CZĘŚĆ TRZECIA

WSPÓLNY LOS

PROLOG

Wykładowca obrzucił stażystów uważnym spojrzeniem. Był młody, sam nie tak dawno stał na ich miejscu i teraz rozpaczliwie brakowało mu poczucia solidności. W każdym razie, tak mu się wydawało.

– To nasze pierwsze zajęcia w terenie – oznajmił. Ręka odruchowo sięgnęła do nasady nosa; nie mógł pozbyć się nawyku ciągłego poprawiania okularów. I po co w ogóle wyleczył się z krótkowzroczności? Teraz okulary dodałyby mu powagi! – Andriej, powtórz zadanie.

Chudziutki kilkunastoletni chłopiec zrobił krok do przodu i łamiącym się głosem powiedział:

– Idziemy ulicą. Oglądamy przechodniów przez Zmrok. Informujemy pana, jeśli zobaczymy Ciemnych albo Jasnych. Ale przede wszystkim mamy zwracać uwagę na nieinicjowanych Innych.

– Co robimy, jeśli zauważamy nieinicjowanego?

– Nic – powiedział twardo chłopiec. – Informujemy pana i postępujemy adekwatnie do sytuacji. Inicjować Innego należy we właściwej chwili, wtedy, gdy będzie się skłaniał ku Światłu.

– Co robimy, gdy zauważymy niedozwolone działania Ciemnych?

– Nic – odparł z wyraźnym żalem chłopiec. – Informujemy pana, a potem kontaktujemy się z Patrolem.

– Znajdując się w bezpiecznej odległości – uzupełnił wykładowca. – A jeśli widzimy, że przestępstwo popełniają ludzie?

– Również nic – odrzekł ponuro chłopiec. – W ogóle nic nie robimy, tylko patrzymy!

Stażyści się uśmiechnęli. Prócz chłopca, w grupie było dwóch mężczyzn i młoda dziewczyna. Według oceny wykładowcy mogli osiągnąć piąty, może czwarty poziom. Ale chłopiec… chłopiec najprawdopodobniej dojdzie do drugiego, może nawet pierwszego; miał wspaniałe zadatki na maga bojowego.

– Dziękuję, Andriej. Bardzo dobrze przedstawiłeś nasze zadania. Wyłącznie przyglądamy się i obserwujemy. Uczymy się, rozumiecie? Do Zmroku nie wchodzić, zaklęć nie tworzyć. Nasze podstawowe zadanie: szukać potencjalnych Innych. I nie myślcie, że to takie proste. Czasem trzeba badać człowieka przez kilka minut, żeby dostrzec w nim potencjał Innego. Nie wiem, czy wiecie, że Antona Gorodeckiego znaleziono właśnie podczas takich zajęć. Sam Heser go znalazł. – Odczekał kilka sekund i zażartował: – Wprawdzie nie jestem Heserem, ale planuję dojść do Wyższego…

Wyższy poziom nie był wykładowcy sądzony, abstrahując od faktu, że w ogóle zostało mu jakieś pół godziny życia. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Wprawdzie w plątaninie linii prawdopodobieństwa znajdowała się tylko jedna, niepozorna nitka, prowadząca do śmierci, lecz właśnie w tej chwili dziesiątki okoliczności zbiegły się i cienka nitka napełniła się krwią. Niestety, wykładowca nie miała zwyczaju sprawdzać swojego przeznaczenia co godzina.

– Idziemy bulwarem Czyste Prudy – oznajmił. – Nic nie robimy, tylko patrzymy.

W odległości kilometra, w samym centrum, na Łubiance, pewien samochód utknął w korku. Kierowca, wyraźnie pochodzący z Kaukazu, rozłożył ręce i zerknął przepraszająco na pasażera. Ten w milczeniu podał kierowcy kilka banknotów i wysiadł z samochodu. Kierowca schował pieniądze do kieszeni, odprowadził pasażerem wzrokiem i skrzywił się. Co za nieprzyjemny typ!

