sylwetki przesuwały się w ciemności. Światła pochodni odbijały się od blokujących drogę pancerzy i broni.
— No cóż, gorzej już być nie może — stwierdził.
— Ależ mogłoby, gdybyśmy mieli tu węże — odparła lady Sybil. Marchewa obejrzał się, słysząc chichot Vimesa.
— Sir?
— Nic, nic, kapitanie. Miejcie oko na tych sukinsynów. Z żołnierzami poradzimy sobie później.
— Niech pan powie tylko słowo, sir — huknął Detrytus.
— Jesteście w pułapce — warknęła baronowa. — Strażniku! Czyń swą powinność!
Jakiś człowiek wszedł na most, niosąc w ręku pochodnię. Kapitan Tan tony dotarł do Vimesa i spojrzał na niego ponuro.
— Proszę się odsunąć — powiedział. — Proszę się odsunąć, bo na bogów, aresztuję pana, jest pan ambasadorem czy nie!
Popatrzyli sobie w oczy. Potem Vimes odwrócił głowę.
— Przepuśćcie go — polecił. — Ten człowiek uznał, że ma obowiązki.
Tantony skinął mu lekko głową, pomaszerował dalej i zatrzymał się kilka stóp przed baronową.
— Zabierzcie tych ludzi — rozkazała.
— Lady Serafine von Uberwald? — zapytał Tantony z kamienną twarzą.
— Przecież wiesz, kim jestem, człowieku!
— Chciałbym porozmawiać z panią w sprawie pewnych zarzutów postawionych w mojej obecności.
Vimes zamknął oczy. Och, ty nieszczęsny idioto… Przecież nie chciałem, żebyś naprawdę…
— Co takiego? — Baronowa nie dowierzała.
— Wysunięto oskarżenie, pani, że członek lub członkowie pani rodziny byli zamieszani w spisek mający…
— Jak śmiesz! — wrzasnęła Serafine.
Wolfgang natomiast skoczył i cała przyszłość stała się migającą sekwencją obrazów.
W locie przemienił się w wilka.
Vimes złapał loże kuszy Detrytusa i pchnął ją w górę w tym samym momencie, kiedy troll nacisnął spust.
Marchewa biegł już, nim Wolfgang wylądował na piersi kapitana Tantony’ego.
Dźwięk kuszy rozległ się echem w całym zamku, zagłuszając odgłos tysiąca furkoczących odłamków lecących chmurą po niebie.
Marchewa dopadł Wolfganga płaskim skokiem. Barkiem trafił wilka i obaj padli na ziemię.
I wtedy, jak w pokazie ruchomej latarni magicznej, powracającej nagle do właściwej prędkości, cała scena eksplodowała.
Marchewa poderwał się na nogi i…
Pewnie dlatego, że jesteśmy za granicą, stara się robić wszystko właściwie, pomyślał Vimes.
…stanął naprzeciw wilkołaka z zaciśniętymi pięściami, w pozie wziętej prosto z rys. 1 „Szlachetnej sztuki walki na pięści” — pozie imponującej aż do chwili, kiedy przeciwnik kuflem łamie stojącemu nos.
Kiedy Wolfgang się podnosił, Marchewa trafił go kilkoma ciosami, a miał uderzenie jak żelazna sztaba.
Wilkołak nie odniósł szkody, był raczej zaskoczony. Zmienił kształt, oburącz pochwycił pięść przeciwnika i ścisnął mocno. Potem, ku zgrozie Vimesa, bez widocznego wysiłku zrobił krok naprzód, zmuszając Marchewę do odstąpienia.
— Niczego nawet nie próbuj, Angua — rzucił z radosnym uśmiechem. — Bo złamię mu rękę. A może złamię mu rękę i tak? Właśnie!
