ROZDZIAŁ XII Notule

Obudziłem się dopiero rano. Przeskok był niezmiernie bolesny: przechadzaliśmy się zgodnie po czymś, co z pewnością było rajem, który Nowe Słońce ma podobno otworzyć dla wszystkich, którzy wezwą je w ostatnich chwilach życia — i choć mądrzy ludzie twierdzą, że nie będą mieli tam wstępu ci, co przyczyniają się do śmierci współwyznawców, to wydaje mi się, że ten, który tak wiele wybacza, czasem musi wybaczać również takie grzechy — a już w chwilę potem otoczyło mnie zimne, nieprzytulne światło i świergot ptaków.

Usiadłem. Mój płaszcz był mokry od rosy, która osiadła mi także na twarzy niczym pot. Leżący obok mnie Jonas poruszył się niespokojnie. Dziesięć kroków dalej stały dwa wierzchowce — jeden koloru białego wina, drugi czarny jak bezgwiezdna noc — gryząc niespokojnie wędzidła i uderzając kopytami w ziemię. Po uczcie i biesiadnikach nie pozostał żaden ślad, podobnie jak po Thecli, której już nigdy nie zobaczyłem i nie mam nadziei ujrzeć po tej stronie istnienia.

Terminust Est spoczywał na trawie u mego boku, bezpieczny w dobrze nasączonej oliwą pochwie. Podniosłem go i ruszyłem w dół, ku strumieniowi, gdzie uczyniłem wszystko, co mogłem, aby się odświeżyć. Kiedy wróciłem, Jonas już nie spał, więc powiedziałem mu, gdzie może znaleźć wodę, a kiedy tam odszedł, pożegnałem się z Theclą.

Jednak jakaś jej cząstka pozostała ze mną na zawsze, gdyż zdarza się, że ja, który wszystko pamiętam, myślę, iż nie jestem Severianem, lecz Theclą, jakby mój umysł był jak oprawiony w szkło obrazek, a ona stała przede mną i spoglądała nie tylko na mnie, ale i na swoje odbicie. Od tamtej pory, kiedy myślę o niej, nie przywołując z pamięć1 żadnego określonego czasu ani miejsca, widzę ją stojącą przed zwierciadłem w szacie ze śnieżnej bieli, która ledwo zakrywa jej piersi, spływając obfitymi kaskadami aż do ziemi. Widzę, jak stoi przede mną, który też jestem w tym zwierciadle, i unosi obie ręce, aby dotknąć naszych twarzy.

Potem coś się zmienia. Jakaś przemożna siła przenosi ją do komnaty, gdzie ściany, sufit i podłoga są wyłożone zwierciadłami. Bez wątpienia to, co widzę, stanowi wspomnienie odbicia, jakie w nich widziała, ale potem moja Thecla niespodziewanie czyni dwa kroki w przód i znika w ciemności, by już się nie pojawić.


* * *

Kiedy Jonas wrócił znad strumienia, zdołałem jakoś opanować rozpacz i udałem, że oglądam nasze rumaki.

— Czarny jest dla ciebie, a jasny dla mnie, to oczywiste — powiedział. — Co prawda oba prezentują się znacznie lepiej od nas, jak powiedział pewien żeglarz chirurgowi, który amputował mu nogi. Dokąd jedziemy?

— Do Domu Absolutu. — Dostrzegłem niedowierzanie na jego twarzy. — Czyżbyś nie słyszał mojej rozmowy z Vodalusem?

— Usłyszałem nazwę, ale nie to, że mamy tam jechać. Jak już powiedziałem, jestem bardzo marnym jeźdźcem, ale jakoś udało mi się wsadzić stopę w strzemię i wdrapać się na grzbiet wierzchowca. Ten, którego dwie noce wcześniej ukradłem Vodalusowi, miał wysokie wojskowe siodło, straszliwie niewygodne, ale za to bezpieczne, gdyż bardzo trudno było z niego wypaść. Mój nowy wierzchowiec niósł na grzbiecie jedynie coś w rodzaju płaskiej atłasowej poduszki, równie komfortowej co zdradzieckiej. Ledwo zdążyłem objąć jego boki nogami, kiedy zaczął nerwowo tańczyć.

— Jak dużo pamiętasz?

Była to chyba najmniej odpowiednia pora na zadawanie takich pytań, ale nie miałem żadnej pewności, że doczekam się lepszej.