Niby dobrze zapłacił, ale… Kierowca spojrzał na maleńką ikonę, przyklejoną do deski rozdzielczej starego żiguli, a potem na miedzianą blaszkę z surą z Koranu. W myślach podziękował muzułmańskiemu i chrześcijańskiemu Bogu za to, że podróż była taka krótka. Nie podobał mu się ten pasażer!

Kierowca był nieinicjowanym Innym i, rzecz jasna, nie wiedział o tym. Właśnie dziś jego życie mogło się drastycznie zmienić… ale nic z tego nie wyszło. Spokojnie skręcił w zaułek, gdzie niemal od razu zatrzymała go młoda dziewczyna. Uzgodnili cenę i pojechali na południowy zachód.

Tymczasem wykładowca zatrzymał się naprzeciwko kina „Rolan” i zapalił papierosa.

– Czytałeś Przygody Dyzidi

– Aha – mruknął chłopiec. Był oczytanym chłopcem z dobrej rodziny.

– Jaki wniosek możemy wyciągnąć z opowiadania „Kapelusz arcymistrza”?

– Ze Dyzio mieszkał w ekskluzywnej dzielnicy. Dziewczyna parsknęła śmiechem. Książki nie czytała, film telewizyjny zdążyła szczęśliwie zapomnieć, ale zrozumiała ironię.

– I co jeszcze? – zapytał wykładowca, zaciągając się papierosem. Nigdy nie palił idąc, wyczytał w pewnym modnym piśmie, że to niesolidnie wygląda. Teraz każde zaciągnięcie przybliżało go do śmierci, lecz nikotyna wyjątkowo nie miała z tym nic wspólnego.

Chłopiec zastanowił się. Podobała mu się dziewczyna-mag, pochlebiało mu również słabe wrażenie, że jest mądrzejszy.

– Ze mistrzowie szachowi to ludzie bardzo nieuważni. Wiatr porwał mu kapelusz, a on nawet tego nie zauważył.

– Załóżmy – rzekł wykładowca. – Ale dla nas, Innych, naczelne przesłanie tego opowiadania jest następujące: nie należy wtrącać się do drobnych ludzkich problemów. Zwykle bowiem albo zostaniecie źle zrozumiani, albo staniecie się obiektem agresji.

– Ale przecież Dyzio pogodził się z mistrzem, gdy zaproponował mu, żeby zagrali w szachy.

– To kolejne przesłanie! – podchwycił wykładowca. – Żeby nawiązać kontakt z człowiekiem, nie potrzeba magii, nie trzeba też za wszelką cenę mu pomagać. Wystarczy dzielić z nim jego pasję!

Wszyscy uważnie słuchali wykładowcy. Lubił dać za przykład jakąś bajkę czy książkę dla dzieci i na jej podstawie przeprowadzić mnóstwo ciekawych analogii. To zawsze bawiło stażystów.

Pięćset metrów od nich niedawny pasażer kaukaskiego kierowcy szedł piechotą po ulicy Miasnickiej i przystanął przed kioskiem z gazetami. Wygrzebał z kieszeni drobne, kupił „Komsomołkę”.

Wykładowca poszukał wzrokiem kosza… daleko. Chciał posłać niedopałek do stawu ku uciesze łabędzi, ale pochwycił spojrzenie Andrieja i zmienił zdanie. Ech, od trzech lat jest Jasnym Innym, a ludzkie nawyki nadal się go trzymają… Wykładowca podszedł do kosza, wyrzucił niedopałek i wrócił do stażystów.

– Idziemy dalej. I patrzymy, patrzymy, patrzymy! Teraz jego śmierć stała się niemal pewnikiem.

Niemłody mężczyzna z gazetą w ręku podszedł do stacji metra „Czyste prudy” i zawahał się, zejść na dół czy nie. Z jednej strony, trochę mu się śpieszyło. Z drugiej… dzień był taki ładny! Czyste niebo, ciepły wietrzyk… przełom lata i jesieni, sezon romantyków i poetów.