Nawet Vimes usłyszał trzask. Marchewa pobladł. Ktoś trzymający człowieka za złamaną rękę ma nad nim pełną władzę. Kolejny idiota, myślał Vimes. Kiedy już leżą, nie pozwalaj im się podnieść! Niech szlag trafi markiza de Fantaillera! Utrzymywanie porządku za zgodą zainteresowanych to piękna teoria, ale najpierw trzeba rzucić przeciwnika na glebę.
— Aha! On ma jeszcze inne kości! — Wolfgang pchnął Marchewę. Obejrzał się na Anguę. — Cofnijcie się, cofnijcie! Bo zranię go jeszcze trochę! Albo nie, zranię go jeszcze trochę i tak.
I wtedy Marchewa kopnął go w brzuch.
Wolfgang runął na plecy, ale zmienił upadek w salto do tyłu. Wylądował lekko, skoczył do zdumionego Marchewy i dwa razy uderzył go pięścią w pierś. Ciosy brzmiały, jakby łopata uderzała w mokry cement. Wilkołak pochwycił padającego Marchewę, jedną ręką podniósł go nad głową i cisnął na most, pod nogi Angui.
— Człowiek cywilizowany! — zawołał. — Tu go masz, siostro! Vimes usłyszał obok, w dole, jakiś odgłos. To Gavin przyglądał się z uwagą, wydając z krtani ciche, nerwowe dźwięki. Maleńka cząstka Vimesa, to małe, twarde jak skała jądro cynizmu pomyślało: Tym lepiej dla ciebie.
Nad Wolfgangiem unosiła się para. Błyszczał w świetle pochodni. Jasne włosy na ramionach lśniły jak opadła aureola.
Angua ze zmartwiałą twarzą uklękła przy powalonym Marchewie. Vimes spodziewał się wrzasku wściekłości.
Usłyszał płacz.
Obok zaskomlał Gavin. Wilk patrzył, jak Angua próbuje unieść ciało Marchewy. Vimes zerknął na Wolfganga. Potem znów na Anguę.
— Kto następny? — Wolf skakał tam i z powrotem po deskach. — Może ty, Cywilizowany?
— Sam! — syknęła Sybil. — Nie możesz przecież…
Vimes dobył miecza. Wiedział, że teraz nie będzie to miało znaczenia. Wolf nie grał — nie uderzał i nie uciekał zaraz potem. Te ręce zdolne są przebić klatkę piersiową tak, że pięść wyjdzie z drugiej strony.
Jakaś smuga przemknęła przy Vimesie na wysokości ramienia… Gavin uderzył Wolfganga w krtań i przewrócił. Przetoczyli się po moście; Wolfgang znów zmienił się w wilka i paszczę zwarł z paszczą. Oderwali się od siebie, okrążyli nawzajem i znów skoczyli do walki.
Jak we śnie, Vimes usłyszał cichy głos:
— W domu nie wytrzymałfy nawet pięciu minut, gdyfy tak walczył. Rozsmaruje tego fiedaka, jeśli on tak walczy! Niech licho porwie przeklętego markiza Fantaillera!
Gaspode siedział wyprostowany, jego krótki ogon wibrował.
— To głupek! Oto jak się wygrywa walki psów!
Kiedy wilki toczyły się po gruncie, a Wolfgang szarpał brzuch Gavina, Gaspode przyskoczył, warcząc i szczekając, po czym rzucił się mniej więcej w kierunku zadu wilkołaka.
Zabrzmiał pisk. Warkot Gaspode’a stał się nieco przytłumiony. Wolfgang wybił się pionowo w górę. Gavin skoczył. Cała trójka razem spadła na gzyms mostu, rozrzuciła na bok spękane kamienie, spleciona w warczącą kulę zawisła przez moment na krawędzi, a potem runęła w dół, w huczącą biel rzeki.
Wszystkie te wydarzenia, od chwili kiedy Tan tony przeszedł po moście, trwały sporo mniej niż minutę.
