CZĘŚĆ TRZECIA

Czterdzieści cztery

Z każdej sytuacji można wyciągnąć jakieś korzyści. Gonie Fong zawsze żyła zgodnie z tą zasadą. Wyprawa do gwiazdy OnOff była przedsięwzięciem długofalowym, czymś, co przyciągało głownie naukowców. Ale Gonie widziała korzyści i zyski. Potem była zasadzka Emergentów, a długofalowe przedsięwzięcie zamieniło się w służbę i wygnanie. Więzienie zarządzane przez bandytów. Ale nawet i tu można było znaleźć jakieś plusy. Przez niemal dwadzieścia lat życia wykorzystywała dostępne jej środki i prosperowała — choć oczywiście były to sukcesy na miarę tych ograniczonych możliwości.

Teraz sytuacja zaczęła się powoli zmieniać. Jau Xin był nieobecny już od ponad czterech dni, co najmniej od początku jej wachty. Początkowo plotki głosiły, że Jau i Rita zostali nieoficjalnie przeniesieni na wachtę C i że nadal są zahibernowani. Taka zmiana popsułaby wszystkie interesy, jakie planowały z Ritą — a poza tym była czymś bardzo niezwykłym.

Potem Trinli doniósł im, że w Strychu Hammerfest brakuje dwóch twardogłowych pilotów. No tak. Rita może rzeczywiście znajdowała się jeszcze w kapsule, ale Jau Xin i jego fiksaci byli… gdzie indziej. Pojawiły się nowe plotki; Jau wyruszył na ekspedycję do wygasłego słońca, Jau wylądował na świecie Pająków. Trud Silipan puszył się jak paw, obnosząc jakiś wielki sekret, którego choć raz nie zdradził nikomu. Ten fakt dowodził bardziej niż cokolwiek innego, że dzieją się jakieś dziwne i ważne rzeczy.

Gonie przyjmowała zakłady dotyczące owych tajemniczych wydarzeń, sama jednak również płonęła z ciekawości. Wcale nie była rozczarowana, kiedy szefostwo postanowiło wreszcie dopuścić ich wszystkich do tego sekretu.

Tomas Nau zaprosił kilka mało znaczących osób do swej posiadłości.

Gonie była tu po raz pierwszy od czasu uroczystego otwarcia. Nau obnosił się wtedy ze swoją gościnnością, później jednak park został zamknięty dla ludzi z zewnątrz — choć prawdę mówiąc, mogło stać się tak ze względu na wypadek, jaki spotkał Annę Reynolt podczas przyjęcia.

Kiedy Gonie wraz z trzema innymi reprezentantami mieszkańców LI szła ścieżką do chaty Naua, wygłosiła krytyczną uwagę o otoczeniu:

— Zatem nauczyli się w końcu robić deszcz. — Była to raczej niesiona wiatrem mgła, tak delikatna, że osiadała niczym rosa na włosach i rzęsach, tak delikatna, że brak ciążenia w niczym nie zmieniał jej charakteru.

Pham Trinli zachichotał cynicznie.

— Założę się, że to raczej sposób oczyszczania. Swego czasu widziałem mnóstwo takich parków, budowanych zazwyczaj przez Klientów, którzy mieli więcej pieniędzy niż rozumu. Śmiecie nie odróżniają sztucznego nieba od ziemi i powoli osiadają na wszystkim, więc po jakimś czasie masz niebo pełne śmieci.

Trud Silipan, który szedł obok niego, zauważył:

— Niebo wygląda na całkiem czyste.

Trinli spojrzał w górę. Szare chmury sunęły nisko nad ziemią w stronę drugiego brzegu jeziora. Część tego efektu była rzeczywista, część widoczna tylko na wideotapecie, oba elementy jednak łączyły się ze sobą tak doskonale, że Pham nie potrafił ich od siebie rozróżnić. Gonie Fong nie bawiła ta scena, wydawała się jednak naturalna i czysta.

— Tak — powiedział po chwili. — Muszę ci to przyznać, Trud. Twój Ali Lin to prawdziwy geniusz.

Silipan nadął się trochę.

— Nie tylko on. Liczy się koordynacja. Nad tym projektem pracuje ca ła grupa twardogłowych. Z każdym rokiem są coraz lepsi. Za jakiś czas nauczymy się nawet robić sztuczne fale na jeziorze.

Gonie spojrzała na Ezra Vinha i przewróciła oczami. Żaden z tych bufonów nie chciał przyznać, jak wiele zależało tu od współpracy wszystkich mieszkańców stacji — bardzo intratnej współpracy. Nawet jeśli grupmistrz nie wpuszczał tu już pospólstwa, to właśnie ono dostarczało jedzenia, gotowego drewna i żywych roślin.

Mgła tworzyła drobne wiry wokół chaty, a iluzja grawitacji została poddana ciężkiej próbie, kiedy goście chwiali się na wszystkie strony, sztucznie utrzymywani przy gruncie. Potem znaleźli się we wnętrzu chaty, ogrzewanej przez drwa płonące w wielkim kominku Tomasa Nau; Pham znów musiał przyznać, że i to zjawisko do złudzenia przypomina prawdziwy ogień. Grupmistrz zaprosił ich gestem do stołu konferencyjnego. Byli tam Nau, Brughel i Reynolt. Na tle okien i sączącego się przez nie szarego światła stały jeszcze trzy postacie. Jedną z nich była Qiwi.

— Witaj, Jau — powiedział Ezr. — Miło cię widzieć… z powrotem.

Rzeczywiście, byli to Jau i Rita.Tomas Nau rozjaśnił światła w pokoju.

Było tu równie jasno i ciepło jak w każdej cywilizowanej kwaterze, lecz ze względu na chłód i półmrok utrzymywany tak wielkim kosztem na zewnątrz ten wewnętrzny blask dawał radosne poczucie bezpieczeństwa.

Grupmistrz poczekał, aż zajmą miejsca, potem sam usiadł. Jak zwykle Nau wyglądał jak wcielenie szlachetnego i hojnego przywódcy. Ale mnie nie oszuka, pomyślała Gonie. Kiedy zdecydowała się wziąć udział w tej misji, miała już spore doświadczenie, handlowała z kilkunastoma 4kulturami Klientów na trzech światach. Klienci różnili się od siebie rozmiarami, kolorem skóry, wszystkim, co kryła w sobie ludzkość. Ich systemy społeczne były jeszcze bardziej zróżnicowane — tyranie, demokracje, demarchie. Zawsze jednak można było ubić z nimi interes. Wielki szef Nau był łajdakiem, ale łajdakiem, który rozumiał, że musi prowadzić interesy.

Qiwi dopilnowała tego jeszcze przed laty. Szkoda, że miał nad nimi przewagę fizyczną — to nie było częścią standardowego środowiska pracy Queng Ho. Handel stawał się ryzykowny, kiedy nie można uciec przed złymi ludźmi. Ale na dłuższą metę nawet to nie miało znaczenia.

Grupmistrz przywitał każdego z nich skinieniem głowy.

— Dziękuję, że zechcieliście tu przyjść. Powinniście wiedzieć, że to spotkanie transmitowane jest na żywo w naszej sieci, mam jednak na dzieję, że później podzielicie się z przyjaciółmi wrażeniami z pierwszej rę ki. — Uśmiechnął się szeroko. — Jestem pewien, że to będzie świetny te mat do rozmów w saloniku Benny’ego. To, co chcę wam przekazać, to wia domość niezwykle pomyślna, ale i stanowiąca wielkie wyzwanie. Otóż za rządca pilotów Xin powrócił właśnie z niskiej orbity Arachny. — Przerwał na moment. Założę się, że u Benny’ego jest teraz cicho jak w grobie. — A to, co tam odkrył, jest… interesujące. Jau, proszę. Opowiedz nam o tej mi sji. Jau podniósł się z miejsca odrobinę za szybko. Żona w porę złapała go za rękę, ustał więc na podłodze i zwrócił się do nich. Gonie bezskutecznie próbowała pochwycić spojrzenie Rity, ta jednak była skupiona wyłącznie na swoim mężu. Założę się, że trzymali ją wikapsule aż do powrotu Jau; tylkow ten sposób mogli zamknąć jej usta. Na twarzy Rity malował się wyraz ogromnej ulgi. Wiadomości, które miał przekazać im Jau, nie mogły być złe.

— Tak jest. Zgodnie z pańskimi instrukcjami wróciłem wcześniej na wachtę, by poprowadzić wyprawę na niską orbitę Arachny. — Kiedy Jau mówił, Qiwi rozdawała wszystkim wyświetlacz jakości Queng Ho. Gonie nie przepuściła takiej okazji i gdy Qiwi podeszła do niej, złożyła jej gestem ofertę kupna. Qiwi uśmiechnęła się i wyszeptała:

— Wkrótce!

Szefowie nie pozwalali zwykłym ludziom posiadać takich rzeczy. Może wreszcie i to się zmieni. Przez sekundę wyświetlacze synchronizowały się na wspólnym obrazie. Przestrzeń nad stołem zafalowała i zmieniła w widok LI. Daleko, za podłogą, znajdował się dysk świata Pająków.

— Moi piloci i ja wykorzystaliśmy do tego ostatnią sprawną szalupę.

— Z powierzchni Diamentów podniosła się złota nić, rysując obszerny łuk na niebie; jej czubek przesuwał się z coraz większą prędkością do góry, by po osiągnięciu połowy drogi zacząć stopniowo zwalniać. Potem w wy świetlaczu pojawił się widok z wnętrza szalupy; przed ich oczami rósł po woli dysk Arachny. Świat Pająków wydawał się niemal równie martwy i zimny jak wtedy, gdy przybyli tu pierwsi ludzie. Istniała jednak jedna zasadnicza różnica, na północnej półkuli migotały światła miast, siatka jasnych punktów różnej wielkości.

Z ciemności dobiegł donośny głos Phama Trinli.

— Założę się, że was zauważyli!

— Owszem, namierzyli nas. Pokaż radary obrony i satelity — rzucił Jau w powietrze. Wokół planety pojawiła się chmura niebieskich i zielonych kropek. Na ziemi rozkwitły kręgi białego światła, oznaczające miejsca omiatane przez radary wojskowe Pająków. — W przyszłości będzie to większy problem. Myślę, że…

Głos Annę Reynolt przerwał zarządcy pilotów w pół słowa.

— Moi ludzie wymazali wszystkie zapisy. Warto było podjąć to ryzyko.

— Ho, ho! To rzeczywiście musiało być coś strasznie ważnego.

— O tak, Pham. Zdecydowanie tak. — Jau stanął z boku obrazu i wsadził rękę głęboko w chmurę satelitów, oznaczając jednego z nich napisem SATELITA ROZPOZNAWCZY KINDRED 543 oraz danymi określającymi jego pozycję na orbicie. Zerknął w stronę Phama, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, jakby oczekiwał jakiejś reakcji. Numery opisujące pozycję satelity nic nie mówiły Gonie. Przechyliła się na bok, spojrzała na Trinlego zza krawędzi obrazu. Wyglądało na to, że stary oszust także nic nie rozumie, i że wcale nie bawi go uśmiech na twarzy Jau czy chichot Silipana.

Trinli spojrzał na obraz spod przymrużonych powiek.

— No dobrze. Więc zszedłeś na tę samą orbitę co satelita 543. — Ezr Vinh, który siedział obok Trinlego, wciągnął głośno powietrze, jakby uj rzał coś nieprawdopodobnego. To jeszcze bardziej zirytowało Trinlego. — Wystrzelony siedemset Ksekund temu, wspomaganie chemiczne, okres synchroniczny, wysokość… — Trinli zadławił się nagle własnym głosem. — Wysokość dwanaście tysięcy kilometrów! To musi być błąd.

. Jau uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Nie, to nie jest błąd. Właśnie dlatego postanowiłem przyjrzeć się temu bliżej.

Znaczenie tego odkrycia powoli zaczęło docierać do Gonie Fong. W dziale zaopatrzenia i usług zajmowała się głównie handlem i inwentaryzacją. Transport zawsze w dużej mierze decydował o cenie, a ona należała przecież do Queng Ho. Arachna była planetą terrestroidalną, z dobą długości dziewięćdziesięciu Ksekund. Orbita synchroniczna powinna znajdować się znacznie wyżej niż na poziomie dwunastu tysięcy kilometrów.

Nawet laik rozumiał, że ten satelita dokonuje cudu.

— Czy to sztuczna stabilizacja? — spytała. — Małe rakiety?

— Nie. Nawet rakiety strumieniowe nie mogłyby robić tęgo tak długo.

— Kaworyt — przemówił Ezr cichym, pełnym zdumienia głosem.

Jau skinął głową.

— Zgadza się. — Wydał jakąś komendę i wszyscy znów ujrzeli widok z wnętrza jego szalupy. — Bliższe badanie było dość trudne, zwłaszcza że 4nie chciałem pokazywać płomienia głównego silnika. Spaliłem więc kamery satelity, a potem natychmiast uruchomiłem symulację. Możecie to zobaczyć w obszarze wskaźnika. Prędkość zbliżeniowa spadła z pięćdziesięciu metrów na sekundę do wartości, przy której zatrzymaliśmy się względem siebie. Teraz jest jakieś pięć metrów nad nami. — W obszarze wskaźnika było coś kanciastego i czarnego, co poruszało się w górę i w dół, niczym jojo. Tajemniczy przedmiot zwolnił, zatrzymał się jakieś pięć metrów pod nimi, i ponownie ruszył do góry. Górna część satelity nie była czarna, lecz ciemnoszara. — Dobrze, zatrzymać obraz. Teraz macie dobry widok. Płaska budowa, prawdopodobnie żyrostabilizowana. Pancerz wielościenny kryje go przed radarami. Oprócz tej niesamowitej orbity całość nie różni się niczym od typowego satelity szpiegowskiego z tego okresu rozwoju cywilizacji… — Satelita znów zaczął się wznosić, tym razem jednak został przechwycony przez wysięgniki szalupy. — Tu właśnie zabraliśmy go na pokład. I wywołaliśmy eksplozję, która miała wytłumaczyć zniknięcie satelity.

— Dobra robota — oświadczył Pham Trinli, przyznając łaskawie, że Jau jest niemal równie dobry jak on.

— Ha. To było nawet trudniejsze, niż się wydaje. Przez cały czas musiałem uważać na moich fiksatów. Część z nich omal nie wpadła w panikę. Po prostu nie potrafili zrozumieć tych sprzeczności w dynamice.

— To się zmieni — przerwał mu Silipan radośnie. — Przeprogramujemy wszystkich pilotów.

Jau zgasił obraz i spojrzał groźnie na Silipana.

— Jeśli coś zepsujecie, w ogóle nie będziemy mieli pilotów.

Gonie nie miała ochoty wysłuchiwać ich bezsensownych kłótni.

— Ten satelita. Masz go tu? Jak Pająki to zrobiły?

Zauważyła, że Nau uśmiechnął się do niej.

— Myślę, że panna Fong trafiła w sedno sprawy. Pamiętacie te anomalie grawitacyjne na płaskowyżu? Krótko mówiąc, tamte informacje były prawdziwe. Wojskowi Kindred odkryli coś w rodzaju nazwijmy to antygrawitacją. Najwyraźniej zajmują się tym już od dziesięciu lat. Nie wiedzieliśmy o tym, bo sprawę przeoczył też wywiad Akord, a rozpoznanie Kindred nigdy nie szło nam najlepiej. Masa tego małego satelity wynosiła osiem ton, ale prawie dwie tony to okładzina kaworytowa. Pająki z Kindred wykorzystują tę niezwykłą substancję tylko po to, by zwiększyć masę wystrzeliwanych rakiet. Przygotowałem małą demonstrację…

— Zgaście ogień, wyłączcie wentylację — rzucił w powietrze. — Umilkł, a w pokoju zapanowała nagle głęboka cisza. Qiwi zamknęła okno, przez które do pokoju wpadała wilgoć znad jeziora. Sztuczne słońce przeświecało przez szpary między chmurami, od wody odbijały się smugi złotego światła. Gonie zastanawiała się przez moment, czy twardogłowi Naua są tak dobrzy, by wywołać ten efekt specjalnie na tę okazję. Prawdopodobnie.

Grupmistrz wyjął z koszuli małe pudełko, otworzył i wziął do ręki jakiś błyszczący przedmiot. Była to mała, kwadratowa płytka, pobłyskująca różnymi barwami w świetle sztucznego słońca.

— To jedna z płytek, którymi obłożono satelitę. Była tam też warstwa diod elektroluminescencyjnych, ale zdarliśmy ją. To, co zostało, to fragmen ty diamentu zanurzone w żywicy epoksydowej. — Położył płytkę na stole i skierował na nią światło ręcznej latarki. Wszyscy czekali w napięciu. A po chwili mały kwadracik uniósł się ponad stół. Najpierw wyglądało to jak ruch każdego przedmiotu umieszczonego w środowisku mikrograwitacji, luźny kawałek papieru niesiony przez strumień powietrza. Ale powietrze w poko ju stało. A w miarę jak upływały kolejne sekundy, płytka poruszała się co raz szybciej, leciała prosto do góry. Uderzyła w sufit — i już tam pozostała.

Przez kilkanaście sekund nikt się nie odzywał.

— Panie i panowie, przybyliśmy do OnOff w nadziei, że znajdziemy tu skarb. Jak dotąd poznaliśmy nowe zasady astrofizyki, opracowaliśmy nie co lepszy napęd okrętów kosmicznych. Biologia Pająków to kolejny skarb, także wystarczająco cenny, by pokryć koszty tej wyprawy i zapewnić nam godziwy zysk. Na początku jednak oczekiwaliśmy czegoś więcej. Mieli śmy nadzieję, że znajdziemy tu pozostałości rasy kosmicznej podróżują cej między gwiazdami. Cóż, po czterdziestu latach wydaje się, że odnie śliśmy sukces. Spektakularny sukces.

Może rzeczywiście lepiej się stało, że Nau nie zorganizował większego spotkania. Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Bóg jeden wiedział, jak wygląda to w saloniku Benny’ego. Wreszcie EzrowiVinhowi udało się zadać pytanie:

— Myślicie, że to Pająki stworzyły tę substancję?

Nau pokręcił głową.

— Nie. Kindred musieli wydobyć tysiące ton rudy, żeby wyprodukować tyle materiału.

— Wiedzieliśmy od lat, że Pająki ewoluowały tutaj, że nigdy nie miały techniki na wyższym poziomie — powiedział Trinli.

— Zgadza się. Ich archeolodzy nie mają żadnych solidnych dowodów na istnienie jakichś wcześniejszych cywilizacji. Ale to… ta substancja jest artefaktem, nawet jeśli tylko my tak ją postrzegamy. Automatyka Annę spędziła nad tym kilka dni. To skoordynowana matryca przetwarzająca.

— Mówiliście, że to produkt rafinacji miejscowych rud.

— Tak. Dlatego też wnioski wydają się jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Przez czterdzieści lat myśleliśmy, że diamentowy pył z Arachny to albo naturalne minerały, albo biologiczne szkielety. Teraz wydaje się, że to skamieniałe urządzenia przetwarzające. I przynajmniej część z nich ponownie podejmuje swą misję, kiedy znajduje się w większym skupieniu. W pewnym sensie przypominają nasze lokalizatory, tyle że są znacznie mniejsze i mają inny cel… zmieniają prawa fizyki w sposób, którego nawet nie zaczynamy rozumieć.

Trinli wyglądał tak, jakby ktoś uderzył go w twarz, jakby opadł nagle z sił i zapomniał o swej napuszonej pozie.

— Nanotechnika — powiedział cicho. — Marzenie.

— Co? Tak, jedno z Niespełnionych Marzeń. Do dzisiaj. — Grupmistrz spojrzał w górę, na płytkę przyklejoną do sufitu. Uśmiechnął się. — Istoty, które odwiedziły to miejsce, opuściły je miliony albo miliardy lat temu.

Wątpię, czy kiedykolwiek znajdziemy ich namioty albo worki ze śmieciami… ale ślady ich techniki są wSzędzie.

— Szukaliśmy kosmicznych podróżników, ale byliśmy zbyt mali i zobaczyliśmy tylko ich kostki. — Vinh oderwał spojrzenie od sufitu. — Może nawet to… — Machnął ręką w stronę okna, a Gonie zrozumiała, że mówi o ogromnych diamentach. — Może nawet to są artefakty.

Brughel przesunął się na swym krześle.

— Nonsens.To tylko diamentowe skały. — W agresywnym spojrzeniu, jakim potoczył po obecnych przy stole, kryła się jednak niepewność.

Nau zawahał się na moment, a potem zachichotał, uciszając swego zastępcę machnięciem ręki.

— Wszyscy zaczynamy się zachowywać jak postaci z bajki z Epoki Świtu. Fakty są naprawdę niezwykłe, nie trzeba dodawać do nich jakichś fantastycznych teorii. Dzięki temu, co już zdobyliśmy, nasza ekspedycja może okazać się najważniejszą w historii ludzkości.

I najbardziej zyskowną. Gonie poruszyła się na swym krześle i próbowała skatalogować wszystkie rzeczy, jakie mogliby wyprodukować przy użyciu tego błyszczącego materiału na suficie. W jaki sposób sprzedawaćnajlepiej coś takiego? Ile lat monopolu można by z tego wyciągnąć?

Grupmistrz wrócił jednak do praktyczniejszych spraw.

— Tak więc właśnie wyglądają te fantastyczne wieści. Na dłuższą metę jest to coś, co przekracza nasze najśmielsze marzenia. Na krótszą… cóż, sprawia trochę zamieszania w harmonogramie. Qiwi?

— Tak. Jak wiecie, Pająki dopiero za pięć lat będą miały dojrzałą, planetarną sieć komputerową, poprzez którą moglibyśmy skutecznie na nich wpływać.

Coś na tyle zaawansowanego, byśmy mogli to wykorzystać. Do dzisiaj Gonie Fong uważała, że będzie to największy skarb, jaki vywiozą z tych długich lat Wygnania. Co tam jakieś drobne poprawki w napędzie rakietowym czy nawet materiał biologiczny. Tam na dole był cały uprzemysłowiony świat, o kulturze zupełnie odmiennej od innych rynków. Gdyby sprawowali nad nim kontrolę albo nawet cieszyli się uprzywilejowaną pozycją handlową, przeszliby do legendy Queng Ho. Gonie doskonale to rozumiała. Z pewnością rozumiał to także Nau. No i Qiwi, choć w tej chwili mówiła o ideałach:

— Do tej pory myśleliśmy też, że dopiero za jakieś pięć lat Pająki bę dą potrzebowały naszej pomocy. Zakładaliśmy, że nie dojdzie wcześniej do wojny pomiędzy Kindred i Akord. Cóż… Myliliśmy się. Kindred brak przyzwoitej sieci komputerowej, ale mają kopalnie kaworytu. Ich satelity pozostają w ukryciu, ale tylko dla chwilowej korzyści. Wkrótce unowocześnią pociski. Widzimy także, że działają intensywnie na arenie politycznej, podporządkowują sobie mniejsze kraje i pchają je do konfrontacji z Akord. Nie możemy czekać z interwencją przez następne pięć lat.

— Są też inne powody, by przyspieszyć termin operacji — dodał Jau.

— Ze względu na kaworyt nie będziemy już mogli dłużej utrzymywać na szych działań w sekrecie. Pająki wkrótce opanują przestrzeń okołoplanetarną. Jeśli mają większe ilości tego… — wskazał kciukiem na błyszczącą płytkę — …mogą być nawet sprawniejsi od nas.

Rita coraz bardziej się niepokoiła.

— Chcesz powiedzieć, że ta Pedure może wygrać? Skoro musimy zmie nić harmonogram, to czas przestać bawić się w ciuciubabkę. Musimy wy korzystać nasz potencjał militarny i stanąć po stronie Akord.

Grupmistrz kiwał posępnie głową.

— Tak, masz trochę racji, Rito. Tam na dole są istoty, które darzymy szacunkiem, może nawet… — Machnął ręką, jakby odpychając od siebie sentymenty i skupiając się na rzeczywistości. — Ale jako wasz grupmistrz muszę trzymać się priorytetów. A najważniejszym priorytetem jest przetrwanie wszystkich ludzi w naszej małej grupie. Nie przeceniajcie tego, co tu stworzyliśmy. W rzeczywistości dysponujemy bardzo niewielkim potencjałem militarnym. — Zachodzące słońce nadało wodzie barwę złota, odbite od jego powierzchni promienie wypełniły pokój łagodnym ciepłem. — W rzeczywistości jesteśmy niemal wyrzutkami, oddalonymi od ludzkości bardziej niż ktokolwiek w historii. Naszym drugim priorytetem — związanym nierozerwalnie z tym pierwszym — jest zachowanie zaawansowanej cywilizacji przemysłowej Pająków, a więc także tworzących ją istot i ich kultury. Musimy działać bardzo ostrożnie. Nie możemy kierować się jedynie uczuciami… Ja też słucham przekładów. Myślę, że ludzie tacy jak Victory Smith i Sherkaner Underhill doskonale by nas zrozumieli.

— Ale oni mogą nam pomóc!

— Może. Skontaktowałbym się z nimi natychmiast, gdybyśmy mieli więcej informacji i lepszy dostęp do sieci. Jeślibyśmy jednak ujawnili się niepotrzebnie, moglibyśmy zjednoczyć ich wszystkich przeciwko nam albo sprowokować Pedure do natychmiastowego ataku na Akord. Musimy ich uratować, ale nie poświęcać przy tym siebie.

Rita nadal nie była przekonana. Ritser Brughel, ukryty w cieniu obok grupmistrza, spojrzał na nią groźnie. Młodszy grupmistrz nigdy nie zrozumiał do końca faktu, że stare emergenckie zasady muszą się zmienić. Fakt, że ktoś ośmielał się spierać z grupmistrzem, wprawiał go we wściekłość.

Bogu dzięki, że to nie on tu przewodzi. Nau był twardzielem, przebiegłym i bezwzględnym pomimo wszystkich tych miłych słów, ale można było się z nim dogadać.

Nikt nie przemawiał w obronie pozycji Rity, ta jednak spróbowała raz jeszcze.

— Wiemy, że Sherkaner Underhill jest geniuszem. On by to zrozu miał. Mógłby nam pomóc.

Tomas Nau westchnął.

— Tak, Underhill. Wiele mu zawdzięczamy. Bez niego musielibyśmy czekać na ostateczny sukces jeszcze dwadzieścia, a nie pięć lat. Ale oba wiam się… — Spojrzał przez stół na Ezra Vinha. — Ezr, ty wiesz o Underhillu i technologii Epoki Świtu więcej niż ktokolwiek inny. Co o tym my ślisz?

Gonie omal się nie roześmiała. Vinh do tej pory śledził konwersację niczym mecz tenisowy, teraz piłka uderzyła go prosto między oczy.

— Um. Tak. Underhill to niezwykła postać. Jest jak von Neumann, Einstein, Minsky, Zhang, kilkunastu geniuszy Epoki Świtu w jednym cie le. Ale być może jest tylko geniuszem w doborze absolwentów, których zatrudnia w swoim instytucie. — Vinh uśmiechnął się smutno. — Przykro mi, Rito. Dla ciebie i dla mnie Wygnanie trwało dziesięć czy piętnaście lat.

Underhill przeżył cały ten czas, sekunda po sekundzie. Według standar dów Pająków i ludzkich sprzed Ery Techniki jest już starszym człowie kiem. Obawiam się, że wkrótce wkroczy w wiek starczy. Przez całe życie odnosił coraz większe sukcesy, ale teraz trafił w ślepą uliczkę…To, co kie dyś było elastycznością, teraz zamieniło się w gąszcz zabobonów. Jeśli chcemy zrezygnować z przewagi, jaką daje nam ukrycie, powinniśmy chy ba skontaktować się z rządem Akord i załatwić to jak zwykły interes.

Vinh mógłby kontynuować, ale grupmistrz powiedział:

— Rito, szukamy rozwiązania najbezpieczniejszego dla wszystkich stron. Jeśli oznacza to, że będziemy musieli zdać się na łaskę Pająków, cóż, zrobimy to. Obiecuję. — Zerknął na prawo, a Gonie zrozumiała, że wia domość ta skierowana była przede wszystkim do Brughla. Nau milczał przez moment, ale nikt nie miał już nic do powiedzenia. Jego głos stał się bardziej rzeczowy. — Tak więc termin naszej interwencji przesunął się znacznie do przodu. Zostaliśmy do tego zmuszeni, ale muszę przyznać, że cieszę się z tego wyzwania. — Jego uśmiech rozbłysnął w świetle sztuczne go słońca. — Tak czy inaczej Wygnanie skończy się za rok. Możemy sobie pozwolić na większe zużycie zapasów. Ba, musimy to zrobić. Od tej pory aż do zakończenia operacji w świecie Pająków prawie wszyscy będą na wachcie.

Nareszcie.

— Rafineria zacznie pracować w pełnym cyklu. — Wszystkie głowy przy stole uniosły się raptownie. — Pamiętajcie, jeśli za rok nadal będzie my jej potrzebować, to znaczy, że przegraliśmy. Mamy przed sobą ogrom ną pracę, wiele przygotowań, musimy wykorzystać do maksimum nasz po tencjał. „Podziemna” gospodarka będzie miała dostęp do wszystkiego prócz najważniejszych elementów automatyki systemu bezpieczeństwa.

Tak! Gonie uśmiechnęła się przez stół do Qiwi, ta również odpowiedziała jej uśmiechem. Więc to miała na myśli, mówiąc „wkrótce”! Nau mówił jeszcze przez jakiś czas, nie tyle czyniąc jakieś szczegółowe plany, ile znosząc różne głupie zakazy, które przez tyle lat ograniczały ich działalność. Gonie czuła, jak z każdym zdaniem rośnie w niej entuzjazm. Możeuda mi się rozwinąć jakiś dochodowy biznes na planecie.

Spotkanie zakończyło się w niezwykle radosnej atmosferze. W drodze do wyjścia Gonie serdecznie uściskała Qiwi.

— Dzieciaku, udało ci się! — powiedziała cicho.

Qiwi tylko uśmiechnęła się do niej, ale takiego szerokiego uśmiechu Gonie nie widziała na jej twarzy od lat.

Później wszyscy czworo wspinali się z powrotem na wzgórze, oświetlani ostatnimi promieniami słońca. Gonie obejrzała się jeszcze raz za siebie, nim weszli między drzewa. Efekciarski ten park. Ale mimo wszystko był piękny, a ja miałam swój udział w jego stworzeniu. Za dalekimi chmurami widać było jeszcze skrawek zachodzącego słońca. Mogła to być manipulacja Naua albo przypadkowe działanie automatyki parku. Tak czy inaczej wyglądało to na dobrą wróżbę. Nau myślał, że może manipulować wszystkim. Gonie wiedziała, że z tej nagłej liberalizacji grupmistrz będzie chciał wycofać się później, gdy wyobraźnia i wolny handel wydadzą mu się zbyt ryzykowne. Ale Gonie była Queng Ho. Przez lata ona, Qiwi i Benny podkopywali powoli tę małą tyranię, aż niemal wszyscy Emergenci zostali „zepsuci” przez podziemny handel. Nau nauczył się już, że dzięki interesom można zwyciężać. Po otwarciu rynku Pająków przekona się też z pewnością, że powrót do tyranii nie przyniesie mu żadnych korzyści.

Drugie spotkanie Tomasa Nau odbyło się później tego samego dnia, na pokładzie „Niewidzialnej ręki”.Tutaj mogli rozmawiać spokojnie, z dala od niewinnych uszu.

— Dostałem raport Kala Omo, grupmistrzu. Od szpiegów. Oszukałeś prawie wszystkich.

— Prawie?

— Cóż, znasz Vinha. Ale i tak nie przejrzał wszystkiego, o czym mówiłeś. A Jau Xin wydaje się… niepewny.

Nau spojrzał pytająco na Annę Reynolt.

Odpowiedź Reynolt była szybka.

— Potrzebujemy xTna, grupmistrzu. To nasz jedyny zarządca pilotów.

Gdyby nie on, przepadłaby ta szalupa. Zafiksowani piloci stracili głowę, kiedy zobaczyli tę orbitę kaworytową. Nagle zmieniły się wszyitkie zasady, a oni po prostu nie radzili sobie z nową sytuacją.

— Dobrze, mamy więc jednego niedowiarka. — Rzeczywiście, nie mogli temu zaradzić. Xin był zbyt blisko wielu kluczowych operacji. Prawdopodobnie domyślał się prawdy o Masakrze Diema. — Nie możemy go uśpić, nie możemy go oszukać, a potrzebujemy go tam, gdzie poleje się 4najwięcej krwi. Ale… myślę, że Rita Liao będzie dobrym haczykiem. Ritser. Dopilnuj, by Jau wiedział, że jej zdrowie i życie zależy od jakości jego służby.

Ritser uśmiechnął się lekko i skinął głową.

Nau sam przejrzał raport Orno.

— Tak, poszło nam całkiem nieźle. Ale też mówienie ludziom tego, co chcą usłyszeć, to żadna sztuka. Chyba nikt nie zrozumiał, jakie są konse kwencje przesunięcia harmonogramu o pięć lat. Nie możemy przejąć kon troli nad Arachną poprzez sieć komputerową, a potrzebujemy nietknię tej ekologii przemysłowej na planecie. Ale przecież nie muszą w tym uczestniczyć wszyscy mieszkańcy. W tej chwili… — Nau zerknął do ostat nich raportów fiksatów Reynolt — siedem państw na Arachnie dysponuje bronią atomową. Cztery mają całkiem spore arsenały, a trzy systemy na prowadzające.

Reynolt wzruszyła ramionami.

— Sprowokujemy więc wojnę.

— Tak, precyzyjnie ograniczoną wojnę, taką, która pozostawi światowy system finansów nietknięty i pod naszą kontrolą. — Ćwiczenia w zarządzaniu katastrofą.

— A Kidnred?

— Chcemy, żeby przetrwali, oczywiście, ale tak słabi, byśmy mogli ich w pełni kontrolować. Powiedzmy, że nieco bardziej „dopisze im szczęście”.

Reynolt kiwała głową.

— Tak. Możemy to wszystko urządzić. Kraje z południa •mają pociski dalekiego zasięgu, ale poza tym zostają w tyle; większość ich mieszkań ców hibernuje się podczas Ciemności. Boją się tego, co mogą im zrobić zaawansowane potęgi. Wielebna Pedure zamierza to wykorzystać. Może my jej trochę pomóc… — Annę mówiła przez dłuższy czas o tym, jakie oszu stwa i podstępy należy zastosować, które miasta można bezpiecznie znisz czyć, jak zachować te zasoby Akord, którymi nie dysponowało Kindred.

Większość zniszczeń zostanie dokonana przez same Pająki, co ze wzglę du na żałosny stan uzbrojenia Emergentów było bardzo pożądane… Brughel obserwował Reynolt z rozbawieniem i podziwem. Beznamiętna i spo kojna jak zawsze, ale tak jak i jego cechowało ją okrucieństwo.

Annę Reynolt była młodą kobietą, kiedy Emergenci przybyli na Frenk.

Gdyby historię tej wojny spisywała druga strona, jej imię przeszłoby do historii. Po kapitulacji armii frenkijskiej partyzanci Annę Reynolt walczyli jeszcze przez długie lata i wyrządzili wiele szkód. Nau widział szacunki wywiadu; działania Reynolt potroiły koszty inwazji. To ona stworzyła od podstaw ruch oporu na Frenk i o mały włos nie pokonała emergenckich sił ekspedycyjnych. A gdy wreszcie poniosła ostateczną klęskę… cóż, takich wrogów należy pozbywać się jak najszybciej. Alan Nau zauważył jednak, że ten wróg był kimś wyjątkowym. Fiksacja umiejętności związanych z zarządzaniem ludźmi stanowiła zazwyczaj beznadziejne przedsięwzięcie. Fiksacja ze swej natury wykluczała wrażliwość i wyczucie potrzebne do umiejętnego kierowania zasobami ludzkimi. A jednak… Reynolt była młoda, niezwykle inteligentna, oddana bez reszty jednej idei. Jej fanatyczny opór przypominał zachowanie twardogłowego skupionego wyłącznie na swojej specjalności. A gdyby tak udało się ją zafiksować?

Pomysł wuja Alana okazał się strzałem w dziesiątkę. Jedyną specjalnością akademicką Reynolt była literatura starożytna, ale fiksacja objęła subtelniejsze umiejętności jej przypadkowej kariery: dowodzenie, planowanie, strategię. Alan nie chwalił się nikomu swoim odkryciem, ale wykorzystywał tę wyjątkową fiksatkę przez kolejne dekady. To właśnie jej umiejętności pomogły Alanowi umocnić się na pozycji dominującego grupmistrza reżimu. Annę była bardzo wyjątkowym prezentem dla ulubionego bratanka…

Choć Tomas nigdy nie przyznałby się do tego Ritserowi Brughlowi, czasami, gdy patrzył w bladoniebieskie oczy Reynolt… przechodził go zimny dreszcz. Przez sto lat swego życia Annę Reynolt pracowicie niszczyła wszystko, co było dla niej najważniejsze, nim została fiksatką. Gdyby chciała wyrządzić mu krzywdę, zrobiłaby to bez trudu. Na tym właśnie jednak polegało piękno fiksacji i dlatego właśnie Emergencja musiała zwyciężyć. Dzięki fiksacji można było wykorzystywać umiejętności danej osoby, nie troszcząc się przy tym o nią samą. Przy odpowiednim zarządzaniu, zainteresowania i lojalność twardogłowego skupiały się wyłącznie na jego specjalności i właścicielu.

— Dobrze, niech twoi ludzie się tym zajmą, Annę. Masz rok. Prawdopodobnie podczas ostatnich Ksekund będzie nam potrzebny jeden duży okręt na orbicie.

— Trzeba przyznać, że na Arachnie wszystko układa się po naszej myśli — zauważył Ritser. — W Kindred całym państwem kierują dwie czy trzy osoby. Będziemy wiedzieć, do kogo się zwracać, kiedy zaczniemy wydawać rozkazy. W tym przeklętym Akord…

— To prawda. W Akord jest zbyt wiele autonomicznych ośrodków władzy; ten ich niesuwerenny król to jeszcze większa głupota niż demokracja. — Nau wzruszył ramionami. — To nie tyle szczęście, ile rozsądny wybór.

Musimy brać to, co będziemy mogli skutecznie kontrolować. Bez kaworytu mielibyśmy jeszcze pięć lat. Do tego czasu Akord dorobiłby się już dojrzałej sieci, a my moglibyśmy przejąć wszystko bez jednego wystrzału.

Oczywiście oficjalnie nadal mam nadzieję, że uda nam się to zrobić.

Ritser pochylił się do przodu.

— To właśnie będzie nasz największy problem. Kiedy ludzie zorientują się, że chcemy usmażyć trochę Pająków i że ich najlepsi przyjaciele będą głównym daniem…

— Oczywiście. Ale jeśli umiejętnie to zaaranżujemy, wszystko będzie wyglądać jak nieunikniona tragedia, coś, co bez nas skończyłoby się jeszcze gorzej.

— To będzie trudniejsze nawet niż ta historia z Diemem. Żałuję, że zwiększyłeś Handlarzom dostęp do zasobów.

— To nieuniknione, Ritser. Potrzebujemy ich geniuszu logistycznego.

Ale nie dam im pełnego dostępu do sieci. Obudzimy wszystkich twoich szpiegów, będziemy prowadzić bardzo intensywny monitoring. W razie potrzeby może dojść do kilku śmiertelnych wypadków. — Spojrzał na Annę.

— A skoro mówimy o wypadkach… Czy jest jakiś postęp w twoim śledztwie? — Minął już niemal rok, odkąd Annę miała wypadek w klinice MRI.

Rok i żadnego śladu działalności wroga. Oczywiście dowody zgromadzone przed tym czasem też nie były szczególnie przekonujące.

Ale Annę Reynolt była nieugięta.

— Ktoś manipuluje naszymi systemami, grupmistrzu, zarówno lokalizatorami, jak i twardogłowymi. Dowody to wiele drobnych wydarzeń, coś, czego nie da się ująć w słowa. Ale ten ktoś jest coraz agresywniej szy… A ja jestem już bardzo blisko rozwiązania tej sprawy, może równie blisko jak wtedy, gdy mnie uciszył.

Annę nigdy nie wierzyła w teorię, że to głupia pomyłka spowodowała jej wypadek. Rzeczywiście jednak była wtedy rozstrojona, tyle że tak lekko, iż umknęło to nawet jego kontroli. Jak bardzo mam być podejrzliwy? Annę oczyściła Ritsera z wszelkich zarzutów związanych z tą historią.

— Więc kto to może być?

— Znasz listę podejrzanych. Pham Trinli nadal jest na pierwszym miejscu. Przez wszystkie te lata wyciągał informacje od moich techników. I to on zdradził nam sekret lokalizatorów Queng Ho.

— Ale miałaś dwadzieścia lat, żeby je zbadać.

Annę zmarszczyła brwi.

— Ich zachowanie jest niezwykle złożone, do tego dochodzą kwestie budowy fizycznej. Daj mi jeszcze trzy lub cztery lata.

Nau zerknął na Brughla.

— Twoje zdanie?

Wicegrupmistrz uśmiechnął się szeroko.

— Już to przerabialiśmy. Trinli jest użyteczny, a my mamy na niego ha ka. To spryciarz, ale nasz spryciarz.

To prawda. Trinli mógł wiele zyskać przy Emergentach i stracić jeszcze więcej, gdyby Queng Ho poznali kiedykolwiek jego zdradziecką przeszłość. Wachta po wachcie stary lis przechodził pomyślnie wszystkie testy Naua, i przez to stawał się także coraz bardziej przydatny. Analizując przeszłość, Nau przekonał się, że Trinli zawsze był niezwykle przebiegły.

Oczywiście to stanowiło najsilniejszy dowód przeciwko niemu. A niech toPlaga…

— Dobrze. Ritser, chcę, żebyś razem z Annę ustawił wszystko tak, by śmy w razie potrzeby mogli natychmiast dopaść Trinlego i Vinha. Jau Xin musi pozostać żywy bez względu na okoliczności. A gdyby próbował zro bić coś głupiego, zawsze możemy przypomnieć mu o Ricie.

— A co z Qiwi Lisolet? — Twarz Ritsera pozostawała obojętna, grupmistrz wiedział jednak, że pod tą maską kryje się uśmieszek satysfakcji.

— Och, jestem pewien, że Qiwi wkrótce wszystkiego się domyśli; będziemy musieli czyścić jej pamięć jeszcze kilkakrotnie, nim dojdzie do ostatecznego kryzysu. — Jeśli jednak dopisze im szczęście, będą mogli wykorzystywać ją do samego końca. — No dobrze. To były szczególne wypadki, ale jeśli będziemy mieli pecha, prawie każdy domyśli się prawdy. Dlatego nadzór i gotowość do natychmiastowej akcji są teraz naszymi priorytetami. — Skinął głową na wicegrupmistrza. — Zapowiada się trudny i pracowity rok. Handlarze to kompetentni, energiczni ludzie. Będziemy potrzebowali ich wszystkich aż do rozpoczęcia akcji — i wielu z nich, kiedy już ją zakończymy. Zrezygnujemy z ich pomocy tylko podczas samego przejęcia. Wtedy pozostaną tylko obserwatorami.

— A my opowiemy ich historyjkę o tym, jak bardzo staraliśmy się zapobiec wojnie pomiędzy Pająkami. — Ritser uśmiechnął się zadowolony z tego wyzwania. — Podoba mi się to.

Przygotowali ogólny plan. Annę i jej fiksaci mieli zająć się szczegółami. Ritser miał rację; to było trudniejsze niż Masakra Diema. Z drugiej strony, jeśli uda im się utrzymać tę iluzję do samego przejęcia… to może wystarczyć. Kiedy przejmie już kontrolę nad Arachną, będzie mógł wybierać spośród Pająków i Queng Ho, zatrzymywać tylko tych najlepszych z obu światów. Potem pozbędzie się reszty. Ta perspektywa była chłodną oazą na krańcu jego długiej podróży.

Czterdzieści pięć

Znów ogarnęła ich Ciemność. Hrunkner niemal czuł na ramionach ciężar tradycyjnych wartości. Dla tradycjonalistów — a w głębi serca zawsze do nich należał — był czas narodzin i czas śmierci; rzeczywistość zawierała się w cyklach. A największym cyklem był zawsze cykl słońca.

Hrunkner przeżył już dwie Jasności. Był starym koberem. Gdy nastała poprzednia Ciemność, czuł się jeszcze młody. Toczyła się wtedy wojna, nikt nie wiedział, czy ich kraj przetrwa do następnej Jasności. A teraz? Na całym świecie dochodziło do mniejszych wojen. Nie wybuchła jednak ta największa. Gdyby tak się stało, część odpowiedzialności spadłaby na Hrunknera. A gdyby miało do niej nie dojść — cóż, lubił myśleć, że i to jest po części jego zasługą.

Tak czy inaczej wielkie cykle należały już do przeszłości. Hrunkner skinął na kaprala, który otworzył przed nim drzwi. Wyszedł na pokryte szronem kamienie. Nosił ciężkie buty, dodatkowe narzuty i rękawy. Mróz gryzł go w czubki rąk, palił drogi oddechowe, choć używał ogrzewacza powietrza. Wzgórza otaczające Princeton chroniły miasto przed największymi opadami śniegu; dzięki temu oraz dzięki położeniu w głębokiej dolinie rzeki Princeton odradzało się cykl po cyklu. To było jednak późne popołudnie letniego dnia, a Hrunkner musiałby się mocno natrudzić, by odszukać na niebie blady dysk słońca. Świat pożegnał już łagodne Lata Gaśnięcia, a nawet Wczesną Ciemność. Stał teraz na krawędzi termicznego załamania, coraz słabsze burze krążące w atmosferze wyciągały z powietrza resztki wody — otwierając drogę jeszcze większym mrozom i ostatecznej martwocie.

Podczas poprzednich pokoleń wszyscy prócz żołnierzy byliby już w swoich otchłaniach. Nawet podczas jego generacji, w trakcie Wielkiej Wojny, tylko najbardziej wytrwali wojownicy walczyli jeszcze w tunelach.

Tym razem — cóż, dokoła aż roiło się od żołnierzy. Hrunkner miał własną eskortę wojskową. Nawet ochroniarze wokół domu Underhilla nosili teraz mundury. Lecz nie byli to strażnicy strzegący rezydencji przed złodziejami zapasów. W Princeton roiło się od ludzi. Nowe osiedla Czasów Ciemności były zajęte do ostatniego miejsca. Miasto żyło intensywniej niż kiedykolwiek.

A nastroje? Strach bliski paniki, dziki entuzjazm, często jednocześnie u tych samych ludzi. Interesy kwitły. Zaledwie dwa dni wcześniej Prosperity Software zakupiło pakiet kontrolny akcji Banku Princeton. Bez wątpienia przejęcie to poważnie nadwątliło rezerwy finansowe Prosperity i rzuciło ich na zupełnie nieznane wody — skąd programiści mieli znać się na bankowości? Było to szalone przedsięwzięcie, a jednocześnie odzwierciedlało ducha tych czasów.

Ochroniarze Hrunknera musieli przepychać się przez tłum przed wejściem do Domu na Wzgórzu. Nawet na granicach wytyczonych przez ochronę stali reporterzy z małymi, czterobarwnymi kamerami zawieszonymi pod balonami z helem. Nie mieli pojęcia, kim jest Hrunkner, widzieli jednak strażników i kierunek, w którym zmierza.

— Proszę pana, czy może nam pan powiedzieć…

— Czy Zjednoczona Republika Południa zerwie traktaty? — Ten pociągnął za sznurek balonu, ściągając kamerę tak, że zawisła tuż nad oczami Hrunknera.

Unnerby ostentacyjnie wzruszył ramionami.