Mężczyzna niespiesznie podszedł do stawu, usiadł na ławce, rozłożył gazetę. Wyjął z kieszeni marynarki małą piersiówkę, napił się. Obok przechodził bezdomny z torbą pustych butelek i zagapił się na mężczyznę, który powoli oblizał wargi.

– Nie poczęstowałbyś mnie, bracie? – zapytał. Nie dlatego że na coś liczył, lecz dlatego że nie mógł pozbyć się nawyku żebrania.

– Nie smakowałoby ci – odparł spokojnie mężczyzna; bez złośliwości czy rozdrażnienia, czysto informacyjnie.

Bezdomny powlókł się dalej. Jeszcze trzy puste butelki i będzie można kupić jedną pełną, mocną, słodką, smaczną… A niech to wszyscy diabli, burżuje, psia ich mać, gazetki sobie czytają, a ty się, człowieku, męcz na kacu…

Właśnie tego dnia w organizmie bezdomnego marskość wątroby przejdzie w raka… zostaną mu najwyżej trzy miesiące życia. Lecz dla wydarzeń na bulwarze nie miało to żadnego znaczenia.

– Człowiek z torbą, zwykły człowiek – oznajmiła dziewczyna-stażystka. – Andriuszka, ty jesteś najbystrzejszy, widzisz kogoś?

– Widzę bezdomnego… O, przy metrze jest Jasny Inny! – zawołał chłopiec. – Wadimie Dmitryczu! Jasny Inny przy metrze! Mag!

– Widzę – przytaknął wykładowca. – Inicjowany dziesięć lat temu. Mag. Piąty poziom. W Patrolu nie pracuje.

Stażyści spojrzeli na wykładowcę z zachwytem. Andriej znów się rozejrzał i radośnie wypalił:

– O, tam na ławce! Ciemny Inny, nieżyjący! Wampir! Wyższy wampir… Niezarejestrowany…

Chłopiec zniżył głos już przy słowie „wampir”. „Niezarejestrowany” wymówił szeptem.

Ale wampir usłyszał. Złożył gazetę i wstał. Popatrzył na chłopca i pokręcił głową.

– Uciekajcie! – Wykładowca pociągnął Andrieja za rękę, chowając go za sobą. – Uciekajcie, szybko!

A wampir już szedł do niego szerokim krokiem, wyciągając prawą rękę, jakby chciał się przywitać.

Jeden z dorosłych stażystów wyjął telefon, wcisnął guzik pilnego wezwania. Wampir ryknął i przyśpieszył kroku.

– Stać! Nocny Patrol! – Wadim Dmitrijewicz uniósł rękę, tworząc „Tarczę maga”. – Proszę się zatrzymać, jest pan aresztowany!

Sylwetka wampira rozmazała się, jak od szybkiego ruchu. Dziewczyna-stażystka krzyknęła, próbując stworzyć swoją tarczę, ale nie zdołała. Wykładowca się odwrócił, spojrzał na nią i wtedy coś uderzyło go w pierś, zacisnęło się, kłujące i ciepłe, i wyrwało mu serce. Bezużyteczna „Tarcza” gasła, rozpływając się w powietrzu. Wykładowca zachwiał się, ale jeszcze nie upadł, na razie tylko bezradnie patrzył na pulsujący krwawy strzęp leżący u jego nóg. Potem zaczął się pochylać, jakby chciał podnieść swoje serce i wcisnąć je z powrotem do piersi. Świat wokół niego pociemniał, asfalt się zbliżył i Wadim Dmitrijewicz upadł na swoje serce. Jego kariera wykładowcy okazała się bardzo krótka.

Dziewczyna wrzasnęła, gdy cios spadł na nią, odrzucając ją między drzewami w stronę jezdni. Leżała w poprzek krawężnika i krzyczała, patrząc na nadjeżdżający samochód w kolorze brudnego asfaltu.

Samochód zdążył zahamować.

Dziewczyna wrzasnęła jeszcze raz, spróbowała się poruszyć i wtedy poczuła straszliwy ból pleców. Straciła przytomność.

