Prolog

Poszukiwania obejmowały obszar ponad stu lat świetlnych i trwały już osiem wieków. Zawsze była to tajna misja, o której nie wiedziała nawet część spośród jej uczestników. Początkowo były to tylko zaszyfrowane wiadomości ukryte w transmisjach radiowych. Mijały dziesięciolecia i wieki. Pojawiały się różne wskazówki, rozmowy ze współpasażerami Mężczyzny, co najmniej kilka sprzecznych hipotez: Mężczyzna był teraz sam i oddalał się coraz bardziej od pościgu; Mężczyzna umarł, nim jeszcze pościg się rozpoczął; Mężczyzna miał flotę wojenną i szykował się do ataku.

Z czasem niektóre hipotezy nabierały prawdopodobieństwa. Dowody były na tyle solidne, że kilka statków zmieniło trasę i poświęciło dziesiątki lat, by zgromadzić więcej danych. Opóźnienia i zmiany w harmonogramie przyniosły ogromne straty, poniosło je kilka spośród największych Rodzin kupieckich, które były na tyle bogate i jednocześnie tak zaangażowane w ten projekt, że machnęły na nie ręką. Tymczasem obszar poszukiwań coraz bardziej się zawężał; Mężczyzna podróżował samotnie, zmieniając od czasu do czasu tożsamość, przenosząc się ze statku na statek i zawsze poruszając się w tym samym kierunku, do tego zakątka Ludzkiej Przestrzeni. Poszukiwania obejmowały już tylko pięćdziesiąt lat świetlnych, potem dwadzieścia, wreszcie pół tuzina układów gwiazdowych.

Wreszcie pościg dotarł do małego świata na obrzeżach Ludzkiej Przestrzeni. Teraz Sammy mógł zaangażować do poszukiwań całą flotę. Załoga, a nawet większość właścicieli, nie znała prawdziwego celu misji, lecz Sammy miał szansę zakończyć wreszcie poszukiwania.

Sammy osobiście wylądował na powierzchni Trilandu. Właściwie kapitan floty nie powinien zajmować się szczegółowymi zadaniami, ale tym razem miało to sens; Sammy był jedynym człowiekiem w całej flocie, który znał Mężczyznę osobiście. A biorąc pod uwagę popularność jego floty w tym świecie, mógł poradzić sobie szybko z wszelkimi biurokratycznymi bzdurami. Były to dobre powody… ale Sammy i bez nich pofatygowałby się na planetę. Czekałem tak długo i za chwilę wreszcie go będę miał.

— Dlaczego miałbym kogoś dla was szukać? Nie jestem waszą matką! — Niski, drobny mężczyzna wycofał się w głąb swego biura. Drzwi za jego plecami uchyliły się lekko, a Sammy dojrzał w wąskiej szparze twarz dziecka spoglądającego na nich ze strachem. Mężczyzna stanowczo zatrzasnął drzwi. Potem spojrzał gniewnie na funkcjonariuszy Departamentu Leśnictwa, którzy weszli do budynku przed Sammym. — Powtarzam wam raz jeszcze; pracuję wyłącznie w sieci. Jeśli nie znaleźliście tam tego, co was interesuje, to ja nie mogę wam pomóc.

— Przepraszam. — Sammy poklepał najbliższego policjanta po ramieniu. — Przepraszam. — Powoli przesuwał się przez szeregi swej ochrony.

Właściciel widział, że ktoś wysoki zmierza w jego stronę. Sięgnął do swego biurka. Boże. Jeśli rozrzuci swoje bazy danych po sieci, nic z niego nie wyciągną.

Lecz niski mężczyzna zastygł nagle w bezruchu i wpatrywał się ze zdumieniem w twarz Sammy’ego.

— Admirał?

— Um… kapitan floty, jeśli pan pozwoli.

— Tak, tak! Codziennie oglądamy pana w wiadomościach. Proszę, proszę usiąść! To pan jest zainteresowany tą sprawą?

Zmiana w zachowaniu właściciela przypominała otwieranie się kwiatu ku słońcu. Najwyraźniej Queng Ho byli równie popularni wśród mieszkańców miast jak w Departamencie Leśnictwa. Po kilku sekundach właściciel — „prywatny detektyw”, jak sam siebie nazywał — uruchomił programy poszukiwawcze.

— …Hmm. Nie ma pan nazwiska ani dobrego rysopisu, tylko prawdo podobną datę przybycia. Dobra… Leśnicy twierdzą, że ten człowiek mu siał stać się kimś, kto się nazywa Bidwel Ducanh. — Zerknął kątem oka na milczących funkcjonariuszy i uśmiechnął się. — Opanowali do perfekcji umiejętność wyciągania bzdurnych wniosków z niewystarczających danych. W tym wypadku jednak… — Dokonał jakiejś operacji w programie szukającym. — Bidwel Ducanh. Tak, teraz przypominam sobie tego faceta.

Jakieś sześćdziesiąt czy sto lat temu był dość popularną postacią. — Człowiek znikąd, o umiarkowanych zasobach pieniężnych i niezwykłym talencie do reklamowania własnej osoby. W ciągu trzydziestu lat zdobył po parcie kilku największych korporacji, a nawet przychylność Departamentu Leśnictwa. — Ducanh twierdził, że jest obywatelem miasta, ale wcale nie walczył o wolność. Chciał wydać pieniądze na jakiś szalony, długoterminowy projekt. Co to było? Chciał… — Prywatny detektyw podniósł wzrok znad swych danych, by spojrzeć ze zdumieniem na Sammy’ego. — Chciał sfinansować wyprawę do gwiazdy OnOff!

