ROZDZIAŁ XVIII Zwierciadła

Czytając tę opowieść spoglądałem od czasu do czasu na Jonasa, lecz mimo że nie spał, ani razu nie dostrzegłem na jego twarzy choćby śladu zrozumienia.

— Nie bardzo rozumiem, dlaczego na widok czarnych żagli uczeń uznał, że jego syn nie żyje — powiedziałem, zamknąwszy książkę. — Przecież okręt, który olbrzym przysyłał po Zbożowe Dziewice, także miał czarne żagle.

— Wiem — odparł Jonas. Nigdy nie słyszałem u niego równie obojętnego tonu.

— Czyżbyś znał rozwiązanie tej zagadki?

Nie odpowiedział. Przez długi czas siedzieliśmy w milczeniu — ja z brązową książką w dłoni, tak bardzo przypominającą mi Theclę i wszystkie wieczory, jakie razem spędziliśmy, on oparty plecami o zimną ścianę, z rękami — tą z krwi i kości, i tą z metalu — leżącymi bezwładnie na podłodze jak zapomniane przedmioty.

Milczenie przerwał cichy, cieniutki głosik:

— To chyba bardzo stara historia.

Tak bardzo martwiłem się o przyjaciela, że poczułem gniew na dziewczynkę za to, że ośmieliła się odezwać, ale nie zdążyłem nic powiedzieć, bo Jonas wymamrotał:

— Tak, to rzeczywiście bardzo stara historia. Jej bohater zapowiedział swojemu ojcu, królowi, że jeśli wyprawa zakończy się niepowodzeniem, to wróci do Aten pod czarnymi żaglami.

Nie jestem pewien, co miała oznaczać ta uwaga; całkiem możliwe, że mój przyjaciel majaczył, ale ponieważ były to jedne z ostatnich słów, jakie od niego usłyszałem, uznałem za stosowne przytoczyć je tutaj, podobnie jak powtórzyłem całą opowieść, która je poprzedziła i sprowokowała.

Próbowaliśmy we dwójkę nakłonić go, aby powiedział coś jeszcze, on jednak uparcie milczał, więc w końcu daliśmy mu spokój. Pozostałą część dnia spędziłem siedząc przy nim, a kiedy po mniej więcej jednej wachcie dołączył do nas Hethor (zapewne nie starczyło mu konceptu, aby dłużej zabawiać więźniów swymi opowieściami), poprosiłem Lomera i Nicarete, aby wyznaczyli mu miejsce po przeciwnej stronie pomieszczenia.


* * *

Cokolwiek byśmy twierdzili, każdemu z nas zdarza się mieć kłopoty ze snem. Niektórzy prawie wcale nie śpią, innych dręczą nocne koszmary, jeszcze innych — niestety, najmniej licznych — nawiedzają rozkoszne senne marzenia. Są też tacy, którzy kiedyś doświadczali dużych trudności przy zaśnięciu, lecz teraz już się z tego wyleczyli — jakby życie na jawie było jakąś chorobą, czego zresztą nie można do końca wykluczyć.

W moim przypadku sprawa przedstawia się w taki sposób, że zazwyczaj nie zapamiętuję snów (choć miewam je od czasu do czasu, o czym czytelnik, który dotarł do tego miejsca mojej opowieści, zdążył się już wielokrotnie przekonać), i rzadko kiedy budzę się przed świtem. Jednak tej nocy mój sen tak bardzo różnił się od tego wszystkiego, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić, że zastanawiam się, czy w ogóle powinienem nazwać go snem. Możliwe, iż był to jakiś zupełnie inny stan, tylko udający sen — coś takiego jak alzabo, które po pożarciu człowieka próbuje się do niego upodobnić.

Jeżeli zjawisko to zostało spowodowane naturalnymi przyczynami, to przypisuję je połączonemu działaniu wyjątkowo niefortunnych okoliczności. Ja, który od małego przywykłem do ciężkiej pracy i aktywnego trybu życia, przez cały dzień byłem pozbawiony jakiegokolwiek ruchu. Opowieść z brązowej książki pobudziła moją wyobraźnię, na co nałożyły się jeszcze wspomnienia o Thecli wywołane widokiem samej książki oraz świadomość, że przebywam w murach Domu Absolutu, o którym tak wiele od niej słyszałem. Chyba jednak najważniejszy był niepokój o Jonasa, a także przeczucie (narastające we mnie przez cały dzień), że osiągnąłem już cel mojej wędrówki, że nigdy nie dotrę do Thraxu, nie odnajdę Dorcas, nie zwrócę Pazura ani nawet nie zdołam się go pozbyć, że Prastwórca, któremu służył pierwszy właściciel klejnotu, postanowił, iż powinienem umrzeć w taki sam sposób jak więźniowie, umierający na moich oczach w celach Wieży Matachina.