Andrieja podrzuciło w górę, uniosło w powietrze, jakby ktoś chciał mu spojrzeć w oczy albo wpić się w gardło. Ktoś szepnął:

– I po coś mnie zobaczył, prymusie?

Chłopiec wrzasnął, zaczął się miotać w niewidocznych rękach i poczuł, jak na dżinsach wykwita wstydliwa mokra plama.

– Uczyli cię zdejmować aurę? – spytała pustka. – Pamiętaj, że wyczuję kłamstwo.

– Nie! – wrzasnął Andriej, wijąc się. Uścisk niewidocznego wampira nieco osłabł.

I wtedy przed jego oczami coś rozbłysło – jeden ze stażystów zdołał zebrać Siłę do zaklęcia bojowego. Nie tylko nastoletni chłopcy lubią zaglądać do następnych, jeszcze nieomawianych rozdziałów podręcznika…

Andriej poczuł silne pchnięcie, świat zawirował i chłopiec wpadł do wody niemal na środku stawu, strasząc leniwe łabędzie i bezczelne, żarłoczne kaczki. I już stamtąd, miotając się, zobaczył, jak mężczyzna-stażysta, który użył „Szoku”, padł na ziemię, a ten, który dzwonił, rzucił się do ucieczki.

Andriej dopłynął do domku dla łabędzi, wczołgał się na drewniany pomost. Z domku cuchnęło ptasimi odchodami, ale mimo to chłopiec postanowił zaczekać tam do przyjazdu grupy operacyjnej. Następnego dnia jego czyn został oceniony przez Hesera jako jedyny słuszny w tej sytuacji, chłopiec zaś otrzymał nieoficjalną propozycję zastanowienia się nad pracą w Patrolu.

Jak mawiał za życia Wadim Dmitriejwicz: „Martwi bohaterowie służą w innym miejscu”.

Biorąc pod uwagę sytuację, ofiar nie było dużo: wykładowca i jeden ze stażystów, matematyk z wykształcenia. Może nie wystarczyło mu czasu, żeby policzyć, czym dysponuje przeciwko Wyższemu wampirowi niewyszkolony mag piątego stopnia.

A może po prostu nie chciał liczyć.

ROZDZIAŁ 1

Przywitałem się z Garikiem, który właśnie rozmawiał z pułkownikiem milicji. Pułkownik był człowiekiem, ale wtajemniczonym, wiedział coś niecoś o Patrolach i pomagał w podobnych sytuacjach. Ciała już zabrano, nasi eksperci skończyli badanie aur i śladów magii, ustępując miejsca milicyjnym kryminalistom.

– W „gazeli” – poinformował mnie Garik, kiwając głową. Podszedłem do furgonetki, wsiadłem do środka.

Chłopak, owinięty w koc, z kubkiem gorącej herbaty w rękach, spojrzał na mnie wystraszony.

– Nazywam się Anton Gorodecki – powiedziałem. – Ty jesteś Andriej, prawda?

Chłopiec skinął głową.

– To ty zauważyłeś wampira? – Ja – powiedział chłopiec głosem winowajcy. – Nie wiedziałem…

– Uspokój się. Nie jesteś niczemu winien. Nie sposób było przewidzieć zjawienia się dzikiego wampira w centrum Moskwy, w biały dzień – powiedziałem, a w duchu pomyślałem, że skoro wiadomo było, że chłopak jest uzdolniony, to właśnie należało przewidzieć taką sytuację. Ale nie miałem zamiaru wygłaszać pretensji pod adresem nieżyjącego wykładowcy.

Ta historia wejdzie kiedyś do podręczników metodyki, na strony z czerwonym drukiem – na znak, że tę wiedzę opłacono krwią.

– Wszystko jedno, nie powinienem był tak wrzeszczeć… – Chłopiec westchnął i odstawił kubek z herbatą. Koc zsunął mu się z ramienia, ukazując wielki siniak na piersi. Nieźle mu przyłóżył ten wampir. – Gdyby nie usłyszał…

– To wyczułby wasz strach i dezorientację. Uspokój się. Teraz najważniejszą sprawą jest schwytanie wampira.