Baronowa spoglądała w głąb wąwozu. Nie spuszczając z niej wzroku, Vimes zwrócił się do Detrytusa.
— Na pewno jesteście odporni na wilkołaki, sierżancie?
— Właściwie to tak, sir. Zresztą naciągiem już kuszę.
— W takim razie pójdziecie do zamku i sprowadzicie tu miejscowego Igora — polecił spokojnie Vimes. — Gdyby ktoś próbował was zatrzymać, zastrzelcie go. I każdego, kto stanie blisko.
— Zrobi się, sir.
— Nie ma nas w domu dla pana Rozsądka, sierżancie.
— Żem nie słyszał, żeby pukał, sir.
— No to ruszajcie. Sierżant Angua? Nie podniosła głowy.
— Sierżant Angua! Teraz podniosła.
— Jak pan może być taki… taki spokojny? — warknęła. — On jest ranny!
— Wiem. Idź pogadać z tymi strażnikami, którzy się kręcą przy drugim końcu mostu. Wyglądają na przestraszonych, a nie chcemy tu żadnych wypadków. Będą nam potrzebni. Cudo, przykryj czymś Marphewę i tego chłopaka. Nic mogą zmarznąć.
Szkoda, że i ja nie mogę dostać czegoś na rozgrzewkę, westchnął. Myśli pojawiały się wolno, jak krople marznącej wody. Czuł, że gdyby się poruszył, zacząłby się z niego osypywać lód, szron skrzyłby się w jego śladach… Biały śnieg wypełniał umysł.
— On tu wróci! — syknęła baronowa. — Ten upadek to głupstwo! I znajdzie cię!
— Po raz ostatni… ten kamień krasnoludów, jeśli można. Wilki czekają w lesie. Krasnoludy czekają w mieście. Proszę oddać mi kamień, a może wszyscy przeżyjemy. To jest dyplomacja. Niech mnie pani nie zmusza, żebym spróbował czegoś innego.
— Wystarczy, że powiem słowo… Angua gardłowo zawarczała.
Sybil podeszła do baronowej i chwyciła ją za rękę.
— Nigdy nie odpowiedziałaś na żaden mój list! Tyle lat do ciebie pisałam!
Baronowa spojrzała na nią zdumiona, jak często zdarzało się ludziom zaatakowanym przez kąśliwe non seąuiturs Sybil.
— Jeśli wie pan, że mamy Kajzerkę — powiedziała do Vimesa — to wie pan również, że nie jest prawdziwa. Co z niej przyjdzie krasnoludom?
— Tak, wykonano ją w Ankh-Morpork. Zrobiona w Ankh-Morpork! Powinni przybić ten tekst na spodzie. Ale ktoś zabił człowieka, który ją wyprodukował. A to morderstwo. Wbrew prawu. — Vimes skinął baronowej. — Prawo to takie coś, co u siebie mamy.
Gaspode wypełzł z wody i stanął drżący na kamieniu. Chyba każdy kawałek ciała ma posiniaczony. W uszach słyszał nieprzyjemne dzwonienie. Krew ściekała mu z łapy. Ostatnie kilka minut wspominał dość niewyraźnie, choć pamiętał, że obejmowały dużo wody, która waliła w niego jak młot.
Otrząsnął się. Sierść brzękała w miejscach, gdzie woda zaczynała już zamarzać.
Z przyzwyczajenia podszedł do najbliższego drzewa i podniósł nogę.
PRZEPRASZAM…
Nastąpiła chwila skupionej, refleksyjnej ciszy.
— To nie fyło ładne, co właśnie zrofiłeś — stwierdził Gaspode.
PRZYKRO MI. TO CHYBA NIE JEST WłAŚCIWY MOMENT.
— Nie dla mnie, nie. Mogłeś doprowadzić do fizycznych uszkodzeń.
TRUDNO CZASEM ZGADNĄĆ, CO NALEŻY POWIEDZIEĆ.
— Drzewa zwykle nie odpowiadają. O to mi głównie chodzi. — Gaspode westchnął. — No to co się teraz stanie?
NIE ROZUMIEM.
— Jestem martwy, prawda?
NIE. I CHYBA JA SAM JESTEM TYM NAJBARDZIEJ ZDZIWIONY, ALE TWÓJ CZAS, JAK SIĘ ZDAJE, JESZCZE NIE NADSZEDŁ.
Śmierć wyjął klepsydrę, uniósł ją do zimnego światła gwiazd, popatrzył chwilę, po czym ruszył wzdłuż brzegu.
— Przepraszam, pewnie nie ma żadnej szansy, żefyś mnie podwiózł? — zapytał Gaspode, brnąc za nim w śniegu.
ABSOLUTNIE ŻADNEJ.
— Fo wiesz, małemu pieskowi w głęfokim śniegu marzną te, jak im tam, jeśli łapiesz, o co mi…
Śmierć zatrzymał się przy niewielkiej zatoczce. W wodzie głębokości kilku cali leżał niewyraźny kształt.
— Oj… — westchnął Gaspode.
Śmierć pochylił się. Coś błysnęło niebiesko, a potem zniknął. Gaspode zadrżał. Poczłapał przez wodę i trącił nosem przemoczoną sierść Gavina.
— Nie tak powinno to się odbywać — zaskomlał. — Gdybyś był człowiekiem, złożyliby cię do wielkiej łodzi w czasie przypływu i podłożyli ogień, żeby wszyscy widzieli. Nie powinno tak być, że jesteś tylko ty i ja, sami na pustkowiu i mrozie.
Wiedział, że powinien jeszcze coś zrobić. Czuł to w głębi siebie, w kościach. Wyczołgał się z powrotem na brzeg i wciągnął na pień zwalonej wierzby.
Odchrząknął. A potem zawył.
Wycie zaczęło się niepewnie, z wahaniem, ale nabierało mocy, głębi… A kiedy przerwał, by nabrać tchu, trwało dalej, przechodząc od krtani do krtani w całym lesie.
To wycie go otulało, kiedy zsunął się z kłody i pobrnął na wyższy teren. Unosiło go w głębokim śniegu. Wiło się między drzewami: splot wielu głosów, jakby nabierał własnego życia. Gaspode pamiętał, jak myślał: Może dotrze nawet do Ankh-Morpork.
Może dotrze jeszcze o wiele dalej.
Baronowa zaimponowała Vimesowi. Walczyła, zapędzona w ślepy zaułek.
— Nic nie wiem o żadnych zabójstwach… Wśród lasu rozległo się wycie. Ile tam było wilków? Człowiek wcale ich nie widział, a potem, kiedy się odzywały, miał wrażenie, że stoją za każdym drzewem. To wycie nie cichło — trwało i trwało jak krzyk rzucony w jezioro powietrza, by zmarszczki sięgnęły aż za góry. Angua odchyliła głowę i krzyknęła. Potem podeszła do baronowej, oddychając ciężko przez zaciśnięte zęby. Kilka razy zacisnęła palce.
— Oddaj mu… ten nieszczęsny kamień — syknęła. — Czy ktokolwiek… z was… stanie… przeciwko mnie? Teraz? Więc daj mu kamień!
— Czyżby jakiestś kłopoty?
Igor przekuśtykał przez rozbitą bramę. Za nim szedł Detrytus. Igor spostrzegł dwa leżące ciała i podbiegł niczym bardzo wielki pająk.
— Przynieś kamień! — warknęła Angua. — A potem… odejdziemy. Czuję go. Czy wolisz, żebym sama go wzięła?
Serafine rzuciłajej wściekłe spojrzenie, odwróciła się na pięcie i pobiegła do zamku. Inne wilkołaki cofały się przed Anguą, jakby jej wzrok był pejczem.
— Jeśli nie potrafisz tym ludziom pomóc — odezwał się Vimes do klęczącego Igora — twoja przyszłość nie wygląda za dobrze.
Igor skinął głową.
— Ten tutaj — wskazał Tantony’ego — ma tylko powierzchowną ranę. Pozstszywam go bez problemów. Ten… — stuknął palcem Marchewę. — Pastskudne złamanie. — Uniósł głowę. — Pan Wolfgang znowu stsię bawił?
— Możesz go doprowadzić do normy? — warknął Vimes.
— Nie, to jego stszczęstśliwy dzień — odparł Igor. — Mogę go doprowadzić do lepiej niż normy. Włastśnie dostsałem stśliczną parę nerek, należały do młodego pana Crapanstsy’ego, chyba nigdy nie tknęły kropli motsnego trunku. Pech z tą lawiną.
— Są mu potrzebne? — zapytała Angua.
— Nie, ale należy korzystsać z każdej okazji, by stsię dostskona-lić. Zawstsze to powtarzam. — Igor uśmiechnął się. Był to niezwykły widok. Blizny przesuwały się po jego twarzy jak gąsienice.
— Poskładaj mu tylko rękę — rzekł stanowczo Vimes.
Wróciła baronowa w otoczeniu kilku wilkołaków. One także się cofnęły, gdy Angua odwróciła się do nich.
— Weź go sobie — powiedziała Serafine. — Zabierz ten śmieć. To podróbka. Nie popełniono żadnego przestępstwa!
— Jestem policjantem — oświadczył Vimes. — Zawsze potrafię znaleźć przestępstwo.
Sanie właściwie pod własnym ciężarem zsuwały się po trakcie do Bzyku. Miejscy strażnicy biegli obok i popychali je czasem. Po stracie kapitana byli oszołomieni i zagubieni. Nie mieli ochoty słuchać rozkazów Vimesa, ale robili to, co kazała im Angua, ponieważ Angua należała do klasy, która zawsze wydawała im polecenia.
Obaj ranni leżeli owinięci kocami.
— Angua… — odezwał się Vimes.
— Tak, sir?
— Inne wilki dotrzymują nam towarzystwa. Widzę, jak biegną między drzewami.
— Wiem.
— Są po naszej stronie?
— Powiedzmy, że na razie nie są po niczyjej stronie, dobrze? Nie lubią mnie specjalnie, ale wiedzą… wiedzą, że Gavin lubił, i w tej chwili tylko to jest ważne. Niektóre szukają mojego brata.
— Mógł przeżyć? To była długa droga w dół.
— Ale nie ogień ani srebro. Przez całe mile nic tylko biała woda. Pewnie mocno go poobijało, lecz na nim wszystko szybko się goi, sir.
— Przykro mi, że…
— Nie, panie Vimes. Wcale panu nie jest przykro. I nie powinno. Marchewa po prostu nie rozumiał, że Wolfganga nie da się pokonać w uczciwej walce. Wiem, że to rodzina, ale… osobiste nie jest tym samym co ważne. Marchewa zawsze to powtarzał.
— Zawsze powtarza — poprawiła ją ostro lady Sybil. — Tak.
Marchewa otworzył oczy.
— Co… co się tam stało? — zapytał.
— Wolfgang cię uderzył — wyjaśniła Angua. Otarła mu czoło.
— Czym? — Spróbował usiąść, skrzywił się i opadł na plecy.
— Co ci zawsze mówiłem o markizie de Fantailler? — rzucił Vimes.
— Przepraszam, sir.
Coś jasnego wzniosło się nad lasem. Zniknęło, a potem zielone światło rozkwitło na niebie. Chwilę później usłyszeli huk flary.
— Sygnaliści dotarli do wieży — stwierdził Vimes.
— Czy te sanie nie mogą jechać szybciej? — denerwowała się Angua.
— To znaczy, że możemy nawiązać kontakt z Ankh-Morpork — ciągnął Vimes.