Spałem — o ile w ogóle można nazwać to snem — tylko krótką chwilę. Nagle poczułem, że spadam, i moimi kończynami szarpnął gwałtowny skurcz — odruchowa reakcja ofiary zepchniętej w przepaść. Usiadłem raptownie i otworzyłem oczy, ale ujrzałem tylko nieprzeniknioną ciemność. Słyszałem oddech Jonasa, a wyciągnąwszy rękę przekonałem się, że nadal siedzi oparty o ścianę, tak jak go zostawiłem. Położyłem się więc i ponownie zasnąłem, a raczej próbowałem zasnąć, lecz ogarnął mnie tylko ów niezwykły stan, który nie jest ani snem, ani jawą. Do tej pory przebywanie w nim sprawiało mi nawet przyjemność, ale nie tym razem. Zdawałem sobie sprawę, że potrzebuję snu, a jednocześnie wiedziałem, że nie śpię, choć z pewnością nie byłem do końca świadom tego, co się wokół mnie dzieje. Słyszałem przytłumione głosy dobiegające z dziedzińca, przeczuwając, że lada chwila odezwą się dzwony w naszej kaplicy i wstanie nowy dzień. Ponownie szarpnąłem się gwałtownie i usiadłem.

Przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegam blask zielonego ognia, ale było to tylko złudzenie. Leżałem otulony płaszczem. Odrzuciłem go teraz, a jednocześnie przypomniałem sobie, że znajduję się w przedpokoju Domu Absolutu i że gospoda w Saltus jest daleko stąd, mimo iż Jonas nadal leży obok mnie ze zdrową ręką podłożoną pod głowę. W ciemności dostrzegłem błysk jego oka, choć oddychał jak człowiek pogrążony we śnie. Mnie samemu chciało się spać tak bardzo, że nawet nie próbowałem się do niego odezwać, a poza tym miałem przeczucie, że i tak mi nie odpowie.

Zająwszy z powrotem miejsce na posłaniu dałem się ogarnąć irytacji spowodowanej niemożnością zaśnięcia. Policzyłem w myślach stado bydła gnane główną ulicą Saltus: sto trzydzieści siedem sztuk. Potem zająłem się żołnierzami, którzy maszerowali od strony Gyoll. Karczmarz zapytał mnie, ilu ich może być, a ja podałem mu pierwszą liczbę, jaka przyszła mi do głowy, lecz do tej pory nie miałem okazji, aby ich dokładnie policzyć. Poza tym karczmarz mógł być szpiegiem, choć równie dobrze mógł nim nie być.


* * *

Mistrz Palaemon, który przekazał nam tyle różnorodnych wiadomości, nigdy nie nauczył nas sztuki zasypiania. Prawdę mówiąc, po całym dniu ciężkiej pracy żaden z uczniów nie miał z tym najmniejszych kłopotów. Przez jakieś pół wachty szaleliśmy jeszcze w naszej sypialni, po czym zasypialiśmy równie głęboko jak mieszkańcy nekropolii i spaliśmy aż do chwili, kiedy mistrz Palaemon zjawiał się w sali i zaganiał nas do czyszczenia posadzek i wynoszenia odpadków.

Nad stołem, na którym brat Aybert oprawia mięso, wiszą noże. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem noży, wszystkie ostrzejsze od miecza mistrza Gurloesa. W rękojeści jednego brakuje nitu, rękojeść drugiego jest lekko osmalona, ponieważ brat Aybert położył go kiedyś zbyt blisko ognia i…

Ponownie się obudziłem, nie wiedząc dlaczego. Obok mnie pogrążony w głębokim śnie pochrapywał lekko Drotte. Zamknąłem oczy i spróbowałem pójść w jego ślady.


* * *

Trzysta dziewięćdziesiąt stopni z parteru do naszej bursy. Ile jeszcze do pomieszczenia na szczycie wieży, w którym stały działa? Jedno, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć dział. Jeden, dwa, trzy wykorzystywane poziomy cel w lochach. Jedno, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem skrzydeł na każdym poziomie. Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście cel w każdym skrzydle. Jeden, dwa, trzy pręty w okienku w drzwiach mojej celi.


* * *

Wyrwana gwałtownie ze snu poczułam dotkliwe zimno. Obudził mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi, który dobiegł z korytarza. Mój kochanek, Severian, leżał obok mnie pogrążony w głębokim, chłopięcym śnie. Usiadłam na pryczy, aby zapalić świecę i popatrzeć choć przez chwilę na żywe barwy tej szlachetnie rzeźbionej twarzy. Za każdym razem, kiedy mnie odwiedzał, przynosił ze sobą iskierkę wolności, ja zaś dmuchałam na nią i tuliłam troskliwie do piersi, ale ona zazwyczaj gasła. Czasem, kiedy tego nie uczyniła, przestawałam na chwilę czuć przygniatający mnie ciężar ziemi i metalu, i wznosiłam się w górę, ku wiatrowi i niebu.

Albo tak sobie przynajmniej wyobrażałam. Nawet jeśli tak nie było, pozostawała mi przynajmniej radość, jaką czerpałam z widoku tej iskierki.

Kiedy wyciągnęłam rękę, świeca znikła, moje oczy zaś oraz skóra na twarzy i ramionach powiedziały mi, że wraz z nią znikła cała cela. Dostrzegłam przyćmione światło, ale nie był to blask świecy trzymanej przez kata stojącego w korytarzu, sączący się do wnętrza celi przez zakratowane okienko w drzwiach. Słabe, lecz wyraźne echo świadczyło o tym, że znalazłam się w pomieszczeniu większym niż sto takich cel. Wrażenie to potwierdzały moje czoło i policzki, które do tej pory bez przerwy sygnalizowały bliskość ścian i sufitu.

Wstałam, wygładziłam suknię, po czym ruszyłam przed siebie jak lunatyczka… Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem kroków, a potem odór stłoczonych ciał i stęchłe powietrze podpowiedziały mi, gdzie jestem. W przedpokoju! Przez chwilę nie mogłam zebrać myśli. Czyżby Autarcha polecił przenieść mnie tu, kiedy spałam? Czy inni powstrzymają bicze, kiedy mnie zobaczą? Drzwi! Prędko, do drzwi!

Byłam tak bardzo zdezorientowana, że niewiele brakowało, a runęłabym jak długa, nie mogąc sobie poradzić z natłokiem myśli.

Załamałam ręce, ale nawet one były jakieś dziwne: lewa wydała mi się znacznie większa i silniejsza, a po chwili takie samo podejrzenie powzięłam wobec prawej.


* * *

Myśli Thecli spłynęły ze mnie jak sen czy też raczej poczęły się błyskawicznie kurczyć, aż wreszcie niemal zupełnie zniknęły, pozostawiając mnie samego.

Mimo to zdążyłem zapamiętać najważniejsze: usytuowanie tajnego przejścia, którym młodzi arystokraci przedostawali się nocą do przedpokoju z biczami skręconymi z miedzianych włókien. Mogłem uciec stąd już jutro lub nawet dzisiaj.

— Dokąd poszła ta pani? — odezwał się tuż przy mnie cienki głosik.

Była to ta sama dziewczynka o ciemnych włosach i wielkich oczach. Zapytałem ją, czy rzeczywiście widziała jakąś kobietę.

Wzięła mnie za rękę.

— Tak. Była bardzo wysoka. Strasznie się boję. Tutaj blisko jest okropna rzecz.

— Przecież ty nie boisz się okropnych rzeczy. Nie pamiętasz, jak śmiałaś się z zielonej twarzy?

— To jest coś innego. Zupełnie czarne i sapie w ciemności. Mała ręka drżała spazmatycznie, a w głosie dziewczynki usłyszałem autentyczne przerażenie.

— Jak wyglądała ta kobieta?

— Nie wiem. Zauważyłam ją tylko dlatego, że była ciemniejsza od cieni, a poznałam, że jest kobietą, po tym, jak się poruszała. Kiedy tu podeszłam, byłeś zupełnie sam.

— Rozumiem, choć wątpię, czy ty kiedykolwiek będziesz mogła powiedzieć to samo — odparłem. — Teraz wracaj do matki i kładź się spać.

— To pełznie wzdłuż ściany… — szepnęła, po czym cofnęła rękę i zniknęła, ale jestem pewien, że nie zastosowała się do mojego polecenia. Musiała śledzić Jonasa i mnie, gdyż po powrocie do Domu Absolutu widziałem ją już co najmniej dwa razy. Prawdopodobnie ukrywa się po ciemnych kątach, jedząc resztki ze stołów. (Możliwe, że wracała na posiłki do przedpokoju, ale teraz poleciłem, aby uwolniono wszystkich, którzy byli tam przetrzymywani, mimo iż niektórych trzeba będzie zapewne siłą zmusić do opuszczenia tego miejsca. Kazałem także przyprowadzić do mnie Nicarete. Kiedy niedawno opisywałem, jak doszło do naszego uwięzienia, wszedł szambelan i poinformował mnie, że stara kobieta już jest i czeka na moje rozkazy).

Jonas leżał tam, gdzie go zostawiłem. Ponownie dostrzegłem w ciemności blask jego otwartych oczu.

— Twierdziłeś, że musisz stąd uciec, jeżeli chcesz pozostać przy zdrowych zmysłach — zwróciłem się do niego. — Chodźmy więc. Ten, kto wysłał za nami notule — kimkolwiek jest — postanowił skorzystać z innej broni. Wiem, jak można stąd wyjść.

On jednak nie poruszył się, musiałem więc chwycić go za ramię i podnieść z podłogi. Wiele spośród metalowych części, z jakich składało się jego ciało, zostało zapewne wykonanych z tego białego, zdumiewająco lekkiego stopu, gdyż odniosłem wrażenie, że mój przyjaciel waży nie więcej niż mały chłopiec. Zarówno metal, jak i ciało były pokryte cienką warstwą jakiegoś lepkiego śluzu, a tuż przy ścianie moja stopa natrafiła na sporą kałużę tej samej substancji. Istota, przed którą ostrzegała mnie dziewczynka, minęła nas podczas naszej rozmowy, ale wyglądało na to, że nie zainteresowała się Jonasem.

Tajne drzwi, przez które wchodzili nasi nocni ciemiężyciele, znajdowały się całkiem niedaleko, prawie dokładnie naprzeciwko wejścia do przedpokoju. Jak niemal wszystkie tego rodzaju starodawne urządzenia, otwierało się je tajnym hasłem. Szepnąłem to hasło, one zaś stanęły otworem. Ruszyłem naprzód, ciągnąc za sobą nieszczęsnego Jonasa.

Zaraz za drzwiami zaczynały się wąskie, pokryte kurzem i zarośnięte pajęczynami schody, prowadzące spiralnie w dół. Powietrze, choć stęchłe i nieruchome, miało zapach wolności. Mimo dręczącego mnie niepokoju odetchnąłem pełną piersią i niewiele brakowało, żebym roześmiał się na głos.

Na kolejnych podestach znajdowały się liczne drzwi, ale istniała spora szansa, że za nimi natrafimy na któregoś z mieszkańców Domu Absolutu, schody zaś wydawały się bezpieczne, gdyż były zupełnie puste. Zależało mi na tym, aby przed spotkaniem z kimkolwiek znaleźć się jak najdalej od wejścia do przedpokoju.

Pokonawszy około stu stopni stanęliśmy przed drzwiami opatrzonymi szkarłatnym teratoidalnym znakiem, który wziąłem za glif jakiegoś języka sięgającego korzeniami daleko poza granice Urth. W tej samej chwili usłyszałem za nami kroki. Drzwi były pozbawione klamki, ale naparłem na nie całym ciężarem ciała, a one, po początkowym oporze, otworzyły się bezszelestnie. Wślizgnąłem się do środka, pociągając za sobą Jonasa, drzwi zaś zamknęły się za nami, nadal nie czyniąc najmniejszego hałasu.

Komnata, w której się znaleźliśmy, była pogrążona w półmroku, ale w chwilę po naszym wejściu rozbłysło dość silne światło. Kiedy już upewniłem się, że jesteśmy sami, przyjrzałem się uważnie Jonasowi. Jego twarz nadal była zupełnie nieruchoma, tak jak wówczas, kiedy siedział oparty plecami o ścianę przedpokoju, ale nie była martwa. Przypominała raczej twarz człowieka, który lada chwila powinien przebudzić się z głębokiego snu. Po policzkach płynęły łzy, pozostawiając po sobie wilgotne ślady.

— Wiesz, kim jestem? — zapytałem, a on skinął w milczeniu głową. — Jonas, muszę za wszelką cenę odzyskać Terminust Est. Uciekłem jak ostatni tchórz, ale teraz, kiedy miałem okazję się zastanowić, zrozumiałem, że muszę po niego wrócić. W pochwie jest ukryty list do archonta z Thraxu, a poza tym i tak nie mógłbym rozstać się z moim mieczem. Zrozumiem cię, jeśli będziesz chciał natychmiast stąd uciec. Nie jesteś ze mną w żaden sposób związany. Odniosłem wrażenie, że nie usłyszał ani słowa z tego, co mówiłem.

— Wiem, gdzie jesteśmy… — szepnął, a następnie podniósł sztywno rękę i wskazał na coś, co wyglądało jak złożony parawan.

Uradowałem się, słysząc jego głos.

— W takim razie, gdzie jesteśmy? — zapytałem głównie po to, aby ponownie się odezwał.

— Na Urth — odparł, po czym skierował się ku parawanowi. Jego zewnętrzna strona była inkrustowana diamentami i pokryta takimi samymi znakami jak ten, który zauważyłem na drzwiach. Jednak znaki te nie były nawet w połowie tak dziwne jak zachowanie mojego przyjaciela: niepokojąca sztywność kończyn, jaką nie tak dawno zaobserwowałem, zniknęła bez śladu, lecz mimo to nie mogłem powiedzieć, że stał się znowu tym samym Jonasem, którego znałem.

Dopiero wtedy zrozumiałem. Każdemu z nas zdarzyło się obserwować kogoś, kto stracił rękę, otrzymał zamiast niej protezę i musiał wykonać jakąś czynność wymagającą udziału obu rąk, sztucznej i prawdziwej. W przypadku Jonasa protezą była ręka z krwi i kości. Kiedy to pojąłem, zrozumiałem także to, co usłyszałem od niego wcześniej: że w wyniku katastrofy statku zniszczeniu uległa także jego twarz.

— Oczy… — wykrztusiłem. — Nie mogli naprawić ci oczu, prawda? Dlatego dali ci tę twarz. Czy on także zginął w wypadku?

Odwrócił się i spojrzał na mnie w taki sposób, iż stało się dla mnie jasne, że zapomniał o mojej obecności.

— Był na Ziemi — odparł. — Zabiliśmy go przypadkiem, podchodząc do lądowania. Wykorzystałem jego oczy i krtań oraz kilka innych części.

— A więc dlatego mogłeś znieść towarzystwo kata. Jesteś maszyną.

— Wcale nie jesteś gorszy od innych ludzi. Pamiętaj, że w ciągu tych lat, jakie minęły, zanim cię spotkałem, stałem się jednym z was. To ja okazałem się gorszy od ciebie. Ty byś mnie nie opuścił, ale ja opuszczam ciebie. Wreszcie nadarzyła mi się okazja, której poszukiwałem przemierzając wszystkie siedem kontynentów tej planety, ścigając hierodule i naprawiając prymitywne mechanizmy.

Pomyślałem o wszystkim, co spotkało mnie po tym, jak zaniosłem Thecli nóż, i choć wiele z tego, co powiedział, było dla mnie niejasne, rzekłem:

— Idź więc, jeśli to twoja jedyna szansa. Życzę ci powodzenia. Jeżeli kiedykolwiek spotkam Jolentę, powiem jej tylko, jak bardzo ją kiedyś kochałeś.

Jonas potrząsnął głową.

— Naprawdę nic nie rozumiesz? Wrócę po nią, kiedy będę gotowy. Kiedy znowu stanę się sobą.

Następnie wszedł do wnętrza okręgu wyznaczonego przez parawan, a nad jego głową zapłonęło jaskrawe światło.

Cóż za głupota nazywać je zwierciadłami! Mają z nimi tyle wspólnego, co dziecięcy balonik z sięgającym od horyzontu po horyzont firmamentem. Istotnie, odbijają światło, lecz nie wydaje mi się, aby właśnie na tym polegało ich działanie. Tak naprawdę odbijają rzeczywistość, a raczej metafizyczne sedno ukryte pod powierzchnią materialnego świata.

Jonas zasunął za sobą parawan i przeszedł na środek okręgu. Przez czas, jaki jest potrzebny do zmówienia najkrótszej modlitwy, w powietrzu zatańczyło coś jakby plątanina drutów spowita obłokiem metalicznego, świecącego pyłu, a potem wszystko zniknęło i zostałem sam.

Загрузка...