— Chodzi ci o tę kobietę? Nic. — Jonas ominął mojego drepczącego niespokojnie rumaka, złapał za wodze swojego i wskoczył na siodło. — Nie przełknąłem ani kęsa. Vodalus nie spuszczał cię z oka, ale na mnie nikt nie zwracał uwagi, a poza tym potrafię udawać, że jem, w rzeczywistości nic nie jedząc.

Spojrzałem na niego ze zdumieniem.

— Doskonaliłem tę umiejętność także w twojej obecności, na przykład podczas wczorajszego śniadania. Często z niej korzystam gdyż nie mam zbyt dużego apetytu. — Skierował wierzchowca na prowadzącą przez las ścieżkę, po czym dodał. — Tak się składa, że dość dobrze znam drogę, ale czy mógłbyś mi wyjaśnić, po co właściwie tam jedziemy?

— Żeby spotkać się z Dorcas i Jolentą — odparłem. — A ja muszę wykonać pewne zadanie, które zlecił mi Vodalus.

Ponieważ prawie na pewno byliśmy obserwowani, wolałem nie mówić głośno, że nie mam najmniejszego zamiaru tego robić.


* * *

W tym miejscu muszę pominąć milczeniem wydarzenia kilku następnych dni, gdyż w przeciwnym razie moja relacja ciągnęłaby się w nieskończoność. W drodze opowiedziałem Jonasowi o wszystkim, o czym mówił mi Vodalus, a także o wielu innych rzeczach. Zatrzymywaliśmy się we wsiach i miasteczkach, przez które przejeżdżaliśmy, a ja czyniłem użytek z moich umiejętności wszędzie tam, gdzie akurat istniała taka potrzeba — nie dlatego, żeby brakowało nam pieniędzy, gdyż mieliśmy przecież sakiewkę kasztelanki Thei, znaczną część wynagrodzenia, jakie otrzymałem w Saltus, oraz sporą sumę, jaką Jonas dostał za złotą maczugę człowieka-małpy — lecz po to, by nie budzić niepotrzebnych podejrzeń.


* * *

Czwarty ranek zastał nas jadących wciąż na północ. Gyoll sunęła po prawej stronie jak leniwy, smok strzegący drogi, która na tym odcinku wiodła porośniętym trawą brzegiem rzeki. Poprzedniego dnia widzieliśmy patrol jezdnych; żołnierze byli uzbrojeni w takie sarnę lance jak ci, którzy zabili wielu podróżnych w Bramie Skruchy.

— Musimy się pośpieszyć, jeżeli chcemy przed zmierzchem znaleźć się w pobliżu Domu Absolutu — mruknął Jonas, który od chwili, kiedy wyruszyliśmy, zachowywał się dosyć niespokojnie. — Szkoda, ze Vodalus nie powiedział ci, kiedy dokładnie zaczynają się uroczystości i jak długo potrwają.

— Czy to jeszcze daleko? — zapytałem.

Wskazał mi wyspę na rzece.

— Wydaje mi się, że pamiętam to miejsce. Dwa dni drogi stąd jacyś pielgrzymi powiedzieli mi, że Dom Absolutu jest już bardzo blisko i ostrzegli mnie przed pilnującymi go pretorianami. Wyglądali na ludzi, którzy wiedzą, o czym mówią.

Pogonił wierzchowca, a ja uczyniłem to samo.

— Szedłeś pieszo?

— Jechałem na mojej klaczy. Coś mi się zdaje, że już nigdy nie zobaczę nieszczęsnego bydlęcia… Co prawda w swojej najlepszej formie poruszała się wolniej niż te zwierzęta w najgorszej, ale i tak podejrzewam, że nie są wystarczająco szybkie.

Miałem już powiedzieć, że nie przypuszczam, aby Vodalus wysłał nas w drogę nie mając pewności, że dotrzemy na czas do Domu Absolutu, kiedy tuż nad moją głową przeleciało coś, co w pierwszej chwili wziąłem za ogromnego nietoperza.

W przeciwieństwie do mnie, Jonas natychmiast zorientował się w niebezpieczeństwie: wykrzyknął coś, czego nie zrozumiałem, po czym smagnął mego wierzchowca swoimi wodzami. Czarny rumak skoczył tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a wysadziłby mnie z siodła, w następnej chwili zaś galopowaliśmy już z ogromną prędkością. Pamiętam, jak przemknęliśmy między dwoma drzewami rosnącymi tak blisko siebie, że prawie otarłem się kolanami o ich korę. Nad głową dostrzegłem coś, co przypominało przyklejoną do nieba plamę sadzy, a mgnienie oka później tajemnicze zjawisko z donośnym łopotem wpadło w plątaninę gałęzi za naszymi plecami.

Nasze rumaki wybiegły z lasu i popędziły wyschniętym korytem Jakiegoś potoku. Kiedy zaczęły się wspinać na przeciwległy brzeg, owa dziwna rzecz wyłoniła się spomiędzy drzew, jeszcze bardziej poszarpana niż do tej pory.

Odniosłem wrażenie, że straciła nasz ślad, gdyż przez kilka oddechów unosiła się niepewnie w powietrzu, potem jednak zdecydowanie ruszyła w naszą stronę. Niewiele myśląc wydobyłem z pochwy Terminust Est i spiąłem wierzchowca, kierując go wprost na nadlatującą czarną plamę.

Gdybym miał miecz o ostrym końcu, z pewnością usiłowałbym ją na niego nadziać, co bez wątpienia zakończyłoby się moją śmiercią. Ja Jednak wziąłem szeroki zamach i uderzyłem tak, jakbym chciał przeciąć zawieszoną nad moją głową poprzeczną belkę.

Odniosłem wrażenie, że miecz przeszył jedynie powietrze, ale w chwilę później plama rozdzieliła się na dwie części, jak rozdarta szmata, a ja poczułem na twarzy podmuch gorącego powietrza, jakbym stał przed piecem, a ktoś na krótko otworzył jego drzwiczki.

Gdybym był sam, natychmiast zsiadłbym z wierzchowca, aby się jej przyjrzeć, ale Jonas krzyknął coś i ponaglił mnie gestem. Gęsty las, który towarzyszył nam od samego Saltus, został już za nami; otaczał nas niegościnny krajobraz, na który składały się kamieniste, poszarpane wzgórza, porośnięte gdzieniegdzie karłowatymi cedrami. Kępa takich właśnie drzew rosła na zboczu pobliskiego wzniesienia. Poganiając wierzchowce wpadliśmy z szaloną prędkością między poskręcane pnie i gałęzie, przyciskając tułowia i twarze do karków zwierząt, aby nie spaść na ziemię.

Wkrótce jednak zagajnik zrobił się tak gęsty, że musieliśmy zwolnić do stępa, a zaraz potem dotarliśmy do pionowej skalnej ściany i zatrzymaliśmy się. Natychmiast usłyszałem dobiegający z tyłu, szeleszczący odgłos, jakby jakiś ranny ptak przelatywał z gałęzi na gałąź, trzepocząc głośno skrzydłami. Cedry roztaczały tak silną woń, że miałem kłopoty z oddychaniem.

— Musimy stąd uciekać! — wysapał Jonas. Ostry koniec gałęzi rozorał mu policzek, z którego sączyła się krew. Rozejrzał się dookoła, po czym skręcił w prawo, w kierunku rzeki, zmuszając wierzchowca do wejścia w nieprzebytą, mogłoby się wydawać, gęstwinę.

Pozwoliłem mu torować drogę, gdyż doszedłem do wniosku, że gdyby tajemniczy napastnicy ruszyli za nami, mógłbym stawić im opór. Wkrótce ich zauważyłem: najpierw pojawiła się jedna czarna plama, a w chwilę później, w pewnej odległości za nią, druga.

Wydostaliśmy się z zagajnika i ponownie zmusiliśmy rumaki do galopu. Poszarpane skrawki nocy ruszyły w pogoń za nami, ale choć wydawało się, że lecą z dużą szybkością, poruszały się znacznie wolniej niż wtedy, kiedy stanowiły całość.

— Musimy rozpalić ogień albo zabić jakieś duże zwierzę! — wykrzyknął Jonas. — Mógłbyś rozpłatać brzuch któremuś z wierzchowców, ale gdyby to nie wystarczyło, bylibyśmy zgubieni!

Skinąłem głową, dając mu do zrozumienia, że ja także nie popieram tego pomysłu, choć wydawało mi się, że mój rumak i tak już wkrótce padnie z wyczerpania. Jonas ściągnął nieco wodze swojego, aby nie zostawić mnie z tyłu.

— Czy one chcą krwi? — zapytałem, przekrzykując łoskot kopyt uderzających w kamienistą ziemię.

— Nie. Ciepła.

Jonas skręcił nieco w prawo i klepnął stalową ręką w zad rumaka. Uderzenie musiało być silne, gdyż zwierzę skoczyło naprzód jak dźgnięte szpikulcem. Przesadziliśmy suche koryto jednego z okresowych dopływów rzeki, bardziej zsunęliśmy się niż zjechaliśmy ze stromego, piaszczystego zbocza, by wreszcie dotrzeć do równego, otwartego terenu, na którym nasze wierzchowce mogły pokazać, ile są naprawdę warte.

Czarne płachty trzepocząc leciały za nami dwa razy wyżej, niż sięga szczyt najwyższego drzewa, i choć musiały walczyć z przeciwnym wiatrem, to wydawało się, że są niesione jego podmuchami.

Wygląd okolicy zmienił się tak nagle, jakbyśmy byli pchłami goniącymi po czyimś ubraniu, które przekroczyły jeden ze szwów i znalazły się na skrawku zupełnie innego materiału. Zielona, wijąca się łagodnie droga prowadziła po zupełnie płaskim terenie. Skierowałem na nią mego wierzchowca, poganiając go krzykiem i uderzeniami miecza. Boki zwierzęcia spływały potem i krwią, sączącą się z niezliczonych zadrapań spowodowanych przez połamane gałęzie cedrów. Jonas krzyknął coś za nami, ale ja puściłem jego słowa mimo uszu.

Minąwszy jeden z zakrętów ujrzałem w oddali połyskliwie migoczącą rzekę, a w chwilę potem widok, na który czekałem. Może nie powinienem o tym mówić, ale uniosłem wtedy miecz ku niebu, a właściwie ku umierającemu, pożeranemu przez robaka słońcu, i krzyknąłem ile sił w płucach:

— Jego życie za moje, o Nowe Słońce! Poprzez twój gniew, a moją nadzieję!

Obcy jeździec (a był tylko jeden), z pewnością pomyślał, że wzywam go, by stawił mi czoło, gdyż ruszył w moją stronę, a błękitny blask na szczycie jego lancy wyraźnie przybrał na sile.

Choć krańcowo wyczerpany, mój rumak natychmiast zareagował na ruch wodzami: zahamował raptownie, wznosząc w górę obłok pyłu, po czym zawrócił i błyskawicznie nabierając szybkości pognał w kierunku ścigających nas czarnych plam. Nie wiem, czy Jonas domyślił się, co zamierzam uczynić, ale bez wahania poszedł w moi ślady, nawet celowo zwolniwszy nieco tempo.

Jedna z roztrzepotanych plam, przypominających postrzępiony kawałek fuliginu, runęła ku nam. Wydaje mi się, że mierzyła w Jonasa, ale znalazła się w zasięgu mego miecza, więc rozciąłem ją na pół i znowu poczułem podmuch ciepłego powietrza. Teraz, kiedy już wiedziałem, skąd pochodzi to ciepło, wydało mi się bardziej ohydne od najokropniejszego zapachu. Walcząc ze wzbierającymi mdłościami szarpnąłem gwałtownie wodze, aby uniknąć trafienia przez lancę żołnierza. W chwilę potem ugodziła w ziemię tam, gdzie przed chwilą był mój rumak, odbiła się i utkwiła w uschniętym drzewie, które natychmiast stanęło w płomieniach.

Ściągnąłem wodze, zmuszając wierzchowca do podniesienia głowy i wydania ogłuszającego ryku. Rozejrzałem się w poszukiwaniu trzech czarnych płacht, lecz nigdzie nie mogłem ich dostrzec, więc szybko spojrzałem na Jonasa, obawiając się, że może go dopadły.

Tam również ich nie było, ale spojrzenie przyjaciela powiedziało mi, gdzie mam ich szukać. Wszystkie trzy wirowały wokół obcego jeźdźca, który usiłował bronić się przed nimi lancą. Pociski, jeden za drugim, przeszywały powietrze, eksplodując z potwornym hukiem. Każda erupcja oślepiającego ognia sprawiała, że słońce zdawało się przygasać, ale ta sama energia, która miała je zniszczyć, zdawała się dodawać plamom sił. Już nie latały, trzepocząc krawędziami, lecz śmigały niczym jakieś promienie nocy, przenosząc się błyskawicznie z miejsca na miejsce, coraz bliżej jeźdźca, aż wreszcie wszystkie trzy wylądowały na jego twarzy. Żołnierz zwalił się z siodła, a lanca wypadła mu z ręki i zgasła.

Загрузка...