– I pochowanie – powiedział twardo chłopiec.

– Tak jest. Od dawna się u nas uczysz?

– Trzy tygodnie.

Pokręciłem głową. Utalentowany chłopak, bez dwóch zdań. Trzeba mieć nadzieję, że to wydarzenie nie zniechęci go do pracy w Patrolu…

– Uczyliście się zdejmować aurę?

– Nie – wyznał chłopiec, wzdrygając się jak od nieprzyjemnego wspomnienia.

– W takim razie spróbuj jak najdokładniej opisać wampira. Chłopiec się zawahał, a potem powiedział:

– Nie uczyliśmy się, ale ja sam próbowałem… To czwarty rozdział w podręczniku… „Zdejmowanie, kopiowanie i przekazywanie aury”.

– Przerobiłeś ten temat?

– Tak.

– Możesz przekazać mi aurę wampira? Chłopiec się zastanowił.

– Mogę spróbować.

– No to już. Otwieram się. – Przymknąłem oczy i rozluźniłem się. No, śmiało, młody talencie…

Najpierw poczułem słabe ciepło, jakby ktoś podmuchał mi z daleka suszarką w twarz. A potem nastąpił nieumiejętny, nieco zniekształcony przekaz. Pochwyciłem, popatrzyłem… Chłopak bardzo się starał, transmitował aurę raz po raz. Stopniowo, z kawałeczków zaczął się wyłaniać cały obraz.

– Jeszcze odrobinę – poprosiłem. – Powtórz…

Kolorowe nici zapłonęły jaśniej, składając się w wymyślny wzór. Podstawowe kolory to, rzecz jasna, czarny i czerwony, śmierć i nie-życie, klasyczna aura wampira. Ale chłopiec naprawdę zarejestrował aurę – oprócz gamy kolorystycznej, która jest bardzo zmienna, pojawiły się inne szczegóły: delikatny wzór Siły, bardzo indywidualny, podobnie jak linie papilarne czy tęczówka.

– Brawo – powiedziałem z zadowoleniem. – Dziękuję ci, świetnie się spisałeś.

– Znajdzie go pan? – zapytał chłopak.

– Na pewno. Bardzo mi pomogłeś. I nie zadręczaj się tak… twój wychowawca zginął jak bohater.

To było oczywiste kłamstwo. Po pierwsze, bohaterowie nie giną. Po drugie, na widok wampira bohaterowie nie osłaniają się „Tarczą maga”, lecz walą tak, żeby zabić. Zwykłe „Szare nabożeństwo” pozwoliłoby zatrzymać wampira… przynajmniej na dłuższą chwilę. Uczniowie zdążyliby uciec, nauczyciel postawiłby porządną osłonę.

Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Nie będę przecież tłumaczył chłopcu, że jego pierwszy nauczyciel był wspaniałym Innym, ale w ogóle nieprzygotowanym do normalnej operacyjnej pracy. Problem w tym, że nauczycielami zostają zwykle teoretycy, a nie magowie bojowi, którzy wąchali krew i przeszli przez ogień…

– Garik, nie będę ci już potrzebny? – zapytałem.

Obok Garika i pułkownika milicji stał teraz nieznanymi Ciemny. Należało się tego spodziewać. Dzienny Patrol zawitał tu, żeby wybronić swojego i, jeśli się nie uda, to przynajmniej dowiedzieć się, jak poważne są nasze straty. Garik pokręcił głową, a ja, ignorując Ciemnego, spokojnie poszedłem do swojego samochodu, zaparkowanego pod znakiem „zakaz parkowania”. Wszyscy Inni korzystają z zaklęć odwracających uwagę, które sprawiają, że nikt nie kradnie im samochodów, ale nałożenie zaklęcia, które sprawi, że będziesz widoczny na drodze, a jednocześnie będziesz mógł parkować tam, gdzie chcesz, to już trudniejsze zadanie.