— Skąd mam wiedzieć? Jestem tylko zwykłym sierżantem. — Rzeczy wiście, nadal był sierżantem, lecz w jego przypadku ranga nie miała żad nego znaczenia. Unnerby był jedną z tych tajemniczych postaci bez ran gi i nominalnej władzy, które miały na swe usługi całą machinę wojsko wej biurokracji. Jako młody człowiek stykał się czasem z takimi ludźmi.

Wydawali mu się równie odlegli i nieosiągalni jak sam Król. Teraz… teraz był tak zajęty, że musiał liczyć każdą minutę wizyty u przyjaciela, dbając, by odwiedziny nie zaburzyły napiętego harmonogramu, od którego mo gły zależeć fosy jego kraju.

Oświadczenie powstrzymało reporterów na tyle skutecznie, że jego zespół zdążył wybiec na górę schodów. Mimo to nie mógł liczyć, że o nim zapomną. Unnerby widział, jak reporterzy znów gromadzą się pod schodami. Jutro jego nazwisko znajdzie się już na ich liście. Ach, gdzież te czasy, kiedy wszyscy myśleli, że Dom na Wzgórzu jest tylko placówką uniwersytetu. W ostatnich latach nie udało się zachować tajemnicy. Prasa uważała, że wie teraz wszystko o Sherkanerze.

Za drzwiami z pancernego szkła nie było już intruzów. Nagle zrobiło się cicho i zdecydowanie za ciepło na kurtki i nogawice. Kiedy Unnerby ściągał ubranie, zobaczył Underhilla i jego robaka przewodnika stojących tuż za rogiem, poza zasięgiem wzroku reporterów. Dawniej Sherk wyszedłby przed dom, by go przywitać. Nawet kiedy był u szczytu swej radiowej sławy, bez wahania wychodził na zewnątrz. Teraz jednak to ochrona dyktowała mu, co ma robić.

— Witaj Sherk, przyjechałem. — Zawsze przyjeżdżam, kiedy mnie wzywasz. Przez dziesięciolecia każdy nowy pomysł Sherka wydawał się bardziej szalony od poprzedniego — i raz za razem zmieniał świat. Powoli jednak zmieniał się i sam Sherk. Generał przekazała mu pierwsze ostrzeżenie, w Calorice, pięć lat temu. Potem pojawiały się plotki. Sherkaner wycofał się z aktywnych badań. Najwyraźniej jego prace nad antygrawitacją utknęły w martwym punkcie, a tymczasem Kindred wystrzeliwali kolejne satelity, na miłość Boską!

— Dzięki, Hrunk. — Uśmiechnął się szybko, nerwowo. — Junior powiedziała mi, że będziesz w mieście i…

— Mała Victory? Jest tutaj?

— Tak! Gdzieś w budynku. Spotkasz się z nią. — Sherk poprowadził Hrunknera i jego ochroniarzy w głąb korytarza, opowiadając po drodze o Małej Victory i innych dzieciach, o badaniach Jirliba i podstawowym szkoleniu najmłodszej dwójki. Hrunkner próbował wyobrazić sobie, jak teraz wyglądają. Minęło siedemnaście lat od porwania… odkąd po raz ostatni widział kobliki.

Tworzyli dziwaczny pochód zmierzający w dół holu; robak przewodnik prowadził Sherkanera, ten zaś Unnerby’ego i jego ochroniarzy. Underhill miał tendencję do skręcania w lewo, Mobiy musiał więc stale naprowadzać go na właściwy kierunek. Boczna dysbadyzja Sherka nie była chorobą umysłową; podobnie jak drżenie kończyn stanowiła zaburzenie nerwowe. Spacer w Ciemności uczynił z niego jeszcze jedną ofiarę Wielkiej Wojny. Teraz Sherk wyglądał i mówił jak ktoś starszy o jedno pokolenie.

Sherkaner zatrzymał się przy windzie; Unnerby nie widział jej tutaj podczas poprzednich wizyt…

— Patrz teraz, Hrunk… Naciśnij dziewiątkę, Mobiy. — Robak wycią gnął jedną ze swych długich, owłosionych przednich nóg. Przez sekundę trzymał ją w powietrzu, niezdecydowany, potem wcisnął guzik z cyfrą „9” przy drzwiach windy. — Mówią, że żadnego robaka nie można nauczyć li czyć. Mobiy i ja pracujemy nad tym.

Hrunkner zostawił swą asystę przy drzwiach, Tylko we dwójkę — w trójkę, licząc Mobiya — wyjechali na górę. Sherkaner wyraźnie się odprężył, drżenie nieco zelżało. Poklepał Mobiya po grzbiecie, zwalniając nieco smycz.

— To, co chcę ci powiedzieć, musi zostać tylko między nami, sierżancie.

Unnerby zamienił się w słuch.

— Moi asystenci to ludzie godni zaufania, Sherk. Widzieli rzeczy, których…

Underhill podniósł rękę. Jego oczy błyszczały w świetle lampy. Te oczy wydawały się pełne tego samego geniuszu, który niegdyś nieustannie zaskakiwał Hrunka.

— To jest… coś innego. To coś, co chciałem powiedzieć ci już dawno.

Teraz sytuacja jest już tak napięta…

Winda zwolniła i zatrzymała się, drzwi rozsunęły się bezszelestnie.

Sherkaner wywiózł ich na sam szczyt wzgórza.

— Mam tu swoje biuro. Kiedyś używała go Junior, ale teraz została powołana do wojska i wspaniałomyślnie zgodziła się mi je odstąpić!

Korytarz znajdował się kiedyś na dworze; Hrunkner pamiętał go jako ścieżkę z widokiem na mały park dla dzieci. Teraz przejście okrywało grube szkło, dość silne, by utrzymać ciśnienie nawet wtedy, kiedy atmosfera ulegnie zestaleniu.

Zaszumiały cicho silniki elektryczne, a drzwi rozsunęły się przed nimi na boki. Sherkaner zaprosił przyjaciela do środka. Z wysokich okien rozciągał się widok na miasto. Mała Victory miała bardzo przyjemny pokój, teraz zamieniony w rupieciarnię Sherkanera. W rogu stał pocisk przerobiony na dom dla lalek i grzęda dla Mobiya. Najwięcej miejsca zajmowały jednak obudowy procesorów i wysokiej jakości monitory. Wyświetlane na nich obrazy ukazywały pejzaże z Mountroyal w kolorach, które Hrunk widział dotąd tylko w naturze. A mimo to obrazy te wydawały się surrealistyczne; ocienione leśne doliny z kraciastymi półtonami. Śnieżna burza i erupcja góry lodowej, wszystko w kolorach lawy. To było graficzne szaleństwo… głupia wideomancja. Hrunkner zatrzymał się i machnął na monitory.

— Jestem pod wrażeniem, ale te obrazy chyba nie są dobrze wykalibrowanc, Sherk.

— Och, są, i to bardzo dobrze… — Sherk wszedł na grzędę i patrzył przez chwilę na obrazy. — He. Te kolory rzeczywiście są dziwne; po jakimś czasie przestajesz zwracać na to uwagę… Hrunkner, czy nie wydawało ci się nigdy, że nasze obecne problemy są poważniejsze niż powinny?

— Skąd miałbym to wiedzieć? Wszystko jest teraz nowe. — Unnerby westchnął ciężko. — Tak, wydaje się, że cały świat zmierza prosto do piekła.

Ta historia z Południem to spełnienie naszych najgorszych koszmarów.

Mają broń jądrową, co najmniej dwieście głowic, i systemy naprowadzające.

Doprowadzili się do bankructwa, próbując dotrzymać kroku bogatszym państwom.

— Doprowadzili się do bankructwa tylko po to, by zabić całą resztę?

Trzydzieści pięć lat temu Sherk ogarniał całą sytuację, przynajmniej w ogólnym zarysie. Teraz zadawał głupie pytania.

— Nie — odparł Unnerby, niemal udzielając mu wykładu. — Przynajmniej nie tak to się zaczęło. Próbowali stworzyć przemysłową i rolniczą bazę, która mogłaby pozostać aktywna przez całą Ciemność. Nie udało im się.

Mają jedynie dość środków, by utrzymać kilka miast i jedną czy dwie dywizje wojska. W tej chwili na Południu jest tak zimno, jak w reszcie świata będzie dopiero za pięć lat. Na biegunie południowym już powstają suche huragany. — Republika Południa nigdy nie była dobrym miejscem do życia; jedynie przez kilka lat Środkowej Jasności panowały tam warunki umożliwiające uprawę roli. Kontynent ten krył jednak ogromne złoża mineralne. Przez ostatnie pięć pokoleń Południowcy wykorzystywali północne korporacje górnicze, z każdym cyklem na coraz większą skalę.

Lecz podczas tego pokolenia na Południu powstało suwerenne państwo, którego władcy bardzo obawiali się Północy i nadchodzącej Ciemności. — Wydali tyle na próby stworzenia elektrowni jądrowych, że nie mają nawet zapasów w swoich otchłaniach.

— A Kindred torpeduje wszelkie próby porozumienia.

— Oczywiście. — Pedure była geniuszem. Morderstwa, szantaż, umiejętne podsycanie lęków i fobii. Mistrzyni wszelkich odmian zła. Teraz rząd Południa uznał, że to Akord planuje napaść na nich podczas Ciemności.

— Dziennikarze mają rację, Sherk. Południowcy mogą nas zaatakować.

Hrunkner spojrzał poza kolorowe monitory Sherkanera. Rozciągał się stąd widok na całe Princeton. Niektóre budynki — takie jak Dom na Wzgórzu — nadawały się do zamieszkania przez całą Ciemność, nawet wtedy, gdy powietrze ulegało kondensacji. Mogły utrzymać ciśnienie, miały też odpowiednio przygotowane łącza zasilające. Większość miasta kryła się pod ziemią. Wymagało to piętnastu lat budowlanego szaleństwa, ale teraz wszystkie miasta Akord były przygotowane do Ciemności, a ich mieszkańcy mogli prowadzić normalne życie. Żyli jednak tuż pod powierzchnią; wojna jądrowa zabiłaby wszystkich w ciągu kilku minut.

Przedsiębiorstwa, w których tworzeniu miał swój udział Hrunkner, czyniły cuda… A teraz jesteśmy narażeni na klęskę bardziej niż kiedykolwiek. Potrzebowali kolejnych cudów. Hrunkner i miliony innych zmagali się z tymi niemożliwymi do spełnienia żądaniami. Przez ostatnie trzydzieści dni Hrunkner sypiał po trzy godziny na dobę. By spełnić prośbę Underhilla i przyjechać doń z wizytą, musiał zrezygnować z jednego spotkania i jednej inspekcji. Przyszedłem tu, bo jestem lojalny… czy może mam nadzieję, żeSherk uratuje nas wszystkich?

— Czy nie myślałeś kiedyś, że może… że może ktoś inny jest odpowiedzialny za nasze problemy?

— Do diabła, Sherk, niby kto?

Sherkaner usadowił się lepiej na grzędzie i przyciszonym głosem powiedział szybko:

— Obcy z zewnętrznej przestrzeni. Są tutaj od Nowego Słońca. Wi dzieliśmy ich w Ciemności, Hrunkner. Te światła na niebie, pamiętasz?

Mówił dalej, tonem tak niepodobnym do tonu Underhilla z dawnych czasów. Underhill sprzed lat przedstawiał swe teorie z przebiegłą lub wyzywającą miną. Teraz mówił w pośpiechu, jakby bał się, że ktoś go powstrzyma… albo mu zaprzeczy? Ten Underhill mówił jak człowiek… zdesperowany, chwytający się fantazji.

Po chwili Sherk zrozumiał, że stracił swoją publiczność.

— Nie wierzysz mi, prawda, Hrunk?

Hrunkner skulił się na swojej grzędzie. Jakie środki utopiono już w tej straszliwej bzdurze? Istnienie innych światów — życia na innych światach — było jednym z najstarszych, najbardziej szalonych pomysłów Underhilla.

Teraz, po latach milczenia, znów do niego wracał. Hrunk znał dobrze generał Smith, wiedział, że zareagowałaby na te opowieści podobnie jak on.

Świat stał na krawędzi katastrofy. Nie było czasu ani miejsca na spełnianie zachcianek biednego Sherkanera. Z pewnością generał nie pozwalała, by zawracał jej głowę głupstwami.

— To jak wideomancja, prawda, Sherk? — Przez całe życie czyniłeś cuda. Teraz potrzebujesz ich bardziej niż kiedykolwiek. A jedyne, co ci zostało,to zabobony.

— Nie, nie, Hrunk. Wideomancja to tylko środek, przykrywka, by obcy się nie zorientowali. Pokażę ci coś! — Ręce Sherkanera uderzały w klawiaturę. Obrazy na monitorach zadrżały, zaczęły zmieniać się kolory. Na jednym z krajobrazów zima zastępowała powoli lato. — To zajmie tylko chwilę. — Underhill przechylił głowę w stronę maleńkich monitorów, niewidocznych dla Hrunknera. Jego ręce stukały niecierpliwie w klawiaturę. — Ty bardziej niż ktokolwiek zasługujesz, by o tym wiedzieć, Hrunk. Zrobiłeś dla nas tak wiele — mógłbyś zrobić znacznie więcej, gdybyśmy cię wcześniej wtajemniczyli. Ale generał…

Obraz na monitorze zmieniał się coraz szybciej, pejzaż zniknął w chaosie barw. Minęło kilka sekund.

Nagle Sherkaner wydał z siebie okrzyk zdumienia i rozczarowania.

Obraz widoczny na monitorze był rozpoznawalny, choć obejmował mniejsze pasmo niż poprzednio. Wyglądało to na standardowy ośmiobarwny strumień wideo. Mieli przed sobą widok z kamery umieszczonej w biurze Victory Smith w Dowództwie Lądowym. Po sekundzie mogli się przekonać, że choć nie najlepszej jakości, był to całkiem rzeczywisty obraz; generał Smith patrzyła na nich zza swojego biurka. Wokół niej piętrzyły się papiery. Gestem wyprosiła z pokoju swego asystenta i ponownie spojrzała na Underhilla i Unnerby’ego.

— Sherkaner… przyprowadziłeś Hrunknera Unnerby’ego do swojej pracowni. — Mówiła ostrym, gniewnym głosem.

— Tak, ja…

— Myślałam, że już o tym rozmawialiśmy, Sherkaner. Możesz bawić się swoimi zabawkami, ile tylko chcesz, ale nie przeszkadzaj ludziom, którzy mają prawdziwą pracę do wykonania.

Hrunkner nigdy nie słyszał, by generał używała takiego tonu w rozmowie z Underhillem. Oddałby wszystko, byle nie być świadkiem tej roznfowy.

Underhill jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Kręcił się na grzędzie, składał ręce w błagalnym geście. Wreszcie wyjąkał:

— Tak, kochanie.

Generał Smith skinęła głową i zwróciła się do Hrunknera.

— Przepraszam za kłopot, sierżancie. Jeśli potrzebuje pan transportu…

— Dziękuję, pani generał, niewykluczone, że będę musiał skorzystać z tej propozycji. Skontaktuję się z lotniskiem i oddzwonię do pani.

— Dobrze. — Obraz z Dowództwa Lądowego zniknął.

Sherkaner pochylił głowę i oparł ją na konsoli. Ręce i nogi trzymał nieruchomo przyciągnięte do siebie. Robak przysunął się bliżej, trącił go pytająco.

Unnerby podszedł do niego.

— Sherk? — spytał cicho. — Wszystko w porządku? Underhill milczał przez chwilę. Potem podniósł głowę.

— Nic mi nie będzie. Przepraszam, Hrunk.

— Ja… um, Sherk… muszę już iść. Mam ważne spotkanie… — Nie by ło to do końca prawdą. Tak czy inaczej nie zdążyłby ani na spotkanie, ani na inspekcję. Prawda przedstawiała się tak, że miał wiele innych waż nych spraw do załatwienia. Dzięki pomocy Smith być może uda mu się wydostać z Princeton dość szybko, by nadgonić harmonogram.

Underhill zszedł niezdarnie ze swojej grzędy i pozwolił, by Mobiy prowadził go za sierżantem. Kiedy rozsunęły się przed nimi drzwi, Sherkaner wyciągnął rękę i lekko pociągnął Hrunknera za rękaw. Znów jakieśbzdury?

— Nigdy się nie poddawaj, Hrunk. Zawsze jest jakieś wyjście, jak dawniej. Zobaczysz.

Unnerby skinął głową, wymamrotał jakieś przeprosiny i uciekł z pokoju. Kiedy szedł oszklonym korytarzem w stronę windy, Sherkaner stał z Mobiyem przy wejściu do swej pracowni. Dawniej odprowadziłby go na dół, do samego wyjścia. Teraz jednak jakby zrozumiał, że coś się między nimi zmieniło. Kiedy zamykały się drzwi windy, Unnerby widział, jak jego stary przyjaciel uśmiecha się doń nieśmiało.

Potem zniknął mu z oczu, a winda ruszyła w dół. Unnerby poddał się na moment smutkowi i wściekłości. Zabawne, jak często te dwa uczucia łączą się ze sobą. Słyszał różne plotki o Sherkanerze, wolał im jednak nie dowierzać. Podobnie jak Sherkaner chciał, by pewne rzeczy były prawdą i ignorował objawy świadczące o czymś przeciwnym. W odróżnieniu od 4Sherka Hrunkner Unnerby nie umiał ignorować ich obecnej sytuacji. Tak więc ten najgorszy kryzys trzeba będzie rozwiązać bez Sherkanera Underhilla…

Unnerby próbował uciec myślami od Sherkanera. Miał nadzieję, że nadejdzie jeszcze chwila, kiedy wspomni lepsze czasy, a nie to popołudnie.

Na razie… gdyby wyleciał wkrótce z Princeton, zdążyłby jeszcze spotkać się w Dowództwie Lądowym ze swoimi zastępcami.

Na poziomie starego parku koblików winda zwolniła. Unnerby myślał, że to prywatna winda Sherkanera. Kto to mógł być?

Drzwi rozsunęły się powoli…

— No proszę! Sierżant Unnerby! Mogę się do pana przyłączyć?

Młoda porucznik, ubrana w kwatermistrzowski kombinezon. Victory Smith młodsza o kilkadziesiąt lat. Roztaczała wokół siebie tę samą radosną aurę, jej ruchy miały w sobie ten sam wdzięk. Przez moment Unnerby wpatrywał się w osłupieniu w ducha za drzwiami.

Zjawa wkroczyła do windy, a Unnerby odruchowo cofnął się o krok, wciąż zszokowany. Potem młoda kobieta jakby zapomniała na moment o wojskowej postawie. Pochyliła nieśmiało głowę.

— Wujku Hrunk, nie poznajesz mnie? To ja, Viki, jestem tylko tro chę starsza.

Oczywiście. Unnerby roześmiał się słabo.

— Ja… już nigdy nie nazwę cię Małą Victory.

Viki objęła go czule dwoma rękami.

— Nie. Tobie wolno. Coś mi się zdaje, że nigdy nie będę wydawać ci rozkazów. Tata mówił, że wpadniesz dziś do nas… Widziałeś się z nim?

Masz chwilę, żeby ze mną porozmawiać?

Winda zwalniała przed przystankiem na poziomie foyer.

— Owszem… widziałem się z nim. Słuchaj, trochę się spieszę, muszę być jak najszybciej w Dowództwie Lądowym. — Po tym, co usłyszał na górze, po prostu nie wiedział, co mógłby powiedzieć Viki.

— Nie szkodzi. Ja też jestem do tyłu z czasem. Pojedziemy razem na lotnisko. — Uśmiechnęła się szelmowsko. — Z podwójna ochroną, oczywiście.

Porucznicy zarządzają czasem ochroną, ale rzadko bywają jej obiektem. Grupa Młodej Victory była mniej liczna, lecz — sądząc po wyglądzie — co najmniej równie kompetentna. Kilku strażników wyglądało na zaprawionych w boju weteranów. Facet na najwyższej grzędzie za kierowcą był jednym z największych żołnierzy, jakich Unnerby kiedykolwiek widział. Gdy weszli do samochodu, przywitał Unnerby’ego przyjaznym machnięciem ręki, zupełnie niepodobnym do wojskowego salutu. Ha! To był Brent!

— Więc co tata miał do powiedzenia? — Ton pytania był swobodny, Unnerby wyczuł w nim jednak pewien niepokój. Viki nie była doskonałym, nieprzeniknionym oficerem wywiadu. Uznałby to może za wadę, gdyby nie znał jej od czasów, kiedy miała jeszcze niemowlęce oczy. Tym trudniej przyszło mu wyznać prawdę.

— Musisz to wiedzieć, Viki. On nie jest już sobą. Mówi tylko o przy byszach z kosmosu i wideomancji. Dopiero generał kazała mu się zamk nąć.

Młoda Victory milczała, lecz jej ramiona ściągnęły się w gniewnym grymasie. Przez moment myślał, że jest zła na niego. Potem usłyszał jednak, jak mruczy cicho:

— Stary uparciuch. — Westchnęła ciężko i przez chwilę jechali w mil czeniu.

Ruch na powierzchni był niewielki, przeważały samochody koberów podróżujących pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Światła latarni rozsiewały dokoła kręgi błękitu, odbijały się od szronu pokrywającego rynny i ściany budynków. Blask z wnętrza budynków przeświecał przez szron, przybieraj ąc zielony odcień tam, gdzie do lodu przylgnęły płatki śnieżnego mchu. Kryształowe robaki rozrosły się w milionach na ścianach, ich korzenie bez ustanku szukały choć odrobiny ciepła. Tutaj, w Princeton, świat przyrody mógł przetrwać niemal do głębokiej Ciemności. Miasto ciągnące się dokoła i pod spodem było żywe i ciepłe. Za tymi ścianami i pod powierzchnią wszystko toczyło się intensywnjej niż kiedykolwiek w historii Princeton. Nowe budynki dzielnicy handlowej rozsiewały blask z dziesiątek tysięcy okien, jakby pyszniąc się swoją mocą, kładąc pasy światła na starszych konstrukcjach… I nawet stosunkowo niewielki atak atomowy zabiłby tu wszystkich.

Viki dotknęła jego ramienia.

— Przepraszam… za tatę.

Ona z pewnością wiedziała lepiej, jak nisko upadł Sherkaner.

— Jak długo już w tym siedzi? Pamiętam, jak zastanawiał się kiedyś nad istnieniem obcych istot w kosmosie, ale nigdy nie zajmował się tym poważnie.

Viki wzruszyła ramionami. Najwyraźniej wolałaby nie odpowiadać na to pytanie.

— …Zaczął bawić się w wideomancję po porwaniu.

Już wtedy? Potem przypomniał sobie rozpacz Sherkanera, kiedy ten zrozumiał, że cała jego wiedza i pomysłowość nie mogą uratować dzieci.

Rozpacz zasiała w nim ziarno szaleństwa.

— Dobrze, Viki. Twoja mama ma rację. Najważniejsze, żeby te bzdu ry nikomu nie przeszkadzały. Twój ojciec cieszy się miłością i podziwem wielu ludzi… — łącznie ze mną, mimo wszystko. — Nikt w to nie uwierzy, ale obawiam się, że znajdzie się wielu chętnych, którzy będą próbowali mu pomóc przesunąć środki, wykonać zaproponowane eksperymenty. Nie mo żemy sobie na to pozwolić, nie teraz.

— Oczywiście. — Viki zawahała się jednak na moment, wyprostowała 4czubki rąk. Gdyby Unnerby nie znal jej jako dziecka, z pewnością by tego nie zauważył. Nie mówiła mu wszystkiego i czuła się zakłopotana tym oszustwem. Mała Victory była świetną kłamczucha, nie lubiła jednak robić tego, gdy czuła się winna.

— Generał spełnia jego zachcianki, prawda? Nawet teraz.

— …Posłuchaj, to nic wielkiego. Kilka monitorów, kilka procesorów.

— Przetwarzających co? Bzdurne obliczenia Sherka? Może to nie miało znaczenia, może generał chciała w ten sposób zająć czymś swego męża i nie pozwolić, by przeszkadzał przy realizacji ważniejszych projektów.

Niech Bóg ma w swojej opiece tę biedną kobietę. Victory Smith i Underhill tworzyli jedną całość; tracąc go, generał traciła część swojej duszy.

— Rozumiem. — Choćby Sherk wydawał na swoje fanaberie grube pieniądze, Hrunkner Unnerby i tak nie mógłby nic na to poradzić. Spojrzał na mundur Młodej Victory. Plakietka z nazwiskiem znajdowała się po drugiej stronie kołnierza Viki, poza zasięgiem jego wzroku. Nazywała się yictory Smith (ha, ciekawe, jak reagowaliby na to jej przełożeni!), Victory Underhill czy jak?

— No więc, poruczniku, jak ci się wiedzie w wojsku?

Viki uśmiechnęła się zadowolona ze zmiany tematu.

— To wielkie wyzwanie, sierżancie. Prawdę mówiąc, nigdy nie czułam się lepiej. Szkolenie podstawowe było… hm, dobrze wiesz, jak to wygląda. Prawdę mówiąc, to właśnie sierżanci czynią z tego tak „czarujące” doświadczenie. Ale ja miałam pewną przewagę nad innymi; kiedy przechodziłam przez szkolenie podstawowe, prawie wszyscy rekruci byli z fazy, o wiele starsi ode mnie. Cha, cha. Nie miałam większych problemów, żeby wypaść dobrze w porównaniu z nimi. Teraz… cóż, widzisz, że to nie wygląda jak pierwsza placówka przeciętnego młodego oficera. — Ogarnęła gestem samochód i ochroniarzy wokół nich. — Brent jest teraz starszym sierżantem, pracujemy razem. Rhapsa i Mały Hrunk pójdą do szkoły oficerskiej, ale najpierw muszą przejść szkolenie. Może spotkamy się z nimi na lotnisku.

— Wszyscy pracujecie razem? — Unnerby starał się ukryć zdumienie.

— Tak. Jesteśmy zespołem. Kiedy generał potrzebuje szybkiej inspekcji i absolutnego zaufania, wysyła naszą czwórkę. — Wszystkie dzieci pricz Jirliba. Na moment ta wiadomość pogłębiła jeszcze bardziej depresję Unnerby’ego. Zastanawiał się, co myślą sobie ludzie z otoczenia generał, kiedy widzą grupę jej dzieci grzebiących w ściśle tajnych dokumentach. Ale…

Hrunkner Unnerby także zajmował się kiedyś wywiadem. Stary Strut Greenval również kierował się własnymi zasadami. Król obdarzał szefa wywiadu specjalnymi prerogatywami. Wielu ludzi ze średniego szczebla wywiadu uważało to tylko za głupią tradycję, jeśli jednak Victory Smith uznała, że potrzebuje zespołu inspekcyjnego z własnej rodziny, to może rzeczywiście było to najlepsze rozwiązanie.

Na lotnisku Princeton panował chaos. Obsługa musiała radzić sobie z niesamowitą liczbą lotów, rejsowych i czarterowanych, drążono nowe sekcje lotniska. Generał Smith była jednak ponad tym; na Unnerby’ego czekał już odrzutowiec gotowy do lotu. Samochody Viki przepuszczono natychmiast do wojskowej części lotniska. Jechali ostrożnie po wyznaczonych pasach, pod skrzydłami kołujących samolotów. Niektóre pasy były rozdarte pracami budowlanymi, co kilkaset stóp otwierał się w ziemi ogromny dół. Do końca roku obsługa lotniska miała przeprowadzać wszystkie operacje właśnie spod ziemi. Za jakiś czas te urządzenia miały także służyć pojazdom latającym nowego typu, przystosowanym do braku powietrza i ekstremalnego zimna.

Viki wysadziła go przy odrzutowcu. Nie powiedziała, dokąd wybiera się tego wieczora. Unnerby przyjął to z zadowoleniem. Choć jej obecna sytuacja była naprawdę bardzo dziwna, Viki przynajmniej wiedziała, jak dochować tajemnicy służbowej.

Wyszła za nim na zewnątrz. Nie wiał wiatr, toteż Hrunkner zaryzykował spacer bez ogrzewacza powietrza. Każdy oddech palił go żywym ogniem. Było tak zimno, że widział obłoczki szronu otaczające odsłonięte stawy rąk.

Może Viki była zbyt młoda i zbyt jsilna, by to zauważyć. Odprowadziła go pod same drzwi samolotu, mówiąc bez ustanku. Gdyby nie wszystkie złe znaki związane z tą wizytą, spotkanie z Viki byłoby ogromną, niczym niezmąconą radością. Choć urodzona poza fazą wyrosła na prawdziwą piękność, cudowną inkarnacje swej matki — przy czym twarda natura Smith została złagodzona w niej przez najlepsze cechy Sherkanera. Do diabła, może było tak właśnie dlatego, że urodziła się poza fazą! Porażony tą myślą, omal nie zatrzymał się na środku pasa startowego. Ależ tak, całe życie Viki toczyło się jakby z boku, pozwalało jej spojrzeć na różne sprawy z nowej perspektywy. To dziwne, ale patrząc na nią, jakby mniej obawiał się o przyszłość.

Viki odstąpiła na bok, kiedy dotarli do osłony przy jego odrzutowcu.

Wyprostowała się i oddała mu prawdziwy żołnierski salut. Unnerby zrobił to samo. I wtedy zobaczył plakietkę z jej nazwiskiem.

— Cóż za interesujące nazwisko, poruczniku. Nie nazwa profesji, nie jakaś zapomniana otchłań. Gdzie…?

— Cóż, nazwisko mojej matki jest aż nazbyt popularne. Nikt też nie wie, z których Underhillów pochodzi mój tata. Ale spójrz za siebie… — Wskazała na jakieś miejsce.

Za nimi ciągnęło się lotnisko, setki jardów płaskiej powierzchni poznaczonej pracami budowlanymi. Viki wskazywała jednak wyżej, ponad nadrzeczną równinę. Wzdłuż horyzontu ciągnęły się światła Princeton, od błyszczących wież do podmiejskich wzgórz.

— Jakieś pięć stopni na prawo od wieży radiowej. Widać to nawet stąd. — Wskazywała dom Underhilla. Był to najjaśniejszy punkt w tym 4kierunku, wieża światła we wszystkich barwach, jakie mogły wytworzyć współczesne lampy fluorescencyjne.

— Tata dobrze zaprojektował nasz dom. Nie musieliśmy dokonywać prawie żadnych przeróbek. Nawet kiedy zamarznie powietrze, jego świa tło nadal będzie tam, na wzgórza. Wiesz, co mówi tata; możemy iść w dół, coraz głębiej… albo stać na wysokich miejscach i sięgać dalej. Cieszę się, że właśnie tam dorastałam, i chcę, by to miejsce było moim nazwi skiem. — Podniosła plakietkę tak, by ta błyszczała w światłach samolotu.

PORUCZNIK VICTORY LIGHTHILL. Lighthill, wzgórze światła.

— Nie martw się, sierżancie. To, co rozpoczęliście z tatą i mamą, będzie trwać jeszcze przez długi czas.

Czterdzieści sześć

Belga Undendlle miała już dość Dowództwa Lądowego. Spędzała tutaj co najmniej dziesięć procent swego czasu, a spędzałaby znacznie więcej, gdyby nie korzystała często z systemu telełączności. Pułkownik Underville była szefową wywiadu wewnętrznego od 60//15, ponad połowę minionej Jasności. Truizmem — przynajmniej w obecnych czasach — było twierdzenie, że koniec Jasności jest początkiem najkrwawszych wojen. Spodziewała się, że będzie ciężko, nie przypuszczała jednak, że aż tak.

Undendlle przyszła na spotkanie sztabu wcześniej niż zwykle. Denerwowała się tym, co musiała zrobić; nie miała zamiaru złościć szefowej, ale tak właśnie wyglądała jej petycja. Rachner Thract był już na miejscu, przygotowywał własne wystąpienie. Na ścianie za jego grzędą widniały ziarniste zdjęcia satelitarne w dziesięciu kolorach. Najwyraźniej znalazł kolejne wyrzutnie Południowców — kolejne dowody pomocy Kindred dla „potencjalnych ofiar zdrady Akord”. Thract skinął uprzejmie głową, kiedy Belga i jej asystenci zajęli miejsca. Pomiędzy wywiadem zewnętrznym i wewnętrznym zawsze dochodziło do jakichś tarć. Ci z zewnętrznego działali według zasad, które w wywiadzie wewnętrznym były nie do przyjęcia, zawsze jednak znaleźli jakąś wymówkę, by wkręcić się tam, gdzie nikt ich nie potrzebował. Przez kilka ostatnich lat stosunki między Thract i Underville były wyjątkowo napięte. Odkąd jednak Thract pokpił sprawę w Republice Południa, stał się znacznie elastyczniejszy. Koniec świata może mieć swoje zalety, pomyślała Belga cierpko.

Underville przejrzała program spotkania. Boże, znów te głupoty.

A może nie.

— Co myślisz o tych tajemniczych satelitach, Rachner? — Nie zamie rzała wcale rozpoczynać w ten sposób kłótni; Thract nie powinien mieć kłopotów, gdy chodziło o obronę powietrzną.

Thract uniósł ręce w bezradnym geście.

— Po całym tym zamieszaniu Obrona Powietrzna przyznaje się tylko do trzech obserwacji. Obserwacje, niech mnie… Nawet teraz, kiedy wie my już, jak Kindred wykorzystuje antygrawitację, oni nadal nie potrafią ich namierzyć. Teraz dyrektor Obrony Powietrznej twierdzi, że Kindred ma jakąś wyrzutnię, o której nie wiemy. Szefowa każe mi ją teraz znaleźć…

Cholera! — Undendlle nie wiedziała, czy było to krótkie podsumowanie je go wypowiedzi, czy też zauważył coś irytującego w swoich notatkach. Tak czy inaczej, Thract nie miał już nic więcej do powiedzenia.

Do sali wchodzili już kolejni członkowie sztabu; dyrektor Obrony Powietrznej, Dugway (usiadł jak najdalej od Rachnera Thracta), dyrektor Ofensywy Rakietowej, dyrektor ds. Kontaktów ze Społeczeństwem. Potem weszła sama szefowa, za nią zaś królewska minister finansów.

Generał Smith przywołała wszystkich do porządku i powitała oficjalnie minister finansów. Teoretycznie minister Nizhnimor była jej jedynym zwierzchnikiem prócz samego Króla. W rzeczywistości Aberdon Nizhnimor od dawna bardzo się przyjaźniła z generał Smith.

Pierwszym punktem zebrania były satelity, przy czym wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami Thracta. Obrona Powietrzna zbadała dokładniej dane z trzech obserwacji. Analizy komputerowe Dugwaya potwierdziły, że były to pojazdy Kindred, satelity rozpoznawcze albo nawet testy antygrawitacyjnych pocisków manewrujących. Tak czy inaczej żadnego z nich nie zaobserwowano powtórnie. I żaden nie został wystrzelony ze znanych wywiadowi wyrzutni Kindred. Dyrektor Obrony Powietrznej domagał się stanowczo dokładnego rozpoznania naziemnego na terytorium Kindred. Jeśli nieprzyjaciel ma ruchome wyrzutnie, powinni jak najszybciej się o nich dowiedzieć. Underville obawiała się, że Thract wybuchnie, słysząc te niewybredne aluzje do kompetencji jego służb, lecz pułkownik z zaskakującym spokojem przyjął sarkazm dyrektora i nowe rozkazy generał Smith. Thract wiedział, że jest to najmniejszy z jego problemów; prawdziwy kłopot sprawi ostatni punkt dzisiejszego programu.

Następny głos zabrał dyrektor ds. Kontaktów ze Społeczeństwem.

— Przykro mi, ale nie damy rady przeprowadzić teraz Plebiscytu Wo jennego, a tym bardziej go wygrać. Ludzie są bardziej przerażeni niż kie dykolwiek, ale po prostu nie mamy na to czasu. — Belga skinęła głową.

Nie potrzebowała jakiegoś mądrali, żeby to wiedzieć. Sam w sobie, rząd Króla był dość autokratycznym ciałem. Lecz przez ostatnie dziewiętna ście pokoleń, od czasu konwencji Akord, jego władza cywilna została straszliwie ograniczona. Korona zachowała wyłączne prawo własności do swych dziedzicznych posiadłości, takich jak Dowództwo Lądowe, miała też ograniczone prawo do nakładania podatków, straciła jednak wyłącz ne prawo do drukowania pieniędzy czy też do wcielania swych poddanych do służby wojskowej. W czasie pokoju Przymierze działało wystarczająco skutecznie. Sądy finansowane były z systemu opłat, lokalne siły policyj ne wiedziały, że nie mogą być zbyt pobłażliwe, jeśli chcą zachować jakąkolwiek prawdziwą władzę. W czasie wojny… cóż, właśnie tego miał dotyczyć Plebiscyt — chodziło o zawieszenie Przymierza na pewien okres. Rozwiązanie takie okazało się skuteczne podczas Wielkiej Wojny. Tym razem wszystko działo się tak szybko, że sama dyskusja nad Plebiscytem mogła przyspieszyć wybuch wojny. A konflikt jądrowy trwałby zapewne nie dłużej niż jeden dzień.

Generał Smith cierpliwie wysłuchała tych komunałów. Potem przyszła kolej na sprawy wewnętrzne. Belga zdała krótkie sprawozdanie z obecnych zagrożeń w kraju. Wszystkie w pewnym stopniu kontrolowano. Najwięcej kłopotów mogły im sprawić mniejszości, które nie mogły pogodzić się z rozwojem techniki i zmianą sposobu życia. Niektórzy z tradycjonalistów na szczęście nie stanowili już zagrożenia, zahibernowani we własnych otchłaniach. Inni zakopali się w głębokich kryjówkach, wcale jednak nie zamierzali tam spać; ci właśnie niepokoili wywiad wewnętrzny.

Przedsiębiorstwa budowlane zarządzane przez Hrunknera Unnerby’ego zdziałały nowe cuda. Nawet najstarsze miasta na północnym wschodzie miały już energię z elektrowni atomowych i — co równie ważne — osłoniętą, przystosowaną do życia przestrzeń.

— Ale oczywiście tylko niewiele tych miejsc jest opancerzonych. Na wet lekkie uderzenie atomowe zabiłoby większość tych ludzi, reszta zaś nie miałaby środków do przeprowadzenia skutecznej hibernacji. — Lwia część tych środków została wykorzystana do budowy elektrowni i pod ziemnych farm.

Generał Smith zwróciła się do pozostałych:

— Jakieś uwagi?

Dyrektor ds. Kontaktów ze Społeczeństwem zaproponował wykup udziałów w przedsiębiorstwach zabezpieczonych przed uderzeniem jądrowym; planował już życie po końcu świata, chciwy cwaniaczek. Szefowa skinęła tylko głową i zaproponowała, by Belga z cwaniaczkiem zbadali bliżej ten problem. Potem skreśliła z programu zebrania raport wywiadu wewnętrznego, uznając tę sprawę za zamkniętą.

— Pani generał? — Belga Underville podniosła rękę. — Chciałabym poruszyć jeszcze jedną sprawę.

— Oczywiście, proszę.

Underville otarła nerwowo usta. Teraz nie mogła się już wycofać.

Cholera. Gdyby tylko nie było tu ministra finansów.

— Ja… pani generał, do tej pory była pani bardzo, hm, wspaniałomyśl na w zarządzaniu podrzędnymi operacjami. Pani zleca nam zadanie i po zwala je wykonywać. Byłam pani za to bardzo wdzięczna. Ostatnio jednak i — jak przypuszczam — często bez pani wiedzy ludzie z pani wewnętrznych służb składają niezapowiedziane wizyty… — nocne najazdy, tak należało by to nazwać — …w placówkach podległych mojemu dowództwu.

Generał Smith skinęła głową.

— Zespół Lighthill.

— Tak jest, pani generał. — Twoje własne dzieci. Rządzą się, jakby byłyinspektorami samego Króla. Miały mnóstwo szalonych, irracjonalnych wymagań, likwidowały dobre projekty, wyrzucały niektórych spośród jej najlepszych ludzi. To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, kazało Beldze przypuszczać, że szalony mąż szefowej nadal ma na nią duży wpływ. Belga przysiadła niżej na swojej grzędzie. Nie musiała mówić już nic więcej.

Victory Smith znała ją dość dobrze, by zrozumieć, że jest zirytowana.

— Czy porucznik Lighthill znalazła podczas tych wizyt coś istotnego?

— W jednym przypadku. — Jeden dość poważny problem, na który Belga z pewnością natrafiłaby sama w ciągu najbliższych dziesięciu dni.

Widziała, że większość zgromadzonych przy stole ludzi jest zaskoczonych jej skargą. Dwoje skinęło lekko w jej stronę. Thract nerwowo wystukiwał na stole jakiś szalony rytm; wydawało się, że zaraz sprowokuje kłótnię. Nikt nie dziwił się temu, że to właśnie jego służby stały się celem działań nepotycznej załogi Smith, ale na miłość Boską, niech trzyma gębę na kłódkę. Thract już miał tak kiepskie notowania, że jego wsparcie tylko pogorszyłoby jej sytuację.

Szefowa przechyliła lekko głowę, milczała uprzejmie przez chwilę, czekając na komentarze innych. Wreszcie przemówiła:

— Pułkowniku Underville, rozumiem, że pani ludzie mogą czuć się urażeni. Znajdujemy się jednak w bardzo trudnej sytuacji,*nacznie trud niejszej niż otwarta wojna. Potrzebuję specjalnych asystentów, ludzi, któ rzy mogą działać bardzo szybka i z którymi doskonale się rozumiem. Ze spół Lighthill działa bezpośrednio dla mnie. Proszę dać mi znać, jeśli ich zachowanie przekroczy ustalone normy, lecz proszę także, by szanować nadane im przeze mnie uprawnienia. — Wydawało się, że mówi ze szcze rym żalem, ale jej słowa były jednoznaczne; Smith zmieniała ustalone od dziesięcioleci sposoby postępowania. Belga miała wrażenie, że szefowa wie o wszystkich postępkach jej koblików.

Do tej pory minister finansów wyglądała na znudzoną. Nizhnimor była bohaterką wojenną; szła przez Ciemność ze Sherkanerem Underhillem.

Patrząc na nią, można było łatwo o tym zapomnieć; Aberdon Nizhnimor przez wszystkie dekady tego pokolenia wspinała się po szczeblach dworskiej kariery, jako polityk i jako arbiter. Ubierała się i poruszała jak stara idiotka; Nizhnimor wyglądała jak gazetowa karykatura ministra finansów. Wielka, chuda, słabowita. Teraz pochyliła się do przodu. Jej dychawiczny głos wydawał się równie nieszkodliwy jak ona.

— Obawiam się, że ta sprawa wykracza nieco poza moje kompetencje, ale mam pewną radę. Choć nie możemy przeprowadzić Plebiscytu, prak tycznie jesteśmy już w stanie wojny. Normalne schematy działań admini stracyjnych zostają zawieszone. Ze względu na tę niezwykłą sytuację po winniście państwo zdawać sobie sprawę, że zarówno ja, jak i — co ważniej sze — Król darzymy generał Smith pełnym zaufaniem. Wszyscy wiecie, że 4szef wywiadu ma specjalne prerogatywy. Panie i panowie, to nie jest jakaś niemodna, przebrzmiała tradycja. To przemyślana, rozważna polityka Króla i wszyscy państwo musicie ją zaakceptować.

Ha. Miała swoją „słabowitą” minister finansów. Wszyscy zgromadzeni wokół stołu kiwali poważnie głowami. Nikt — a szczególnie Belga Underville — nie miał już nic do dodania. W pewien sposób Belga poczuła się lepiej, otrzymawszy tak radykalną i jednoznaczną odpowiedź. Być może wszyscy zmierzali prosto do piekła, ale ona nie musiała się martwić tym, kto siedzi na grzędzie kierowcy.

Po chwili generał Smith wróciła do porządku zebrania.

— Został nam jeszcze jeden punkt. To także najważniejszy problem, przed jakim obecnie stoimy. Pułkowniku Thract, zechce pan opowiedzieć nam o sytuacji w Republice Południa? — Smith mówiła uprzejmym, nie mal przyjacielskim tonem, ale tak czy inaczej biedny Thract został przy party do muru.

Młody pułkownik pokazał jednak, że nie poddaje się tak łatwo. Zeskoczył z grzędy i dziarskim krokiem wmaszerował na podium.

— Pani minister. Generale. — Skinął głową Nizhnimor i szefowej. — Uważamy, że sytuacja ustabilizowała się nieco w ciągu ostatnich piętna stu godzin. — Odwrócił się do zdjęć, która Belga zauważyła jeszcze przed spotkaniem. Większość Południa kryła się pod wirem śnieżnej burzy, lecz wyrzutnie rozmieszczono wysoko w Górach Suchych i widać je nawet przy tak złej pogodzie. Thract odwrócił się do zdjęć i przeszedł do omówienia aktualnej sytuacji. — Rakiety dalekiego zasięgu Południowców napędza ne są płynnym paliwem, to bardzo delikatne urządzenia. Od kilku dni ich parlament wydaje się wręcz irracjonalnie agresywny, weźmy choćby Ul timatum Wspólnego Przetrwania, ale sądzimy, że w rzeczywistości nie więcej niż jedna dziesiąta ich rakiet jest gotowa do wystrzelenia. Potrze bują trzy do czterech dni, żeby napełnić wszystkie zbiorniki.

— To czysta głupota z ich strony — mruknęła Belga.

Thract skinął głową.

— Pamiętajmy jednak, że system parlamentarny znacznie opóźnia ich reakcje, nie mogą działać tak szybko jak my czy Kindred. Ci ludzie zostali otumanieni, wmówiono im, że muszą rozpocząć teraz wojnę albo zostaną wymordowani w czasie snu. Ultimatum pojawiło się może za wcześnie, ale był to także celowy zabieg części parlamentarzystów, którzy chcieli tak wystraszyć swych kolegów perspektywą wojny, by ci jak najszybciej się wycofali.

— Więc uważa pan, że wojna z pewnością nie wybuchnie do czasu, aż wszystkie zbiorniki zostaną napełnione? — odezwał się dyrektor Obrony Powietrznej.

— Tak. Decydujące będzie spotkanie parlamentu za cztery dni. Wtedy właśnie będą dyskutować nad naszą odpowiedzią na Ultimatum. Jeśli im taką damy, oczywiście.

Cwaniaczek od Kontaktów ze Społeczeństwem spytał:

— Dlaczego po prostu nie spełnić ich żądań? Nie chcą przecież na szego terytorium. Jesteśmy tak silni, że uznanie ich pretensji może nas kosztować jedynie utratę części prestiżu.

Ze wszystkich stron stołu dobiegły pomruki oburzenia. Generał Smith odpowiedziała w tonie znacznie łagodniejszym, niż zasługiwało na to pytanie:

— Niestety, nie jest to tylko kwestia prestiżu. Republika Południa domaga się, byśmy osłabili kilka naszych armii. Prawdę mówiąc, wątpię, czy to zapewniłoby większe bezpieczeństwo Południowcom uśpionym w otchłaniach — z pewnością jednak zwiększyłoby szanse Kindred na zwycięstwo przy pierwszym dużym ataku.

— Rzeczywiście — wtrącił się Chezny Neudep, dyrektor Ofensywy Rakietowej. — Południowcy są teraz jedynie marionetkami Kindred. Pedure i jej krwiopijcy muszą być zadowoleni. Bez względu na to, jak skończy się ta awantura, oni wygrają.

— Może nie — odparła minister Nizhnimor. — Znam wielu wysoko postawionych Południowców; nie są podli, szaleni ani niekompetentni. W tej chwili jest to przede wszystkim kwestia zaufania. Król gotów jest polecieć do Gwiazdy Południa na następne zebranie Parlamentu Republiki i pozostać tam do końca sesji. Trudno wyobrazić sobie większą manifestację zaufania z naszej strony. Myślę, że Południowcy zrozumieją to i zaakceptują, bez względu na to, czego życzy sobie Pedure.

Oczywiście, od tego właśnie byli królowie. Mimo to oświadczenie minister zszokowało zgromadzonych, nawet stary zabijaka Neudep wydawał się zdumiony.

— Pani wybaczy… Wiem, że Król władny jest dokonywać takich rze czy, nie zgodzę jednak z twierdzeniem, że jest to tylko kwestia zaufania.

Oczywiście wiele ważnych stanowisk w Republice zajmują uczciwi, god ni szacunku ludzie. Rok temu Południe było niemal naszym sprzymie rzeńcem. Mieliśmy sympatyków na wszystkich szczeblach rządowych. Puł kownik Thract powiedział nam, że mieliśmy, mówiąc bez ogródek, szpie gów we wszystkich kluczowych instytucjach. Myślę, że gdyby nie to, ge nerał Smith nie wspierałaby rozwoju technicznego Południa… Lecz w ciągu niecałego roku straciliśmy tam wszystkie wpływy. ZRP to w tej chwili państwo całkowicie infiltrowane przez Kindred. Nawet jeśli w par lamencie zasiadają prawie wyłącznie uczciwi i rozsądni ludzie, to nie ma to znaczenia. Pańska analiza, pułkowniku?

Czas krytyki. Ostatnio była to stała część każdego spotkania sztabu i za każdym razem Thract obrywał coraz mocniej.

Thract ukłonił się lekko w stronę starego zabijaki.

— Pańska ocena jest, ogólnie rzecz biorąc, prawidłowa, choć nie wi dzę szczególnej infiltracji sił rakietowych Południa, per se. Mieliśmy tam przyjazny rząd, „sterowany” do pewnego stopnia przez agentów Akord. Potem, krok po kroku, traciliśmy grunt. Najpierw były to przechwycone meldunki, potem śmiertelne wypadki, później zabójstwa, którym nie zdążyliśmy zapobiec. Ostatnio doszły do tego nagłaśniane przez tamtejszych dziennikarzy afery kryminalne… Nasz nieprzyjaciel jest bardzo sprytny.

— Więc wielebna Pedure jest geniuszem znajdującym się poza na szym zasięgiem? — spytał dyrektor Obrony Powietrznej. Jego głos ociekał sarkazmem.

Thract milczał przez moment. Jego ręce pożywiające poruszały się w jednostajnym, nerwowym rytmie. Podczas poprzednich spotkań przechodził w tym momencie do kontrataku, zasypywał oponenta danymi i nowymi projektami. Teraz… wydawało się, że coś w nim pękło. Belga Underville uważała Thracta za biurokratycznego wroga od czasu porwania dzieci szefowej, teraz jednak szczerze mu współczuła. Kiedy wreszcie Thract przemówił, jego głos drżał od tłumionych emocji:

— Nie! Czyżby pan nie wiedział… tam zginęli moi przyjaciele; straci łem wielu innych, bo przestałem im ufać. Przez długi czas myślałem, że agent Kindred musi kryć się wśród moich najbliższych współpracowni ków. Najważniejszymi informacjami dzieliłem się z coraz mniejszym krę giem ludzi, czasami nie podawałem ich nawet zwierzchnikowi… — Wska zał głową na generał Smith. — W końcu do wroga zaczęły trafiać sekrety, które znałem tylko ja i które przekazywałem za pomocą własnego sprzę tu szyfrującego.

W pokoju panowała kompletna cisza, kiedy w głowach zgromadzonych formowały się oczywiste wnioski. Wydawało się, że Thract całą uwagę kieruje do swego wnętrza, jakby nie przejmował się faktem, że inni mogą uważać go za Ojca Wszystkich Zdrajców. Spokojniej już kontynuował:

— Jeśli jeden człowiek może być opętany obsesją zdrady i starać się być wszędzie jednocześnie, to właśnie ja taki jestem. Używałem różnych ścieżek komunikacyjnych, różnych szyfrów… I mogę wam powiedzieć tylko tyle, że nasz wróg to ktoś więcej niż jakaś jedna wielebna Pedure. Nie wiem, jak to się dzieje, ale cała ta nasza sprytna nauka pracuje przeciwko nam.

— Nonsens! — żachnął się dyrektor Obrony Powietrznej. — Mój wydział używa więcej tej, jak to pan nazywa, sprytnej nauki niż ktokolwiek inny, a jesteśmy całkowicie zadowoleni z rezultatów. Wykorzystywane przez kompetentnych ludzi komputery, sieci i satelity zwiadowcze mogą być nieprawdopodobnie potężnymi narzędziami. Zobaczcie tylko, czego dokonaliśmy, analizując niezidentyfikowane obserwacje radarowe. Oczywiście sieci mogą być wykorzystywane do złych celów. Jesteśmy jednak światowym liderem w projektowaniu, produkcji i zastosowaniu tych technologii. I choćby wszystko inne zawiodło, mamy całkowicie bezpieczną technikę szyfrującą… A może twierdzi pan, że wróg może złamać nasz szyfr?

Thract zachwiał się lekko na swym miejscu na podium.

— Nie, to było jedno z moich pierwszych podejrzeń, ale spenetrowa liśmy dokładnie środowisko najlepszych deszyfrantów Kindred — byliśmy tam jeszcze całkiem niedawno. Jeśli wierzę jeszcze w cokolwiek, to wła śnie w to, że nie złamią naszych szyfrów. — Machnął ręką. — Nie rozumie cie tego, prawda? Mówię wam, w naszych sieciach jest jakaś siła, coś, co aktywnie nam się sprzeciwia. Bez względu na to, co zrobimy, to wie wię cej i wspiera naszych nieprzyjaciół…

Było to żałosne widowisko, rodzaj publicznej egzekucji. Thract nie potrafił wyjaśnić swej porażki inaczej, jak poprzez obecność jakichś zjaw.

Może rzeczywiście Pedure cechowała niewyobrażalna inteligencja, ale znacznie bardziej prawdopodobne wydawało się, że Thract jest zdrajcą.

Belga obserwowała szefową zuwagą. Generał Smith cieszyła się ogromnym zaufaniem Króla. Bez wątpienia mogła przetrwać upadek Thracta, po prostu aresztując go i pozbawiając stanowiska.

Smith skinęła na sierżanta stojącego przy drzwiach.

— Proszę odprowadzić pułkownika Thracta do biura. Pułkowniku, spotkam się z panem za kilka minut. Do tej pory nadal pozostaje pan na służbie.

Sens tych słów dopiero po sekundzie dotarł do przerażonego Thracta.

Został wyproszony z pokoju, nie groził mu jednak natychmiastowy areszt ani przesłuchania.

— Tak jest, generale.

Wyprostował się dumnie i wyszedł za sierżantem na zewnątrz.

Po wyjściu Thracta w pokoju zapadła kompletna cisza. Wszyscy spoglądali po sobie, a ich głowy wypełniały czarne myśli. Wreszcie generał Smith powiedziała:

— Moi drodzy, pułkownik ma rację. Bez wątpienia w naszych szere gach kryją się głęboko zakonspirowani agenci Kindred. Ich działania ma ją jednak o wiele za szeroki zasięg, dotyczą wszystkich departamentów.

Nasz system bezpieczeństwa jest wadliwy, na razie jednak nie mamy po jęcia, co jest tego przyczyną… Teraz rozumiecie już, dlaczego powołałam do życia zespół Lighthill.

Czterdzieści siedem

Minęło czterdzieści lat, odkąd gwiazda OnOff obudziła się ostatnio do życia. Ritser Brughel nie był na wachcie przez cały ten czas, lecz mimo to Wygnanie pochłonęło sporą część jego życia. Teraz wreszcie zbliżało się do końca. To, na co czekał przez lata, stało się kwestią Ksekund. Za niecałe cztery dni miał zostać wicekrólem świata.

Brughel zawisł nad głową fiksata kierującego zdalnie sterowanym ładownikiem i obserwował w ciszy sygnały napływające od maleńkiego urządzenia. Kilka sekund wcześniej ładownik skończył hamowanie i rozpostarł szerokie na metr skrzydła. Choć od ziemi dzieliło go jeszcze czterdzieści kilometrów, przekazywał obraz niekończącego się morza świateł. Twardogłowi nazywali to miejsce Kingston. Pajęcze supermiasto. Ten świat był przeraźliwie zimny i stawał się coraz zimniejszy, nie był jednak ziemią jałową. Pajęcze metropolie przypominały niemal te z Frenk. To była prawdziwa cywilizacja, owoc czterdziestoletniego starannie podtrzymywanego rozwoju. Najwyższe osiągnięcia miejscowej techniki nadal nie dorównywały standardom ludzkości, ale przy pomocy fiksatów można było to naprawić w ciągu dekady czy dwóch. Przez czterdzieści lat byłem zaledwie PanemDziesiątek, a wkrótce będę Panem Dziesiątek Milionów. A później… jeśli świat Pająków naprawdę krył w sobie tajemnice Wyższej Technologii… któregoś dnia on i Tomas Nau wrócą na Frenk i Balacreę, by rządzić i tam.

Nagle, w ciągu trzech sekund, obraz podzielił się na dziesiątki kopii, a potem na dziesiątki dziesiątek.

— Co…

— Ładownik właśnie dokonał samopodziału, grupmistrzu — wyjaśniła Reynolt chłodnym, niemal drwiącym tonem. — Niemal dwieście ruchomych sond… Niektóre powinny dostać się do Gwiazdy Południa. — Odwróciła się od monitora i niemal spojrzała mu w oczy. — Ciekawe, dlaczego tak nagle zaczął się pan interesować szczegółami operacyjnymi, grupmistrzu.

Ta bezczelność rozpaliła w nim na moment płomień dawnego gniewu, lecz była to reakcja bardzo łagodna w porównaniu z tym, co czuł kiedyś — dziś nie wpływała nawet na jego oddech. Wzruszył lekko ramionami. Dziśpotrafię wytrzymać nawet z Reynolt. Może Tomas Nau miał rację; pewnie rzeczywiście dorastał.

— Chciałbym zobaczyć, jak naprawdę wyglądają te stworzenia. — Po znać swoich niewolników. Wkrótce będą smażyć setki milionów Pająków, musi jednak nauczyć się jakoś tolerować tych, którzy pozostaną.

Maleńkie sondy opadały powoli na zamarznięty glob. Kilka kręciło się jeszcze w powietrzu, przekazując obraz chmur, najwyższej części… huraganu? Dwieście drobinek mniejszych od kciuka. W ciągu następnej Ksekundy wszystkie dotarły do powierzchni, niektóre wpadły głęboko w śnieg, inne na skalne pustkowie. Nie zabrakło jednak i sukcesów.

Kilkanaście sond wylądowało na jakiejś drodze zalanej błękitnym światłem latarni. Jeden z widoków ukazywał odległe przykryte śniegiem ruiny. Obok przejeżdżały ciężkie, zamknięte pojazdy. Fiksat Reynolt skierował swoje sondy na drogę, próbował przyczepić którąś z nich do pojazdu.

Po chwili jednak jedna po drugiej przerywały transmisje, rozgniecione na miazgę. Ritser zerknął na okno z danymi.

— Lepiej, żeby to się udało, Annę. Został nam tylko jeden multilądownik.

Reynolt nie zaszczyciła go odpowiedzią. Ritser opuścił się, by postukać jednego z jej specjalistów w ramię.

— No i co, uda wam się wprowadzić choć jeden do środka?

Był przygotowany na to, że i teraz nie otrzyma odpowiedzi; umysł fiksata skupiony na konkretnym zadaniu jest zwykle nieosiągalny. Po chwili jednak ten skinął głową.

— Sonda 132 dobrze sobie radzi. Zostało nam tylko kilka metrów do bocznego włazu. Ten jest już prawie… — Fiksat pochylił się nisko na tabli cą sterowniczą. Potem zaczął kołysać się do przodu i do tyłu, niczym na łogowiec pochłonięty grą symulacyjną — bo tym właśnie była ta operacja.

Jeden z obrazów przemieszczał się gwałtownie w górę i w dół, kiedy ope rator próbował włączyć sondę do ruchu.

Brughel spojrzał ponownie na Reynolt.

— Przeklęte opóźnienie. Jak w ogóle możemy…

— Sterowanie taką sondą nie jest jeszcze najgorsze. Melin… — zafiksowany operator — ma doskonałą koordynację czasową. Największy problem to operacje w sieciach komputerowych Pająków. Możemy się nie spieszyć, kiedy chodzi o ściąganie zwykłych danych, ale wkrótce będziemy musieli działać w czasie rzeczywistym. Dziesięć sekund to więcej niż czas oczekiwania w niektórych sieciach.

Kiedy wypowiadała ostatnie zdanie, obok maleńkiej kamery sondy przesunęła się błyszcząca nić. Kierowany jakąś niesamowitą intuicją Melin przymocował urządzenie do boku pojazdu. Obraz kręcił się przez moment jak szalony, kiedy Melin synchronizował rotację z przekazem wideo.

Wreszcie zobaczyli, jak otwierają się przed nimi wielkie drzwi w ścianie.

Wjechali do środka. Minęło trzydzieści sekund. Wydawało się, że ściany przesuwają się do góry. Jakaś winda? Jeśli jednak informacje przekazywane przez sondę były prawdziwe, znajdowali się w pomieszczeniu większym od sali do rocketbolla.

Mijały kolejne sekundy. Brughel siedział nieruchomo, wpatrzony w monitor. Od lat wszystko, co wiedział o Pająkach, pochodziło z drugiej ręki, od twardogłowych tłumaczy Reynolt. Spora część tych informacji musiała być czystą fantazją — zbyt przypominała jakąś bajkową rzeczywistość. Ritser potrzebował prawdziwych zdjęć. Obrazy przekazywane przez mikrosatelity zwiadowcze miały kiepską jakość. Przez kilka lat Ritser myślał, że kiedy Pająki wprowadzą wreszcie do użycia przekaz wideo wysokiej rozdzielczości, przyjrzy im się lepiej. Okazało się jednak, że ludzka zdolność postrzegania zbyt różni się od pajęczej. Teraz około pięciu procent pajęczej łączności wojskowej stanowiły te obrazy o niezwykle wysokiej rozdzielczości, które Trixia Bonsol nazywała wideomancją. Dla człowieka była to tylko nieskładna zbieranina kolorów i kształtów. Brughel podejrzewałby, że to steganograficzna przykrywka dla jakichś ważnych informacji, lecz tłumacze udowodnili szpiegom Kala Omo, że wideomancją to tylko niewinne obrazy — bardzo interesujące dla kogoś o pajęczym wzroku.

Teraz jednak już za kilka sekund miał ujrzeć te potwory z ludzkiego punktu widzenia.

Nie dostrzegał żadnego ruchu. Jeśli była to winda, to jechali naprawdę głęboko pod ziemię. Wydawało się to całkiem rozsądne, wziąwszy pod uwagę warunki panujące na biegunie południowym.

— Nie stracimy sygnału?

Reynolt nie odpowiedziała mu od razu.

— Nie wiem. Melin próbuje wprowadzić przekaźniki do szybu windy.

Bardziej boję się, że nas odkryją. Nawet jeśli zadziała samodestrukcja…

Brughel się roześmiał.

— Kogo to obchodzi? Nie rozumiesz, Reynolt? Jeszcze niecałe cztery dni, a to wszystko i tak będzie nasze.

— Akord zaczyna panikować. Wyrzucili właśnie jednego ze starszych zarządców. Mam raporty ze spotkań sztabu Akord. Victory Smith podejrzewa, że ktoś manipuluje ich siecią.

— Szefowa ich wywiadu? — Brughel był ogromnie zaskoczony tą wiadomością. Musiało się to wydarzyć bardzo niedawno. — Mają mniej niż cztery dni. Co mogą jeszcze zrobić?

Reynolt obrzuciła go swym typowym, twardym spojrzeniem.

— Mogą podzielić sieć, a nawet w ogóle przestać z niej korzystać. W ten sposób odebraliby nam możliwość manewru.

— I przegrali wojnę z Kindred.

— Tak. Chyba że pokazaliby im jakieś niezbite dowody na istnienie „potworów z kosmosu”.

To nieprawdopodobne. Ta kobieta naprawdę była obsesyjnie podejrzliwa. Ritser uśmiechnął się do zasępionej Reynolt. Oczywiście. Właśnie takącię uczyniliśmy.

Otworzyły się drzwi windy. Kamera przekazywała im tylko jeden obraz na sekundę, i to obraz o bardzo niskiej rozdzielczości. Cholera.

Jest! — wykrzyknął triumfalnie Melin.

Wprowadził przekaźnik do szybu.

Obraz nabrał płynności, stał się całkiem wyraźny. Kiedy sonda wysunęła się zza drzwi windy, Melin skierował jej oczy w dół, na nieprawdopodobnie strome schody, przypominające raczej drabinę. Kto wie, czym właściwie było to pomieszczenie, może jakąś stacją przeładunkową? Na razie mała kamera chowała się po kątach i patrzyła z ukrycia na Pająki.

Dzięki umieszczonej w rogu obrazu skali Brughel mógł się przekonać, jakie rozmiary osiągają w rzeczywistości mieszkańcy Arachny. Dorosły osobnik sięgał Brughlowi do uda. Stworzenia te poruszały się nisko nad ziemią, dokładnie tak, jak przedstawiono to na rysunkach z biblioteki odnalezionej przed Wybuchem. W bardzo małym stopniu przypomniały obraz wywołany w ludzkich umysłach przez tłumaczy. Czy nosiły ubrania? Niepodobne do ludzkich. Potwory spowite były w coś, co wyglądało jak chorągiew z guzikami. Wiele z nich nosiło po bokach wielkie kosze lub torby.

Przemieszczały się szybkimi, nerwowymi ruchami, od czasu do czasu badając drogę długimi przednimi nogami, które przypominały wąskie ostrza jakiejś starożytnej broni. Kłębił się tam cały tłum Pająków, morze chitynowych grzbietów, okrytych różnobarwnymi ubraniami. Ich głowy błyszczały niczym wielkie, płaskie klejnoty. Pajęcze oczy. Co do pajęczych ust — tutaj choć raz tłumacze użyli właściwego słowa: paszcza. Wypełniony kłami otwór, otoczony przez maleńkie kleszcze — czy to właśnie te kończyny Bonsol i spółka nazywali rękami pożywiającymi? — które wykonywały bez ustanku drobne, nerwowe ruchy.

W masie Pająki wydawały się jeszcze bardziej obrzydliwe, niż sobie to wyobrażał, przypominały obraz z sennego koszmaru, drapieżniki, które napierają na ciebie nieprzeliczoną masą, i choć zabijasz i zabijasz je bez końca, wciąż pojawiają się następne. Ritser głośno wciągnął powietrze.

Pocieszał się tylko myślą, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, za niecałe cztery dni te potwory będą martwe.

Po raz pierwszy od czterdziestu lat przez układ OnOff miał przelecieć okręt kosmiczny. Według cywilizowanych standardów trudno było to nazwać lotem, skok na odległość niecałych dwóch milionów kilometrów, zmiana miejsca cumowania w tym samym porcie. Z pewnością jednak był to największy wysiłek, na jaki mógł się zdobyć którykolwiek z ocalałych okrętów.

Jau Xin nadzorował przygotowania do lotu „Niewidzialnej ręki”. Jednostka ta zawsze była jakby lennem Ritsera Brughla, Jau wiedział jednak, że jest to także jedyny okręt, który nie został całkowicie wyeksploatowany w ciągu minionych lat.

Podczas przygotowań do lot Jau opróżnił całkowicie destylernię LI z wodoru. Było to zaledwie kilka tysięcy ton, kropla w ogromnych zbiornikach okrętu gwiezdnego, lecz wystarczająco dużo, by przenieść ich do świata Pająków.

Jau i Pham Trinli dokonali — ostatniej inspekcji dyszy napędu statku.

Jau zawsze czuł się dość dziwnie, spoglądając w tę dwumetrową szparę.

Tutaj przez dziesięciolecia płonął piekielny ogień, napędzający okręt Queng Ho do prędkości równej jednej trzeciej prędkości światła. Wewnętrzna powierzchnia dyszy była niemal idealnie gładka, wszelkie nierówności nie przekraczały mikrometra. Jedynym świadectwem ognistej przeszłości tego miejsca była delikatna sieć złota i srebra połyskująca w świetle ich lamp.

Była to mikrosieć ukrytych za tą ścianą procesorów, które sterowały polem; choć gdyby podczas lotu ściana dyszy uległa kawitacji, nie uratowałyby ich najszybsze procesory we wszechświecie. Pham Trinli z wielkim namaszczeniem zabrał się do pomiarów laserowych, po czym skwitował rezultaty pogardliwym parsknięciem.

— Na lewej burcie jest wklęsłość głębokości dziewięćdziesięciu mikronów. Ale co z tego. Mógłbyś na tej ścianie wyryć swoje nazwisko, i tak nie miałoby to znaczenia podczas tego lotu. Kilka Ksekund przy ułamku g to drobiazg.

— Zaczniemy od delikatnego, długiego pchnięcia, ale hamowanie bę dzie trwało tysiąc sekund przy pełnej grawitacji. — Będą hamować dopie ro wtedy, gdy znajdą się nisko nad otwartym oceanem. Inaczej rozpalili by niebo Arachny jaśniej niż słońce i staliby się widoczni dla wszystkich Pająków po tej stronie planety.

Trinli machnął ręką z lekceważeniem.

— Nie przejmuj się tym. Często ryzykowałem jeszcze bardziej pod czas lotów wewnątrzukładowych. — Wyszli pf zez dziobową część dyszy; gładka powierzchnia rozszerzała się tu coraz bardziej, przechodziła w pro jektory przedniego pola. Przez cały czas Trinli opowiadał swoje zmyślo ne historie. Nie. Większość mogła być prawdziwa, choć starannie odizolo wana od prawdziwych przygód, w jakich brał udział Pham. Ten facet naprawdę znał się trochę na napędach okrętów gwiezdnych. Problem po legał na tym, że nie mieli nikogo, kto znałby się lepiej. Wszyscy inżynie rowie lotu Queng Ho zginęli podczas bitwy, a ostatni zafiksowany inży nier padł ofiarą wycieku pleśni.

Wynurzyli się z dzioba „Niewidzialnej ręki” i wspięli po linie cumowniczej do swojej taksówki. Trinli przystanął jeszcze na moment i odwrócił się.

— Zazdroszczę ci, Jau, mój chłopcze. Spójrz tylko na swój okręt! Pra wie milion ton! Nie będziesz leciał daleko, ale poprowadzisz „Rękę” do skarbu i Klientów, dla których pokonała pięćdziesiąt lat świetlnych.

Jau powędrował spojrzeniem za jego gestem. W ciągu wielu lat spędzonych na wachcie Jau zorientował się już, że teatralne gesty i pozy Trinlego to tylko przykrywka… czasami jednak naprawdę niosły w sobie głębszy sens i chwytały, za serce. „Niewidzialna ręka” rzeczywiście prezentowała się wspaniale, obły, kilkusetmetrowy kadłub przytłaczał swym ogromem, przypominał, że zaprojektowano go po to, by przemierzał kosmos z największą prędkością, jaką udało się do tej pory osiągnąć ludzkości. A za pierścieniami rufowymi, półtora miliona kilometrów dalej, widniał blady dysk Arachny. Pierwszy Kontakt, a ja będę zarządcą pilotów.

Jau powinien czuć wielką dumę…

Dzień przed wylotem był dla Jau bardzo pracowity, wypełniony ostatnimi kontrolami i uzupełnianiem zapasów. Na pokładzie miało się znaleźć ponad stu twardogłowych i niezafiksowany personel. Jau nie wiedział, jakie specjalizacje będą najliczniej reprezentowane, przypuszczał jednak, że grupmistrz chce inteijsywnie manipulować sieciami Pająków bez dziesięciosekundowego opóźnienia, na które skazani byli, działając z LI.

Stanowiło to całkiem rozsądne rozwiązanie. Ratowanie Pająków przed nimi samymi z pewnością wiąże się z licznymi oszustwami, być może nawet trzeba będzie przejąć cały system broni strategicznej.

Jau schodził już ze służby, kiedy w drzwiach jego maleńkiego biura na mostku „Niewidzialnej ręki” ukazał się Kai Omo.

— Jeszcze jedno zadanie, zarządco pilotów. — Wąska twarz Omo wy krzywiła się w ponurym uśmiechu. — Nazwijmy to nadgodzinami.

Wsiedli razem do taksówki, wkrótce okazało się jednak, że wcale nie lecą do Hammerfest. Za krawędzią Diamentu Pierwszego, ukryte głęboko w lodzie i diamencie, znajdowało się wejście do Ll-A. Dwie inne taksówki cumowały już przy drzwiach arsenału.

— Zapoznałeś się już z uzbrojeniem na „Ręce”, zarządco pilotów?

— Tak. — Xin zbadał dokładnie wszystkie urządzenia i zakamarki jednostki, prócz prywatnych kwater Brughla. — Z pewnością jednak Queng Ho wiedziałby znacznie lepiej…

Omo pokręcił głową.

— To nie jest odpowiednie zajęcie dla Handlarza, nawet dla pana Trinli. — Otworzenie głównego zamka zajęło im kilkanaście sekund, ale kiedy znaleźli się w środku, mogli bez przeszkód dotrzeć do głównego składu broni. Tu przywitał ich hałas maszyn. Grube, owalne przedmioty ułożone na półkach miały srebrną ikonkę — stary symbol Queng Ho ozna czający broń atomową i laserową. Przez lata wszyscy spekulowali, ile bro ni zostało jeszcze w Ll-A. Teraz Jau mógł się o tym przekonać.

Omo prowadził go wzdłuż szeregu nieoznaczonych szafek. W Ll-A nie działały wyświetlacze. Było to także jedno z niewielu miejsc na LI, gdzie nie używano lokalizatorów Queng Ho. Tutaj królowała prosta, niemal niezniszczalna automatyka. Minęli Rei Ciret, nadzorującego grupę fiksatów, którzy budowali część jakiejś wyrzutni.

— Większość tej broni przeniesiemy na „Niewidzialną rękę”, panie Xin.

Podczas Wygnania naprawialiśmy wszystko, co można było naprawić, próbowaliśmy wytworzyć jak najwięcej sprawnych urządzeń. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale w tych warunkach nie mogło być tego za wiele. — Wskazał na jednostki naprowadzające Queng Ho przystosowane do taktycznej broni jądrowej Emergentów. — Proszę policzyć. Osiemnaście pocisków atomowych bliskiego zasięgu. W magazynie mamy jeszcze kilkanaście laserów bojowych.

— Ja… nie rozumiem, grupsierżancie. To pan jest obrońcą. Pan ma własnych specjalistów. Dlaczego…

— …zarządca pilotów miałby się zajmować takimi rzeczami? — Znów ten ponury uśmiech. — Chcemy uratować cywilizację Pająków i niewykluczone, że będziemy musieli użyć tej broni z pokładu „Niewidzialnej ręki” krążącej po niskiej orbicie. Pańscy piloci powinni umieć obchodzić się z tym sprzętem.

Xin skinął głową. Znał już te argumenty. Początkiem wyniszczającej planetę wojny stanie się prawdopodobnie kryzys na biegunie południowym.

Po wejściu na orbitę będą przelatywać nad tym miejscem co 5300 sekund, a stałą kontrolę zapewnią im mniejsze pojazdy. Tomas Nau mówił już o użyciu laserów. Co do broni atomowej… może także zagrożenie zapewni im mocniejszą pozycję w negocjacjach.

Grupsierżant kontynuował obchód, omawiając po drodze ograniczenia odremontowanych urządzeń. Większość nowych elementów stanowiły prymitywne pociski i bomby.

— …na „Niewidzialnej ręce” będzie też większość fiksatów zajmują cych się siecią. Zajmą się dostarczaniem informacji koniecznych do wy konywania manewrów; w zależności od celu będziemy musieli zmieniać pozycję na orbicie.

Omo mówił z entuzjazmem artylerzysty i wkrótce pozbawił Jau ostatnich wątpliwości. Od roku już Jau obserwował przygotowania do interwencji z rosnącym przerażeniem; niektórych szczegółów po prostu nie dało się przed nim ukryć. Zawsze jednak znajdował jakieś wyjaśnienie dla zdradzieckich poczynań zwierzchników. Do tej pory trzymał się kurczowo tych „rozsądnych wyjaśnień”. Dzięki temu zachował resztki przyzwoitości, mógł ze śmiechem rozmawiać z Ritą o przyszłości, kontaktach z Pająkami, dzieciach, których nie mogli się już doczekać.

Jakaś część tego przerażenia musiała znaleźć odbicie na jego twarzy. Omo przerwał ten pokaz morderczych rewelacji i przyjrzał mu się uważnie.

— Dlaczego…? — spytał Jau.

— Dlaczego muszę ci to wszystko powiedzieć? — Omo dźgnął Jau palcem w pierś i przygwoździł go do ściany. Na jego twarzy widać było gniew i oburzenie. Było to słuszne oburzenie emergenckiej władzy, coś, z czym Jau musiał dorastać na Balacrei. — To nie powinno być potrzebne, prawda? Ale ty za bardzo przypominasz wielu ludzi z naszej grupy. Zepsułeś się w środku, zostałeś Handlarzem. Innym możemy pozwolić dryfować trochę dłużej, ale kiedy „Ręka” zejdzie na niską orbitę, będziemy potrzebowali twojego posłuszeństwa i inteligentnej współpracy. — Omo ponownie dźgnął go w pierś. — Rozumiesz teraz?

— T-tak. Tak! — Och, Rito! Zawsze będziemy częścią Emergencji.

Czterdzieści osiem

Ponad setka fiksatów opuszczała Strych Hammerfest. Geniusz organizacyjny, Trud Silipan, zaplanował to jako jedną dużą operację. Kiedy Ezr zmierzał do celi Trixii, musiał ustępować miejsca ludzkiemu strumieniowi. Fiksaci prowadzeni byli w grupach po cztery, pięć osób, najpierw z maleńkich tuneli, prowadzących do ich cel, potem do większych korytarzy i wreszcie do głównego hallu.

Przewodnicy grup starali się traktować ich łagodnie, nie było to jednak łatwe zadanie.

Ezr przywarł do ściany, pozwalając przepłynąć ludzkiej rzece. Mijali go ludzie, których nie widział od lat. Byli to specjaliści Queng Ho i z Trilandu, zafiksowani tuż po zasadzce jak Trixia. Kilku przewodników było przyjaciółmi twardogłowych, których teraz prowadzili. Wachta po wachcie przychodzili odwiedzać utraconych przyjaciół. Na początku było wielu takich ludzi. Mijały jednak kolejne lata, a nadzieje słabły. Może kiedyś…

Nau obiecywał przecież uwolnienie wszystkich fiksatów. Na razie twardogłowi wcale nie doceniali ich troski; wizyty innych ludzi co najwyżej ich kytowały. Tylko nieliczni głupcy nadal starali się regularnie ich odwiedzać.

Ezr nigdy nie widział tylu fiksatów naraz. Wentylacja na korytarzu nie była tak wydajna jak w celach; wszędzie unosił się zapach niemytych ciał.

Annę dbała o zdrowie swoich podopiecznych, ale to nie oznaczało, że ci są czyści i pachnący.

Bil Phuong wisiał przypięty do ściany u zbiegu dwóch korytarzy i kierował stamtąd pracą poszczególnych przewodników. Większość grup miała wspólną specjalizację. Do uszu Vinha doleciały strzępy jakiejś ożywionej rozmowy. Czyżby fiksatów obchodził los Pająków?… Nie, to było tylko zniecierpliwienie i techniczny żargon. Jakaś starsza kobieta — specjalistka od sieci komputerowych — odepchnęła swego przewodnika i zwróciła się bezpośrednio do niego.

— Więc kiedy? — Wydawała się bliska histerii. — Kiedy wrócimy do pracy?

Inna kobieta z jej zespołu wykrzyknęła coś w rodzaju:

— Tak, chcemy wracać do pracy! — i ruszyła na przewodnika z drugiej strony. Oderwani od swojej pracy nieszczęśliwcy tracili zmysły. Cały zespół zaczął krzyczeć na przewodnika. Zbuntowana grupa powstrzymywała swo bodny przepływ kolejnych fiksatów. Nagle Ezr zrozumiał, że coś takiego jak rewolta niewolników naprawdę mogło się wydarzyć — gdyby oderwać niewolników od pracy! Emergencki przewodnik najwyraźniej także rozu miał to niebezpieczeństwo. Przesunął się na bok i zarzucił sznur ogłuszacza na dwoje najgłośniejszych fiksatów. Ci dostali drgawek, potem zawi śli bezwładnie w powietrzu. Pozbawieni przywódców pozostali twardogło wi ograniczyli się tylko do gniewnych pomrukiwań.

Bil Phuong podleciał bliżej, by uspokoić ostatniego z wojowniczo nastawionych fiksatów. Potem spojrzał spode łba na przewodnika grupy.

— To następna dwójka do przestrojenia.

Przewodnik otarł krew z policzka i odpowiedział mu równie gniewnym spojrzeniem.

— Powiedz to Trudowi. — Pochwycił sznur i odciągnął na bok nieprzy tomnych fiksatów. Tłum ruszył naprzód i już po chwili Vinh mógł spokoj nie przedostać się na koniec korytarza.

Tłumacze nie przenosili się na „Niewidzialną rękę”. W ich sekcji Strychu powinien więc panować spokój. Kiedy Ezr tam przybył, zastał jednak pootwierane cele i tłumaczy blokujących wąskie przejście. Przecisnął się między stłoczonymi, rozkrzyczanymi fiksatami. Nigdzie nie widział Trixii. Kilka metrów dalej wpadł jednak na Ritę Liao, która zmierzała właśnie w przeciwnym kierunku.

— Rita! Gdzie są przewodnicy?

Liao podniosła obie ręce w geście irytacji.

— Zajęci wszędzie indziej, oczywiście! A teraz jakiś idiota otworzył drzwi tłumaczy!

Trud naprawdę przeszedł samego siebie, choć tu akurat musiał zawinić ktoś inny. Ja*k na ironię losu, tłumacze, którzy nie mieli nigdzie wyjeżdżać, sami opuścili swoje cele i teraz domagali się głośno przewodnika.

— Chcemy lecieć na Arachnę! Chcemy być blisko!

Gdzie była Trixia? Kolejne krzyki dobiegły go z górnego korytarza.

Podleciał wyżej i zobaczył ją, w towarzystwie innych tłumaczy. Trixia wydawała się mocno zdezorientowana; po prostu nie była przyzwyczajona do świata poza swą celą. Natychmiast jednak rozpoznała Ezra.

— Zamknijcie się, zamknijcie się! — krzyknęła, a gwar wokół niej przy cichł. Spojrzała w stronę Vinha. — Numerze Czwarty, kiedy polecimy na Arachnę?

Numerze Czwarty?

— Hm. Wkrótce, Trudo. Ale jeszcze nie teraz, nie na „Niewidzialnej ręce”.

— Dlaczego nie? Nie lubię tego opóźnienia!

— Na razie grupmistrz chce, byście zostali na miejscu. — Tak rzeczywiście brzmiała oficjalna wersja: na orbicie Arachny potrzebni byli tylko specjaliści od sieci komputerowych. Pham i Ezr znali jednak prawdziwe wyjaśnienie. Nau starał się, by kiedy „Ręka” rozpocznie swą morderczą misję, na jej pokładzie przebywało jak najmniej ludzi. — Polecisz tam, kiedy to będzie bezpieczne, Trixio. Obiecuję. — Wyciągnął do niej rękę. Trixia nie próbowała uciekać, trzymała się mocno uchwytu i nie pozwalała, by Ezr zaciągnął ją z powrotem do celi.

Ezr spojrzał przez ramię na Ritę Liao.

— No i co teraz zrobimy?

— Poczekaj. — Dotknęła ucha i słuchała przez chwilę. — Phuong i Silipan wrócą tu, żeby zagnać ich z powrotem do cel, kiedy tylko przewiozą wszystkich na „Rękę”.

Boże, to mogło potrwać jeszcze ładną chwilę. A tymczasem dwudziestu tłumaczy będzie błąkać się po labiryncie Strychu. Delikatnie poklepał Trixię po ramieniu.

— Wracajmy do twojego pokoju, Trixio. Pomyśl, im dłużej jesteś tu taj, tym więcej tracisz informacji. Założę się, że zostawiłaś swój wyświe tlacz w pokoju. Mogłabyś skontaktować się przez niego z siecią floty. — Trixia zapewne zostawiła swój wyświetlacz, bo straciła łączność z siecią.

W tej chwili jednak starał się tylko zamącić jej w głowie.

Niezdecydowana Trixia odbijała się od ściany do ściany. Nagle odepchnęła się mocniej i przeleciała obok niego, kierując się ku swej celi. Ezr ruszył za nią.

Cela zareagowała na powrót Trixii, światła zapłonęły przytłumionym blaskiem. Trucia pochwyciła swój wyświetlacz, a Ezr szybko się z nim zsynchronizował. Niektóre łącza nadal były aktywne. Ezr widział te same co zawsze rysunki i fragmenty tekstów; nie był to sygnał przekazywany z planety na żywo, ale i tak większość informacji musiała być dla Trixii nowością. Przeskakiwała spojrzeniem z monitora na monitor, jej palce stukały nieustannie w klawiaturę, wydawało się jednak, że zapomniała nawiązać łączność ze służbą informacyjną floty. Sam widok stanowiska pracy przyciągnął ją z powrotem do centrum jej fiksacji. Na ścianach pojawiły się nowe okna z tekstem. Symbole zmieniały się tak szybko, że musiała być to prezentacja jakiejś rozmowy Pająków, jakiejś audycji radiowej albo — wziąwszy pod uwagę obecną sytuację na planecie — zaszyfrowanych tekstów wojskowych.

— Po prostu nie mogę znieść tego opóźnienia. To niesprawiedliwe. — Znów długa chwila ciszy. Otworzyła kolejny ekran. Przepływały przezeń kolorowe kształty, jeden z formatów wideo Pająków. Nie przypominało to żadnego normalnego obrazu, ale Ezr rozpoznawał już ten wzór; widział go dość często w małym pokoju Trixii. Był to pajęczy dziennik informacyjny, tłumaczony codziennie przez Trixię.

— Mylą się. Generał Smith poleci do Gwiazdy Południa zamiast Króla.

— Nadal wydawała się spięta, było tu już jednak jej normalne, zafiksowane zachowanie.

Kilka sekund później w wejściu pojawiła się Rita Liao. Jej twarz wyrażała zdumienie i rozbawienie zarazem.

— Jesteś czarodziejem, Ezr. Jak ci się udało uspokoić ich wszystkich?

— Ja… myślę, że Trixia po prostu mi ufa. — Był to raczej wyraz jego nadziei niż szczere przypuszczenie.

Rita cofnęła głowę, by rozejrzeć się po pustym korytarzu.

— Tak. Ale wiesz, co się stało, kiedy namówiłeś ją, żeby wróciła do pracy? Wszyscy inni potulnie udali się do swoich pokojów. Ci tłumacze są bardziej posłuszni niż wojskowi. Wystarczy tylko przekonać najważniejszego członka, a wszyscy inni robią to samo. — Uśmiechnęła się szeroko. — Ale widzieliśmy już wcześniej, jak tłumacze potrafią kierować innymi twardogłowymi. Są najważniejszym elementem tego układu, bez dwóch zdań.

— Trixia jest człowiekiem! — Wszyscy fiksaci są ludźfhi!

— Wiem, Ezr. Przepraszam. Naprawdę, rozumiem… Trixia i inni tłumacze naprawdę wydają się inni. Trzeba być kimś wyjątkowym, żeby tłumaczyć naturalne języki. Ze wszystkich… ze wszystkich fiksatów oni wydają się najbliżsi zwykłym ludziom… Posłuchaj, zajmę się resztą i dam znać Bilowi Phuongowi, że wszystko jest pod kontrolą.

— Dobrze — odparł Ezr sztywno.

Rita wycofała się z pokoju, cicho zasuwając za sobą drzwi. Po chwili Ezr usłyszał trzask zamykanych drzwi innych pokojów.

Trixia siedziała pochylona nad klawiaturą, zupełnie nieświadoma opinii, które przed momentem dotarły do jej uszu. Ezr obserwował ją przez chwilę, myśląc o przyszłości, o tym, jak ją wreszcie uratuje. Nawet po czterdziestu latach Wygnania tłumacze nie potrafiliby podszyć się pod Pająki i utrzymywać łączności audio w czasie rzeczywistym. Tomas Nau niczego by nie zyskał, sprowadzając tłumaczy na powierzchnię Arachny…

na razie. Po udanym podboju Trixia i inni zostaliby głosem władcy.

Ale ten czas nie nadejdzie. Plan Phama i Ezra rozwijał się zgodnie z harmonogramem. Lokalizatory Queng Ho miały niemal całkowitą kontrolę nad systemami Emergentów, tylko kilka starych elementów, układów elektromechanicznych, pozostawało poza ich zasięgiem. Pham i Ezr przygotowywali się wreszcie do prawdziwego sabotażu — najważniejszym punktem było odcięcie zasilania bezprzewodowego w Hammerfest. Ten przełącznik był niemal całkowicie mechanicznym urządzeniem, odpornym na wszelkie elektroniczne subtelności. Pham znalazł jednak jeszcze jedno zastosowanie dla lokalizatorów. Mogły tworzyć po prostu zwykły piasek. Przez ostatnie kilka Msekund budowali kolejne warstwy piachu obok tego przełącznika, podobną sztuczkę przygotowali też w innych starych systemach i na pokładzie „Niewidzialnej ręki”. Ostatnie sto sekund wiązało się z ogromnym ryzykiem. Mogli wykorzystać tę sztuczkę tylko raz, kiedy Naua i jego bandę pochłonie ich zadanie.

Jeśli sabotaż się powiedzie — kiedy się powiedzie — lokalizatory Queng Ho będą niepodzielnie rządzić na LI i na pokładzie „Niewidzialnej ręki”. Iwtedy nadejdzie nasz czas.

Czterdzieści dziewięć

Hrunkner Unnerby spędził mnóstwo czasu w Dowództwie Lądowym; zasadniczo była to baza wypadowa dla wszystkich jego operacji budowlanych. Co najmniej dziesięć razy w roku odwiedzał wewnętrzne sanktuarium wywiadu Akord. Codziennie kontaktował się z generał Smith za pomocą poczty elektronicznej; widywał się z nią na naradach sztabu. Ich spotkanie w Calorice — czy to było już pięć lat temu? — nie przebiegało w serdecznej atmosferze, ale przynajmniej dawało okazję do uczciwej i szczerej wymiany myśli. Lecz przez siedemnaście lat… przez cały ten czas, jaki upłynął od śmierci Gokny… nigdy nie był w prywatnym biurze generał Smith.

Generał miała nowego asystenta, kogoś młodego, spoza fazy. Hrunkner nawet tego nie zauważył. Wszedł w ciszę gabinetu szefa. Pomieszczenie to było tak duże, jak zapamiętał, z otwartymi niszami i oddzielnymi grzędami. Przez moment wydawało się, że jest sam. Kiedyś, nim wprowadziła się tu Smith, mieściło się tu biuro Struta Greenvala. Funkcję osobistego gabinetu szefa wywiadu pomieszczenie to pełniło zresztą jeszcze przez dwa poprzednie pokolenia. Ówcześni lokatorzy zapewne z trudem rozpoznaliby to miejsce. Znajdowało się tu więcej sprzętu komputerowego niż w biurze Sherka w Princeton. Jedną ze ścian pokoju zajmował ogromny monitor, równie złożony jak wideomancja. W tej chwili pokazywał obraz z kamer umieszczonych na zewnątrz; Królewskie Wodospady zastygły ponad dwa lata temu. Okoliczne wzgórza były nagie i posępne, w wyższych partiach pokrywał je szron utworzony z zamarzniętego dwutlenku węgla.

Ale bliżej… z budynków wylewała się nadczerwień, błyszczała jasno w gazach wypluwanych przez pojazdy na ulicach. Przez moment Hrunk wpatrywał się w ten obraz, myśląc o tym, jak wyglądał świat dokładnie pokolenie wcześniej, pięć lat w Ciemności. Do diabła, ten pokój był już wtedy pusty. Ludzie Greenvala siedzieli upchnięci w małej jaskini, wdychali śmierdzące powietrze i słuchali ostatnich wiadomości radiowych, zastanawiając się przy tym, czy Hrunk i Sherk przetrwają w swych podwodnych otchłaniach. Za kilka dni Greenval miał zakończyć wszystkie operacje, a Wielka Wojna zapaść w lodowaty sen.

Lecz w tym pokoleniu nie myślimy nawet o odpoczynku, zmierzając kunajstraszliwszej wojnie wszech czasów.

Widział, jak do pokoju wchodzi cicho generał.

— Sierżancie, proszę usiąść. — Smith zaprosiła go gestem do zajęcia miejsca na grzędzie przed jej biurkiem.

Unnerby oderwał spojrzenie od monitora i usiadł. Na półkolistym biurku Smith leżały sterty raportów, większość miejsca zajmowało jednak sześć małych monitorów. Trzy z nich ukazywały abstrakcyjne wzory, podobne do tych, w jakich zagubił się Sherkaner. Więc nadal pozwala musię tym bawić.

Uśmiech generał wydawał się sztywny i wymuszony, dlatego właśnie mógł być szczery.

— Nazywam pana sierżantem. Zabawne. Ale… dziękuję za przybycie.

— To mój obowiązek. — Dlaczego mnie tu wezwała? Może jego szalony plan dla północnego wschodu miał jakieś szanse powodzenia. Może… — Widziała pani moje projekty, generale? Za pomocą eksplozji jądrowych moglibyśmy wykopać osłonięte, głębokie jaskinie, i to szybko. Północnowschodnie łupki byłyby idealne. Dajcie mi bomby, a w ciągu stu dni zapewnię schronienie wszystkim mieszkańcom i do tego jeszcze miejsce pod uprawy. — Te słowa same mu się wyrwały. Koszty podobnej operacji przekraczałyby możliwości Korony czy prywatnych inwestorów. Generał musiałaby wprowadzić stan wyjątkowy, bez względu na ustalenia Przymierza. Nawet wtedy nie mogliby być pewni ostatecznego sukcesu. Lecz gdyby wybuchła wojna — kiedy by wybuchła — jego plan uratowałby życie milionów.

Victory Smith uniosła rękę.

— Hrunk, nie mamy stu dni. Jestem przekonana, że wszystko rozstrzy gnie się w ciągu trzech. — Wskazała na jeden z małych monitorów. — Dowiedziałam się właśnie, że wielebna Pedure jest w Gwieździe Południa i osobiście pilnuje swoich spraw.

— Do diabła z nią. Jeśli sprowokuje atak na Gwiazdę, sama zginie.

— Dlatego prawdopodobnie jesteśmy bezpieczni, dopóki stamtąd nie odleci.

— Słyszałem różne plotki. Nasz wewnętrzny wywiad jest w rozsypce?

Thract został zdymisjonowany? — Pojawiły się straszliwe podejrzenia, że w samym sercu wywiadu grasują agenci Kindred. Szyfrowano teraz nawet zwykłe, rutynowe transmisje. Choć nieprzyjaciel nie pokonał ich groźbami i prowokacją, teraz mógł wygrać dzięki panice i zamieszaniu, jakie panowały w szeregach Akord.

Smith poderwała gniewnie głowę.

— To prawda. Zostaliśmy wymanewrowani na Południu. Nadal mamy tam jednak swoich ludzi, ludzi, którzy polegali na mnie… ludzi, których zawiodłam. — To ostatnie zdanie wypowiedziane zostało niemal szeptem, ale Hrunk przypuszczał, że i tak nie było skierowane do niego. Smith milczała przez chwilę, potem wyprostowała się. — Jest pan ekspertem od substruktur Gwiazdy Południa, prawda, sierżancie?

— Ja je zaprojektowałem i nadzorowałem większość prac przy ich budowie. — Działo się to w czasach, gdy Akbrd i Republika Południa były ze sobą bardzo zaprzyjaźnione.

Generał bujała się nerwowo na grzędzie. Jej ramiona drżały.

— Sierżancie… nawet teraz nie mogę znieść twojego widoku. Myślę, że wiesz o tym.

Hrunk pochylił głowę. Wiem. O tak.

— Ufam ci jednak w prostych sprawach. Ba, na Głębię, teraz cię po trzebuję! Rozkaz nie miałby tu żadnego znaczenia… ale czy pomożesz mi w Gwieździe? — Wydawało się, że wydobywa z siebie te słowa z najwięk szym trudem.

Musisz prosić? Hrunkner uniósł ręce.

— Oczywiście.

Najwyraźniej Smith nie spodziewała się tak szybkiej odpowiedzi.

Przez moment milczała zaskoczona.

— Rozumiesz, na co się godzisz? To się wiąże z ogromnym ryzykiem.

— Tak, tak. Zawsze chciałem pomóc. — Zawsze chciałem wszystko naprawić.

Generał patrzyła nań przez chwilę. Wreszcie powiedziała cicho:

— Dziękuję, sierżancie. — Wystukała coś na klawiaturze. — Tim Downing… — ten nowy, młody asystent? — …dostarczy ci później szczegółową analizę. Krótko mówiąc, jest tylko jeden powód, dla którego Pedure mogła przyjechać do stolicy Południa; sprawa nie jest jeszcze przesądzona. Pedure nie ma jeszcze kontroli nad wszystkimi kluczowymi członkami Parlamentu.

Kilku z nich poprosiło mnie, bym tam przyjechała.

— Ale… to Król powinien zajmować się takimi sprawami.

— Tak. Zdaje się, że w tej Ciemności nie po raz pierwszy i ostatni mu simy zerwać z tradycją.

,. — Nie może tam pani jechać, generale. — Unnerby nie mógł się powstrzymać, choć wiedział, że tego rodzaju uwagi są pogwałceniem wojskowej etykiety.

— Nie jesteś jedyną osobą, która mi to odradza… Ostatnia rzecz, jaką powiedział mi Strut Greenval, niecałe dwieście jardów od miejsca, w którym teraz siedzimy, brzmiała podobnie. — Umilkła, wracając myślami do wspomnień. — Zabawne. Strut przewidział tyle rzeczy. Wiedział, że trafię na jego miejsce. Wiedział, że nieraz będę miała ochotę osobiście wkroczyć do akcji. Przez pierwsze dekady Jasności co najmniej kilkanaście razy mogłam uratować sytuację — a nawet ludzkie życie — gdybym tylko wyszła na zewnątrz i sama zrobiła to, co konieczne. Ale to, co powiedział mi Greenval, było raczej rozkazem niż radą, a ja do tej pory stosowałam się do tego i żyłam, by walczyć dalej. — Roześmiała się nagle, powracając uwagą do teraźniejszości. — Teraz jestem już starszą panią uwikłaną w sieć intryg. Nadszedł wreszcie czas, by złamać zasadę Struta.

— Ależ… rada generała Greenvala odnosi się do tej sytuacji tak samo jak do wszystkich poprzednich. Pani miejsce jest tutaj.

— To ja pozwoliłam, by doszło do tego bałaganu. To była moja decyzja, konieczna decyzja. Jeśli jednak polecę teraz do Gwiazdy osobiście, być może uda mi się uratować wielu ludzi.

— Ale jeśli się nie uda, pani zginie, a my z pewnością przegramy!

— Nie. Jeśli zginę, wojna będzie bardziej krwawa, ale w końcu i tak przetrwamy. — Wyłączyła wszystkie monitory. — Wylatujemy za trzy godziny, z czwórki. Proszę tam być.

Hrunkner miał ochotę krzyczeć z frustracji.

— Proszę przynajmniej zabrać specjalną ochronę. Młodą Victory i…

— Zespół Lighthill? — Generał uśmiechnęła się lekko. — Dorobili się niezłej reputacji, co?

Hrunkner także odpowiedział jej uśmiechem.

— Tak. Nikt nie wie, czego się właściwie po nich spodziewać… Ale na pewno można na nich polegać w każdej sytuacji. — Hrunkner słyszał już różne opowieści o wyczynach Młodej Victory i jej rodzeństwa. Niektórzy ich chwalili, inni nie cierpieli, nikt jednak nie zarzucał im braku profesjonalizmu.

— Ty naprawdę ich lubisz, co Hrunk? — Smith wydawała się tym szczerze zdumiona. — W ciągu najbliższych siedemdziesięciu pięciu godzin mają inne, ważniejsze zadania do wykonani*… Sherkaner i ja przez lata świadomie tworzyliśmy obecną sytuację, to był nasz wybór. Znaliśmy zagrożenia. Teraz nadszedł czas zapłaty.

Po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju, wymieniła imię Sherkanera. Współpraca, która zaprowadziła ich tak daleko, dobiegła końca, teraz generał była zdana tylko na siebie.

Pytanie to nie miało większego sensu, ale musiał je zadać.

— Rozmawiałaś o tym z Sherkiem? Co on robi?

Smith milczała przez chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Wszystko, co w jego mocy, sierżancie — odparła wreszcie. — Wszyst ko, co w jego mocy.

Noc była czysta nawet według standardów Raju. Obret Nethering spacerował ostrożnie wokół wieży na szczycie wyspy, sprawdzając sprzęt przed wieczorną sesją. Jego podgrzewane nogawice i kurtka były stosunkowo lekkie i wygodne, gdyby jednak zepsuł się ogrzewacz powietrza albo przerwał ciągnący się za nim kabel zasilający… Wcale nie kłamał, kiedy mówił swoim asystentom, że mogą odmrozić rękę czy płuca w ciągu kilku minut. Mijał już piąty rok Ciemności. Nethering zastanawiał się, czy nawet podczas Wielkiej Wojny o tej porze jacyś ludzie byli jeszcze aktywni.

Przerwał na moment obchód; w końcu miał jeszcze sporo czasu. Stał pośród martwego, zamarzniętego krajobrazu i patrzył w górę, na niebo.

Dwadzieścia lat temu, kiedy Nethering zaczynał studia w Princeton, chciał zostać geologiem. Geologia była matką wszystkich nauk, a w tym pokoleniu, gdy prowadzono prace wykopaliskowe na tak wielką skalę, nabierała jeszcze większego znaczenia. Astronomia z kolei stanowiła domenę nielicznych dziwaków. Rozsądni ludzie interesują się przecież tym, co na dole, szukają najbezpieczniejszej otchłani, w której mogliby przetrwać kolejną Ciemność. Co można zobaczyć na niebie? Słońce, oczywiście, źródło życia i wszystkich problemów. Poza tym jednak nic się nie zmieniało. Gwiazdy były tylko maleńkimi, niezmiennymi punktami światła, nie dało ich się porównać ze słońcem ani z niczym innym.

Potem, już jako student drugiego roku, Nethering poznał starego Sherkanera Underłiilla, a jego życie odmieniło się na zawsze — choć pod tym względem Nethering nie był wyjątkiem. W Princeton uczyło się dziesięć tysięcy studentów drugiego roku, ale Underhill zdołał jakoś wybrać spośród nich tylko tych najlepszych. A może było odwrotnie; Underhill stanowił tak potężne źródło niesamowitych pomysłów, że niektórzy studenci ciągnęli do niego niczym leśne wróżki do ognia. Underhill twierdził, że cała matematyka i fizyka rozwijały się do tej pory bardzo powoli, bo nikt nie rozumiał prostoty ruchu świata po orbicie wokół słońca ani wewnętrznych ruchów gwiazd. Gdyby prócz Arachny wokół słońca krążyła jeszcze choć jedna planeta, która zmuszałaby co światlejsze umysły do analiz i kalkulacji, rachunek zostałby wynaleziony nie dwa, lecz dziesięć pokoleń wcześniej. A szalony rozwój technologii, do którego doszło podczas tego pokolenia, mógłby rozłożyć się na więcej cykli Jasności i Ciemności.

Oczywiście tezy głoszone przez Sherkanera nie należały do całkiem nowych. Pięć pokoleń temu dzięki wynalazkowi teleskopu astronomia gwiazd podwójnych zrewolucjonizowała pajęcze rozumienie czasu. Underhill potrafił jednak połączyć stare idee w jedną spójną całość. Młody Nethering odchodził coraz dalej i dalej od bezpiecznej i rozsądnej geologii, aż Pustka Na Górze stała się jego największą pasją. Im lepiej rozumiał, czym naprawdę są gwiazdy, tym lepiej zdawał sobie sprawę z tego, jak naprawdę musi wyglądać wszechświat. Teraz, jeśli ktoś tylko wiedział, gdzie patrzeć i przez jakie instrumenty, mógł zobaczyć na niebie wszystkie kolory. Tutaj, na Rajskiej Wyspie, nadczerwień gwiazd błyszczała jaśniej niż gdziekolwiek na świecie. Suche i zimne powietrze było całkowicie nieruchome, a dzięki ogromnym nowoczesnym teleskopom Nethering mógł sięgnąć wzrokiem dalej niż kiedykolwiek. Czasami wydawało mu się, że może ujrzeć nawet koniec wszechświata.

A to co? Nisko nad północnowschodnim horyzontem rozbłysnęła zorza polarna, która rozszerzała się powoli na południe. Nad Morzem Północnym wisiała stała pętla magnetyczna, ale pięć lat po nadejściu Ciemności zorze zdarzały się wyjątkowo rzadko. Turyści, którzy zostali jeszcze na dole, w Rajskim Mieście, wznosili teraz zapewne zbiorowe okrzyki zachwytu. Dla Obreta Netheringa było to tylko niespodziewane utrudnienie.

Przyglądał się jednak aurorze z rosnącą ciekawością. Światło było niezwykle skupione, szczególnie na północnym krańcu, gdzie zwężało się niemal do jednego punktu. Hm. Gdyby to coś miało zakłócić im wieczorną sesję, to może powinni wystrzelić sondę i przyjrzeć się temu z bliska.

Uśmiech losu, przypadkowe odkrycie i takie tam.

Nethering odwrócił się i ruszył w stronę schodów. W tej samej chwili dobiegł go rumor, który mógłby zwiastować nadejście całej kompanii żołnierzy — bardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że to Shepry Tripper i jego ciężkie buciory. Po chwili na powierzchnię wyskoczył Shepry Tripper. Shepry miał zaledwie piętnaście lat i oczywiście urodził się poza fazą. Kiedyś Nethering nie potrafił nawet wyobrazić sobie, że mógłby rozmawiać — a co dopiero pracować — z takim wybrykiem natury. Była to jeszcze jedna ze zmian, jakie dokonały się w nim w Princeton. Teraz — cóż, Shepry był jeszcze dzieckiem, nieświadomym tylu rzeczy. Rozpalał go jednak niesamowity entuzjazm, ogromna żądza wiedzy. Nethering zastanawiał się, ile lat badań zmarnowano pod koniec Lat Gaśnięcia tylko dlatego, że najmłodsi badacze wkraczali już w wiek średni, zakładali rodziny i byli zbyt zajęci innymi sprawami, by z zapałem brać się do pracy.

— Doktorze Nethering! Proszę pana! — Głos Shepry’ego nieco tłu mił ogrzewacz powietrza. Chłopiec dyszał ciężko, tracąc cały ten czas, który zyskał dzięki szalonemu biegowi w górę schodów. — Mamy kłopo ty. Straciłem łączność radiową z Północnym Punktem… — pięć mil dalej, na drugim końcu interferometru. — Na wszystkich zakresach słychać tyl ko coraz głośniejsze trzaski.

Mógł więc zapomnieć o planach na dzisiejszy wieczór.

— Zadzwoniłeś do Sama przez linię podziemną? Co… — urwał raptownie, gdy powoli zaczął doń docierać sens słów Shepry’ego: corazgłośniejsze trzaski. Tymczasem dziwna „strzała” światła przesuwała się jednostajnie na południe. Irytacja zaczęła mieszać się ze strachem. Obret Nethering wiedział, że świat stoi na krawędzi wojny. Wszyscy o tym wiedzieli. Gdyby doszło do wymiany jądrowych uderzeń, świat zostałby zniszczony w ciągu kilku godzin. Nawet leżące na uboczu miejsca, takie jak Rajska Wyspa, nie były bezpieczne. A to światło? Przygasało teraz, jasny punkt zniknął. Eksplozja nuklearna w polu magnetycznym mogła przypominać zorzę, ale z pewnością nie byłaby tak asymetryczna i nie miałaby tak długiego czasu wznoszenia. A może jacyś sprytni fizycy zbudowali coś subtelniejszego niż zwykła bomba atomowa. Ciekawość i przerażenie mieszały się w głowie Netheringa.

Odwrócił się i pociągnął Shepry’ego w stronę schodów. Zwolnij. Ile razy dawał tę radę Shepry’emu?

— Krok po kroku, Shepry, uważaj na przewód zasilający. Czy układ radarowy jest włączony?

— Tak. — Ciężkie buciory Shepry’ego stukały za nim na schodach. — Ale w zapisie będą tylko same szumy.

— Może. — Odbicie mikrofal od smug jonizacyjnych to tylko jeden z projektów, którymi zarządzali Nethering i Tripper. Niemal wszystkie powracające sygnały można było przypisać konkretnym satelitom, ale mniej więcej raz na rok widzieli coś, czego nie mogli wyjaśnić, tajemnicę z Wielkiej Pustki. Miał już niemal gotowy artykuł na ten temat. Potem ci przeklęci recenzenci — wszechobecny T. Lurksalot — przeprowadzili własne programy badawcze i nie zgodzili się z jego konkluzjami. Dziś mógł wykorzystać układ do innego celu. To dziwne podłużne światło — a gdyby to był jakiś obiekt materialny?

— Shepry, jesteśmy jeszcze w sieci? — Ze stałym lądem łączył światłowód przeciągnięty” po zamarzniętym oceanie; zamierzał wykorzystać komputery z kontynentu do realizacji dzisiejszych badań. Teraz…

— Zaraz sprawdzę.

Nethering roześmiał się cicho.

— Zdaje się, że będziemy mogli pokazać Princeton coś bardzo inte resującego! — Usiadł przed komputerem i zaczął przeglądać zapis z rada ru. Czy to wojna, czy natura mówiły do nich dziś wieczór? Tak czy inaczej, wiadomość była ważna.

Pięćdziesiąt

Hrunkner Unnerby nie lubił podróżować nowoczesnymi samolotami; czuł się wtedy bardzo stary. Pamiętał jeszcze czasy, gdy silniki spalinowe kręciły drewnianymi śmigłami, a skrzydła budowano z drewna pokrytego tkaniną.

Samolot Victory Smith nie był nawet zwykłym odrzutowcem; lecieli na wysokości niemal stu tysięcy stóp i przemieszczali się na południe z trzykrotną prędkością dźwięku. Dwa silniki pracowały niemal bezgłośnie, do wnętrza samolotu docierało tylko niskie, głębokie buczenie. Światło gwiazd i słońca na zewnątrz było na tyle jasne, że Hrunkner rozróżniał kolory w chmurach poniżej. Świat ukrywał się pod kilkoma warstwami chmur. Z tej wysokości nawet te najwyższe wydawały się niemal przylepione do ziemi. Od czasu do czasu w warstwie obłoków otwierała się jakaś szczelina, mogli wtedy zobaczyć śnieg i lód na dole. Za kilka minut mieli dolecieć do południowej cieśniny i opuścić przestrzeń powietrzną Akord.

Oficer komunikacyjny lotu powiedział im, że pozostają pod eskortą eskadry myśliwców Akord, która będzie im towarzyszyć aż do lądowiska ambasady w Gwieździe Południa. Jedynym dowodem na to, że oficer mówił prawdę, były stalowe błyski pojawiające się od czasu na niebie ponad nimi.

Hrunkner westchnął. Jak wszystko, co ważne w obecnych czasach, myśliwce poruszały się zbyt szybko i znajdowały się zbyt daleko, by mógł je zobaczyć zwykły śmiertelnik.

Prywatny samolot generał Smith był w rzeczywistości ponaddźwiękowym bombowcem rozpoznawczym, czymś, co w miarę rozwoju satelitów wychodziło powoli z użycia.

— Praktycznie dostaliśmy go ,od Obrony Powietrznej w prezencie — zauważyła Smith, kiedy weszli na pokład. — 1 tak zamieni się w kupę złomu, kiedy zacznie zamarzać powietrze.

Wtedy będą już istniały całkiem nowe środki transportu. Może pojazdy balistyczne? Albo antygrawitacyjne? Ale to bez znaczenia. Jeżeli ich obecna misja się nie powiedzie, nie będzie już żadnego przemysłu, tylko niekończąca się walka wśród ruin.

Środek kadłuba wypełniały komputery i sprzęt komunikacyjny. Unnerby widział generatory laserowe i mikrofalowe, kiedy wchodzili na pokład. Łącze z siecią wojskową Akord było niemal równie bezpiecznie jak to w Dowództwie Lądowym. Na pokładzie tego samolotu nie było żadnych stewardów, a Unnerby i generał Smith siedzieli na małych grzędach, które po kilku godzinach lotu stały się okropnie niewygodne. Mimo to zapewne i tak było im znacznie wygodniej niż żołnierzom wiszącym na siatkach z tyłu samolotu. Dziesięcioosobowy zespól; cała ochrona generał Smith.

Victory Smith pracowała w milczeniu. Jej asystent, Tim Downing, wniósł do samolotu cały sprzęt komputerowy: ciężkie, nieporęczne pudła, które albo musiały mieć wielką moc, albo były mocno opancerzone, albo po prostu przestarzałe. Przez ostatnie trzy godziny generał siedziała w kręgu sześciu monitorów. Patrząc na blask odbijający się w jej oczach, Hrunkner zastanawiał się, co też tam widzi. Wojskowe sieci w połączeniu z wszystkimi ogólnodostępnymi sieciami musiały dawać jej niesamowity widok.

Monitor Unnerby’ego pokazywał ostatni raport o podziemnych budowach Gwiazdy. W dużej części były to kłamstwa, Unnerby znał jednak dość dobrze oryginalne plany, by domyślić się prawdy. Po raz enty zmusił się do czytania. To dziwne; kiedy był młody, w czasach Wielkiej Wojny, potrafił bez trudu koncentrować się tak, jak robiła to teraz generał. Dziś jednak jego myśli wciąż wracały do sytuacji i katastrofy, której nie mogli już chyba zapobiec.

Byli już nad cieśniną; z tej wysokości popękany morski lód wyglądał jak misterna mozaika szczelin.

— Hej! — krzyknął nagle jeden z techników łączności. — Widzieli ście to?

Hrunkner niczego nie widział.

— Tak! Sprawdź to.

— Tak jest.

Technicy zajmujący miejsca na grzędach ponad głową Unnerby’ego pochylili się teraz nad swymi monitorami i wystukiwali coś szybko na klawiaturach. Światła na ekranach zmieniały się raz za razem, ale Unnerby nie mógł odczytać ani słowa.

Widział, jak Victory Smith wstaje ze swojej grzędy i przygląda się z uwagą poczynaniom techników. Najwyraźniej jej sprzęt nie był połączony z ich komputerami. No tak. Więc wcale nie miała tak niesamowitego widoku, jak przypuszczał.

Po chwili uniosła rękę, przyzywając jednego z techników.

— Wygląda na to, że ktoś zrzuciłbombę atomową — wyjaśnił ten natychmiast.

— Hm… — mruknęła Smith. Na monitorze Unnerby’ego nic się nie zmieniło.

— To było bardzo daleko, prawdopodobnie gdzieś nad Morzem Północnym. Otworzę dla pani dodatkowe okno.

— I dla sierżanta Unnerby’ego, proszę.

— Tak jest. — Raport z Gwiazdy na monitorze Hrunknera zastąpiła nagle mapa Północnego Wybrzeża. Kolorowe kontury rozrastały się koncentrycznie wokół punktu położonego osiemset mil na północny wschód od Rajskiej Wyspy. Tak, stary magazyn paliw Tieferów, bezużyteczna podwodna góra, chyba że ktoś chciał ją wykorzystać jako wyrzutnię. Rzeczywiście, było to bardzo daleko stąd, niemal po drugiej stronie globu.

— Tylko jeden wybuch? — spytała Smith.

— Tak, bardzo wysoko. Atak pulsacyjny… tyle że nie większy od megafony. Tę mapę tworzymy na podstawie danych z satelitów i analiz naziemnych z Północnego Wybrzeża i Princeton. — Na monitorze pojawiły się odpowiednie informacje, odnośniki bibliograficzne do tych miejsc w sieci, które brały udział w tworzeniu mapy. Ha. Znalazł się tu nawet raport naocznego świadka z Rajskiej Wyspy, naukowca z obserwatorium astronomicznego.

— Co straciliśmy?

— Brak strat wojskowych, generale. Nie działają dwa satelity komercyjne, ale to może być tylko jakaś drobna usterka. To było tylko szturchnięcie.

Więc po co? Test? Ostrzeżenie? Unnerby wpatrywał się w monitor.

Jau Xin był tutaj przed rokiem, wtedy dowodził jednak sześcioosobową szalupą i zakradł się na orbitę Arachny ledwie na kilka godzin. Dziś dowodził „Niewidzialną ręką”, statkiem kosmicznym o masie miliona ton.

Przybywali na planetę jak prawdziwi zdobywcy — nawet jeśli większość tych zdobywców wierzyła, że niesie Pająkom ratunek. Obok Jau, na miejscu zajmowanym niegdyś przez kapitana Handlarzy, siedział Ritser Brughel. Grupmistrz wyrzucał z siebie nieustający strumień rozkazów — można by pomyśleć, że sam próbował zarządzać pilotami. Zbliżyli się do Arachny nad biegunem północnym, utrzymując stałą wysokość tuż ponad atmosferą. Hamowali jednym, długiem ciągiem, niemal tysiąc sekund przy ponad 1 g. Dokonali tego nad otwartym oceanem, z dala od miejsc zamieszkanych przez Pająki, lecz powstała przy hamowaniu zorza musiała być doskonale widoczna dla tych niewielu, którzy znajdowali się w pobliżu.

Jau widział blask odbity w lodzie i śniegu na dole.

Brughel patrzył na martwy krajobraz przesuwający się pod okrętem.

Jego twarz ściągały jakieś intensywne emocje. Niesmak wywołany widokiem tak ogromnej przestrzeni, która wydawała się kompletnie bezwartościowa? Czy też triumf związany z przybyciem na świat, którym będzie współrządził? Prawdopodobnie jedno i drugie. Tutaj, na pokładzie „Niewidzialnej ręki”, zarówno poczucie triumfu, jak i żądza krwi coraz częściej pojawiały się w głosie Brughla, czasem nawet w jego słowach. Tomas Nau starał się nadal zachowywać pozory na LI, ale Ritser Brughel nie potrafił już dłużej grać. Jau widział kiedyś korytarze prowadzące do prywatnych kwater Brughla. Ściany pokrywał wirujący róż, zmysłowy, ciężki i przerażający. Nikt spoza najbliższego otoczenia grupmistrza nie miał wstępu do tego miejsca. Podczas podróży z LI Jau słyszał, jak Brughel opowiada grupkapralowi Anlangowi o specjalnym daniu, które zamierzał wyciągnąć z lodówki, by uczcić zwycięstwo nad Pająkami. Me, nie myśl otym. I tak wiesz już za dużo.

Xin słyszał głosy swych pilotów, potwierdzające to, co widział na monitorze. Spojrzał na Brughla i wiedząc, jak bardzo ten lubi wszelkie wojskowe formalności, przemówił oficjalnym tonem:

— Ciąg zakończony, grupmistrzu. Jesteśmy na orbicie polarnej, wyso kość sto pięćdziesiąt kilometrów. — Gdyby zeszli jeszcze niżej, potrzebo waliby śniegowców. — Byliśmy widoczni z odległości wielu tysięcy kilome trów. — Xin przybrał zatroskaną minę. Przez całą podróż od LI udawał na iwnego idiotę. Była to ryzykowna gra, ale jak dotąd dawała mu trochę 4większy margines wolności. / może, moicuda mi się zapobiec w jakiś sposóbmasakrze.

Brughel uśmiechnął się z wyższością.

— Oczywiście że byliśmy widoczni, panie Xin. Właśnie o to nam cho dziło; pozwoliliśmy im nas zobaczyć, a teraz odpowiednio zmienimy in formacje, jakie będą do nich docierać. — Skontaktował się z pokładem fiksatów. — Panie Phuong! Czy zamaskował pan nasze przybycie?

Kiedy Jau był ostatnio na pokładzie twardogłowych, miejsce to wyglądało jak dom wariatów, Phuong przemawiał jednak z chłodnym spokojem:

— Całkowicie panujemy nad sytuacją, grupmistrzu. Trzy zespoły przy gotowują w tej chwili sygnały z satelitów. LI twierdzi, że wyglądają do brze. — Bil miał na myśli zespół Rity. Rita miała lada moment zejść ze służby, by — jak twierdził Nau — odpocząć przed ciężką pracą. Jau wiedział jednak doskonale, że ta „przerwa” miała odbywać się w czasie, gdy na planecie dojdzie do masakry Pająków. Tymczasem Phuong kontynuował:

— Muszę pana jednak ostrzec, grupmistrzu. W końcu Pająki domyśla się prawdy. Ten kamuflaż przetrwa tylko jakieś sto Ksekund, może krócej, jeśli ktoś tam na dole będzie wystarczająco sprytny.

— Dziękuję, panie Phuong. To powinno nam w zupełności wystarczyć.

— Brughel uśmiechnął się łaskawie do Jau.

Część widoku planety zniknęła z ich monitorów, ustępując miejsca Tomasowi Nau na LI. Starszy grupmistrz siedział z Ezrem Vinhem i Phamem Trinlim w chacie w parku. Słoneczny blask odbijał się od wody za ich plecami. Miała to być publiczna rozmowa, transmitowana do kwater na LI i na „Niewidzialną rękę”. Nau rozejrzał się po mostku okrętu, potem jego wzrok spoczął na Ritserze Brughlu.

— Gratulacje, Ritser. Dobrze wam poszło. Rita mówi mi, że osiągnę liście już bliską synchronizację z sieciami naziemnymi. My też mamy do bre wiadomości. Szef wywiadu Akord wizytuje Gwiazdę Południa. Jej główny oponent z Kindred już tam jest. Jeśli nie dojdzie do jakichś nie przewidzianych wydarzeń, jeszcze przez jakiś czas na Arachnie powinien panować pokój.

Nau wydawał się szczerze zatroskany losem Pająków. Co zdumiewające, Ritser Brughel kłamał niemal równie gładko.

— Tak jest. Przygotowujemy się do przejęcia sieci i wydania pierw szego oficjalnego oświadczenia. Mam nadzieję, że dojdzie do tego za ja kieś… — przerwał na moment, jakby konsultując się z harmonogramem — …pięćdziesiąt Ksekund.

Oczywiście Nau nie odpowiedział mu od razu. Sygnał z „Niewidzialnej ręki” musiał przebyć pięć sekund świetlnych dzielących okręt od LI.

Odpowiedź mogła więc nadejść najwcześniej za dziesięć sekund.

Równo dziesięć sekund potem Nau uśmiechnął się dobrotliwie.

— Doskonale. Postaramy się, by wszyscy tutaj mogli trochę odpocząć, nim rozpocznie się najcięższa praca. Życzymy wam wszystkim powodzenia, Ritser. Wierzymy w was.

Obaj grupmistrzowie wymienili jeszcze kilka podobnych w tonie uwag, potem Nau się rozłączył. Brughel sprawdził, czy komunikacja odbywa się teraz tylko w obrębie statku.

— Lada moment powinniśmy dostać kody celów, panie Phoung — oznajmił wreszcie z uśmiechem. — Jeszcze tylko dwadzieścia Ksekund i usmażymy trochę Pająków.

Shepry Tripper wpatrywał się z niedowierzaniem w ekran radaru.

— Jest… jest dokładnie tak, jak pan mówił. Osiemdziesiąt osiem mi nut i znów nadlatuje od północy!

Shepry był całkiem dobrym matematykiem i pracował z Netheringiem już prawie od roku. Z pewnością rozumiał zasady lotu satelitów. Jak większość ludzi nadal miał jednak kłopoty z uwierzeniem w „kamień, który raz podrzucony nigdy nie spada”. Dzieciak niemal skakał z radości, kiedy jakiś satelita meteorologiczny pojawiał się na horyzoncie w miejscu i czasie, który przewidziała matematyka.

To, co Nethering robił tego wieczora, różniło się znacznie od zwykłych obliczeń, a on sam był równie zdumiony jak jego asystent i znacznie bardziej przerażony. Tylko dwa czy trzy razy udało im się dokładnie namierzyć węższy koniec zorzy. Tajemniczy obiekt wciąż zwalniał, choć znajdował się ponad atmosferą. Pracownicy Obrony Powietrznej z Princeton przyjęli jego raport bez entuzjazmu. Nethering znał tych ludzi już od dawna, ale dziś traktowali go jak natręta, podziękowali za informację i zapewnili, że zajmą się tą sprawą. Tymczasem w światowej sieci’nie mówiło się niczym innym, jak tylko o pocisku atomowym krążącym po orbicie. Ale to nie był żaden pocisk. Kiedy odlatywał na południe, wydawało się, że jest na niskiej orbicie… teraz wracał od północy, dokładnie o czasie.

— Myśli pan, że teraz go zobaczą? Przeleci niemal dokładnie nad nami.

— Nie wiem. Nie mamy sondy, która mogłaby to dogonić. — Ruszył z powrotem w stronę schodów. — Może wykorzystamy dziesięciocalówkę.

— Tak! — Shepry już podrywał się do biegu…

— Zapnij ogrzewacz! Uważaj na kable!

…i zniknął mu z oczu, pędząc w górę schodów.

Ale dzieciak miał rację! Do momentu kiedy obiekt znajdzie się dokładnie nad wyspą, zostały niecałe dwie minuty, później znów zniknie za horyzontem. Ba. Może nie mieli nawet czasu na wystrzelenie sondy. Nethering przystanął na moment, pochwycił lornetkę ze swego biurka. Potem biegł już w górę schodów za Sheprym.

Na górze wiał lekki wiatr, mróz kąsał niczym kły taranta nawet przez elektryczne nogawice. Słońce miało wzejść za jakieś siedemdziesiąt minut; choć jego światło było bardzo słabe, i tak znacznie pogarszało jakość 4obrazu, dziś więc nie miał już szans na udaną obserwację. Choć raz wcale się tym nie przejmował. Dziś los uśmiechał się do niego w inny sposób.

Tajemniczy obiekt miał nadlecieć za niecałą minutę. W tej chwili powinien znajdować się nad horyzontem i zmierzać na południe, w ich stronę.

Nethering przesunął się nieco dalej wzdłuż kolistej ściany głównej kopuły i wbił wzrok w północne niebo. Słyszał, jak Shepry zmaga się z upchniętą w magazynie dziesięciocalówką, małym wskaźnikiem radarowym, który pokazywali turystom. Właściwie powinien pomóc dzieciakowi, ale naprawdę nie miał na to czasu.

Znajome układy gwiezdne błyszczały jasno w kryształowo czystym powietrzu. Właśnie ze względu na tę przejrzystość powietrza Obret Nethering czuł się tu jak w raju. W tej chwili szukał plamki odbitego światła słonecznego, która powinna wznosić się powoli po niebie. Była, rzecz jasna, bardzo niewielka, bo i słońce teraz wyjątkowo blado świeciło. Nethering patrzył i patrzył, szukając choćby najmniejszego ruchu światła… Nic. Może powinien był jednak użyć radaru, może marnowali właśnie jedyną szansę na zebranie jakichś konkretnych danych. Shepry wyciągnął już dziesięciocalówkę z magazynu. Teraz próbował ją podłączyć.

T Proszę pana, proszę mi pomóc!

Obaj się pomylili. Los może uśmiechał się do niego, ale był to uśmiech szyderczy. Obret odwrócił się do Shepry’ego nieco zawstydzony, że ignorował go do tej pory. Oczywiście nadal patrzył także na niebo, na ów fragment tuż nad horyzontem, gdzie powinna znajdować się maleńka plamka. Plama czerni przemknęła przez błyszczący gwiazdozbiór Robbera.

Plama czerni. Coś… ogromnego.

Zapominając o godności naukowca, Nethering przewrócił się na bok i przytknął lornetkę do mniejszych oczu. Dziś jednak nie miał nic więcej…

Obracał się powoli, obserwując miejsce, w którym powinien znaleźć tajemniczy obiekt.

— Proszę pana? O co chodzi?

— Shepry, spójrz w górę… spójrz w górę.

Kobłik milczał przez chwilę.

— Och!

Obret Nethering nie słuchał. Obserwował to przez lornetkę i cała jego uwaga skupiała się utrzymaniu tego czegoś w polu widzenia i zapamiętywaniu. Nie widział natomiast światła, tylko ciemny kształt sunący przez rozgwieżdżone niebo. Miał prawie ćwierć stopnia długości. W przerwie pomiędzy obłokami gwiezdnymi był niewidoczny… a potem znów widział go przez kilka sekund. Potrafił już nawet określić kształt — przysadzisty walec, skierowany w dół, otoczony prawdopodobnie jakimiś skomplikowanymi urządzeniami na śródokręciu.

Na śródokręciu.

Obiekt przesuwał się ze stałą prędkością na południe. Nethering próbował przez cały czas śledzić jego trasę, okazało się jednak, że jest to praktycznie niewykonalne. Gdyby nie patrzył w odpowiednim momencie na gwiazdozbiór Robbera, zapewne w ogóle nic by nie zauważył. O dzięki ci,Losie!

Opuścił lornetkę i wstał.

— Zostaniemy tu jeszcze przez kilka minut. — Kto wie, może temu okrętowi towarzyszyły jeszcze jakieś inne obiekty?

— Och, niech mi pan pozwoli pójść na dół i wrzucić to do sieci! — błagał koblik. — Ponad dziewięćdziesiąt mil nad ziemią i taki wielki, że widziałem jego kształt. Musi mieć z pół mili długości!

— Dobrze, idź.

Shepry zniknął na schodach. Minęły trzy minuty. Cztery. Nad południowym horyzontem przesuwał się jakiś punkt, prawdopodobnie satelita komunikacyjny. Nethering schował lornetkę do kieszeni i ruszył w dół schodów. Tym razem Obrona Powietrzna będzie musiała go wysłuchać.

Spora część pieniędzy, jakie zgodnie z kontraktem otrzymywał Nethering, pochodziła od wywiadu Akord; wiedział o satelitach antygrawitacyjnych, jakie wystrzeliwał ostatnio Kindred. To nie jest ani nasz statek, ani Kindred. A w obliczu tego wydarzenia cała nasza wojna staje się tylko bzdurnąkłótnią. Świat stał na krawędzi wojny jądrowej. A teraz… co? Przypomniał sobie, co stary Underhill mówił o „otchłani w niebie”. Ale anioły powinny przychodzić z dobrej, zimnej ziemi, a nie z pustego nieba.

Shepry’ego spotkał przy drzwiach.

— Nie jest dobrze, proszę pana. Nie mogę…

— Łącze z lądem nie działa?

— Nie. Działa. Ale Obrona Powietrzna zbyła mnie tak samo jak za pierwszym razem.

— Może już wiedzą.

Shepry wzruszył ramionami.

— Może. Ale coś dziwnego pojawiło się też w plotkach. Przez te ostat nie dni obudziły się chyba wszystkie świrusy na świecie. Co chwila któ ryś przysyłał jakąś rewelację, wie pan, zapowiedzi końca świata, wizyty śnieżnych trolli. Do tej pory można się było z tego śmiać; nawet ja się tro chę wygłupiałem i dołożyłem swoją historyjkę. Ale dzisiaj to już jest prawdziwe szaleństwo. — Shepry umilkł, jakby zabrakło mu słów. Nagle wydał się bardzo młody i zagubiony. — To… to nie jest normalne, proszę pana. Znalazłem dwa opisy tego, co właśnie widzieliśmy, całkiem kon kretne i rzeczowe. Ale w tej masie idiotyzmów nikt nie weźmie ich na po ważnie.

Hmm. Nethering przeszedł przez pokój i usiadł na swojej starej grzędzie obok urządzeń badawczych. Shepry kręcił się nerwowo w miejscu, czekając na jego opinię. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, kontrolki iwskaźniki zajmowały trzy ściany, prawie wszystkie były jeszcze analogowe.

Teraz w większości były to maleńkie i precyzyjne urządzenia cyfrowe.

Czasami żartował sobie z Sheprym, pytał go, czy naprawdę mogą ufać wszystkiemu, czego nie mogą obejrzeć od środka. Shepry nigdy nie rozumiał jego braku wiary w automatykę komputerową.

Do dzisiaj.

— Wiesz, Shepry, może powinniśmy zadzwonić w kilka miejsc.

Pięćdziesiąt jeden

łlrunkner był już kiedyś w suchym huraganie podczas Wielkiej Wojny. Wtedy jednak znajdował się na ziemi — a właściwie, przez większość czasu, pod ziemią — i pamiętał tylko nieustający wiatr i maleńkie drobiny śniegu wciskające się w każdą szczelinę i otwór.

Tym razem przebywał w powietrzu, zlatywał z wysokości czterdziestu tysięcy stóp. W bladym blasku słońca widział śnieżne wiry rozciągnięte na przestrzeni setek mil. Choć wiatr kręcił nimi z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, z tej odległości wydawały się niemal nieruchome. Suchy huragan nie mógł równać się z furią wodnego huraganu Czasu Jasności. To zjawisko miało jednak trwać przez lata. Równowaga cieplna świata zatrzymała się na jakiś czas na termicznym płaskowyżu, energii krystalizacji wody. Po przejściu przez ten płaskowyż temperatura znów miała stopniowo spadać na następny, znacznie niższy poziom, kiedy to zamarzało już nawet powietrze.

Odrzutowiec sunął ku ścianie chmur, podskakując i kołysząc się w niewidzialnych turbulencjach. Jeden z pilotów zauważył, że ciśnienie powietrza jest teraz znacznie niższe niż na wysokości pięćdziesięciu tysięcy stóp ponad cieśniną. Hrunkner przysunął głowę do okna, patrzył teraz niemal prosto do przodu. W oku huraganu migotał blask słońca odbity od śniegu i lodu. Były tam także inne światła, gorąca czerwień przemysłu Południa ukrytego tuż pod powierzchnią.

Daleko przed nimi poszarpane krawędzie gór przebijały chmury. Widniały tam barwy i kształty, których Hrunk nie widział od czasu pamiętnego spaceru w Ciemności z Sherkanerem.


* * *

Ambasada Akord w Gwieździe Południa miała własne lotnisko, pole o wymiarach cztery na dwie mile tuż obok centrum miasta. Nawet to było tylko drobnym fragmentem posiadłości kolonialnych z poprzednich pokoleń. Pozostałości imperium były najpierw przeszkodą w nawiązaniu przyjaznych stosunków, a potem punktem wyjścia dla gwałtownego rozwoju współpracy ekonomicznej obu krajów. Dla Unnerby’ego był to tylko zdecydowanie za krótki, pomazany olejem pas lodu.

Ich samolot wykonał najbardziej ekscytujące lądowanie w karierze Hrunknera, kontrolowany poślizg wzdłuż rzędu pokrytych śniegiem magazynów.

Pilot generał Smith miał ogromne umiejętności albo mnóstwo szczęścia. Zatrzymali się zaledwie sto stóp przed zaspami oznaczającymi koniec pasa. Po chwili do samolotu podjechały przysadziste holowniki, które zaciągnęły ich do hangaru. Nikt nie śmiał wychodzić na otwartą przestrzeń.

Grunt wokół pasa startowego lśnił szronem zamarzniętego dwutlenku węgla.

We wnętrzu przepastnego hangaru jasno płonęły światła, a gdy tylko zamknęły się drzwi, obsługa przysunęła do samolotu schody. Na dole czekało już kilku eleganckich koberów. Zapewne ambasador i szef ochrony ambasady. Nadal przebywali na terenie Akord, toteż prawdopodobieństwo, że pojawi się tutaj ktoś z Południowców, było niewielkie. Wtedy zobaczył insygnia parlamentarzystów na kurtkach dwóch oficjeli. Komuś bardzo zależało na tym spotkaniu.

Otworzono środkowy właz, do wnętrza samolotu wpadło zimne powietrze. Smith zebrała już swoje rzeczy i zmierzała do wyjścia. Hrunkner pozostał jeszcze przez chwilę na swojej grzędzie. Przywołał gestem jednego z techników.

— Były jeszcze jakieś eksplozje?

— Nie, proszę pana, nic. Mamy potwierdzenie z sieci. Tylko ten jeden megatonowy wybuch.

Klub Podoficerski w Dowództwie Lądowym różnił się znacznie od większości tego rodzaju lokali. Dowództwo Lądowe znajdowało się o dzień jazdy samochodem od najbliższego miasta, lecz w porównaniu z większością odizolowanych obiektów wojskowych dysponowało dość pokaźnym budżetem. Przeciętny podoficer w Dowództwie Lądowym był zazwyczaj technikiem co najmniej po czterech latach szkolenia na poziomie akademickim, a wielu tutejszych żołnierzy pracowało w Centrum Dowodzenia, kilka pięter pod klubem. W lokalu znajdowały się więc nie tylko gry stołowe, zestawy do ćwiczeń i bar, normalne wyposażenie klubów wojskowych, ale i całkiem przyzwoita biblioteczka oraz kilka stanowisk do gier sieciowych, które także wykorzystywano do nauki.

Victory Lighthill siedziała w mrocznym kąciku za barem i oglądała serię reklam telewizyjnych na przeciwległej ścianie. Niezwykłe było to, że w ogóle została tu wpuszczona. Lighthill była podporucznikiem, zmorą i wrogiem wielu podoficerów. Jednak zgodnie z tutejszą tradycją, jeśli oficer zakrył dystynkcje i został zaproszony przez podoficera, jego obecność w klubie tolerowano.

Lighthill tolerowano, ale nie była zbyt mile widziana. Ze względu na charakter działalności — nieoczekiwane inspekcje i wizyty — oraz na szczególne powiązania z szefem wywiadu, zespół Lighthill zyskał sobie dość specyficzną reputację, a przeciętny żołnierz czuł się dość niepewnie w ich towarzystwie. No tak, ale pozostali członkowie zespołu byli przecież podoficerami. W tej chwili siedzieli w różnych punktach klubu, każdy z zestawem wypchanych koszy podróżnych. Choć raz inni podoficerowie rozmawiali z nimi, nawet jeśli robili to tylko z ciekawości. Nawet ci, którzy nie pracowali w wywiadzie, orientowali się, że sprawy stoją na ostrzu noża — a członkowie tajemniczego zespołu Lighthill z pewnością wiedzieli znacznie więcej niż przeciętny żołnierz.

— To Smith przyleciała do Gwiazdy Południa — powiedział starszy sierżant siedzący za barem. — No bo kto inny? — Wyciągnął rękę w stronę jednego z kaprali Lighthill, najwyraźniej oczekując jakiejś odpowiedzi.

Kapral Suabisme, która dla tradycjonalistów musiała wyglądać wręcz nieprzyzwoicie młodo, wzruszyła tylko ramionami.

— Nie mam pojęcia, sierżancie. Naprawdę.

Starszy sierżant uczynił rękoma pożywiającymi gest oznaczający kpiący uśmieszek.

— Doprawdy? To dlaczego wszyscy macie torby podróżne? Powiedział bym, że czekacie tylko, żeby wskoczyć do jakiegoś samolotu.

Tego rodzaju zaczepki zmusiłyby zazwyczaj Viki do działania; odciągnęłaby Suabisme na bok albo — w razie potrzeby — zamknęła usta sierżantowi. Lecz tutaj, w klubie podoficerskim, Lighthill nie miała żadnej władzy. Poza tym przebywali tu właśnie po to, by nie zwracać na siebie uwagi. Po chwili starszy sierżant jakby zrozumiał, że nie wyciągnie od młodszego żołnierza żadnych informacji i odwrócił się do swoich kolegów przy barze.

Viki odetchnęła z ulgą. Pochyliła się niżej, tak że tylko czubki jej oczu znajdowały się ponad poziomem baru. W klubie robiło się tłoczno.

Niewielu gości rozmawiało, nikomu nie było też do śmiechu. Podoficerowie po służbie powinni zachowywać się nieco swobodniej, lecz dziś wszyscy mieli co innego na głowie. Centrum uwagi stanowił telewizor. Spółka podoficerów zakupiła — najnowszy model o zmiennym formacie. Viki uśmiechnęła się lekko do siebie. Jeśli świat przetrwa jeszcze choć kilka lat, takie urządzenia będą równie bezużyteczne jak sprzęt do wideomancji, którym bawił się tata.

Tymczasem w telewizji przedstawiano właśnie wiadomości. Jedno okno ukazywało obraz nakręcony jakąś amatorską kamerą na lotnisku ambasady w Gwieździe Południa; samolot, który wylądował obok ambasady, należał do ściśle strzeżonych tajemnic wojskowych. Viki tylko dwa razy widziała dotąd ten model. Jednak jak wiele podobnych rzeczy, samolot był tajny i jednocześnie przestarzały. Prasa raczej powstrzymywała się od komentarzy na temat tego wydarzenia. Prowadząca dziennik gratulowała swym współpracownikom tak udanego materiału i zastanawiała, się kto może przebywać na pokładzie tego samolotu.

— …Nie jest to sam Król, wbrew temu, co mogą twierdzić inne sta cje. Nasi reporterzy czuwający pod pałacem i w pobliżu lotnisk w Prince ton z pewnością zauważyliby jakieś ruchy królewskiego dworu. Kto więc przyleciał dzisiaj do Gwiazdy Południa? — Spikerka zrobiła dramatyczną pauzę, a kamery przysunęły się bliżej, otaczając ciasno jej ciało. Manewr ten dawał widzom wrażenie zażyłości, poufałości z prowadzącą. — Wiemy teraz, że wysłannikiem jest szef królewskiej służby wywiadowczej, Victory Smith. — Kamery cofnęły się nieco. — Zwracamy się do was, oficerowie królewskich służb informacyjnych, nie zdołacie ukryć się przed prasą.

Lepiej od razu dajcie nam pełny dostęp. Zobaczmy, jak radzą sobie ludzie Smith w Republice Południa.

Kolejna kamera, tym razem we wnętrzu hangaru; samolot mamy został wciągnięty do hangaru, szczelnie zamknięto drzwi. Cała ta scena wyglądała jak diorama zbudowana z dziecięcych zabawek; futurystyczny samolot, przysadziste, opancerzone ciągniki pełznące po podłodze hangaru. Jak dotąd w polu widzenia kamery nie pojawił się żaden człowiek. Chyba niemuszą utrzymywać sztucznego ciśnienia w hangarze? Nawet w oku suchego huraganu ciśnienie nie mogło tak bardzo opaść. Po chwili jednak z furgonetki wyskoczyli jacyś żołnierze. Przysunęli do włazu samolotu schody. Wszyscy obecni w klubie nagle zamilkli.

Jeden z żołnierzy wbiegł na schody. Uchylił właz i… obraz przekazywany z kamery ambasady zniknął nagle, zastąpiony przez królewską pieczęć.

Ktoś roześmiał się nerwowo, potem sala wypełniła się głośnym aplauzem.

— Brawo dla generał Smith! — krzyknął ktoś. Ci koberzy byli równie ciekawi tego, co dzieje się w ambasadzie w stolicy Południa, jak wszyscy przeciętni obywatele Akord, lecz także serdecznie nie cierpieli dziennikarzy. Otwarte, publiczne dyskusje, jakie toczyły się ostatnio na antenie, odbierali jako osobisty afront.

Viki spojrzała na członków swego zespołu. Większość oglądała telewizję, lecz bez specjalnego zainteresowania. Wiedzieli już, co się dzieje, i — jak słusznie domyślał się Starszy Sierżant Ciekawski — gotowi byli w każdej chwili wkroczyć do akcji. Niestety telewizja nie mogła im w tym pomóc.

Na tyłach sali, z dala od baru i telewizora, kilku wytrwałych graczy okupowało miejsca w kabinach komputerowych. Była między nimi także trójka podwładnych Lighthill. Brent siedział tam, odkąd tylko weszli do klubu. Jej brat siedział pochylony nad tablicą sterowniczą, elektroniczny hełm zakrywał większą część jego głowy. Patrząc na niego, nikt nie domyślałby się, że świat stoi na skraju przepaści.

Viki zsunęła się ze swojej grzędy i podeszła cicho do szeregu kabin.

Ten dzień miał być najjaśniejszym punktem w całej trzydziestopięcioletniej historii saloniku. Kto wie, może po tym wszystkim będziemy moglidziałać nadal, zamienić to w prawdziwy biznes. Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Salonik Benny’ego stanowił centrum życia towarzyskiego tej dziwnej społeczności LI. Wkrótce miała do niej dołączyć inna rasa, pierwsza zaawansowana technicznie obca rasa, jaką kiedykolwiek poznała ludzkość. Salonik mógł stać się centralnym punktem spotkań tej cudownej mieszanki.

Benny Wen przelatywał od stołu do stołu, wydając polecenia swoim pomocnikom i witając gości. Ale od czasu do czasu jego myśli wędrowały ku przyszłości, próbował wyobrazić sobie, jak będzie podejmował Pająki.

— Na dole brakuje piwa — rozległ się w jego uchu głos Hunte.

— Poproś Gonie, tato. Obiecała, że zadba o wszystko. — Rozejrzał się dokoła, dostrzegł sylwetkę Fong po drugiej stronie tunelu kwiatów i winorośli, we wschodnim skrzydle saloniku.

Benny nie słyszał odpowiedzi ojca. Rozmawiał z grupą Emergentów i Queng Ho, którzy właśnie zasiadali wokół przygotowanego wcześniej stołu.

— Witajcie, witajcie. Lara! Nie widziałem cię już od tylu wacht. — Du ma z wszystkiego, co udało mu się przez ten czas osiągnąć, i radość wywo łana spotkaniem ze starymi przyjaciółmi mieszały się w jego sercu, two rząc podnoszącą na duchu całość.

Po krótkiej rozmowie odleciał od stołu, przeniósł się do następnego, i do jeszcze kolejnego, przez cały czas kontrolując sytuację w saloniku.

Nawet gdy on, Gonie i ojciec byli razem na służbie, naprawdę musieli się bardzo starać, by skoordynować pracę wszystkich pomocników.

— Ona tu jest, Benny — rozbrzmiał w jego uchu głos Gonie.

— Przyszła! — odparł. — Spotkam się z nią przy frontowym stoliku! — Odepchnął się mocniej, zmierzając w stronę centralnej sali. Grupmistrz pozwolił — ba, zachęcał ich do tego — by zlikwidowali ściany i połączyli wszystkie sale narad w jedną całość. Salon był teraz największym pomieszczeniem w kwaterach. Oprócz parku stanowił także największą przystosowaną do życia przestrzeń na LI. Dziś, u szczytu przygotowań do akcji ratunkowej dla Arachny, na wachcie przebywało jednocześnie niemal trzy czwarte wszystkich Queng Ho i Emergentów. Przez tę krótką chwilę przed decydującym ruchem praktycznie wszyscy zebrali się w salonie Benny’ego.

Był to nie tylko dzień ratunku, ale także pojednania i nowego początku.

W samym centrum salonu znajdował się w tej chwili dwudziestościan monitorów, namiot zbudowany z najlepszej wideotapety, jaka im jeszcze została. Choć było to prymitywne rozwiązanie, pomagało tworzyć więź między uczestnikami akcji ratunkowej. Wszyscy Klienci patrzyli jednocześnie na ten sam obraz. Benny przeleciał szybko przez pustą przestrzeń, omal nie zawadzając stopami o monitory. Z tego miejsca widział setki swoich gości, dziesiątki stolików ustawionych wśród kwiatów i liści. Podleciał jeszcze kilka metrów, uchwycił się najbliższej winorośli i zatrzymał przy stoliku w górnym skrzydle.Tomas Nau nazwał to miejsce „lożą honorową”.

— Witaj, Qiwi! Proszę, usiądź i rozgość się! — Przysunął się bliżej do stołu.

Qiwi Lisolet uśmiechnęła się doń niepewnie. Choć była teraz starsza od niego o jakieś pięć, sześć lat, nagle wydała mu się bardzo młoda, nieśmiała. Trzymała coś na ramieniu, był to jeden z kotków z Północnej Łapy, Benny nigdy wcześniej nie widział ich poza parkiem. Qiwi rozejrzała się dokoła, jakby zdumiona widokiem takich tłumów.

— Są tu prawie wszyscy.

— Tak! Bardzo się cieszymy, że zechciałaś do nas przyjść. Będziesz mogła wyjaśnić nam lepiej, co się dzieje tam na dole. — Ambasador dobrej woli od grupmistrza. I właśnie tak dzisiaj wyglądała. Żadnych ubrań roboczych czy skafandrów. Miała na sobie delikatną sukienkę, która falowała łagodnie w powietrzu przy każdym jej ruchu. Nawet na otwarciu parku nie wyglądała tak pięknie.

Qiwi niepewnie usiadła za stołem. Benny na moment zajął miejsce obok niej, przez grzeczność. Wręczył jej pilota sterującego monitorami.

— Dała mi to Gonie. Przykro mi, ale nie mamy nic lepszego. — Wska zał na monitory. — Dzięki temu bf dzie cię też słychać w całym salonie.

Proszę, używaj tego. Ty najlepiej z nas wszystkich orientujesz się w sytu acji. Po chwili wahania Qiwi wzięła od niego pilota. Drugą ręką mocno trzymała kotka. Zwierzę poruszyło skrzydłami, przyjmując wygodniejszą pozycję, poza tym jednak nie protestowało w żaden sposób. Od wielu już lat Qiwi była najpopularniejszą osobą z bliskiego otoczenia grupmistrza. Nie była właściwie ambasadorem, przypominała raczej księżniczkę. Tak właśnie opisał ją kiedyś Benny w rozmowie z Gonie Fong. Gonie przyjęła to pogardliwym parsknięciem, ale potem przyznała mu rację. Wszyscy ufali Qiwi, to ona nadawała rządom grupmistrza ludzki charakter… A jednak czasami wydawała się zagubiona. Na przykład dziś była w takim stanie.

Benny rozsiadł się wygodniej na swoim miejscu. Niech inni popracują za niego przez chwilę. Wyczuwał, że Qiwi potrzebuje go teraz bardziej niż oni.

Po chwili podniosła nań wzrok, a na jej twarzy pojawił się dobrze mu znany uśmiech.

— Dobrze, poprowadzę ten show. Tomas pokazał mi, jak to robić. — Wypuściła z objęć kociaka i poklepała Benny’ego po ręce. — Nie martw się, Benny. Akcja ratunkowa może być bardzo trudna, ale jakoś sobie po radzimy.

Znacznie już pewniejsza siebie uruchomiła monitory, oznajmiając w ten sposób, że rozpoczyna show. Kiedy przemówiła, jej głos popłynął z tysiąca mikrogłośników ustawionych tak, że każdy miał wrażenie, iż znaj duje się tuż przy nim.

— Dzień dobry wszystkim. — Jej głos był mocny, pewny siebie. Znów zachowywała się jak Qiwi, którą wszyscy znali.

Tymczasem monitory podzieliły się na mniejsze okna, przedstawiające różne obrazy; twarz Qiwi, Arachna widziana z pokładu „Niewidzialnej ręki”, grupmistrz Nau pracujący w swej chacie w parku, schemat orbity „Ręki” i wojskowa konfiguracja różnych państw Pająków.

— Jak wiecie, nasza stara przyjaciółka, Victory Smith, przybyła właśnie do Gwiazdy Południa. Za kilka chwil dotrze do parlamentu, a my będziemy mogli cieszyć się czymś, czego tu jeszcze nie mieliśmy — bezpośrednim widokiem z ludzkiej kamery umieszczonej na sali obrad. Wreszcie, po wszystkich tych latach, zobaczymy Pająki na żywo. — Twarz Qiwi rozciągnęła się w uśmiechu. — Pomyślcie o tym jako o zapowiedzi nadchodzących wydarzeń, o początku naszego życia z ludem Arachny. Wiecie jednak, że nim do tego dojdzie, musimy zapobiec wojnie jądrowej i ujawnić wreszcie naszą obecność. — Spojrzała na monitory i zawahała się na moment, jakby nagle przerażona ogromem zadania, którego się podejmowali. — Planujemy ujawnić się za czterdzieści Ksekund, kiedy opanujemy już sieci naziemne w Kindred i Akord. Domyślacie się zapewne, że nie jest to łatwe zadanie. Nasi przyjaciele z Arachny stoją w tej chwili na skraju przepaści, każdy błąd może skończyć się ich zagładą. Wiem, że dobrze przygotowaliście się do tego dnia. Wiem, że kiedy nadejdzie czas interwencji i kontaktu, wszystko zakończy się pomyślnie. Na razie więc obserwujcie to, co dzieje się na dole. Wkrótce wszyscy będziemy bardzo zajęci.

Pięćdziesiąt dwa

Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu Rachner Thract zachował swój stopień, co nie znaczyło wcale, że jego koledzy powierzyliby mu jakiekolwiek zadanie poza sprzątaniem latryn. Generał Smith potraktowała go bardzo łagodnie. Nie mogli udowodnić, że jest zdrajcą, a generał najwyraźniej nie chciała poddawać go upokarzającym przesłuchaniom.

Więc pułkownik Thract, dawniej funkcjonariusz tajnych służb królewskich, zachował swoją pensję i pełną dniówkę, ale nie miał najmniejszego pojęcia, co ze sobą zrobić.

Minęły cztery dni od tego straszliwego’spotkania w Dowództwie Lądowym, lecz Thract już od roku widział coraz wyraźniejsze oznaki nadchodzącej klęski. Kiedy wreszcie nadeszła… poczuł ogromną ulgę. Jedynym niefortunnym szczegółem był fakt, że przeżył, stał się żywym duchem.

Oficerowie starej daty, szczególnie Tieferzy, ucięliby sobie głowę, doznawszy takiej hańby. Rachner Thract był w połowie Tief erem, nie pozbawił się jednak głowy. Zamiast tego otumanił swój umysł pięcioma dniami pijaństwa i włóczył się bez celu po Calorice. Idiota do samego końca. Na całym świecie tylko tu było zbyt ciepło, by mógł zapaść w pijacką śpiączkę.

Słyszał więc wiadomości o tym, że ktoś — Smith, to musiała być Smith — leciał do Gwiazdy Południa, spróbować odzyskać choć część tego, co stracił Thract. W miarę jak zbliżała się pora przylotu Smith do Gwiazdy, Rachner był coraz bardziej zamroczony. Siedział w knajpie i oglądał wiadomości w telewizji. Siedział i modlił się, by wyprawa Victory Smith zakończyła się sukcesem, by dokonała tego, czego on dokonać nie potrafił.

Wiedział jednak, że jej się to nie uda. Nikt nie wierzył RachnerowiThractowi i nawet on sam nie znał przyczyn swej porażki. Jednego był jednak pewien, coś wspierało Kindred. Nawet Kindred o tym nie wiedziało, ale to coś z pewnością tam było, wykorzystywało każdą z przewag technologicznych Akord i obracało ją przeciwko nim.

W telewizji pokazywano tymczasem bezpośrednią relację z Gwiazdy Południa. Victory Smith przeszła właśnie przez Wielkie Drzwi Parlamentu.

Nawet tutaj, w najgłośniejszym lokalu zatoki, klientela nagle ucichła.

Thract oparł głowę na barze, czując, że powoli traci kontakt z rzeczywistością.

I wtedy rozdzwonił się jego telefon. Rachner wyciągnął go z kieszeni kurtki, po czym odsunął od siebie i wbił weń zdumione spojrzenie. Musibyć zepsuty. Albo ktoś przesyłał mu jakąś reklamę. Nic ważnego nie mogło przejść przez ten niezabezpieczony złom.

Miał już rzucić go na podłogę, kiedy kober z sąsiedniej grzędy uderzył go w grzbiet.

— Przeklęty wojskowy nierobie! Wynoś się stąd! — krzyknął.

Thract zszedł ze swojej grzędy, nie do końca pewien, czy zamierza spełnić żądanie natręta, czy też bronić honoru Smith i wszystkich innych, którzy starali się nie dopuścić do wojny.

Ostatecznie kwestia ta została rozstrzygnięta przez ochronę lokalu; Thract znalazł się na ulicy, odcięty od telewizji, która mogła pokazać mu, co zamierza jego szefowa. A telefon wciąż dzwonił. Odebrał połączenie i warknął coś niezrozumiałego do mikrofonu:

— Pułkowniku Thract, to pan? — Słowa padały szybko, ale głos wy dawał mu się znajomy. — Pułkowniku? Czy pański telefon jest zabezpie czony?

Thract zaklął głośno.

— Do stu diabłów, nie!

— Och, Bogu dzięki! — odpowiedział znajomy głos. — W takim razie mamy jakieś szanse. Oni na pewno nie mogą podsłuchiwać wszystkich rozmów na świecie.

Oni. To słowo, wypowiedziane z wyraźnym naciskiem, przebiło się przez obłok zamroczenia spowijający jego umysł. Przybliżył mikrofon do ust, a jego następne słowa zabrzmiały niemal normalnie.

— Kto mówi?

— O przepraszam. Obret Nethering. Proszę, niech pan się nie rozłącza.

Pew»ie mnie pan nie pamięta. Piętnaście lat temu prowadziłem kurs o zdalnych czujnikach. W Princeton. Brał w nim pan udział.

— Ach, tak, pamiętam. — Był to całkiem dobry kurs.

— Pamięta pan? Och, świetnie, świetnie! W takim razie wie pan, że nie jestem szaleńcem. Wiem, że musi pan być w tej chwili okropnie zajęty, ale proszę poświęcić mi jedną minutkę. Proszę.

Thract uświadomił sobie nagle, gdzie się znajduje, zobaczył otaczające go budynki i ulicę. Calorica ciągnęła się wokół dna wulkanicznej misy i była w tej chwili prawdopodobnie najcieplejszym miejscem na powierzchni planety. Jednocześnie jednak była teraz ledwie bladym wspomnieniem z czasów, gdy stanowiła ulubiony kurort superbogaczy. Hotele i bary umierały. Nawet opady śniegu dawno już ustały. Zaspa śnieżna pod ścianą baru miała już dwa lata, poznaczona była wymiocinami pijaków i strumieniami moczu. Moje centrum dowodzenia.

Thract przysiadł niżej, chroniąc się przed wiatrem.

— Tak, myślę, że mogę poświęcić panu chwilę.

— Och, dziękuję! Jest pan moją ostatnią nadzieją. Wszystkie moje telefony do profesora Underhilla zostały zablokowane. Nic dziwnego, teraz już to rozumiem… — Thract słyszał niemal, jak kober zbiera myśli, stara się ułożyć wszystko w kilku rzeczowych zdaniach. — Jestem astronomem, pracuję w obserwatorium na Rajskiej Wyspie. Ostatniej nocy widziałem…

okręt kosmiczny wielki jak miasto, jego silniki rozpalały całe niebo…

Obrona Powietrzna zupełnie mnie zignorowała, w sieci też nie ma słowa na ten temat. — Nethering opisał pokrótce wygląd statku i swoją obecną sytuację. — Nie jestem szaleńcem, mówię panu. Naprawdę to widziałem! Z pewnością są jeszcze setki innych świadków, ale Obrona Powietrzna pozostaje głucha i ślepa. Pułkowniku, musi mi pan uwierzyć. — Nethering umilkł nagle, jakby uświadamiając sobie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie potraktuje go poważnie.

— Och, wierzę panu — odparł Rachner cicho. Była to szalona, nieprawdopodobna wizja… i wyjaśniała wszystko.

— Co pan powiedział, pułkowniku? Przepraszam, nie mogę przesłać panu żadnych konkretnych dowodów. Zablokowali nam łączność z lądem jakąś godzinę temu. Używam kieszonkowego radia, żeby… — kilka sylab zlało się w niezrozumiały bełkot. — Musiałem to panu przekazać. Może to jakiś spisek ze strony Obrony Powietrznej. Jeśli nie może pan nic powie dzieć, zrozumiem to. Ale musiałem kogoś o tym poinformować. Ten okręt był taki wielki i…

Przez moment Thract myślał, że jego rozmówca zrobił pauzę i szuka właściwych słów. Cisza trwała jednak przez kilka sekund, a potem z głośniczka dobiegł go automatyczny głos:

— Wiadomość 305. Błąd sieci. Proszę spróbować później.

Rachner powoli schował telefon do kieszeni. Paszcza i ręce pożywiające mu zdrętwiały, ale nie tylko z zimna. Kiedyś jego specjaliści od sieci komputerowych przeprowadzili badania dotyczące szpiegowania w sieci.

We wnioskach stwierdzili, że przy odpowiedniej mocy obliczeniowej teoretycznie możliwe jest monitorowanie całej łączności, odczytywanie wszystkich szyfrów i przesyłanie fałszywych odpowiedzi. Teoretycznie. W rzeczywistości rozwój potrzebnych do tego komputerów zawsze pozostawał w tyle za rozrostem współczesnych publicznych sieci. Teraz wyglądało jednak na to, że ktoś dysponował taką mocą.

Spisek Obrony Powietrznej? Mało prawdopodobne. W ciągu ostatniego roku Rachner Thract obserwował bezsilnie, jak tajemnicze błędy i niewytłumaczalne zbiegi okoliczności niszczą wszystko, co stworzył do tej pory. Nawet gdyby wywiad Akord, Pedure i służby wywiadowcze wszystkich krajów świata współpracowały ze sobą, nie mogły wyprodukować tak doskonały kłamstw. Nie. To, przed czym teraz stanęli, stanowiło zło potężniejsze od czegokolwiek, co mogła stworzyć pajęczość.

Teraz miał przynajmniej coś konkretnego. Jego umysł powinien być w pełni sprawny, gotowy do walki, tymczasem wypełniał go tylko strach i chaotyczne, rozbiegane myśli. Cholerny pijak. Skoro stali przed tak potężną, tak inteligentną siłą, to jakie znaczenie miał fakt, że Obret Nethering i Rachner Thract znali prawdę? Co mogli zrobić? Ale Nethering miał z nim łączność niemal przez dwie minuty. Wypowiedział kilka kluczowych zdań, nim połączenie zostało przerwane. Obcy z pewnością dysponowali lepszą techniką od Pająków, ale nie byli bogami.

Ta myśl otrzeźwiła Thracta na moment. Nie byli bogami. Wieść o ich monstrualnym okręcie musi rozchodzić się po cywilizowanym świecie, spowolniona i ograniczona do kontaktów pomiędzy pojedynczymi ludźmi pozbawionymi władzy. Ale prawda za kilka godzin wyjdzie na jaw. To zaś znaczyło, że cokolwiek jest celem tej gigantycznej maskarady, zostanie zrealizowane w ciągu kilku następnych godzin. W tej chwili generał ryzykowała życie w Gwieździe Południa, próbując zapobiec katastrofie, która w rzeczywistości stanowiła pułapkę. Gdybym tylko mógł się z niąskontaktować, z Belga, z kimkolwiek na górze…

Ale telefony i poczta elektroniczna były teraz bezużyteczne. Potrzebował bezpośredniego kontaktu. Chwiejnym krokiem przemierzał opustoszałą ulicę. Za rogiem powinien znajdować się przystanek. Kiedy odjedzie najbliższy autobus? Miał jeszcze swój prywatny helikopter, zabawkę bogatego kobera… to niebezpieczny środek transportu. Obcy mogą go po prostu przechwycić i zniszczyć. Odsunął od siebie te myśli. W tej chwili śmigłowiec był jego jedyną nadzieją. Dzięki niemu mógł szybko dotrzeć do każdego miejsca w promieniu dwustu mil. Co mógł znaleźć na tym obszarze? Wybiegł zza rogu. Wielki Bulwar ciągnął się w dal pod szpalerem latarni, przez cały las Caloriki. Las dawno już usechł. Grunt był tutaj cieplejszy niż gdzie indziej, więc nie zostały nawet liście. Pośrodku martwego lasu znajdował się heliport. Stamtąd mógł polecieć do… Ogarnął spojrzenieni wielką misę wulkanu. Światła bulwaru malały w oddali do rozmiarów maleńkich iskierek. Kiedyś wspinał się na ściany kaldery w drodze do rezydencji Lat Gaśnięcia. Lecz prawdziwi bogacze porzucili już swe pałace. Do nielicznych zamieszkanych jeszcze domów i tak nie można było dotrzeć z dołu.

Jest tam Sherkaner Underhill, wrócił z Princeton. Przynajmniej tak wyglądała sytuacja, kiedy miał jeszcze dostęp do raportów, w dniu, gdy zakończyła się jego kariera. Słyszał plotki o Underhillu, wiedział, że staruszek podobno oszalał. Nieważne. Thract potrzebował jakiejś drogi dostępu do Dowództwa Lądowego, może poprzez córkę szefowej, drogi, która nie przechodziła przez sieć.

Minutę później za Thractem zatrzymał się autobus. Thract wskoczył pośpiesznie do środka. Był jedynym pasażerem, choć dochodziło dopiero południe.

— Ma pan szczęście. — Kierowca się uśmiechnął. — Następny będzie dopiero za cztery godziny.

Dwadzieścia mil na godzinę, trzydzieści. Autobus toczył się powoli przez Wielki Bulwar, w stronę heliportu w martwym lesie. Mogę być u niego za dziesięć minut. Nagle Rachner uświadomił sobie, że jego paszcza, ręce pożywiające i fragmenty munduru pokryte są sztywną skorupą wymiocin. Otarł głowę, nie mógł jednak wyczyścić munduru. Szaleniec odwiedza zdziecinniałego starca. Może to i dobrze. Może to ostatnia szansa, jaką dał im obu los.

Dziesięć lat wcześniej, w latach przyjaznej współpracy, Hrunkner Unnerby pomagał Południowcom projektować nową, podziemną Gwiazdę.

W pewnym sensie poczuł się więc bardziej u siebie, kiedy opuścili już ambasadę Akord i weszli na terytorium Republiki Południa. Było tu mnóstwo wind. Zgodnie z życzeniem Południowców siedziba parlamentu została zaprojektowana tak, by mogła przetrwać uderzenie atomowe. Unnerby ostrzegał ich, że rozwój broni jądrowej prawdopodobnie uczyni ten cel niemożliwym do zrealizowania, Południowcy jednak nie chcieli go słuchać i poświęcili ogromne środki, które mogłyby zostać przeznaczone na rozwój podziemnego rolnictwa.

Główna winda była tak wielka, że mogli do niej wejść nawet reporterzy, czego też nie omieszkali zrobić. Dziennikarze stanowili na Południu klasę uprzywilejowaną, chronioną prawem — nawet w obiektach rządowych!

Generał doskonale radziła sobie z prasą. Może nauczyła się tego, obserwując poczynania Sherkanera. Jej ochroniarze czekali dyskretnie z tyłu.

Smith wygłosiła kilka ogólnych uwag, a potem uprzejmie ignorowała pytania dziennikarzy, pozwalając, by policja Południa nie dopuszczała do niej zbyt natrętnych reporterów.

Tysiąc stóp pod ziemią winda zaczęła poruszać się poziomo na zasilanej prądem szynie. Wysokie okna windy wychodziły na jasno oświetlone jaskinie przemysłowe. Południowcy sporo zrobili tu i na wybrzeżu, lecz nie mieli dość podziemnych farm, by utrzymać to wszystko.

Dwaj Wybrani Reprezentanci, którzy powitali ją na lotnisku, mieli kiedyś ogromne wpływy na Południu. Czacy się jednak zmieniły; popleczników Akord dziesiątkowały zabójstwa, przekupstwa, wszystkie sztuczki typowe dla Pedure — a ostatnio niezwykłe, niemal magiczne szczęście sprzyjające stronie Kindred. Teraz ci dwaj byli jedynymi — przynajmniej publicznie — przyjaciółmi Akord. W Republice uważano ich za marionetki Króla. Obaj stali blisko generał, jeden tak blisko, że mógł dyskretnie z nią rozmawiać. Teoretycznie tylko generał i Hrunkner mogli słyszeć jego słowa. Nie licz na to, pomyślał Hrunk.

— Bez urazy, pani generał, ale mieliśmy nadzieję, że wasz Król przy leci tu osobiście. — Polityk nosił elegancko skrojoną marynarkę i nogawice, a jego ręce pożywiające ułożone były w urażonym grymasie.

Generał skinęła uspokajająco głową.

— Rozumiem pana. Jestem tu, by nadać sprawom właściwy, bezpieczny bieg. Czy będę mogła przemówić do parlamentu? — Hrunk przypuszczał, że w obecnej sytuacji nie ma już żadnego „wewnętrznego kręgu”, do którego mogłaby się zwrócić Smith. Głosowanie w parlamencie mogło jednak wiele zmienić, jako że strategiczne siły rakietowe nadal stosowały się do jego postanowień.

— T-tak. Zadbaliśmy o to. Ale sprawy zaszły za daleko. — Machnął ręką. — Nie wiem, czy to może jeszcze cokolwiek zmienić…

— Dopuścili nas aż tutaj. Myślę, że jeśli przemówię w parlamencie, uda mi się doprowadzić do ugody. — Generał Smith uśmiechnęła się porozumiewawczo do Południowca, jakby dzieliła z nim jakąś tajemnicę.

Piętnaście minut później winda zatrzymała się przy głównej esplanadzie. Trzy ściany i sufit po prostu uniosły się, wypuszczając ich na otwartą przestrzeń. Czegoś takiego Unnerby jeszcze nie widział. Ciekawość inżyniera kazała mu zatrzymać się na moment i spojrzeć w górę, gdzie próbował odszukać mechanizm działający tak efektownie i cicho.

Potem tłum policjantów, polityków i reporterów zepchnął go z platformy…

…i już wchodzili na schody parlamentarnej Sali Obrad.

Na szczycie ochrona Południowców oddzieliła ich ostatecznie od reporterów i ochroniarzy Smith. Przeszli przez potężne pięciotonowe drzwi…

i wkroczyli do sali. Pomieszczenie to istniało tutaj od dawna, w poprzednich pokoleniach pod jego podłogą kryła się miejscowa otchłań. Pierwsi władcy Południa byli właściwie bandytami (albo bojownikami o wolność, w zależności od źródła informacji), którzy podczas Jasności przemierzali wzdłuż i wszerz ten górzysty kraj.

Hrunkner pomagał projektować obecne wcielenie Sali Obrad. Przy wznoszeniu sali główny nacisk położono na jej wyjątkowy wygląd. Być może Sala Obrad w rzeczywistości nie była odporna na atak bombowy, ale wyglądała naprawdę imponująco.

Podłoga przypominała kształtem płytką misę ułożoną z wielu płaskich poziomów. Wzdłuż każdego z nich ciągnął się rząd biurek i grzęd, a poszczególne poziomy łączyły 6zerokie, wygodne schody. Kamienne ściany nachylały się ku sobie, tworząc ogromną kopułę, pod którą zawieszono lampy fluorescencyjne i kilka innych rodzajów oświetlenia. Razem światła te dawały niemal całą gamę kolorów. Schody, alejki i proscenium pokrywał dywan tak gruby i delikatny jak ojcowskie futro. Na wypolerowanych ścianach wisiały obrazy o tysiącach odcieni i barw, wykonane przez malarzy, którzy wiedzieli, jak wyzyskać każdą iluzję. Choć ich kraj nie należał do najbogatszych, Południowcy wydali na to miejsce całą fortunę. Ale parlament był ich największą dumą, wynalazkiem, który położył kres bandytyzmowi i zależności, który przyniósł im pokój. Aż do teraz.

Drzwi zamknęły się za nimi. Głuchy trzask odbił się echem od kopuły i odległych ścian. W środku zostali tylko Wybrani, ich goście i — wysoko w górze Hrunkner dostrzegł całą gromadę obiektywów — kamery reporterskie.

Niemal wszystkie miejsca na sali były zajęte. Unnerby wyczuwał skupienie i uwagę pięciuset Wybranych.

Smith, Unnerby i Tim Downing ruszyli w dół schodów prowadzących do proscenium. Wybrani obserwowali ich w milczeniu. W tej ciszy krył się szacunek, wrogość i nadzieja. Może Smith uda się jednak zachować pokój.

Tomas Nau zażyczył sobie, by w ten dzień triumfu w Północnej Łapie panowała ciepła słoneczna pogoda, miłe letnie popołudnie ciągnące się przez wiele godzin. Ali Lin nie był tym zachwycony, ale dokonał koniecznych zmian. Teraz Ali pielił ogródek za chatą Naua, zapomniawszy całkiem o złości. No i co z tego, że naturalna równowaga w parku mogła zostać zachwiana? Przywrócenie jej będzie nowym zadaniem Alego Lina.

A moim zadaniem jest realizacja całego planu, pomyślał Tomas. Po drugiej stronie stołu siedzieli Vinh i Trinli, zajęci monitorowaniem operacji naziemnej, którą to pracę Tomas zlecił im osobiście. Trinli stanowił istotną część planu — był jedynym Handlarzem, który z pewnością pomógłby mu ukryć prawdę przed innymi. Vinh… cóż, w krytycznym momencie mógł odwołać go do jakiegoś innego zadania, a to, co widział do tej pory, potwierdziłoby tylko wersję Trinlego. Nie było to łatwe, ale w razie jakichś niespodzianek… cóż, wtedy do akcji wkroczyłby Kai i jego ludzie, sprowadzeni tu specjalnie na tę okazję.

Płaski monitor ukazywał Ritsera siedzącego na miejscu kapitana na pokładzie „Niewidzialnej ręki”. Żadne z jego słów nie mogło dotrzeć do niewinnych uszu.

— Tak, grupmistrzu! Za chwilę będziemy mieli obraz. Mamy sprawną sondę na Sali Obrad. Hej, Reynolt, twój Melin dobrze się spisał.

Annę została w Strychu Hammerfest. W parku była obecna tylko jako obraz w wyświetlaczu Tomasa i głos w jego uchu. W tej chwili skupiała uwagę na trzech różnych rzeczach. Koordynowała pracę fiksatów, czytała przekład Trijrii Bonsol wyświetlany na ścianie nad jej głową i analizowała strumień danych płynących z „Niewidzialnej ręki”. Sytuacja twardogłowych była jak zawsze bardzo skomplikowana. Annę nie odpowiedziała na słowa Ritsera.

— Annę? Kiedy dostaniesz już obraz z sondy Ritsera, przekaż go bez pośrednio do Benny’ego. Trixia może nakładać tłumaczenie, ale daj też trochę głosu z sali. — Tomas widział już część transmisji z sondy. Niech lu dzie u Benny’ego zobaczą żywe Pająki z bliska i w ruchu. Może dzięki te mu chętniej uwierzą w kłamstwa, jakie zamierzał podsunąć im po inter wencji.

Annę nie odwróciła głowy od ekranów.

— Tak jest. Widzę, wszystko, co pan mówi, słyszą Vinh i Trinli.

— Zgadza się.

— Doskonale. Chcę tylko, żeby pan wiedział… nasi wewnętrzni wrogowie przyspieszyli tempo. Manipulują prawie całą naszą automatyką.

Proszę uważać na Trinlego. Założę się, że siedzi tam i bawi się swoimi lokalizatorami. — Annę podniosła na moment wzrok, dostrzegając nieme pytanie w oczach Naua. Wzruszyła ramionami. — Nie, nadal nie jestem pewna, że to on. Ale jestem bardzo blisko. Niech pan będzie gotowy.

Minęła sekunda. Annę znów przemówiła, teraz jednak jej głos słyszalny był tutaj i w kwaterach Handlarzy.

— Uwaga. Mamy bezpośredni przekaz wideo z Sali Obrad parlamen tu w Gwieździe Południa. Oto, co zobaczyłby i usłyszał człowiek stojący w tym miejscu.

Nau spojrzał w lewo, gdzie jego wyświetlacz pokazywał widok z miejsca, w którym siedziała Qiwi. Monitory w salonie Benny’ego migotały gwałtownie. Przez chwilę nie wiadomo było, co właściwie pokazują. Wreszcie plamy czerwieni, zieleni i błękitu zniknęły, ukazując prawdziwy obraz.

Patrzyli na wnętrze jakiejś jaskini. W stromych ścianach wykuto kamienne drabiny. Ze skał wyrastał mech albo jakieś włochate futro. Pająki tłoczyły się jak czarne karaluchy.

Ritser Brughel podniósł spojrzenie znad monitora i pokręcił głową z niedowierzaniem.

— To wygląda jak wizja piekła opisywana przez jakiegoś frenkijskiego proroka.

Nau skinął głową. Przy dziesięciosekundowym opóźnieniu należało unikać takich pogaduszek. Ale Brughel miał rację; widok tylu Pająków zebranych w jednym miejscu był jeszcze gorszy niż poprzednie obrazy przekazywane przez sondę. Przytulne, uczłowieczone tłumaczenia fiksatów dawały bardzo odrealniony obraz Pająków. Ciekawe, czego jeszcze nie wiemy o ich umysłach. Przywołał oddzielny obraz tej sceny, zsyntetyzowany przez twardogłowych tłumaczy z telewizyjnych relacji Pająków. Tutaj stroma jaskinia zamieniła się w płytki amfiteatr, brzydkie plamy kolorów były eleganckimi mozaikami, które komponowały się w jedną całość z dywanem (ten nie wyglądał już jak rozczochrane włosy). Wszędzie pełno było drewnianych zdobień, wypolerowanych i pokrytych lakierem (a nie poplamionych i nierównych). Same Pająki wydawały się nieco spokojniejsze, ich gesty jakby nabrały znaczenia, zbliżyły się znacznie do ludzkiego języka ciała.

Na obu obrazach przy wejściu do parlamentu pojawiły się trzy postacie. Zeszły z kamiennych stopni (drabiny). Na sali słychać było syki i pstrykanie, prawdziwe odgłosy wydawane przez te stworzenia.

Trzy Pająki zniknęły na moment w dolnej części jaskini. Po chwili pojawiły się znowu, wchodząc na przeciwległą ścianę. Ritser zachichotał.

— Ten z przodu to pewnie szef ich szpiegów, tak jak ją nazywa Bonsol, Victory Smith. — Zgadzał się jeden szczegół z opisów twardogłowych; ubranie Pająka było czarne, choć przypominało raczej stertę zachodzą cych na siebie łat niż mundur. — Ten włochaty, za Smith, to pewnie inży nier Hrunkner Unnerby. Też mi imiona dla potworów.

Trzy Pająki wspięły się na kamienny stożek. Czwarty, który czekał już na górze, odsunął się na bok.

Nau oderwał wzrok od Sali Obrad, by spojrzeć na ludzi zgromadzonych w salonie Benny’ego. Wszyscy milczeli zaszokowani. Nawet pomocnicy Benny’ego Wena zastygli w bezruchu, wpatrzeni w obrazy ze świata Pająków.

— Mówca parlamentarny przedstawia gości — wyjaśnił fiksat, po czym zaczął tłumaczyć słowa pajęczego oficjela: — Mam zaszczyt… — Głos tłuma cza nakładał się na rzeczywisty obraz, syki, trzaski oraz gwałtowne gesty przednich nóg zakończonych paskudnymi ostrzami. Te stworzenia rzeczy wiście wyglądały jak posągi, które Queng Ho widzieli w Dowództwie Lą dowym. Poruszały się jednak z przerażającą gracją drapieżników, niektó re gesty wykonywały powoli, inne bardzo szybko. Co najdziwniejsze, choć dysponowały niezwykłym wzrokiem, trudno było określić, gdzie właściwie znajdują się ich oczy. Żłobioną powierzchnię głowy pokrywało w kilku miejscach gładkie szkliwo. Tu i ówdzie substancja ta przybierała półkoli sty kształt, gdzie indziej wyrastały z niej jakieś czułki, odbierające być może obrazy w podczerwieni. Przednia część ciała Pająków była koszmar ną maszyną do jedzenia. Ostre jak brzytwy szczęki i kończyny pomocnicze w kształcie kleszczy znajdowały się w nieustannym ruchu. Głowa Pająka pozostawała jednak prawie zupełnie nieruchoma w stosunku do tułowia.

Mówca opuścił szczyt stożka, a jego miejsce zajęła generał Smith. Smith stała przez chwilę w milczeniu. Jej przednie nogi kręciły małe spirale, jakby zachęcając naiwnych, by zbliżyli się do jej paszczy. Potemdo tych ruchów dołączył syk i trzaski. Na „przetłumaczonym” obrazie pojawił się napis, objaśniający jej zachowanie: „Uśmiecha się łagodnie do publiczności”.

— Panie i panowie. Wybrani Parlamentu Zjednoczonej Republiki Po łudnia. — Głos był mocny i piękny — głos Trixii Bonsol. Nau zauważył, że EzrVinh drgnął lekko. Wykresy opisujące jego stan emocjonalny ukazy wały tę samą co zawsze w takiej sytuacji mieszahkę uczuć. Będzie mi słu żył jeszcze wystarczająco długo, pomyślał Nau.

— Przybyłam tutaj z pełnomocnictwa mego Króla, by przemawiać do was w jego imieniu. Przybyłam tu w nadziei, że moja propozycja spotka się z waszą przychylnością i zdobędzie wasze zaufanie.

— Panie i panowie. Wybrani Parlamentu Zjednoczonej Republiki Południa. — Wszyscy zgromadzeni patrzyli teraz niemal wyłącznie na Victory Smith. Hrunkner wyraźniej niż kiedykolwiek odczuwał też niezwykłą siłę osobowości generał. — Przybyłam tutaj z pełnomocnictwa mego Króla, by przemawiać do was w jego imieniu. Przybyłam tu w nadziei, że moja propozycja spotka się z waszą przychylnością i zdobędzie wasze zaufanie.

Dotarliśmy do takiego punktu w historii, gdzie możemy zniszczyć wszystko, co do tej pory zbudowaliśmy — albo wykorzystać w pełni wysiłki z przeszłości i stworzyć prawdziwy raj na ziemi. Tak właśnie wyglądają dwie drogi wyjścia z naszej obecnej sytuacji. Właściwy wybór zależy od tego, czy potrafimy obdarzyć się wzajemnie zaufaniem.

Tu i ówdzie na sali rozległy się szydercze pohukiwania i śmiech popleczników Kindred. Unnerby zastanawiał się, czy wszyscy mają już bilety z Południa. Musieli chyba zdawać sobie sprawę, że jeśli misja Smith się nie powiedzie, zginą wraz z całym swoim krajem.

Generał powiedziała mu, że do Gwiazdy Południa przyleciała sama Pedure. Ciekawe… Unnerby rozglądał się po całej sali, szczególną uwagę zwracając na mroczne zakamarki i grupy ochroniarzy. Jest. Pedure siedziała na proscenium, niecałe sto stóp od Smith. Po wszystkich tych latach była bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek. Poczekaj jeszcze trochę, wielebna.

Może moja generał czymś cię zaskoczy.

— Mam propozycję. Jest prosta, ale rzeczowa — i może być bardzo szybko zrealizowana. — Poprosiła gestem Tima Downinga, by rozdał po mocnikom przewodniczącego parlamentu broszury z danymi. — Myślę, że wiecie państwo, jaką zajmuję pozycję w strukturach wojskowych Akord.

Nawet najbardziej podejrzliwi spośród was przyznają, że dopóki tu je stem, Akord musi okazać wstrzemięźliwość, którą wcześniej publicznie obiecywał. W imieniu Króla i za jego wiedzą proponuję państwu przedłu żenie tego stanu. Wy, jako członkowie parlamentu Republiki Południa, możecie wybrać trzy dowolne osoby z Akord — łącznie ze mną i samym Królem — które na czas nieokreślony zamieszkają w naszej ambasadzie w stolicy. — Była to prymitywna strategia pokojowa, choć hojniejsza niż kiedykolwiek w historii Akord, jako że Smith oferowała drugiej stronie wybór zakładników. Było to też rozwiązanie niezwykle praktyczne. Am basada Akord w Gwieździe Południa była tak duża, że mogłaby pomie ścić całe miasto, a współczesny sprzęt komunikacyjny umożliwiał normal ne funkcjonowanie państwa nawet wtedy, gdy władca przebywał poza je go granicami. Jeśli parlament nie był całości opętany przez Pedure, ta propozycja mogła powstrzymać nadciągającą katastrofę.

Wszyscy Wybrani milczeli, nawet poplecznicy Pedure. Zaszokowani?

Zastanawiali się nad możliwościami wyboru? Słuchali instrukcji swojej szefowej? Coś się działo. Hrunkner widział, jak Pedure rozmawia o czymś żywo ze swoim pomocnikiem.

Kiedy przemówienie Victory Smith dobiegło końca, salon Benny’ego zahuczał od braw. Na początku wszyscy doznali szoku, ujrzawszy, jak naprawdę wyglądają żywe Pająki. Słowa przemówienia pasowały jednak do osobowości Victory Smith, a właśnie to znała dotąd większość ludzi na LI.

Do reszty trzeba się będzie przyzwyczaić, ale…

Rita Liao złapała Benny’ego za rękaw, kiedy ten leciał z napojami do ławki pod sufitem.

— Nie powinieneś zostawiać Qiwi samej i to tak na widoku. Znajdzie się dla niej miejsce i tutaj, między ludźmi.

— Um… dobrze. — To grupmistrz zasugerował, by Qiwi siedziała sama w pierwszym rzędzie, ale teraz kiedy wszystko tak dobrze się układało, nie miało to chyba większego znaczenia. Benny ponownie ruszył w górę, przysłuchując się po drodze radosnym rozmowom gości.

— …tym przemówieniu i naszej interwencji powinni być bezpieczni jak kwatery w Trilandzie…

— Hej, moglibyśmy być na planecie za niecałe dwie Msekundy! Po wszystkich tych latach…

— Orbita czy planeta, co za różnica? Będziemy mieli dość środków, żeby znieść zakaz narodzin…

Tak, zakaz narodzin. Nasza własna, ludzka wersja pozafazowego tabu.

Może w końcu mógłbym poprosić Gonie… Benny uciekł przed tą myślą. Nie powinien jeszcze kusić losu. Mimo to ogarnęła go radość, jakiej nie czuł już od wielu, wielu lat. Benny przemykał szybko między stolikami, zmierzając w stronę Qiwi.

Ta przyjęła propozycję Rity skinieniem głowy.

— Bardzo chętnie. — Uśmiechała się niepewnie, ani na moment nie odrywając przy tym wzroku od monitorów. Generał Smith schodziła właśnie z mównicy.

— Qiwi, wszystko układa się zgodnie z planem grupmistrza. Wszyscy chcą ci pogratulować!

Qiwi pogłaskała delikatnie kota, którego nadal trzymała na ręku, choć gest ten krył w sobie jakieś dziwne napięcie. Wreszcie podniosła nań wzrok.

— Tak, wszystko idzie zgodnie z planem — powtórzyła mechanicznie, jakby wcale o tym nieprzekonana, po czym wstała i ruszyła za Bennym.

— Muszę z nim porozmawiać, kapralu. Natychmiast. — Rachner wyprostował się, wypowiadając te słowa, próbował zawrzeć w swej postawie cały autorytet, jakim cieszył się przez piętnaście lat bycia pułkownikiem.

Po chwili młody kapral jakby stracił nieco pewności siebie. Potem koblik spoza fazy musiał zauważyć ślady wymiocin na szczęce Thracta i opłakany stan jego munduru. Wzruszył ramionami, ostrożny i nieprzejednany.

— Przykro mi, proszę pana, nie ma pana na liście gości.

Rachner czuł, że słabnie w nim duch.

— Kapralu, proszę do niego zadzwonić. Proszę powiedzieć mu, że przy szedł Rachner i że to sprawa… życia i śmierci. — Gdy tylko wypowiedział te słowa, Thract pożałował, że uciekł się do tak wyświechtanego frazesu.

Koblik patrzył nań przez chwilę — zastanawiając się, czy go nie wyrzucić.

Potem na jego obliczu pojawiło się coś na kształt współczucia; uruchomił łącze komunikacyjne i zaczął rozmawiać z kimś we wnętrzu budynku.

Minęła minuta. Dwie. Rachner przechadzał się nerwowo po pocze kalni. Tu przynajmniej nie było wiatru; odmroził sobie czubki dwóch rąk, choć przebywał na zewnątrz tylko kilkadziesiąt sekund, kiedy przecho dził od helikoptera do domu Underhilla. Ale… zewnętrzna ochrona i po czekalnia? Nie spodziewał się zastać tu aż takich środków ostrożności.

Może jego nieszczęście przyniosło jednak jakieś korzyści, obudziło czuj ność innych.

— Rachner, to pan? — Głos dochodzący z komunikatora był słaby i drżący. Underhill.

— Tak. Proszę, muszę z panem porozmawiać.

— Wygląda pan… okropnie, pułkowniku. Przepraszam, ale… — Jego głos ucichł nagle. W tle słychać było jakieś mamrotanie, ktoś powiedział:

„Przemówienie wypadło bardzo dobrze… sporo czasu”. Potem znów przemówił Underhill, tym razem jednak jego głos wydawał się znacznie mocniejszy. — Pułkowniku, spotkam się z panem za kilka minut.

Pięćdziesiąt trzy

— Doskonałe przemówienie. Nawet my nie napisalibyśmy lepszego

— mówił Ritser Brughel, wyraźnie zadowolony z siebie. Nau skinął tylko głową, uśmiechnięty. Propozycja pokojowa Smith była wystarczająco atrakcyjna, by powstrzymać na jakiś czas siły wojskowe Pająków. Wła śnie w tym czasie ludzie mieli ogłosić swoją obecność i zaproponować współpracę. Tak wyglądała oficjalna wersja, ryzykowny plan, który dałby grupmistrzowi drugorzędną pozycję. W rzeczywistości za siedem Ksekund f iksaci Annę mieli zainicjować atak ze strony Akord. Sprowokowany w ten sposób „kontratak” Kindred miał dokończyć dzieła zniszczenia. A potemmy pozbieramy resztki.

Nau udawał, że patrzy na popołudniowe słońce Północnej Łapy, w rzeczywistości jednak jego wyświetlacz wypełniał obraz Trinlego i Vinha, siedzących zaledwie kilka metrów od niego. Trinli miał lekko rozbawioną 5minę, ale jego palce pracowały nieustannie nad realizacją planu, czyli monitorowaniem zbrojnych działań na terytorium Kindred. Vinh? Vinh wyglądał na zdenerwowanego; sądząc po wykresach opisujących jego uczucia, Vinh domyślał się, że na coś się zanosi, lecz nie wiedział dokładnie na co. Nadszedł już czas, by odsunąć go od akcji, zlecić mu jakąś nieistotną pracę przy innym projekcie… a Trinli zostanie tu, by potem potwierdzić wersję grupmistrza.

W uchu Naua odezwał się znów głos Annę Reynolt.

— Grupmistrzu, mamy problem.

— Tak, słucham — odparł Nau swobodnym tonem, nie odwracając wzroku od jeziora. W środku jednak poczuł chłód. Nigdy jeszcze nie słyszał, by Annę przemawiała takim tonem.

— Nasz wewnętrzny wróg znacznie przyspieszył tempo. Teraz już nawet specjalnie się nie kryje. Przejmuje wszystko, co może. Jeszcze kilka Ksekund i zablokuje wszystkich naszych fiksatów… To Trinli, grupmistrzu, na dziewięćdziesiąt procent.

Ale Trinli siedzi tutaj, widzę go dokładnie! I powinien tu zostać, żeby potem potwierdzić moją wersję zdarzeń.

— No, nie wiem, Annę — powiedział głośno. Może Annę dryfowała. By ło to możliwe, choć ostatnio bardzo szczegółowo sprawdzał jej zestrojenie.

Annę wzruszyła ramionami, nie odpowiadając. Był to typowy gest fiksata. Zrobiła wszystko co w jej mocy, a skoro on ignorował jej radę i sam skazywał się na klęskę, to już jego sprawa.

Nau nie miał zamiaru przejmować się takimi głupstwami w chwili, gdy bliski był zwieńczenia czterdziestu lat pracy. I właśnie dlatego wróg mógł wybrać ten moment na decydujący atak.

Kai Omo stał tuż za Nauem, on także słyszał jego rozmowę z Reynolt.

Z pozostałych trzech strażników tylko Rei Ciret przebywał w chacie. Nau westchnął.

— Dobrze, Annę. — Dał Omo dyskretny sygnał, by ten wprowadził do chary resztę swego zespołu. Zamrozimy tych dwóch i zajmiemy się nimipóźniej.

Nau w żaden sposób nie ostrzegł swych ofiar, a jednak kątem oka dostrzegł, jak Trinli coś szybko rzuca. Kai Omo wydał z siebie przerażający, chrapliwy wrzask.

Nau zanurkował pod stół. Coś uderzyło w grubą deskę tuż nad nim. W tym samym momencie rozległy się strzały z pistoletu i kolejny krzyk.

— On ucieka!

Nau prześliznął się tuż nad podłogą i wzleciał pod sufit po drugiej stronie pokoju. Rei Ciret wisiał w powietrzu, zajęty walką z Ezrem Vinhem.

— Przepraszam, grupmistrzu, zaskoczył mnie! — Odepchnął od siebie krwawiące ciało; Vinh kupił Trinlemu czas, którego ten potrzebował do ucieczki.

— Marli i Tung go dopadną!

Rzeczywiście, próbowali to zrobić. Pokryli ogniem z karabinów maszynowych całe wzgórze. Trinli był już jednak w lesie, podlatywał od drzewa do drzewa. Potem zniknął, zostawiaj ącTunga i Marlego w połowie drogi do lasu.

— Stójcie! — ryknął Nau przez głośniki ukryte w parku. Nauczeni ab solutnego posłuszeństwa Tung i Marli natychmiast przerwali pościg. Po chwili ruszyli w drogę

Nau mówił dalej już spokojniejszym głosem:

— Wejdźcie do środka. Pilnujcie chaty. — Były to proste rozkazy, któ re wydawać powinien grupsierżant, ale Kai Orno był… Nau podleciał do stołu, rezygnując na jakiś czas z zasad, które sam kiedyś ustalił i które nakazywały poruszać się w parku wyłącznie po gruncie. Jakiś ostry lśnią cy przedmiot wbity był w ścianę dokładnie tam, gdzie znajdowała się je go głowa, nim zanurkował pod stół. Podobne ostrze przebiło gardło Omo; koniec rękojeści wystawał jeszcze z tchawicy grupsierżanta. Ciało Omo przestało już drgać. Wokół niego wisiała chmura krwi, opadająca powoli ku podłodze. Broń sierżanta do połowy była wysunięta z kabury.

Omo był przydatnym człowiekiem. Czy mam czas, żeby go teraz hibernować Nau zastanawiał się jeszcze przez sekundę, analizując sytuację… i Kai Omo przegrał.

Dwaj strażnicy stali przy oknie, lecz ich spojrzenia powracały nieustannie do grupsierżanta. Nau pospiesznie dostosowywał w myślach plan do nowej sytuacji.

— Ciret, zwiąż Vinha. Marli, znajdź Alego Lina.

Vinh jęknął cicho, kiedy sadzali go na krześle. Nau zbliżył się do stołu, by przyjrzeć się uważniej Handlarzowi. Został postrzelony w ramię. Rana krwawiła obficie, wyglądało jednak na to, że nie została naruszona żadna tętnica. Vinh mógł jeszcze pożyć… wystarczająco długo.

— A niech to, ten Trinli jest naprawdę szybki — mówił Tung z przesadną swobodą, jakby chciał ukryć strach. — Przez wszystkie te lata udawał starego pierdziela, a teraz — bam — załatwił grupsierżanta. Poderżnął mu gardło i jeszcze zdążył uciec.

— Nie uciekłby, gdyby ten tu nie wlazł mi w drogę. — Ciret szturchnął lufą głowę Vinha. — Obaj byli szybcy.

Zbyt szybcy. Nau ściągnął z oczu wyświetlacz, patrzył nań przez chwilę. Wyświetlacz Queng Ho, zasilany datami z sieci lokalizatorów. Zgniótł go w dłoni i wyjął telefon przewodowy, który zgodnie z sugestią Reynolt miał zapewniać łączność w razie jakiejś awarii.

— Annę, słyszysz mnie? Widziałaś, co się stało?

— Tak. Trinli zaatakował w chwili, gdy dał pan sygnał Kałowi Omo.

— On wiedział. Słyszał naszą rozmowę. — Niech to Plaga! Jak Annę mogła wykryć sabotaż i nie zauważyć, że Trinli ich podsłuchuje?

— …Tak. Odkryłam tylko część jego planów. — Czyli lokalizatory były specjalną bronią Trinlego. Pułapką budowaną przez tysiąclecia. Z kim jawalczę?

— Annę. Chcę, żebyś wyłączyła bezprzewodowe zasilanie wszystkich lokalizatorów. — Ale lokalizatory były kręgosłupem wielu niezbędnych systemów. Lokalizatory stabilizowały jezioro w parku. — Zostaw tylko te w parku. Niech twoi fiksaci kierują nimi bezpośrednio przez kabel.

— Zrobione. Nie będzie łatwo, ale jakoś sobie poradzimy. Co z operacjami planetarnymi?

— Skontaktuj się z Ritserem. Sytuacja jest zbyt skomplikowana, żeby bawić się w subtelności. Musimy przyspieszyć działania na Arachnie.

Słyszał, jak Annę wydaje instrukcje swoim ludziom. Nie widział już jednak rozkazów ani danych określających postęp prac nad poszczególnymi projektami. Czuł się tak, jakby musiał walczyć na oślep. Mogli przegrać.

Sto sekund później Annę znów odezwała się do niego.

— Ritser rozumie. Moi ludzie pomagają mu przygotować prosty atak.

Potem będziemy mogli dopracować resztę. — Mówiła ze swą typową, chłodną niecierpliwością. Annę Reynolt toczyła bitwy trudniejsze niż ta, wygrywała dziesiątki razy w sytuacjach pozornie beznadziejnych. Gdyby wszystkich przeciwników można tak wykorzystywać…

— Doskonale. Znalazłaś już Trinlego? Założę się, że jest gdzieś w tunelach. — Jeśli nie wraca tutaj, by zastawić drugą pułapkę.

— Tak, tak mi się wydaje. Słyszymy jakiś ruch w starych geofonach. — Sprzęt Emergentów.

— Dobrze. Na razie przygotuj jakiś syntetyczny głos, żeby nie alarmować ludzi u Benny’ego.

— Zrobione — nadeszła natychmiastowa odpowiedź. Już zrobione.

Nau odwrócił się do swych strażników i Ezra Vinha. Zostało im bardzo mało czasu, wystarczająco jednak, by wydać nowe rozkazy Ritserowi i dowiedzieć się, kto jest właściwie jego wrogiem.

Vinh odzyskał przytomność. Jego oczy wypełniał bólu i nienawiść.

Nau uśmiechnął się do niego. Gestem nakazał Ciretowi, by ten wykręcił zranione ramię Vinha.

— Potrzebuję kilku odpowiedzi, Ezr.

Handlarz zaczął krzyczeć.

Pham pędził coraz szybciej w górę diamentowego korytarza, prowadzony zielonymi obrazami, które chwiały się, rozmazywały… i wreszcie zniknęły w całkowitej ciemności. Przez kilka sekund sunął po omacku, nie zwalniając tempa. Poklepał się po skroniach, sprawdzając, czy nie zgubił lokalizatorów. Były na miejscu, a on wiedział, że w korytarzu są jeszcze tysiące innych. Annę musiała odciąć bezprzewodowe zasilanie pulsacyjne, przynajmniej w tym tunelu.

Ta kobieta jest niesamowita! Przez lata Pham starał się nie manipulować bezpośrednio systemem twardogłowych. A mimo to Annę coś zauważyła. Amnezja spowolniła na moment jej postępy, ale w ciągu ostatniego roku zaciskała pętlę coraz mocniej i mocniej, aż… Byliśmy tak bliskounieruchomienia systemu, a teraz straciliśmy wszystko. Prawie wszystko.

Ezr umarł, by dać mu jeszcze jedną szansę.

Gdzieś z przodu tunel ostro zakręcał. Pham sięgnął w ciemność, dotykając lekko ścian, potem mocniej, wyhamowując pęd i obracając się stopami do przodu. Wykonał ten manewr o ułamek sekundy za późno. Stopy, kolana i dłonie uderzyły w niewidoczną powierzchnię, niczym przy złym upadku na ziemię — tyle że teraz odleciał do tyłu, wpadając na przeciwległą ścianę.

Wyhamował upadek i na palcach rąk powrócił do zakrętu. Korytarz rozgałęział się tutaj na cztery strony. Odszukawszy w ciemności wszystkie cztery, Pham ruszył w dół drugiego, tym razem bardzo cicho. Annę domyśliła się dopiero kilkadziesiąt sekund temu. Pakunek, który zostawił w tym tunelu, nadal powinien znajdować się na swoim miejscu.

Po kilku metrach natrafił dłonią na torbę przymocowaną do ściany. Ha.

Przygotowując tę kryjówkę, podejmował wielkie ryzyko, ale pod koniec gry niemal każdy ruch jest ryzykowny, a ten się opłacił. Wsunął rękę do środka, odszukał pierścień latarki. Krąg żółtego światła otoczył jego dłoń. Teraz już szybciej wyciągał pozostałe przedmioty, a każdy jego ruch rzucał na ściany rozedrgane cienie. W jednej z paczuszek znajdowały się małe kulki. Rzucił jedną w boczny tunel. Przez chwilę leciała cicho, potem zaczęła obijać się głośno o ściany. Fałszywy trop dla fiksatów Annę.

Więc zdemaskowano nas o kilka Ksekund za wcześnie. Często jednak w zderzeniu z rzeczywistością misterne plany kończą się fiaskiem. Gdyby wszystko poszło po ich myśli, nie potrzebowałby tej paczki — i właśnie dlatego ją tu zostawił. Pham sprawdzał po kolei zawartość torby: respirator, odbiornik wzmacniający, apteczka, pistolet strzałkowy.

Nau i spółka mogli spróbować kilku rozwiązań. Mogli wypełnić tunele trującym gazem albo wytworzyć w nich próżnię, choć ta zniszczyłaby mnóstwo cennego sprzętu. Mogą spróbować go tu ścigać. To byłaby niezła zabawa; bandziory Naua przekonałyby się, jak niebezpieczne mogą być ich własne tunele… Pham czuł, jak budzi się w nim stary entuzjazm, gorączka, która ogarniała go zawsze, gdy nadchodził czas ostatecznej rozgrywki, kiedy plany i zamierzenia przechodziły w czyn. Poukładał przedmioty z torby w kieszeniach, obmyślając jednocześnie kolejne posunięcia. Ezr,wygramy, obiecuję. Wygramy pomimo Annę… i dla niej.

Bezszelestnie niczym obłoczek mgły ruszył w górę tunelu, oświetlając tylko kilka najbliższych metrów. Musiał wreszcie złożyć Annę wizytę.

„Niewidzialna ręka” sunęła sto pięćdziesiąt kilometrów nad światem Pająków. Byli tak nisko, że bezpośrednio mogły ich zobaczyć tylko 5nieliczne Pająki przebywające na powierzchni planety, ale we właściwym czasie mieli znaleźć się dokładnie nad wyznaczonymi celami. I bez względu na to, jakie kłamstwa mówiono Ricie i innym na LI, na pokładzie „Niewidzialnej ręki” pajęcze miasta nazywano „celami”.

Jau Xin siedział w fotelu zarządcy pilotów — kiedyś, gdy okręt ten należał do Queng Ho, było to miejsce oficera zarządzającego — i kontrolował parametry lotu. Teoretycznie miało mu w tym pomagać jeszcze trzech zafiksowanych pilotów, lecz tylko jeden z nich pozostawał do jego dyspozycji. Dwaj pozostali zostali podłączeni do systemu zarządzania Bila Phuonga. Jau starał się ignorować słowa, które dobiegały od strony fotela kapitana. Ritser Brughel doskonale się bawił, zdając swemu szefowi w Hammerfest relację z tego, co działo się na dole.

Brughel przerwał swoją obrzydliwą analizę, litościwie milcząc przez kilka sekund. Nagle wicegrupmistrz zaklął paskudnie.

— Grupmistrzu! Co… Phuong! — krzyknął. — W parku ktoś strzela. Omo nie żyje i… straciłem łączność. Phuong!

Xin odwrócił się w fotelu, widział, jak Brughel wali pięścią w konsolę.

Blada zazwyczaj twarz wicegrupmistrza była teraz czerwona. Przez chwilę słuchał czegoś na swym prywatnym kanale.

— Ale grupmistrz przeżył? Dobrze, dawaj w takim razie Reynolt.

Włącz ją!

Najwyraźniej nie mogli połączyć się z Reynolt. Minęło sto sekund.

Dwieście. Brughel gotował się z wściekłości, nawet jego zbiry odstąpiły odeń o krok. Jau odwrócił się ponownie do swych monitorów, lecz nie potrafił się skupić na strumieniu danych. Tego nie było w planie Tomasa Nau.

Ty suko, gdzie byłaś!? Co… — Potem Brughel znów umilkł. Pomru kiwał od czasu do czasu, nie przerywał jednak czyjegoś monologu. Kiedy znów przemówił, wydawał się raczej zamyślony niż wściekły. — Rozumiem.

Powiedz grupmistrzowi, że może na mnie liczyć.

Rozmowa na prywatnym kanale trwała jeszcze przez kolejne kilkadziesiąt sekund, a Jau zaczął się domyślać, jaka będzie jej konkluzja. Nie mógł się powstrzymać, spojrzał w bok, w stronę wicegrupmistrza. Ten patrzył prosto na niego.

— Zarządco pilotów, nasza obecna pozycja?

— Lecimy na południe, jesteśmy nad oceanem jakieś sześćset kilometrów od Gwiazdy Południa.

Brughel zerknął na swój wyświetlacz, czekając, aż pojawi się dokładniejszy opis ich położenia.

— Rozumiem. Więc przy tym okrążeniu przelecimy nad wyrzutniami rakietowymi Akord.

Xin przełknął ciężko. Wiedział, że ta chwila musi nadejść. Ale myślałem, że będę miał więcej czasu…

Przelecimy kilkaset kilometrów na wschód od tego miejsca, grup mistrzu.

Brughel zbył te słowa machnięciem ręki.

— Wystarczy zmienić odrobinę kurs… Phuong, słuchasz nas? Tak, przy spieszamy wszystko o siedem Ksekund. No i co z tego? Może nas i zauwa żą, ale i tak będzie za późno, żeby to miało jakieś znaczenie. Niech twoi lu dzie przygotują nowy harmonogram. Oczywiście będziemy musieli bezpo średnio się zaangażować. Reynolt oddaje wszystkich swoich wolnych fiksatów do twojej dyspozycji. Zsynchronizuj ich najlepiej, jak możesz… Dobrze.

Brughel opadł na oparcie fotela i uśmiechnął się.

— Właściwie nic się nie stało, szkoda tylko, że nie zdążymy wyciągnąć Pedure z Gwiazdy. Mieliśmy ją rozpracowaną, byłaby dobrym namiestnikiem… Ale, wiesz, ja to nie lubię żadnego z tych robali. — Zauważył, że Jau słucha jego słów z nieskrywanym przerażeniem. — Spokojnie, spokojnie, zarządco pilotów. Zbyt długo przebywałeś ze swoimi przyjaciółmi Queng Ho. Cokolwiek knuli przeciwko nam, nie udało im się. Zrozumiałeś?

Grupmistrz przeżył i nadal dysponuje wszystkimi zasobami. — Podniósł wzrok, ujrzawszy coś na swoim wyświetlaczu. — Zsynchronizuj swoich pilotów” z fiksatami Bila Phuonga. Za kilka sekund dostaniesz dokładne dane. Na razie nie będziemy używać naszej broni. Znajdziesz za to i odpalisz rakiety krótkiego zasięgu, które Kindred ma przy brzegu, to będzie „zdradziecki atak Akord”, który wcześniej zaplanowaliśmy. Ale najważniejsze zacznie się dopiero kilkaset sekund później. Twoi ludzie zniszczą wyrzutnie rakietowe Akord. — To oznaczało użycie tych niewielkich ilości broni atomowej i laserowej, którymi jeszcze dysponowali. Jednak nawet te środki wystarczały w zupełności do zniszczenia prymitywnej obrony przeciwrakietowej Pająków… a potem tysiące pocisków Kindred zniszczą miasta na połowie planety.

— Ja… — Xin nie mógł wydobyć z siebie głosu, przejęty grozą. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, zabiją Ritę. Brughel zabije Ritę, a potem jego. Jeśli jednak wykona rozkazy… Wiem zbyt wiele.

Brughel przyglądał mu się z uwagą. Jau nigdy nie widział u niego takiego spojrzenia… kryła się w nim chłodna kalkulacja, którą dotąd dostrzegał tylko u Naua. Brughel przechylił lekko głowę i przemówił łagodnie:

— Te rozkazy nie dotyczą ciebie osobiście, nie masz się czego bać. Och, może tylko trochę wyczyścimy ci pamięć, stracisz parę wspomnień. Ale po trzebujemy cię, Jau. Ty i Rita możecie nam służyć jeszcze przez wiele lat, możecie wieść dobre życie. Jeśli tylko wykonasz teraz nasze rozkazy.

Nim wszystko się zepsuło, Reynolt przebywała na Strychu. Pham przypuszczał, że jest tam także i teraz, że stara się wykorzystać wszelkie dostępne środki łączności, chronić swoich ludzi i zarządzać nimi w ja)c najlepszy sposób… i wykorzystać ich zbiorowy geniusz, by spełnić wolę Naua.

Pham leciał do góry, przeciskał się przez ciemne tunele szerokości ledwie osiemdziesięciu centymetrów. Korytarze te drążone były przez maszyny, kiedy budowano na Diamencie Pierwszym bazę Emergentów, Hammerfest. Gdzieś w trzeciej dekadzie Wygnania Pham przejrzał uważnie programy architektoniczne Emergentów. Znalazł wtedy korytarze, które po rozbudowie Hammerfest stały się bezużyteczne, a potem zapomnieli o nich nawet budowniczowie. Był pewien, że Annę nie zna wszystkich przejść i zakamarków, w których mógłby się ukryć.

Na każdym zakręcie zwalniał, delikatnie przykładając dłonie do ścian, i zapalał na moment latarkę. Szukanie, kalkulacje. Bez zewnętrznego źródła zasilania lokalizatory też mogły dokonywać szybkich, krótkich obliczeń.

Dzięki odbiornikowi wzmacniającemu wciąż mógł korzystać z ich pomocy — wiedział, że jest wysoko w wieży Hammerfest, po tej samej stronie co sala twardogłowych.

Możliwości najbliższych lokalizatorów były już jednak coraz bardziej ograniczone. Wyleciał powoli zza rogu, obierając najbardziej prawdopodobny kierunek. Światło latarki rozszczepiało się w gładkich diamentowych ścianach. Jeszcze kilka metrów. Jest! Ledwie widoczny krąg wydrążony w diamentowej płaszczyźnie. Podleciał bliżej i delikatnie wystukał kod dostępu na powierzchni. Rozległ się cichy trzask. Dysk odsunął się na bok, odsłaniając wejście do zalanego światłem magazynu. Pham wśliznął się szybko do środka. Stał między półkami z żywnością i środkami higienicznymi.

Obszedł półki, był już niemal przy wejściu do głównej sali — kiedy ktoś otworzył te właśnie drzwi. Pham uskoczył na bok, a kiedy ten ktoś wleciał do środka, sięgnął do jego głowy i ściągnął mu wyświetlacz. Trud Silipan.

— Pham! — Silipan był bardziej zaskoczony niż przerażony. — Co ty do diabła… wiesz, że Annę jest na ciebie wściekła? Oszalała, mówi, że zabi łeś Kala Omo i zająłeś Północną Łapę. — Zamilkł nagle, uświadomiwszy so bie, że obecność Phama w tym pokoju była równie nieprawdopodobna.

Pham uśmiechnął się szeroko do Silipana i zamknął za nim drzwi.

— Och, to wszystko prawda, Trud. Przyszedłem odebrać moją flotę.

— Twoją… flotę. — Trud wpatrywał się weń przez moment, zaciekawiony i wystraszony. — Do diabła, Pham. Co ty kombinujesz? Wyglądasz bardzo dziwnie. — Odrobina adrenaliny, odrobina wolności. Zdumiewające, jakie mogą być efekty. Silipan skurczył się odruchowo, widząc uśmiech wypełzający na twarz Phama. — Oszalałeś, człowieku. Wiesz, że nie możesz wygrać. Jesteś tu uwięziony. Poddaj się. Powiemy im, że to napad szału, że nie byłeś sobą.

Pham pokręcił głową.

— Jestem tu, żeby wygrać, Trud. — Podniósł wyżej pistolet strzałko wy, który trzymał w dłoni. — A ty mi pomożesz. Wejdziemy do sali, a ty odetniesz całe wsparcie fiksatów.

Silipan spojrzał z irytacją na broń Nuwena.

— To niemożliwe. W tej chwili bardzo ich potrzebujemy, wspierają wszystkie operacje naziemne.

— Wspierając program eksterminacji Pająków przygotowany przez Naua? Więc tym bardziej powinniśmy ich natychmiast odciąć. To powinno mieć też interesujący wpływ na jezioro grupmistrza.

Pham widział niemal, jak Emergent analizuje w myślach swoją sytuację: Pham Trinli, jego kompan od kieliszka i przemądrzały chwalipięta, uzbrojony w pistolet, który wyglądał na atrapę — przeciwko całej mocy grupmistrza.

— Nie ma mowy, Pham. Sam się w to wpakowałeś, więc nie próbuj wciągać jeszcze mnie.

Wyświetlacz, który Pham trzymał w prawej ręce, wydawał z siebie gniewne, przytłumione odgłosy. Po chwili zakończył je pełen irytacji krzyk i niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi pokoju.

— Co się z tobą dzieje, Silipan? Mówiłam ci, że potrzebujemy… — Do magazynu wleciała Annę Reynolt. Natychmiast zrozumiała całą sytuację, ale nie miała się od czego odbić.

A Pham był równie szybki jak ona. Broń wypaliła, a Reynolt drgnęła gwałtownie. Po chwili jej ciałem wstrząsnęły dziwne spazmy. Pham odwrócił się do Truda, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

— Strzałki z ładunkiem wybuchowym, widziałeś? Dostają się do środ ka, a potem, bum, twoje wnętrzności to jeden wielki hamburger.

Trud zbladł jak ściana.

— Uh…uh… — Wpatrywał się przerażony w ciało swej byłej szefo wej/niewolnika, najwyraźniej z trudem powstrzymując wymioty.

Pham dźgnął go w pierś lufą pistoletu. Trud spojrzał na mały pistolet, ledwie żywy ze strachu.

— Trud, mój przyjacielu, czemu tak posmutniałeś? Jesteś przecież dobrym Emergentem. Reynolt była tylko fiksatem, zwykłym meblem. — Wskazał na znieruchomiałe ciało Reynolt. — Zabierzmy stąd tego trupa, a potem pokażesz mi, jak odłączyć twardogłowych. — Uśmiechnął się i podleciał do ciała Annę. Trud wyraźnie się trząsł, kiedy ruszył w stro nę drzwi.

Gdy tylko Silipan odwrócił się od niego, Pham ujął Annę delikatniej, niemal czule. Boże, to brzmiało jak prawdziwy pistolet, a nie zwykły ogłuszacz. Minęło już wiele, wiele lat, odkąd po raz ostatni używał tej sztuczki; a jeśli coś zepsuł? Po raz pierwszy, odkąd zaczęła się cała akcja, ogarnął go strach. Położył dłoń na jej szyi… i znalazł mocny, równomierny puls. Annę była tylko nieprzytomna i nic więcej.

Pham ponownie przywołał na twarz drapieżny uśmiech i wszedł za Trudem do sali fiksatów.

Pięćdziesiąt cztery

Ostatnie słowo należało jednak do dziennikarzy. I co z tego, że służby bezpieczeństwa Akord nie pozwoliły im pokazać, kto wysiada z samolotu?

Po kilku minutach była już na terenie Południa, a miejscowi reporterzy nie musieli się przejmować żadnymi zakazami i pokazywali nie tylko Victory Smith, ale i całą jej świtę. Przez kilka minut kamery znajdowały się tak blisko, że Viki widziała pożywiające ręce generał. Mama wydawała się równie spokojna i zdyscyplinowana jak zawsze… lecz przez te kilka chwil Victory Lighthill czuła się raczej jak mała dziewczynka, a nie jak porucznik służb wywiadowczych. Uparcie wracały do niej wspomnienia z tego poranka, kiedy zginęła Gokna. Mamo, dlaczego tak ryzykujesz? Ale Viki znała odpowiedź na to pytanie. Generał nie była już potrzebna do realizacji planu, który stworzyła wraz z tatą; teraz mogła pomóc tym, których naraziła na największe niebezpieczeństwo.

W klubie oficerskim kłębił się tłum koberów, którzy zazwyczaj odsypiali o tej porze nocne dyżury albo szukali innych rozrywek. Klub był miejscem, w którym mogli poczuć się niemal jak w pracy. A dziś „praca” była z pewnością najważniejszą rzeczą, jaką mógł zajmować się każdy z nich.

Victory przeszła obok kabin komputerowych, dyskretnie dała swym ludziom sygnał, że wszystko jest w porządku. Wreszcie wskoczyła na grzędę obok Brenta. Jej brat nie zdjął swego hełmu do gier. Bez ustanku poruszał rękami, które trzymał na konsoli. Postukała go w ramię.

— Mama będzie zaraz przemawiać — powiedziała cicho.

— Wiem — odparł Brent. — Numer dziewiąty widzi nasze operacje, ale nadal nie może działać. To chyba jakiś lokalny problem.

Viki omal nie ściągnęła mu hełmu z głowy. Cholera. Równie dobrze mogłabym być głucha i ślepa. Wyciągnęła z kieszeni telefon i wybrała numer.

— Tato? Mama zaczyna przemawiać.

Przemówienie było krótkie i dobre. Zablokowało zagrożenie z Południa. I co z tego? Wyprawa do Gwiazdy i tak była zbyt ryzykowna. Monitory zawieszone nad barem pokazywały, jak generał prosi Tima, by ten przekazał Wybranym dokumenty zawierające pełną, oficjalną wersję jej propozycji. Może to rzeczywiście przyniesie efekt. Może warto było zaryzykować. Minęło kilka minut. Na Sali Obrad panował coraz większy zamęt.

Mama i wujek Hrunk opuścili podium. Zbliżył się do nich jakiś mały kober w czarnym ubraniu. Pedure. Kłócili się…

I nagle wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Brent szturchnął ją lekko.

— Złe wieści — powiedział, nadal nie ściągając z głowy hełmu. — Stra ciłem ich wszystkich. Nawet naszą starą przyjaciółkę.

Lighthill zeskoczyła z grzędy i dała znak zespołowi. Jej gest podziałał na pozostałych niczym głośny gwizd. Wszyscy członkowie zespołu zerwali się z miejsc, podnieśli bagaże i ruszyli do wyjścia. Brent ściągnął hełm i podążył śladem Lighthill.

Viki widziała, jak odprowadzają ich zaciekawione spojrzenia, jednak większość klientów była zbyt pochłonięta tym, co działo się na Sali Obrad, by zwrócić na nich uwagę.

Zespół Viki pokonał dwa piętra, nim zawyły syreny alarmowe.

— Jak to, straciliśmy wsparcie f iksatów? Ktoś przeciął kabel? — Czyżby Trinli znalazł jakoś wszystkie przewody?

— N-nie, grupmistrzu. Przynajmniej tak mi się wydaje. — Grupkapral był kompetentny, jednak nie tak kompetentny jak Kai Omo. — Możemy przesłać sygnał, ale kanały kontrolne nie odpowiadają. Grupmistrzu… to wygląda tak, jakby ktoś po prostu zdjął twardogłowych z linii.

— Hm. Tak. — To mogła być kolejna niespodzianka Trinlego albo na Strychu ukrył się kolejny zdrajca. Tak czy inaczej… Nau spojrzał na Ezra Vinha. Oczy Handlarza zasnuwała mgła bólu. Za tymi oczami kryły się ważne tajemnice, ale Vinh był równie twardy jak wielu spośród tych, których zamęczył wraz z Ritserem na śmierć. Potrzebował czasu albo jakichś specjalnych środków, by wydobyć z niego informacje. Nie mieli czasu. Odwrócił się ponownie do Marlego.

— Możemy skontaktować się z Ritserem?

— Chyba tak. Mamy podziemne połączenie ze stacją laserową na zewnątrz. — Wystukał coś niepewnie na konsoli. Nau stłumił gniewny odruch wywołany jego niezdarnością. Lecz bez wsparcia fiksatów wszystko było znacznie trudniejsze niż dotychczas. Równie dobrze moglibyśmy być QuengHo.

Marli uśmiechnął się szeroko.

— Mamy połączenie z „Niewidzialną ręką”, grupmistrzu! Przełączyłem głos do pańskiego mikrofonu.

— Doskonale… Ritser! Nie wiem, co z tego zrozumiałeś, ale… — Nau zdał mu szybko relację z ostatnich wydarzeń. — Przez następne kilka sekund nie będę miał z tobą łączności; ewakuuję się do Ll-A — oświadczył na koniec. — Zasadnicze pytanie brzmi: czy bez wsparcia fiksatów nadal możesz prowadzić operacje naziemne?

Odpowiedź mogła nadejść najwcześniej za dziesięć sekund. Nau zerknął na drugiego ze swych strażników.

— Ciret, zabieraj Tunga i fiksata. Idziemy do arsenału.

Tam mieliby władzę nad życiem i śmiercią wszystkich w LI, bez pośrednictwa jakiejkolwiek automatyki. Nau otworzył ukrytą za nim szafkę i wcisnął odpowiedni guzik. Część pokrytej parkietem podłogi rozsunęła się na boki, odsłaniając wejście do tunelu. Tunel prowadził prosto do arsenału.

Nau nigdy nie wprowadził do jego wnętrza lokalizatorów, nie przecinały go też żadne inhe korytarze. Zamki po obu stronach zaprogramowane były na odcisk jego kciuka. Przyłożył palec do czytnika. Maleńkie światełko pozostało czerwone. Jak Trinli mógł to zepsuć? Nau stłumił paniczny strach i spróbował po raz drugi. Bez rezultatu. Jeszcze raz. Światełko zmieniło powoli kolor na zielony, a zamek otworzył się z cichym trzaskiem. Program brał zapewne pod uwagę ciśnienie jego krwi i uznał, że Nau działa po przymusem. Zostaje jeszcze druga strona. Przyłożył kciuk do czytnika otwierającego zamek po drugiej stronie. Potrzebował jeszcze dwóch prób, ale i tu w końcu zapaliła się zielona lampka.

Do chaty wrócili Ciret i Tung, pchając przed sobą Alego Lina.

— Łamiecie reguły — łajał ich starzec. — Powinniśmy chodzić, o tak, ze stopami na ziemi. — Twarz Alego wyrażała irytację i zakłopotanie. Twardogłowi nigdy nie lubią, by odrywać ich od pracy. Prawdopodobnie pielenie ogrodu grupmistrza wydawało się Alemu równie ważne, jak tworzenie nowych łańcuchów genetycznych. Teraz zmuszono go nagle, by opuścił ogród, a w dodatku na jego oczach łamano wszystkie zasady obowiązujące w parku.

— Zamknij się i stój spokojnie. Ciret, rozwiąż Vinha. Jego też zabieramy.

Ali stał nieruchomo, wsparty obiema stopami na podłodze. Nie zachował jednak milczenia. Wpatrywał się w coś za plecami Naua z typowym dla fiksatów, nieobecnym wyrazem twarzy, i narzekał dalej:

— Wszystko zniszczysz, nie rozumiesz?

Nagle jaskinia wypełniła się głosem Ritsera Brughla.

— Grupmistrzu, sytuacja pod pełną kontrolą. Fiksaci na pokładzie „Ręki” pracują normalnie. Pomoc z zewnątrz będzie nam potrzebna do piero po zrzuceniu bomb. Phuong mówi, że teraz poradzimy sobie nawet lepiej bez LI. Tuż przed wyłączeniem wsparcia niektórzy twardogłowi Reynolt zaczęli się dziwnie zachowywać. Tak wygląda harmonogram ope racji; Gwiazda spali się za siedemset sekund. Zaraz potem „Ręka” będzie przelatywać nad wyrzutniami antyrakietowymi Akord. Zniszczymy je…

Odpowiedź Brughla zamieniała się w raport, jakby ten chciał uprzedzić wszystkie kolejne pytania. Lin umilkł. Nau poczuł chłód na karku, jakby słońce zaszło nagle za chmury. Chmury? Odwrócił się i zobaczył, co tak naprawdę zirytowało Lina. Tung podleciał do okien wychodzących na jezioro.

— O cholera — powiedział cicho.

— Ritser! Mamy problemy. Skontaktuję się z tobą później.

Głos z „Niewidzialnej ręki” nie przerywał raportu, nikt go już jednak nie słuchał.

Niczym jakaś nimfa z balacreańskiego mitu wody Północnej Łapy unosiły się powoli i rozciągały ponad linią brzegową zaprojektowaną przez Alego Lina. Promienie „słońca” załamywały się w milionach ton wody, które nadciągały w ich stronę. Nawet bez zewnętrznej kontroli jezioro powinno zostać na swoim miejscu. Ale nieprzyjaciel wprawił siłowniki na dnie jeziora w jednostajny rytm… i woda płynęła.

Nau zanurkował w stronę włazu. Zaparł się o podłogę i próbował podnieść ciężką klapę. Ściana wody dotknęła chaty. Budynek jęknął ciężko, zachwiał się w posadach, szyby w oknach rozprysły się na drobne kawałki, ustępując przed górą wody sunącą z prędkością jednego metra na sekundę.

Jednolita masa wody zamieniła się w tysiąc ramion sięgających ku niemu przez pękające ściany, opływających jego ciało lodowatym chłodem, odrywających go od włazu. Okrzyki przerażenia szybko ucichły, przez chwilę Nau znalazł się całkowicie pod wodą. Jedynym dźwiękiem, jaki docierał do jego uszu, był trzask rozrywanej na drobne kawałki chaty. Po raz ostatni widział swoje biurko i marmurowy kominek. Potem powolne tsunami odbiło się od przeciwległej ściany, wciągając Naua w wir.

Wciąż był zanurzony, zaczynało mu brakować powietrza. Lodowata woda paraliżowała, odbierała czucie w członkach. Nau okręcił się w miejscu, próbował określić jakoś swoje położenie. Zobaczył zieleń lasu pod sobą, za resztkami chaty. Popłynął w tę stronę, byle na powierzchnię.

Wypłynął wreszcie na otwartą przestrzeń, rozsiewając dokoła warkocze wody. Przez chwilę leciał sam, dość szybko, by pozostać przed ścianą dryfującego jeziora. Powietrze wypełniały dźwięki, jakich do tej pory nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić, huk milionów ton wody obracających się w miejscu, uderzających w skałę. Fala dotarła do sufitu, teraz wracała w dół, a on znajdował się pod nią. Motyle w lesie porastającym dno jaskini choć raz siedziały cicho. Zbite w ciasne gromady chowały się pod gałęziami. Ale daleko, po drugiej stronie, coś było w powietrzu. Maleńkie kropki krążyły w pobliżu nacierającego jeziora. Skrzydlate koty! Wcale nie wyglądały na przestraszone — no tak, Qiwi mówiła, że to stara rasa. Nau widział, jak jeden z nich zanurkował w wodzie, zniknął na chwilę, potem wyleciał, by zaczerpnąć powietrza, i znów zanurkował. Te przeklęte koty były tak zręczne, że mogły nawet przetrwać tę katastrofę.

Odwrócił się i spojrzał w stronę sztucznego słońca parku. Rozświetlało złocistym blaskiem wodę i ludzkie postaci uwięzione w niej niczym muchy w bursztynie. Wszyscy płynęli w tę stronę, niektórzy resztką sił, inni szybko, energicznie. Po chwili z wody wystrzelił Marli. Kilka sekund później dołączył doń Tung, później Cirit, który ciągnął za sobą Alego Lina.

Świetnie!

Pozostała jeszcze jedna osoba, Ezr Vinh. Handlarz wynurzył się do połowy z wody jakieś dziesięć metrów od nich. Oszołomiony, kasłał i pluł wodą, lecz wyglądał na znacznie trzeźwiejszego niż podczas przesłuchania.

Spojrzał na drzewa, ku którym wszyscy opadali, i roześmiał się chrapliwie.

— Jesteś uwięziony, grupmistrzu. Pham Nuwen cię przechytrzył.

— Pham kto?

Handlarz skrzywił się lekko, jakby zrozumiawszy, że powiedział właśnie coś, czego nie chciał zdradzić nawet podczas najgorszych męczarni.

Nau skinął na Marlego.

— Przyprowadź go tutaj.

Ale Marli nie miał się od czego odepchnąć. Vinh odwrócił się i zanurzył ponownie w wodzie, wybierając jedyną dostępną drogę ucieczki.

Marli wypuścił krótką serię w stronę lasu, nabierając w ten sposób pędu i wracając ku wodzie. Nau widział sylwetkę Ezra Vinha przebierającą słabo rękami i nogami. Handlarz zanurzył się już na kilka metrów w opadającym jeziorze.

Tymczasem oni dotarli do czubków drzew. Marli rozglądał się dokoła przerażony.

— Musimy uciekać, grupmistrzu!

— No dobrze, więc po prostu go zabij. — Nau chwytał się już czubków drzew. Marli, który unosił się kilka metrów nad nim, strzelił w wodę. Pociski Emergentów zaprojektowane były tak, by rozrywać i zgniatać ciało; w wodzie ich zasięg był praktycznie równy zeru. Marli miał jednak szczęście.

Ciało Handlarza otoczyła czerwona mgła.

A potem nie mieli już więcej czasu. Nau leciał od drzewa do drzewa, nurkował w otwartą przestrzeń pod dachem lasu. Zewsząd dobiegał trzask łamanych gałęzi, gdy woda wdzierała się pomiędzy drzewa. Ściana rozdzielała się na miliony mniejszych palców, przekręcała, wirował, łączyła z powrotem w jedną całość. Dotknęła krawędzi motylej gromady, która nagle wydała z siebie przeraźliwy pisk, by potem pochłonąć ją w ułamku sekundy.

Marli wyleciał przed niego.

— Woda odcięła nam drogę do wyjścia, grupmistrzu.

Uwięziony, dokładnie tak, jak powiedział Handlarz.

Wszyscy czterej poruszali się równolegle do ściany jaskini. Kopuła wody nad ich głowami stale się obniżała, minęła już koronę lasu. Rozproszony blask słońca oświetlał ich ze wszystkich stron, przenikał przez dziesiątki metrów wody. Jezioro miało jednak przecież ograniczoną objętość. W parku musiały znajdować się ogromne bąble powietrza, lecz im nie dopisało szczęście. Znajdowali się w niewielkiej jaskini powietrznej, otoczeni wodą z czterech stron.

Tung musiał ciągnąć Alego od gałęzi do gałęzi. Fiksat wydawał się zafascynowany ruchomą masą wody i zupełnie nieświadomy niebezpieczeństwa.

Może…

— Ali! — krzyknął Nau ostro.

Ali Lin odwrócił się do niego. Tym razem jednak nie złościł się, lecz uśmiechał.

— Mój park jest zrujnowany, ale teraz widzę coś lepszego, coś, czego nikt jeszcze nie robił. Możemy stworzyć prawdziwe jezioro mikrograwitacyjne, krople i bańki powietrza walczyłyby ze sobą o dominację. Mógłbym przystosować niektóre rośliny i zwierzęta…

— Ali. Tak! Zbudujemy lepszy park, obiecuję. Teraz muszę wiedzieć, czy można się stąd jakoś wydostać i nie utopić wcześniej?

Dzięki Bogu mógł mu odpowiedzieć. W ciągu ostatnich kilkuset sekund Ali przeżył poważny wstrząs psychiczny. Niewiele rzeczy mogło zachwiać lojalnością fiksata, jeśli jednak uważał, że ktoś nie pozwala mu zajmować się jego specjalnością… Po chwili Ali wzruszył ramionami i powiedział:

— Oczywiście. Za tym głazem jest śluza. Nigdy jej nie zaspawałem.

Marli podleciał do skały. Śluza, tutaj? Bez wyświetlacza Nau nie mógł tego sprawdzić. Wiedział jednak, że na terenie parku jest wiele kanałów, którymi sprowadzali do jaskini lód z powierzchni.

— Fiksat ma rację, grupmistrzu! Kody dostępu działają.

Nau i pozostali okrążyli głaz, zajrzeli do tunelu otwartego przez Marlego. Tymczasem ściany ich powietrznej jaskini — ich bańki — przysuwały się coraz bliżej. Za jakieś trzydzieści sekund miały zakryć i to miejsce. Marli spojrzał na Naua. Triumfalny uśmiech, który jeszcze przed chwilą gościł na jego twarzy, zniknął bez śladu.

— Grupmistrzu, uciekniemy tu przed wodą, ale…

— Ale stąd nigdzie nie można wyjść. Racja. Wiem. — Kanał kończył się uszczelnioną klapą, za którą znajdowała się już tylko próżnia. To była ślepa uliczka.

Obracający się powoli stalaktyt wody opadł na głowę Naua, zmusił go, by przykucnął obok Marlego. Potem góra wody cofnęła się na moment.

Krok po kroku, straciłem prawie wszystko. Niewiarygodne. Nagle Tomas Nau zrozumiał, że Ezr Vinh mówił prawdę. Pham Trinli to nie Zamle Eng; to było tylko wygodne kłamstwo spreparowane specjalnie dla Tomasa Naua. Przez wszystkie te lata jego największy bohater — i dlatego najgroźniejszy ze wszystkich możliwych wrogów — przebywał tuż obok niego.

Trinli był Phamem Nuwenem. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Naua ogarnął paraliżujący strach.

Lecz nawet Pham Nuwen ma swoje słabości, te same co przed wielu laty. Badałem karierę tego człowieka przez całe życie, przyswajałem sobie to,co godne uwagi. Lepiej niż ktokolwiek inny znam jego słabości. I wiem, jakje wykorzystać. Ogarnął spojrzeniem wszystko, co mu zostało: stary człowiek, którego kochała Qiwi, trochę sprzętu komunikacyjnego, trochę broni, trzech żołnierzy. Powinno wystarczyć.

— Ali, czy w tych śluzach są telefony przewodowe? Ali!

Fiksat oderwał spojrzenie od ściany wody.

— Tak, tak. Potrzebowaliśmy dobrej koordynacji, kiedy ściągaliśmy tu lód.

Nau dał Marlemu sygnał.

— Wchodzimy. Powinno się udać.

Jeden po drugim przeciskali się przez wąskie przejście. Otaczająca ich do tej pory bańka powietrzna oderwała się od dna. Grunt przykrywała już półmetrowa warstwa wody. Tung i Ali Lin wpadli do tunelu wraz ze strumieniem wody. Cirit wśliznął się ostatni i zatrzasnął właz. Do korytarza wpłynęło też kilkadziesiąt litrów cieczy. Słyszeli, jak po drugiej stronie włazu wzrasta masa wody.

Nau odwrócił się do Marlego.

— Przejdziemy na drugi koniec korytarza, kapralu. Ali Lin pomoże mi zadzwonić.

Pham Nuwen był bliski zwycięstwa, ale Nau nie wykorzystał jeszcze wszystkich swoich atutów. Kiedy lecieli w górę śluzy, zastanawiał się, co powinien powiedzieć Qiwi Lin Lisolet.

Generał Smith zeszła z mównicy. Tim rozdał już wszystkim Wybranym dokumenty z informacjami i teraz pięćset głów zastanawiało się nad umową. Hrunkner Unnerby stał w cieniu za grzędą i rozmyślał. Smith dokonała kolejnego cudu. W sprawiedliwym świecie jej działania z pewnością przyniosłyby efekt. Co wymyśli Pedure, by nie dopuścić do zawarcia pokoju?

Smith cofnęła się jeszcze o kilka kroków, by zrównać się z Unnerbym.

— Proszę iść ze mną, sierżancie. Jest tu ktoś, z kim chciałam porozma wiać już od dłuższego czasu. — Za kilka godzin miało się odbyć głosowa nie. Wcześniej Wybrani mogli zadawać Smith pytania. Pozostawało więc mnóstwo czasu na polityczne manewry. Unnerby i Downing przesunęli się z generał na drugi koniec proscenium, blokując wyjście. W ich stronę szedł jakiś drobny kober w ekstrawaganckich nogawicach. Pedure. Czas nie obszedł się z nią łaskawie, a może opowieści o nieudanych zamachach nie były tylko prowokacją z jej strony. Pedure próbowała obejść Smith, ta jednak zastąpiła jej drogę.

Generał uśmiechnęła się do niej.

— Witaj, wielebna. Miło wreszcie poznać cię osobiście.

Pedure syknęła ze złością.

— Tak. Ale jeśli nie zejdziesz mi z drogi, z przyjemnością cię zabiję.

-Wydawało się, że to tylko czcze pogróżki, lecz w jej dłoni błyszczał ma ły nóż.

Smith rozłożyła szeroko ramiona w geście, który ściągał uwagę wszystkich obecnych na sali.

— Na oczach tych wszystkich ludzi, wielebna Pedure? Nie sądzę. Je steś…

Smith zawahała się, podniosła dwie ręce do głowy, jakby czegoś słuchając. Swego telefonu?

Pedure patrzyła tylko na nią, a cała jej postawa wyrażała podejrzliwość. Pedure była drobną kobietą o powyginanym pancerzu i nerwowych, szybkich gestach. Z pewnością nie należała do osób wzbudzających zaufanie swym wyglądem. Musiała być tak przyzwyczajona do zabijania na odległość, że osobisty czar i umiejętność zjednywania sobie ludzi wydawały jej się drobiazgami bez większego znaczenia. Z pewnością zmuszona do bezpośredniego działania czuła się bardzo nieswojo. Dzięki temu Unnerby nabrał pewności siebie.

Coś zapiszczało w kieszeni Pedure. Schowała nóż i wyciągnęła telefon. Przez moment dwie antagonistki wyglądały jak przyjaciółki, wspominające stare, dobre czasy.

— Nie! — zachłysnęła się nagle Pedure. Pochwyciła telefon rękami po żywiającymi, omal nie włożyła go do swej paszczy. — Nie tutaj! Nie teraz!

Generał Smith odwróciła się do Unnerby’ego.

— Wszystkie plany i układy możemy w tej chwili wyrzucić do śmieci, sierżancie. W naszą stronę lecą trzy pociski atomowe wystrzelone spod lodu. Zostało nam jeszcze jakieś siedem minut.

Przez moment Unnerby wpatrywał się w kopułę sufitu. Znajdowali się na głębokości tysiąca stóp, gruba warstwa skał miała chronić ich przed wybuchami jądrowymi. Wiedział jednak, że flota Kindred przygotowywała się do znacznie poważniejszych uderzeń. Trzy pociski mogły prawdopodobnie sięgnąć nawet głębiej niż tu. Mimo to… Projektowałem to miejsce. W pobliżu znajdowały się schody prowadzące do znacznie głębszych miejsc. Pochwycił Smith za ramię.

— Generale, proszę za mną. — Ruszyli ponownie ku tylnej części pro scenium.

Unnerby nieraz ocierał się o śmierć, wiedział, że strach dotyka zarówno łajdaków, jak i uczciwych ludzi. Pedure… cóż, wielebna Pedure po prostu oszalała ze strachu. Biegała z miejsca na miejsce, wykrzykując do telefonu jakieś tieferskie przekleństwa. Nagle zatrzymała się i odwróciła do Smith. Przerażenie ustąpiło na moment miejsca zdumieniu.

— Pociski są wasze! Ty… — Z histerycznym wrzaskiem rzuciła się na Smith, wyciągając w jej stronę srebrne ostrze.

Unnerby wskoczył pomiędzy nie, nim Smith mogła się odwrócić.

Pchnął potężnie Pedure, zrzucając ją ze sceny. Dokoła zapanował totalny chaos. Ludzie Pedure zerwali się z miejsc, niemal natychmiast jednak na ich drodze stanęli ochroniarze Smith, którzy zeskoczyli z galerii dla gości.

Parlamentarzyści podnosili głowy znad dokumentów i ze zdumieniem patrzyli na to, co dzieje się pod mównicą. Nagle z tyłu sali rozległ się przeraźliwy krzyk:

— Patrzcie! Wiadomości z sieci! Akord wystrzelił w nas pociski!

Unnerby wyprowadził generał i jej ludzi bocznym wyjściem. Zbiegali w dół schodów, ku szybom prowadzącym na niższe poziomy. Siedem minut życia? Może. Nagle jednak Unnerby’ego ogarnęła ogromna radość. To, co zostało, było tak cudownie proste jak przed laty. Życie i śmierć, kilku dobrych żołnierzy i kilka minut, które miały zdecydować o wszystkim.

Pięćdziesiąt pięć

Belga Undendlle była najstarsza stopniem w Centrum Dowodzenia i Kontroli. Nie miało to jednak większego znaczenia; Underville pracowała w wywiadzie wewnętrznym. To, co działo się w tym miejscu, mogło na zawsze zmienić jej pozycję, na razie jednak pozostała poza hierarchią dowodzenia, była tylko łącznikiem pomiędzy obroną cywilną i dworem królewskim. Belga obserwowała Elno Coldhavena, nowego dyrektora wywiadu zewnętrznego, oficera dowodzącego Centrum. Coldhaven wiedział, jak skończyła się kariera jego poprzednika. Wiedział, że Rachner Thract nie 5był głupcem i prawdopodobnie nie zdradził. Teraz Elno zajmował jego pozycję, a szefowa przebywała poza krajem. Działał niemal wyłącznie na własną odpowiedzialność. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich dni odciągał Underville na stronę i prosił ją o radę. Podejrzewała, że właśnie dlatego wolał, by została tutaj, a nie wracała do Princeton.

Centrum Dowodzenia i Kontroli mieściło się w skalnym cyplu Dowództwa Lądowego, przeszło milę pod powierzchnią, tuż pod starą Otchłanią Królewską. Dziesięć lat temu Centrum było prawdziwym molochem, pracowały tu dziesiątki techników wyposażonych w zabawne monitory lampowe z tamtych czasów. Za nimi mieściły się oszklone pokoje narad i stanowiska dla oficerów. Z roku na rok jednak technika czyniła coraz większe postępy, systemy i sieci komputerowe stawały się coraz nowocześniejsze. Teraz wywiad Akord miał lepsze oczy, uszy i automatykę, a samo Centrum było niewiele większe od sali konferencyjnej. Dziwna, cicha sala konferencyjna, ledwie z kilkoma grzędami. Powietrze było świeże, zawsze w lekkim ruchu; jasne oświetlenie nie pozostawiało żadnych cieni. Nadal mieli na wyposażeniu monitory, lecz teraz nawet najprostsze z nich mogły wyświetlać co najmniej dwanaście kolorów, Nadal pracowali tu także technicy, każdy z nich zarządzał jednak tysiącami węzłów rozsianych po całym kontynencie i w przestrzeni okołoplanetarnej. Każdy z nich miał dostęp do setek specjalistów, którzy w razie potrzeby interpretowali dane.

Ośmiu techników, czterech oficerów, jeden oficer dowodzący. Tylko tyle osób musiało przebywać w Centrum.

Na centralnym monitorze generał Smith rozpoczynała właśnie swoje przemówienie w parlamencie Południa. Była to ta sama relacja, którą widział cały świat — zewnętrzny wywiad postanowił nie wprowadzać do sali obrad specjalnej kamery. Na ekranie pojawiła się jakaś chuda, niechlujnie odziana postać. Generał Coldhaven, który siedział obok Belgi, powiedział cicho:

— Pedure we własnej osobie… Nie umie dobrze grać, kiedy musi sa ma nadstawiać karku.

Underville słuchała go bez większego zainteresowania. Działo się tak wiele zdumiewających rzeczy… Przemówienie generał było nawet bardziej szokujące niż obecność Pedure na sali. Kiedy Smith zaprezentowała swoją propozycję, kilku techników znieruchomiało na moment z wrażenia.

— Boże! — mruknął Elno Coldhaven.

— Tak — odparła Belga szeptem. — Ale jeśli na to pójdą, może uda nam się uniknąć wojny.

— Jeśli wybiorą Króla. Ale jeśli zdecydują się na generał Smith… — Gdyby Smith musiała zostać na Południu, sytuacja w dowództwie mocno by się skomplikowała, szczególnie dla Elno Coldhavena. Coldhaven nie potrafił ukryć zdenerwowania. Więc dla niego to też jest nowość.

— Poradzimy sobie — oświadczył Kred Dugway, dyrektor Obrony Powietrznej. Dugway był ostatnim z trojga generałów obecnych w Centrum.

Dyrektor OP należał do największych krytyków biednego Thracta, był też poprzednio zwierzchnikiem Coldhavena. Najwyraźniej wydawało mu się, że wciąż ma nad nim władzę.

Tymczasem generał Smith schodziła właśnie z parlamentarnej mównicy. Wręczyła Timowi Downingowi oficjalną wersję swojej propozycji, ten zaś zaczął rozdawać dokumenty Wybranym. Kamera odprowadzała Smith schodzącą z proscenium.

— Idzie do Pedure!

Dugway zachichotał.

— To będzie ciekawe!

Cholera. Kamera opuściła Smith, by pokazać majora Downinga rozdającego kopie propozycji.

— Możecie dać jakiś widok na szefową? Mamy jeszcze łączność audio?

— Przykro mi, ale nie.

Nagle monitory Obrony Powietrznej zapłonęły kolorem alarmowym.

Technik pochylił się nad konsolą, syknął coś do mikrofonu.

— Generale, nie rozumiem do końca, co się dzieje, ale… — odezwał się.

Dugway wyciągnął rękę ku mapie sytuacyjnej Południa.

— To są wyrzutnie!

Tak. Nawet Belga rozpoznała ten kod. Krzyżyki oznaczały miejsca, w których prawdopodobnie kryły się wyrzutnie rakietowe.

— Trzy pociski. Nie są z Południa; wystrzelono je spod lodu. To mu szą być… — To musiały być pociski Kindred. Tylko Akord i Kindred miały podziemne wyrzutnie.

Na monitorze pojawiły się wyniki pierwszych obliczeń określających miejsce uderzenia. Wszystkie trzy kręgi znajdowały się w pobliżu bieguna południowego.

Coldhaven odwrócił się do techników zarządzających atakiem rakietowym.

— Przechodzimy do kodu Najjaśniejszego. — Na głównym ekranie ka mery wciąż pokazywały reakcje członków parlamentu na przemówienie generał Smith.

Jeden z techników podniósł się ze swojej grzędy.

— Generale! To nasze pociski z Siódemki, z „Lodołamacza” i „Metamorfozy”!

— Skąd wiesz? — Generał Coldhaven ubiegł swego byłego szefa, który już chciał coś powiedzieć.

— Autologi z samych okrętów. Próbuję skontaktować się teraz z ich kapitanami…

Dugway pokręcił głową.

— I dopóki z nimi nie porozmawiam, nie uwierzę. Znam tych ludzi.

Tam dzieje się coś dziwnego.

— Mamy prawdziwe wyrzutnie i prawdziwe cele. — Technik postukał w krzyżyki i kółka.

— Macie tylko kolorowe światełka! — rzucił Dugway.

— To dane z sieci bezpieczeństwa, generale, bezpośrednio z satelitów.

Coldhaven uciszył ich obu stanowczym gestem.

— To przypomina trochę problemy, które miał mój poprzednik. Dugway spojrzał groźnie na swego byłego protegowanego… i powoli zaczynał ogarniać prawdę. — Tak. Coldhaven odchrząknął.

— To nie tylko my. Ktoś mówił o tym przez stare analogowe radio. — Niektórzy ludzie nadal używali takich rzeczy; Underville miała w tere nie agentów, którzy nie zgadzali się na jakiekolwiek unowocześnienia.

Zdumiewający był fakt, że ktoś w Dowództwie Lądowym posługiwał się jeszcze czymś takim. Coldhaven zauważył minę Belgi. — Moja żona pra cuje w muzeum techniki. — Uśmiechnął się lekko. — Twierdzi, że jej staro modni przyjaciele wcale nie są szaleńcami. Teraz i my widzimy niemożli we. Dawniej wszystkie błędy i sprzeczności można było zrzucić na czyjąś głupotę. Teraz… — Pociski miały uderzyć w wyznaczone cele za trzy minu ty. Dane napływające z satelitów wyraźnie już określały to miejsce: Gwiaz da Południa.

Underville przez dłuższą chwilę nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia.

Cała ta paranoja Rachnera to prawda?

— Więc może to fałszywy atak. Może wszystko, co widzimy…

— Przynajmniej wszystko, co widzimy w sieci…

— …jest kłamstwem. — Spełnienie najgorszych koszmarów technofoba.

Dugway zrozumiał wreszcie grozę ich położenia. Misterna budowla wznoszona przez dwadzieścia lat rozpadała się w gruzy.

— Ale wszystkie szyfry, środki ostrożności… Co możemy teraz zrobić, Elno? Coldhaven jakby nagle opadł z sił. Jego teoria została zaakceptowana, a to nie zostawiało im żadnego pola manewru.

— Możemy… możemy wszystko zamknąć. Wyłączyć Centrum z sieci.

Widziałem taką opcję w grze strategicznej… tyle że to też było w sieci!

Belga położyła rękę na jego ramieniu.

— Zróbmy to. Możemy używać analogowego radia z muzeum. Mam też ludzi, kurierów. To będzie bardzo wolne, ale… — Znacznie za wolne, ale przynajmniej dowiedzą się, z kim walczą.

Poprzez sieć mogli natychmiast skontaktować się z innymi — z Nizhnimor, z samym Królem — teraz jednak nie ufali już niczemu. Dugway siedział tuż obok, ale to Elno Coldhaven był oficerem dowodzącym. Coldhaven wahał się, nie spytał jednak Dugwaya ani Underville o radę. Zawołał swojego sierżanta.

— Plan Awaria Sieci. Chcę, żeby ktoś zaniósł osobiście wiadomość do muzeum.

— Tak jest! — Technik, który przysłuchiwał się dotąd rozmowie swych zwierzchników, natychmiast przystąpił do działania, jakby czekał tylko na ten rozkaz. Do uderzenia pocisków zostały dwie minuty. Tymczasem na Sali Obrad panował totalny chaos. Przez moment Undendlle nie mogła oderwać wzroku od monitora. Biedni koberzy. Do tej pory wojna była tylko złowieszczą chmurą na horyzoncie — teraz Wybrani Południa znaleźli się w samym jej środku, skazani na zagładę. Niektórzy siedzieli w bezruchu, patrzyli w górę, skąd miała nadejść śmierć. Inni biegali w panice po wyłożonej dywanami sali, szukając jakiegoś wyjścia, drogi ratunku. Gdzieś za nimi kryła się generał Smith, skazana na ten sam los.

Jakimś cudem starszy sierżant miał gotowe kopie Planu Awaria Sieci.

Rozdał je swoim technikom i rozpoczął procedurę otwierania drzwi Centrum Dowodzenia i Kontroli.

Ale drzwi już się otwierały. Belga zesztywniała. Nikt rtie mógł tu wejść przed skończeniem zmiany. Strażnik Centrum wszedł do środka tyłem, trzymając broń opuszczoną ku ziemi.

— Widziałem pani przepustkę, ale nikomu nie wolno…

Odpowiedział mu dziwnie znajomy głos.

— Bzdura. Mamy przepustki, a sam widziałeś, że drzwi się otworzyły.

Proszę, zejdź nam z drogi.

Do pokoju wkroczyła młoda porucznik. Jednolity czarny mundur, szczupła, groźna sylwetka. Wyglądało to tak, jakby Victory Smith nie tylko uciekła z Południa, ale powróciła tak młoda, gdy Belga widziała ją po raz pierwszy. Za porucznik szedł ogromny kapral i oddział żołnierzy. Większość miała karabiny maszynowe.

Generał Dugway nadął się jak balon, oburzony na młodą porucznik.

Dugway był głupcem. To wyglądało na ostatni, decydujący cios — ale dlaczego nie strzelali? Elno Coldhaven przysunął się bliżej do swego biurka, jego ręce szukały jakiejś niewidocznej szuflady. Belga stanęła pomiędzy nim i intruzami, mówiąc:

— Pani jest córką Smith.

Porucznik zasalutowała zamaszyście.

— Tak jest. Victory Lighthill, a to mój zespół. Działamy z pełnomoc nictwa generał Smith i możemy przeprowadzać inspekcję tam, gdzie uzna my to za konieczne. Z całym szacunkiem, pani generał, właśnie po to tu przyszliśmy.

Lighthill przeszła obok gotującego się ze złości dyrektora Obrony Powietrznej; stary Dugway był tak wściekły, że nie mógł wydobyć z siebie głosu. Elno Coldhaven, ukryty za Belga, wypisywał kody komend.

Lighthill szybko domyśliła się wszystkiego.

— Proszę odejść od swojej konsoli, generale Coldhaven. — Wielki kaprał skierował karabin w stronę Coldhavena. Undendlle już go rozpoznała.

Upośledzony syn Smith. Cholera.

Elno Coldhaven odsunął się od biurka i uniósł lekko ręce, uznając tym samym, że wizyta ta wykracza daleko poza ramy jakiejkolwiek „inspekcji”.

Dwaj technicy pracujący w pobliżu drzwi rzucili się do ucieczki. Ale ci żołnierze byli szybcy. Błyskawicznie dopadli obu techników i wciągnęli ich do środka.

Drzwi zamknęły się powoli.

Coldhaven podjął jeszcze jedną desperacką i naiwną próbę.

— Poruczniku, w naszej automatyce pojawiły się poważne zakłóce nia. Musimy wyłączyć Centrum z sieci.

Lighthill podeszła bliżej do monitorów. Jeden z nich nadal przekazywał obraz z Sali Obrad, lecz nikt nie stał już za kamerą; obraz przekręcał się powoli ku górze, wreszcie zatrzymał się na suficie. Tymczasem na innych stanowiskach zapalały się kolejne najjaśniejsze światła, pytania do Centrum Dowodzenia, wiadomości z Królewskich Sił Rakietowych. Świat chylił się ku ostatecznej zagładzie.

Wreszcie Lighthill przemówiła:

— Wiem, generale. Jesteśmy tu po to, by waf przed tym powstrzymać.

— Jej żołnierze rozstawili się dokoła sali. Teraz mieli pod kontrolą cały personel Centrum. Wielki kapral otworzył swoją torbę podróżną, wyjmo wał z niej dodatkowy sprzęt… monitory do gier?

Dugway odzyskał wreszcie głos.

— Szukaliśmy wysoko postawionego agenta. Myślałem, że to Rachner Thract. Jakimi byliśmy głupcami. Przez cały czas była to Victory Smith pracująca dla Pedure i Kindred.

Zdrajca na szczycie. To wyjaśnia wszystko, ale… Belga spojrzała na monitory, raporty z wyrzutni rakietowych Akord.

— Co z tego jest prawdą, poruczniku? Czy to wszystko jest kłam stwem, nawet atak na Gwiazdę Południa?

Przez moment Undendlle myślała, że porucznik jej nie odpowie. Kręgi oznaczające cele pocisków w Gwieździe skurczyły się do punkcików.

Widok z kamery umieszczonej na Sali Obrad utrzymywał się sekundę dłużej. Potem kamienny sufit wybrzuszył się nagle, z tyłu rozbłysło oślepiające światło — i ekran zgasł. Victory Lighthill drgnęła, a gdy w końcu odpowiedziała Beldze, mówiła głosem cichym, lecz stanowczym:

— Nie. Ten atak był bardzo rzeczywisty.

Pięćdziesiąt sześć

— Jesteś pewien, że mnie zobacay?

Marli podniósł wzrok znad swoich gadżetów.

— Tak, grupmistrzu.

Zaczynaj, grupmistrzu. Największe przedstawienie twojego życia.

— Qiwi! Jesteś tam?

— Tak, odebrałam… — Słyszał, jak Qiwi wciąga głośno powietrze. Słyszał. Nie odbierał żadnego sygnału wideo; sytuacja była naprawdę trudna, wcale nie musiał udawać tego przed Qiwi. — Tato!

Nau trzymał na rękach głowę i ramiona Alego Lina. Rany fiksata były głębokie, krew sączyła się przez prowizoryczne bandaie. Niech to Plaga, mam nadzieję, że ten facet jeszcze żyje. Przede wszystkim musiało to wyglądać bardzo realnie; Marli zrobił co mógł.

— To Vinh, Qiwi. Napadli na nas z Trinlim, zabili Kala Orno. Zabiliby Alego, gdybym… gdybym nie pozwolił im uciec. — Słowa nasunęły mu się same, powodowane szczerą wściekłością i taktycznymi potrzebami. Dziki atak zdrajców w chwili, gdy najbardziej potrzebowali spokoju, gdy ważyły się losy całej cywilizacji. Zniszczenie Północnej Łapy.

— Widziałem, jak utonęły dwa kotki, Qiwi. Przykro mi, nie mogliśmy się do nich dostać… — Zabrakło mu słów, na szczęście w najbardziej odpowiednim momencie.

Słyszał, jak Qiwi łapczywie chwyta powietrze, krztusi się. Robiła to tylko wtedy, gdy była czymś naprawdę wstrząśnięta. Cholera, to mogło wywołać kaskadę pamięci. Odsunął od siebie strach i powiedział:

— Qiwi, nadal mamy szanse. Czy zdrajcy pokazali się u Benny’ego? — Czy Pham Nuwen przedostał się do salonu?

— Nie. Ale wiemy, że wydarzyło się coś niedobrego. Straciliśmy obraz z Północnej Łapy, a na Arachnie prawdopodobnie wybuchła wojna. To prywatne łącze, ale wszyscy widzieli, jak wychodziłam od Benny’ego.

— Dobrze. Dobrze, Qiwi. Jeśli Vinh i Trinli mieli jakichś wspólników, to nie zdążyli się z nimi skontaktować. Mamy jeszcze szansę, my dwoje…

— Ale chyba możemy ufać… — Qiwi umilkła, nie znajdując żadnego argumentu. Dobrze. Tak szybko po czyszczeniu umysłu Qiwi nie była jeszcze zbyt pewna siebie. — Dobrze. Mogę ci pomóc. Gdzie się ukrywasz?

W którejś ze śluz?

— Tak, jesteśmy uwięzieni za zewnętrznym włazem. Ale jeśli uda nam się stąd wydostać, możemy jeszcze uratować całą sytuację. LI-A ma…

— Która śluza?

— Hm… — Spojrzał na klapę włazu. Numer był ledwie widoczny w bladym świetle latarki Marlego. — S siedem cztery siedem. Czy to…

— Wiem, gdzie to jest. Będę tam za dwieście sekund. Nie martw się, Tomas.

Boże. Qiwi wracała do siebie w oszałamiającym tempie. Nau odczekał chwilę, potem spojrzał pytająco na Marlego.

— Połączenie zostało zamknięte.

— Dobrze. Spróbuj teraz połąciyć się z Ritserem Brughlem. — Być może była to ostatnia szansa, by sprawdzić, jak przebiegają operacje naziemne, nim wszystko się rozstrzygnie w taki czy inny sposób.

„Niewidzialna ręka” znajdowała się za horyzontem, kiedy pociski uderzyły w Gwiazdę. Mimo to monitory Jau pokazały błyski w wyższych warstwach atmosfery. Satelity przekazały po chwili szczegółową analizę zniszczeń. Wszystkie trzy pociski trafiły w cel.

Ritser Brughel nie był jednak całkiem zadowolony.

— Nie zgraliśmy ich w czasie. Mogły dotrzeć jeszcze głębiej. Z głośników dobiegł głos Bila Phuonga.

— Tak jest. To zależało od LI.

— Dobrze, już dobrze. Jakoś sobie poradzimy. Xin!

— Tak? — Jau podniósł wzrok znad konsoli.

— Czy twoi ludzie gotowi są do ataku na wyrzutnie rakietowe?

— Ciąg, który właśnie zakończyliśmy, zaniesie nas prosto do tego miejsca. Zniszczymy większą część sił rakietowych Akord.

— Zarządco pilotów, chcę, żebyś osobiście nad… — Jakieś połączenie przerwało Brughlowi w pół słowa. Na monitorach nie pojawił się żaden obraz, ale wicegrupmistrz słuchał czegoś uważnie. Po chwili powiedział: — Tak jest. Możemy to nadrobić. Jak wygląda wasza sytuacja?

Co ńę tam dzieje? Co się dzieje z Ritą? Jau starał się nie zwracać uwagi na tę rozmowę i spojrzał na monitory. Zmuszał swych fiksatów do maksymalnego wysiłku. Nie bawili się już w subtelności. W żaden sposób nie mogli ukryć tej operacji przed sieciami Pająków. Wyrzutnie rakietowe Akord ciągnęły się na ogromnym obszarze północnego kontynentu i tylko częściowo zbiegały się z torem lotu „Niewidzialnej ręki”. Piloci Jau koordynowali pracę kilkunastu twardogłowych. Lasery bojowe „Ręki” mogły zniszczyć urządzenia ukryte płytko pod powierzchnią, ale musiały utrzymać się w celu co najmniej pięćdziesiąt milisekund. Trafienie we wszystkie wyrzutnie graniczyło z cudem. Niektóre z najgłębiej ukrytych celów miały być zniszczone przez bomby. Te zostały już wyrzucone i zmierzały ku powierzchni planety.

Jau zrobił wszystko, co mógł, by do tego doprowadzić. Nie miałem wyboru. Co kilka sekund słowa te wracały do jego świadomości jako uzupełnienie innej, równie upartej mantry: Nie jestem rzeźnikiem.

Lecz teraz… teraz mógł w bezpieczny sposób uniknąć wykonania straszliwych rozkazów Brughla. Nie oszukuj się, i tak jesteś mordercą. Ale setek, nie milionów.

Bez szczegółowej mapy i pomocy z LI mogli popełnić wiele drobnych błędów. Uderzenie na Gwiazdę Południa było tego najlepszym dowodem.

Palce Jau błądziły po klawiaturze, wysyłały ostatnie rady zespołowi. Błąd był bardzo niewielki. Wprowadzał jednak wiele różnych odchyłek w planie ataku na wyrzutnie pocisków antyrakietowych Akord. Wiele uderzeń „Niewidzialnej ręki” nie trafi w cel. Akord będzie miał szansę w atomowym starciu z Kindred.

Rachner krążył nerwowo po poczekalni. Jak długo będzie jeszcze musiał czekać? Może Underhill po prostu zmienił zdanie albo zapomniał, co miał robić. Strażnik też wyglądał na zaniepokojonego. Rozmawiał z kimś przez wewnętrzne łącze, ale jego słowa nie docierały do Thracta.

Wreszcie dobiegł go przytłumiony jęk starych silników. Sekundę później stare drewniane drzwi rozsunęły się na boki. Wyszedł zza nich Sherkaner Underhill prowadzony przez swego robaka przewodnika. Strażnik wybiegł zza swojego stanowiska.

— Przepraszam, czy mógłbym zamienić z panem słowo? Dostaję…

— Tak, ale najpierw proszę mi pozwolić porozmawiać z pułkownikiem.

— Wydawało się, że ciężar kurtki przygina Underhilla do ziemi, a każdy krok ściąga go nieco na bok. Strażnik poruszał nerwowo rękami, nie wiedząc, co robić w tej sytuacji. Robak cierpliwie naprowadzał Underhilla na właściwy tor, prowadząc go do Thracta.

Underhill stanął wreszcie przed nim.

— Mam tylko kilka minut, pułkowniku. Bardzo mi przykro, że stracił pan pracę. Chciałbym…

— Teraz to nieważne! Muszę panu coś powiedzieć. — To był prawdziwy cud, że w ogóle udało mu się dostać do Underhilla. Jeśli tylko zdołam goprzekonać^ nim strażnik zbierze się na odwagę i wyrzuci mnie stąd. — Nasza automatyka jest kontrolowana z zewnątrz. Mam dowody! — Underhill podnosił ręce, protestując, ale Rachner nie przerywał. To była jego ostatnia szansa. — Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale wyjaśnia wszystko; w naszym…

Świat wokół nich eksplodował. Kolor za kolorem. Ból za najjaśniejszym słońcem, jakie Thract mógł sobie wyobrazić. Przez moment istniał tylko ten kolor, kolor bólu, który przesłaniał świadomość, strach, nawet zdumienie.

Potem wrócił do siebie. Obolały, ale chociaż prrytomny. Leżał na śniegu pośród gruzów. Oczy… oczy go bolały. W jego umyśle zostały wypalone powidoki piekła. Nadal widział jasne sylwetki na tle całkowitej ciemności — strażnik, Sherkaner Underhill.

Underhill! Thract zerwał się na równe nogi, odepchnął przygniatające go deski. Teraz docierał doń ból z innych części ciała. Cały grzbiet go bolał.

Kiedy eksplozja wypycha cię przez ściany, tak to się zwykle kończy. Zrobił kilka drżących kroków. Chyba niczego sobie nie złamał.

— Profesorze Underhill? Halo? — Wydawało mu się, że jego własny głos dochodzi do niego z wielkiej odległości. Rachner odwracał głowę na różne strony, niczym dziecko z niemowlęcymi oczyma. Nie miał wyboru; przednie oczy nadal wypełniały palące powidoki. W dole, wzdłuż łuku kaldery, ciągnął się szereg dymiących otworów. Tutaj jednak dzieło znisz czenia było znacznie większe. Nie ostał się żaden z budynków zajmowa nych przez Underhilla, ogień pożerał to, co jeszcze nadawało się do spa lenia. Rachner zrobił krok w stronę miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stał strażnik. Teraz była to jednak krawędź stromego, dymiącego 5krateru. Zbocze powyżej zostało wysadzone w powietrze. Thract widział już kiedyś coś podobnego, ale to był straszliwy wypadek, pocisk artyleryjski uderzył w skład amunicji. A co uderzyło w nas? Co Underhill trzymał pod domem? Te pytania zadawała jakaś głęboko ukryta część jego umysłu, lecz on nie miał teraz żadnych odpowiedzi, za ta pojawiły się problemy wymagające jak najszybszego rozwiązania.

Z dołu, niemal spod samych jego nóg, dobiegł Rachnera zwierzęcy syk.

Odwrócił się w tę stronę. Był to robak Underhilla. Jego ręce ustawione były do walki, lecz poskręcane ciało leżało nieruchomo wśród gruzów. Biedny zwierzak musiał mieć połamany pancerz. Kiedy Rachner próbował go obejść, robak syknął głośniej i próbował wyciągnąć swe okaleczone ciało spomiędzy desek.

— Mobiy! Spokojnie. Spokojnie, Mobiy. — Underhill! Jego głos wyda wał się przytłumiony, ale teraz wszystkie dźwięki docierały do Thracta jakby zza grubej ściany. Kiedy prześliznął się obok robaka, ten wydobył się wreszcie spod gruzów i ruszył za nim w stronę głosu Underhilla. Dźwię ki, które wydawał, nie przypominały już teraz gróźb, lecz raczej żałosne pojękiwanie.

Thract szedł wzdłuż krawędzi krateru. Wznosiły się tu sterty gruzów wyrzuconych w górę podczas eksplozji. W niektórych miejscach urwisko zsuwało się do środka. Nadal nie widział Underhilla.

Robak wyprzedził Thracta. Tam, na wprost, z hałdy wystawało pojedyncze ramię Pająka. Robak zapiszczał i zaczął powoli rozkopywać hałdę.

Rachner natychmiast przyłączył się do niego, odciągał na bok luźne deski, zsuwał ciepłą ziemię. Ciepłą? Była gorąca jak dno zatoki Calorica’. Myśl o pogrzebaniu kogoś żywcem w ciepłej ziemi wydała mu się wyjątkowo przerażająca. Zaczął kopać szybciej.

Underhill leżał tylną częścią ciała w dół, jego głowa znajdowała się ledwie stopę pod powierzchnią. Po kilku sekundach odkopali go już do ramion. Ziemia drgnęła, zaczęła zsuwać się wraz z krawędzią krateru. Thract wyciągnął ręce, włożył je pod ręce Underhilla — i pociągnął. Cal, stopa…

Obaj opadli na ziemię, kiedy grób Underhilla zsunął się do wnętrza krateru.

Robak czołgał się wokół nich, ani na moment nie odstępując swego pana. Underhill poklepał go łagodnie. Potem odwrócił się, przekręcając głowę tak samo jak Thract. Kryształowe powierzchnie jego oczu pokrywały pęcherze. Sherkaner Underhill zasłonił oczy Thracta przed jądrem eksplozji; sam był bezpośrednio wystawiony na uderzenie.

Underhill patrzył prawdopodobnie w stronę krateru.

— Jaybert? Nizhnimor? — mówił cicho, z niedowierzaniem. Podniósł się z ziemi, ruszył w stronę urwiska. Thract i robak przytrzymali go w miej scu. Przez chwilę Underhill pozwolił im prowadzić się w drugą stronę.

Ciężkie ubrania skrywały jego ruchy, wydawało się jednak, że ma złama ne co najmniej dwie nogi.

— Victory? Brent? Słyszycie mnie? Straciłem… — Odwrócił się i znów ruszył w stronę krateru. Tym razem Rachner musiał z nim walczyć. Biedny kober ulegał napadom szaleństwa. Myśl! Rachner Thract spojrzał w dół zbocza. Lądowisko dla helikopterów było lekko przechylone, zbocze góry zasłoniło je jednak przed skutkami eksplozji. Jego śmigłowiec nadal tam stał i wyglądał na nieuszkodzony.

— Ach! Profesorze, w moim helikopterze jest telefon. Chodźmy, możemy stamtąd zadzwonić do generał. — Była to dosyć słaba argumentacja, ale też jedyna, jaką mógł w tej chwili zastosować. Underhill zachwiał się, omal nie przewrócił na ziemię. Potem jakby odzyskał na chwilę świadomość. — Helikopter? Tak… mógłby mi się przydać.

— Dobrze. Chodźmy tam. — Thract ruszył w stronę pozostałości schodów, ale Underhill nadal się wahał. — Nie możemy zostawić Mobiya. Nizhnimor i resztę — tak. Oni na pewno nie żyją. Ale Mobiy…

Móbiy umiera. Thract nie powiedział tego jednak głośno. Robak przestał pełzać, tulił się tylko do boku Underhilla.

— To zwierzę, profesorze — wyszeptał Thract.

Underhill zaniósł się szalonym chichotem.

— Ach, to tylko kwestia podejścia, pułkowniku.

Thract zdjął wierzchnią kurtkę i sporządził z niej prowizoryczne nosze dla robaka. Zwierzę ważyło co najmniej osiemdziesiąt funtów, lecz teraz szli na dół, a Sherkaner Underhill nie próbował już wracać do krateru i tylko od czasu do czasu potrzebował pomocy przy schodzeniu. Co lepszegomógłbyś teraz robić, hę, pułkowniku? Ukryty wróg wreszcie uderzył. Thract spojrzał na kalderę, na dymiące leje po bombach. Prawdopodobnie tak samo wyglądał płaskowyż, zniszczone wyrzutnie. Bez wątpienia zniszczone zostało także Najwyższe Dowództwo. Jeśli nawet mogłem tu cokolwiekzrobić, przybyłem za późno.

Pięćdziesiąt siedem

Taksówka wzniosła się nad powierzchnię LI. Pod nimi została otwarta gardziel śluzy S745. Gdyby nie Qiwi, nadal siedzieliby uwięzieni we wnętrzu ciasnego korytarza. Lądowanie obok śluzy i wykonana przez Qiwi prowizoryczna komora powietrzna — to było coś. Tego nie dokonaliby nawet dobrze zarządzani fiksaci.

Nau ułożył delikatnie Alego Lina na przednim siedzeniu obok Qiwi.

Ta odwróciła się od tablicy sterowniczej zatroskana.

— Tato? Tato? — Sięgnęła do jego ręki, by zbadać puls, i po chwili odetchnęła z ulgą.

— Myślę, że Ali z tego wyjdzie, Qiwi. W Ll-A mamy serwis medyczny i…

Qiwi opadła ponownie na swoje siedzenie.

— Arsenał… — Nie odrywała jednak spojrzenia od swego ojca, a wy raz troski na jej twarzy ustępował zamyśleniu. Wreszcie podniosła wzrok i skinęła głową. — Tak.

Taksówka przyspieszyła gwałtownie, rzucając Naua ijego ludzi na ściany. Qiwi przeszła na ręczne sterowanie.

— Co się stało, Tomas? Mamy jakieś szanse?

— Tak sądzę. Jeśli tylko uda nam się dostać do Ll-A. — Zdał jej relację z ostatnich wydarzeń, opowiadając niemal samą prawdę — prócz tego, co stało się z Alim Linem.

Qiwi zwolniła łagodnie, szykując się do lądowania. Jej głos bliski był jednak płaczu.

— To znów Masakra Diema, prawda? Ale jeśli ich nie powstrzymamy, tym razem zginiemy wszyscy. I Pająki.

Bingo. Gdyby pamięć Qiwi nie została wyczyszczona ledwie kilka godzin wcześniej, to porównanie byłoby bardzo niebezpieczne. Kilka dni więcej, a Qiwi dostrzegłaby dziesiątki drobnych niekonsekwencji i sprzeczności; domyśliłaby się całej prawdy. Teraz jednak jeszcze przez kilka Ksekund analogia do Masakry Diema działała na jego korzyść.

— Tak! Ale tym razem mamy szansę ich powstrzymać, Qiwi.

Taksówka zbliżała się do powierzchni Diamentu Pierwszego. Słońce wyglądało jak blady, czerwony księżyc, jego blask odbijał się tu i ówdzie w resztkach skradzionego z Arachny śniegu. Hammerfest zniknęło za krawędzią Diamentu. Najprawdopodobniej Pham Nuwen został uwięziony na Strychu. Ten człowiek był geniuszem, ale osiągnął na razie tylko pół zwycięstwa. Odciął łączność z twardogłowymi, ale nie zatrzymał działań na Arachnie i nie dotarł do swych sprzymierzeńców.

A w tej grze połowiczne zwycięstwo równało się przegranej. Za kilkaset sekund będę miał do dyspozycji całą broń z Ll-A. Wtedy słabość moralna Phama Nuwena przechyli szalę zwycięstwa na korzyść Tomasa Nau.

Ezr ani na chwilę nie stracił przytomności; gdyby tak się stało, już nigdy by się nie obudził. Przez jakiś czas jednak koncentrował się wyłącznie na sobie, na paraliżującym zimnie, rozdzierającym bólu w ramieniu i ręce.

Teraz pragnął jedynie zaczerpnąć powietrza. Gdzieś w pobliżu musiało być powietrze; objętość wody i gazu w parku pozostawała przecież taka sama jak przed katastrofą. Ale gdzie? Obrócił się tam, gdzie światło sztucznego słońca było najjaśniejsze. Resztki rozsądku podpowiadały mu, że woda nadleciała właśnie z tamtego kierunku. Teraz powinna spadać.

Płyń do światła. Zaczął poruszać słabo nogami, zdrową ręką nadając ciału właściwy kierunek.

Woda. Jeszcze więcej wody. Woda bez końca. Czerwonawa w blasku słońca.

Przebił się przez powierzchnię, kaszląc i wymiotując, i wreszcie nabrał powietrza. Woda ciągnęła się wokół niego, zmieniała kształt, wirowała, wznosiła się i opadała. Przypominało mu to historie o piratach z Canberry, które oglądał jako dziecko; był żeglarzem zaskoczonym przez sztorm na otwartym morzu. Spojrzał w górę. Woda zamykała się nad jego głową.

Tkwił w bańce powietrza średnicy jakichś pięciu metrów.

Wraz z orientacją w przestrzeni odzyskał zdolność racjonalnego myślenia. Odwrócił się, spojrzał w dół i za siebie. Nikt go nie ścigał. Ale może nie miało to żadnego znaczenia. Woda wokół niego czerwieniała od krwi, jego krwi, czuł jej smak. Chłód, który spowolnił upływ krwi i przytępił ból, paraliżował nogi i zdrową rękę.

Ezr wpatrywał się w wodę, próbując ocenić, jak daleko powietrzna bańka znajduje się od powierzchni. Woda po stronie słońca nie wydawała się głęboka, ale… Spojrzał w dół, tam gdzie przedtem rozciągał się las. Widział zarysy połamanych gałęzi i pni. Woda nigdzie nie miała więcej głębokości niż kilka, co najwyżej kilkanaście metrów. Jestem poza główną masą.

Jego bańka była częścią kropli dryfującej powoli pod niebem Północnej Łapy. Dryfującej w dół dzięki połączeniu sił mikrograwitacji i zderzeniu jeziora z sufitem jaskini. Ezr obserwował obojętnie, jak grunt powoli zbliża się do niego. Wiedział już, że spadnie na dno jeziora tuż obok zatoki.

Uderzył w dno powoli, niczym we śnie. Woda odbita od twardej powierzchni ruszyła ponownie ku górze, otoczyła go zimnym wachlarzem.

Upadł na nogi i pośladki, odbił się i wraz z rozedrganymi kroplami i strumieniami wody wzleciał nad skaliste dno. Zewsząd docierało doń metaliczne klaskanie, jednostajny mechaniczny dźwięk. Od brzegu jeziora dzielił go niecały metr. Wyciągnął rękę, prawie udało mu się zatrzymać.

Potem uderzył postrzelonym ramieniem w skałę i wszystko zniknęło w obłoku bólu.

Był nieprzytomny tylko przez sekundę, co najwyżej dwie» Kiedy odzyskał świadomość, znajdował się jakieś pięć metrów nad dnem jeziora.

Pobliskie kamienie pokrywał mech i glony, wyznaczające dawną linię brzegową zbiornika. A głośne klaskanie… Spojrzał w dół. Widział setki stabilizujących siłowników, które wypchnęły jezioro z jego łoża.

Ezr wspiął się na kamienny brzeg jeziora. Tylko kilka metrów dzieliło go od chaty… od tego, co zostało z chaty. Z fundamentów wystawały resztki drewnianych ścian. Milion ton wody, nawet poruszającej się bardzo powoli, zmiotło budynek z powierzchni. Tu i ówdzie kołysały się jakieś gruzy osadzone w głębszym rumowisku.

Ezr szedł powoli w górę, zdrową ręką przytrzymując się ruin. Gruba warstwa wody okrywała las i przeciwległą ścianę jaskini. Wciąż przesuwała się i zmieniała kształt. Pod niebem płynęły krople średnicy dziesięciu metrów. Większość tej wody prawdopodobnie spłynęłaby w końcu z powrotem do swego pierwotnego zbiornika, ale arcydzieło Alego Lina zostało już zniszczone.

Ezr uświadomił sobie, że świat przed jego oczami zaciera się, ciemnieje. Nie czuł też takiego bólu jak przedtem. Gdzieś w zatopionym lesie tkwił Tomas Nau ze swymi ludźmi, uwięziony pod własnym jeziorem. Ezr przypomniał sobie uczucie triumfu, jakie ogarnęło go, gdy widział ich paniczną ucieczkę między drzewa. Pham, wygraliśmy. Ale to nie był ich pierwotny plan. Nau przejrzał ich zamiary, omal obydwóch nie zabił. Być może wcale nie był teraz uwięziony. Gdyby zdołał wydostać się z jaskini, odszukałby Phama albo poleciał do Ll-A.

Strach był jednak czymś odległym, nieistotnym. Otaczały go wstążki czerwonej, kleistej wody. Pochylił głowę, by spojrzeć na swoje ramię.

Pocisk Marlego roztrzaskał mu łokieć, otworzył tętnicę. Poprzednia rana i wywołany nią ból w pewnym sensie przygotowały go do tego, ale ja sięwykrwawiam. Właściwie myśl ta powinna wzbudzić w nim paniczny strach, ale teraz pragnął jedynie położyć się na ziemi i chwilę odpocząć. Wtedyumrzesz, a Tomas Nau może w końcu wygrać.

Ezr zmusił się do działania. Gdyby tylko powstrzymał krwawienie…

Nie mógł jednak w żaden sposób ściągnąć nawet własnej kurtki. Coraz trudniej przychodziło mu zebrać myśli. Świat okrywała szara mgła. Co mogę zrobić przez te sekundy, które mi jeszcze zostały? Ponownie podjął wędrówkę przez gruzy, pochylony nisko nad ziemią. Gdyby tylko znalazł stanowisko Naua, jego sprzęt komunikacyjny. Przynajmniej mógłbym ostrzecPhama. Nie widział jednak nic prócz sterty gruzów. Drewno wyhodowane przez Fong zostało rozbite na drobne drzazgi.

Spod zgniecionej szafki wystawało nagie białe ramię. Ezr patrzył na nie przez chwilę, bardziej zaskoczony niż przerażony. Kogo tu zostawiliśmy? Orno, tak. Ale ta ręka była naga, błyszcząca, bezkrwiście biała. Dotknął martwej dłoni. Zadrżała, owinęła się wokół jego palców. Ach, to wcale nie były zwłoki, lecz jeden z tych ulubionych skafandrów ciśnieniowych Nau». Przez szarą mgłę przebiła się myśl, może zatrzymać krwawienie.

Pociągnął rękaw skafandra. Przesunął się nieco, utknął na moment, potem wyleciał do góry. Ezr stracił kontakt z podłożem, przez chwilę tańczył ze skafandrem. Wreszcie wsunął lewą rękę do rękawa, a ten otulił ją szczelnie.

Przeciągnął skafander na plecy, potem ułożył luźno prawy rękaw na zranionym ramieniu. Teraz mógł się wykrwawić na śmierć, a nikt nie zauważyłby nawet kropli krwi. Zaciśnij to mocniej. Poruszył ramieniem.

Jeszcze mocniej, prawdziwy opatrunek uciskowy. Sięgnął lewą ręką do rannego ramienia, przeciągnął dłonią po skafandrze, otulając nim rozerwaną kończynę. Specjalna tkanina zareagowała wreszcie, zesztywniała. Słyszał własny jęk. Stracił na moment przytomność, obudził się z głową opartą o grunt.

Teraz jego prawe ramię zostało unieruchomione, skafander ciśnieniowy opinał je z maksymalną siłą. Wierność modzie kosztowała go sporo bólu, ale niewykluczone, że dzięki temu utrzyma się przy życiu.

Napił się przelatującej obok wody i próbował zebrać myśli.

Nagle gdzieś z góry dobiegło go żałosne miauczenie. Skrzydlaty kot zleciał do niego, usiadł mu na piersi i zdrowym ramieniu. Ezr dotknął dłonią jego drżącego ciała.

— Ty też masz kłopoty? — spytał zachrypniętym, skrzekliwym głosem.

Kociak spojrzał nań swymi wielkimi, czarnymi oczyma i wtulił się głębiej pomiędzy jego ramię i bok. Dziwne. Zazwyczaj chore koty chowały się w jakichś trudno dostępnych zakamarkach; Ali Lin miał z tym sporo problemów, choć wszystkie zwierzaki były przecież monitorowane. Skrzydlaty kot był przemoczony, wyglądał jednak na zdrowego.

— Przyleciałeś mnie pocieszyć, maluszku?

Czuł teraz ciepło drobnego ciała, ciche mruczenie. Uśmiechnął się do siebie; sama obecność innej żywej istoty podniosła go na duchu.

Trzepot skrzydeł. Kolejne dwa koty. Trzy. Zawisły nad nim i miauczały z irytacją, jakby chciały powiedzieć: „Co zrobiłeś z naszym parkiem” albo „Chcemy jeść”. Krążyły wokół niego, ale nie próbowały przegnać kotka, który skrył się pod jego pachą. Potemnajwiększy z nich, kocur zabijaka o poszarpanych uszach, odleciał nieco dalej i usiadł na najwyższym punkcie ruin. Spojrzał groźnie na Ezra i zaczął czyścić skrzydła. Sprytne stworzenie nie było nawet mokre.

Najwyższy punkt w ruinach… diamentowa rura średnicy dwóch metrów, przykryta metalową klapą. Ezr uświadomił sobie nagle, na co patrzy; wejście do tunelu ukrytego w chacie Naua, najprawdopodobniej bezpośrednie połączenie z Ll-A. Podleciał w górę wzgórza do diamentowej kolumny. Kocur wcale nie ruszał się z metalowego włazu. Nawet teraz zwierzaki pilnowały tego, co uważały za swoje.

Kontrolki przy zamku świeciły się na zielono.

Ezr spojrzał na kocura zabijakę.

— Wiesz, że siedzisz na kluczu do wszystkiego, prawda?

Delikatnie ściągnął najmniejszego kotka ze swego skafandra i odgonił wszystkie od włazu. Klapa otworzyła się bezszelestnie. Czy te małe głuptasy nie spróbują polecieć za nim? Pomachał im na pożegnanie.

— Pewnie macie ochotę iść ze mną, ale dobrze wam radzę, nie róbcie tego. To może być bardzo bolesne.

Największa sala na Strychu była zastawiona dodatkowymi fotelami; Pham przeciskał się między nimi z najwyższym trudem. Gdy tylko Trud pozbawił fiksatów łączności, sala zamieniła się w istny dom wariatów. Trud uciekał przed wyciągniętymi ku niemu rękami, wycofał się na swoje stanowisko pod sufitem.

— Oni naprawdę nie lubią, żeby odrywać ich od pracy.

Pham nie przypuszczał, że reakcja twardogłowych będzie aż tak gwałtowna. Gdyby nie byli przywiązani do foteli, zaatakowaliby jego i Truda.

Spojrzał ponownie na Emergenta.

— Musiałem to zrobić. To podstawa władzy Naua, a teraz został jej pozbawiony. Przejmujemy całe LI, Trud.

Silipan patrzył nań otępiałym wzrokiem. Przeżył tego dnia już zbyt wiele wstrząsów.

— Całe LI? To niemożliwe… Zabiłeś nas wszystkich, Pham. Zabiłeś mnie. — Trud jakby nieco otrzeźwiał; wyobrażał sobie zapewne, jak po traktują go Nau i Brughel.

Pham położył dłoń na jego ramieniu.

— Nie. Zamierzam wygrać. Jeśli mi się uda, przeżyjesz. Przeżyją też Pająki.

— Co? — Trud zagryzł wargi. — Tak, bez wsparcia Ritser nie poradzi sobie tak łatwo. Może te przeklęte Pająki będą miały jakieś szanse. — Na moment zapatrzył się w dal, potem powrócił spojrzeniem do twarzy Phama. — Kim ty jesteś, Pham?

Pham odparł spokojnie, wznosząc głos tylko odrobinę ponad wrzaski rozwścieczonych twardogłowych.

— W tej chwili jestem twoją jedyną nadzieją. — Wyciągnął z kieszeni wy świetlacz, który zabrał wcześniej Silipanowi, i oddał mu go.

Trud rozprostował ostrożnie zgnieciony materiał i nałożył wyświetlacz. Milczał przez chwilę, wreszcie powiedział:

— Mamy ich więcej. Mogę przynieść ci parę.

Na twarzy Phama pojawił się chytry uśmiech, który Silipan zobaczył tam po raz pierwszy dopiero przed jakimiś dwustoma sekundami.

— W porządku. Ale mam coś lepszego.

. — Och… — odparł słabo Trud.

— Chcę, żebyś oszacował teraz straty. Czy możesz jakoś zmusić tych ludzi do pracy tu i teraz, bez pośrednictwa Naua?

Trud wzruszył gniewnie ramionami.

— Wiesz, że to niemoż… — Spojrzał ponownie na Phama. — No może ja kieś proste zadania. Robimy obliczenia peryferyjne. Spróbuję podejść fiksatów numerycznych…

— Doskonale. Uspokój tych ludzi, sprawdź, czy któryś z nich nam pomoże.

Rozeszli się. Silipan zleciał do twardogłowych, przemawiał do nich uspokajającym tonem, uprzątnął wymiociny, rezultat nagłego wstrząsu, jakim było dla fiksatów przerwanie łączności. Ci jednak krzyczeli jeszcze głośniej:

— Potrzebuję aktualnych danych!

— Gdzie są tłumaczenia odpowiedzi Kindred?

— Głupcy, straciliście łączność!

Pham przemykał się pod sufitem, patrząc w dół, na rzędy fiksatów, słuchając ich narzekań. Pod przeciwległą ścianą wisiało bezwładne ciało Annę i jej asystenta. Powinna wyjść z tego cała i zdrowa. Teraz toczy sięwłaśnie twoja ostateczna bitwa, wiele lat po tym, gdy myślałaś, że wszystkojuż stracone.

Obraz za oczami Phama znikał i pojawiał się na nowo. Udało mu się ponownie uruchomić zasilanie pulsacyjne w większej części Strychu. Miał dostęp do około stu tysięcy działających lokalizatorów, zapewniających fragmentaryczny widok Strychu, wszędzie tam, gdzie chmura lokalizatorów wróciła do życia i mogła znaleźć nić łączności prowadzącą do niego.

Status, status. Pham przeczytał szybko dane dotyczące fiksatów obecnych na sali i poza nią. Tylko nieliczni pozostali zamknięci w swych celach, specjaliści, których pomoc nie była potrzebna podczas obecnych operacji.

Wielu z nich dostało napadu konwulsyjnej złości, kiedy zablokowano strumień ich pracy. Pham przedostał się do systemu kontroli i odebrał niektóre z nadchodzących komunikatów. Musiał dowiedzieć się kilku rzeczy, poza tym mogło to zmniejszyć nieco dyskomfort fiksatów. Trud spojrzał nań z wyrzutem; wiedział, że ktoś manipuluje przy jego systemie.

Pham sięgnął poza Strych, szukając jakiegoś obrazu z lokalizatorów na powierzchni Diamentów. Jest! Jeden czy dwa wyizolowane widoki, czarnobiałe, o kiepskiej rozdzielczości. Dostrzegł taksówkę lądującą na nagiej skale, obok Hammerfest. A niech to, śluza S745. Jeśli Nau zdołał się stamtąd jakoś wydostać, jego kolejny krok był oczywisty.

Przez krótką chwilę Pham przeraził się, że oto trafił na niezwyciężonego przeciwnika. Ach, czuję się, jakbym znów był młody. Nau mógł dotrzeć do Ll-A za jakieś trzysta sekund. Nie ma czasu na rozmyślania. Pham postanowił wykorzystać wszystkie dostępne lokalizatory — nawet te bez zasilania. Umiejętnie nimi kierując, mógł otrzymać całkiem przyzwoitą ilość 1/0.

Za jego Oczami powoli formowały się obrazy, fragment za fragmentem.

Pham przemykał się pod ścianami, pozostając cały czas poza zasięgiem twardogłowych, uchylając się od czasu do czasu przed klawiaturą czy bańką rzuconą w jego stronę. Lecz przywrócenie strumienia danych przynosiło już pierwsze efekty. W sekcji tłumaczy panował już niemal całkowity spokój, fiksaci rozmawiali tylko ze sobą. Pham zatrzymał się przy Trixii Bonsol. Pochylona nad klawiaturą wydawała się czymś bez reszty pochłonięta. Pham podłączył się do strumienia danych napływających z „Niewidzialnej ręki”. Powinien znaleźć tu jakieś dobre wieści. Ritser i jego kompania zostali pozbawieni wsparcia w chwili, gdy szykowali się masowego morderstwa…

Potrzebował kilku sekund, by zorientować się w strumieniu różnorodnych danych. Były tam informacje dla tłumaczy, opisy trajektorii, kody wyrzutni. Kody wyrzutni? Brughel nadal realizował plan Naua! Nie radził sobie z tym jednak najlepiej; spora część broni Akord miała pozostać nienaruszona. Kolejne pociski wzbijały się w niebo, co najmniej kilkanaście na sekundę.

Przez moment Pham nie mógł się otrząsnąć z przerażenia. Nau chciał zabić połowę mieszkańców planety. Ritser robił co w jego mocy, by osiągnąć ten cel. Pham przejrzał logTrixii Bonsol z ostatnich kilkuset sekund.

W miejscu, gdzie odcięto jej strumień danych, log zamieniał się w istny śmietnik, metaforyczny bełkot. Całe strony zapisane były jakimiś nonsensami, niektóre pliki mogły pochodzić nawet sprzed wielu lat. Uwagę Phama przyciągnął fragment, który wydawał się całkiem sensowny:

„Twierdzenie, że świat jest najprzyjemniejszy w latach Gasnącego Słońca, to wyświechtany frazes. Lecz rzeczywiście pogoda jest wtedy łagodniejsza niż zwykle, wszystko toczy się jakby w wolniejszym tempie, w większości miejsc lata nie są bardzo gorące, a zimy nie nazbyt surowe. To klasyczny czas romansów. To czas, kiedy natura namawia wszystkich do odpoczynku, do uspokojenia. To ostatnia szansa, by przygotować się do końca świata.

Ślepym zrządzeniem losu Sherkaner Underhill wybrał najpiękniejsze dni Lat Gaśnięcia na swą pierwszą podróż do siedziby Dowództwa Lądowego”.

Był to najwyraźniej jeden z przekładów Trixii, rodzaj „uczłowieczonego” opisu, które tak bardzo irytowały Ritsera Brughla. Ale „pierwsza podróż Underhilla do Dowództwa Lądowego”? To musiało być jeszcze przed ostatnią Ciemnością. Dziwne, że Tomas Nau sięgał aż tak daleko w przeszłość.

— Wszystko się pogmatwało.

— Co? — Pham powrócił do rzeczywistości, do sali na Strychu, zirytowanych głosów fiksatów. Słowa, które wyrwały go z zamyślenia, zostały wypowiedziane przez Trixię Bonsol. Jej spojrzenie wbite było gdzieś w dal, a palce nadal uderzały w klawiaturę.

Pham westchnął ciężko.

— Tak, masz rację — odpowiedział. Nie wiedział, o czym właściwie mó wiła Bonsol, jej komentarz jednak doskonale pasował do obecnej sytuacji.

Synteza pozbawionych zasilania lokalizatorów została zakończona; miał już widok na Ll-A. Gdyby tylko udało mu się poprawić nieco łączność, dosięgnąłby silników w pobliżu Ll-A. Moc przetwarzania nie wzrosłaby znacznie, ale to miejsce przyłączone było do sieci zasilania silników stabilizujących… i co ważniejsze — moglibyśmy wykorzystać same silniki!

Gdyby tylko udało się skierować kilka z nich na grupmistrza…

— Trud! Udało ci się zrobić coś z numerycznymi?

Pięćdziesiąt osiem

Helikopter Rachnera Thracta bez najmniejszych problemów wzniósł się ponad przechylone lądowisko. Silnik i śmigła pracowały równo, bez zakłóceń. Odwracając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, Thract mógł obserwować teren. Leciał na wschód wzdłuż ściany krateru. Przed nimi ciągnęły się dymiące kratery, linia zniszczenia niknąca za szczytem przeciwległej ściany. W mieście poniżej płonęły światła alarmowe, karetki i wozy służb ratowniczych zmierzały w stronę lejów znaczących miejsca, w których jeszcze przed chwilą wznosiły się domy mieszkalne.

Underhill, który siedział na grzędzie za Rachnerem, starał się wyciągnąć coś z toreb przymocowanych do grzbietu robaka przewodnika.

Zwierzę próbowało mu pomóc, było jednak w znacznie gorszym stanie niż jego pan.

— Muszę coś zobaczyć, Rachner. Pomoże mi pan?

— Chwileczkę, profesorze. Dolecimy tylko do lotniska.

Underhill podniósł się lekko na swojej grzędzie.

— Niech pan włączy automatycznego pilota, pułkowniku. Proszę, mu si mi pan pomóc.

W helikopterze Thracta kryły się dziesiątki wbudowanych na stałe procesorów, połączonych z kontrolą powietrzną i sieciami informacyjnymi.

Kiedyś był bardzo dumny z tego urządzenia. Nie używał automatyki od czasu ostatniego spotkania w Dowództwie Lądowym.

— Profesorze… nie ufam automatyce.

Underhill roześmiał się cicho, śmiech jednak szybko zamienił się w wilgotny kaszel.

— Rozumiem, Rach. Proszę, muszę wiedzieć, co się dzieje. Pomóż mi.

Tak! Na Ciemność, jakie to teraz miało znaczenie! Rachner wbił cztery ręce w gniazdka kontrolne i uruchomił automatycznego pilota. Potem odwrócił się do swych pasażerów i szybko rozsunął torbę na zmasakrowanym grzbiecie Mobiya.

Underhill sięgnął do środka i wyjął jakiś przedmiot z takim namaszczeniem, jakby były to klejnoty rodziny królewskiej. Rachner odwrócił głowę, by przyjrzeć się temu lepiej. Co… do diabła, to był hełm do gier komputerowych!

— Uff, chyba nic mu się nie stało — powiedział Underhill cicho. Za czął nakładać hełm na oczy, ale syknął z bólu i przestał. Rachner widział dlaczego; na oczach kobera pełno było pęcherzy. Lecz Underhill się nie poddawał. Przytrzymał hełm tuż nad głową, po czym włączył zasilanie.

Spod hełmu wytrysnęły nagle smugi jasnego światła. Rachner cofnął się odruchowo. Kabina helikoptera wypełniła się tysiącami barw, kolorowe promienie migotały bez ustanku, zmieniały odcienie, nikły, to znów pojawiały się w innych miejscach. Thract przypomniał sobie plotki o szalonym hobby Underhilla, wideomancji. Więc to wszystko było prawdą; ten „hełm do gier” musiał kosztować fortunę.

Underhill mruczał coś do siebie, co chwilę przesuwał hełm, jakby chciał spojrzeć na kolejne jego fragmenty zdrowymi częściami oczu. Tyle że zdaniem Rachnera nie było tu na co patrzeć, piękny, hipnotyzujący spektakl świetlny nie miał żadnego sensu, nie przekazywał żadnej informacji. Sherkaner Underhill wyglądał jednak na zadowolonego. Patrzył i patrzył, głaszcząc wolną ręką robaka.

— Ach… rozumiem — powiedział cicho.

Turbiny helikoptera nagle zawyły, a wskaźnik obrotomierza przesunął się na czerwone pole. Silnik mógł to wytrzymać nie dłużej niż godzinę, najwyżej dwie. Dlatego właśnie żaden rozsądny pilot nie pozwoliłby sobie na coś podobnego.

— Co do diabła… — Słowa uwięzły Rachnerowi w gardle, kiedy obroty dotarły do płatów śmigła i zakręciły nimi gwałtownie. Helikopter nagle oszalał, zaczął wznosić się coraz wyżej i wyżej ponad krawędź kaldery.

Turbiny zwolniły na chwilę, kiedy helikopter przeleciał nad szczytem, wzbił się na wysokość pięciuset, tysiąca stóp ponad płaskowyżem. Rachner spojrzał w dół, na ziemię. Pojedyncze zniszczenia, które widział w Calorice, były tylko częścią większej sieci. Na południu i zachodzie ciągnęły się setki dymiących kraterów. Wyrzutnie antyrakietowe. Ale obcy chybili! Z podziemnych silosów na płaskowyżu startowały kolejne fale pocisków przechwytujących. Setki rakiet, szybkich i smukłych niczym pociski artyleryjskie — tyle że te od celu dzieliły jeszcze dziesiątki mil. Płomienie silników odrzutowych pchały w górę ładunki, które miały powstrzymać atak wroga. Było to zdumiewające i wspaniałe widowisko, nieporównywalne ze wszystkimi symulacjami, które przedstawiała dotąd Obrona Powietrzna. Oznaczało to także, że Kindred rzuciło do walki cały swój arsenał. Sherkaner Underhill jakby tego nie widział. Poruszał głową do tyłu i do przodu, obserwując świetlny spektakl w swym hełmie.

— Musimy się jakoś połączyć. Musimy. — Jego ręce poruszały kontrolkami na konsoli do gier. Mijały sekundy.

— Wszystko się pogmatwało — wyjęczał.

Trud zostawił swoich fiksatów numerycznych i dołączył do Phama Trinlego, który obserwował pracę tłumaczy.

— Z numerycznymi jakoś sobie poradzę, Pham. To znaczy, mogę wy ciągnąć od nich odpowiedzi. Ale co do kontroli…

Trinli skinął tylko głową, jakby wcale go nie słuchał. Trińli wyglądadzisiaj zupełnie inaczej. Znam go od tylu lat, a teraz jest zupełnie innym człowiekiem. Stary Pham Trinli był głośnym, aroganckim hulaką, z którym można było pogadać i pożartować. Ten Pham był małomówny i śmiertelnie groźny. Dla nas wszystkich. Trud zerknął mimowolnie na ciało Annę Reynolt zawieszone na ścianie niczym kawał mięsa. Nawet gdyby zdołał w jakiś sposób przechytrzyć Phama, prawdopodobnie i tak by go to nie uratowało. Nau i Brughel byli grupmistrzami, a Trud wiedział, że nie może już liczyć na ich przebaczenie.

— …jeszcze szansę, Trud — dotarł do niego głos Phama. — Może udałoby się nam rozkręcić to trochę bardziej, oszukać fiksatów i wciągnąć ich do…

Silipan wzruszył ramionami. Nie żeby miało to dla niego jakieś znaczenie, ale…

— Zrób to, a grupmistrz zaraz nas dopadnie. Dostaję od Naua i Brughla pięćdziesiąt zleceń na sekundę.

Pham potarł skronie i zamyślił się głęboko.

— Tak, rozumiem, o czym mówisz. Dobrze. Więc co mamy? Kwatery…

— Ludzie u Benny’ego są zdezorientowani, Lepiej, żeby zostali tam, gdzie są. — A później grupmistrz nie będzie miał powodów, by się na nich mścić.

Jedna z fiksatów — Bonsol — przerwała im nagle, wypowiadając, zwyczajem twardogłowych, uwagę zupełnie niezwiązaną z tematem rozmowy.

— Na planecie są miliony ludzi. Za kilkadziesiąt sekund zaczną umie rać.

Pham wyraźnie przejął się tymi słowami. Nawet ten nowy PhamTrinli był zupełnym amatorem, gdy chodziło o kontakty z twardogłowymi.

— Tak — powiedział, bardziej do siebie niż do Silipana czy Bonsol. — Ale Pająki mają przynajmniej jakieś szanse. Bez naszych fiksatów Ritser nie może już zniszczyć całej planety. — Oczywiście Bonsol zignorowa ła tę odpowiedź i nadal pisała coś na swojej klawiaturze.

Trinli zwrócił się ponownie do Silipana.

— Posłuchaj, Nau jest w taksówce, leci do Ll-A. Na tym terenie peł no jest silników stabilizujących. Gdybyśmy tylko namówili kilku fiksa tów, żeby się nimi zajęli…

Trud czuł, jak ogarnia go ogromny gniew. Pham Trinli nadal był głupcem.

— A niech cię Plaga weźmie! Po prostu nie rozumiesz lojalności twar dogłowych! Musimy…

Bonsol znów im przerwała.

— Ritser nie może zniszczyć planety, ale my nie możemy też go po wstrzymać. — Roześmiała się cicho. — Co za intrygująca sytuacja. Utknę liśmy w martwym punkcie.

Trud dał mu znak, by wrócili pod sufit i nie słuchali już więcej idiotycznych komentarzy fiksata.

— Oni tak mogą nawijać bez końca.

Ale Pham odwrócił się do Bonsol, poświęcając jej nagle całą swoją uwagę.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał cicho.

— Do diabła z tym, Pham! Jakie to ma znaczenie! — Trinli podniósł jednak rękę, nakazując mu milczeć. W tym geście kryła się ogromna pewność, autorytet starszego grupmistrza — a słowa protestu zamarły Silipanowi na ustach. Ogarniał go coraz większy strach. Koniec z cudami. Jeśli mieli jakiekolwiek szanse, by powstrzymać Naua przed wejściem do Ll-A, to właśnie bezpowrotnie je tracili. A Silipan wiedział, co mieści się w Ll-A. O tak. Przejmując arsenał, grupmistrz odzyska władzę absolutną. Zegar w rogu pola widzenia Truda bezlitośnie odliczał kolejne sekundy, te nieliczne sekundy życia, które mu jeszcze zostały. Oczywiście twardogłowa wcale nie zwracała uwagi na Phama, a tym bardziej na jego pytanie.

Cisza przeciągała się przez kolejne sekundy, dziesięć, może piętnaście.

Nagle Bonsol podniosła głowę i spojrzała Phamowi prosto w oczy — fiksaci robili to tylko wtedy, gdy grali rolę kogoś innego.

— To znaczy, że wy blokujecie nas, a my was — powiedziała. — Moja Victory myślała, że wszyscy jesteście potworami, że nie możemy zaufać ni komu z was. Teraz wszyscy płacimy za ten błąd.

Były to typowe bzdury fiksatów, może nieco bardziej składne niż zazwyczaj. Pham jednak przysunął się bliżej do krzesła Bonsol. Wpatrywał się w nią, rozchyliwszy lekko usta, jakby oniemiały ze zdumienia, człowiek, którego świat rozleciał się właśnie na drobne kawałki i który stoi na skraju szaleństwa. A kiedy wreszcie przemówił, jego słowa także były szalone.

— Ja… większość nas nie jest potworami. Gdybyśmy przerwali jakoś ten impas, moglibyście zająć się wszystkim? A potem… potem zdani by libyśmy na waszą łaskę. Możemy wam zaufać?

Bonsol odwróciła wzrok. Milczała, a jej dłonie stukały w klawiaturę.

Znów mijały sekundy ciszy, ale tym razem Silipan zaczynał domyślać się niesamowitej prawdy. Nie.

Dokładnie po dziesięciu sekundach Trixia Bonsol przemówiła:

— Jeśli przywrócicie pełny dostęp, możemy kontrolować najważniejsze rzeczy. Przynajmniej taki był plan. Co do zaufania… — Twar? Bonsol wykrzywiła się w dziwnym uśmiechu, drwiącym i smutnym jednocześnie. — Cóż, wy znacie nas znacznie lepiej niż my was. Sami musicie wybrać swoje potwory.

— Tak — odparł Pham. Potarł skronie i skrzywił się lekko, ujrzawszy coś niewidocznego dla Truda. Odwrócił się do niego, a na jego twarzy znów zagościł drapieżny uśmiech kogoś, kto ryzykuje wszystko — i spodziewa się wygranej.

— Przywracamy pełną łączność, Trud. Czas dać Nau i Brughlowi wsparcie fiksatów, na które zasługują.

Pięćdziesiąt dziewięć

Nau przyglądał się ukradkiem Qiwi, kiedy ta sprowadzała taksówkę na ziemię; przed nimi wznosiły się hałdy śniegu zakrywające wejście do Ll-A.

Korzystając jedynie z automatyki na pokładzie taksówki, Qiwi znalazła śluzę, otworzyła właz i uratowała ich — wszystko w ciągu kilkuset sekund.

Gdyby tylko wytrwała jeszcze kilkaset sekund, mógłby być niemal pewny zwycięstwa. Jeśli tylko wytrwa jeszcze kilkaset sekund… Widział, jak patrzy na swego ojca. Widok Alego przybliżał ją jakoś do zrozumienia. Plaga! Sprowadź nas bezpiecznie na dół, tylko o to cię proszę. Potem będzie mógł ją zabić.

Marli podniósł wzrok znad konsoli. Jego twarz wyrażała ulgę i zdumienie.

— Grupmistrzu! Dostaję potwierdzenia z kanałów twardogłowych. Za kilka sekund powinniśmy mieć pełną automatykę.

— Ach. — Wreszcie jakieś dobre wieści. Teraz mógł ograniczyć zniszczenia konieczne do odzyskania kontroli. Tyle że walczysz z Phamem Nuwenemi niemal wszystko jest możliwe. To mogła być jakaś niewiarygodna maskarada. — Doskonale, grupkapralu. Na razie jednak nie korzystaj z automatyki.

— Tak jest. — Marli wydawał się jeszcze bardziej zdumiony niż przed chwilą.

Nau wyjrzał przez okno taksówki. Dawno już nie patrzył na to miejsce bez pośrednictwa automatyki. Wejście do Ll-A znajdowało się jakieś siedemdziesiąt metrów dalej, ukryte głęboko w cieniu. Dziwne… krawędź metalu świeciła na czerwono. Ale ja nie mam wyświetlacza.

— Qiwi…

— Widzę. Ktoś do…

Głośny trzask przerwał jej w pół słowa. Marli krzyknął przeraźliwie.

Płonęły jego włosy. Kadłub obok jego fotela żarzył się na czerwono.

— Cholera! — Qiwi poderwała taksówkę do góry. — Oni wykorzystują moje silniki! — Obróciła taksówkę w miejscu, podrywając jąjednocześnie gwałtownie do przodu. Nau czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Mc nie powinno tak latać.

Blask na włazie Ll-A, uszkodzony kadłub — nieprzyjaciel wykorzystywał zapewne wszystkie pobliskie silniki. Każdy z osobna nie stanowił większego zagrożenia. Nuwen zdołał jednak jakoś kierować kilka jednocześnie dokładnie w ten sam punkt.

Marli wciąż krzyczał. Manewr Qiwi zawiesił Naua w pasach, potem posadził go ponownie na fotelu. Widział, że grupkapral znalazł się w ramionach swych kolegów. Przynajmniej już się nie palił. Pozostali strażnicy patrzyli nań szeroko otwartymi oczyma.

— Promieniowanie — powiedział jeden z nich. Strumień elektronów mógł zabić ich wszystkich. Tym jednak mógł zająć się później, kiedy upo ra się już z bezpośrednim zagrożeniem.

Wciąż wyczyniając taksówką szalone ewolucje, Qiwi zbliżyła się do powierzchni Diamentu Pierwszego. Taksówka skręcała się w kolejnej nieprawdopodobnej akrobacji. Nieprzyjaciel z pewnością nie mógł trzymać silników w jednym miejscu. A jednak po każdym manewrze blask na ścianie stawał się coraz silniejszy. Mech to Plaga. W jakiś niepojęty sposób Nuwen wykorzystywał automatykę przeciw niemu.

Dziób, a potem tył taksówki uderzyły o grunt, wzbijając obłok śniegu.

Kadłub zajęczał na całej długości, ale wytrzymał. Teraz, poprzez kłęby śniegu, Nau widział promienie silników. Lód i powietrze na ich drodze 5rozpalały się gwałtownie. Pięć wiązek, może dziesięć, niektóre odpadały i zbliżały się ponownie przy obrotach taksówki, kilka jednak nie odrywało się od kadłuba.

Obłok śniegu i powietrza wokół taksówki gęstniał z każdą chwilą.

Rozżarzony krąg na kadłubie zaczął przygasać, gdy opadające substancje lotne rozpraszały mordercze promienie silników. Qiwi ustabilizowała taksówkę czterema precyzyjnymi manewrami, pchając ją jednocześnie w stronę wejścia do Ll-A.

Nau widział, jak właz zbliża się do nich z zawrotną prędkością. Wydawało się, że nie unikną zderzenia, ale Qiwi panowała nad sytuacją. W ostatniej chwili poderwała taksówkę, wciskając kołnierz dokujący w pierścień śluzy. Rozległ się zgrzyt gniecionego metalu i taksówka znieruchomiała.

Qiwi wcisnęła kontrolkę otwierającą właz, po czym wyskoczyła z fotela i skierowała się do przedniego wyjścia.

— Właz się zaciął, Tomas! Pomóż mi!

Zatem utknęli w uszkodzonej taksówce, zamknięci niczym psy w siatce hycla. Tomas rzucił się do przodu, zaparł nogami o ścianę i wraz z Qiwi pociągnął za właz. Był zablokowany. Nie do końca. Razem udało im się go lekko uchylić. Tomas wyleciał na zewnątrz pierwszy, stracił kilka sekund na otwarcie zamków przy wejściu do Ll-A. Udało się!

Spojrzał ponad głową Qiwi na kadłub, który zostawili za sobą. Czerwony punkt wyglądał teraz jak oko byka, krąg czerwieni, krąg żółci i gorąca biel pośrodku. Zupełnie jakby stał przed otwartym piecem.

Biały krąg pośrodku wybrzuszył się na zewnątrz i zniknął. Dokoła rozległ się szum uchodzącej atmosfery.


* * *

Odkąd Victory Lighthill przejęła Centrum Dowodzenia i Kontroli, na sali panowała niemal absolutna cisza. Technicy zostali odsunięci od swoich stanowisk i spędzeni wraz oficerami w jedno miejsce. Jak robaki w rzeźni, pomyślała Belga. Ale to nie miało już znaczenia. Mapa sytuacyjna pokazywała, że większość świata zostanie zaraz zniszczona.

Przez kontynent sunęły linie znaczące tysiące pocisków Kindred, z każdą chwilą pokazywały się nowe. Kręgi określające cel uderzenia opasywały wszystkie bazy wojskowe Akord, wszystkie miasta, nawet otchłanie tradycjonalistów.

A dziwne pociski Akord, które pokazały się tuż po przybyciu Lighthill, zniknęły z mapy. Kłamstwa nikomu już niepotrzebne.

Victory Lighthill przechadzała się wzdłuż rzędu grzęd i przyglądała pracy swych techników. Wydawało się, że zapomniała o Underville i pozostałych. Co dziwne, wyglądała na równie przerażoną i zatroskaną jak prawowici właściciele Centrum. Podeszła do swego brata, który zabawiał się hełmem do gier komputerowych.

— Brent?

Kapral jęknął cicho.

— Przykro mi. Calorica nadal milczy. Sios… boję się, że trafili tatę.

— Ale jak? Przecież nie mogli o niczym wiedzieć!

— Nie wiem. Rozmawiają tylko ci z niższych poziomów, a oni niewiele wiedzą. Myślę, że to zdarzyło się już chwilę temu, kiedy straciliśmy kontakt z Wysoką Grzędą… — Przerwał, kontaktując się ze swoją grą. Spod hełmu wylały się strumienie kolorowego, migotliwego światła. — Jest! Słuchaj!

Lighthill podniosła słuchawkę do głowy.

— Tato! — Uradowana niczym dzieciak, który wrócił właśnie ze szkoły.

— Gdzie…? — Jej ręce pożywiające złączyły się w geście zdumienia. Umilkła, słuchając najwyraźniej jakiejś dłuższej przemowy. Ale jednocześnie niemal podskakiwała w miejscu z podniecenia, a jej renegaci nagle rzucili się do pracy przy swych konsolach.

— Kopiujemy wszystko, tato. Przej… — umilkła, przyglądając się przez moment swym technikom — …przejmujemy kontrolę, jak powiedziałeś.

Myślę, że możemy to zrobić, ale na miłość boską, podleć trochę bliżej.

Dwadzieścia sekund to za długo. Potrzebujemy cię bardziej niż kiedykolwiek! — Potem zwróciła się do swoich techników: — Rhapsa, skup się tylko na tych, których nie możemy przechwycić z góry. Birbop, ustal tę trasę…

A na mapie sytuacyjnej… wyrzutnie na Wysokiej Ekwatorii nagle ożyły. Mapa ukazywała kolorowe ślady dziesiątek, setek pocisków przechwytujących, które zmierzały na spotkanie wroga. Kolejne kłamstwa?

Belga spojrzała na uradowane oblicza Lighthill i pozostałych intruzów i poczuła, że do jej serca wraca nadzieja.

Do pierwszych kontaktów zostało jeszcze pół minuty. Belga widziała wcześniej podobne symulacje. Widziała też, że co najmniej pięć procent pocisków dotrze do celu. Zginie sto razy więcej ludzi niż podczas Wielkiej Wojny, ale przynajmniej nie będzie to totalna zagłada… Na mapie działy się jednak dziwne rzeczy. Niektóre ze znaczków oznaczających pociski nieprzyjaciela znikały.

Lighthill wskazała ręką na monitory i po raz pierwszy od chwili przejęcia przemówiła do Underville i pozostałych:

— Niektóre pociski Kindred mają opcję samozniszczenia. Stosujemy ją tam, gdzie tylko to możliwe. Część możemy zaatakować z góry. — Z góry?

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała północna część fali uderzeniowej zniknęła z mapy. Lighthill odwróciła się do oficerów i stanęła na baczność.

— Panie generale, panowie. Wasi ludzie z pewnością lepiej poradzą sobie z naprowadzaniem pocisków przechwytujących. Gdybyśmy mogli skoordynować…

— Oczywiście! — wyrzekli chórem Dugway i Coldhaven. Technicy rzuciii się do swoich miejsc. Stracili kilka cennych sekund na uaktualnienie listy celów, potem pierwsze z pocisków dosięgły rakiet Kindred.

— Pozytywny Impuls EM! — krzyknął jeden z techników Obrony Po wietrznej. To potwierdzenie wydawało się bardziej rzeczywiste niż cała reszta.

Generał Coldhaven wyciągnął rękę do Lighthill w geście przypominającym salut.

— Dziękuję panu — powiedziała cicho Lighthill. — Nie tak wyglądał pierwotny plan szefowej, ale myślę, że jakoś sobie poradzimy… Brent, sprawdź, czy możesz nanieść na mapę rzeczywistą sytuację.

Na tablicy pojawiły się setki nowych znaczków. Nie były to jednak pociski. Belga znał symbole dość dobrze, by rozpoznać satelity. Niektóre obszary danych zniknęły, inne zawierały jakieś nonsensowne informacje. Od północnej krawędzi mapy przesuwał się dziwny prostokąt. Pulsował od modyfikatorów. Generał Dugway syknął:

— To nie może być prawda. Tuzin modyfikatorów rozmiaru. To coś musiałoby mieć tysiąc stóp długości.

— Tak jest — przytaknęła porucznik Lighthill. — Standardowe programy nie mogą sobie z tym poradzić. Ten pojazd ma prawie dwa tysiące stóp długości. — Wydawało się, że nie zauważyła reakcji Dugwaya. Jeszcze przez moment patrzyła na prostokątny symbol. — A jego żywot dobiega właśnie końca.

Ritser Brughel był z siebie i ogromnie zadowolony.

— Świetnie sobie poradziliśmy nawet bez ludzi Reynolt. — Wicegrupmistrz podniósł się ze swojego fotela i zawisł obok zarządcy pilotów. — Może zrzuciliśmy trochę więcej bomb, niż było trzeba, ale dzięki temu nadrobiliśmy to, co spartaczyłeś przy wyrzutniach antyrakietowych, co? — Poklepał Xina po ramieniu w poufałym geście. Jau zrozumiał, że jego drobny sabotaż został wykryty.

— Tak jest — zdołał tylko wykrztusić. Powierzchnia planety migotała złotą siecią świateł, większe obszary blasku znaczyły miasta, które nazwali Princeton, Valdemon, Mountroyal. Może Pająki nie były istotami, które wyobrażała sobie Rita, może stanowiły tylko wymysł tłumaczy. Lecz bez względu na to, jak wyglądała prawda, wszystkie te miasta miały za chwilę zniknąć z powierzchni planety.

— Grupmistrzu — dobiegł z głośników głos Bila Phuonga. — Mam po łączenie z ludźmi Annę. Za kilka sekund będziemy mieli pełną automa tykę.

Ha. W sam czas. — W głosie Ritsera Brughla zabrzmiała ulga.

Jau wyczuł wibracje kadłuba. Jeszcze raz. I znowu. Brughel pode rwał głowę, spojrzał na monitor.

— To dźwięki jakby naszych laserów bojowych, ale…

Jau sprawdził szybko listy stanu. Pokład zbrojeniowy był czysty.

— Moi piloci nie uruchamiali laserów, grupmistrzu.

Znów seria drgań. Przelecieli nad wielkimi miastami, zmierzali na północ, ponad pojedynczymi światłami rozsianymi z rzadka na ogromnym obszarze czerni, zamarzniętej ziemi. Nie było tu żywej duszy, ale za nimi…

Niebo rozpaliły trzy czerwone promienie, które po chwili zaczęły przygasać i rozproszyły się… Tak wyglądają wiązki laserów bojowych w wyższych warstwach atmosfery.

— Phuong! Co tam się dzieje, do diabła?!

— Nic, grupmistrzu! To znaczy… — Jakieś szelesty, Phuong przemieszczający się pomiędzy fiksatami. — Twardogłowi pracują nad aktualnymi listami celów z LI.

— Tak, tyle że te listy nie mają nic wspólnego z moimi! Rusz głową, człowieku! — Brughel zamknął połączenie i odwrócił się do swojego zarządcy pilotów. Na jego bladej twarzy znów pojawił się rumieniec gniewu. — Wystrzelać by tych wszystkich fiksatów i sprowadzić nowych! — Spojrzał gniewnie na Jau. — A ty jaki masz problem?

— Ja… może to nic ważnego, ale coś nas oświetla od dołu.

— Hm… — Brughel zerknął na monitory. — Tak. Radary naziemne. Ale to się powtarza przy każdym okrą… och…

Xin skinął głową.

— Ten kontakt trwa już od piętnastu sekund. Wygląda na to, że nas prowadzą.

— To niemożliwe. Przecież my kontrolujemy sieć Pająków. — Brughel przygryzł wargę. — Chyba^że Phuong całkiem spieprzył łączność z LI.

Światła radaru przygasły na moment… a potem powróciły, jaśniejsze, skupione.

— To lasery namierzające!

Brughel wzdrygnął się, jakby ujrzał nagle jakieś odrażające stworzenie.

— Xin. Przejmij kontrolę. Główny silnik, jeśli to pomoże. Zabierz nas stąd.

— Tak jest. — Na dalekiej północy znajdowało się niewiele wyrzutni, lecz ukryte w nich rakiety z pewnością zostały uzbrojone w głowice atomowe. Nawet pojedyncze trafienie mogło poważnie uszkodzić „Rękę”. Jau sięgnął do konsoli, by odłączyć swoich pilotów…

…a mostek wypełnił pomruk pomocniczych silników sterujących.

— To nie ja!

Brughel patrzył prosto na niego, kiedy ktoś uruchomił silniki. Skinął głową.

— Skontaktuj się ze swoimi pilotami. Przejmij kontrolę! — Odepchnął się od fotela Jau i wskazał swym strażnikom tylne wyjście. — Phuong!

Jau miotał się nad konsolą, wykrzykiwał raz za razem komendy. Widział rozproszone dane, nie miał jednak żadnej odpowiedzi od swoich pilotów. Horyzont przechylił się lekko. Silniki sterujące „Ręki” pracowały 5pełną mocą, lecz to nie Jau nimi sterował. Powoli, powoli, okręt przechylał się dziobem do dołu. Nadal brak odpowiedzi od pilotów, ale… Jau zauważył, że powoli podnosi się poziom mocy.

— Ruszył główny silnik! Nie mogę tego zatrzymać…

Brughel i jego ludzie rzucili się do uchwytów. Wibracje głównego silnika były coraz wyraźniejsze, przenikały zęby i kości. Powoli wzrastało przyspieszenie. Pięćdziesiąt milig. Sto. Luźne przedmioty leciały coraz szybciej w stronę rufy, kręcąc się i odbijając od przeszkód. Trzysta milig. Wielka, miękka pięść przycisnęła Jau do jego fotela. Jeden ze strażników znajdował się na otwartej przestrzeni, nie miał się czego uchwycić. Przeleciał teraz obok niego i uderzył w przeciwległą ścianę. Pięćset milig. Jau obrócił się w swej uprzęży, spojrzał do tyłu na Brughla i innych. Wszyscy trzymali się kurczowo uchwytów, uwięzieni przez coraz większe przeciążenie…

I wtedy silnik ucichł, Jau podleciał w górę, napinając pasy uprzęży.

Brughel krzyczał na swoich strażników, zbierał ich w jednym miejscu.

Gdzieś w zamieszaniu zgubił wyświetlacz.

— Stan, panie Xin!

Jau patrzył przez chwilę na monitory. Chaotyczny strumień danych nadal nie pozwalał mu ocenić aktualnej sytuacji. Spojrzał do przodu, na widok rozciągający się przed dziobem „Ręki”. Przelecieli przez wschód słońca. Oświetlona bladym blaskiem OnOff ciągnęła się po sam horyzont.

Ale nie to było istotne. Sam horyzont wydawał się nieco inny. Me jest toklasyczny ciąg deorbitalny, ale powinien wystarczyć. Jau oblizał wargi.

— Grupmistrzu, za sto, dwieście sekund będziemy mieli poważne kło poty.

Brughel nie potrafił ukryć przerażenia.

— Masz nas zabrać z powrotem na górę, jasne, panie Xin?

— Tak jest. — Co innego mógł powiedzieć? Brughel i jego ludzie przelecieli do tylnego włazu.

— Grupmistrzu, mam transmisję audio z LI — odezwał się Phuong.

— Dobrze, puszczaj.

Był to głos kobiety, Trixii Bonsol.

— Pozdrowienia dla ludzi na pokładzie „Niewidzialnej ręki”. Mówi porucznik Victory Lighthill ze służb wywiadowczych Akord. Przejęliśmy kontrolę nad waszym okrętem. Wkrótce wylądujecie na ziemi. Nasze si ły pojawią się tam dopiero za jakiś czas. Nie stawiajcie oporu tym siłom, powtarzam, nie stawiajcie im oporu.

Przez chwilę na mostku panowała absolutna cisza. Bonsol nie powiedziała już nic więcej. Brughel pierwszy doszedł do siebie i przemówił lekko drżącym głosem:

— Phuong. Przerwij łączność z LI. Wszystkie protokoły.

— Grupmistrzu, ja… nie mogę tego zrobić. Kiedy już raz…

— Owszem, możesz. Użyj siły. Rozbij sprzęt kawałkiem rury, ale rozłącz się.

— Grupmistrzu. Nawet bez miejscowych fiksatów… Myślę, że LI ma inne drogi dostępu.

— Ja się tym zajmę. Idziemy na dół.

Strażnik, który zatrzymał się przy włazie, spojrzał ze strachem na BrugWa.

— Nie chce się otworzyć.

— Phuong!

Brak odpowiedzi.

Brughel doskoczył do ściany przy włazie, zaczął walić pięścią w bezpośredni otwieracz. Równie dobrze mógłby uderzać w skałę. Po chwili grupmistrz odwrócił się od wyjścia. Jego twarz nie była już czerwona, lecz śmiertelnie blada, w oczach płonęło szaleństwo. Trzymał w dłoni karabin i rozglądał się po mostku, jakby szukając celu. Jego spojrzenie spoczęło na Xinie. Lufa pistoletu uniosła się wyżej.

— Grupmistrzu, mam chyba kontakt z jednym z moich pilotów. — Było to wierutne kłamstwo, ale bez wyświetlacza Brughel nie mógł o tym wiedzieć.

— Tak? — Lufa przesunęła się nieco w bok. — Dobrze. Zajmij się tym, Xin. Tu chodzi też o twoją głowę.

Jau odwrócił się i zaczął manipulować bezużytecznymi kontrolkami.

Tymczasem za jego plecami trwały gorączkowe poszukiwania jakiegoś sposobu na otwarcie włazu, zakończone serią z karabinu. W powietrzu unosiły się nadpalone kawałki przewodów.

— Cholera, to nic nie da — powiedział Brughel. Rozległ się trzask otwieranej szafki, lecz Jau nie podnosił głowy, udając, że jest ogromnie zajęty. — Spróbujcie tego. — Po chwili kabinę wypełnił ogłuszający huk.

Boże! Brughel trzymał na mostku okrętu kosmicznego materiały wybu chowe?

Poprzez szum wywołany hukiem detonacji dotarły doń triumfalne okrzyki i głos Brughla:

— Wychodzimy, szybciej, szybciej!

Jau przekręcił lekko głowę, zerknął na mostek. Na środku zamkniętego włazu widniała wielka, poszarpana dziura. Wciąż wylatywały z niej fragmenty metalu i jakieś inne śmieci.

Jau został więc sam na mostku „Ręki”. Odetchnął głęboko i spojrzał na monitory, próbując ocenić aktualną sytuację okrętu. Ritser Brughel miał rację w jednej kwestii. Jau musiał ratować także własną skórę.

Poziom mocy nadal był wysoki. Jau spojrzał na horyzont. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. „Ręka” opadła, na wysokość osiemdziesięciu tysięcy metrów, jak wskazywały monitory. Słyszał pomruk silników pomocniczych. Udało się? Gdyby tylko mógł odpowiednio zorientować okręt i uruchomić główny silnik… Ale „Ręka” obracała się w niewłaściwym kierunku! Okręt przechylał się rufą w dół, zmieniając kierunek lotu. Jau widział teraz fragmenty kadłuba, skomplikowane struktury przeznaczone do przepływu międzygwiezdnej plazmy, a nie atmosfery planetarnej. Krawędzie kadłuba zaczęły się żarzyć, żółć i czerwień obSjmowała coraz większe obszary. Najbardziej wysunięte urządzenia rozpalały się do białości i odpadały. Ale silniki pomocnicze nadal kierowały statkiem, wyrzucały z siebie maleńkie kłęby ognia. Włączone, wyłączone. Włączone, wyłączone. Ktoś, kto dowodził teraz jego pilotami, starał się ocalić statek.

Bez tego gazy opływające nieregularny kadłub „Ręki” całkowicie by go zniszczyły, ogromne siły rozerwałyby milion ton metalu na drobne strzępy.

Żar okrywał coraz większą część kadłuba, topił wszystkie nieregularności w jednolitą masę. Jau opadł z powrotem na krzesło, przyciągnięty rosnącym przeciążeniu. Czterysta milig, osiemset. To przyspieszenie nie zostało jednak wywołane przez silniki okrętu. Teraz wpływała na nie atmosfera Arachny.

Po chwili do uszu,Jau dotarł nowy dźwięk. Nie był to pomruk silników pomocniczych, ale głęboki, przybierający na sile ton. Od dziobu aż po rufę „Ręka” stała się jedną wielką piszczałką. Dźwięk zmieniał wysokość, w miarę jak okręt opadał ku powierzchni planety, zwalniał. Kiedy blask jonizacji zadrżał i przygasł, pożegnalna pieśń „Ręki” sięgnęła crescendo i ucichła.

Jau wpatrywał się w rufę okrętu, w scenę, która nie powinna nigdy się zdarzyć. Kanciasty, nieregularny kadłub został wygładzony, stopiony podczas przejścia przez atmosferę. „Ręka” była jednak olbrzymem o masie miliona ton, a dzięki pilotom, którzy przez cały czas precyzyjnie utrzymywali kierunek lotu, większość jej potężnej masy przetrwała.

Siła równa niemal standardowej grawitacji wciskała Jau w fotel, skierowana była prostopadle do poprzedniej siły przeciążenia. To było ciążenie planetarne. „Ręka” stała się teraz statkiem powietrznym, katastrofą sunącą przez niebo. Znajdowali się na wysokości czterdziestu tysięcy metrów i opadali ze stałą prędkością stu metrów na sekundę. Jau spojrzał na blady horyzont, poszarpane krawędzie i lodowe bloki przesuwające się pod okrętem. Niektóre miały nawet pięćset metrów wysokości, zostały wypchnięte do góry przez masę zamarzającego oceanu. Jau odwrócił się do konsoli, po kilku próbach udało mu się od jednego z pilotów uzyskać garść informacji. Mieli przelecieć nad tym pasmem lodowych gór i trzema innymi, które kryły się za nim. Dalej, przy horyzoncie cienie wydawały się łagodniejsze… złudzenie, a może śnieg okrywający grubą warstwą poszarpany lód.

Przez korytarze „Ręki” niosło się echo strzałów z karabinu. Krzyki, cisza, potem znów seria strzałów, tym razem gdzieś dalej. Wszystkie włazysą zamknięte. A Ritser Brughel przebijał się przez nie po kolei. W pewnym sensie grupmistrz miał rację; kontrolował fizyczną warstwę. Mógł dotrzeć do najważniejszych urządzeń, zniszczyć łączność z LI. Mógł „rozłączyć” wszystko, czym nadal manipulowali miejscowi fiksaci…

Trzydzieści tysięcy metrów. Od lodu odbijał się blady blask słońca, jednak nigdzie w pobliżu nie było widać sztucznych świateł czy miast.

Opadali na środek największego oceanu Pająków. „Ręka” nadal leciała z prędkością przekraczającą trzy machy, a tempo opadania wciąż wynosiło równe sto metrów na sekundę. Intuicja i fragmentaryczne dane, jakie otrzymywał z pokładu statku, podpowiadały mu, że rozsmarują się na powierzchni planety z olbrzymią prędkością. Chyba że — krzywa mocy wciąż rosła — dałoby radę jeszcze raz uruchomić główny silnik, uruchomić go we właściwym momencie… co praktycznie graniczyło z cudem. „Ręka” była tak wielka, że jej podwozie i dysza zadziałałyby jak poduszka, ochraniając mostek i te części okrętu, w których przebywali ludzie.

Podobna sytuacja pojawiła się kiedyś w fantastycznych opowiadaniach Phama Trinlego.

Jedno jest pewne. Nawet gdyby Jau odzyskał w tej chwili wszystkich swoich pilotów i pełną kontrolę nad okrętem, nie;potrafiłby wykonać takiego lądowania.

Przelecieli nad ostatnim pasmem lodowych gór. Silniki pomocnicze zapłonęły na moment, przechylając okręt o jeden stopień, jakby prowadził ich ktoś doskonale obeznany z terenem.

Ritser Brughel nie zdąży już nikogo zabić. Rita będeie bezpieczna. Jau patrzył, jak poszarpana ziemia zbliża się do nich w zawrotnym tempie.

Wraz z nią nadeszła dziwna mieszanka przerażenia, triumfu i radości.

— Za późno, Ritser. Za późno.

Sześćdziesiąt

Nigdy jeszcze Belga Underville nie widziała, by grupa ludzi reagowała na jedno wydarzenie tak wielką radością i tak silnym strachem jednocześnie. Technicy Coldhavena powinni byli skakać z radości, kiedy kolejne fale rakiet Kindred padały ofiarą pocisków przechwytujących, a setki innych niszczyły się same lub przerywały zadanie. 2 mapy sytuacyjnej zniknęło już niemal dziewięćdziesiąt dziewięć procent symboli oznaczających broń nieprzyjaciela. Na terytorium Akord miało więc wlecieć nie więcej jak trzydzieści głowic jądrowych. Tak wyglądała różnica pomiędzy zagładą i wyizolowaną katastrofą… A technicy zagryzali ręce pożywiające, starając się powstrzymać te ostatnie zagrożenie.

Coldhaven spacerował wzdłuż szeregu techników. Towarzyszyła mu jedna z podwładnych Lighthill, młoda kapral. Generał słuchał uważnie każdego słowa Rhapsy Lighthill, upewniając się jednocześnie, czy jego technicy wykorzystują wszystkie nowe dane spływające do ich stanowisk. Belga odsunęła się na bok. I tak nie mogła im w niczym pomóc. Victory Lighthill była zatopiona w jakiejś dziwnej rozmowie z obcymi, po każdej kwestii robiła długą, kilkunastosekundową przerwę, podczas której konsultowała się ze swoim bratem i Coldhavenem. Gdy wreszcie umilkła na chwilę czekając na odpowiedź obcych, uśmiechnęła się nieśmiało do Belgi.

Загрузка...