ROZDZIAŁ XXXI Oczyszczenie

— Możesz poinformować swego pana, że przekazałem jego wiadomość — powiedziałem.

Hildegrin uśmiechnął się.

— A otrzymałeś jakąś odpowiedź, szlachetny panie? O ile pamiętasz, przybywam z najgłębszych otchłani niewiedzy.

— Nie — odparłem. — Żadnej.

— Za to ja mam coś do przekazania — odezwała się niespodziewanie Dorcas. — Pewien człowiek, którego spotkałam w ogrodach Domu Absolutu, powiedział mi, że spotkam kogoś, kto przedstawi się właśnie w taki sposób. Oto, co mam mu przekazać: „Kiedy liście wyrosną, las ruszy na północ".

Hildegrin z namysłem podrapał się po nosie.

— Cały las? Czy tak właśnie powiedział?

— Kazał mi zapamiętać te słowa, które przed chwilą powtórzyłam i nic więcej.

— Dlaczego zataiłaś to przede mną? — zapytałem.

— Odkąd spotkaliśmy się na skrzyżowaniu ścieżek, właściwie nie miałam okazji porozmawiać z tobą w cztery oczy, a poza tym wydawało mi się, że z tą sprawą mogą wiązać się jakieś niebezpieczeństwa i nie chciałam narażać cię na nie. To był ten sam człowiek, który dał pieniądze doktorowi. Wiem o tym, gdyż przysłuchiwałam się ich rozmowie. Potem powiedział mi, że jest twoim przyjacielem i kazał zapamiętać to zdanie.

— Zapewne polecił ci też, żebyś mi je powtórzyła?

Dorcas pokręciła głową.

Rechot Hildegrina zabrzmiał tak, jakby wydobywał się spod ziemi.

— Teraz chyba nie ma to już żadnego znaczenia, prawda? Wiadomość została dostarczona, a jeśli o mnie chodzi, to powiem wam w sekrecie, że nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nastąpiło to trochę później. Na szczęście wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi, może z wyjątkiem tej chorej dziewczyny, ale ona chyba nas nie słyszy, a nawet jeśli słyszy, to z pewnością nie rozumie, o czym mówimy. Jak ona się nazywa? Tam, po drugiej stronie dachu, nie słyszałem was zbyt dobrze.

— To dlatego, że nie wymieniłem jej imienia — odparłem. — Nazywa się Jolenta.

Wymawiając jej imię spojrzałem na nią i przekonałem się, że już nie jest Jolentą. W niczym nie przypominała pięknej kobiety, w której zakochał się Jonas.

— I powiadasz, że ugryzł ją nietoperz? Ostatnio robią się coraz bardziej zuchwałe.

Spojrzałem na niego ostro, a on dodał pośpiesznie:

— Tak, widziałem ją już wcześniej, młody panie, podobnie jak ciebie i małą Dorcas. Chyba nie przypuszczałeś, że pozwolę tobie i tamtej dziewce jakby nigdy nic opuścić Ogrody Botaniczne po tym, jak dowiedziałem się od ciebie, że masz zamiar udać się na północ, lecz najpierw stoczyć pojedynek z oficerem septentrionów? Widziałem, jak walczyłeś i widziałem, jak skróciłeś o głowę tego nieszczęśnika. Nawiasem mówiąc, to ja pomogłem go schwytać, gdyż podejrzewałem, że naprawdę może mieć coś wspólnego z Domem Absolutu, potem zaś stałem za plecami ludzi podziwiających wasze występy na scenie. Straciłem cię z oczu dopiero nazajutrz, po tym zamieszaniu w bramie. Tak więc widziałem ciebie i widziałem ją, choć muszę przyznać, że jeśli o nią chodzi, to zostały tylko włosy, ale nawet one wyglądają gorzej niż przedtem.

— Czy mam im powiedzieć, matko? — zapytała Merryn, spoglądając na Cumaeanę.

Stara kobieta skinęła głową.

— Jeśli dasz sobie radę, moje dziecko.

— Rzucono na nią urok, dzięki któremu stała się piękna. Teraz jednak jego działanie słabnie, ponieważ utraciła mnóstwo krwi i jest wycieńczona. Do rana nie pozostanie po nim nawet ślad.

Dorcas cofnęła się gwałtownie.

— Czary!

— Nie ma czegoś takiego jak czary. Jest tylko wiedza, bardziej lub mniej ukryta.

Hildegrin przyglądał się Jolencie w zamyśleniu.

— Nie przypuszczałem, że można aż tak bardzo zmienić czyjś wygląd. To może nam się przydać… Twoja pani potrafi zrobić coś takiego?

— Potrafiłaby znacznie więcej, gdyby tylko zechciała.

— Ale jak to możliwe? — szepnęła Dorcas.

— Do jej krwi dodano substancje uzyskane z gruczołów różnych zwierząt, dzięki czemu miała szczupłą kibić, piersi jak melony, i tak dalej. Możliwe, iż właśnie w ten sposób wydłużono także jej nogi. Odświeżające napary odmłodziły jej twarz, zęby zostały oczyszczone, niektóre zaś spiłowane i pokryte sztucznymi koronkami. Jedna z nich już wypadła, jak widzicie. Przefarbowano także jej włosy i dodano im gęstości, wplatając między nie jedwabne nici. Z kolei w wielu innych miejscach usunięto sporo włosów i przynajmniej to pozostanie już bez zmian. Co najważniejsze, obiecano jej wieczną urodę, a w takie obietnice każda kobieta wierzy jak dziecko, jej wiara zaś umocniła także waszą.

— Czy już nic nie można dla niej zrobić? — zapytała Dorcas.

— Ja za mało jeszcze potrafię, Cumaeana zaś podejmuje się takich zadań jedynie w chwilach wielkiej potrzeby.

— Ale ona będzie żyła?

— Tak jak słyszeliście: owszem, choć z pewnością wolałaby umrzeć.

Hildegrin odchrząknął głośno, po czym splunął poza krawędź dachu.

— A więc załatwione. Zrobiliśmy dla niej, co mogliśmy i nic więcej nie da się już wymyślić. Proponuję więc, żebyśmy zajęli się swoimi sprawami. Jak powiedziałaś, Cumaeano, dobrze się stało, że doszło do naszego spotkania. Mam teraz wiadomość, na którą czekałem, tych dwoje zaś jest przyjaciółmi Suzerena Liści, podobnie jak ja. Ten szlachetny młodzian pomoże mi rozprawić się z Apu-Punchau, co napełni moją duszę radością, jeśli wziąć pod uwagę, że moi dwaj towarzysze zostali bez życia na drodze. Co więc powstrzymuje nas przed tym, żebyśmy ruszyli naprzód?

— Nic — odparła cicho Cumaeana. — Gwiazda już wschodzi.

— Czy nie powinniśmy wiedzieć, co zamierzasz, jeżeli mamy ci w tym pomóc? — zapytała Dorcas.

— Chcę przywrócić przeszłość — odparł Hildegrin podniosłym tonem. — Pragnę ponownie zanurzyć się w czasach wielkości dawnej Urth. Tutaj, gdzie teraz siedzimy, żył kiedyś pewien człowiek dysponujący wiedzą, która teraz mogłaby nam się przydać. Pragnę go przywołać. Będzie to szczytowe osiągnięcie w mojej karierze, jeśli wolno mi się tak wyrazić, która już i tak w pewnych kręgach wywołuje wielki podziw i zainteresowanie.

— Chcesz otworzyć grobowiec? — zapytałem. — Przecież nawet z pomocą alzabo nie…

Cumaeana wyciągnęła rękę i pogładziła Jolentę po czole.

— To był raczej jego dom niż grobowiec — wyjaśniła mi.

— Od czasu do czasu wyświadczałem tej oto kasztelance jakąś przysługę — ciągnął Hildegrin. — Ostatnio zdarzało się to coraz częściej, aż wreszcie pomyślałem sobie, że pora wyrównać rachunki. Ma się rozumieć, wspomniałem o swoim małym planie Władcy Lasu, on zaś wyraził na niego zgodę i oto tu jestem.

— Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, że Cumaeana służy ojcu Inire — zauważyłem.

— Ale spłaca swoje długi — odparł Hildegrin, nie mrugnąwszy nawet okiem. — Podobnie jak wszyscy prawdziwie wielcy ludzie. Poza tym nie trzeba być mądrą kobietą, aby wiedzieć, że warto mieć paru przyjaciół po drugiej stronie, choćby na wypadek, gdyby właśnie tamta strona zwyciężyła.

— Kim był ów Apu-Punchau i dlaczego ten dom jeszcze stoi, podczas gdy wszystkie inne już dawno legły w gruzach? — zapytała Dorcas, spoglądając na Cumaeanę.

Stara kobieta jednak milczała, natomiast odezwała się Merryn:

— Trudno nazwać to legendą, gdyż nawet najwięksi uczeni nie pamiętają już tej historii. Matka wyjaśniła nam, że jego imię znaczy tyle co Głowa Dnia. Bardzo dawno temu zjawił się wśród mieszkających tu ludzi i nauczył ich wielu cudownych rzeczy. Często znikał, ale zawsze wracał. Kiedyś jednak nie wrócił, a wtedy najeźdźcy zrównali miasto z ziemią. Teraz pojawi się znowu, po raz ostatni.

— Bez żadnych czarów?

Cumaeana podniosła głowę i spojrzała na Dorcas oczami płonącymi jak gwiazdy.

— Słowa są jedynie symbolami. Merryn stara się traktować magię i czary tak jakby nie istniały… więc nie istnieją. Gdybyś jednak to, co tu uczynimy, pragnęła nazwać czarami, to istniałyby one tak długo, jak długo byśmy je czyniły. W przeszłości, w bardzo odległym kraju, istniały dwa cesarstwa oddzielone od siebie górami. Jedno ubierało swoich żołnierzy na żółto, drugie zaś na zielono. Przez sto pokoleń walczyły zaciekle ze sobą… Ale widzę, że twój towarzysz zna tę opowieść.

— A w sto pierwszym pokoleniu zjawił się pewien pustelnik i doradził cesarzowi dowodzącemu żółtą armią, by ubrał swoich ludzi na zielono, władcy zielonych zaś, aby kazał swoim ludziom założyć żółte stroje. Mimo to walki toczyły się nadal. W mojej sakwie spoczywa książka zatytułowana „Cuda Urth i Nieba". Ta opowieść znajduje się na jej kartach.

— Jest to najmądrzejsza ze wszystkich książek napisanych przez człowieka, choć niewielu znajdzie się takich, którzy potrafią odnieść dzięki niej jakiś pożytek — powiedziała Cumaeana. — Dziecko, wyjaśnij temu młodzieńcowi, który kiedyś będzie mędrcem, co zamierzamy uczynić dzisiejszej nocy.

Młoda wiedźma skinęła głową.

— Cały czas istnieje jednocześnie — tak brzmi prawda ukryta w legendach powtarzanych przez mędrców. Gdyby przyszłość jeszcze nie istniała, to w jaki sposób moglibyśmy ku niej podążać? Gdyby przeszłość już nie istniała, w jaki sposób moglibyśmy zostawiać ją za sobą? Pogrążony we śnie umysł dostaje się we władanie czasu i dlatego właśnie tak często słyszymy wtedy głosy zmarłych lub dowiadujemy się o wydarzeniach, które dopiero mają nastąpić. Ci, którzy — tak jak matka — nauczyli się osiągać ten sam stan na jawie, żyją otoczeni przeszłością i przyszłością, odbierając je razem jako trwającą całą wieczność chwilę.

Noc była prawie bezwietrzna. Zauważyłem, że nawet te słabe podmuchy, jakie pojawiały się od czasu do czasu, teraz zupełnie ustały. Zapadła tak głęboka cisza, że kiedy Dorcas przerwała ją, to jej słowa, choć wypowiedziane cichym głosem, zabrzmiały z siłą spiżowego dzwonu:

— Czy to właśnie ma uczynić kobieta, którą nazywacie Cumaeana? Wprowadzi się w ów stan, po czym, przemawiając głosami umarłych, powie temu człowiekowi wszystko, co on chce wiedzieć?

— To jej się nie uda. Jest bardzo stara, lecz miasto, w którym się teraz znajdujemy, uległo zniszczeniu na długo przed tym, jak przyszła na świat. Otacza ją tylko jej własny czas, gdyż nic więcej nie byłaby w stanie zrozumieć. Musimy wykorzystać umysł, który istniał już wówczas, kiedy miasto było całe.

Czy jest na świecie ktoś aż tak stary? Cumaeana potrząsnęła głową.

— Na świecie? Nie. Taki umysł istnieje, choć zupełnie gdzie indziej. Spójrz, moje dziecko, tam, nad obłoki. Ta czerwona gwiazda nazywa się Rybie Usta, a na jej jedynej ocalałej planecie mieszka starożytna, nadzwyczaj mądra istota. Merryn, weź mnie za rękę, a ty, Borsuku, za drugą. Kacie, podaj rękę Hildegrinowi, drugą zaś zaciśnij na dłoni swojej chorej przyjaciółki. Twoja dziewczyna musi stanąć między nią a Merryn… Teraz jesteśmy połączeni: mężczyźni po jednej stronie, kobiety po drugiej.

— I jeśli mamy coś zrobić, róbmy to szybko! — burknął Hildegrin. — Nadciąga burza.

— Na pewno zdążymy. Teraz muszę wykorzystać umysły was wszystkich, choć z tej chorej kobiety nie będzie zbyt wiele pożytku. Za chwilę poczujecie, jak kieruję waszymi myślami. Nie opierajcie się, tylko postępujcie zgodnie z moją wolą.

Stara kobieta (o ile rzeczywiście była kobietą), wypuściła na chwilę rękę Merryn, sięgnęła pod ubranie i wyciągnęła coś w rodzaju pręta. Był niewiele dłuższy od sztyletu, mnie jednak wydawało się, że jego końce rozmywają się w ciemności, jakby nie mieścił się w moim polu widzenia. Cumaeana otworzyła usta. Myślałem, że chce wziąć pręt w zęby, ona jednak go połknęła. W chwilę później dostrzegłem go ponownie, świecący przytłumionym szkarłatem w jej gardle.

— Zamknijcie wszyscy oczy… Jest tu kobieta, której nie znam, wysokiego rodu… nieważne, kacie, już ją znam. Nie cofaj dłoni… Niech nikt z was nie cofa dłoni…

Wiedziałem, co to znaczy dzielić swój umysł z innymi, gdyż zaznałem tego uczucia podczas uczty wydanej przez Vodalusa. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Nie ujrzałem Cumaeany takiej, jaką widziałem do tej pory, nie objawiła mi się także w młodszym wcieleniu. Poczułem raczej, że jej myśli otaczają moje, tak jak bąbel niewidzialnej wody otacza rybę pływającą w kulistym, szklanym naczyniu. Była ze mną Thecla, lecz nie mogłem jej dostrzec, zupełnie jakby stała za mną, a ja czułem jedynie dotknięcie jej ręki na ramieniu i oddech na szyi.

Potem znikła, a wraz z nią wszystko. Moje myśli uleciały w ciemność i rozproszyły się między ruinami.


* * *

Kiedy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że leżę na dachu przy ognisku. W ustach miałem pełno spienionej śliny zmieszanej z krwią, gdyż pogryzłem sobie dotkliwie język i wargi. Moje nogi były zbyt słabe, żebym mógł na nich stanąć, ale udało mi się usiąść.

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że zostałem sam. Dach, na którym siedziałem, był twardy i solidny, natomiast ludzie wydawali mi się na pół przezroczyści, jak duchy. Po mojej prawej stronie leżał na wznak Hildegrin; bez trudu wsunąłem rękę do jego piersi i poczułem serce, trzepoczące niczym ćma, która pragnie wyrwać się na wolność. Najmniej wyraźnie widziałem Jolentę, jednak udało mi się dostrzec, że uczyniono jej znacznie więcej, niż przypuszczała Merryn: pod skórą znajdowały się druty i metalowe wzmocnienia. Potem spojrzałem na siebie, na swoje nogi i stopy i zobaczyłem błękitny blask Pazura sączący się przez but. Wyciągnąłem po niego rękę, ale nie miałem nawet tyle sił, żeby zacisnąć na nim palce i wydobyć go stamtąd.

Dorcas zdawała się pogrążona we śnie. Na ustach nie miała piany i wyglądała znacznie solidniej niż Hildegrin. Merryn przypominała małą, ubraną na czarno lalkę, tak wiotką, że Dorcas sprawiała przy niej wrażenie niemal tęgiej. Teraz, kiedy żadna myśl nie ożywiała twarzy młodej wiedźmy, przekonałem się, iż w rzeczywistości nie jest to twarz, lecz pergamin naciągnięty na gołe kości.

Tak jak podejrzewałem, Cumaeana wcale nie była kobietą, ale nie przypominała także żadnej z okropnych istot, jakie ujrzałem w ogrodach Domu Absolutu. Wokół jarzącego się słabo prętu owinęło się coś, co w pierwszej chwili uznałem za węża. Nie mogłem jednak nigdzie dopatrzyć się głowy, mimo że każdy z rysunków na grzbiecie przedstawiał twarz, której oczy zdawały się świecić ekstatycznym blaskiem.

Wkrótce potem obudziła się Dorcas.

— Co się z nami stało? — zapytała.

Hildegrin jęknął i poruszył się lekko.

— Myślę, że spoglądamy teraz na siebie ze znacznie większej perspektywy niż do tej pory.

Otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Mimo że groźne chmury nie przyniosły ze sobą wiatru, ulicami przesuwały się kłęby pyłu. Wyglądało to tak, jakby niezliczone chmary maleńkich owadów, zamieszkujących szczeliny między kamiennymi płytami, zostały zwabione blaskiem księżyca i teraz odbywały swoje nocne gody. Nie wydawały żadnych odgłosów, w ich poruszeniach zaś nie sposób było dopatrzyć się jakiejkolwiek regularności, ale po pewnym czasie podzieliły się na gęste roje, wędrujące to w jedną, to w drugą stronę, by wreszcie opaść na potrzaskany chodnik. Odniosłem wrażenie, iż każdy z owadów czyni wszystko, aby znaleźć się jak najbliżej środka roju.

— One żyją — stwierdziłem.

— Są martwe — szepnęła Dorcas.

Miała rację. Owady, jeszcze przed chwilą tak bardzo aktywne, teraz ułożyły się w kształty przypominające odarte ze skóry i ciała klatki piersiowe oraz nagie czaszki, błyszczące zielonkawo w świetle księżyca. Między szkieletami przemykały jak zjawy aelurodony, wielkie, nie nazwane stworzenia żyjące w głębinach jaskiń, a także jeszcze inne, wszystkie bardziej niematerialne od nas, obserwujących je z dachu.

Potem bestie zaczęły znikać, zmarli zaś podnieśli się z ziemi i zabrali do odbudowywania miasta. Kamienie znowu stawały na kamieniach, a na nowo wzniesionych ścianach pojawiały się stropowe belki, wskrzeszone cudownym sposobem z popiołów. Ludzie, którzy początkowo przypominali ożywione trupy, w miarę postępu prac odzyskiwali siły, by wkrótce przeistoczyć się w krzywonogich siłaczy, bez najmniejszego trudu przenoszących na barkach cyklopowe głazy. Niebawem miasto stanęło przed nami jak nowe, my zaś czekaliśmy, co będzie dalej.

Nocną ciszę rozdarł łoskot bębnów; słysząc ich dźwięk domyśliłem się, że po raz pierwszy zagrały wtedy, kiedy wokół miasta rósł potężny las, gdyż taki głos mogły wydać jedynie ogromne, wydrążone pnie obciągnięte skórą. Ulicą przeszedł zupełnie nagi szaman z ogoloną głową. Jego ciało pokrywały znaki nie znanego mi pisma, tak ekspresyjne jednak, iż samym swoim wyglądem zdawały się przekazywać ukryte za nimi znaczenie.

Za nim szli rzędem tancerze. Było ich około setki, a każdy trzymał ręce na głowie poprzednika. Twarze mieli zwrócone ku górze, w związku z czym zacząłem się zastanawiać (i nie przestałem po dziś dzień), czy w swoim tańcu nie starali się naśladować węża o tysiącu oczu, którego zwaliśmy Cumaeaną. Powoli przemierzali ulicę, skręcając to w lewo, to w prawo, aż wreszcie dotarli do drzwi domu, z którego dachu ich obserwowaliśmy. Rozległ się huk jak od uderzenia gromu i kamienna płyta odchyliła się na potężnych zawiasach. Zapachniało mirrą i różami.

Z wnętrza budynku na spotkanie tancerzy wyszedł jakiś mężczyzna. Moje zaskoczenie nie byłoby większe nawet wtedy, gdyby miał sto rąk albo niósł głowę pod pachą. Jego twarz znałem od dzieciństwa, gdyż to ona właśnie została wyrzeźbiona w brązie w grobowcu, służącym mi niegdyś za miejsce zabaw. Na ramionach miał mnóstwo złotych bransolet wysadzanych hiacyntami, opalami, topazami i migocącymi brylantami. Idąc niespiesznie równym krokiem dotarł do środka procesji, po czym nagle zatrzymał się, zwrócił twarz do nas i uniósł obie ręce. Patrzył wprost na nas, a ja zrozumiałem, że spośród setek zgromadzonych ludzi tak naprawdę widzi tylko nas.

Byłem tak pochłonięty tym, co działo się na dole, że nie zauważyłem, kiedy Hildegrin zszedł z dachu. Teraz pojawił się między tancerzami, przemknął między nimi — o ile można tak powiedzieć o równie potężnie zbudowanym człowieku — dopadł Apu-Punchau i zamknął go w żelaznym uścisku.

Doprawdy nie wiem, jak opisać to, co nastąpiło potem. Wydarzenia, jakie się rozegrały na ulicy, przypominały nieco to, czego byłem świadkiem w domku z żółtego drewna w Ogrodach Botanicznych, tyle tylko, że były o wiele dziwniejsze. Wówczas, w Ogrodach, wiedziałem przynajmniej, że kobieta, jej brat oraz dzikus znajdują się pod wpływem zaklęcia. Teraz z kolei wydawało się, że jakieś czary spłynęły na mnie, Hildegrina i Dorcas. Jestem całkowicie pewien, że tancerze nie widzieli Hildegrina, lecz mimo to zdawali sobie sprawę z jego obecności, gdyż pokrzykiwali gniewnie i siekli powietrze nabijanymi kamieniami pałkami.

Widział go natomiast Apu-Punchau, tak jak nas wszystkich na dachu i jak Isangoma widział mnie i Agię w Ogrodach Botanicznych. Mimo to odniosłem wrażenie, iż to, co ujrzał przed sobą, musiało wydać mu się równie niezwykłe, jak mnie Cumaeana pod swoją prawdziwą postacią. Tymczasem Hildegrin trzymał go w żelaznym uścisku, lecz nie mógł go obezwładnić, Apu-Punchau zaś walczył ze wszystkich sił, ale nie był w stanie się uwolnić. Hildegrin spojrzał w moją stronę i krzyknął, bym przyszedł mu z pomocą.

Nie wiem, dlaczego go posłuchałem, bo przecież nie chciałem już służyć ani Vodalusowi, ani jego sprawie. Przypuszczam, iż przyczyną mogło być utrzymujące się jeszcze działanie alzabo lub też wspomnienie o tym, jak przewoził Dorcas i mnie przez Ptasie Jezioro.

Usiłowałem przedrzeć się między krzywonogimi ludźmi, lecz jeden z nich trafił mnie pałką w skroń. Ogłuszony padłem na kolana, a kiedy wstałem, w tłumie wrzeszczących i podskakujących tancerzy nie mogłem dostrzec Apu-Punchau. Ujrzałem natomiast dwóch Hildegrinów: jeden z nich wziął się ze mną za bary, drugi walczył z jakimś niewidzialnym przeciwnikiem. Ogarnięty szałem odtrąciłem pierwszego i rzuciłem się na pomoc drugiemu.

— Severianie!


* * *

Obudziły mnie krople deszczu padające mi na twarz — wielkie, zimne, krople, kąsające jak grad. Nad pampasami przetoczył się grzmot. Przez chwilę wydawało mi się, że oślepłem, ale zaraz potem upiorny blask błyskawicy wydobył z ciemności rozfalowane morze traw i rozsypane bezładnie kamienie.

— Severianie!

Rozpoznałem głos Dorcas. Spróbowałem wstać, ale kiedy podparłem się ręką, natrafiłem na leżący w błocie materiał. Był to długi, wąski pas jedwabiu ozdobiony chwastami.

— Severianie!

W tym krzyku wyraźnie usłyszałem przerażenie.

— Tutaj! — zawołałem. — Tutaj jestem!

W blasku kolejnej błyskawicy ujrzałem budynek i Dorcas stojącą na jego dachu. Wstałem, okrążyłem budowlę i dotarłem do schodów. Nasze wierzchowce zniknęły, podobnie jak wiedźmy. Samotna Dorcas pochylała się na dachu nad ciałem Jolenty. Jeszcze jedna błyskawica wydobyła z ciemności martwą twarz kelnerki, która obsługiwała doktora Talosa, Baldandersa i mnie w kawiarence w Nessus. Była całkowicie odarta z piękna. W ostatecznym rozrachunku pozostaje nam jedynie miłość. Naszym największym grzechem jest to, że potrafimy być tylko tym, kim jesteśmy.

Tutaj ponownie przerywam swą opowieść, przeprowadziwszy cię, czytelniku, z miasta do miasta: z małej, górniczej osady Saltus do zdewastowanego kamiennego grodu, którego nazwa przepadła bez śladu gdzieś w zawierusze dziejów. Saltus stanowiło dla mnie pierwszy przystanek w podróży przez świat rozciągający się poza Niezniszczalnym Miastem, kamienny gród zaś był ostatnim przystankiem przed górami, które dostrzegłem na horyzoncie. Trasa mojej wędrówki miała teraz przez długi czas prowadzić wśród ich poszarpanych szczytów i bezdennych przepaści.

Tutaj przerywam. Jeżeli nie zechcesz pójść ze mną dalej, czytelniku, nie będę miał ci tego za złe, gdyż niełatwa to droga.

Загрузка...