To, że udało się zdjąć aurę wampira, było nie lada sukcesem. W takich sytuacjach nawet doświadczeni magowie nierzadko tracą głowę. A chłopakowi się udało… nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie pojadę do biura i rozdam odcisk aury dyżurnym – niech na patrolach szukają krwiopijcy. Wyższy niezarejestrowany wampir… Nie, nie ma sensu liczyć na taki zbieg okoliczności. Ale Wyższy?!…

Odpędzając od siebie płonną nadzieję, wsiadłem do samochodu i pojechałem do biura.


***

Dyżurnym do spraw miasta był dzisiaj Paweł. Dałem mu odcisk aury, który przyjął z entuzjazmem. Zawsze to przyjemniej dać patrolowym sensowne informacje, a nie szalenie cenne dane w rodzaju: „Na Czystych Prudach dziki Wyższy wampir rozerwał dwóch naszych… Jak wygląda? No, typowy facet w średnim wieku…”.

W swoim gabinecie usiadłem przy komputerze, popatrzyłem na ekran i powiedziałem głośno: – Bzdura totalna…

I mimo wszystko uruchomiłem „zliczenie”.

Cały problem identyfikacji aur polega na tym, że nie da się ich wrzucić do automatycznego wyszukiwania, jak odcisków palców. Odcisk aury można przekazać „z głowy do głowy”, ale nie z głowy do komputera. Nie ma takich komputerów. Wprowadzaniem aur do komputerowej bazy danych zajmuje się u nas stary malarz Leopold Surikow. Mimo takiego nazwiska, nie odniósł sukcesów w malarstwie, Innym też był dość słabym. Ale potrafił przyjąć odcisk aury, a potem cierpliwie, niczym chińscy lub japońscy miniaturzyści, odtworzyć skomplikowany wzór. Gotowy rysunek można było wrzucić do komputera, do przechowania i zliczania. W podobny sposób działają wszystkie te Patrole, które mogą sobie pozwolić na zatrudnianie Innego-malarza.

Ale to długa i żmudna praca, narysowanie najprostszej aury zajmuje dwa dni.

Zresztą, jeśli dana aura jakimś cudem występuje w archiwum, to można pójść okrężną drogą. I właśnie planowałem to zrobić – rzecz jasna, tylko tak, żeby uspokoić sumienie. No bo skąd miałaby się wziąć w archiwum aura niezarejestrowanego Wyższego wampira?

Na ekranie pojawiła się tabela i ja, cały czas sięgając do przechowywanego w pamięci skanu, zacząłem klikać myszką, stawiając w tablicy plusy i minusy.

„Czy występuje górny łuk?”.

Oczywiście, że nie. Skąd w aurze nieżyjącego górny łuk…

Licznik zarejestrowanych aur od razu się zmniejszył o pięć; nieżyjących jest w archiwum znacznie mniej niż żyjących. W tabeli zniknął szereg linijek, pozostały tylko dotyczące oznak wampirów.

„Jak mocno jest wyrażony pierwszy lateralny ząbek?”.

Postawiłem dwa plusy, chociaż można było nawet trzy.

Pytania szły jedno po drugim, odpowiedziałem na dwadzieścia, zanim odważyłem się zerknąć na prawy górny róg tabeli.

Mrugała tam cyfra „3”.

A jednak!

Tak mała liczba świadczyła o tym, że chodzi o wampira i członków jego klanu, tych których osobiście inicjował. Między tymi wampirami występują oczywiście różnice w aurze, ale minimalne; żeby uzyskać precyzyjny wynik, należałoby odpowiedzieć na pół setki pytań.

Zresztą trójka „kandydatów” całkowicie mnie satysfakcjonowała.

Kliknąłem cyfrę „trzy” i omal nie spadłem z krzesła.

Z ekranu spoglądał na mnie uśmiechnięty Kostia Sauszkin. W poprzek jego danych biegł gruby czerwony napis: „POCHOWANY”.

Przez klika sekund wpatrywałem się tępo w ekran, przypominając sobie zawartość aluminiowego kontenera, który Heser pokazał mi w zeszłym tygodniu, gdy wróciłem z Samarkandy…

A potem jęknąłem.

W końcu do mnie dotarło.

Kliknąłem drugi raz i znów się wzdrygnąłem, widząc Polinę, matkę Kostii. Nie zaskoczyło mnie jej zdjęcie, bo wiedziałem już, kogo zobaczę. Zdumiał mnie czerwony napis „POCHOWANA”!

Zacząłem oglądać jej dossier od początku: Urodziła się jako człowiek. Zdolności Innych nie posiadała. Inicjowana przez męża, zgodnie z paragrafem 7porozumienia „Prawo rodziny Innego do samookreślenia…”. I dalej: Z loterii rezygnowała, wybierając miesięczną normę świeżej krwi dawców 3. grupy, Rh dodatni… Na ludzi nie polowała, zawsze brała ten sam niezbyt rzadki typ świeżej krwi – nie to co inne wampiry, które, rezygnując z polowania, zaczynają domagać się „krwi dziewicy, wyłącznie pierwszej lub drugiej grupy, inne bowiem powodują niestrawność”, albo „tylko krew dziecka, pierwsza grupa, Rh ujemny”.

Ostatnie linijki wszystko mi wyjaśniły.

Dobrowolnie przerwała swoje istnienie 12.09.2003, wkrótce po śmierci syna, Wyższego wampira Konstantego Giennadijewicza Sauszkina (sprawa nr 9752150). 14.10.2003 została pochowana zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim. Nabożeństwo żałobne odprawił Jasny Inny ojciec Aristrach.

Znałem ojca Aristracha. Rzadki przypadek prawosławnego kapłana, któremu udaje się łączyć istotę Innego z wiarą. W dodatku ojciec usiłował również prowadzić działalność misjonarską wśród Ciemnych. Rozmawiałem z nim miesiąc temu… Ale czemu nic nie wiedziałem o samobójstwie – bo przecież to było samobójstwo – Poliny Sauszkiny?

Nie chciałem, to nie wiedziałem. Proste.

Trzecie kliknięcie myszą – trzeci plik.

No jasne.

Sauszkin, Giennadij Iwanowicz… Jęknąłem, obejmując głowę rękami. Idioto! Idioto! Idioto!

Nieważne, że zgodnie z dossier Sauszkin senior miał jedynie czwarty poziom, „nie polował”, „nie należał”, „nie został zaobserwowany”.

Edgar też nigdy nie był Wyższym, a tu proszę – pod ciosem czterech amuletów zdołał wyjawić jedynie część prawdy.

A ja zrozumiałem jego słowa tak jak chciałem – przez pryzmat swoich kompleksów, lęków, przeżyć.

Niepotrzebnie obwinia się Andriej, wyłowiony ze stawu po bliskim kontakcie z Giennadijem Sauszkinem. On nie jest winien śmierci swojego nauczyciela i towarzysza.

Ja jestem winien. Nazwisko „Sauszkin” stało się dla mnie jakby barierą, której nie mogłem ani ominąć, ani pokonać.

Początkowo chciałem wydrukować dossier Sauszkina seniora, ale zorientowałem się, że szkoda mi czasu, nie chciałem czekać, aż drukarka się obudzi i zacznie działać.

Wyskoczyłem z gabinetu i pobiegłem na górę po schodach.

Ale tu czekało mnie rozczarowanie. Hesera nie było! No nie, ja rozumiem, że on musi czasem odpocząć, ale żeby właśnie teraz? Co za pech…

– Antoszka, witaj… – Ze swojego gabinetu wyszła Olga. – Coś ty taki… wzburzony?

– Gdzie Heser?! – zawołałem.

Przez chwilę Olga przyglądała mi się w zadumie. Potem podeszła, przyłożyła dłoń do moich ust i powiedziała:

– Borys śpi. Od dnia, w którym wróciliście z Uzbekistanu, ani razu nie wychodził z biura. Godzinę temu udało mi się go namówić, żeby się położył. Użyłam wszystkich możliwych kobiecych sztuczek…

Olga wyglądała pięknie. Nad jej fryzurą wyraźnie pracował dobry fryzjer, skórę pokrywała wspaniała złota opalenizna, dyskretny makijaż delikatnie podkreślał ładną oprawę oczu i seksowną wypukłość warg. Wokół Olgi unosił się bardzo drogi, kwiatowo-korzenny zapach, gorący i kuszący.

Rzeczywiście użyła wszystkich sztuczek.

Ale ja i tak widziałem ją w innym wcieleniu. Mało tego, sam byłem w tym pięknym ciele! Ciekawe wrażenia, ale nie powiem, żebym za nimi tęsknił.

– No więc, Anton, jeśli teraz zaczniesz się drzeć, dzwonić do Borii, żądać, żeby natychmiast przybył do biura, to obiecuję, że zamienię cię w królika – oznajmiła Olga. – Tylko jeszcze nie zdecydowałam, czy w prawdziwego, czy w pluszowego.

– Nadmuchiwanego z sex-shopu – mruknąłem. – Nie strasz, nie strasz, to i tak niemożliwe.

– Tak myślisz? – Olga zmrużyła oczy.

– Tak myślę. A jeśli już chcesz potrenować magię bojową, to mam dla ciebie kandydata.

– Kto to?

– Wyższy wampir. Ten który współpracuje z Edgarem. Który dzisiaj załatwił dwóch naszych na Czystych Prudach.

– Kto to jest? – powtórzyła z naciskiem Olga.

– Sauszkin.

Przez twarz Olgi przebiegł lekki cień. Wzięła mnie delikatnie pod rękę i powiedziała:

– Anton, każdy ma w życiu jakieś tragiczne wydarzenia. Czasem tracimy przyjaciół, czasem wrogów i zawsze obwiniamy siebie…

– Heserowi poprowadź terapię! – wrzasnąłem. – Mówię o Giennadiju Sauszkinie! Sauszkinie seniorze! Ojcu Kostii!

– Sprawdzaliśmy go, ma czwarty poziom… – zaczęła Olga i urwała.

– Mam ci wyjaśniać, jak wampir podnosi swój poziom? – spytałem kąśliwie.

– Od czwartego do Wyższego?… Ale wtedy zginęłyby dziesiątki ludzi, zauważylibyśmy…

– To tylko znaczy, że nie zauważyliście! – Chwyciłem ją za rękę. – Olgo, to szansa jedna na tysiąc… Może on jest w domu? Może go zaskoczymy?

– Chodźmy. – Olga skinęła głową. – Mam nadzieję, że jeszcze pamiętasz swój stary adres?

– Chcesz, żebyśmy poszli tylko we dwójkę?

– Chyba dwoje Wyższych Jasnych zdoła pokonać jednego wampira? W biurze jest tylko młodzież, nie będziemy brać ze sobą mięsa armatniego…

Przez kilka sekund patrzyłem jej prosto w oczy. Pląsały w nich zawadiackie iskierki… Czyżby kierownicze stanowisko tak ją znudziło?

– Chodźmy – powiedziałem. – Możemy we dwójkę. Tylko że przypomina mi to początek amerykańskiego filmu sensacyjnego.

– W sensie?

– Albo czeka nas tam zasadzka, albo się okaże, że Jasnym, który działa z Edgarem i Giennadijem, jesteś ty.

– Głupi. – Olga nawet się nie obraziła. Ale gdy schodziliśmy na dół, powiedziała złośliwie: – Na wszelki wypadek sprawdziliśmy nawet Swietkę…

– No i co? – zaciekawiłem się.

– To nie ona.

– Cieszy mnie to – wyznałem. – A ciebie sprawdzali?

– Wszystkich Jasnych sprawdzali. W Rosji, