Mówią, że świat jest płaski i spoczywa na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Mówią, że słonie — jako że są tak ogromnymi bestiami — mają kości ze skały i żelaza, a nerwy ze złota, bo lepiej przewodzi na wielkie dystanse[1].
Mówią, że piąty słoń, rycząc i trąbiąc, nadleciał przez atmosferę młodego świata wiele lat temu i uderzył o grunt z taką mocą, że rozbił kontynenty i wyniósł łańcuchy gór.
Nikt właściwie nie widział jego lądowania, co prowadzi do interesującego problemu filozoficznego: kiedy ważący mnóstwo ton rozwścieczony słoń pędzi po niebie, ale nie ma nikogo, kto by go słyszał, to czy — w sensie filozoficznym — robi hałas?
I jeśli nie było nikogo, kto by widział, jak uderza o grunt, to czy naprawdę uderzył?
Inaczej mówiąc, czy nie jest to zwykła bajka dla dzieci, mająca wyjaśnić pewne interesujące zjawiska naturalne?
Co do krasnoludów, które opowiadają tę legendę i kopią o wiele głębiej niż inni, one twierdzą, że jest w tym ziarno prawdy.
W czysty dzień z wysokich punktów obserwacyjnych w Ramtopach można spojrzeć bardzo daleko na równiny. Latem można policzyć kolumny kurzu, kiedy wołowe zaprzęgi suną ze swą maksymalną prędkością dwóch mil na godzinę, a każda para ciągnie za sobą wóz z przyczepą, po cztery tony ładunku. Długo trwało, nim wszystkie te wozy tu dotarły, ale kiedy już dotarły, było ich bardzo wiele. Do miast znad Morza Okrągłego wiozły surowce, a czasem ludzi, którzy wyruszali szukać szczęścia i garści diamentów.
W góry wracały gotowe wyroby, rzadkie obiekty z krain za oceanami oraz ludzie, którzy znaleźli mądrość i parę blizn.
Zwykle kolejne konwoje dzielił od siebie dzień drogi. Zmieniały krajobraz w rozwinięty wehikuł czasu — przy dobrej pogodzie człowiek mógł zobaczyć zeszły wtorek.
Heliografy mrugały w oddali — to kolumny wozów przesyłały sobie nawzajem wiadomości o aktywności bandytów, ładunku i najlepszym miejscu, gdzie można dostać dwa jajka, potrójne frytki i stek, który ze wszystkich stron zwisa z brzegów talerza.
Wielu ludzi podróżowało tymi wozami. Był to środek lokomocji tani, wygodniejszy niż droga piechotą, no i w końcu docierało się na miejsce.
Niektórzy podróżowali za darmo.
Jeden woźnica miał problemy ze swoim zaprzęgiem. Zwierzęta były nerwowe. Nie dziwiłoby to w górach, gdzie bardzo wiele dzikich stworzeń mogłoby uznać wołu za wędrowny posiłek, ale tutaj nie było nic groźniejszego od kapusty.
Za plecami woźnicy, pomiędzy stosami desek, coś spało.
W Ankh-Morpork był to kolejny zwyczajny dzień… Sierżant Colon balansował na chwiejnej drabinie na końcu Mosiężnego Mostu, jednej z najbardziej ruchliwych arterii miasta. Jedną ręką trzymał się wysokiego słupa z umocowaną na górze skrzyneczką, drugą podsuwał domowej roboty album do szczeliny w przedniej ściance.
— A tu jest inny typ wozu — powiedział. — Zrozumiałeś?
— …k — odpowiedział cichutki głosik z wnętrza.
— To dobrze — mruknął sierżant Colon, wyraźnie zadowolony. Schował album i wskazał most.
— Widzisz te dwa białe znaki namalowane na bruku?
— …k.
— I oznaczają…?
— Jeśli-wóz-jedzie-między-nimi-mniej-niż-minutę-to-za-szybko — powtórzył głosik wcześniejsze instrukcje.
— Dobrze. A wtedy ty…
— Maluję-ob-razek.
— Uważając, żeby było widać…
— Twarz-woźnicy-albo-tablice-wozu.
— A nocą…
— Użyć-salamandry-żeby-było-wyraźne.
— Bardzo dobrze, Rodney. Ktoś z nas zjawi się tu raz dziennie i odbierze obrazki. Masz wszystko, co potrzebne?
— …k.
— Co to takiego, sierżancie?
Colon spojrzał w dół na bardzo dużą, brązową i skierowaną ku górze twarz. Uśmiechnął się.
— Witaj, Cał — powiedział, schodząc z godnością po drabinie. — To, na co pan teraz patrzy, panie Jolson, to element nowoczesnego projektu „Straż na nowe milenienienum… nium”.
— Nie jest specjalnie straszne — zauważył Cał Jolson, przyglądając się krytycznie. — Widywałem straszniejsze.
— Straż jak w „Straż Miejska”, Cał.
— Aha, rozumiem.
— Niech ktokolwiek spróbuje tu jechać za szybko, a lord Vetinari obejrzy sobie rano jego obrazek. Ikonografy nie kłamią, Cał.
— Zgadza się, Fred. Bo są na to za głupie.
— Jego wysokość miał dosyć wozów pędzących po moście, rozumiesz, i prosił nas, żeby jakoś to rozwiązać. Jestem teraz Szefem Ruchu, Cał.
— To dobrze, Fred?
— No pewno! — zapewnił z satysfakcją sierżant Colon. — Do mnie należy ochrona tych, no… arterii miasta przed zablokowaniem, co doprowadziłoby do całkowitego załamania handlu i ruiny dla nas wszystkich. To najważniejsze z możliwych zadań, można powiedzieć.
— I tylko ty musisz je wykonywać?
— No, głównie. Głównie ja. Kapral Nobbs i inni chłopcy pomagają, oczywiście.
Cał Jolson podrapał się w nos.
— Bo ja właśnie chciałem z tobą pogadać na podobny temat, Fred.
— Nie ma problemu.
— Coś bardzo dziwnego pojawiło się przed moją restauracją, Fred.
Colon podążył za potężnym mężczyzną za róg. Zwykle lubił towarzystwo Cała, ponieważ przy nim wydawał się całkiem szczupły. Cał Jolson był człowiekiem, który figurował w atlasach i zmieniał orbity niewielkich planet. Kamienie bruku pękały pod jego stopami. W jednym ciele łączył — a było tam dość miejsca — najlepszego kucharza w Ankh-Morpork z najbardziej łakomym konsumentem, co stanowiło kombinację doprawdy stworzoną w niebie ziemniaczanego puree. Colon nie pamiętał nawet, jak Jolson ma na imię. Przydomek zyskał przez aklamację, ponieważ nikt, kto widział go na ulicy, nie mógł uwierzyć, że cały ten obiekt jest Jolsonem.
Na Broad-Wayu stał duży wóz. Inne wycofywały się i próbowały jakoś go ominąć.
— Koło obiadu przyszła dostawa mięsa, a kiedy woźnica wyszedł…
Cał Jolson wskazał sporą trójkątną konstrukcję zamontowaną na jednym z kół. Była wykonana z dębu i żelaza oraz pochlapana żółtą farbą.
Fred postukał w nią ostrożnie.
— Widzę, na czym polega kłopot — stwierdził. — Jak długo ten woźnica był u ciebie?
— Wiesz, dałem mu obiad…
— A twoje obiady są doskonałe, Cał, zawsze to powtarzam. Co miałeś na dzisiaj?
— Bitki w sosie śmietanowym, z opadkiem, a na deser beżowy tort „Czarna śmierć”.
Przez chwilę panowało milczenie, gdy obaj wyobrażali sobie cały posiłek. Fred Colon westchnął cicho.
— Opadek polany masełkiem?
— Nie chciałbyś mnie chyba obrazić, sugerując, że zapomniałem o masełku, prawda?
— Człowiek wiele czasu może spędzić, rozkoszując się takim obiadem — uznał Fred. — Tylko że widzisz, Cał, Patrycjusz bardzo nie lubi, kiedy wozy parkują na ulicy dłużej niż dziesięć minut. Uważa, że to coś w rodzaju przestępstwa.
— Zjedzenie mojego obiadu w dziesięć minut to nie jest przestępstwo, Fred, to tragedia — odparł Cał. — Tu jest napisane „Straż Miejska — usunięcie 15 $”, Fred. To mój dochód za kilka dni, Fred.
— Chodzi o to — tłumaczył Fred Colon — że to masa papierów, rozumiesz? Nie mogę tak sobie tego odwołać, chociaż chciałbym. W komendzie na biurku mam wszystkie odcinki kontrolne. Gdybym ja dowodził strażą, to oczywiście… Ale mam związane ręce, rozumiesz…
Stali w niewielkiej odległości od siebie, z rękami w kieszeniach, pozornie nie zwracając na siebie uwagi. Sierżant Colon zaczął cicho pogwizdywać.
— Wiem o tym i owym — oznajmił ostrożnie Cał. — Ludziom się wydaje, że kelnerzy nie mają uszu.
— Ja wiem bardzo dużo, Cał. — Colon zabrzęczał monetami w kieszeni.
Obaj przez chwilę wpatrywali się w niebo.
— Może zostało mi z wczoraj trochę lodów miodowych… Sierżant Colon spojrzał na wóz.
— Coś podobnego, panie Jolson! — zawołał tonem absolutnego zdumienia. — Jakiś wyjątkowy tępak założył klamrę na pańskie koło! Zaraz się tym zajmiemy.
Wyjął zza pasa dwie okrągłe łopatki pomalowane na biało, spojrzał na wieżę semaforową komendy Straży Miejskiej, wystającą ponad dachem starej fabryki lemoniady, odczekał, aż dyżurny gargulec da mu sygnał, po czym z niejaką werwą i entuzjazmem zaczął odgrywać człowieka o sztywnych rękach, grającego dwie partie tenisa stołowego równocześnie.
— Patrol zjawi się tu lada chwila… Aha, popatrz tylko…
Kawałek dalej na ulicy dwa trolle starannie zakładały blokadę na koło wozu z sianem. Po minucie czy dwóch jeden spojrzał przypadkiem na wieżę komendy, szturchnął kolegę, wyjął własne dwie łopatki i — z nieco mniejszym zapałem niż Colon — wysłał sygnał. Kiedy otrzymał odpowiedź, trolle rozejrzały się, zauważyły Colona i ruszyły w jego stronę.
— Ta-dam! — zawołał z dumą sierżant.
— Niezwykła jest ta nowa technologia — przyznał z podziwem Cał Jolson. — A przecież musieli być… ile? Ze dwadzieścia, trzydzieści sążni stąd.
— Zgadza się, Gał. W dawnych czasach musiałbym gwizdać. A teraz zjawią się tutaj, wiedząc już, że to ja ich wzywam.
— Inaczej musieliby spojrzeć i zobaczyć, że to ty.
— No tak… — przyznał Colon świadomy, że to, co zaszło, może nie być najjaśniejszym promieniem światła w świcie rewolucji komunikacyjnej. — Oczywiście, to by działało tak samo dobrze, gdyby byli wiele ulic stąd. Albo nawet po drugiej stronie miasta. A gdybym kazał gargulcowi, żeby, jak to określamy, „rzucił” wiadomość na „dużą” wieżę nad Tumpem, za parę minut odebraliby wszystko w Sto Lat.
— A to przecież dwadzieścia mil.
— Co najmniej.
— Niezwykłe, Fred.
— Czasy się zmieniają, Cał — stwierdził Colon, gdy trolle dotarły na miejsce. — Funkcjonariusz Czert, kto wam kazał założyć blokadę na wóz mojego przyjaciela? — zapytał groźnie.
— No bo, sierżancie, rano pan mówił, coby zaklamrować każdy…
— Ale nie ten — przerwał mu Colon. — Zdejmijcie to natychmiast i nie będziemy już wracać do tej sprawy. Jasne?
Funkcjonariusz Czert doszedł najwyraźniej do wniosku, że nie płacą mu za myślenie — i dobrze, ponieważ sierżant Colon nie uważał, by w tym zakresie była to rozsądna inwestycja.
— Jak pan tak mówi, sierżancie…
— A kiedy się tym zajmiecie, ja i Cał utniemy sobie małą pogawędkę. Prawda, Cał?
— Zgadza się, Fred.
— To znaczy, mówię „pogawędka”, aleja będę głównie słuchał, a to z powodu tego, że będę miał pełne usta.
Śnieg zsuwał się z jodłowych gałęzi. Człowiek przecisnął się między nimi, przez chwilę stał nieruchomo, z trudem chwytając oddech, po czym szybkim truchtem ruszył przez polanę.
W dolinie rozległy się pierwsze dźwięki rogu. Miał zatem godzinę, jeśli można im wierzyć. Może nie uda mu się dotrzeć do wieży, ale były przecież inne rozwiązania.
Miał plany. Potrafi ich przechytrzyć. Trzymać się z dala od śniegu, ile tylko można, zawracać, korzystać ze strumieni… To możliwe, to już się udawało… Był tego pewien.
Kilka mil od niego smukłe ciała zanurzyły się między drzewa. Zaczęły się łowy…
Bardzo daleko od tego miejsca, w Ankh-Morpork, paliła się Gildia Błaznów.
Co stanowiło problem, ponieważ drużyna strażacka gildii składała się głównie z klaunów.
A to z kolei stanowiło problem, ponieważ jeśli pokazać klaunowi wiadro i drabinę, możliwa jest tylko jedna reakcja. Lata szkolenia biorą górę. Coś w czerwonym nosie przemawia do niego. Nie może się powstrzymać.
Sam Vimes ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork oparł się o mur i oglądał przedstawienie.
— Naprawdę musimy jeszcze raz złożyć u Patrycjusza wniosek o powołanie publicznej straży pożarnej — powiedział.
Po drugiej stronie ulicy klaun podniósł drabinę, odwrócił się, walnął drabiną klauna za sobą i wrzucił go do wiadra, odwrócił się znowu, żeby sprawdzić, co to za zamieszanie, i posłał swą podnoszącą się ofiarę z powrotem do wiadra, gdzie wpadła z dziwnym mlaskiem. Tłum patrzył w milczeniu — gdyby to było śmieszne, klauni by tego nie robili.
— Gildie są mocno przeciwne — odparł kapitan Marchewa Zelaznywładsson, jego zastępca. Klaunowi z drabiną wylano wodę z wiadra do spodni. — Mówią, że to by było wtargnięcie na prywatny teren.
Płomienie strzeliły z pokoju na pierwszym piętrze.
— Jeżeli pozwolimy, żeby się spaliła, będzie to poważny wstrząs dla rozrywki w tym mieście — oświadczył z przekonaniem Marchewa.
Vimes zerknął na niego z ukosa. To był prawdziwy Marchewowy komentarz. Brzmiał niewinnie jak demony, ale można było go zrozumieć całkiem inaczej…
— Rzeczywiście będzie — przyznał. — Mimo to lepiej chyba coś z tym zrobić. — Zrobił kilka kroków naprzód i uniósł dłonie do ust. — No dobra! Tu Straż Miejska! Uformować łańcuch! Brać wiadra!
— Auu… Musimy? — odezwał się któryś z gapiów.
— Owszem, musicie — zapewnił kapitan Marchewa. — Chodźcie wszyscy, jeśli ustawimy się w dwie linie, załatwimy sprawę raz-dwa. Co wy na to? Może być nawet zabawnie.
Ustawili się posłusznie, jak zauważył Vimes.
Marchewa każdego traktował tak, jakby był miłym i sympatycznym gościem. I w jakiś niewyjaśniony sposób ludzie nie mogli się oprzeć, by wykazywać mu, że się nie myli.
Ku powszechnemu rozczarowaniu ogień szybko został ugaszony — kiedy tylko rozbrojono klaunów i dobrzy ludzie odprowadzili ich na bok.
Marchewa powrócił, ocierając czoło, gdy Vimes zapalał cygaro.
— Zdaje się, że połykacz ognia miał kłopoty żołądkowe — wyjaśnił.
— Całkiem możliwe, że nigdy nam tego nie wybaczą — stwierdził Vimes, kiedy wrócili do patrolowania ulic. — No nie… Co teraz?
Marchewa spoglądał w górę, w kierunku najbliższej wieży semaforowej.
— Rozruchy przy Kablowej — poinformował. — Kod „Wszyscy funkcjonariusze”, sir.
Ruszyli biegiem. Człowiek zawsze biegł na „Wszystkich funkcjonariuszy”. Bo sam też mógł mieć kłopoty.
Kiedy zbliżali się do celu, zauważyli na ulicach więcej krasnoludów. Vimes rozpoznał charakterystyczne znaki: wszystkie krasnoludy miały skupione miny i szły w tym samym kierunku.
— Załatwione — stwierdził, kiedy skręcili za róg. — Od razu można poznać po nagłym zwiększeniu liczby podejrzanie przypadkowych przechodniów.
Cokolwiek się tutaj działo, była to sprawa poważna. Ulicę zaścielały rozmaite śmieci i całkiem sporo krasnoludów. Vimes zwolnił.
— Już trzeci raz w tym tygodniu — zauważył. — Co w nich wstąpiło?
— Trudno powiedzieć, sir — odparł Marchewa.
Vimes zerknął na niego z ukosa. Marchewa wychował się wśród krasnoludów. Poza tym, jeśli tylko mógł tego uniknąć, nigdy nie kłamał.
— To nie to samo co „nie wiem”, prawda? Kapitan był wyraźnie zakłopotany.
— Myślę, że to… no, jakby sprawa polityczna, sir. Vimes zauważył wbity w ścianę topór.
— Tak, rzeczywiście — mruknął.
Ktoś nadchodził ulicą — i był prawdopodobnie powodem, dla którego zamieszki ustały. Młodszy funkcjonariusz Bluejohn był chyba największym trollem, jakiego Vimes spotkał w życiu. Wyrastał… Nie wyróżniał się z tłumu, ponieważ sam był tłumem. Ludzie nie zauważali go, gdyż przesłaniał widok. I jak wiele potężnie zbudowanych osób, był instynktownie łagodny i dość nieśmiały, chętnie słuchał roz-kazów. Gdyby trafił do gangu, zostałby żołnierzem. W straży służył za tarczę podczas zamieszek. Inni strażnicy wyglądali zza niego.
— Wygląda na to, że wszystko się zaczęło w delikatesach u Świdry — stwierdził Vimes, kiedy dotarła reszta straży. — Weźcie od niego zeznanie.
— To nie jest dobry pomysł, sir — oświadczył stanowczo Marchewa. — On niczego nie widział.
— A skąd wiesz, że niczego nie widział? Nie pytałeś go.
— Wiem, sir. Niczego nie widział. Niczego też nie słyszał.
— Nawet kiedy demolował mu lokal i walczył na ulicy przed drzwiami?
— Tak jest, sir.
— Ach, rozumiem. Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą słyszeć. To chcesz mi powiedzieć?
— Coś w tym rodzaju, sir. Tak. Proszę posłuchać, sir, wszystko się skończyło. Nie sądzę, żeby ktoś był poważnie ranny. Tak będzie najlepiej, sir. Proszę…
— Czy to jedna z tych prywatnych spraw krasnoludów, kapitanie?
— Tak, sir…
— Ale jesteśmy w Ankh-Morpork, nie w jakiejś górskiej kopalni. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie spokoju, a to mi nie wygląda na spokój. Co powiedzą ludzie na takie bójki uliczne?
— Powiedzą, że to kolejny dzień w życiu miasta, sir — odparł sztywno Marchewa.
— Tak, przypuszczam, że faktycznie tak powiedzą. Jednakże… — Vimes podniósł jęczącego krasnoluda. — Kto to zrobił? — zapytał groźnie. — Nie jestem w nastroju do słuchania wykrętów. Gadaj! Chcę znać nazwisko!
— Agi Młotokrad — wymamrotał krasnolud.
— Dobrze. — Vimes go puścił. — Zapiszcie to, Marchewa.
— Nie, sir — odparł Marchewa.
— Słucham?
— W mieście nie ma żadnego Agiego Młotokrada, sir.
— Znacie każdego krasnoluda?
— Znam ich wielu, sir. Ale Agiego Młotokrada można spotkać tylko w głębi kopalni, sir. To rodzaj złośliwego ducha, sir. Na przykład „Wsadź to tam, gdzie Agi węgiel trzyma” oznacza…
— Tak, mogę się domyślić — przerwał mu Vimes. — Sugerujesz, że ten krasnolud właśnie powiedział, że awanturę zaczęło leśne licho?
Krasnolud zniknął już za rogiem.
— Mniej więcej, sir. Przepraszam na moment. — Marchewa przeszedł na drugą stronę ulicy, wyjmując zza pasa dwie białe paletki, Wejdę tylko w linię widoczności wieży — wyjaśnił. — Lepiej posłać sekara.
— Dlaczego?
— No, kazaliśmy czekać Patrycjuszowi, sir, więc wypada może mu powiedzieć, że się spóźnimy.
Vimes sięgnął po zegarek i spojrzał na tarczę. Miał przeczucie, że to znowu jeden z tych dni… tych, które przytrafiają się codziennie.
W naturze wszechświata leży, by osoba, która zawsze każe człowiekowi czekać dziesięć minut, tego dnia, gdy ten człowiek się o dziesięć minut spóźni, była gotowa dziesięć minut wcześniej i bardzo starannie nic o tym nie wspominała.
— Przepraszamy za spóźnienie, sir — rzekł Vimes, kiedy weszli do Podłużnego Gabinetu.
— Och, spóźniliście się, panowie? — Patrycjusz uniósł wzrok znad papierów. — Doprawdy nie zauważyłem. Nic poważnego, mam nadzieję?
— Gildia Błaznów się paliła, sir — wyjaśnił Marchewa. — Jakieś ofiary?
— Nie.
— Cóż, to prawdziwe błogosławieństwo — stwierdził wolno lord Vetinari.
Odłożył pióro.
— Do rzeczy… Co mieliśmy omówić…? — Przysunął sobie jakiś dokument i przeczytał szybko. — Aha… Jak widzę, nowy wydział ruchu drogowego wywarł oczekiwany skutek. — Wskazał duży stos papierów. — Dostaję niezliczone skargi od Gildii Woźniców i Poganiaczy. Brawo. Proszę przekazać moje podziękowania sierżantowi Colonowi i jego ludziom.
— Oczywiście, sir.
— Jak widzę, jednego dnia zaklamrowali siedemnaście wozów, dziesięć koni, osiemnaście wołów i kaczkę.
— Była nieprawidłowo zaparkowana, sir.
— W samej rzeczy. Jednakże dostrzegam tu chyba pewien dziwny schemat…
— Sir?
— Wielu woźniców zapewnia, że tak naprawdę wcale nie parkowali, ale zatrzymali się tylko, by przepuścić wyjątkowo starą i wyjątkowo brzydką damę, która wyjątkowo powoli przechodziła przez ulicę.
— Tak się tłumaczą, sir.
— Wnioskują, że była stara, na podstawie niekończącej się litanii wyrażeń typu „Laboga, moje biedne stopy” i tym podobnych.
— Z całą pewnością brzmienie sugeruje starszą osobę, sir — rzekł Vimes z nieruchomą twarzą.
— No właśnie. Dziwne jednak, że kilku z nich zauważyło, jak owa starsza dama odbiegała potem w boczną uliczkę, dość szybko. Nie zwróciłbym na to uwagi, oczywiście, gdyby nie fakt, iż ową damę zauważono jakoby podczas przechodzenia przez inną ulicę, bardzo powoli, w sporej odległości od poprzedniej. Tajemnicza sprawa, Vimes.
Vimes przesłonił dłonią oczy.
— To tajemnica, którą zamierzam bardzo szybko wyjaśnić, sir. Patrycjusz skinął głową i zapisał kilka słów na kartce. Kiedy odłożył ją na bok, odsłonił kartkę o wiele brudniejszą i wielokrotnie złożoną. Chwycił dwa noże do papieru, za ich pomocą bardzo ostrożnie rozłożył kartkę i przesunął po blacie w stronę Vimesa.
— Czy wie pan coś na ten temat?
Vimes spojrzał na wielkie, okrągłe, wyrysowane kredką litery:
„DrOGi Pane, Okrucistfo wobes BesDomyh PzuF w tym MIEScie to chańBA, CO rOBi StraSZ W tejSpraWie? PopdisAnO LyGa PszeCif OkrucistfU dla PzuF”.
— Nic zupełnie — zapewnił.
— Moi urzędnicy twierdzą, że prawie co noc podobny list wsuwany jest pod drzwi — rzekł Patrycjusz. — Jak rozumiem, nikogo nie zauważono.
— Mam to zbadać? Nie powinno być trudno znaleźć w mieście kogoś, kto ślini się przy pisaniu, a ortografię ma jeszcze gorszą niż Marchewa.
— Bardzo dziękuję, sir — wtrącił Marchewa.
— Żaden z gwardzistów nie zameldował, by cokolwiek zauważyli — powiedział Patrycjusz. — Czy jest w Ankh-Morpork jakaś grupa specjalnie zainteresowana dobrobytem psów?
— Wątpię, sir.
— Zatem zignoruję te listy pro tern — zdecydował Vetinari. Wilgotny list z plaśnięciem wylądował w koszu. — Przejdźmy do pilniejszych spraw. O czym to… Co pan wie na temat Bzyku?
Vimes wytrzeszczył oczy. Marchewa chrząknął dyskretnie.
— Rzeki czy miasta, sir? Patrycjusz się uśmiechnął.
— Wie pan, kapitanie, już dawno przestał mnie pan zaskakiwać. Chodziło mi o miasto.
— To jedno z większych miast w Uberwaldzie, sir — tłumaczył Marchewa. — Eksport: cenne metale, skóra, drewno i oczywiście tłuszcz z głębokich kopalni tłuszczu w Schmaltzbergu…
— Istnieje miasto o nazwie Bzyk? — spytał Vimes, wciąż zaskoczony tempem, w jakim dotarli tam od wilgotnego listu o psach.
— Ściśle mówiąc, sir, poprawna wymowa to raczej Bezik — odparł Marchewa.
— Mimo wszystko…
— A w Beziku, sir, „Morpork” brzmi tak samo jak ich określenie dla elementu damskiej bielizny — ciągnął Marchewa. — Kiedy się zastanowić, na świecie jest tylko skończona liczba sylab…
— Ale skąd ty o tym wiesz, Marchewa?
— Och, człowiek słyszy to i owo, sir. Tu i tam…
— Doprawdy? A który konkretnie element…
— Coś niezwykle ważnego zdarzy się tam za kilka tygodni — przerwał mu Vetinari. — Coś, muszę zaznaczyć, co będzie miało istotne znaczenie dla przyszłej pomyślności Ankh-Morpork.
— Koronacja dolnego króla — domyślił się Marchewa. Vimes spojrzał na niego, potem na Patrycjusza, potem znów na Marchewę.
— Czy jest jakiś biuletyn, który tu krąży, ale jakoś do mnie nie dotarł?
— Społeczność krasnoludów od miesięcy praktycznie o niczym innym nie mówi, sir.
— Naprawdę? — zdziwił się Vimes. — Chodzi o te zamieszki? Te conocne bójki w krasnoludzich barach?
— Kapitan Marchewa ma rację, Vimes. To będzie wielka uroczystość, w której wezmą udział przedstawiciele licznych rządów. Oraz rozmaitych księstw Uberwaldzkich, ponieważ dolny król włada tylko tymi częściami Uberwaldu, które znajdują się pod powierzchnią. Jego przychylność jest cenna. Bez wątpienia będzie tam Borogravia i Genoa, prawdopodobnie nawet Klatch.
— Klatch? Przecież oni mają do Uberwaldu jeszcze dalej niż my! Po co zadają sobie trud?
Vimes przerwał na chwilę i zastanowił się.
— Ha! Byłem głupi. Gdzie są pieniądze?
— Słucham, komendancie?
— Tak mawiał mój dawny sierżant, kiedy czegoś nie rozumiał, sir. Trzeba odkryć, gdzie są pieniądze, i sprawa jest już w połowie rozwiązana.
Vetinari podniósł się i stanął przy wielkim oknie, plecami do nich.
— Uberwald to wielka kraina — powiedział, jakby zwracał się do szyby. — Mroczna. Tajemnicza. Starożytna…
— Wielkie, nietknięte złoża węgla i rud żelaza — dodał Marchewa. — I tłuszcz, naturalnie. Najlepsze świece, lampy oliwne i mydło pochodzą w ostatecznym rozrachunku ze złóż Schmaltzbergu.
— Dlaczego? Mamy przecież własne rzeźnie, prawda?
— Ankh-Morpork zużywa wiele świec, sir.
— Z całą pewnością nie zużywa wiele mydła — odparł Vimes.
— Wiele jest zastosowań dla tłuszczu i łoju, sir. Nie jesteśmy w stanie samodzielnie zaspokoić wszystkich potrzeb.
— Ach… — mruknął Vimes. Patrycjusz westchnął.
— Oczywiście mam nadzieję, że uda nam się wzmocnić powiązania handlowe z różnymi narodami w granicach Uberwaldu — powiedział. — Sytuacja tam jest w najwyższym stopniu niepewna. Jak dużo pan wie na temat Uberwaldu, komendancie?
Vimes, którego wiedza o geografii sięgała mikroskopijnych szczegółów w zasięgu pięciu mil od Ankh-Morpork, a była zwyczajnie mikroskopijna poza nim, niepewnie pokiwał głową.
— Tylko że właściwie to nie jest państwo — ciągnął Vetinari. — To…
— To raczej coś, co istnieje, zanim zaistnieją państwa — dokończył Marchewa. — Składa się głównie z ufortyfikowanych miast i posiadłości feudalnych, bez prawdziwych granic i z całą masą lasów pomiędzy. Zawsze trwają tam jakieś zatargi. Nie istnieje prawo inne niż stanowione przez lokalnych władców, i szerzy się wszelkiego rodzaju bandytyzm.
— Całkiem inaczej niż w domu, w naszym ukochanym mieście — mruknął Vimes niezupełnie pod nosem.
Patrycjusz rzucił mu obojętne spojrzenie.
— W Uberwaldzie nie ustała dawna niechęć między trollami i krasnoludami — ciągnął Marchewa. — Są tam duże obszary kontrolowane przez feudalne klany wampirów albo wilkołaków, są także trakty z o wiele wyższym niż normalne magicznym promieniowaniem tła. To bardzo chaotyczna kraina i czasem trudno uwierzyć, że jesteśmy już w Wieku Nietoperza. Trzeba jednak mieć nadzieję, że sytuacja się wkrótce poprawi i Uberwald szczęśliwie dołączy do wspólnoty narodów.
Vimes i Vetinari wymienili znaczące spojrzenia. Marchewa przemawiał czasem, jakby czytał wypracowanie o społeczeństwie, napisane przez naiwnego chłopca z chóru świątynnego.
— Dobrze pan to ujął — pochwalił Vetinari. — Jednak do tego radosnego dnia Uberwald pozostaje zagadką owiniętą w tajemnicę owiniętą w sekret.
— Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem — odezwał się Vimes. — Uberwald jest jak wielki klops z łojem, który wszyscy nagle zauważyli i teraz, kiedy ta koronacja daje pretekst, wszyscy musimy pędzić tam z nożem, widelcem i łyżką, żeby jak najwięcej załadować sobie na talerz?
— Pańska ocena realiów politycznych jest doprawdy mistrzowska, Vimes. Brakuje panu tylko odpowiedniego słownictwa. Ankh-Morpork musi, naturalnie, wysłać swojego przedstawiciela. Ambasadora, krótko mówiąc.
— Nie sugeruje pan chyba, że powinienem się zająć tą sprawą, prawda? — upewnił się Vimes.
— Och, nie mógłbym tam posłać komendanta Straży Miejskiej. Większość państewek Uberwaldu nie ma żadnej koncepcji nowoczesnych, cywilnych sił porządkowych.
Vimes odprężył się.
— Zamiast tego wysyłam diuka Ankh — ciągnął Patrycjusz. Vimes wyprostował się gwałtownie.
— Panują tam zasadniczo stosunki feudalne — kontynuował Vetinari. — Wielką wagę przywiązują do tytułów…
— Czy rozkazuje mi pan jechać do Uberwaldu?
— Rozkazuję, wasza łaskawość? — Vetinari wydawał się wstrząśnięty i zatroskany. — Wielkie nieba, musiałem źle zrozumieć lady Sybil… Zapewniała mnie wczoraj, że wakacje daleko od Ankh-Morpork znakomicie panu zrobią.
— Rozmawiał pan z Sybil?
— Owszem, na przyjęciu dla nowego przewodniczącego Gildii Krawców. Pamiętam, że wyszedł pan wcześniej. Wezwano pana. Jakiś nagły przypadek, jak rozumiem. Lady Sybil wspomniała, że jest pan, jak to określiła, wiecznie na służbie, i jakoś tak się zgadało… Och, mam nadzieję, że nie doprowadzę do jakichś małżeńskich nieporozumień…
— Nie mogę opuścić miasta właśnie teraz! — oświadczył zrozpaczony Vimes. — Jest tyle do zrobienia…
— Właśnie dlatego Sybil uznała, że powinien pan wyjechać.
— Ale otworzyliśmy nowy ośrodek szkoleniowy…
— Który w tej chwili działa już bez problemów, Sir — wtrącił Marchewa. — Cała sieć gołębi pocztowych jest zupełnie poplątana…
— Dało sieją mniej więcej uporządkować, sir, kiedy zmieniliśmy im karmę. Poza tym sekary doskonale spełniają swoje zadanie.
— Mieliśmy powołać Straż Rzeczną…
— Przez tydzień czy dwa i tak nic nie można zrobić, sir. Dopóki nie wyłowimy łodzi.
— Rury w komisariacie na Flaku są…
— Wysłałem hydraulików, żeby się nimi zajęli, sir.
Vimes wiedział już, że przegrał. Przegrał w chwili, kiedy okazało się, że w całą sprawę zamieszana jest Sybil, ponieważ zawsze stanowiła machinę oblężniczą niezwykle skuteczną wobec jego murów obronnych. Ale nie miał zamiaru poddawać się bez walki.
— Wie pan przecież, że nie radzę sobie z dyplomatyczną rozmową — powiedział.
— Wręcz przeciwnie, Vimes. Oszołomił pan cały korpus dyplomatyczny w Ankh-Morpork — zapewnił lord Vetinari. — Nie są przyzwyczajeni do mówienia wprost. To ich zbija z tropu. Co pan powiedział w zeszłym miesiącu istanziańskiemu ambasadorowi?
— Przerzucił papiery na biurku. — Zaraz, miałem tu gdzieś skargę… A tak… W kwestii incydentów granicznych na rzece Slipnir zasugerował pan, że dalsze takie naruszenia poskutkują tym, że on osobiście, to znaczy ambasador, cytuję: „wróci do domu w karetce”.
— Bardzo mi przykro, sir, ale miałem za sobą ciężki dzień, a on mi działał na…
— Od tego dnia ich siły zbrojne cofnęły się tak daleko, że są już praktycznie w innym kraju. — Patrycjusz odsunął dokument na bok.
— Muszę przyznać, że pańska uwaga, choć jedynie bardzo ogólnie zgodna z moimi opiniami w tej sprawie, przynajmniej była zwięzła. Jak się zdaje, wyglądał pan również bardzo groźnie.
— Bo ja zwykle tak wyglądam…
— Z całą pewnością. Na szczęście w Uberwaldzie będzie pan musiał wyglądać jedynie przyjaźnie.
— Ale nie wymaga pan chyba, żebym mówił coś w rodzaju „A może sprzedacie nam cały wasz tłuszcz bardzo tanio?”, prawda… — upewnił się zrozpaczony Vimes.
— Nie jest wymagane, by prowadził pan osobiście jakiekolwiek negocjacje. Tym zajmie się jeden z moich urzędników, który powoła tymczasową ambasadę i przedyskutuje te sprawy ze swoimi odpowiednikami na rozmaitych dworach Uberwaldu. Wszyscy urzędnicy mówią tym samym językiem. Pan ma jedynie być tak książęcy, jak tylko pan potrafi. Oczywiście będzie panu towarzyszył orszak. Personel — dodał Vetinari, widząc tępy wzrok Vimesa. Westchnął. — Ludzie, którzy z panem pojadą. Proponuję sierżant Anguę, sierżanta Detrytusa i kapral Tyłeczek.
— Aha… — Marchewa z uznaniem pokiwał głową.
— Przepraszam… — powiedział Vimes. — Mam wrażenie, że jakoś straciłem spory fragment rozmowy.
— Wilkołak, troll i krasnolud — wyjaśnił Marchewa. — Mniejszości etniczne, sir.
— …Tyle że w Uberwaldzie są większościami etnicznymi — dodał Vetinari. — Ta trójka funkcjonariuszy właśnie stamtąd pochodzi, o ile mi wiadomo. Ich obecność powie więcej niż grube tomy…
— Ja nie dostałem nawet kartki — odparł Vimes. — Wolałbym raczej…
— Sir, w ten sposób zademonstruje pan mieszkańcom Uberwaldu, że my tutaj, w Ankh-Morpork, jesteśmy społeczeństwem wielokulturowym — przekonywał Marchewa.
— Ach, rozumiem. „Ludzie jak my” — mruknął ponuro Vimes. — Ludzie, z którymi można robić interesy.
— Czasami — wtrącił kwaśnym tonem Vetinari — naprawdę mam wrażenie, że poziom cynizmu w straży jest…jest…
— Niewystarczający? — dokończył Vimes. Odpowiedziało mu milczenie.
— No dobrze — westchnął. — Pójdę polerować gałki na mojej koronie…
— Korona diuka, jeśli dobrze pamiętam heraldykę, nie ma żadnych gałek. Jest stanowczo… spiczasta. — Patrycjusz przesunął w jego stronę niewielki stosik papierów zwieńczony zaproszeniem ze złoconymi brzegami. — Każę natychmiast przesłać… sekara. Dokładniejszą odprawę przeprowadzimy później. Proszę przekazać diuszesie moje wyrazy szacunku. I nie pozwólcie mi, panowie, dłużej zajmować wam czasu…
— Zawsze to mówi — burczał Vimes, gdy razem z kapitanem zbiegali już po schodach. — Wie, że nie znoszę być mężem diuszesy.
— Myślałem, że pan i lady Sybil…
— Och, być mężem Sybil jest wspaniale, naprawdę — zapewnił pospiesznie Vimes. — Tylko ta część z diuszesą mi nie pasuje. Gdzie są dziś wszyscy?
— Kapral Tyłeczek ma służbę przy gołębiach, Detrytus jest na nocnym patrolu ze Swiresem, a Angua dostała specjalne zadanie na Mrokach, sir. Pamięta pan? Z Nobbym?
— Bogowie, tak… Dobrze. Kiedy zjawią się jutro, lepiej ich do mnie przyślij. A przy okazji, zdejmij Nobby’emu tę potworną perukę i gdzieś ją schowaj. — Vimes przeglądał papiery. — Nigdy nie słyszałem o dolnym królu krasnoludów — wyznał. — Zawsze mi się wydawało, że „król” w krasnoludzim oznacza kogoś w rodzaju star-szego inżyniera.
— No tak, ale dolny król jest dość wyjątkowy — odparł Marchewa.
— Dlaczego?
— Wszystko się zaczęło od Kajzerki z Kamienia, sir.
— Od czego?
— Czy moglibyśmy wrócić do Yardu okrężną drogą, sir? Łatwiej mi będzie wytłumaczyć.
Młoda kobieta stała na rogu ulicy na Mrokach. Jej ogólna postawa sugerowała, że jest kimś, kto w specyficznej gwarze tego rejonu nazywany jest damą dworu. Dokładniej: damą z dworu, czekającą na Odpowiedniego Mężczyznę. A w każdym razie mężczyznę dysponującego odpowiednią gotówką.
Od niechcenia kołysała torebką.
Był to wyraźnie rozpoznawalny sygnał dla każdego, kto miał choćby mózg gołębia. Członek Gildii Złodziei przeszedłby ostrożnie drugą stroną ulicy, obdarzając tę kobietę uprzejmym, a co ważniejsze nieagresywnym skinieniem głowy. Nawet mniej uprzejmi niezależni złodzieje, którzy czaili się w tej okolicy, dwa razy by się zasta-nowili, nim spojrzeliby łakomie na torebkę. Gildia Szwaczek wymierzała sprawiedliwość bardzo szybko i nieodwracalnie.
Chude ciało Załatwione Duncana nie dysponowało jednak mózgiem gołębia. Niski człowieczek przez całe pięć minut wpatrywał się w torebkę jak kot, a teraz hipnotyzowała go sama myśl ojej zawartości. Niemal wyczuwał smak pieniędzy. Wzniósł się na palce, opuścił głowę, wypadł z zaułka, porwał torebkę i przebiegł jeszcze kilka cali, nim świat wokół eksplodował, a on sam wylądował w błocie.
Coś przy jego uchu zaczęło się ślinić. Słyszał też niski, przeciągły warkot — obietnicę tego, co się stanie, jeśli spróbuje się poruszyć.
Potem usłyszał kroki, a kątem oka dostrzegł plamę twarzy.
— Och, Załatwione… — odezwał się głos. — Wyrywanie damom torebek? Nisko upadłeś, nawet jak na ciebie. Naprawdę mogło ci się coś stać. To tylko Duncan, panienko. Nie sprawia kłopotów. Można go puścić.
Ciężar zniknął z pleców Duncana. Usłyszał, jak coś odbiega w mrok zaułka.
— Załatwiłem to, załatwiłem — powtarzał desperacko złodziejaszek, gdy kapral Nobbs pomagał mu wstać.
— Tak, wiem. Widziałem — przyznał Nobby. — A wiesz, co by się z tobą stało, gdyby zobaczyła to Gildia Złodziei? Byłbyś już trupem spływającym rzeką, bez szans na przepustkę za dobre sprawowanie.
— Nienawidzą mnie, bo jestem taki dobry — tłumaczył Duncan przez swą skołtunioną brodę. — Nie słyszałeś o kradzieży u Cała Jol-sona w zeszłym miesiącu? To ja go załatwiłem.
— Zgadza się, Duncan. To ty.
— I obrobiłem skarbiec ze złotem w zeszłym tygodniu. To też ja. Wcale nie Węglarz i jego chłopcy.
— Nie, Duncan, to byłeś ty.
— I ta robota u złotnika, co to wszyscy mówią, że Chrupki Ron załatwił…
— Ty załatwiłeś, prawda?
— Zgadza się — potwierdził Duncan.
— I to ty ukradłeś bogom ogień, co, Duncan? — Nobby uśmiechnął się złośliwie pod peruką.
— Tak, to ja. — Duncan kiwnął głową. Pociągnął nosem. — Byłem wtedy o wiele młodszy, ma się rozumieć. — Wytrzeszczył na Nob-by’ego swe oczy krótkowidza. — Dlaczego nosisz sukienkę, Nobby?
— Tajna akcja.
— Jasne. — Duncan niepewnie przestąpił z nogi na nogę. — Nie dałbyś mi paru pensów, Nobby? Od dwóch dni nic nie jadłem. W mroku błysnęły monety.
— A teraz znikaj — rzucił kapral.
— Dzięki, Nobby. Gdybyście mieli jakieś niewyjaśnione zbrodnie, wiesz, gdzie mnie szukać.
I złodziej odszedł, utykając.
Za Nobbsem pojawiła się sierżant Angua dopinająca półpancerz.
— Biedaczysko — stwierdziła.
— W swoim czasie był dobrym złodziejem. — Nobby wyjął z torebki notes i zapisał kilka linijek.
— Ładnie, że mu pomogłeś.
— Zawsze mogę odebrać sobie pieniądze z puszki — odparł. — A teraz wiemy, kto zwinął te sztabki. Zasłużę u pana Vimesa na pióro do hełmu…
— Czepka, Nobby.
— Co?
— Do twojego czepka. Masz wokół niego całkiem ładne kwiatki.
— A… no tak.
— Nie to, że się skarżę — powiedziała Angua — ale kiedy dostaliśmy tę robotę, myślałam, że to ja będę przynętą, a ty wsparciem.
— No tak, ale skoro jest panienka… — Nobby zmarszczył czoło, wślizgując się na nieznane terytoria lingwistyczne. — Mor… por… log… icz… nie uzdolniona…
— Wilkołak, Nobby. Znam to słowo.
— Właśnie. No to oczywiście czajenie się lepiej panience wychodzi i… i oczywiście nie jest właściwe, żeby kobiety musiały służyć za przynęty w pracy policyjnej…
Angua zawahała się, jak często się jej zdarzało, kiedy usiłowała rozmawiać z Nobbym na trudne tematy. Przesunęła dłońmi przed sobą, jak gdyby ugniatała niewidzialne ciasto swych myśli.
— Chodzi o to… Znaczy, ludzie mogliby… Wiesz… no… Wiesz, jak ludzie nazywają mężczyzn, którzy noszą peruki i suknie?
— Tak, panienko.
— Wiesz?
— Tak. Prawnicy, panienko.
— Dobrze. Tak, dobrze — odparła powoli Angua. — A teraz spróbuj inaczej…
— Eee… Aktorzy, panienko? Angua zrezygnowała.
— Dobrze ci w tej tafcie, Nobby — pochwaliła.
— Nie wydaje się panience, że wyglądam grubo? Angua pociągnęła nosem.
— Och, nie… — szepnęła.
— Pomyślałem, że lepiej pochlapię się czymś pachnącym dla zachowania pozorów prawdopozoreństwa… podobieństwa — wyjaśnił pospiesznie Nobby.
— Co? Nie… — Angua potrząsnęła głową i znowu wciągnęła powietrze. — Wyczuwam coś jeszcze…
— Dziwne, bo to pachnidło jest dość gryzące i nie wydaje mi się, żeby lilia z dolin tak pachniała…
— To nie perfumy.
— …Ale ta lawenda, co ją mieli, to można by nią mosiądz czyścić…
— Nobby, dasz radę sam wrócić do komisariatu na Flaku? — spytała Angua.
Mimo rosnącej paniki pomyślała: W końcu co może się zdarzyć?
— Tak, panienko.
— Boja muszę coś… rozwiązać.
Odeszła szybko, a nowy zapach wypełniał jej nozdrza. Musiał być całkiem mocny, skoro pokonał Eau de Nobbs… I był. Och, był…
Nie tutaj, myślała. Nie teraz.
Nie on.
Uciekający człowiek zakołysał się na mokrej od śniegu gałęzi i zdołał zeskoczyć na konar sąsiedniego drzewa. To oddaliło go od strumienia. Jak dobry mają węch? Świetny, wiedział o tym. Ale czy aż tak świetny?
Przeszedł na kolejną zwisającą gałąź. Jeśli biegną wzdłuż brzegów, a są dostatecznie inteligentne, by to robić, nigdy się nie zorientują, że opuścił koryto strumienia.
Usłyszał wycie — gdzieś po lewej stronie. Skierował się w prawo, w mrok puszczy.
Vimes słyszał, jak Marchewa szuka czegoś po ciemku. Po chwili klucz zgrzytnął w zamku.
— Myślałem, że tym miejscem zarządza teraz Kampania Równego Wzrostu — powiedział.
— Trudno znaleźć wolontariuszy — odparł Marchewa. Przepuścił go przodem w niskich drzwiach i zapalił świecę. — Zaglądam tu codziennie, żeby mieć wszystko na oku, ale nikt inny jakoś się nie interesuje.
— Nie rozumiem dlaczego — zapewnił Vimes, rozglądając się po Muzeum Chleba Krasnoludów.
Jedyną pozytywną opinią, jaką można by wyrazić o rozmaitym leżącym wokół pieczywie, była ta, że jest pewnie tak samo jadalne jak w dniu, gdy zostało upieczone.
Chociaż lepszym określeniem byłoby „wykute”. Chleb krasnoludów wykorzystywany był jako posiłek tylko w ostateczności, a służył także jako broń i waluta. Krasnoludy, o ile Vimes się orientował, nie należały do osobników religijnych, jednak sposób, w jaki myślały o chlebie, był temu bliski.
Gdzieś w mroku coś brzęknęło i zachrobotało.
— Szczury — stwierdził Marchewa. — Cały czas próbują zjadać chleb krasnoludów, biedaczyska. No, jesteśmy na miejscu. Kajzerka z Kamienia. Replika, naturalnie.
Vimes przyjrzał się niekształtnemu obiektowi na zakurzonej podstawce. Był mniej więcej podobny do kajzerki, ale tylko wtedy, jeśli człowiek z góry wiedział, czego się spodziewać. W przeciwnym razie termin „kawał skały” opisywał ten eksponat w mia-rę precyzyjnie. Miał rozmiar i kształt zbliżony do dobrze wysiedzianej poduszki. Dało się zauważyć charakterystyczne gwiaździste nacięcia.
— Moja żona kładzie na czymś takim stopy, kiedy jest bardzo zmęczona — zauważył.
— Ma tysiąc pięćset lat — oświadczył Marchewa z czymś zbliżonym do podziwu w głosie.
— Mówiłeś chyba, że to replika…
— No tak, ale replika czegoś bardzo ważnego, sir.
Vimes pociągnął nosem. W powietrzu dawał się wyczuć dość intensywny zapach.
— Mocno tu pachnie kotami, prawda?
— Niestety, polują tutaj na szczury, sir. Szczur, który schrupie kawałek chleba krasnoludów, nie jest w stanie uciekać.
Vimes zapalił cygaro. Marchewa rzucił mu spojrzenie pełne ogólnej dezaprobaty.
— Jesteśmy wdzięczni odwiedzającym za niepalenie tutaj — powiedział.
— Dlaczego? Nie wiecie przecież, czy zapalą. — Vimes oparł się o gablotę. — No dobrze, kapitanie. Dlaczego tak naprawdę mam jechać do… Bzyku? Nie znam się wprawdzie na dyplomacji, ale wiem, że nigdy nie chodzi tam o jedną kwestię. Kto to jest ten dolny król? Dlaczego krasnoludy się tłuką?
— No więc, sir… Słyszał pan o kruk?
— Krasnoludzie prawo górnicze?
— Brawo, sir. Ale to coś więcej. Chodzi o to… jak żyć. Prawa własności, prawa małżeńskie, dziedziczenie, zasady rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, takie rzeczy. Właściwie wszystko. A dolny król… Myślę, że można go określić jako ostateczny sąd apelacyjny. Słucha rad, oczywiście, ale ma ostatnie słowo. Czy to jasne?
— Jak dotąd brzmi sensownie.
— Jest koronowany na Kajzerce z Kamienia i siedzi na niej, wydając sądy, ponieważ wszyscy dolni królowie tak robili od czasów B’hriana Krwawego Topora, który panował tysiąc pięćset lat temu. To daje… autorytet.
— Jest wybierany, rodzi się czy jak? — zainteresował się Vimes.
— Można chyba powiedzieć, że wybierany — odparł Marchewa. — Ale tak naprawdę grupa starszych krasnoludów uzgadnia to między sobą. Po wysłuchaniu innych krasnoludów, oczywiście. Sondowanie opinii, jak się to określa. Tradycyjnie pochodzi z któregoś z wielkich rodów. Ale… no…
— Tak?
— W tym roku sytuacja jest trochę inna. Nastroje są… gorące. Aha, pomyślał Vimes.
— Wygrał niewłaściwy krasnolud? — zapytał.
— Niektóre krasnoludy tak twierdzą. Lecz zakwestionowano raczej sam proces — wyjaśnił Marchewa. — Przez krasnoludy z największego krasnoludziego miasta poza Uberwaldem.
— Nie mów… To musi być to na Oś od…
— To Ankh-Morpork, sir.
— Co? Nie jesteśmy miastem krasnoludów!
— Żyje ich tu obecnie pięćdziesiąt tysięcy, sir.
— Naprawdę?
— Tak jest, sir.
— Jesteś pewien?
— Tak, sir.
Oczywiście, że jest pewien, pomyślał Vimes. Prawdopodobnie zna wszystkich z imienia i nazwiska.
— Musi pan zrozumieć, sir, że toczy się obecnie taka jakby dyskusja — tłumaczył Marchewa. — O tym, jak definiuje się krasnoluda.
— No wiesz, niektórzy mogliby powiedzieć, że przecież są krasnoludami, ponieważ…
— Nie, sir. Wzrost nie ma tu nic do rzeczy. Nobby Nobbs jest niższy od wielu krasnoludów, ale nie nazywamy go krasnoludem.
— Nie nazywamy go też człowiekiem — zauważył Vimes.
— I oczywiście ja także jestem krasnoludem.
— Wiesz, Marchewa, już dawno planuję z tobą o tym porozmawiać…
— Adoptowany przez krasnoludy, wychowany przez krasnoludy. Dla krasnoludów jestem krasnoludem, sir. Potrafię dokonać rytuału k’zakra, znam sekrety h’ragna, umiem ha’lk mój g’rakha jak należy… Jestem krasnoludem.
— A co to wszystko znaczy?
— Nie wolno mi zdradzać tego niekrasnoludom. — Marchewa taktownie usiłował stanąć poza zasięgiem dymu z cygara. — Na nieszczęście niektóre krasnoludy z gór uważają, że krasnoludy, które się przeprowadziły, nie są prawdziwymi krasnoludami. Tym razem jednak wybory poszły po myśli krasnoludów z Ankh-Morpork i wielu krasnoludom w domu to się nie podoba. Zrodziło się wiele nie-chęci. Rodziny się kłócą i takie rzeczy. Wiele szarpania za brody.
— Naprawdę? — Vimes starał się nie uśmiechać.
— To nie jest zabawne, jeśli ktoś jest krasnoludem.
— Przepraszam.
— I obawiam się, że nowy dolny król jeszcze pogorszy sytuację.
Chociaż oczywiście życzę mu jak najlepiej.
— Surowy jest?
— Ehm… Może pan chyba założyć, sir, że każdy krasnolud, który w krasnoludziej społeczności dotrze tak wysoko, by być choćby rozważany jako kandydat na króla, nie dostał się na ten poziom, śpiewając hej-ho i bandażując w lesie ranne zwierzęta. Ale według krasnoludzich standardów król Rhys Rhysson jest nowoczesnym myślicielem. Choć słyszałem, że niezbyt lubi Ankh-Morpork.
— Wydaje się też bardzo rozsądnym myślicielem.
— W każdym razie jego wybór rozdrażnił bardziej… hm, tradycyjne górskie krasnoludy, które wierzyły, że królem będzie Albrecht Albrechtson.
— Który nie jest nowoczesnym myślicielem?
— Uważa, że nawet wyjście na powierzchnię jest niebezpiecznie niekrasnoludzie.
Vimes westchnął.
— No cóż… Dostrzegam problem, kapitanie, ale cechą tego problemu, jego kluczowym elementem jest, że nie jest mój. Ani pański, jest pan krasnoludem czy nie. — Stuknął w gablotę z Kajzerką. — Replika, tak? — mruknął. — Na pewno nie jest prawdziwa?
— Sir! Jest tylko jedna Kajzerka. Nazywamy ją „rzeczą i całą rzeczą”.
— Ale jeśli to dobra replika, kto by się zorientował?
— Każdy krasnolud, sir.
— Żartowałem.
W dole była wioska, w miejscu gdzie spotykały się dwie rzeki. Będą tam łodzie…
Szło dobrze. Zbocza za nim były białe i wolne od ciemnych sylwetek. Nieważne, jakie są szybkie, niech spróbują płynąć szybciej od łodzi…
Ubity śnieg chrzęścił mu pod stopami. Chwiejnie wyminął kilka prymitywnych chałup, zobaczył keję, zobaczył łódki, przez chwilę szarpał zamarzniętą cumę najbliższej, chwycił wiosło i odepchnął się na środek nurtu.
Na wzgórzach wciąż nic się nie poruszało.
Teraz w końcu mógł spokojnie rozważyć sytuację. Łódź była za duża, by mógł nią kierować jeden człowiek, ale przecież musi tylko odpychać się od brzegów. W nocy to wystarczy. W dzień może ją gdzieś zostawić, może posłać kogoś, żeby przekazał wiadomość do wieży, a potem kupi konia i…
Za nim, pod płachtą na rufie, coś zaczęło warczeć. Naprawdę były bardzo sprytne.
W niezbyt odległym zamku lady Margolotta ~ wampir — siedziała w ciszy i kartkowała „Herbarz Niemózgiego”. Nie było to najlepsze źródło informacji dla krain po tej stronie Ramtopów, gdzie standardem był „Almanac dé Gothick”, w którym tylko ona zajmowała prawie cztery strony[2]. Kiedy jednak ktoś chciał się dowiedzieć, kto jest kim — albo tak mu się wydaje — w Ankh-Morpork, „Herbarz” okazywał się niezastąpiony.
Jej egzemplarz jeżył się od zakładek. Westchnęła i odłożyła go.
Obok stał wąski kieliszek wypełniony czerwoną cieczą. Wypiła łyk i skrzywiła się. Potem, patrząc w płomień świecy, starała się myśleć jak lord Vetinari.
Jak wiele podejrzewał? Jakie wieści do niego dotarły? Wieża se-karowa stała dopiero od miesiąca i w Bzyku powszechnie krytykowano ją jako niedopuszczalne naruszenie suwerenności. Ale, jak się zdawało, przesyłała sporo lokalnych wieści.
Kogo przyśle?
Jego wybór powie jej wszystko; tego była pewna. Kogoś takiego jak lord Rust czy lord Selachii…? Cóż, wtedy stanowczo mniej będzie go poważać. Z tego, co słyszała — a lady Margolotta słyszała wiele — korpus dyplomatyczny Ankh-Morpork jako całość nawet z mapą nie potrafiłby znaleźć własnego siedzenia. Oczywiście, dyplomata powinien wydawać się głupi, aż do chwili kiedy ukradnie człowiekowi skarpetki. Jednak lady Margolotta poznała członków ankhmorporskiej elity i doprawdy, nikt nie potrafiłby tak doskonale udawać.
Coraz głośniejsze wycie na zewnątrz zaczynało jej działać na nerwy. Zadzwoniła na kamerdynera.
— Tak, jastśnie pani? — zapytał Igor, materializując się spośród cieni.
— Idź powiedz dzieciom nocy, by svą cudovną muzykę tvorzyły gdzie indziej, dobrze? Mam migrenę.
— Otszywistcie, jastśnie pani. Lady Margolotta ziewnęła. Miała za sobą długą noc. Lepiej jej się będzie myślało po całodziennym śnie.
Kiedy pochyliła się, by zdmuchnąć świecę, raz jeszcze spojrzała na księgę. Tkwiła w niej zakładka na literze V.
Ale… przecież nawet Patrycjusz nie może wiedzieć aż tyle…
Zawahała się, po czym szarpnęła sznur dzwonka nad trumną. Igor pojawił się metodą Igorów.
— Ci bystrzy młodzi ludzie v vieży sekarovej pevnie jeszcze nie śpią, pravda?
— Tak, jastśnie pani.
— Wyślij sekara do naszego agenta i poproś o vszystko na temat komendanta Vimesa ze straży.
— Czyjests dyplomatą, jastśnie pani? Lady Margolotta ułożyła się wygodnie.
— Nie, Igorze. On jest powodem istnienia dyplomatóv. Zamknij vieko, dobrze?
Sam Vimes umiał myśleć równolegle. Większość mężów to potrafi. Liczą się podążać własnym torem myśli, a jednocześnie słuchać tego, co mówią ich żony. Słuchanie jest ważne, ponieważ w każdej chwili mogą się spodziewać kontroli i wtedy muszą z pamięci wyrecytować w całości ostatnie zdanie. Ważną umiejętnością dodatkową jest wychwytywanie w dialogu istotnych fraz, na przykład „i mogą dostarczyć to na jutro” albo „więc zaprosiłam ich na kolację” lub „mogą ją zrobić w błękicie, całkiem tanio”.
Lady Sybil była tego świadoma. Sam potrafił sensownie prowadzić całą rozmowę, myśląc przy tym o czymś zupełnie innym.
— Powiem Wilikinsowi, żeby zapakował zimowe rzeczy — oświadczyła, przyglądając mu się. — O tej porze roku jest tam pewnie dość zimno.
— Tak. Dobry pomysł. — Vimes wciąż wpatrywał się w punkt tuż nad kominkiem.
— Obawiam się, że sami też będziemu musieli wydać przyjęcie, więc powinniśmy zabrać wóz typowego jedzenia z Ankh-Morpork. Wciągnąć flagę, jak to mówią. Myślisz, że warto zabrać naszego kucharza?
— Tak, moja droga. To świetny pomysł. Nikt poza tym miastem nie wie, jak się przygotowuje kostkowego sandwicza.
Sybil była pod wrażeniem. Uszy, choć działające w trybie automatycznym, skłaniały jednak usta do wygłaszania krótkich, ale trafnych uwag.
— Jak myślisz, powinniśmy zabrać ze sobą aligatora?
— Tak, to chyba rozsądne.
Obserwowała jego twarz. Gdy uszy nerwowo szturchnęły mózg, na czole Vimesa pojawiły się niewielkie zmarszczki. Zamrugał. — Jakiego aligatora?
— Byłeś daleko stąd, Sam. W Uberwaldzie, jak przypuszczam.
— Przepraszam. — Jakieś kłopoty?
— Dlaczego wysyła właśnie mnie, Sybil?
— Z pewnością Havelock dzieli ze mną przekonanie, że tkwią w tobie ukryte głębie, Sam.
Vimes posępnie zagłębił się w fotelu. Była to, jego zdaniem, trwała skaza na praktycznym poza tym i rozsądnym charakterze jego żony. Wierzyła, wbrew wszelkim dowodom, że Sam jest człowiekiem licznych talentów. Wiedział wprawdzie, że ma w sobie ukryte głębie, lecz nie było w nich nic, co chciałby oglądać na powierzchni. Lepiej to zostawić w ukryciu.
Dręczył go także pewien niepokój, którego nie umiał dokładnie określić. Mógłby spróbować wyrazić to uczucie tak: policjanci nie mają wakacji. Tam, gdzie są policjanci, jak lubił powtarzać Vetinari, tam są przestępstwa. Jeśli więc uda się do Bzyku, jakkolwiek wymawia się tę nieszczęsną nazwę, zdarzy się tam przestępstwo. To coś, co świat zawsze szykował dla policjantów.
— Miło będzie znowu zobaczyć Serafine — oświadczyła Sybil.
— W samej rzeczy — zgodził się Vimes.
W Bzyku nie będzie — przynajmniej oficjalnie — policjantem. I wcale mu się to nie podobało. Nawet mniej niż wszystko pozostałe.
Przy kilku okazjach, kiedy opuszczał Ankh-Morpork i okoliczne włości, albo wyruszał do innych miast w okolicy, gdzie odznaka Straży Miejskiej z Ankh-Morpork miała swoją wagę, albo prowadził pościg — najstarszą i najbardziej szacowną z policyjnych procedur.
Z tego, co mówił Marchewa, wynikało, że w Bzyku jego odznaka będzie tylko dodatkowym niestrawnym kąskiem w czyimś menu. Znowu zmarszczył brwi.
— Serafine?
— Lady Serafine von Uberwald — wyjaśniła Sybil. — Matkę sierżant Angui. Pamiętasz, opowiadałam ci w zeszłym roku. Uczęszczałyśmy razem do szkoły. Oczywiście, wszystkie wiedziałyśmy, że jest wilkołakiem, ale w tamtych czasach nikt nawet nie pomyślał, żeby o takich rzeczach rozmawiać. Po prostu nie. Była ta sprawa z instruktorem narciarstwa, ale osobiście jestem przekonana, że musiał spaść do jakiejś szczeliny. Wyszła za barona i mieszkają w pobliżu Bezika. Pisuję do niej na każde Strzeżenie Wiedźm. Bardzo stara wilkołacza rodzina.
— Z rodowodem — mruknął Vimes.
— Och, Sam, że nie chciałbyś, by Angua to słyszała. I nie zamartwiaj się tak. Będziesz miał okazję trochę się odprężyć. Dobrze ci to zrobi.
— Tak, kochanie.
— To będzie jak nasz drugi miodowy miesiąc — westchnęła Sybil.
— Rzeczywiście — zgodził się Vimes, pamiętając, że z takich czy innych powodów nigdy nie mieli pierwszego.
— A skoro już o tym mowa… — Sybil zawahała się trochę. — Pamiętasz, wspominałam ci, że zamierzam odwiedzić panią Content.
— A tak. I co u niej słychać?
Vimes znowu wpatrywał się w kominek. Nie chodziło tylko o dawne koleżanki ze szkoły. Miał czasem wrażenie, że Sybil utrzymuje kontakty z każdym, kogo w życiu poznała. Lista adresów, na które wysyłała strzeżeniowiedźmowe kartki, sięgała już drugiego tomu.
— Wszystko w porządku, jak sądzę. W każdym razie zgadza się, że…
Ktoś zapukał do drzwi. Westchnęła.
— Wilikins ma dzisiaj wolne — powiedziała. — Lepiej idź i otwórz, Sam. Wiem, że chcesz.
— Uprzedzałem ich, żeby mi nie przeszkadzali, chyba że to coś ważnego.
— Tak, ale w twojej opinii każde przestępstwo jest ważne. Na progu stał Marchewa.
— To jakby… polityczna sprawa, sir — powiedział.
— Co może się zdarzyć politycznego za kwadrans dziesiąta wieczorem, kapitanie?
— Ktoś się włamał do Muzeum Chleba Krasnoludów, sir. Vimes spojrzał w szczere, błękitne oczy Marchewy.
— Pewna myśl wpadła mi do głowy, kapitanie — rzekł wolno.
— A ta myśl to: zaginął pewien eksponat.
— Zgadza się, sir.
— I to replika Kajzerki.
— Tak, sir. Albo włamali się zaraz po naszym wyjściu, albo…
— Marchewa nerwowo oblizał wargi. — Albo ukryli się, kiedy tam byliśmy.
— Czyli jednak nie szczury.
— Nie, sir. Bardzo przepraszam.
Vimes zapiął płaszcz i zdjął z kołka hełm.
— A więc ktoś ukradł replikę Kajzerki z Kamienia, kiedy za kilka tygodni ta prawdziwa ma być wykorzystana w bardzo ważnej ceremonii. Uważam to za bardzo intrygujące.
— I ja tak pomyślałem, sir. Vimes westchnął.
— Nie cierpię tych politycznych historii.
Kiedy wyszli, lady Sybil siedziała przez chwilę i wpatrywała się w swoje dłonie. Potem zaniosła lampę do biblioteki i zdjęła z półki cienki tomik oprawny w białą skórę, na której złotem wytłoczono słowa „Nasz ślub”.
To było niezwykłe wydarzenie. Wyższe sfery Ankh-Morpork — tak wysokie, że aż cuchną, jak mawiał Sam — zjawiły się głównie z ciekawości. Ona była najlepszą partią w mieście, starą panną, która nigdy nie myślała, że wyjdzie za mąż, on zaś zwykłym kapitanem straży, który często irytował wiele osób.
Album zawierał ikonogramy z ceremonii. Tu ona, raczej wylewna niż promienna, a tutaj Sam, z pospiesznie przygładzonymi włosami, patrzący gniewnie na wizjer. Tutaj sierżant Colon tak nadymający pierś, że stopy niemal odrywają się od ziemi, i Nobby z szerokim uśmiechem, a może tylko robiący miny; z Nobbym trudno powiedzieć.
Sybil ostrożnie przewracała kartki. Powkładała między nie arkusiki bibułki, by chronić ikonogramy.
Pod wieloma względami, tłumaczyła sobie, miała szczęście. Była dumna z Sama. Ciężko pracował dla ludzi. Troszczył się o tych, którzy nie są ważni. Zawsze miał więcej spraw, niż było dla niego dobre. Był najbardziej cywilizowanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. Nie szlachetnie urodzonym, dzięki niebiosom, ale szlachet-nym. I dobrym.
Nigdy nie wiedziała, co on właściwie robi. Och, wiedziała, jakie ma stanowisko, naturalnie, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele czasu spędza za biurkiem. Kiedy w końcu przychodził do łóżka, zwykle wciskał ubrania wprost do kosza z praniem. Dopiero później od dziewczyny z pralni dowiadywała się o plamach krwi i błota. Krą-żyły pogłoski o pościgach szczytami dachów, walkach twarzą w twarz — i kolano w krocze — z ludźmi o imionach jak Harry „Ryglokrój” Weems…
Istniał Sam Vimes, którego znała, który wychodził, a potem wracał do domu. I był inny Sam Vimes, który właściwie nie należał do niej i żył raczej w tym samym świecie co ci wszyscy ludzie o okropnych imionach.
Sybil Ramkin wychowano, by była osobą zapobiegliwą, myślącą, dystyngowaną, choć raczej w stylu praktycznym. I tak, by łagodnie oceniała ludzi.
W ciszy domostwa raz jeszcze przejrzała obrazki. Potem głośno wytarła nos i wróciła do pakowania oraz innych rozsądnych zajęć.
Kapral Cudo Tyłeczek przedstawiała się jako „Cheri”. Była „nią”, a zatem rzadkim kwiatem w Ankh-Morpork. Nie chodzi o to, że krasnoludów nie interesował seks. Dostrzegały istotne zapotrzebowanie na nowe krasnoludy, którym mogłyby zostawiać swoje majątki, i żeby ktoś kontynuował prace wydobywcze, kiedy one same już odejdą. Równocześnie jednak nie dostrzegały żadnej potrzeby rozróżniania płci w żadnej sytuacji, chyba że całkiem na osobności. Nie istniało coś takiego jak krasno-ludzi zaimek żeński ani — kiedy dzieci jadły już pokarmy stałe — coś takiego jak praca odpowiednia dla kobiet.
Potem w Ankh-Morpork zjawiła się Cudo Tyłeczek i zobaczyła, że są tu osoby, które nie noszą kolczug ani skórzanej bielizny[3], za to noszą ubrania w ciekawych kolorach i podniecające makijaże, i że osobnicy ci nazywani są kobietami[4]. I w jej małej, okrągłej głowie pojawiła się myśl: Dlaczego nie ja?
Teraz w piwnicach i krasnoludzich barach w całym mieście była potępiana jako pierwszy w Ankh-Morpork krasnolud, który nosi spódnicę. Była to twarda brązowa skóra, obiektywnie tak erotyczna jak kawałek drewna, ale — jak wskazywały niektóre starsze krasnoludy — gdzieś tam pod spodem były jego[5] kolana.
Co gorsza, odkrywali ostatnio, że pośród ich synów są też — dławili się tym słowem — córki. Cudo okazała się tylko pianą na szczycie fali. Niektóre młodsze krasnoludy nieśmiało używały cieni do oczu i deklarowały, że tak naprawdę to nie lubią piwa. Przez krasnoludzią społeczność płynęły nowe prądy.
Krasnoludzia społeczność nie byłaby przeciwna temu, żeby rzucić parę kamieni w kierunku tych kołyszących się na powierzchni nurtu, jednak kapitan Marchewa wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie to atak na funkcjonariusza, a w tych kwestiach straż ma bardzo stanowcze poglądy. I choćby złoczyńcy byli bardzo niscy, ich stopy naprawdę nie dotkną ziemi.
Cudo zachowała swoją brodę i okrągły hełm, naturalnie. Co innego deklarować, że się jest kobietą, ale nie do pomyślenia byłaby deklaracja, że nie jest się krasnoludem.
— Sprawa otwarta i zamknięta, sir — oznajmiła, kiedy zauważyła wchodzącego Vimesa. — Otworzyli okno w pomieszczeniu na tyłach, żeby się tu dostać, czysta robota, i nie zamknęli frontowych drzwi, kiedy wychodzili. Rozbili gablotę Kajzerki. Wokół podstawki leży pełno szkła. O ile mogłam się zorientować, nie wzięli nic innego. Zostawili w kurzu mnóstwo śladów stóp. Zrobiłam parę obraz-ków, ale odciski były zatarte i nie na wiele się zdały. To właściwie wszystko.
— Żadnych porzuconych niedopałków, portfeli, kawałków papieru z wypisanym adresem? — upewnił się Vimes.
— Nie. Bardzo nieuprzejmi złodzieje.
— To na pewno — przyznał posępnie Marchewa.
— Pytanie, jakie przychodzi człowiekowi do głowy — rzekł Vimes — brzmi: dlaczego ta sprawa śmierdzi jeszcze bardziej niż kocie siki?
— Mocno, prawda? — zgodziła się Cudo. — Z dodatkowym zapachem siarki. Funkcjonariusz Ping twierdzi, że cuchnęło tak, kiedy tu wszedł, ale nie ma śladów kocich łap.
Vimes przykucnął i przyjrzał się rozbitej szybie.
— Jak się o tym dowiedzieliśmy? — zapytał, przesuwając palcem kilka odłamków.
— Funkcjonariusz Ping usłyszał brzęk, sir. Podszedł od tyłu i zobaczył otwarte okno. Wtedy przestępcy uciekli przez drzwi.
— Bardzo mi przykro, sir. — Ping zasalutował.
Był młodym człowiekiem o ostrożnym spojrzeniu i wyglądał, jakby przez cały czas szykował się do odpowiedzi na pytanie.
— Wszyscy popełniamy błędy — uspokoił go Vimes. — Usłyszeliście pękającą szybę?
— Tajest, sir. I ktoś zaklął.
— Naprawdę? A co powiedział?
— No… „Szlag”, sir.
— Więc poszliście na tył muzeum, zobaczyliście otwarte okno i…?
— Zawołałem: Jest tam kto?”, sir.
— Tak? A co byście zrobili, gdyby jakiś głos odpowiedział: „Nie”? Nie, nie musicie odpowiadać. Co było potem?
— No… Znowu usłyszałem pękające szkło i kiedy wróciłem na front budynku, zastałem otwarte drzwi, a ich już nie było. No to wróciłem do Yardu i opowiedziałem kapitanowi Marchewie, bo wiem, że bardzo się przejmuje tym muzeum.
— Dziękuję… Ping, tak?
— Tajest. — I całkiem niepytany, ale wyraźnie gotów do odpowiedzi, Ping dodał jeszcze: — To słowo pochodzi z dialektu i oznacza podmokłą łąkę albo łęg, sir.
— Jesteście wolni.
Funkcjonariusz wyraźnie odetchnął z ulgą i wyszedł.
Vimes pozwolił, by jego myśli zaczęły błądzić. Lubił takie chwile, te niewielkie zagłębienia czasu, kiedy zbrodnia leżała przed nim, a on wierzył, że świat zdolny jest do rozwiązania. Wtedy właśnie człowiek naprawdę patrzy na to, co jest do zobaczenia, a czasem to, czego nie ma, okazuje się najciekawsze ze wszystkiego.
Kajzerka leżała na postumencie wysokości trzech stóp, wewnątrz gabloty zrobionej z pięciu szklanych płyt tworzących pudło przyśrubowane do postumentu.
— Rozbili te szyby przypadkiem — stwierdził w końcu.
— Naprawdę, sir?
— Spójrzcie tutaj. — Vimes wskazał trzy śrubki ułożone starannie obok. — Próbowali ostrożnie rozłożyć gablotę. Musiała im się wyśliznąć.
— Ale jaki to ma sens, sir? — wtrącił Marchewa. — Przecież to tylko replika. Nawet gdyby znaleźli kupca, nie jest warta więcej niż parę dolarów.
— Jeśli jest dobra, można ją zamienić na oryginał.
— No, pewnie można by próbować. Ale wystąpiłby pewien kłopot, sir.
— Jaki?
— Krasnoludy nie są głupie, sir. Replika ma wyrzeźbiony na spodzie duży krzyż. A poza tym i tak jest zrobiona z gipsu.
— Och…
— Ale to dobry pomysł, sir — przyznał zachęcająco Marchewa.
— Nie mógł pan wiedzieć.
— Zastanawiam się, czy wiedzieli złodzieje.
— Nawet jeśli nie, nie mają żadnej szansy, by się im udało, sir.
— Prawdziwa Kajzerka jest bardzo dobrze strzeżona, sir — wtrąciła Cudo. — Większość krasnoludów rzadko kiedy ma szansę ją zobaczyć.
— A inni by zobaczyli, gdyby ktoś chował pod kurtką kawał skały — dodał Vimes, mniej więcej do siebie. — Czyli mamy tu do czynienia z głupim przestępstwem. Tylko że nie robi wrażenia głupiego. Znaczy, po co zadawać sobie tyle trudu? Zamek w tych drzwiach to raczej żart. Można go bez żadnego wysiłku wykopać z ramy. Gdybym chciał ukraść tę replikę, wszedłbym tu i potem zniknął, zanim szkło by przestało dźwięczeć. Po co starać się zachowywać ciszę o tej porze nocy?
Cudo pogrzebała pod sąsiednią gablotą. Po chwili wyciągnęła rękę. Trzymała w niej śrubokręt, na którego ostrzu lśniła zasychająca krew.
— Widzicie — mruknął Vimes. — Coś się wyśliznęło i ktoś rozciął sobie rękę. Jaki to ma sens, Marchewa? Kocie siki, siarka i śrubokręty… Nie znoszę, kiedy w sprawie jest zbyt wiele tropów. Strasznie trudno ją wtedy rozwiązać.
Rzucił śrubokręt, który czystym przypadkiem trafił w podłogę czubkiem i wbił się, drżąc lekko.
— Wracam do domu — oświadczył Vimes. — Dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zacznie śmierdzieć.
Następny ranek Vimes spędził, próbując dowiedzieć się czegoś o obcych krajach. Jeden z nich, jak się okazało, nazywał się Ankh-Morpork. Uberwald był łatwy. Pięć czy sześć razy większy niż całe Równiny Sto, rozciągał się aż do Osi. Porastały go lasy, a tak gęsto przecinały zmarszczki niewielkich górskich łańcuchów i przegradzały rzeki, że w większej części pozostawał nieopisany na mapach. Był też niezbadany[6]. Ludzie, którzy tam mieszkali, mieli inne sprawy na głowie, a ludzie z zewnątrz, którzy przybywali w celach badawczych, zagłębiali się w puszczę i nigdy z niej nie wychodzili. Przez całe stulecia nikt nie przejmował się tą okolicą. Nie da się niczego sprzedawać ludziom ukrytym wśród zbyt wielu drzew.
Wszystko zmienił trakt dla dyliżansów — kilka lat temu, kiedy poprowadzili go aż do Genoi. Drogę buduje się po to, by nią podążać. Ludzie z gór od zawsze grawitowali w stronę równin, a w ostatnich latach dołączyli do nich mieszkańcy Uberwaldu. Do domu docierały wieści: w Ankh-Morpork są pieniądze do zrobienia, sprowadźcie dzieciaki. Za to nie musicie przywozić czosnku, bo wszystkie wampiry pracują w koszernych rzeźniach. I jeśli w Ankh-Morpork ktoś was odpycha, to macie prawo jego też odepchnąć. Nikt nie przejmuje się wami aż tak, żeby próbować was zabić.
Vimes potrafił mniej więcej odróżnić krasnoludy z Uberwaldu od tych z Miedzianki, które były niższe, bardziej hałaśliwe i ogólnie swobodniejsze w środowisku ludzi. Krasnoludy z Uberwaldu natomiast zachowywały się cicho, miały skłonność do znikania za rogiem i często nie mówiły po morporsku. W niektórych zaułkach przy ulicy Kopalni Melasy człowiek mógłby uwierzyć, że znalazł się w innym kraju. Ale były takimi obywatelami, o jakich marzy każdy glina. W większości pracowały dla siebie nawzajem, płaciły podatki chętniej niż ludzie — chociaż, prawdę mówiąc, istniały niewielkie kupki mysich odchodów przynoszące więcej pieniędzy niż większość obywateli Ankh-Morpork — i ogólnie wszystkie swoje problemy załatwiały między sobą. Jeśli tacy ludzie w ogóle zwracali na siebie uwagę policji, to zwykle jako wykreślone kredą kontury sylwetek.
Okazywało się jednak, że w tej społeczności, za brudnymi fasadami czynszówek i warsztatów przy Kablowej i Fiszbinowej, trwały zatargi i wendety sięgające korzeniami do dwóch sąsiadujących sztolni pięćset mil stąd i tysiąc lat temu. Działały bary, w których pili tylko ci, którzy pochodzili z konkretnej góry. Były ulice, po któ-rych nie chodził nikt, kogo klan eksploatował jakieś szczególne złoże. To, jak kto nosi hełm, jak rozczesuje brodę, niósł innym krasnoludom całe tomy informacji. Vimesowi nie przekazywał nawet skrawka papieru.
— Jest też sposób, w jaki ktoś krazak swój G’ardrdgh — tłumaczyła kapral Tyłeczek.
— Nawet nie będę pytał — zapewnił Vimes.
— Obawiam się, że i tak nie mogłabym wytłumaczyć.
— Czyja mam Gaadrerghuh? — zapytał komendant. Cudo skrzywiła się, słysząc jego wymowę.
— Tak, sir. Każdy ma. Ale tylko krasnolud potrafi krazak swój jak należy.
Vimes westchnął i spojrzał na pokryte bazgrołami strony swego notesu za tytułem „Uberwald”. Nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę, ale nawet geografię traktował, jak gdyby badał jakieś przestępstwo („Czy widział pan, kto wyrzeźbił tę dolinę? Czy rozpoznałby pan ten lodowiec, gdyby go pan zobaczył?”).
— Będę popełniał mnóstwo błędów, Cudo — powiedział.
— Tym bym się nie martwiła, sir. Ludzie zawsze je popełniają. Ale większość krasnoludów potrafi zauważyć, że człowiek się stara ich nie robić.
— Na pewno nie masz nic przeciw wyjazdowi tam?
— Wcześniej czy później muszę się z tym zmierzyć, sir. Vimes ze smutkiem pokręcił głową.
— Nie rozumiem tego, Cudo. Tyle hałasu o żeńskiego krasnoluda, który stara się zachowywać jak, jak…
— Dama, sir?
— Właśnie. A nikt nic nie mówi o Marchewie, który uważany jest za krasnoluda, chociaż to człowiek…
— Nie, sir. Tak jak mówi, jest krasnoludem. Był adoptowany przez krasnoludy, dopełnił Y’grad, przestrzega j’kargra, na ile to w mieście możliwe. Jest krasnoludem.
— Ma sześć stóp wzrostu!
— Jest wysokim krasnoludem, sir. Nie przeszkadza nam, jeśli chce być także człowiekiem. Nawet drudak’ak nie miałby nic przeciwko temu.
— Kończą mi się cukierki na gardło, Cudo. Co to takiego?
— Widzi pan, sir, większość krasnoludów tutaj jest… myślę, że mógłby ich pan nazwać liberalnymi. Pochodzą głównie z gór za Miedzianką, wie pan? Nie przeszkadza im towarzystwo ludzi. Niektóre z nich uznają nawet, że… mają córki, sir. Ale wiele tych bardziej… staroświeckich… krasnoludów z Uberwaldu nie opuszcza tak często swoich domów. Zachowują się, jakby B’hrian Krwawy Topór ciągle jeszcze żył. Dlatego nazywamy je drudak’ak.
Vimes spróbował, choć wiedział, że aby naprawdę mówić po krasnoludziemu, trzeba studiować ten język przez całe życie oraz — jeśli to w ogóle możliwe — mieć poważną infekcję gardła.
— …„nad ziemią”… „negatywnie”…
— „Za mało wychodzą na świeże powietrze” — przetłumaczyła Cudo.
— No tak, racja. I wszyscy myśleli, że nowy dolny król będzie jednym z nich?
— Mówią, że Albrecht w życiu nie widział słonecznego światła. Jego klan nigdy nie wychodzi za dnia na powierzchnię. Wszyscy byli pewni, że to będzie on.
I okazało się, że jednak nie, pomyślał Vimes. Niektórzy z uberwaldzkich krasnoludów go nie poparli. A świat poszedł naprzód. Żyje teraz bardzo wiele krasnoludów, które urodziły się w Ankh-Morpork. Ich dzieciaki biegały w hełmach włożonych tyłem do przodu i mówiły po krasnoludziemu tylko w domu. Wielu nie poznałoby oskarda, choćby ktoś przyłożył im tym oskardem w głowę[7]. Nie chcieli, żeby ktoś im mówił, jak mają żyć — zwłaszcza jakiś stary krasnolud siedzący na czerstwej bułce pod jakąś daleką górą.
W zamyśleniu stukał ołówkiem o notes. I z tego powodu, myślał, krasnoludy tłuką się między sobą na moich ulicach.
— Widuję ostatnio więcej krasnoludzich lektyk — powiedział.
— No wiesz, tych niesionych przez dwa trolle. Mają takie ciężkie skórzane zasłony…
— Drudak’ak — stwierdziła Cudo. — Bardzo… tradycyjne krasnoludy. Jeśli już muszą wyjść za dnia, to na niego nie patrzą.
— Chyba nie pamiętam, żeby tu były rok temu. Wzruszyła ramionami.
— W tej chwili żyje tu wielu krasnoludów, sir. Drudak’ak są wśród swoich. W żadnej sprawie nie muszą się kontaktować z ludźmi.
— Nie lubią nas?
— Nawet by nie rozmawiali z człowiekiem. Prawdę mówiąc, wobec krasnoludów też są dość wybredni.
— Przecież to głupie! — zirytował się Vimes. — Skąd biorą jedzenie? Nie można się żywić samymi grzybami! Jak handlują rudą, stawiają zapory, zdobywają drewno do stemplowania tuneli?
— Albo płacą innym krasnoludom, żeby się tym zajmowały, albo zatrudniają ludzi — odparła Cudo. — Stać ich na to. To bardzo dobrzy górnicy. A w każdym razie właściciele bardzo dobrych kopalń.
— Moim zdaniem to banda…
Vimes urwał. Zdawał sobie sprawę, że człowiek rozsądny powinien zawsze szanować zwyczaje innych, jak to często powtarzał Marchewa. Vimesowi jednak niekiedy sprawiało to kłopoty. Na przykład żyli na tym świecie ludzie, których zwyczajem było rozpruwanie innych ludzi niczym ostryg, a nie jest to procedura zasługująca — zdaniem Vimesa — na jakikolwiek szacunek.
— Nie myślę jak dyplomata, prawda?
Cudo przyglądała mu się ze starannie obojętną twarzą.
— Trudno powiedzieć, sir — stwierdziła. — Nie dokończył pan zdania. Poza tym… Wielu krasnoludów ich szanuje. Wie pan… Lepiej się czują, kiedy ich widzą.
Vimes zdziwił się. Ale po chwili nadpłynęło zrozumienie.
— Jasne, już chwytam — powiedział. — Założę się, że mówią coś w rodzaju: „Dzięki bogom, że są tacy, którzy przestrzegają dawnych obyczajów”. Tak?
— Zgadza się, sir. Przypuszczam, że wewnątrz każdego krasnoluda w Ankh-Morpork tkwi cząstka, która wie, że prawdziwe krasnoludy żyją pod ziemią.
Vimes rysował w notesie zygzaki. W domu, myślał. Marchewa niewinnie opowiadał o krasnoludach „w domu”. Dla wszystkich krasnoludów, które wyjechały gdzieś daleko, góry oznaczały „w domu”. To zabawne, że gdziekolwiek człowiek trafi, ludzie są zawsze ludźmi, nawet jeśli ludzie, o których chodzi, nie byli tymi ludźmi, o jakich ludzie, którzy ukuli frazę „ludzie wszędzie są ludźmi”, tradycyjnie myśleli jak o ludziach. I nawet jeśli ktoś nie był specjalnie cnotliwy, chętnie widział cnotę u innych, pod warunkiem że nic go to nie kosztowało.
— Ale dlaczego ci d’r… te tradycyjne krasnoludy tu przyjeżdżają? Ankh-Morpork jest pełne ludzi. Muszą bardzo się starać, żeby tych ludzi unikać.
— Są… potrzebni, sir. Krasnoludzie prawo jest skomplikowane, często zdarzają się dysputy. Poza tym udzielają ślubów i tym podobne.
— Z tego, co mówisz, wynika, że są podobni do kapłanów.
— Krasnoludy nie są religijne, sir.
— Oczywiście. No tak. Dziękuję, kapralu. Jesteście wolni. Są jakieś nowe fakty po wczorajszej nocy? Żadne koty z siarkowymi pęcherzami nie przyszły się przyznać?
— Nie, sir. Kampania Równego Wzrostu rozdaje ulotki, w których stwierdza, że to kolejny przykład gorszego traktowania krasnoludów w mieście, ale to te same, które zawsze rozrzucają ulotki. Wie pan, z pustymi miejscami, żeby tam wpisać szczegóły.
— Nic się nie zmienia, Cudo. Zobaczymy się jutro rano. Przyślij tu Detrytusa.
Dlaczego akurat on? W Ankh-Morpork aż się roiło od dyplomatów. Praktycznie do tego właśnie służyły klasy wyższe, zresztą było im łatwo, bo połowa tych zagranicznych ważniaków, których spotykali, to ich starzy kumple, z którymi w szkole bawili się w berka mokrymi ręcznikami. Mówili sobie po imieniu, nawet z ludźmi, którzy mieli na imię Ahmed albo Fong. Wiedzieli, których widelców kiedy używać. Polowali, strzelali i wędkowali. Poruszali się w kręgach, które mniej więcej nakładały się na kręgi ich zagranicznych gospodarzy i były bardzo odległe od tych brudnawych kręgów, w jakich przez kolejne robocze dni krążyli ludzie podobni do Vimesa. Znali wszystkie właściwe skinienia i mrugnięcia. Jaką on miał szansę prze-ciwko krawatom i herbom?
Vetinari rzucał go między wilki. I krasnoludy. I wampiry. Vimes zadrżał. Ale Vetinari nigdy niczego nie robił bez powodu.
— Wejdź, Detrytus.
Sierżanta Detrytusa zawsze dziwiło, skąd Vimes wie, że stoi pod drzwiami. Vimes nigdy nie wspomniał, że ściana gabinetu trzeszczy i wygina się do wewnątrz, gdy wielki troll przechodzi korytarzem.
— Chce mnie pan widzieć, sir.
— Tak. Siadaj, chłopie. Chodzi o tę sprawę z Uberwaldem.
— Tajest.
— Co sądzisz o wizycie w starym kraju?
Twarz Detrytusa pozostała obojętna, jak zawsze, kiedy cierpliwie czekał, aż sprawy nabiorą sensu.
— To znaczy w Uberwaldzie — podpowiedział Vimes.
— Sam nie wim, sir. Żem był ledwo kamykiem, kiedyśmy wyjechali. Tato chciał lepszego życia w mieście.
— Tam będzie dużo krasnoludów, Detrytus.
Vimes nie wspominał nawet o wilkołakach i wampirach. Którykolwiek z nich, gdyby zaatakował trolla, popełniłby ostatnią wielką pomyłkę w swej karierze. Detrytus nosił kuszę o naciągu dwa tysiące funtów jako broń ręczną.
— Ni ma sprawy, sir. Żem jest całkiem nowoczesny z krasnoludami.
— Ale oni mogą być trochę staroświeccy, jeśli chodzi o ciebie.
— Te głębokościowe krasnoludy?
— Właśnie.
— Żem o nich słyszał.
— Podobno w okolicach Osi wciąż trwają starcia z trollami. Takt i dyplomacja będą nam niezbędne.
— Zwraca się pan do właściwego trolla, sir — zapewnił Detrytus.
— W zeszłym tygodniu przepchnąłeś człowieka przez ścianę, Detrytus.
— Zem to zrobił z taktem, sir. Przez całkiem cienką ścianę.
Vimes nie drążył tej sprawy. Człowiek, o którego chodziło, właśnie powalił trzech strażników maczugą, którą Detrytus złamał jedną ręką, zanim wybrał odpowiednio taktowną ścianę.
— No to zobaczymy się jutro. Najlepszy galowy pancerz, nie zapomnij. I przyślij teraz Anguę.
— Nie ma jej tu, sir.
— Niech to… Wyślij do niej wiadomość, dobrze?
Igor człapał przez zamkowe korytarze, w akceptowanym stylu wlokąc nogę za nogą.
Był Igorem, synem Igora, bratankiem kilku Igorów i kuzynem większej liczby Igorów, niż potrafił spamiętać bez zaglądania do notesu. Igory nie zmieniały skutecznej receptury[8].
Jako klan Igory lubiły pracować dla wampirów. Wampiry przestrzegały regularnego rozkładu dnia, były na ogół uprzejme wobec służby oraz — to ważne — nie wymagały specjalnego wysiłku przy słaniu łóżek i szykowaniu posiłków. Zwykle posiadały też chłodne, przestronne piwnice, gdzie Igor mógł się zajmować swoim prawdziwym powołaniem. Z nadwyżką wynagradzało to sytuacje, kiedy trzeba było zmiatać ich popioły.
Dotarł do krypty lady Margolotty i grzecznie zastukał w wieko trumny. Odsunęło się trochę. — Tak?
— Pstszeprastszam, że budzę wtszestnym popołudniem, wastsza miłość, ale wastsza miłość mówiła…
— Dobrze. I…?
— To będzie Vimests, wastsza miłość.
Smukła dłoń wysunęła się z częściowo otwartej trumny, zacisnęła w pięść i uderzyła powietrze.
— Tak!
— Tak, wastsza miłość.
— No, no… Samuel Vimes. Biedaczysko. Czy pieski już viedzą? Igor kiwnął głową.
— Igor barona także odbierał wiadomość, wastsza miłość.
— A krasnoludy?
— To ofitsjalna mistsja, wastsza miłość. Wstszystsy wiedzą. Jego Łastskawość diuk Ankh-Morpork, stsir Stsamuel Vimests, komendant Stsraży Miejstskiej.
— A vięc odpadki trafiły v viatrak, Igorze.
— Dobrze powiedziane, wastsza miłość. Nikt nie lubi takiego destszu gnoju.
— Mam nadzieję, Igorze, że jego nie dogonią.
Rozważmy zamek z punktu widzenia umeblowania. Ten posiada krzesła, ale nie wyglądają na często używane. Owszem, przed kominkiem stoi wielka sofa — i ona jest wytarta i poszarpana — jednak inne meble sprawiają wrażenie, jakby stały tu jedynie na pokaz.
Jest tu długi dębowy stół, gładko wypolerowany i dziwnie nieużywany jak na tak stary mebel. Możliwe, że przyczyną tego są liczne białe gliniane miski stojące dookoła na podłodze. Na jednej z nich było napisane „Ojciec”. Baronowa Serafine von Uberwald z irytacją zatrzasnęła „Herbarz Niemózgiego”.
— On jest… nikim — oświadczyła. — Człowiekiem z papieru. Słomianą lalą. Jest… obrazą.
— Nazwisko Vimes ma długą historię — zauważył Wolfgang von Uberwald, który przed kominkiem wykonywał jednoręczne pompki.
— Podobnie jak nazwisko Smith. I co z tego?
Wolfgang w powietrzu zmienił rękę. Był nagi — lubił czasem przewietrzyć mięśnie. Skóra na nich błyszczała. Ktoś posiadający atlas anatomiczny mógłby wskazać każdy z nich. Mógłby też zauważyć, w jak niezwykły sposób jasne włosy rosną Wolfgangowi nie tylko na głowie, ale też niżej, na karku i ramionach.
— Jest diukiem, mamo.
— Ha! Ankh-Morpork nie ma nawet króla!
— …dziewiętnaście, dwadzieścia… Słyszałem o tym różne historie, mamo…
— Och, historie. Sybil co roku pisuje do mnie te głupie liściki! Sam to, Sam tamto… Oczywiście, powinna być wdzięczna losowi za to, co potrafiła zdobyć, ale… Ten człowiek jest przecież zwykłym łapaczem złodziei. Odmówię przyjęcia go tutaj.
— Nie zrobisz tego, mamo — warknął Wolf. — To by było… dwadzieścia dziewięć, trzydzieści… niebezpieczne. Co powiedziałaś lady Sybil o nas?
— Nic. Nie odpisuję jej, naturalnie. To dość zasmucająca i głupia osoba.
— A mimo to pisuje co roku?… trzydzieści sześć, trzydzieści siedem…
— Tak. Zwykle cztery stroniczki. To właściwie mówi o niej wszystko, co warto wiedzieć. Gdzie jest twój ojciec?
Klapa u dołu drzwi odchyliła się i do pokoju wbiegł truchtem wielki, mocno zbudowany wilk. Rozejrzał się i otrząsnął energicznie.
— Guye! — żachnęła się baronowa. — Pamiętasz chyba, co mówiłam. Już po szóstej! Zmień się, kiedy wracasz z ogrodu!
Wilk rzucił jej niechętne spojrzenie i przebiegł za masywny dębowy parawan w drugim kącie pokoju. Rozległ się… dźwięk, cichy i dosyć dziwny, nie tyle rzeczywisty dźwięk, ile raczej zmiana w fakturze powietrza.
Baron wyszedł zza parawanu, zawiązując pasek obszarpanego szlafroka. Baronowa pociągnęła nosem.
— Twój ojciec przynajmniej nosi ubranie — rzekła.
— Ubranie jest niezdrowe, mamo — odparł Wolf. — Nagość to czystość.
Baron usiadł. Był mężczyzną potężnie zbudowanym, czerwonym na twarzy — jeśli dało się zobaczyć skrawek tej twarzy pod brodą, włosami, brwiami i wąsami prowadzącymi bezustanną czterostronną wojnę o pozostałe jeszcze obszary nagiej skóry.
— Jak? — warknął.
— Vimes, łapacz złodziei z Ankh-Morpork, ma być podobno ambasadorem — rzuciła gniewnie baronowa.
— Krasnoludy?
— Zostaną powiadomione, oczywiście.
Baron zapatrzył się w pustkę. Miał taki sam wyraz twarzy, jak Detrytus, kiedy czeka, aż nowa myśl jakoś się poukłada.
— Źle? — odezwał się po chwili.
— Guye, przecież tłumaczyłam ci już tysiąc razy! Za wiele czasu spędzasz przemieniony. I wiesz, jaki jesteś zaraz potem. Przypuśćmy, że byliby tu jacyś oficjalni goście…
— Zagryźć!
— Sam widzisz. Idź do łóżka i nie wracaj, dopóki nie zaczniesz się nadawać na człowieka.
— Vimes może wszystko zepsuć, ojcze — oznajmił Wolfgang. Stał teraz na rękach — a dokładniej na jednej ręce.
— Guye! Siad!
Baron zaprzestał prób podrapania się stopą w ucho.
— Może? — zapytał.
Lśniące ciało Wolfganga osunęło się na moment, kiedy zmieniał rękę.
— Miejskie życie sprawia, że ludzie stają się słabi. Z Vimesem będzie niezła zabawa. Chociaż podobno lubi biegać. — Zaśmiał się cicho. — Przekonamy się, jaki jest szybki.
— Jego żona twierdzi, że ma bardzo miękkie serce… Guye! Nawet nie próbuj! Jeśli koniecznie musisz robić takie rzeczy, to na górze!
Baron był tylko symbolicznie zakłopotany, ale ściągnął poły szlafroka.
— Bandyci! — rzekł.
— Tak, o tej porze roku mogą sprawiać kłopoty — zgodził się Wolfgang.
— Przynajmniej z dziesięciu — dodała baronowa. — Tak, to powinno…
Wolf prychnął tylko, stojąc z nogami w powietrzu.
— Nie, mamo. Zachowujesz się głupio. Jego kareta musi tu dotrzeć bezpiecznie. Rozumiesz? Kiedy już dotrze… to całkiem inna sprawa.
Krzaczaste brwi barona splątały się od jakiejś myśli.
— Plan! Król!
— Właśnie. — Baronowa westchnęła. — Nie ufam temu małemu krasnoludowi.
Wolf zrobił salto i wylądował na nogach.
— Nie. Ale można mu ufać czy nie, nikogo więcej nie mamy. Vimes musi tu dotrzeć z tym swoim miękkim sercem. Niewykluczone, że nawet okaże się użyteczny. Być może powinniśmy… dopomóc sprawom.
— Niby czemu? — obruszyła się baronowa. — Niech Ankh-Mor-pork samo dba o swoich.
Ktoś zastukał do drzwi, gdy Vimes jadł śniadanie. Wilikins wprowadził niskiego człowieczka w czystym, choć wytartym czarnym ubraniu. Jego zbyt duża głowa sprawiała, że przypominał lizaka zbliżającego się do ostatniego liźnięcia. Trzymał czarny melonik w sposób, w jaki żołnierz trzyma hełm, i szedł jak człowiek, który ma coś nie w porządku z kolanami.
— Tak mi przykro, że przeszkodziłem waszej miłości… Vimes odłożył nóż. Obierał właśnie pomarańczę — Sybil upierała się, że powinien jeść owoce.
— Nie „wasza miłość” — rzekł. — Po prostu Vimes. Sir Samuel, skoro pan już musi. Jest pan człowiekiem Vetinariego?
— Inigo Skimmer, sir. Mhm-mhm. Mam towarzyszyć panu do Uberwaldu.
— Ach, to pan jest tym urzędnikiem, który ma się zająć całym szeptaniem i mruganiem okiem, kiedy ja będę częstował kanapkami z ogórkiem? Tak?
— Postaram się przydać, sir, chociaż żaden ze mnie mrugacz. Mhm-mhm.
— Może zje pan ze mną śniadanie? — Jużjadłem, sir. Mhm-mhm.
Vimes zmierzył urzędnika wzrokiem. Nie chodziło o to, że głowa była taka duża. Zdawało się raczej, że ktoś mocno ścisnął jego dolną część i przepchnął zawartość do góry. Inigo Skimmer łysiał już i starannie zaczesywał resztki włosów na różową skórę czaszki. Trudno byłoby odgadnąć jego wiek. Mógł mieć dwadzieścia pięć lat i naturę skłonną do zmartwień, ale mógł też być czterdziestolatkiem o gładkiej twarzy. Vimes obstawiał raczej to pierwsze. Poza tym przybysz wyglądał na człowieka, który przez całe życie obserwuje świat ponad krawędzią książki. W dodatku jeszcze ten… może nerwowy śmieszek? Chichot? Pechowy styl chrząkania?
I to, jak dziwnie chodził…
— Może choć grzankę? Albo coś z owoców? Te pomarańcze świeżo przybyły z Klatchu, naprawdę polecam…
Rzucił mu jedną. Odbiła się od ramienia Skimmerowi, który cofnął się o krok, delikatnie zaszokowany obowiązującym wśród wyższych klas zwyczajem rzucania owocami.
— Dobrze się pan czuje, sir? Mhm-mhm?
— Przepraszam — odparł Vimes. — Dałem się ponieść owocowi. Odłożył serwetkę, wstał i podszedł do Skimmera. Objął go ramieniem.
— Zaprowadzę pana do Lekko Żółtawego Saloniku, gdzie będzie pan mógł zaczekać — mówił, prowadząc gościa do drzwi i klepiąc przyjaźnie dłonią. — Powozy są już załadowane. Sybil tynkuje łazienkę, uczy się starożytnego klatchiańskiego i robi wszystko, co kobiety zawsze robią w ostatniej chwili. Pojedzie pan z nami w wielkiej karocy.
Skimmer aż podskoczył.
— Och, nie mogę, sir! Pojadę z pańskim orszakiem. Mhm-mhm. Mhm-mhm.
— Jeśli chodzi panu o Cudo i Detrytusa, to jadą z nami — wyjaśnił Vimes, zauważając, że zgroza na twarzy Skimmera trochę się pogłębiła. — Potrzeba czwórki, żeby porządnie zagrać w karty, a większa część drogi jest nudna jak wszystkie demony.
— A… pańska służba?
— Wilikins, kucharz i pokojówka Sybil pojadą drugim powozem.
— Och!
Vimes uśmiechnął się w myślach, wspominając powiedzenie ze swego dzieciństwa: zbyt biedny, żeby malować, zbyt dumny, by bielić…
— Trudny wybór, prawda? Coś panu poradzę… Może pan jechać naszą karetą, ale posadzimy pana na twardym siedzeniu i od czasu do czasu będziemy zwracać się do pana z wyższością. Co pan na to?
— Obawiam się, że robi pan ze mnie pośmiewisko, sir Samuelu. Mhm-mhm.
— Nie, chociaż może trochę pomagam. A teraz proszę wybaczyć, muszę jeszcze zajrzeć do Yardu i dopilnować paru spraw w ostatniej chwili…
Kwadrans później Vimes wszedł do pokoju dyżurnego w Yardzie. Sierżant Wręcemocny uniósł głowę, zasalutował, a potem uchylił się, kiedy w stronę jego głowy poleciała pomarańcza.
— Sir? — zapytał zdumiony.
— To tylko próba, sierżancie.
— Zdałem, sir?
— O tak. Proszę pomarańczę zatrzymać. Ma dużo witamin.
— Mama zawsze mi powtarzała, że takie rzeczy mogą zabić, sir.
Marchewa czekał cierpliwie w gabinecie Vimesa. Vimes pokręcił głową. Znał wszystkie miejsca, które można nadepnąć na podłodze korytarza, i wiedział, że nie wydaje żadnego dźwięku, ale nigdy nie przyłapał Marchewy na czytaniu papierów na biurku, nawet górą do dołu. Chociaż raz byłoby miło złapać go na czymś. Gdyby ten człowiek był choć trochę bardziej prostolinijny, można by go używać jako linijki.
Marchewa wstał i zasalutował.
— Tak, tak, w tej chwili nie mamy już czasu na takie głupstwa — powiedział Vimes, siadając za biurkiem. — Coś ciekawego z nocy?
— Niewyjaśnione zabójstwo, sir. Wallace Sonky, kupiec. Znaleziony z poderżniętym gardłem we własnej kadzi. Nie było pieczęci gildii, notki ani nic. Traktujemy to jako podejrzane.
— Owszem, brzmi dość podejrzanie — przyznał Vimes. — Chyba że znany był z bardzo nieostrożnego golenia. Jakiej kadzi?
— Z gumą, sir.
— Gumę trzyma się w kadziach? Czemu się nie odbił?
— Nie, sir. W kadzi jest taka ciecz. On produkował gumowe… rzeczy.
— Czekaj, czekaj… Chyba widziałem coś takiego. Robią takie rzeczy, zanurzając je w gumie? Trzeba przygotować takie… odpowiednie kształty i zanurzyć je. Tak powstają rękawiczki, kalosze… coś w tym rodzaju?
— Eee… no, jakby coś w tym rodzaju, sir.
Vimes zauważył w końcu skrępowanie Marchewy. I wreszcie niewielka szufladka w głębi jego umysłu pomachała kartą katalogową.
— Sonky, Sonky… Marchewa, nie mówisz chyba o Sonkym od „paczki Sonkych”, co?
Marchewa zaczerwienił się ze wstydu.
— Tak, sir?
— Na bogów, co on zanurzał w tej kadzi?
— Został do niej wrzucony, sir. Jak się zdaje.
— Przecież on jest praktycznie bohaterem narodowym!
— Sir?
— Kapitanie, problemy mieszkaniowe w Ankh-Morpork byłyby o wiele gorsze, gdyby nie stary Sonky i jego tanie środki zaradcze. Kto by chciał się go pozbyć?
— Ludzie mają Opinie, sir — oznajmił zimno Marchewa.
Tak, i ty też masz, co? — pomyślał Vimes. Krasnoludy nie uznają takich rzeczy.
— Przydziel do sprawy jakichś ludzi. Coś jeszcze?
— Woźnica zaatakował funkcjonariusza Swiresa. Ostatniej nocy. Za to, że próbował założyć blokadę na koło wozu.
— Zaatakował?
— Próbował go rozdeptać, sir.
Vimes wyobraził sobie funkcjonariusza Swiresa, gnoma wzrostu sześciu cali, ale na milę wysokości wypełnionego skompresowaną agresją.
— Jak się czuje?
— No, może już mówić, ale jeszcze potrwa, zanim znowu wsiądzie na kozioł. Poza tym zwykłe rutynowe historie.
— Nic nowego w sprawie kradzieży Kajzerki?
— Nic. Liczne oskarżenia w społeczności krasnoludów, ale tak naprawdę nikt nic nie wie. Tak, jak pan mówił, sir: pewnie dowiemy się więcej, kiedy sprawa zacznie cuchnąć.
— Coś nowego na ulicach?
— Tak, sir. Słowo „Stop”. Sierżant Colon wymalował je u szczytu Dolnego Broad-Wayu. Woźnice są teraz o wiele bardziej uważni. Oczywiście mniej więcej raz na godzinę ktoś musi łopatą zbierać nawóz.
— Cała ta robota z ruchem ulicznym nie przysparza nam popularności, kapitanie.
— Nie, sir. Ale i tak nie byliśmy popularni. A to w każdym razie przynosi zyski skarbcowi miasta. Ehm… jest coś jeszcze, sir.
— Tak?
— Widział pan może sierżant Anguę?
— Ja? Nie. Spodziewałem się, że ją tu zastanę. — Vimes zauważył nutkę zatroskania w głosie Marchewy. — Coś się stało?
— Nie przyszła wczoraj wieczorem na służbę. Nie ma pełni, więc to dosyć… dziwne. Nobby mówi, że coś ją zaniepokoiło, kiedy wczoraj byli na patrolu.
Vimes kiwnął głową. Jasne, większość ludzi czymś się niepokoiła, kiedy była na patrolu z Nobbym. Na przykład często sprawdzali zegary.
— Był pan w jej mieszkaniu?
— Nikt nie spał w jej łóżku — odparł Marchewa. — Ani w koszu — dodał.
— Cóż, nie mogę ci pomóc, Marchewa. To twoja dziewczyna.
— Chyba martwiła się o przyszłość. Tak myślę — powiedział Marchewa.
— Ehm, ty… ona… no, ta sprawa z wilkołactwem? — Vimes przerwał, mocno zakłopotany.
— To ją dręczy.
— Może ukryła się gdzieś, żeby sobie wszystko przemyśleć.
Na przykład jak można się umawiać z młodym człowiekiem, który choć wspaniały pod każdym względem, rumieni się na myśl o paczce Sonkych…
— Taką mam nadzieję, sir — zapewnił Marchewa. — To się jej czasem zdarza. Niełatwo być wilkołakiem w wielkim mieście. Jestem pewien, że byśmy usłyszeli, gdyby wplątała się w jakieś kłopoty…
Za oknem zadźwięczała uprząż i zadudniły koła karety. Vimes poczuł ulgę. Widok zatroskanego Marchewy był tak niezwykły, że powodował szok nieznanego.
— Cóż, będziemy musieli jechać bez niej — oznajmił. — Chcę być informowany o wszystkim, kapitanie. Podróbka Kajzerki, która znika na tydzień czy dwa przed ważną koronacją u krasnoludów… Wygląda na to, że niedługo wyskoczą nowe fakty, a niektóre mogą mnie trafić. Jeśli już o tym mowa, proszę zawiadomić wszystkich, żeby przesyłać mi wszelkie informacje o sprawie Sonky’ego, dobrze? Nie podobają mi się takie tajemnice. Kompania semaforowa dociągnęła sieć szkieletową aż do Uberwaldu, prawda?
Twarz Marchewy pojaśniała.
— To wspaniałe, sir, prawda? Mówią, że za kilka miesięcy będzie można w ciągu jednego dnia przesyłać wiadomości z Ankh-Morpork aż do Genoi!
— Tak, rzeczywiście. Zastanawiam się, czy wtedy będziemy mieli sobie jeszcze coś sensownego do powiedzenia.
Lord Vetinari stał przy oknie i obserwował wieżę semaforową po drugiej stronie rzeki. Wszystkie osiem przesłon skierowanych w jego stronę mrugało gorączkowo — czarny, biały, biały, czarny, biały…
Informacja płynęła w powietrze. Dwadzieścia mil za nim, w następnej wieży Sto Lat, ktoś patrzył przez teleskop i wykrzykiwał liczby.
Jak szybko dopada nas przyszłość, pomyślał.
Poetycki opis czasu jako wiecznie płynącego strumienia zawsze wydawał mu się podejrzany. Według jego doświadczeń czas poruszał jak skały… przesuwał się, naciskał, budował naprężenia pod powierzchnią, a potem, z jednym wstrząsem, od którego dygoczą szyby, całe pole rzepy tajemniczo przesuwało się o sześć stóp w bok.
Semafor znany był od wieków; wszyscy wiedzieli, że wiedza ma swoją wartość, wszyscy wiedzieli, że eksport towarów to sposób zarabiania pieniędzy. Aż nagle ktoś sobie uświadomił, ile naprawdę można zarobić, dowożąc na jutro do Genoi te rzeczy, które Ankh-Morpork ma dzisiaj. A jakiś pomysłowy młody człowiek przy ulicy Chytrych Rzemieślników okazał się wyjątkowo chytry…
Wiedza, informacja, władza, słowa… płynące w powietrzu, niewidzialne…
I nagle świat zaczynał tańczyć, stepując na ruchomych piaskach.
W takiej sytuacji nagroda trafiała do najlepszego tancerza.
Vetinari odwrócił się, wyjął z szuflady biurka jakieś papiery, podszedł do ściany, dotknął pewnego jej regionu i szybko przeszedł przez ukryte drzwi, które otworzyły się bezgłośnie.
Za nimi ciągnął się korytarz wybrukowany niedużymi kamieniami i rozjaśniony słabym światłem padającym z wysokich okien. Vetinari przeszedł kilka kroków, zawahał się, „Nie, dzisiaj wtorek”, powiedział, po czym przesunął stopę tak, by opadła na kamień, który wydawał się pod każdym względem identyczny z są-siednimi[9].
Ktoś, kto nasłuchiwałby odgłosów jego przejścia po korytarzach i stopniach, mógłby pochwycić wypowiadane pod nosem zdania: „księżyc przybiera…” albo „tak, jest przed południem”. Bardzo uważny słuchacz mógłby też usłyszeć ciche brzęczenie i tykanie w ścianach.
A naprawdę uważny i — to istotne — paranoidalny słuchacz pewnie by pomyślał, że cokolwiek, co lord Vetinari mówi głośno, kiedy jest zupełnie sam, może nie być całkowicie wiarygodne. Nie wtedy, gdyby od tego zależało życie.
W końcu dotarł do drzwi i otworzył je kluczem.
Za nimi znajdował się duży strych, zaskakująco przestronny, jasny i miły, ze światłem padającym przez okna w dachu. Przypominał skrzyżowanie warsztatu i składu. Z sufitu zwisało kilka ptasich szkieletów, na blatach leżało trochę innych kości oraz zwoje drutu, metalowe sprężyny, tubki farby i różne narzędzia, z których liczne były prawdopodobnie unikatowe. I było ich tu więcej, niż się zwykle widuje w jednym miejscu. Tylko wąskie łóżko wciśnięte między coś podobnego do krosna ze skrzydłami i statuę z brązu sugerowało, że ktoś tu naprawdę mieszka. Był to najwyraźniej ktoś obsesyjnie zainteresowany wszystkim.
A Vetinariego w tej chwili interesowało urządzenie stojące samotnie na stole pośrodku pokoju. Wyglądało jak zestaw kul ustawionych jedna na drugiej. Spod kilku nitów z cichym sykiem ulatniała się para, a sam aparat od czasu do czasu robił „blup”.
— Wasza lordowska mość!
Vetinari rozejrzał się. Jakaś ręka machała do niego gorączkowo zza przewróconej ławy.
Coś kazało mu spojrzeć w górę. Sufit nad nim pokryty był brązową substancją zwisającą jak stalaktyty.
„Blup”.
Z zaskakującą szybkością Vetinari znalazł się za ławą. Leonard z Quirmu uśmiechnął się do niego spod hełmu ochronnego domowej roboty.
— Bardzo przepraszam — powiedział. — Nie spodziewałem się żadnych wizyt. Ale jestem pewien, że tym razem zadziała.
„Blup”.
— Co to takiego? „Blup”.
— Nie jestem całkiem pewien, ale mam nadzieję, że to…
I nagle, nieoczekiwanie, zrobiło się zbyt głośno, by rozmawiać.
Leonardowi z Quirmu nie przyszło nawet do głowy, że jest więźniem. Jeśli już, to był raczej wdzięczny Vetinariemu za to, że zagwarantował mu wygodne miejsce do pracy, regularne posiłki i czyste ubrania, a jednocześnie chronił go przed ludźmi, którzy z jakichś powodów zawsze chcieli jego absolutnie niewinne wynalazki, prze-znaczone dla poprawienia stanu ludzkości, wykorzystać w niecnych celach. Zadziwiające, ilu było takich ludzi i ile było takich wynalazków. Zupełnie jakby cały geniusz cywilizacji znalazł sobie ujście w jednej tylko głowie, która w związku z tym znajdowała się bezustannie w stanie silnego wynalazczego wzbudzenia. Vetinari często rozważał, jaki los czekałby ludzkość, gdyby Leonard zdołał skupić uwagę na jednej rzeczy przez — powiedzmy — godzinę.
Hałas przycichł. „Blup”.
Leonard wychylił się ostrożnie zza blatu i uśmiechnął szeroko.
— Aha! — zawołał. — Szczęśliwie udało się nam uzyskać kawę!
— Kawę?
Leonard podszedł do stołu i pociągnął niedużą dźwignię przy aparacie. Jasnobrązowa piana spłynęła kaskadą do czekającego kubka, wydając przy tym odgłos jak zatkany ściek.
— Inną kawę — wyjaśnił. — Bardzo szybką kawę. Mam wrażenie, że będzie ci smakowała, panie. Nazwałem to BardzoSzybkąMaszynądoKawy.
— I to jest dzisiejszy wynalazek? — upewnił się Vetinari.
— Tak. Miał być modelem redukcyjnym urządzenia pozwalającego dosięgnąć Księżyca i innych ciał niebieskich, ale byłem spragniony.
— Szczęśliwy zbieg okoliczności. — Lord Vetinari ostrożnie odstawił na bok eksperymentalną maszynę do czyszczenia butów z napędem pedałowym i usiadł w fotelu. — A ja przyniosłem ci kilka nowych… drobnych wiadomości.
Leonard niemal klasnął z radości w dłonie.
— Jak dobrze! Skończyłem już tamte, które dałeś mi, panie, wczoraj wieczorem.
Vetinari starannie starł z górnej wargi wąs pienistej kawy.
— Bardzo… Wszystkie? Złamałeś szyfry wszystkich wiadomości z Uberwaldu?
— Och, były całkiem proste, kiedy już skończyłem nowe urządzenie — oświadczył Leonard. Przerzucił jakieś papiery i wręczył Patrycjuszowi kilka drobno zapisanych kartek. — Kiedy już sobie uświadomiłem, że istnieje tylko ograniczona liczba dat urodzeń, które może mieć jedna osoba, i że wszyscy ludzie zwykle myślą w taki sam sposób, szyfry nie są naprawdę zbyt trudne.
— Wspomniałeś o nowym urządzeniu…
— A tak. Takie… coś. W tej chwili jest dość prymitywne, ale wystarcza do tych prostych kodów.
Leonard zdjął pokrowiec z czegoś mniej więcej prostokątnego. Vetinari miał wrażenie, że całe zbudowane jest z drewnianych kółek i długich cienkich drążków. Kiedy przyjrzał się dokładniej, odkrył, że są gęsto zapisane literami i cyframi. Niektóre tryby nie były okrągłe, ale owalne albo w kształcie serca bądź jakiejś innej krzywej. Kiedy Leonard pociągnął za dźwignię, całość poruszyła się z dziwną płynnością, odrobinę niepokojącą w urządzeniu czysto mechanicznym.
— I jak nazwałeś to urządzenie?
— Och, panie, znasz mój talent do nazw. Myślę o nim jak o Eksperymentalnym Neutralizatorze Informacji poprzez Generowanie Miazmicznych Alfabetów, ale przyznaję, że to nie wpada w ucho. Ehm…
— Tak, Leonardzie?
— No bo… Chyba nie jest to… złe… kiedy się czyta cudze wiadomości?
Vetinari westchnął. Ten zatroskany człowiek naprzeciw, który tak dbał o życie, że przy odkurzaniu starannie omijał pająki, wymyślił kiedyś urządzenie, które ze straszliwą siłą i szybkością wyrzucało ołowiane kulki. Myślał, że będzie przydatne do obrony przed niebezpiecznymi zwierzętami. Zaprojektował coś, co mogło niszczyć całe góry. Uznał, że znajdzie zastosowanie w górnictwie. Oto człowiek, który — podczas przerwy na herbatę — kreślił plany instrumentu dla niewyobrażalnego masowego zniszczenia, na pustych miejscach wokół doskonałego rysunku ulotnego piękna ludzkiego uśmiechu. Z listą numerowanych części. A jeśli go spytać, odpowiadał: Ach, ale coś takiego uczyniłoby wojnę absolutnie niemożliwą, rozumiesz, panie, ponieważ nikt nie ośmieliłby się tego użyć.
Leonard rozpromienił się, gdy wpadła mu do głowy kolejna myśl.
— Jednak im więcej wiemy o sobie nawzajem, tym lepiej się rozumiemy. Do rzeczy… Prosiłeś, panie, żebym stworzył pewne nowe szyfry dla ciebie. Przykro mi, ale chyba źle zrozumiałem twoje wymagania. Co było nie tak z tymi, które wymyśliłem wcześniej?
Patrycjusz westchnął ponownie.
— Obawiam się, że były całkiem nie do złamania, Leonardzie. — Ale przecież…
— Trudno to wytłumaczyć. — Vetinari zdawał sobie sprawę, że to, co dla niego jest krystalicznym nurtem polityki, dla Leonarda stanowi zwykły muł. — Te nowe, które wymyśliłeś, są… po prostu demonicznie trudne.
— Chciałeś, panie, potwornie trudnych — przypomniał zmartwiony Leonard.
— A tak.
— Jak się zdaje, nie istnieje wspólna norma dla potworów, panie, ale przestudiowałem kilka co bardziej dostępnych tekstów okultystycznych i sądzę, że te szyfry zostaną uznane za trudne przez ponad dziewięćdziesiąt sześć procent potworów.
— Dobrze.
— Mogą się miejscami zbliżać do demonicznej trudności…
— Żaden kłopot. Od dzisiaj będę ich używał. Leonarda wyraźnie nadal coś dręczyło.
— Tak łatwo byłoby uczynić je arcydemonicznie trud…
— Te całkiem wystarczą, Leonardzie — przerwał mu Vetinari.
— Panie… — Leonard niemal jęczał. — Naprawdę nie mogę ci zagwarantować, że ktoś dostatecznie sprytny nie zdoła odczytać twoich wiadomości…
— Dobrze.
— Ależ panie, będą wiedzieli, co myślisz! Vetinari poklepał go po ramieniu.
— Nie, Leonardzie. Będą tylko wiedzieli, co napisałem.
— Naprawdę tego nie rozumiem, panie.
— Nie, ale z drugiej strony ja nie potrafię parzyć Wybuchającej Kawy. Jakiż byłby świat, gdybyśmy wszyscy byli jednakowi?
Leonard przez chwilę marszczył czoło.
— Nie jestem pewien — odparł. — Ale jeśli chcesz, żebym zajął sir tym problemem, mógłbym zbudować aparat, który…
— To tylko takie powiedzenie, Leonardzie.
Patrycjusz smętnie pokręcił głową. Często odnosił wrażeni§j że Leonard, który pchnął intelekt na nieodkryte dotąd wyżyny, Znalazł tam duże i specjalizowane złoża głupoty. Jaki jest sens szyfrowania wiadomości tak, żeby bardzo sprytni przeciwnicy nie potrafili ich odczytać? W rezultacie człowiek by nie wiedział, co myślą, że my śii, że oni myślą…
— Jedna wiadomość z Uberwaldu była dość dziwna, panie — podjął Leonard. — Z wczorajszego ranka.
— Dziwaczna?
— Nie była zaszyfrowana.
— Wcale? Myślałem, że wszyscy używają kodów.
— Oczywiście, nadawca i adresat to nazwy kodowe, ale sama treść jest całkiem otwarta. To żądanie informacji na temat komendanta Vimesa, o którym tak często wspominasz.
Lord Vetinari znieruchomiał na moment.
— Odpowiedź też była całkiem jasna. Pewna ilość… plotek.
— Wszystkie na temat Vimesa? Wczoraj rano? Zanim jeszcze…
— Panie?
— Nic nie sugeruje tożsamości nadawcy?
Czasami, jakby promień słońca przebijał się przez chmury, Leonard potrafił być bardzo domyślny.
— Sądzisz, panie, że może znasz owego nadawcę?
— Och, w latach młodości spędziłem trochę czasu w Uberwaldzie. W tamtych czasach bogaci młodzi ludzie z Ankh-Morpork wyruszali często na coś, co nazywano Wielkim Szyderstwem. Odwiedzali daleko położone państwa i miasta, aby na własne oczy się przekonać, jak bardzo są zacofane. A przynajmniej tak się wtedy wydawało. O tak, spędziłem trochę czasu w Uberwaldzie.
Leonard z Quirmu nieczęsto zwracał uwagę na to, co robią inni ludzie, jednak zauważył w oczach Patrycjusza tęskne spojrzenie.
— Masz stamtąd miłe wspomnienia, panie? — domyślił się.
— Hm? Och, była bardzo… niezwykłą damą, niestety, raczej starszą ode mnie. O wiele starszą, muszę przyznać. Ale to było dawno temu… Zycie udziela nam tych niewielkich lekcji, kiedy kroczymy naprzód. — Znowu spojrzał w pustkę. — Tak, tak…
— Bez wątpienia owa dama już nie żyje — stwierdził Leonard. Niezbyt dobrze sobie radził w takich rozmowach.
— Och, bardzo w to wątpię — odparł Vetinari. — Prawdopodobnie ma się świetnie. — Uśmiechnął się. Świat nagle stał się… ciekawszy. — Powiedz mi, Leonardzie, przyszło ci kiedyś do głowy, że pewnego dnia wojny będzie się toczyć mózgami?
Leonard sięgnął po kubek z kawą.
— Ojej… To byłoby dość niechlujne… Vetinari znów westchnął.
— Może nie aż tak, jak te inne wojny — powiedział i łyknął kawy. Rzeczywiście była całkiem dobra.
Książęca kareta przetoczyła się obok ostatnich budynków i wjechała na rozległe, płaskie Równiny Sto. Cudo i Detrytus taktownie postanowili rankiem jechać na koźle, zostawiając diuka i diuszesę samych. Skimmer zdecydował się na niełatwą demonstrację klasowej solidarności i w tej chwili jechał razem ze służbą.
— Angua chyba się gdzieś ukryła — oświadczył Vimes, obserwując sunące za oknem kapuściane pola.
— Biedna dziewczyna — westchnęła Sybil. — Miasto to naprawdę nie jest dla niej miejsce.
— Ale Marchewy nie da się z niego wydłubać nawet wielką szpilą — odparł Vimes. — I na tym chyba polega problem.
— Część problemu.
Vimes skinął głową. Drugą część, o której nikt nie wspominał, stanowiły dzieci.
Czasami Vimes miał wrażenie, że wszyscy wiedzą, iż Marchewa jest prawowitym dziedzicem całkiem zbędnego tronu miasta. Tak się po prostu złożyło, że nie chciał nim być. Chciał być gliną, a wszyscy się na to zgadzali. Ale królestwo jest trochę podobne do fortepianu — można je zasłonić pokrowcem, lecz i tak widać, jaki ma kształt pod spodem.
Nie był pewien, co się urodzi, jeśli człowiek i wilkołak będą mieli dzieci. Może po prostu ktoś, kto w okolicach pełni musi się golić dwa razy dziennie i czasem ma ochotę gonić powozy. A kiedy człowiek sobie przypomni, jacy byli niektórzy z władców Ankh-Morpork, wilkołak na tronie nie budzi lęku. To ci dranie, którzy cały czas wyglądali na ludzi, stanowili prawdziwy problem. Chociaż to tylko jego opinia. Inni mogą to widzieć całkiem odmiennie. Nic dziwnego, że zaszyła się gdzieś, żeby sobie wszystko przemyśleć.
Zdał sobie sprawę, że gapi się przez okienko i nic nie widzi.
Żeby zająć czymś myśli, otworzył pakiet dokumentów, który wręczył mu Skimmer, kiedy tylko wsiadł do karety. Nazywało się to „materiały informacyjne”. Ten człowiek wydawał się ekspertem od Uberwaldu. Vimes zastanowił się, ilu jeszcze urzędników tkwi w pałacu Patrycjusza, wgryza się w tematy i powoli zostaje ekspertami.
Usiadł wygodnie i niechętnie rozpoczął lekturę. Na pierwszej stronie wymalowano herb Bezbożnego Imperium, które kiedyś władało większą częścią tego wielkiego kraju. Vimes niewiele o nim wiedział — tyle tylko, że któryś z władców dla zabawy kazał przybić jakiemuś człowiekowi kapelusz do głowy. Uberwald wyglądał na wielką, zimną i ponurą krainę, więc może ludzie tam zrobią wszystko dla dobrego żartu.
Herb wydał mu się nazbyt ozdobny; głównym elementem był dwugłowy nietoperz.
Pierwszy z dokumentów nosił tytuł: „Warstwy tłuszczonośne regionu Schmaltzbergu (Kraina Piątego Elefanta)”.
Znał tę legendę, oczywiście. Dawno temu nie cztery, lecz pięć słoni (elefantów, jak je nazywano w Uberwaldzie) stało na grzbiecie Wielkiego A’Tuina, ale jeden pośliznął się czy został zrzucony, spadł i odpłynął na nierówną orbitę, a w końcu runął na Dysk — miliardy ton rozwścieczonego gruboskórnego zwierza. Uderzył z siłą, która wstrząsnęła całym światem i rozbiła go na kontynenty, jakie ludzie znają dzisiaj. Wyrzucone w górę skały opadły z powrotem, pokryły i ścisnęły trupa. Reszta, po tysiącleciach podziemnego ogrzewania i wytapiania, jest historią tłuszczu. Według legendy złoto, żelazo i wszystkie inne metale także były częścią ścierwa. W końcu słoń tak wielki, że podpierał świat, nie mógł mieć przecież zwyczajnych kości, prawda? Notatki, które miał przed sobą, prezentowały bardziej wiarygodną wersję. Mówiły o jakiejś niewyjaśnionej katastrofie, która wybiła miliony mamutów, bizonów i ryjówek olbrzymich, po czym zasypała je, całkiem jak tego Piątego Elefanta z legendy. Były też zapiski o sagach trolli i legendach krasnoludów. Może w sprawę zaangażowany był lód. Albo powódź. W przypadku trolli, które uznawano za pierwszy gatunek na świecie, może były tam wtedy i widziały, jak słoń, trąbiąc, mknie przez niebo.
Tak czy inaczej efekty były identyczne. Każdy — no, każdy oprócz Vimesa — wiedział, że najlepszy tłuszcz pochodzi ze studni i kopalni Schmaltzbergu. Z niego wytwarzano najbielsze, najjaśniejsze świece, najlepsze mydło, najgorętszy, najczyściejszy olej do lamp. Żółty łój z rzeźni Ankh-Morpork nie mógł się z nim równać.
Vimes nie rozumiał sensu tego wszystkiego. Złoto… tak, złoto było ważne. Ludzie zabijali się dla niego. I żelazo — Ankh-Morpork potrzebowało żelaza. Drewna również. Nawet kamieni. Z kolei srebro jest bardzo…
Wrócił do strony „Bogactwa naturalne” i pod hasłem „Srebro” przeczytał: „Srebra nie wydobywa się w Uberwaldzie od czasu edyktu robackiego w 1880 AM, a posiadanie tego metalu jest, formalnie biorąc, nielegalne”.
Nie było żadnych wyjaśnień. Zanotował w pamięci, by spytać o to Iniga. W końcu kiedy dookoła żyją wilkołaki, srebro jest chyba przydatne? I muszą mieć bardzo szczegółowe prawa, jeśli edykty obejmują nawet robaki.
W każdym razie srebro też się przydaje, a tłuszcz to tylko… tłuszcz. Całkiem jak herbatniki, herbata albo cukier. Po prostu coś, co pojawia się w spiżarni. Nie ma w nim stylu, nie ma odrobiny romantyzmu. Zwykła zawartość naczyń.
Do kolejnego arkusza przypięto krótką notatkę. Przeczytał ją. Piąty Elefant jako metafora występuje również w językach używanych w Uberwaldzie. Zależnie od kontekstu może oznaczać „rzecz, która nie istnieje” (tak jak u nas mówi się„klatchiańska mgła”), „rzecz, która nie jest tym, czym się wydaje” oraz „rzecz, która — choć niewidoczna — kontroluje wydarzenia” (tak samo jak my użylibyśmy terminu „eminence grise”).
Ja bym nie użył, pomyślał Vimes. Nie używam takich słów.
— Funkcjonariusz Shoe — powiedział funkcjonariusz Shoe, kiedy drzwi fabryki stanęły otworem. — Zabójstwo.
— Przyszedłeś w sprawie pana Sonky? — upewnił się troll, który otworzył drzwi.
Na ulicę dmuchnęło ciepłe, wilgotne powietrze pachnące siarką i kotami mającymi kłopoty z pęcherzem.
— Chodziło mi o to, że jestem zombi — wyjaśnił Reg Shoe.
— Przekonałem się, że informowanie o tym od razu oszczędza potem krępujących nieporozumień. Ale czystym przypadkiem, owszem, przyszliśmy w sprawie rzekomego zmarłego.
— My? — zdziwił się troll, nie wygłaszając żadnych komentarzy na temat szarej skóry i szwów Rega.
— Tu w dole, grubaszycho!
Troll spojrzał w dół — nie był to typowy kierunek spojrzeń w Ankh-Morpork, gdzie ludzie woleli nie wiedzieć, w co wdepnęli.
— O — powiedział i cofnął się o kilka kroków.
Niektórzy twierdzą, że gnomy nie są rasą bardziej wojowniczą od innych. To prawda. Jednakże cała ta wojowniczość jest ściśnięta w ciele o wysokości sześciu cali i jak wiele obiektów ściśniętych, często wybucha. Funkcjonariusz Swires trafił do służby ledwie kilka miesięcy temu, ale wieści się rozeszły i już teraz budził szacunek — a przynajmniej tę cisnącą pęcherz grozę, która przy takich okazjach może za szacunek uchodzić.
— Nie gap się tak. Gdzie sztywniak? — zapytał Swires, wmaszerowując do środka.
— Żeśmy go położyli w piwnicy — odparł troll. — I teraz mamy pół tony płynnej gumy, która się zmarnuje. On by szału dostał…
— Dlaczego się zmarnuje? — zdziwił się Reg.
— Zrobiła się gęsta i brylasta, nie? Będę ją musiał potem wyrzucić, a to nie jest proste. Żeśmy mieli z niej dziś robić transport Prążkowanych Magicznych Rozkoszy, ale paniom słabo się porobiło, kiedyśmy go wyciągli z tej kadzi, no to poszły do domu.
Reg Shoe był trochę zaszokowany. Z różnych względów nie korzystał z towarów pana Sonky, jako że romans nie jest typowym elementem życia nieumarłego, ale chyba świat żywych miał jakieś standardy moralności…
— Zatrudniacie tu panie? — zapytał. Troll zdziwił się wyraźnie.
— No pewno. Czemu nie? To dobra, stała robota. I one dobrze pracują. Zawsze się śmieją i żartują, kiedy zanurzają i pakują, zwłaszcza gdy robimy Dużych Chłopców. — Troll pociągnął nosem. — Osobiście to ja tych żartów nie rozumiem.
— Ci Duzi Chłopcy to niezły interes za pensa — wtrącił Buggy Swires.
Reg Shoe spojrzał na swojego malutkiego partnera. Nie istniała żadna możliwość, by zadał to pytanie. Ale Swires musiał dostrzec wyraz jego twarzy.
— Wystarczy trochę popracować nożyczkami, a w całym mieście nie znajdziesz lepszej peleryny-wyjaśnił i zarechotał złośliwie.
Shoe westchnął. Widział, że pan Vimes prowadzi nieoficjalną politykę zatrudniania w straży przedstawicieli mniejszości[10], ale osobiście nie był przekonany, czy to rozsądne w przypadku gnomów. Oczywiście, nie istniała mniejsza grupa etniczna, jednak gnomy charakteryzowały się wbudowaną odpornością na reguły. I nie chodziło tylko o prawo, ale o niepisane zasady, których ludzie przestrzegają odruchowo, jak „Nie próbuj zjadać tej żyrafy” albo „Nie tłucz ludzi głową po kostkach tylko dlatego, że ci nie dali frytki”. Funkcjonariusza Swiresa najrozsądniej było traktować jako małą, niezależną broń.
— Lepiej pokaż nam zab… osobę, które obecnie jest życiowo upośledzona — polecił.
Troll sprowadził ich na dół. To, co wisiało tam z belki, przestraszyłoby śmiertelnie każdego, kto już nie byłby zombi.
— Przepraszam za to. — Troll ściągnął to i rzucił w kąt, gdzie zwinęło się w gumiasty kłąb.
— Co to jest, do diabła? — zdziwił się funkcjonariusz Swires.
— Żeśmy musieli ściągnąć z niego gumę — wyjaśnił troll. — Szybko zastyga, rozumiecie… Jak się ją wyciągnie na powietrze.
— Rany, największy sonky, jakiegom w życiu widział — zarechotał Buggy. — Sonky na całe ciało! Pewnie tak właśnie chciał odejść.
Reg obejrzał zwłoki. Nie przeszkadzało mu, że wysyłają go do zabójstw, nawet tych nieładnych. W jego opinii śmierć to tylko zmiana kariery zawodowej. Był tam, robił to, nosił całun… Potem człowiek jakoś się bierze w garść i żyje dalej. Oczywiście wiedział, że niektórzy dalej nie żyją z jakiejś przyczyny, ale uważał ich za osobników, którym nie chce się podjąć wysiłku. Na szyi była nierówna rana.
— Miał jakichś krewnych? — zapytał.
— Brata w Uberwaldzie. Posłaliśmy wiadomość. Sekarem — dodał troll. — Kosztowała dwadzieścia dolarów! To morderstwo!
— Czy domyślasz się, dlaczego ktoś go zabił? Troll poskrobał się po głowie.
— No… bo chciał, żeby był martwy. Tak se myślę. To całkiem dobry powód.
— A czemu ktokolwiek chciał, żeby był martwy? Jak sądzisz? — Reg Shoe potrafił być bardzo, ale to bardzo cierpliwy. — Miał jakieś kłopoty?
— Interes nie szedł za dobrze, to wiem.
— Naprawdę? Można by sądzić, że macie tu fabrykę pieniędzy.
— No tak, se tak myślisz, ale nie wszystko, na co ludzie mówią „sonky”, jest u nas robione, rozumiesz. Tu idzie o to, żeśmy się stali… — Troll wykrzywił się od umysłowego wysiłku. — Gen-ery-szni. Dużo takich drani chce się podczepić, mają lepsze surowce i nowe pomysły… Robią je o smaku sera z cebulką albo z dzwonkami i takie tam. Pan Sonky nie chciał mieć z tym nic wspólnego, no to sprzedaż spadała.
— Rozumiem, że go to martwiło — powiedział Reg tonem oznaczającym „mów dalej”.
— I często się brał i zamykał w gabinecie.
— Tak? A to czemu?
— Był szefem. Szefa się nie pyta. Ale mówił, że dostał specjalne zlecenie i to nas znowu postawi na nogi.
— Naprawdę? — Reg zanotował to w pamięci. — A jakie zlecenie?
— Nie wiem. Nie pyta…
— …się szefa. No tak. Przypuszczam, że nikt nie widział zabójstwa, co?
Troll znowu wykrzywił swoją wielką twarz w zamyśleniu.
— No… morderca. I chyba pan Sonky też.
— Nie było osób trzecich?
— Nie wiem. Nie bardzo umiem liczyć.
— Ale oprócz pana Sonky i mordercy — mówił Shoe, wciąż cierpliwy jak grobowiec — czy ktoś jeszcze był tu zeszłej nocy?
— Nie wiem — odparł troll.
— Dziękuję, bardzo nam pomogłeś — zapewnił go Reg. — Rozejrzymy się jeszcze, jeśli ci to nie przeszkadza.
— Pewno.
I troll wrócił do swojej kadzi.
Reg Shoe nie spodziewał się niczego znaleźć i nie był rozczarowany. Był za to bardzo dokładny. Jak zwykle zombi. Pan Vimes mówił mu, żeby nie podniecać się śladami, ponieważ ślady mogą prowadzić do tragicznego zamętu. Mogą wejść w nawyk. Człowiek w końcu znajdzie na miejscu zbrodni drewnianą nogę, jedwabny pantofelek i piórko, i zacznie konstruować elegancką teorię obejmującą jednonogą tancerkę i produkcję „Jeziora kurzego”.
Drzwi gabinetu były otwarte. Trudno powiedzieć, czy coś tutaj ruszano — Shoe miał wrażenie, że panuje tu normalny bałagan. Pan Sonky wyraźnie stosował metodę sortowania dokumentów zwaną „połóż to gdzieś”. Na blacie stały gęsto próbki gumy, kawałki worków, duże butle chemikaliów i kilka drewnianych form, których Reg wolał nie oglądać zbyt dokładnie.
— Słyszałeś, Buggy, jak kapral Tyłeczek mówiła o tym włamaniu do muzeum, kiedy dzisiaj przyszliśmy na służbę? — zapytał. Otworzył słój żółtego proszku i powąchał.
— Nie.
— A ja tak.
Zakręcił pojemnik z siarką i wciągnął nosem powietrze. Pachniało płynną gumą, całkiem podobnie do zapachu kociego moczu.
— I parę spraw utkwiło mi w pamięci — dodał Reg. — Specjalne zlecenie, tak?
W tym tygodniu funkcjonariusz Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Pamfletami pełnił służbę jako oficer łącznościowy. Zasadniczo oznaczało to pilnowanie gołębi i obserwowanie sekarów, naturalnie przy współpracy funkcjonariusza Rzygacza. Funkcjonariusz Rzygacz był gargulcem. Jeśli chodziło o nieruchome wpatrywanie się w jeden punkt, nikt nie mógł się równać z gargulcami. Dlatego często znajdowały pracę w przemyśle semaforowym.
Funkcjonariusz Wizytuj lubił gołębie. Śpiewał im hymny. Słuchały jego krótkich kazań, przekrzywiając łebki na boki. W końcu, myślał sobie, czy biskup Horn nie głosił nowiny mięczakom w morzu? I nie zapisano, czy one rzeczywiście słuchały, podczas gdy co do gołębi był pewien, że chłoną jego słowa. I interesowały się ulotkami opisującymi zalety omnianizmu, co prawda na razie jako materiałem do budowy gniazd, ale to już jakiś początek.
Gołąb przyfrunął, kiedy Wizytuj czyścił grzędy.
— To ty, Zebedina — powiedział. Uniósł gołębicę i odpiął jej od nóżki kapsułę z wiadomością. — Brawo. To od funkcjonariusza Shoe. Dam ci trochę ziarna, lokalnie dostarczanego przez Jozajasza Frumenta i Synów, Kupców Nasiennych, ale w ostatecznym rachunku z łaski Oma.
Zatrzepotały skrzydła i na grzędzie usiadł następny gołąb. Funkcjonariusz Wizytuj rozpoznał w nim Wilhelminę, ptaka sierżant Angui.
Zdjął jej kapsułę. Cienki papier wewnątrz był równo złożony, a na nim ktoś napisał „Kpt. Marchewa, osobiste”.
Zawahał się, po czym wiadomość od Rega Shoe wsunął do rury pneumatycznej. Usłyszał szum powietrza, kiedy zmierzała do głównego pomieszczenia. Ta druga, uznał, wymaga specjalnego potraktowania.
Marchewa pracował w gabinecie Vimesa, ale — jak zauważył Wizytuj — nie przy biurku komendanta. Rozstawił sobie w kącie składany stolik. Chwiejne stosy papierów na biurku wyglądały jakby mniej górzyście niż wczoraj. Tu i tam odsłaniały nawet niewielkie plamy blatu.
— Osobista wiadomość dla pana, kapitanie.
— Dziękuję.
— A funkcjonariusz Shoe prosi, żeby sierżant zjawił się w fabryce obuwniczej Sonky’ego.
— Przesłaliście wiadomość do biura?
— Tak jest, sir. Te rury pneumatyczne są bardzo wygodne — odparł uprzejmie Wizytuj.
— Komendant Vimes nie jest ich zwolennikiem, ale jestem pewien, że w końcu zaczną oszczędzać nam czas — stwierdził Marchewa.
Rozwinął wiadomość.
Wizytuj obserwował go. Marchewa lekko poruszał wargami przy czytaniu.
— Skąd przyleciał gołąb? — zapytał, zwijając wiadomość w rulonik.
— Wyglądał na mocno zmęczonego, sir. Nie z miasta, to pewne.
— Dobrze. Dziękuję.
— Złe wieści, sir? — Wizytuj przyglądał się z ukosa.
— Po prostu wieści, funkcjonariuszu. Nie pozwólcie mi się zatrzymywać.
— Tak jest, sir.
Kiedy rozczarowany Wizytuj wyszedł, Marchewa wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz rozgrywała się typowa scena Ankh-Morpork, chociaż ludzie próbowali już ich rozdzielić.
Po kilku minutach wrócił do stolika, napisał krótką notatkę, włożył do niewielkiego pojemnika i wysłał z głośnym sykiem.
Jeszcze później korytarzem nadszedł zdyszany sierżant Colon. Marchewa bardzo dbał o modernizację Straży Miejskiej, a w jakiś niewyjaśniony sposób wysyłanie wiadomości rurą było o wiele bardziej nowoczesne niż otwieranie drzwi i krzyczenie, co zwykle robił pan Vimes.
Marchewa uśmiechnął się promiennie do Colona.
— Ach, jesteś, Fred. Wszystko idzie dobrze?
— Tajest, sir? — odpowiedział niepewnie Colon.
— To dobrze. Idę porozmawiać z Patrycjuszem, Fred. Jako najstarszy stażem sierżant przejmiesz dowodzenie strażą do powrotu pana Vimesa.
— Tajest, sir. Znaczy… do pańskiego powrotu, chciał pan powiedzieć…
— Ja już nie wrócę, Fred. Składam dymisję.
Patrycjusz spojrzał na leżącą na biurku odznakę. — …i dobrze wyszkolonych ludzi — mówił Marchewa gdzieś przed nim. — W końcu parę lat temu było nas w straży tylko czterech. Teraz całość funkcjonuje jak maszyna.
— Tak, chociaż niektóre kawałki wciąż czasami robią „brzdęk” — stwierdził Vetinari, nie odrywając wzroku od odznaki. — Czy mogę pana zachęcić, by jeszcze raz pan to przemyślał, kapitanie?
— Przemyślałem już kilka razy, sir. I już nie kapitanie, sir.
— Straż pana potrzebuje, panie Żelaznywładsson.
— Straż jest większa niż jakikolwiek pojedynczy człowiek — odparł Marchewa, wciąż patrząc prosto przed siebie.
— Ale nie jestem pewien, czy jest większa niż sierżant Colon.
— Ludzie często źle oceniają starego Freda, sir. Ten człowiek ma charakter o solidnych podstawach.
— Ma solidne podstawy całej swojej osoby, kapi… panie Żelaznywładsson.
— Chodziło mi o to, sir, że w sytuacji zagrożenia nie traci głowy.
— W sytuacji zagrożenia nic nie robi — oświadczył Patrycjusz. — Może najwyżej się chowa. Mógłbym posunąć się nawet do stwierdzenia, że sam w sobie zbudowany jest z zagrożenia.
— Podjąłem już decyzję, sir.
Vetinari westchnął, oparł się wygodniej i przez chwilę dla odmiany patrzył w sufit.
— W takim razie mogę tylko podziękować za pańską służbę… kapitanie, i życzyć szczęścia w przyszłych przedsięwzięciach. Czy ma pan dość pieniędzy?
— Sporo odłożyłem, sir.
— Mimo to do Uberwaldu daleka droga… Na chwilę zaległa cisza.
— Sir… — Tak?
— Skąd pan wie?
— Och, ludzie zmierzyli ją już lata temu. Geografowie i podobni.
— Sir!
Vetinari westchnął.
— Właściwy termin, jak sądzę, brzmi: dedukcja. Niech będzie, jak pan chce… kapitanie, ale wolę uważać, że po prostu wyjeżdża pan na długi urlop. O ile się nie mylę, nigdy nie brał pan wolnego. Na pewno należy się panu kilka tygodni.
Marchewa milczał.
— A na pańskim miejscu poszukiwanie sierżant Angui zacząłbym przy Bramie Rzeźnej — dodał Vetinari.
Po chwili Marchewa odezwał się cicho:
— Czy to wniosek z uzyskanych informacji, sir?
Vetinari uśmiechnął się lekko.
— Nie. Ale Uberwald przeżywa trudny okres, a ona pochodzi z jednego z arystokratycznych rodów. Przypuszczam, że została wezwana. Poza tym niewiele mogę panu pomóc. Będzie pan musiał, jak to się mówi, iść za własnym nosem.
— Chyba potrafię znaleźć nos sprawniejszy od mojego.
— To dobrze. — Vetinari oparł łokcie o blat. — Życzę sukcesów w poszukiwaniach. Mimo wszystko jestem przekonany, że zobaczymy pana znowu. Wiele osób polega tutaj na panu.
— Tak jest, sir.
— Życzę udanego dnia.
Kiedy Marchewa wyszedł, Vetinari wstał i przeszedł na drugi koniec pokoju, gdzie na stole leżała rozwinięta mapa Uberwaldu. Była dość stara, ale w ostatnich latach każdy kartograf, który w tym kraju zboczył z ubitej dróżki, cały czas poświęcał na ponowne jej odnalezienie. Na mapie było kilka rzek o biegu w większości tylko hipotetycznym i gdzieniegdzie miasto, a przynajmniej nazwa miasta — wpisana pewnie po to, żeby oszczędzić kartografowi zakłopotania, gdyby wypełnił całą mapę tym, co w swoim żargonie nazywali MMPU[11].
Drzwi otworzyły się i Drumknott, główny urzędnik Vetinariego, wsunął się cicho jak piórko opadające w katedrze.
— Dość zaskakujący rozwój wydarzeń, panie — oświadczył niegłośno.
— Bardzo nietypowy, istotnie — przyznał Vetinari.
— Czy życzysz sobie, sir, żebym wysłał sekara do Vimesa? Za dzień byłby z powrotem.
Vetinari patrzył w skupieniu na ślepą, pustą mapę. Miał uczucie, że jest jak przyszłość — kilka elementów naszkicowanych, kilka przybliżonych domysłów, ale wszystko inne czekało na stworzenie…
— Hmm? — mruknął.
— Czy życzysz sobie, panie, żebym odwołał Vimesa?
— Wielkie nieba, nie! Vimes w Uberwaldzie będzie zabawniejszy niż kochliwy pancernik na ścieżce kręgli. Kogo jeszcze mógłbym tam posłać? Tylko Vimes może jechać do Uberwaldu.
— Ale to przecież wyjątkowa sytuacja, sir.
— Hmm?
— Jak inaczej określić stan, sir, kiedy tak obiecujący młody człowiek porzuca karierę, by ścigać dziewczynę?
Patrycjusz pogładził brodę i uśmiechnął się do czegoś…
Przez mapę biegła linia — ciąg wież semaforowych. Była matematycznie prosta, świadectwo intelektu w gęstym mroku mili za milą przeklętego Uberwaldu.
— Może premią — odparł. — Uberwald może nas wiele nauczyć. Przynieś mi dane klanów wilkołaków, dobrze? Aha… Chociaż przysięgałem, że nigdy w życiu tego nie zrobię, przygotuj też list do sierżanta Colona. Niestety, czeka go awans…
Na chodniku leżała czapka z brudnego sukna. Obok czapki ktoś napisał wilgotną kredą: „Proszę poMusz temu PieZkoWI”. Obok leżał mały piesek.
Natura nie stworzyła go na przyjaznego, merdającego ogonem psiaka, ale starał się. Kiedy tylko ktoś przechodził, siadał na tylnych łapach i piszczał żałośnie.
Coś wpadło do czapki… Była to podkładka śruby. Miłosierny przechodzień oddalił się o kilka kroków, kiedy usłyszał:
— Mam nadzieję, szefuniu, że nogi ci odpadną. Człowiek się obejrzał. Pies obserwował go z uwagą.
— Hau? — powiedział.
Przechodzień zrobił zdziwioną minę, po czym wzruszył ramionami i odszedł.
— Tak, hau, hau, niech to szlag — dobiegł go obcy głos, kiedy już skręcał za róg.
Czyjaś ręka opadła z góry i chwyciła psa za skórę na karku.
— Witaj, Gaspode. Mam wrażenie, że rozwiązałem drobną tajemnicę.
— No nie… — jęknął pies.
— Nie byłeś grzecznym psem, Gaspode — oświadczył Marchewa, unosząc zwierzaka tak, by spojrzeć mu w oczy.
— Dofrze już, dofrze. Postaw mnie, co? To foli.
— Musisz mi pomóc, Gaspode.
— Nic z tego. Nie pomagam straży. Nic osofistego, ale nie poprawiłofy to mojej reputacji.
— Nie mówię o pomaganiu straży, Gaspode. To sprawa osobista i potrzebny mi twój nos. — Marchewa postawił psa na chodniku i wytarł dłoń o koszulę. — Niestety, oznacza to, że potrzebuję też całej reszty ciebie, choć oczywiście jestem świadom, że pod tą zapchloną sierścią bije złote serce.
— Akurat — odparł Gaspode. — Nic dofrego nie zaczyna się od „Musisz mi pomóc”.
— Chodzi o Anguę.
— Ożeż…
— Chcę, żebyś ją wytropił.
— Ha… Niewiele psów potrafi tropić wilkołaka, szefie. One są sprytne.
— Idź do najlepszych, zawsze to powtarzam.
— Najlepszy nos znany wśród ludzi i zwierząt. — Gaspode zmarszczył wspomniany obiekt. — A dokąd pofiegła?
— Myślę, że do Uberwaldu.
Gaspode już prawie uciekł, ale ktoś złapał go za ogon. Marchewa był szybki.
— To setki mil stąd! — krzyknął pies. — A psie mile są siedem razy dłuższe! Nie ma szans!
— Tak? No to trudno. Głupio, że w ogóle coś takiego proponowałem. — Marchewa puścił go. — Masz rację. To śmieszne.
Gaspode obejrzał się, nagle pełen podejrzeń.
— Nie powiedziałem, że śmieszne — oświadczył. — Powiedziałem, że to setki mil stąd…
— Tak, ale powiedziałeś, że nie ma szans.
— Nie. Powiedziałem, że ty nie masz szans, żefy mnie na to namówić.
— Może. Ale nadchodzi zima, sam mówiłeś, że bardzo trudno się tropi wilkołaki, a na dodatek Angua jest gliną. Domyśli się, że zwrócę się do ciebie, i będzie maskowała swoje ślady.
Gaspode zaskomlał.
— Szefie, w tym psim mieście trudno jest zdofyć szacunek. Jeśli przez parę tygodni nie wywąchają mnie przy słupach latarni, moja pozycja spłynie rynsztokiem.
— Tak, tak. Rozumiem. Załatwię to jakoś inaczej. Nerwowy Nigel wciąż się tu gdzieś kręci, prawda?
— Co? Ten spaniel? Własnego tyłka fy nie wyniuchał, choćfyś go przed nim postawił!
— Podobno ma całkiem dobry nos.
— I sika za każdym razem, kiedy ktoś na niego popatrzy! — warknął Gaspode.
— Słyszałem, że na dwie mile potrafi wywąchać zdechłego szczura.
— Tak? A ja umiem wywąchać, jakiego fył koloru! Marchewa westchnął.
— Cóż, nie mam wyboru. Ty nie możesz tego zrobić, więc…
— Nie powiedziałem… — Gaspode urwał, by po chwili podjąć znowu: — Zrofię to, prawda? Zrofię jak diafli! Oszukasz mnie, za-szantażujesz czy co jeszcze fędzie trzefa, prawda?
— Tak. Jakim cudem piszesz, Gaspode?
— Trzymam kredę w zęfach. To łatwe.
— Mądry z ciebie pies, zawsze to wiedziałem. I jedyny gadający pies na świecie.
— Ciszej mów, ciszej! — Gaspode rozejrzał się nerwowo. — Ten Uferwald to kraina wilków, tak?
— O tak.
— Mógłfym fyć wilkiem, wiesz? Przy innych rodzicach, oczywiście. — Gaspode pociągnął nosem i ukradkiem rozejrzał się po ulicy. — Stek? — zapytał.
— Codziennie.
— Zgoda.
Sierżant Colon był obrazem nędzy i rozpaczy wyrysowanym na nierównym chodniku marną kredą w deszczowy dzień. Siedział na krześle i od czasu do czasu spoglądał na list, który mu właśnie dostarczono. Jakby miał nadzieję, że słowa znikną.
— Niech to demony porwą, Nobby — jęknął.
— Spokojnie, Fred — odparł Nobby, aktualnie wizja w organdynie.
— Nie może mnie awansować! Żaden ze mnie oficer! Jestem pospolity, typowy i popularny.
— Zawsze tak o tobie mówiłem, Fred. Jesteś pospolity jak nie wiem co.
— Ale to jest tu napisane, Nobby! Patrz, jego lordowska mość sam podpisał!
— No, fakt… Moim zdaniem masz trzy możliwe wyjścia — stwierdził Nobby.
— Tak?
— Możesz tam iść i powiedzieć mu, że się nie zgadzasz… Panikę na twarzy Colona zastąpiła szklista poszarzała groza.
— Bardzo ci dziękuję, Nobby. Uprzedź mnie, zanim wygłosisz następną taką sugestię, bo będę musiał iść i zmienić gatki.
— Albo możesz przyjąć i tak wszystko spaprać, że zabierze ci stanowisko…
— Robisz to umyślnie, Nobby!
— Może warto by spróbować, Fred.
— Niby tak, ale w kwestii spaprania to trudno być, no wiesz, precyzyjnym. Wydaje ci się, że spaprasz coś tylko trochę, a potem to coś wybucha ci w twarz i okazuje się wielkim spapraniem. A w tych okolicznościach, Nobby, trochę się martwię, że jego lordowska mość może mi zabrać nie tylko stanowisko. Mam nadzieję, że nie muszę dokładnie tłumaczyć.
— Słuszna uwaga, Fred.
— Chcę powiedzieć, że takie spaprania to jak… no, spaprania są… wiesz, w spapraniu nie da się przewidzieć, jakie będzie wielkie.
— Trzecie wyjście to jakoś się z tym pogodzić.
— Nie pomagasz mi, Nobby.
— To tylko parę tygodni, zanim wróci pan Vimes.
— Przypuśćmy, że nie wróci. Paskudne miejsce, ten Uberwald. Słyszałem, że to sama nędza spowita tajemnicą. Nie brzmi to dobrze. Można gdzieś wpaść. A wtedy utknę w tym na dobre, nie? A nie wiem, jak się oficeruje.
— Nikt nie wie, jak się oficeruje, Fred. Dlatego istnieją oficerowie. Gdyby cokolwiek wiedzieli, byliby sierżantami.
Colon znowu się wykrzywił w grymasie rozpaczliwego zamyślenia. Jako człowiek przez całe życie noszący mundur, jako trzypaskowy kołek, który na wczesnym etapie kariery znalazł trzypaskową dziurę, odruchowo i bez zastanowienia przychylał się do poglądu, że oficerowie jako klasa nie potrafią nawet spodni włożyć bez mapy.
Skrupulatnie wyłączał z ich listy Vimesa i Marchewę, awansując ich do stopnia honorowego sierżanta.
Nobby obserwował go z wyrazem twarzy łączącym troskę, przyjaźń i drapieżne plany.
— Co ja mam robić, Nobby?
— No więc, „kapitanie” — odparł Nobby, po czym zakaszlał lekko — oficerowie mają przede wszystkim, jak pan wie, podpisywać różne rzeczy…
Ktoś zastukał do drzwi i otworzył je w tej samej chwili. Wszedł podniecony funkcjonariusz.
— Sierżancie, funkcjonariusz Shoe mówi, że naprawdę potrzebuje oficera w fabryce Sonky’ego.
— Tego od gumowych ptaszków? — upewnił się Colon. — Jasne. Oficera. Zaraz idziemy.
— I to jest kapitan Colon — upomniał przybysza Nobby.
— Eee… no… Tak, kapitan Colon, jeśli można — rzekł Colon bardziej stanowczo. — I byłbym wdzięczny, gdybyście o tym nie zapominali.
Funkcjonariusz przyjrzał się im, po czym zaprzestał prób zrozumienia.
— A na dole jest troll, który się upiera, żeby porozmawiać z kimś, kto tu dowodzi…
— Czy Wręcemocny nie może tego załatwić?
— Ehm… Sierżant Wręcemocny dalej jest sierżantem?
— Tak!
— Nawet nieprzytomny? — Co?
— Bo teraz leży na podłodze, sier… kapitanie.
— Czego chce ten troll?
— W tej chwili chce kogoś zabić, ale tak naprawdę zależy mu chyba, żeby ktoś zdjął mu blokadę z nogi.
Gaspode biegał tam i z powrotem, z nosem ledwie o cal od ziemi. Marchewa czekał, trzymając konia. Koń był dobry. Marchewa niewiele wydawał ze swoich poborów. Aż do teraz. Wreszcie pies usiadł. Wyglądał na załamanego.
— Opowiedz mi coś o tym wspaniałym nosie, co go ma Patrycjusz — powiedział.
— Ani śladu?
— Sprowadź tu lepiej Vetinariego, skoro jest taki dofry — burknął Gaspode. — Jaki w ogóle jest sens zaczynania tutaj? Najgorsze miejsce w całym mieście! To frama do targu rydla, zgadza się? Pró-fować tu czegoś nie wywąchać, to jest prawdziwa sztuka. Tyle chciałem powiedzieć. Tutaj smród jest wtarty w ziemię. Gdyfym szukał czyjegoś tropu, to ostatnie miejsce, gdzie rym zaczął.
— Rozsądna uwaga — przyznał z namysłem Marchewa. — No więc jaki jest najmocniejszy zapach kierujący się do Osi?
— Wozy z gnojem, naturalnie. Z wczoraj. Zawsze w piątek z samego rana czyszczą wszystkie zagrody.
— I możesz iść za tym zapachem? Gaspode przewrócił oczami.
— Z głową w wiadrze.
— Dobrze. Ruszamy.
— No więc… — odezwał się Gaspode, kiedy zostawili za sobą zamieszanie wokół bramy — gonimy tę dziewczynę, zgadza się?
— Tak.
— Tylko ty?
— Tak.
— Nie jak u psów, gdzie może ich być ze dwadzieścia albo trzydzieści?
— Nie.
— Czyli nie szukamy wiadra zimnej wody?
— Nie.
Funkcjonariusz Shoe zasalutował, choć z pewnym rozdrażnieniem. Czekał już dosyć długo. — Witam, sierżancie…
— Kapitanie — poprawił go Colon. — Widzisz tę kropkę na ramieniu, Reg?
Reg przyjrzał się uważnie.
— Myślałem, że to jakiś ptak zrobił, sierżancie.
— Kapitanie — powiedział odruchowo Colon. — Na razie to tylko kreda, bo nie miałem czasu załatwić tego należycie — wyjaśnił.
— Więc nie bądź bezczelny.
— A co się stało Nobby’emu? — zapytał Reg. Kapral Nobbs przykładał do oka wilgotną ścierkę.
— Drobne kantry tumps z nieprawidłowo zaparkowanym trollem — wyjaśnił kapitan Colon.
— To tylko pokazuje, jaki to naprawdę troll. Żeby uderzyć damę… — burczał Nobby.
— Ale przecież nie jesteś damą, Nobby. Nosiłeś tylko swoje zmniejszające natężenie ruchu przebranie.
— On o tym nie wiedział.
— Miałeś hełm na głowie. A zresztą nie powinieneś mu zakładać blokady.
— Był zaparkowany, Fred.
— Leżał przewrócony przez powóz — odparł kapitan Colon. — I kapitan.
— Oni zawsze się tłumaczą — stwierdził ponuro Nobby.
— Może lepiej pokaż nam denata, Reg. Ciało w piwnicy zostało należycie obejrzane.
— …I przypomniałem sobie, jak Cudo mówiła, że w Muzeum Chleba Krasnoludów pachniało kocim siusiu i siarką — powiedział Reg.
— Trzeba przyznać, że mocno pachnie — stwierdził Colon.
— Człowiek nie miałby zatkanych zatok, gdyby tu z dzień popracował.
— I pomyślałem: „Ciekawe, może ktoś próbował zrobić formę z repliki Kajzerki”, sir — ciągnął Reg.
— A to sprytne. Tylko wtedy miałbyś z powrotem tę prawdziwą. Tak?
— E, nie, sierżancie… kapitanie. Ale miałbym kopię repliki.
— Czy to legalne?
— Nie wiem, sir. Ale nie wydaje mi się. Zresztą nie oszukałaby krasnoluda nawet przez pięć minut.
— No więc kto mógł chcieć go zabić?
— Może ojciec trzynaściorga dzieci? — wtrącił Nobby. — Cha, cha.
— Nobby, może przestaniesz podkradać towar — upomniał go Colon. — I nie zaprzeczaj. Właśnie widziałem, jak wrzucasz do torebki parę tuzinów.
— To nic takiego — zahuczał troll. — Pan Sonky zawsze powtarzał, że dla straży są za darmo.
— To bardzo… obywatelska postawa — pochwalił kapitan Colon.
— Tak. Mówił, że mu nie zależy, coby więcej tych piekielnych strażników biegało po mieście.
Gołąb wybrał ten właśnie dyplomatyczny moment, żeby sfrunąć do wnętrza fabryki i wylądować na ramieniu Colona, gdzie zadbał o jego awans. Colon chwycił go, odczepił kapsułę z wiadomością i rozwinął zawartość.
— Od Wizytują — oznajmił. — Znalazł Ślad. Tak pisze.
— Czego?
— Niczego konkretnego. Po prostu Ślad.
Colon zdjął hełm i otarł czoło. Tego właśnie miał nadzieję uniknąć. W głębi swej udręczonej duszy podejrzewał, że Vimes i Marchewa świetnie sobie radzili, układając ślady obok innych śladów i myśląc o nich. Taki posiadali talent. On miał inne… No, dobre kontakty z ludźmi, błyszczący pancerz… i mógł sierżantować nawet przez sen.
— W porządku, napisz raport — polecił Regowi Shoe. — Dobra robota. My wracamy do Yardu.
Kiedy już się oddalili, rzekł do Nobby’ego:
— Widzę, że to dla mnie trochę za wiele. I jeszcze te papiery… Wiesz, Nobby, ja i papiery…
— Jesteś bardzo uważnym czytelnikiem, Fred, i tyle. Widziałem, jak całe wieki poświęcasz na jedną stronę. Przetrawiasz ją z godnością, myślałem wtedy.
Colon poweselał trochę.
— Tak, to właśnie robię.
— Nawet jeśli to tylko menu w klatchiańskim barze na wynos, widziałem, że wpatrujesz się czasem całą minutę w jedną linijkę.
— Wiesz, nie można pozwolić, żeby ci wycięli jakiś numer — odparł Colon i wypiął pierś, a przynajmniej wypiął ją bardziej.
— Potrzebujesz adiutanta — stwierdził Nobby, unosząc suknię, by przestąpić nad kałużą.
— Potrzebuję?
— Tak. Z powodu tego, że jesteś figurantem i musisz dawać przykład swoim ludziom.
— Aha. Racja. No tak. — Colon z ulgą przyjął ten pomysł. — Trudno przecież oczekiwać, że człowiek sam wszystko zrobi i jeszcze będzie czytał długie słowa. Prawda?
— Właśnie — potwierdził Nobby. — Na dodatek w Yardzie mamy o jednego sierżanta mniej.
— Słuszna uwaga, Nobby. Będzie dużo pracy. Przez chwilę szli w milczeniu.
— Mógłbyś kogoś awansować — podpowiedział Nobby.
— Mógłbym?
— A po co miałbyś być szefem, gdybyś nie mógł?
— To prawda. A sytuacja jest raczej wyjątkowa. Hmm… Masz jakieś pomysły, Nobby?
Nobby westchnął w duchu. Ślepe ryby z głębokich jaskiń nawet nocą szybciej by doznały olśnienia niż Fred Colon w biały dzień.
— Pewne nazwisko, owszem, przychodzi mi do głowy — przyznał.
— Aha, już wiem. Tak. Reg Shoe, zgadłem? Nieźle pisze, bystry jest i oczywiście zachowuje chłodny umysł. Praktycznie lodowaty.
— Ale jest trochę martwy — przypomniał Nobby.
— Tak, to chyba przemawia przeciwko niemu.
— I w nieoczekiwanych momentach rozpada się na kawałki.
— To prawda — przyznał kapitan Colon. — Nikt nie lubi, kiedy po podaniu ręki ma więcej palców niż na początku.
— Może więc najlepiej będzie wziąć pod uwagę kogoś, kto był niesłusznie pomijany — tłumaczył Nobby, zmierzając prosto do celu. — Kogoś, czyja twarz może trochę nie pasować. Kogoś, czyje doświadczenie w straży ogólnie, a w Wydziale Ruchu w szczególności może się okazać bardzo przydatne dla miasta, jeśli tylko ludzie nie będą ciągle mu wypominać jednego czy dwóch potknięć, które zresztą i tak się nie wydarzyły.
Wśród dolin i wzniesień twarzy Colona zaświtała jutrzenka inteligencji.
— Aha — powiedział. — Rozumiem. Sam nie wiem, dlaczego na to nie wpadłem na samym początku, Nobby.
— No, to twoja decyzja, Fred… to znaczy kapitanie — odparł z przekonaniem Nobby.
— Ale przypuśćmy, że pan Vimes się nie zgodzi. Wróci przecież za parę tygodni.
— To wystarczy.
— I nie masz nic przeciwko?
— Ja? Przeciwko? Skąd. Znasz mnie, Fred, zawsze jestem gotów, by wykonać swoją robotę.
— Nobby…
— Tak, Fred?
— Ta suknia…
— Tak, Fred?
— Myślałem, że nie zajmujemy się już… zmniejszaniem natężenia ruchu.
— Tak, Fred. Ale pomyślałem, że będę ją miał w gotowości, żeby ruszyć do akcji, gdybyś jednak postanowił, że powinniśmy.
Chłodny wiatr dmuchał nad polami kapusty. Do Gaspode’a przynosił — oprócz przemożnych kapuścianych aromatów — także czerwony odór wozów z gnojem, powiewy sosny, gór, śniegu, potu i starego dymu z cygar. Ten ostatni był wynikiem przyzwyczajenia woźniców, by palić wielkie, tanie cygara. Odpędzały muchy.
To było lepsze niż wzrok. Przed Gaspode’em rozpościerał się świat zapachów.
— Łapy mnie folą — poskarżył się.
— Grzeczny piesek — odparł Marchewa.
Droga się rozwidlała. Gaspode przystanął i zaczął wąchać dookoła.
— Tu mamy coś ciekawego — oznajmił. — Trochę gnoju zeskoczyło z wozu i pofiegło przez te pola. Miałeś rację.
— Możesz wyczuć tu gdzieś wodę? — zapytał Marchewa, rozglądając się po równinie.
Plamiasty nos Gaspode’a zmarszczył się z wysiłku.
— Staw. Nie za duży. Jakąś milę stąd.
— Na pewno pobiegła w tamtą stronę. Jest bardzo skrupulatna, jeśli chodzi o czystość. To niezwykłe u wilkołaków.
— Ja tam nigdy nie lufiłem się moczyć — odparł Gaspode.
— Doprawdy?
— Po co ta ironia? Miałem kiedyś K-Ą-P-I-E-L, rozumiesz, więc to nie tak, że nie wiem, o czym mówię.
Staw leżał pośrodku kępy szarpanych wiatrem drzew. Sucha trawa szumiała cicho. Samotna łyska ukryła się w trzcinie, gdy Marchewa z Gaspode’em podeszli bliżej.
— Tak, to tutaj — oświadczył Gaspode. — Dużo nawozu wchodzi do wody i… — Obwąchał poruszony muł. — Tak, ona wychodzi. Hm.
— Jakiś problem? — spytał Marchewa.
— Co? Nie, nie. Czysty zapach. Kieruje się w stronę gór, tak jak mówiłeś.
Hm. — Gaspode usiadł i podrapał się tylną łapą. — Jestjakiś problem, widzę przecież…
— No, przypuśćmy, że to coś fardzo złego, o czym naprawdę wolałfyś nie wiedzieć, a ja fym odkrył, co to takiego… Jak fyś zareagował, gdyfym ci powiedział? Fo rozumiesz, niektórzy wolą zostać w nieświadomości. To sprawa osofista.
— Gaspode!
— Nie jest sama. Jest z nią inny wilk.
— Ach. — Łagodny, obojętny uśmiech Marchewy nie zmienił się ani odrobinę.
— Eee… męskiej proweniencji — dodał Gaspode. — Wilczy chłopiec. Ehm… I to fardzo.
— Dziękuję ci, Gaspode.
— Niezwykle wręcz samczy. Hm. Zdecydowanie. Fardzo wyraźnie.
— Tak. Myślę, że zrozumiałem.
— A to tylko słowa. W zapachu to dużo fardziej… no, dofitne.
— Bardzo ci jestem wdzięczny, Gaspode. A kierują się…
— Nadal prosto w stronę gór, szefie — odpowiedział Gaspode tak delikatnie, jak tylko potrafił.
Nie był pewien wszystkich szczegółów ludzkich relacji seksualnych, a w te, których był pewien, wciąż nie do końca potrafił uwierzyć. Wiedział jednak, że są o wiele bardziej skomplikowane od tych, którymi cieszy się psie bractwo.
— Ten zapach…
— Ten niezwykle wręcz samczy, o którym mówiłem?
— Tak jest, właśnie ten — odparł spokojnie Marchewa. — Potrafiłbyś go wyczuć z konia?
— Mógłfym go wyczuć z nosem w worku cefuli.
— To dobrze. Ponieważ myślę, że powinniśmy ruszyć nieco szybciej.
— Tak właśnie myślałem, że to pomyślisz.
Funkcjonariusz Wizytuj zasalutował, kiedy Nobby z Colonem weszli do Pseudopolis Yard.
— Myślałem, że powinien pan dowiedzieć się o tym jak najszybciej, sir — oświadczył, machając arkusikiem papieru. — Właśnie odebrałem to od Rodneya.
— Kogo?
— Tego chochlika z mostu, sir. Maluje obrazki wozów, które za szybko jadą. Nikt go nie karmił — dodał Wizytuj z delikatną wymówką w głosie.
— Aha. Ktoś przekroczył szybkość — zrozumiał Colon. — I co? — Przyjrzał się jeszcze raz. — To któraś z lektyk tych głębokościowych krasnoludów, tak? Trolle musiały się spieszyć.
— To było zaraz po kradzieży Kajzerki — wyjaśnił Wizytuj. — Rod-ney wpisuje w rogu czas, o tutaj. Trochę to dziwne. Tak jakby ucieczka z miejsca przestępstwa.
— Jaki krasnolud próbowałby ukraść bezwartościowy kawał skały? — zdziwił się Colon. — Zwłaszcza z tych podgórskich krasnoludów? Dreszcz człowieka przechodzi, kiedy widzi, jak głupio się ubierają.
Gniewna cisza zadźwięczała jak upuszczony w świątyni pręt.
W pokoju siedziało trzech krasnoludów.
— Wy dwaj! — warknął sierżant Wręcemocny. — Powinniście być na patrolu! A ja mam sprawę na Flaku.
Wszystkie trzy wymaszerowały. Udało im się nawet iść gniewnie.
— O co im chodzi? — zdziwił się Fred. — Jacyś tacy drażliwi… Pan Vimes ciągle powtarza takie rzeczy i nikomu to nie przeszkadza.
— Tak, ale to dlatego, że jest Samem Vimesem — odparł Nobby.
— Aha! I sugerujesz, że ja nim nie jestem?
— No nie, Fred. Jesteś Fredem Colonem.
— Ach, nim jestem, tak?
— Tak jest, panie kapitanie.
— I lepiej o tym nie zapominajcie — burknął Colon. — Nie jestem taki miękki. Nie będę tolerował niesubordynacji! Zawsze uważałem, że Vimes jest za dobry dla tych krasnoludów. Zarabiają tyle co my, a są o połowę mniejsze!
— No tak, tak… — Nobby uspokajająco zamachał rękami, w rozpaczliwej próbie zażegnania awantury. — Ale Fred, trolle są dwa razy większe od nas, a też zarabiają tyle samo, więc…
— Mają tylko ćwiartkę mózgu, więc na jedno wychodzi, jak mówiłem…
Usłyszeli odgłos przeciągły, zgrzytliwy i groźny. Był to dźwięk odsuwanego krzesła młodszego funkcjonariusza Bluejohna.
Zatrzeszczała podłoga, kiedy Bluejohn wyminął Colona, wielką dłonią zdjął z kołka hełm i ruszył do drzwi.
— Idę na patrol — wymamrotał.
— Nie masz patrolu jeszcze przez godzinę — przypomniał funkcjonariusz Wizytuj.
— Idę teraz — odparł Bluejohn.
Pokój pociemniał na chwilę, kiedy przesłonił drzwi, a potem zniknął.
— Co się nagle wszyscy zrobili tacy nerwowi? — zapytał Colon. Strażnicy, którzy pozostali na posterunku, starali się nie patrzeć mu w oczy.
— Czy ktoś zachichotał?
— Nie słyszałem żadnego chichotu, sierżancie — odparł szybko Nobby.
— Co? Co? Wydaje się wam, że jestem sierżantem, kapralu Nobbs?
— Nie, Fred, ja… niech to!
— Widzę, że dyscyplina się tu mocno rozluźniła — oznajmił kapitan Colon ze złym błyskiem w oku. — Myśleliście pewnie: to tylko stary, gruby Fred Colon, od teraz pełna swoboda. Co?
— Nie, Fred, nikt nie uważa, że jesteś stary… A niech to!
— Tylko gruby, tak? — Fred rozejrzał się groźnie po pokoju. Nagle, wbrew wszelkim wcześniejszym doświadczeniom, wszystkich mocno zainteresowały rozmaite papiery.
— No dobrze! Od teraz będzie całkiem inaczej — oświadczył kapitan Colon. — O tak, znam te wasze sztuczki… Kto to powiedział?
— Co powiedział, kapitanie? — zdziwił się Nobby, który także słyszał cichutki szept: „Wszystkich nauczyliśmy się od pana, sierżancie”, ale w tej chwili wolałby jeść rozżarzone węgle, niż się do tego przyznać.
— Ktoś coś powiedział błottovoce.
— Jestem pewien, że nie, kapitanie — zapewnił Nobby.
— I nie życzę sobie, żeby tak na mnie gały wytrzeszczać!
— Nikt na pana nie patrzy — jęknął Nobby.
— Aha, myślicie, że nie znam tego numeru? — wrzasnął Colon. — Wiele jest sposobów, żeby na kogoś wytrzeszczać gały, wcale nie patrząc, kapralu! A ten człowiek, o tam, wytrzeszcza na mnie uszy!
— Funkcjonariusz Ping jest szczerze skoncentrowany na pisanym właśnie raporcie, Fre… sie… kapitanie.
Colon uspokoił się trochę.
— No dobrze. A teraz idę do mojego gabinetu, jasne? Nastąpią tu pewne zmiany. I niech ktoś mi przyniesie herbaty.
Patrzyli, jak wchodzi po schodach, znika w gabinecie i trzaska drzwiami.
— Wiecie… — zaczął funkcjonariusz Ping, ale Nobby, który miał większe doświadczenie z osobowością Colona, jedną ręką zamachał gorączkowo, a drugą bardzo teatralnie przyłożył sobie do ucha.
Wszyscy usłyszeli, jak drzwi otwierają się znowu z cichym szczęknięciem.
— Zmiana przyda się jak urlop, moim zdaniem — oświadczył funkcjonariusz Ping.
— Jak mówił prorok Ossory, lepszy jest wół na roli garncarzowej w Hershebie niż sandał w tłoczniach wina z Gash — rzekł funkcjonariusz Wizytuj.
— Tak słyszałem — zgodził się Nobby. — Pójdę, zaparzę mu herbaty. Po herbacie każdy jest w lepszym nastroju.
Po kilku minutach funkcjonariusze — nawet przez zamknięte drzwi — usłyszeli krzyk Colona.
— Co jest nie tak z tym kubkiem, kapralu?!
— Nic, sier… sir! To pański kubek! Zawsze pił pan w nim herbatę!
— Ha… Ale widzicie, to jest kubek sierżantowski, kapralu. A z czego piją oficerowie?
— No, Marchewa i pan Vimes mają własne kubki…
— Nie. Mogą chcieć pić z kubków, kapralu, ale regulamin straży stwierdza, że oficerom przysługuje filiżanka ze spodkiem. Tak tu stoi napisane, paragraf 301, podpunkt c. Zrozumieliście?
— Ale my chyba nie mamy…
— Wiecie, gdzie są składkowe pieniądze, kapralu. Zwykle jesteście jedyną osobą, która wie. Możecie odejść.
Nobby zszedł po schodach blady, trzymając kontrowersyjne naczynie.
Drzwi otworzyły się znowu.
— I niech nikt nie waży się tam napluć! — wrzasnął Colon. — Znam tę sztuczkę! I ma być zamieszana łyżeczką, jasne? Tamtą też znam!
Drzwi się zatrzasnęły.
Funkcjonariusz Wizytuj wyjął kubek z drżącej dłoni Nobby’ego i poklepał go po ramieniu.
— Troll Kreduła sprzedaje bardzo dobre używane… — zaczął. Drzwi znów się uchyliły.
— I ma być porcelana! I trzasnęły.
— Ktoś w ogóle widział ostatnio składkowe pieniądze? — zapytał funkcjonariusz Ping.
Nobby żałośnie sięgnął do kieszeni i wyjął parę dolarów. Oddał je Wizytujowi.
— Idź do jakiegoś eliganckiego sklepu przy Królewskiej Drodze — poradził. — Kupisz filiżankę ze spodkiem z tych, co są takie cienkie, że przez nie widać. Wiesz, ze złoconym brzegiem. — Spojrzał z irytacją na kolegów. — Co tu jeszcze robicie? Tutaj nie złapiecie za wielu przestępców!
— Czy kradzież składek się liczy, Nobby? — zapytał Ping.
— Nie Nobbuj mnie, Ping! Po prostu wynieś się stąd. I cała reszta też!
Dni przetaczały się z wolna. A raczej turkotały z wolna.
Kareta była wygodna, jak na karetę i jak na to, że na tej drodze karety wiecznie trafiały na różne dziury. Kołysała się i huśtała jak kołyska. Początkowo ten ruch uspokajał. Potem zaczął nudzić. Podobnie jak okolica.
Vimes ponuro wyglądał przez okno.
Na horyzoncie wyrastała kolejna wieża semaforowa. Budowali je w pobliżu traktu, o ile sobie przypominał, choć nie była to najkrótsza trasa. Jednak tylko głupiec stawiałby wieże na pustkowiach. Trzeba przecież pamiętać, że w promieniu kilkuset mil od Ankh-Morpork wciąż żyły trolle, do których nie dotarł jeszcze fakt, iż ludzie są niestrawni. Poza tym większość ludzkich osiedli leży niedaleko drogi.
Nowa gildia chyba biła pieniądze. Nawet stąd wyraźnie widział rusztowania, a robotnicy gorączkowo mocowali przy głównej wieży dodatkowe wysięgniki i sygnalizatory. Po najbliższym huraganie cała konstrukcja rozsypie się pewnie jak stosik zapałek, ale przez ten czas właściciele zarobią dosyć, żeby postawić następne pięć. Albo pięćdziesiąt.
Wszystko to stało się tak prędko… Kto by uwierzył? Ale wszystkie składniki były znane już od lat. Semafory to starożytna technika — już w zeszłym wieku Straż Miejska korzystała z kilku wież, by przesyłać wiadomości funkcjonariuszom na patrolach. A gargulce całymi dniami nie miały do roboty nic oprócz siedzenia i patrzenia. Miały też za mało wyobraźni, by popełniać błędy.
Tak naprawdę stało się tylko jedno, ludzie w inny sposób myśleli teraz o wiadomościach. Kiedyś używaliby czegoś takiego, by przekazywać informacje o ruchach wojsk i zgonach królów. Owszem, ludzie powinni wiedzieć o takich sprawach, ale przecież nie każdego dnia. To, o czym chcieli wiedzieć każdego dnia, to raczej Po ile sprzedaje się dzisiaj bydło w Ankh-Morpork? Ponieważ jeśli zarobek nie jest zbyt duży, może lepiej pognać krowy do Quirmu. Ludzie chcieli wiedzieć o drobnych sprawach. Całym mnóstwie drobnych spraw. Drobnych spraw, jak na przykład Czy mój statek dotarł bezpiecznie!’Dlatego właśnie gildia jak szalona ciągnęła sieć przez góry do Genoi, cztery tysiące mil od Ankh-Morpork. Statki potrzebowały miesięcy, by opłynąć Przylądek Terroru. Ile zechce zapłacić kupiec, żeby po jednym dniu się dowiedzieć, kiedy ładunek dotarł na miejsce? I ile jest wart? Czy został sprzedany? Czy na jego nazwisko w Ankh-Morpork dostępny jest kredyt? Bicie pieniędzy? O tak!
Nowy system zyskał popularność tak szybko, jak każda moda w wielkim mieście. Nawet nazwa chwyciła — nowe wieże nazwano sekarowymi, co było skrótem od oficjalnej nazwy Semaforowa Komunikacja Radykalna. Bo była radykalna. Do interesów brał się każdy, kto potrafił złożyć razem maszt, dwa gargulce i trochę używanej maszynerii z wiatraka. Nie można było obecnie iść na kolację, żeby nie widzieć, jak ludzie wyskakują co pięć minut z restauracji, żeby sprawdzić, czy na najbliższym maszcie nie ma dla nich wiadomości. Albo takich, którzy rezygnowali z pośredników i sygnalizowali bezpośrednio do przyjaciół w zatłoczonych salach, powodując lekkie kontuzje sąsiadów…
Vimes pokręcił głową. To były wiadomości pozbawione znaczeń, telepatia bez mózgu.
Ale przydała się w zeszłym tygodniu. Kiedy Nie Wiem Jack zwinął srebro w Sto Lat, a potem co sił pognał do kryjówki na Mrokach w Ankh-Morpork… Sierżant Edge ze Straży w Sto Lat, który szkolił się u Vimesa, wysłał sekarem wiadomość, która trafiła na biurko Vimesa ponad godzinę przed tym, jak Jack swobodnie wjechał przez miejską bramę, prosto w otwarte ramiona sierżanta Detrytusa. Prawnie cała ta akcja była trochę wątpliwa, ponieważ przestępstwa nie popełniono na terenie Ankh-Morpork, a przesłaną semaforem wiadomość, ściśle biorąc, trudno uznać za „pościg”. Jednak Jack uprzejmie rozwiązał te problemy, wymierzając wściekły cios trollowi, co poskutkowało aresztowaniem za atak na funkcjonariusza straży oraz leczeniem pękniętego nadgarstka.
Lady Sybil chrapała cicho. Małżeństwo zawsze jest związkiem dwojga ludzi gotowych przysiąc, że tylko to drugie chrapie…
Inigo Skimmer siedział skulony w kącie i czytał książkę. Vimes przyglądał mu się przez chwilę.
— Wyjdę na górę, żeby zaczerpnąć powietrza — oznajmił w końcu i otworzył drzwiczki.
Turkot kół wypełnił niewielką, duszną przestrzeń. Wiatr dmuchnął kurzem.
— Wasza łaskawość… — zaczął Inigo, wstając.
Vimes, który wspinał się już po burcie powozu, wsunął głowę do wnętrza.
— Taka postawa nie zyskuje panu przyjaciół — powiedział. Po czym nogą zatrzasnął drzwiczki.
Cudo i Detrytus usadowili się wygodnie na dachu. Tu nie było przynajmniej duszno, mieli też lepszy widok — jeśli warzywa są dla kogoś panoramą.
Vimes wcisnął się w niszę między dwoma pakunkami i pochylił się do Cudo.
— Znasz się na sekarach? — zapytał.
— No, mniej więcej, sir…
— Dobrze. — Vimes podał jej kartkę papieru. — Na pewno znajdzie się wieża w pobliżu miejsca, gdzie staniemy na nocleg. Zaszyfruj to i wyślij do Yardu, dobrze? Powinni odpowiedzieć w ciągu godziny, jeśli tylko zapytają odpowiednich ludzi. Każ im spróbować u Pralnej Topsy, ona tam pierze. Albo u Gilberta Gilberta, zawsze jakoś wie, co się dzieje.
Cudo przeczytała wiadomość, po czym spojrzała zdziwiona na Vimesa.
— Jest pan pewien, sir?
— To możliwe. Nie zapomnij wysłać rysopisu, nazwiska niewiele znaczą.
— Mogę spytać, skąd ten pomysł?
— To, jak on chodzi. I nie złapał pomarańczy — odparł Vimes. — Mhm. Mhm.
Funkcjonariusz Wizytuj czyścił stary gołębnik, kiedy sekarem dotarła wiadomość.
Ostatnio coraz więcej czasu spędzał z gołębiami. Nie było to popularne zajęcie, więc nikt nie próbował mu go odebrać, a tutaj przynajmniej krzyki i trzaskanie drzwiami dobiegały stłumione.
Grzędy aż lśniły.
Funkcjonariusz Wizytuj lubił swoją pracę. W mieście nie miał wielu przyjaciół. Prawdę mówiąc, nie miał też wielu przyjaciół w straży. Ale przynajmniej byli tu ludzie, z którymi mógł pogadać; robił też postępy w religijnym nauczaniu gołębi.
Ale teraz to…
Była zaadresowana do kapitana Marchewy. To znaczy, że prawdopodobnie należało ją teraz dostarczyć do kapitana Colona, i to osobiście, bo kapitan Colon podejrzewał, że ludzie czytają jego wiadomości przesyłane rurą ssącą.
Do tej chwili funkcjonariusz Wizytuj czuł się w miarę bezpiecznie. Omnianie byli przyzwyczajeni, by nie kwestionować poleceń, nawet takich, które nie mają sensu. Wizytuj został należycie wychowany i instynktownie szanował władzę, choćby obłą-kaną. Miał też dużo czasu na polerowanie pancerza. Wypolerowany, błyszczący pancerz z jakiegoś powodu stał się w straży bardzo ważny.
Mimo to wejście do gabinetu Colona wymagało takiej odwagi, jaką okazał legendarny biskup Horn, wkraczając do miasta Oolitów, a wszyscy przecież wiedzieli, co oni robią z obcymi.
Wizytuj zszedł z gołębnika i nerwowo ruszył do głównego budynku. Pilnował się, żeby maszerować sprężyście.
Główne pomieszczenie było mniej więcej puste. Zdawało się, że ostatnio pojawiało się jakby mniej strażników. W takie chłody ludzie woleli siedzieć pod dachem, ale nagle każdemu zależało, żeby zejść z oczu kapitana Colona.
Wizytuj wszedł po schodach do gabinetu i zapukał do drzwi.
Potem zapukał znowu.
Kiedy wciąż nikt nie odpowiadał, pchnął drzwi, podszedł ostrożnie do czyściutkiego biurka i spróbował wsunąć kartkę z wiadomością pod kałamarz, żeby wiatr jej nie zdmuchnął…
— Aha!
Odruchowo szarpnął dłonią i kałamarz wyleciał w powietrze. Wizytuj miał wizję czarnoniebieskiego prysznica przelatującego mu przed oczami i usłyszał „plask!”, kiedy kałamarz trafił w coś za nim.
Odwrócił się jak automat i zobaczył kapitana Colona, którego twarz byłaby blada — gdyby nie atrament.
— Rozumiem — rzekł Colon. — Napad na przełożonego, co?
— To był wypadek, kapitanie!
— Naprawdę? A dlaczego zakradłeś się do mojego gabinetu?
— Nie sądziłem, że pan tu jest, kapitanie! — wykrztusił Wizytuj. — Aha!
— Słucham?
— Zakradłeś się, żeby zajrzeć do moich prywatnych papierów, co?
— Nie, kapitanie. — Wizytuj trochę się opanował. — Dlaczego stał pan za drzwiami, kapitanie?
— A co? Nie wolno mi stać za moimi własnymi drzwiami? Wtedy właśnie funkcjonariusz Wizytuj popełnił kolejny błąd.
Spróbował się uśmiechnąć.
— No, jest to trochę dziwaczne…
— Czyżbyście sugerowali, że jest we mnie coś dziwacznego, funkcjonariuszu? — zapytał groźnie kapitan Colon. — Czy dostrzegacie coś, co uważacie za zabawne?
Wizytuj patrzył na pokrytą czerwonymi plamami twarz w atramentowe kropki.
— Absolutnie nic, sir.
— Pracowaliście zadowalająco, funkcjonariuszu — stwierdził Colon, stając trochę za blisko Wizytują. — Zatem nie potraktuję was surowo. Nikt nie nazwie mnie człowiekiem niesprawiedliwym. Jesteście zdegradowani do młodszego funkcjonariusza, zrozumiano? Wasza płaca zostanie odpowiednio zmniejszona z datą wsteczną, od początku miesiąca.
Wizytuj zasalutował. To był chyba jedyny sposób, żeby ujść stąd z życiem. Colonowi zaczęła drgać powieka.
— Jednakże możecie odkupić swoją winę — ciągnął Colon. — Jeśli mi powiecie, kto kradnie, powiadam: kradnie moje kostki cukru.
— Sir?
— Wiem, że wczoraj wieczorem były czterdzieści trzy. Przeliczyłem je bardzo dokładnie. Dziś rano jest czterdzieści jeden. A są zamknięte w biurku. Możecie to wytłumaczyć?
Gdyby Wizytuj miał skłonności samobójcze, powiedziałby: „Cóż, kapitanie, wprawdzie uważam, oczywiście, że posiada pan wiele godnych podziwu umiejętności, wiem jednak, że niekiedy liczy pan dwukrotnie własne palce i otrzymuje różne wyniki”.
— Eee… myszy? — zasugerował słabym głosem.
— Ha! Jesteście wolni, młodszy funkcjonariuszu, i przemyślcie sobie, co powiedziałem.
Kiedy załamany Wizytuj wyszedł, kapitan Colon usiadł przy swoim wielkim, pustym biurku. Niewielka, działająca jeszcze część jego mózgu, która wciąż rozbłyskiwała sensownymi myślami pośród mgły oszałamiającej grozy spowijającej umysł Colona, krzyczała do niego: Tak głęboko zanurkowałeś poza swoje wody, że ryby mają tu światełka na nosach!
Owszem, miał czyste biurko. Ale to dlatego, że wyrzucał wszystkie papiery. Nie chodzi o to, że Fred Colon był analfabetą, ale potrzebował chwili namysłu i rozgrzewki, by porazić sobie z czymkolwiek dłuższym niż podpis. Miał też skłonność do gubienia się w dowolnym słowie dłuższym niż trzy sylaby. Prawdę mówiąc, jego umiejętność czytania była funkcjonalna. To znaczy myślał o czytaniu i pisaniu jak o butach — są potrzebne, ale w końcu nie służą do zabawy, i należy być podejrzliwym wobec tych, których te czynności podniecają.
Pan Vimes trzymał na biurku całe góry papierów, jednak Colonowi przyszło do głowy, że może Vimes i Marchewa wspólnie opracowali jakiś system wyprzedzania napływających dokumentów dzięki temu, że wiedzieli, co jest ważne, a co nie jest. Dla Colona wszystko to wydawało się zabójczo tajemnicze. Były tu skargi, informacje, zaproszenia, listy z prośbami o „poświęcenie kilku minut pańskiego czasu”, formularze do wypełnienia, raporty do przeczytania, a także zdania zawierające takie słowa jak „niegodziwości” i „niezwłoczne działania”. Wszystko to kołysało się w jego umyśle niczym ogromna fala, gotowa go zatopić.
Rozsądna część umysłu Colona zastanawiała się, czy celem istnienia oficerów nie jest to, by stali między sierżantami a całym tym gó… tą górą papierów, by ci mogli sierżantować w spokoju.
Kapitan Colon odetchnął niepewnie.
Z drugiej strony, jeśli ludzie podkradali mu kostki cukru, to trudno się dziwić, że sprawy nie układały się jak należy. Trzeba zakończyć tę historię z kostkami, a wszystko inne jakoś się załatwi.
To miało sens!
Obejrzał się i jego wzrok spoczął na wielkim stosie papierów w kącie.
I na pustym palenisku kominka.
Na tym przecież polega oficerowanie, prawda? Na podejmowaniu decyzji!
Młodszy funkcjonariusz Wizytuj powlókł się smętnie do głównej sali, która wypełniała się już przed zmianą dyżuru. Wszyscy tłoczyli się wokół jednego z biurek, na którym leżała trochę ubłocona Kajzerka z Kamienia.
— Funkcjonariusz Udgryzjel znalazł to przy Zefirze — wyjaśnił sierżant Wręcemocny. — Ktoś musiał wystraszyć złodzieja.
— To daleko od muzeum — zauważył Reg Shoe. — Po co dźwigać to taki kawał, a potem zostawić w eleganckiej części miasta, gdzie ktoś musi się o to potknąć?
— Och, biada mi, albowiem porwał mnie huragan zmian — odezwał się Wizytuj, czując, że gra dość marne drugie skrzypce wobec tego, co mógłby nazwać — gdyby nie potrzebował już swoich nóg — pogańskim idolem.
— Niezły przeciąg — stwierdził kapral Nobbs, człowiek nie znający współczucia.
— Chciałem powiedzieć, że zostałem zdegradowany do młodszego funkcjonariusza — wyjaśnił Wizytuj.
— Co? Dlaczego? — zdumiał się sierżant Wręcemocny. — Ja… nie jestem pewien.
— Tego już za wiele! — rozzłościł się krasnolud. — Wczoraj zwolnił trzech funkcjonariuszy przy Siostrach Dolly. Nie mam zamiaru czekać, aż mnie to spotka. Wyjeżdżam do Sto Lat. Oni zawsze szukają wyszkolonych strażników. Jestem sierżantem, mogę stawiać warunki.
— Ale przecież Vimes też mówił takie rzeczy. Sam słyszałem — powiedział Nobby.
— Tak, ale to co innego.
— Nibyjak?
— Bo to był pan Vimes — odparł Wręcemocny. — Pamiętacie te zamieszki przy Łatwej w zeszłym roku? Jakiś typ zamierzył się na mnie maczugą, kiedy leżałem na ziemi. Pan Vimes wyłapał cios na ramię, a potem przyłożył typowi w łeb.
— Zgadza się — przyznał funkcjonariusz Kolarąb, inny krasnolud.
— Kiedy stoisz plecami przy murze, pan Vimes jest zaraz za tobą.
— Ale stary Fred… Wszyscy znacie starego Freda Colona, chłopcy — przymilał się Nobby, zdejmując czajnik z biurowego pieca i nalewając wrzątku do imbryka z herbatą. — Zna policyjną robotę jak nikt.
— Policyjną robotę w jego stylu, to owszem — mruknął Kolarąb.
— Znaczy się, jest gliną dłużej niż ktokolwiek inny w straży… Któryś z krasnoludów rzucił coś po krasnoludziemu, czym wywołał kilka uśmiechów u niższych strażników.
— Co to było? — spytał Nobby.
— W luźnym przekładzie — odparł Wręcemocny — „Mój tyłek jest tyłkiem przez bardzo długi czas, ale nie muszę słuchać wszystkiego, co powie”.
— Przywalił mi pół dolara grzywny za wymuszanie łapówek — poskarżył się Kolarąb. — Fred Colon! On praktycznie wychodzi na patrol z torbą na zakupy! A ja dostałem tylko darmowy kufelek Pod Kiścią Winogron, a jeszcze odkryłem, że Modniś Wally ostatnio szasta forsą. To coś, co warto wiedzieć. A pamiętam, jak zaczynałem i chodziłem na patrole z Fredem Colonem, to wkładał sobie serwetkę pod brodę za każdym razem, kiedy mijaliśmy knajpę. „Ależ nie, sierżancie Colon, nie mogę pozwolić, żeby pan płacił”. Nakrywali do stołu, jak tylko zobaczyli go na rogu.
— Wszyscy to robią — zauważył Wręcemocny.
— Kapitan Marchewa nigdy — przypomniał Nobby.
— Kapitan Marchewa jest… wyjątkowy.
— Ale co niby mam zrobić z tym? — zapytał Wizytuj, machając poplamioną atramentem wiadomością. — Pan Vimes żąda pewnych informacji, i to pilnie. Tak napisał.
Wręcemocny wziął od niego papier i przeczytał.
— No, to nie powinno być zbyt trudne — uznał. — Stary Wussie Staid przy Kicklebury przez całe lata był tam woźnym, a jest mi winien przysługę.
— Jeśli mamy wysłać sekara do pana Vimesa, to powinniśmy go zawiadomić o Kajzerce i Sonkym — dodał Reg Shoe. — Wiecie, że zostawił polecenie w tej sprawie. Przygotowałem raport.
— Po co? Jest setki mil stąd.
— Lepiej bym się czuł, gdyby wiedział — odparł Reg. — Bo mnie to martwi.
— Co komu z tego przyjdzie, że mu to wyślemy?
— Wtedy on będzie się martwił, a ja mogę przestać.
— Kapralu Nobbs! — rozległ się krzyk.
— Słucha pod drzwiami, słowo daję — stwierdził Wręcemocny. — Jadę do Sto Lat.
— Już idę, kapitanie! — odkrzyknął Nobby.
Wysunął dolną szufladę swego odrapanego, poplamionego biurka i wyjął paczkę ciasteczek czekoladowych, których kilka ułożył ozdobnie na talerzu.
— Nie podoba mi się, kiedy widzę, jak się zachowujesz — ciągnął Wręcemocny, mrugając do innych krasnoludów. — Masz w sobie prawdziwego złego glinę. I serce mi pęka, gdy patrzę, jak odrzucasz to wszystko, żeby stać się złą kelnerką.
— Cha, cha, cha — odparł Nobby. — Zaczekajcie tylko, o nic więcej nie proszę. — Podniósł głos. — Już idę, kapitanie!
W gabinecie kapitana unosił się mocny zapach palonego papieru.
— Zawsze powtarzam, że nic tak nie poprawia nastroju jak porządny ogień — rzekł Nobby, stawiając tacę na biurku.
Ale kapitan Colon nie zwrócił na to uwagi. Z szuflady biurka wyjął cukiernicę i ułożył w rzędach kostki cukru.
— Widzicie w tych kostkach coś nieprawidłowego, kapralu? — zapytał cicho.
— No… trochę się przybrudziły tam, gdzie ich pan codziennie dotyka…
— Jest ich trzydzieści siedem, kapralu.
— Przykro mi, kapitanie.
— Wizytuj musiał je podprowadzić, kiedy tu był. Pewnie wykorzystał jakąś wredną cudzoziemską sztuczkę. Oni to potrafią, wiecie. Wspinają się na liny i znikają na szczycie albo inne takie.
— A miał linę? — zapytał Nobby.
— Czyżbyście stroili sobie ze mnie żarty, kapralu? Nobby zasalutował.
— Nie, sir! Może to była taka niewidzialna lina, sir. W końcu jeśli potrafią zniknąć na linie, to mogą zniknąć też samą linę. To oczywiste.
— Dobrze myślicie, kapralu.
— A jeśli o myśleniu mowa… — Nobby brnął dalej. — Czy w swoim pełnym zajęć dniu znalazł pan czas, żeby przemyśleć sprawę awansu nowego sierżanta?
— Prawdę mówiąc, kapralu, tę sprawę postanowiłem załatwić od ręki.
— To dobrze, sir.
— Rozważyłem wszystko, co mi mówiliście, kapralu, i wybór stał się oczywisty.
— Tajest, sir! — Nobby wypiął pierś i zasalutował.
— Mam tylko nadzieję, że nie obniży to morale. Tak się zdarza, wiecie, kiedy ludzie dostają awans. Więc gdyby pojawiły się takie problemy, chcę, żeby natychmiast zaraportować mi o tej wykradającej cukier osobie. Zrozumiano?
— Tajest, sir! — Nobby niemal wzlatywał w powietrze.
— I polegam na was, kapralu, że zameldujecie mi, gdyby sierżant Flint miał jakieś kłopoty.
— Sierżant Flint… — powtórzył Nobby słabym głosem.
— Wiem, że to troll, ale nikt mi nie zarzuci, że jestem człowiekiem niesprawiedliwym.
— Sierżant… Flint…
— Wiem, że mogę na was liczyć, kapralu.
— Flint… sierżant…
— To chyba wszystko. Za godzinę wychodzę na spotkanie z jego lordowską mością i muszę trochę pomyśleć.
— Sierżant Flint…
— Tak. Na waszym miejscu poszedłbym się u niego zameldować.
Białe kurze pióra leżały rozrzucone dookoła. Farmer stał w drzwiach kurnika i kręcił głową. Spojrzał na zbliżającego się jeźdźca, który zawołał:
— Miłego dnia życzę! Czyżby jakieś kłopoty?
Farmer otworzył usta, by rzucić jakąś drwiącą, a przynajmniej złośliwą odpowiedź, ale coś go powstrzymało. Może był to miecz, który jeździec miał przytroczony na plecach. A może chodziło raczej o lekki uśmiech przybysza. W jakiś sposób ten uśmiech był nawet bardziej przerażający.
— Coś się dobrało do mojego drobiu — powiedział farmer w końcu. — Pewno lis.
— Wilk, podejrzewam — rzekł jeździec.
Farmer znów otworzył usta, by powiedzieć: „Nie bądź durniem, nie mamy tu wilków o tej porze roku”, ale ponownie ten pewny siebie uśmieszek sprawił, że się zawahał.
— Dużo kur porwał?
— Sześć.
— A dostał się tu przez…?
— No, z tym to dziwna… Hej, trzymaj psa z daleka!
Mały kundel zeskoczył z siodła i obwąchiwał okolicę kurnika.
— Nie sprawi kłopotów — zapewnił jeździec.
— Nie przeciągaj struny, kolego, on jest w marnym humorze — odezwał się głos za farmerem.
Farmer obejrzał się szybko. Pies rzucił mu niewinne spojrzenie. Wszyscy wiedzą, że psy nie umieją mówić.
— Hau! Szczek! Pisk! — powiedział.
— Jest świetnie wytresowany — dodał jeździec.
— Jasne, pewno — potwierdził głos za farmerem.
Farmer poczuł przemożne pragnienie, by zobaczyć plecy jeźdźca. Ten uśmieszek zaczynał działać mu na nerwy, a teraz jeszcze słyszał głosy.
— Nie wiem, jak się dostał do środka — powiedział. — Drzwi były zamknięte na skobel…
— A wilki zwykle nie zostawiają zapłaty, prawda? — dodał jeździec.
— Skąd o tym wiesz, u demona?
— Cóż, jest kilka powodów, drogi panie, ale trudno było nie zauważyć, jak zacisnął pan pięść, kiedy tylko mnie pan usłyszał. Domyślam się więc, że znalazł pan pozostawione w kurniku… niech pomyślę… trzy dolary. Za trzy dolary można w Ankh-Morpork kupić sześć pięknych ptaków.
Farmer bez słowa otworzył dłoń. W promieniach słońca błysnęły monety.
— Ale… sprzedaję je pod bramą po dziesięć pensów! — jęknął.
— Wystarczyło poprosić!
— Pewnie nie chciał zabierać czasu — uznał jeździec. — A skoro już tu jestem, drogi panie, będę zobowiązany, jeśli zechce pan i mnie sprzedać kurczaka…
Za farmerem pies… powiedział:
— Hau, hau!
— …dwa kurczaki i nie będę więcej zajmował panu czasu.
— Hau, hau, hau.
— Trzy kurczaki — poprawił się jeździec znużonym głosem.
— Gdyby też zechciał je pan oprawić i upiec, kiedy ja zajmę się koniem, chętnie zapłacę po dolarze za każdego.
— Hau, hau.
— Bez czosnku i żadnych przypraw na dwóch z nich — uzupełnił jeździec.
Farmer przytaknął bez słowa. Dolara za kurczaka to dużo więcej niż karma dla ptaków. Człowiek nie odrzuca takiej propozycji. Ale co ważniejsze, człowiek nie odmawia komuś z takim lekkim uśmieszkiem na twarzy. Zdawało się, że nie porusza się i nie zmienia. Jeśli o uśmiechy chodzi, człowiek chciałby, żeby ten akurat znalazł się możliwie daleko od niego.
Pobiegł na podwórze, gdzie biegał jego najlepszy drób, sięgnął po najtłuściejszą kurę… i znieruchomiał. Jeśli przybysz był tak szalony, by płacić dolara za dobrego kurczaka, może zadowoli się też kurczakiem całkiem przyzwoitym…
Wyprostował się.
— Tylko najlepsze, szefie.
Odwrócił się w miejscu. Z tyłu nie było nikogo — tylko ten parszywy mały kundel, który pobiegł za nim, a teraz drapał się, wznosząc chmurę kurzu.
— Hau? — powiedział.
Farmer rzucił w niego kamieniem i wybrał trzy najlepsze kurczaki.
Marchewa leżał pod drzewem, próbując wygodnie ułożyć głowę na sakwie z juków.
— Zauważyłeś, że prawie całkiem zatarła ślady łap na ziemi? — spytał Gaspode.
— Tak. — Marchewa przymknął oczy.
— Czy ona zawsze płaci za kury?
— Tak.
— Czemu?
Marchewa odwrócił się na bok.
— Bo zwierzęta nie płacą.
Gaspode patrzył na tył głowy Marchewy. Zwykle chętnie korzystał z rzadkiego daru mowy, jednak coś w zaczerwienionych uszach Marchewy mówiło mu, że w tej chwili lepiej będzie wykorzystać jeszcze rzadszy dar milczenia. Przybrał pozę, którą niemal podświadomie zaliczał do kategorii Wierny Towarzysz Trzymający Straż, znudził się, podrapał się z roztargnieniem, przyjął pozycję, znaną jako Wierny Towarzysz Zwinięty w Kłębek z Nosem Wciśniętym w Zadek[12] i zasnął.
Wkrótce potem przebudziły go jakieś głosy. W powietrzu unosił się też płynący od strony farmy aromat pieczonych kurcząt.
Gaspode przekręcił się i zobaczył, jak farmer rozmawia z jakimś człowiekiem na wozie. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym usiadł, ogarnięty metafizycznym chaosem.
W końcu obudził Marchewę, liżąc go w ucho.
— Fzffl… Co?
— Musisz mi ofiecać, że najpierw odfierzesz te pieczone kurczęta. Zgoda? — upewnił się nerwowo.
— Co? — Marchewa usiadł.
— Zafierz kurczaki, a potem ruszamy, jasne? Musisz mi ofiecać.
— Dobrze już, dobrze. Obiecuję. Co się dzieje?