Sammy skinął tylko głową.

— Do diabła! Gdyby mu się udało, okręty Trilandu znajdowałyby się już w połowie drogi. — Detektyw milczał przez chwilę, jakby rozmyślając o utraconej szansie. Potem ponownie skupił się na danych. — I wie pan, że prawie mu się udało. Taki mały świat jak nasz zbankrutowałby, gdyby chciał zorganizować podobną ekspedycję na własną rękę. Ale sześćdziesiąt lat temu Triland odwiedził pojedynczy okręt Queng Ho. Oczywiście nie zamierzali zmieniać trasy, ale niektórzy zwolennicy projektu Ducanha mieli nadzieję, że jakoś im pomogą. Tyle że Ducanh nie chciał mieć nic wspólnego z tym pomysłem, nie chciał nawet rozmawiać z Queng Ho. Po tym wydarzeniu dla wielu ludzi Bidwel Ducanh stał się niewiarygodny… I w końcu Triland o nim zapomniał.

Wszystkie te fakty zapisane były w bazach danych Departamentu Leśnictwa.

— Tak. — Sammy skinął głową. — Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie obecnie przebywa ten człowiek. — Do układu słonecznego Trilandu od sześćdziesięciu lat nie zawitał żaden okręt międzygwiezdny. On jest tutaj!

— Ach, więc przypuszcza pan, że on może mieć jakieś dodatkowe informacje, coś dla was użytecznego nawet po tym, co działo się przez ostatnie cztery lata?

Sammy pohamował wybuch gniewu. Po tylu stuleciach oczekiwania zdobędzie się przecież jeszcze na odrobinę cierpliwości.

— Tak — odparł, starając się zachować życzliwy ton. — Warto sprawdzić wszystkie ewentualności, nie uważa pan?

— Jasne. Dobrze pan trafił. Znam miasto na wylot, docieram do miejsc, których ci z leśnictwa nigdy nie sprawdzają. Naprawdę chcę panu pomóc. — Czekał na wyniki działania programu wyszukującego, nie był to więc całkiem zmarnowany czas. — Te obce sygnały radiowe zmienią nasz świat, a ja chciałbym, żeby moje dzieci… — Detektyw zamilkł nagle i zmarszczył brwi. — Ha! Niestety, spóźnił się pan, kapitanie. Ten Bidwel nie żyje już od dziesięciu lat.

Sammy nic nie powiedział, ale wyraz życzliwości musiał opuścić jego twarz; właściciel wzdrygnął się, gdy podniósł nań wzrok.

— Przeprzepraszam. Może zostawił jakieś dokumenty, testament.

To niemożliwe. Nie teraz, kiedy jestem tak blisko. Była to jednak ewentualność, którą Sammy zawsze brał pod uwagę, rzecz powszechna we wszechświecie krótkich żywotów i międzygwiezdnych odległości.

— Interesują nas wszelkie dane, jakie zostawił po sobie ten człowiek

— oświadczył głucho. Przynajmniej sprawa została wreszcie definitywnie zakończona — tak zapewne będzie brzmiała konkluzja pracy jakiegoś przemądrzałego analityka.

Detektyw mruczał coś do swych urządzeń i stukał w klawiaturę. Policjanci z Departamentu Leśnictwa przyznawali z niechęcią, że jest jednym z najlepszych specjalistów w mieście, zakonspirowanym w tak wielu miejscach, że nie mogli ukrócić jego działalności, po prostu konfiskując mu sprzęt. Naprawdę starał się być pomocny… — Być może został testament, kapitanie floty, ale nie ma go w sieci Grandville.

— Więc jest może w sieci jakiegoś innego miasta? — Fakt, że Departament Leśnictwa podzielił miejską sieć, nie wróżył dobrze przyszłości Trilandu.

— Niezupełnie… Widzi pan, Ducanh umarł w jednym z hospicjów zakonu świętego Xupere, w Lowcinder. Wygląda na to, że mnisi przejęli wszystko, co po nim zostało. Jestem pewien, że oddadzą to w zamian za jakąś przyzwoitą darowiznę. — Spojrzał ponownie na policjantów, a jego twarz sposępniała. Może rozpoznał najstarszego, komisarza Służb Bezpieczeństwa Miejskiego. Bez wątpienia policjanci mogli odebrać mnichom wszystko, nie pytając przy tym o zgodę ani nie dając nic w zamian.

Sammy wstał i podziękował prywatnemu detektywowi; jego słowa nawet jemu samemu wydawały się sztuczne i drętwe. Kiedy ruszył ponownie w stronę wyjścia i oczekującej nań eskorty, detektyw wyszedł szybko zza biurka i pobiegł za nim. Sammy uświadomił sobie z zakłopotaniem, że wcale mu nie zapłacił. Zatrzymał się i odwrócił, czując nagły przypływ sympatii dla tego małego człowieczka. Podziwiał kogoś, kto gotów był domagać się zapłaty w obecności nieprzyjaznych (funkcjonariuszy.

— Proszę — zaczął mówić Sammy — to wszystko, co mogę… — Lecz detektyw uniósł ręce.

— Nie, to niepotrzebne. Chciałbym jednak prosić pana o pewną przysługę. Widzi pan, mam dużą rodzinę, niesamowicie bystre dzieciaki. Ta ekspedycja nie opuści Trilandu jeszcze przez jakieś pięć, dziesięć lat, tak?

Czy mógłby pan dopilnować, by wszystkie moje dzieci, albo chociaż jedno z nich…?

Sammy przechylił lekko głowę. Nic, co wiązało się z pomyślnym zakończeniem ekspedycji, nie mogło być przedmiotem targów.

— Przykro mi — odparł najłagodniej, jak potrafił. — Pańskie dzieci będą musiały konkurować z wszystkimi innymi. Powinny uczyć się wytrwale, skupiać się na tych specjalizacjach, które wymienimy w komunikacie. Na pewno wtedy będą miały duże szanse.

— Tak, kapitanie! Właśnie o to chciałem pana prosić. Czy zechciałby pan dopilnować… — przełknął ciężko i wbił spojrzenie w twarz Sammy’ego, ignorując pozostałych — …dopilnować, by pozwolono im studiować w college’u?

— Oczywiście. — Wprowadzenie drobnych zmian do regulaminu egzaminów wstępnych na studia nie stanowiło dlań żadnego problemu. Dopiero po chwili uświadomił sobie, o czym naprawdę mówi detektyw. — Jasne, zajmę się tym.

— Dziękuję, dziękuję panu! — Wcisnął swą wizytówkę w dłoń Sammy’ego. — To moje nazwisko i dane. Będę nad tym czuwał. Proszę pamiętać.

— Tak, panie… Bonsol. Będę pamiętał. — To była klasyczna transakcja Queng Ho.

Ślizgacz Departamentu Leśnictwa wznosił się coraz wyżej. Grandville liczyło zaledwie pół miliona mieszkańców, lecz stłoczonych na niewielkim obszarze zabudowanym ciasno tandetnymi, zaniedbanymi blokami, nad którymi wisiało gorące, lśniące od wilgoci powietrze. Lasy Pierwszych Osadników, dziewicza dzika głusza, ciągnęły się dokoła na przestrzeni tysięcy kilometrów.

Wzbili się wysoko w czyste powietrze o kolorze indygo i ruszyli na południe. Sammy ignorował siedzącego obok szefa Służb Bezpieczeństwa Miejskiego Trilandu; w tej chwili nie miał ochoty ani potrzeby silić się na uprzejmość. Połączył się ze swym zastępcą na stanowisku kapitana floty.

Przed jego oczami przewinął się autoraport Kiry Lisolet. Sum Dotran wyraził zgodę na zmianę harmonogramu; cała flota poleci na gwiazdę OnOff.

— Sammy! — w autoraport wdarł się żywy głos Kiry. — Jak ci poszło? — Prócz niego tylko Kira Lisolet w całej flocie znała prawdziwy cel tej misji, poszukiwanie Mężczyzny.

— Ja… — Straciliśmy go, Kiro. Te słowa jednak nie mogły przejść mu przez gardło. — Zobacz sama, Kiro. Ostatnie dwa tysiące sekund moich poszukiwań. Wracam teraz do Lowcinder… muszę zamknąć ostatni rozdział.

Chwila ciszy. Kira szybko zapoznała się z nowym materiałem. Słyszał, jak przeklina pod nosem.

— No dobra… ale sprawdź to dobrze, Sammy. Już kilka razy byliśmy niemal pewni, że go straciliśmy.

— Nigdy tak, jak teraz, Kiro.

— Powiedziałam, dobrze się upewnij. — W jej głosie zabrzmiała stanowcza nuta. Spora część floty należała do rodziny Kiry. Ona sama była właścicielką jednego ze statków. Właściwie była jedyną właścicielką, która brała czynny udział w misji. Zazwyczaj nie stanowiło to problemu. Kira Pen Lisolet w prawie wszystkich kwestiach wykazywała zdrowy rozsądek i zrozumienie. Ale ta sprawa była wyjątkowa.

— Upewnię się, Kiro. Wiesz o tym. — Sammy przypomniał sobie nagle o obecności szefa SBM Trilandu u jego boku i o sprawie, którą przypadkiem odkrył przed kilkoma minutami. — A co słychać u was?

Odpowiedziała lekkim, jakby przepraszającym tonem:

— Wszystko w porządku. Dogadałam się ze stoczniami. Umowy z księżycami przemysłowymi i kopalniami na asteroidach są już gotowe. Realizujemy dalej szczegółowy plan. Nadal uważam, że możemy skompletować załogę i przygotować się do ekspedycji w ciągu trzystu Msekund. Wiesz, że Triland chciałby wyciągnąć od nas jak najwięcej. — Słyszał wesołość w jej głosie. Ich rozmowa była zaszyfrowana, wiedział jednak, że nie są całkowicie bezpieczni. Triland był ich klientem, a wkrótce miał stać się partnerem misji, ale jego włodarze z pewnością chcieli wiedzieć, na czym stoją.

— Doskonale. Dodaj coś do listy, jeśli jeszcze tam tego nie ma; „Ponieważ chcemy, by nasza załoga składała się z najlepszych specjalistów, żądamy, by programy uniwersyteckie Departamentu Leśnictwa otwarte były dla wszystkich, którzy zdadzą nasze testy, a nie tylko dla potomków Pierwszych Osadników”.

— Oczywiście… — Po sekundzie dotarł do niej cały sens tej informacji. — Boże, jak mogliśmy przeoczyć coś takiego? Przeoczyliśmy, bo nie potrafimy zrozumieć, jak wielka jest głupota niektórych spośród naszych partnerów.

Tysiąc sekund później schodzili do lądowania nad Lowcinder. Miejsce to znajdowało się prawie na trzydziestym stopniu południowej szerokości geograficznej. Martwe, zamarznięte pustkowie, które ciągnęło się wokół miasta, wyglądało jak zdjęcia nietkniętego ludzką stopą Trilandu równikowego sprzed pięciuset lat, nim jeszcze Pierwsi Osadnicy zaczęli wypełniać atmosferę gazami cieplarnianymi i tworzyć skomplikowaną strukturę sztucznej ekologii.

Lowcinder znajdował się obok środka czarnej plamy, produktu stuleci

„nukleonicznie czystych” paliw rakietowych. Był to największy port kosmiczny na Trilandzie, lecz miasto wyglądało równie posępnie i biednie jak wszystkie pozostałe osady na planecie.

Ślizgacz zwolnił i sunął teraz powoli nad zabudowaniami, opuszczając się jednocześnie ku ziemi. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a w mieście panował półmrok. Z każdym kilometrem ulice stawały się coraz węższe. Standardowe bloki mieszkalne ustępowały miejsca wielkim sześcianom, które niegdyś były zapewne zwykłymi kontenerami używanymi na statkach transportowych. Sammy przyglądał się temu ze smutkiem.

Pierwsi Osadnicy pracowali przez wieki, by stworzyć piękny świat, teraz ten świat wymykał im się spod kontroli. Problem ten pojawiał się niemal na wszystkich planetach, które poddawano terraformacji. Istniało co najmniej pięć stosunkowo bezbolesnych metod na to, by osiągnąć w takiej sytuacji ostateczny sukces. Jeśli jednak Pierwsi Osadnicy i ich Departament Leśnictwa nie chcieli zastosować żadnej z nich… cóż, być może po powrocie floty nie zastaną tu już żadnej cywilizacji. W najbliższym czasie musi odbyć poważną rozmowę z przedstawicielami klasy rządzącej.

Powrócił myślami do teraźniejszości, kiedy ślizgacz wylądował wśród ponurych kanciastych budynków. Sammy i jego towarzysze z Departamentu szli przez na wpół zamarzniętą breję. Przemieszane bezładnie ubrania — dary? — leżały w pudłach na stopniach budynku, do którego się zbliżali.

Policjanci obeszli je szerokim łukiem. Potem wspięli się na schody i wkroczyli do środka.

Zarządca hospicjum nazywał siebie Bratem Pieśni i wyglądał tak, jakby bliski był już śmierci.

— Bidwel Ducanh? — Uciekł spojrzeniem od twarzy Sammy’ego. Brat Pieśni najwyraźniej go nie rozpoznawał, z pewnością znał jednak ludzi z Departamentu Leśnictwa. — Bidwel Ducanh umarł dziesięć lat temu.

Kłamał. Kłamał.

Sammy wziął głęboki oddech i rozejrzał się po obskurnym pokoju.

Nagle poczuł się tak groźny i niebezpieczny, jak przedstawiali go niektórzy plotkarze z floty. Boże, wybacz mi, ale zrobię wszystko, żeby wyciągnąćprawdę z tego człowieka. Spojrzał ponownie na Brata Pieśni i zdobył się na przyjazny uśmiech. Chyba nie wyszło mu to najlepiej; starzec cofnął się o krok.

— Hospicjum to miejsce dla umierających ludzi, tak, Bracie Pieśni?

— To miejsce dla wszystkich, którzy chcą dożyć swych dni. Wykorzystujemy wszelkie fundusze, jakimi obdarowują nas ludzie, by pomóc tym, którzy do nas przychodzą. — W trudnej sytuacji Trilandu prymitywna filozofia Brata Pieśni nabierała straszliwego sensu. Pomagał najbiedniejszym i najbardziej schorowanym, jak tylko mógł.

Sammy uniósł rękę.

— Każde z hospicjów waszego zakonu otrzyma stuletni budżet… jeśli zaprowadzisz mnie do Bidwela Ducanha.

— Ja… — Brat Pieśni zrobił kolejny krok do tyłu i usiadł ciężko. Wiedział, że Sammy rzeczywiście może dotrzymać tej obietnicy. Może… Potem jednak starzec podniósł nań wzrok, w którym krył się desperacki upór. — Nie.

Bidwel Ducanh umarł dziesięć lat temu.

Sammy przeszedł przez pokój, oparł dłonie na poręczach krzesła, na którym siedział Brat Pieśni, i zajrzał mu z bliska w oczy.

— Zna pan tych ludzi, których przyprowadziłem tu ze sobą. Chyba nie wątpi pan, że wystarczy jedno moje słowo, by zniszczyli to miejsce, rozdarli je na kawałeczki? Rozumie pan też chyba, że jeśli nie znajdziemy tu człowieka, którego poszukuję, to samo stanie się ze wszystkimi hospicja mi waszego zakonu na całej planecie?

Brat Pieśni najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział dobrze, na co stać Departament Leśnictwa. Przez moment jednak Sammy obawiał się, że mimo to zakonnik nie ustąpi. A wtedy zrobię to, co muszę zrobić.

Nagle starzec jakby skulił się w sobie i zapłakał cicho.

Sammy odstąpił od jego krzesła. Minęło kilkadziesiąt sekund. Wreszcie starzec przestał płakać i podniósł się z krzesła. Nie spojrzał na Sammy’ego ani nie wykonał żadnego gestu; po prostu wyszedł z pokoju.

Sammy wraz z towarzyszami ruszył jego śladem. Przeszli gęsiego przez długi korytarz. Była to przygnębiająca, ponura wędrówka, lecz nie ze względu na słabe oświetlenie, pokryte plamami wilgoci ściany i sufit czy brudną podłogę. Wzdłuż korytarza siedzieli ludzie na kanapach lub wózkach inwalidzkich. Siedzieli i wpatrywali się w… pustkę. Najpierw Sammy pomyślał, że mają na głowach wyświetlacze okularowe, że patrzą na jakieś odległe obrazy, może znajdują się w tej samej wirtualnej rzeczywistości.

Niektórzy rozmawiali przecież głośno, inni gestykulowali z ożywieniem.

Potem zauważył, że znaki na ścianach są tam namalowane. Wilgotne, obłażące z farby powierzchnie stanowiły jedyną rzeczywistość dostępną ich zmysłom. A starzy ludzie siedzący w korytarzu mieli pozbawione wyrazu oczy.

Sammy szedł tuż za Bratem Pieśni. Mnich mamrotał coś do siebie, ale jego słowa miały przynajmniej jakiś sens. Mówił o Mężczyźnie:

— Bidwel Ducanh nie był miłym człowiekiem. Nie wydawał się sympatyczny, nawet na początku… szczególnie na początku. Mówił, że kiedyś był bogaty, ale niczego nam nie dał. Przez pierwsze trzydzieści lat, kiedy byłem młody, pracował najciężej z nas wszystkich. Nie istniały dla niego zbyt wymagające, za brudne zajęcia. Ale o wszystkich mówił źle. Szydził ze wszystkich. Czuwał z pacjentem przez ostatnią noc jego życia, a potem z niego kpił. — Brat Pieśni mówił w czasie przeszłym, lecz po kilku sekundach Sammy zrozumiał, że wcale nie próbuje go o niczym przekonywać.

Brat Pieśni nie mówił nawet do siebie. Wyglądało to raczej tak, jakby od mawiał modlitwę pożegnalną dla kogoś, kto bliski jest śmierci. — A potem, w miarę upływu lat, mógł pomagać coraz mniej, jak my wszyscy. Mówił o swoich wrogach, że na pewno go zabiją, gdy tylko go odnajdą. Śmiał się, kiedy obiecywaliśmy, że go ukryjemy. W końcu ostała się tylko jego podłość, a i tej nie mógł dać upustu słowami.

Brat Pieśni zatrzymał się przed wielkimi drzwiami. Duży, kwiecisty napis ponad nimi głosił: „Pokój słoneczny”.

— Ducanh to ten, który ogląda zachód słońca. — Mnich jednak nie otwierał drzwi. Stał nieruchomo ze zwieszoną głową, jakby chciał odwlec nieuniknione.

Sammy zaczął go okrążać, potem zatrzymał się na moment i powiedział:

— Co do pieniędzy, o których wspomniałem; zostaną przelane na konto waszego zakonu.

Starzec nie podniósł głowy. Splunął na kurtkę Sammy’ego i ruszył w drogę powrotną, przepychając się między policjantami.

Sammy odwrócił się i pociągnął za mechaniczny zatrzask.

— Kapitanie? — To był komisarz SBM. Zbliżył się do Sammy’ego i prze mówił cicho. — Nie chcieliśmy podejmować się tego zadania. Powinni by li robić to wasi ludzie.

Co takiego?

— Zgadzam się z panem, komisarzu. Więc dlaczego nie pozwoliliście ich tutaj sprowadzić?

— To nie była moja decyzja. Widocznie uznali, że policjanci będą bardziej dyskretni. — Komisarz odwrócił wzrok. — Proszę posłuchać, kapitanie.

Wiem, że Queng Ho nie zapominają łatwo o urazach.

Sammy skinął głową, choć prawda ta odnosiła się raczej do całych cywilizacji niż konkretnych osób. Komisarz spojrzał mu wreszcie prosto w oczy.

— Dobrze. Zatem współpracowaliśmy z panem. Zadbaliśmy o to, by żadna wzmianka o poszukiwaniach nie dotarła do uszu pańskiego… celu.

Ale nie będziemy się nim zajmować. Odwrócimy głowy; nie będziemy pana powstrzymywać. Ale ja go nie tknę.

— Ach… — Sammy próbował wyobrazić sobie, jakie miejsce w moralnym panteonie zajmowałby ten człowiek. — Cóż, komisarzu, nie proszę was o nic ponadto, byście nie wchodzili mi w drogę. Sam doskonale sobie poradzę.

Policjant skinął szybko głową. Odstąpił o krok i nie ruszył się z miejsca, gdy Sammy otworzył drzwi do „Pokoju słonecznego”.

Powietrze było tutaj chłodne i zatęchłe, tylko odrobinę lepsze od wilgotnej, kwaśnej atmosfery korytarza. Sammy szedł w dół ciemnej klatki schodowej. Kiedyś znajdowało się tu wyjście na poziom ulicy. Teraz okryto je plastikowymi arkuszami, tworząc coś w rodzaju patio.

A jeśli on jest taki sam jak ci nieszczęśnicy z korytarza? Ta myśl przypomniała mu o ludziach, którym medycyna nie mogła już pomóc. Albo o ofiarach szalonych eksperymentów. Ich umysły umierały po kawałku. Był to scenariusz, nad którym nigdy się poważnie nie zastanawiał, teraz jednak…

Dotarł do podnóża schodów. Zza rogu wylewało się słabe światło dnia.

Sammy otarł usta wierzchem dłoni i przez długą chwilę stał w bezruchu.

Zrób to. Ruszył wreszcie z miejsca i wszedł do wielkiej sali. Wyglądała jak część parkingu, ale przykrywały ją tafle półprzezroczystego plastiku. Nie było tu żadnego ogrzewania, zimne podmuchy wiatru wciskały się do środka przez szpary między arkuszami. Kilka postaci okutanych w grube warstwy ubrań siedziało na krzesłach porozstawianych w różnych punktach placu. Nie patrzyły na jakiś konkretny punkt; kilka osób wpatrywało się w szary kamień zewnętrznej ściany.

Sammy prawie tego nie zauważał. W odległym kącie pokoju przez szparę lub przeszklony fragment dachu wpadała do wnętrza smuga światła słonecznego. Ktoś siedział dokładnie pośrodku owej jasnej plamy.

Sammy szedł powoli przez pokój, ani na moment nie odrywając spojrzenia od samotnej postaci otoczonej złotym i czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Jej twarz przypominała twarze członków wysoko postawionych rodzin Queng Ho, lecz nie to oblicze pamiętał Sammy. Nieważne, Mężczyzna z pewnością dawno już zmienił swój wygląd. Poza tym Sammy miał w kieszeni licznik DNA i kopię prawdziwego kodu DNA Mężczyzny.

Siedział zawinięty w koc, na głowie miał grubą włóczkową czapkę.

Nie poruszał się, ale obserwował coś z uwagą, obserwował zachód słońca.

To on. To przekonanie nie było poparte żadną racjonalną myślą, ale w zasadzie miał pewność. Może niekompletny, ale to on.

Sammy przysunął sobie wolne krzesło i usiadł naprzeciwko postaci w smudze światła. Minęło sto sekund. Dwieście. Dopalały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Spojrzenie Mężczyzny było pozbawione wyrazu, zareagował jednak na chłód dotykający jego twarzy. Poruszył głową, jakby czegoś szukał, i zauważył wreszcie swego gościa. Sammy odwrócił lekko głowę, tak by resztki światła padały na jego twarz. W oczach Mężczyzny pojawił się jakiś błysk, zdumienie, wspomnienie wypływające z głębin pamięci. Nagle mężczyzna uniósł ręce z zakrzywionymi palcami, jakby chciał rzucić się na’ Sammy’ego i wydrapać mu oczy.

-Ty!

— Tak, to ja. — Poszukiwania ośmiu stuleci dobiegły końca.

Mężczyzna poruszył się niespokojnie na swym wózku, poprawił koce.

Milczał przez kilka sekund, wreszcie przemówił urywanym głosem.

— Wiedziałem, że wasz… wasz rodzaj będzie mnie nadal szukał. Finansowałem ten przeklęty kult Xupere, ale zawsze wiedziałem… że to może nie wystarczyć. — Znów poprawił się w wózku. Jego oczy płonęły dziwnym blaskiem, którego Sammy nie widział tam przed laty. — Nie mów mi. Każda Rodzina dołożyła się po trosze. Może w załodze każdego statku Queng Ho jest ktoś, kto mnie szuka.

Nie miał pojęcia o rozmiarach poszukiwań, które wreszcie osiągnęły swój cel.

— Nie chcemy zrobić panu krzywdy.

Mężczyzna roześmiał się chrapliwie. Nie spierał się z nim, ale wyraźnie mu nie wierzył.

— Mam pecha, że akurat ciebie wysłali na Triland. Jesteś dość sprytny, żeby mnie znaleźć. Powinni byli bardziej cię docenić, Sammy. Powinieneś zostać kapitanem floty albo kimś jeszcze ważniejszym, a nie chłopcem na posyłki. — Poprawił się ponownie, sięgnął dłonią w dół, jakby chciał podrapać się po pośladku. Co to było? Hemoroidy? Rak? Boże, na pewnosiedzi na pistolecie. Był gotowy na spotkanie przez wszystkie te lata, a terazschował broń między kocami.

Sammy pochylił się do przodu. Mężczyzna próbował uśpić jego czujność. No i dobrze. Być może tylko w ten sposób można z nim rozmawiać.

— W końcu dopisało nam szczęście. Osobiście przypuszczałem, że może się pan tutaj ukrywać ze względu na gwiazdę OnOff.

Dłoń gmerająca w kocu znieruchomiała na moment. Na twarzy starca pojawił się kpiący uśmiech.

— To tylko pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, Sammy. Najbliższa Ludzkiej Przestrzeni zagadka astrofizyczna. A te niemoty z Queng Ho nigdy nie próbowały jej odwiedzić. Twój rodzaj potrafi myśleć tylko o świętym zysku. — Machnął z rezygnacją prawą ręką, podczas gdy lewa wsunęła się głębiej pod koc. — Ale cała ludzkość nie jest wcale lepsza. Osiem tysięcy lat obserwacji teleskopowych i dwa sfuszerowane przeloty, to wszystko, na co ich było stać… Myślałem, że kiedy będę już tak blisko, uda mi się zorganizować wyprawę załogową. Może znalazłbym tam coś, dokonał jakiegoś przełomowego odkrycia. A potem, po powrocie… — Znów ten dziwny blask w jego oczach. Śnił swój nieprawdopodobny sen tak długo, że ten nim owładnął. Sammy zrozumiał, że Mężczyzna nie jest fragmentem starego siebie. Jest po prostu szalony.

Lecz długi względem szaleńca nadal pozostają długami.

Sammy pochylił się jeszcze niżej.

— Mógł pan tego dokonać. Wiem, że w chwili gdy Bidwel Ducanh znajdował się u szczytu wpływów, pojawił się tutaj statek kosmiczny.

— To byli Queng Ho. Pieprzyć Queng Ho! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. — Jego lewa ręka już się nie poruszała. Najwyraźniej odnalazł wreszcie swoją broń.

Sammy sięgnął do przodu i dotknął lekko koca, który skrywał lewą dłoń Mężczyzny. Nie było to ostrzeżenie czy też próba powstrzymania szaleńca, lecz prośba o odrobinę cierpliwości.

— Pham. Są powody, by polecieć teraz na gwiazdę OnOff. Powody, które przemawiają nawet do Queng Ho.

— Co? — Sammy nie wiedział, czy był to dotyk, jego słowa, czy też imię, którego nikt nie wypowiadał od tak dawna — coś jednak przyciągnęło na chwilę uwagę starca.

— Trzy lata temu, kiedy lecieliśmy właśnie w tę stronę, Triland odebrał sygnały pochodzące z okolic gwiazdy OnOff. Przypominało to sygnały radia iskrowego, czegoś, co mogłaby wynaleźć cywilizacja, która całkowicie utraciła swą technologiczną historię. Przeprowadziliśmy własne badania i analizy. Transmisje przypominają wiadomości nadawane alfabetem Morse^, tyle że człowiek nie potrafiłby utrzymać takiego rytmu.

Starzec otworzył usta i zamknął je po chwili, nie wypowiedziawszy ani słowa.

— Niemożliwe — powiedział wreszcie słabo.

Sammy czuł, że się uśmiecha.

— W pańskich ustach to słowo brzmi wyjątkowo dziwnie.

Znów chwila milczenia. Mężczyzna opuścił głowę.

— Główna wygrana. Zabrakło mi ledwie sześćdziesięciu lat. A wy, ścigając mnie do tego miejsca… wy zgarniecie teraz wszystko. — Nadal skrywał dłoń pod kocem, ale przygarbił się nagle przybity wizją własnej porażki.

— Kilku z nas… więcej niż kilku… szukało pana. Ukrył się pan bardzo dobrze, a my mieliśmy mnóstwo powodów, by utrzymywać te poszukiwania w tajemnicy. Nigdy jednak nie mieliśmy złych zamiarów. Chcieliśmy pana odnaleźć, by… — Naprawić krzywdy? Prosić o wybaczenie? Sammy nie mógł znaleźć właściwych słów, zresztą nie byłyby one do końca prawdziwe.

W końcu Mężczyzna nie miał racji. Lepiej więc mówić o teraźniejszości.

— Czulibyśmy się zaszczyceni, gdyby zechciał pan polecieć z nami na gwiazdę OnOff.

— Nigdy. Nie jestem Queng Ho.

Sammy do samego końca starał się zgromadzić jak najwięcej okrętów.

I właśnie teraz… Cóż, warto było spróbować.

— Nie przyleciałem na Triland sam. Mam flotę.

Mężczyzna uniósł lekko głowę.

— Flotę? — Ciekawość, jeden z najstarszych odruchów, jeszcze nie całkiem w nim obumarła.

— Krążą na niskiej orbicie, ale właśnie teraz powinny być widoczne z Lowcinder. Zechce pan popatrzeć?

Starzec wzruszył tylko ramionami, lecz obie dłonie trzymał już przed sobą, złożone na kolanach.

— Pozwoli pan, że się tym zajmę.

Kilka metrów dalej w plastikowej tafli wycięte były drzwi. Sammy wstał, podszedł do wózka i zaczął go pchać przed sobą. Starzec nie protestował.

Na zewnątrz było zimno, prawdopodobnie poniżej zera. Nad dachami budynków wisiały jeszcze kolory zachodu słońca, lecz jedyne świadectwo ciepła dnia stanowiła lodowata breja chlupocząca pod jego stopami. Pchał wózek przez parking, do miejsca, z którego mogliby widzieć zachodnią część nieba. Starzec rozglądał się dokoła. Ciekawe, kiedy ostatnio przebywał na zewnątrz.

— Nie przyszło wam do głowy, Sammy, że na tym przyjęciu mogą pojawić się jeszcze inni goście?

— Słucham? — Na parkingu nie było nikogo prócz nich.

— Istnieje ludzka kolonia położona bliżej gwiazdy OnOff niż my.

Ach, na tym przyjęciu.

Tak. Podsłuchujemy ich i zbieramy dane. — Trzy piękne światy w potrójnym układzie gwiezdnym, które zaledwie przed kilkoma wiekami wyszły z epoki barbarzyństwa. — Nazywają siebie Emergentami. Nigdy jeszcze ich nie odwiedzaliśmy. Przypuszczamy, że panuje tam jakiś rodzaj tyranii. Są zaawansowani technologicznie, ale bardzo zamknięci, zapatrzeni w siebie.

Starzec parsknął z lekceważeniem.

— Nie obchodzi mnie, jak dalece są zapatrzeni w siebie. To jest coś, co mogłoby… zbudzić umarłych. Weźcie broń, rakiety i głowice atomowe, Sammy. Dużo, dużo głowic.

— Tak.

Sammy ustawił wózek na skraju parkingu. W wyświetlaczu widział swe okręty wspinające się powoli w górę nieba, zakryte jednak przed nieuzbrojonym okiem przez pobliskie budynki.

— Jeszcze czterysta sekund, a zobaczy je pan nad tamtym dachem. — Wyciągnął rękę w odpowiednim kierunku.

Starzec nie odpowiedział, ale patrzył w górę. Nad ich głowami odbywał się normalny ruch powietrzny. Wieczór był jeszcze dość jasny, lecz gołym okiem można już było dostrzec kilka satelitów. Maleńka czerwona kropka na zachodzie migotała z częstotliwością, która oznaczała, że jest to jedynie ikona w wyświetlaczu Sammy’ego, a nie widzialny obiekt. W ten sposób Sammy oznaczył sobie gwiazdę OnOff. Przez chwilę wpatrywał się w ten punkt. Nawet w nocy, z dala od świateł Lowcinder, OnOff nie byłaby widoczna. Lecz w małym teleskopie wyglądała jak zwykła gwiazda G…

jeszcze. Za kilka lat dostrzegą ją tylko układy teleskopowe. Kiedy przybędzie tam moja flota, będzie ciemna już od dwóch wieków… i niemal gotowado kolejnych narodzin.

Sammy przyklęknął na kolanie obok wózka, nie zważając na lodowato zimne błocko.

— Pozwoli pan, że opowiem panu o mojej flocie. — Mówił o tonażu, specyfice poszczególnych jednostek i o właścicielach… właściwie o większości właścicieli; kilku z nich wolał wymienić później, kiedy starzec nie będzie miał pod ręką broni. Przez cały czas obserwował też jego twarz.

Mężczyzna rozumiał wszystko, co do niego mówił, to było oczywiste. Złorzeczył cicho, monotonnie, kwitując każde z wymienianych przez Sammy’ego nazwisk nowym przekleństwem. Prócz ostatniego…

— Lisolet? To brzmi znajomo… jakby ze Strentmann.

— Tak jest. Mój zastępca pochodzi ze Strentmann.

— Ach… — Skinął głową. — To… to byli dobrzy ludzie.

Sammy uśmiechnął się do siebie. Okres przygotowawczy przed tą misją powinien trwać jakieś dziesięć lat. To dość czasu, by przywrócić Mężczyznę do normalnego stanu fizycznego. Powinno też wystarczyć, by złagodzić nieco objawy jego szaleństwa. Sammy poklepał oparcie wózka. Tymrazem cię nie opuścimy.

— Tam leci pierwszy z moich okrętów. — Sammy znów wyciągnął rękę.

Sekundę później nad dachem budynku pojawiła się jasna plamka. Sunęła powoli w górę nieboskłonu, oślepiająca wieczorna gwiazda. Minęło sześć sekund i ich oczom ukazał się drugi statek. Kolejne sześć sekund i następny. I następny. I następny. I następny. Potem przerwa i wreszcie jeden jaśniejszy od wszystkich pozostałych. Okręty Sammy’ego krążyły na niskiej orbicie, na wysokości czterech tysięcy kilometrów. Z takiej odległości wyglądały jak jasne punkty, maleńkie klejnoty rozstawione co pół stopnia na niewidzialnej linii przecinającej niebo. Nie różniły się niczym od okrętów transportowych zawieszonych na niskiej orbicie czy jakiejś budowy kosmicznej i nie robiły większego wrażenia na kimś, kto nie wie dział, z jak daleka przybyły te punkciki i jak daleko mogą podróżować.

Sammy słyszał, jak starzec wzdycha z podziwem. On wiedział.

Obaj patrzyli w milczeniu, jak siedem punktów przesuwa się po niebie. Wreszcie Sammy przerwał ciszę.

— Widzi pan ten najjaśniejszy, na końcu? — Najcenniejszy klejnot z kolekcji. — Nie zbudowano dotąd większego statku. To mój okręt flago wy… „Pham Nuwen”.

Загрузка...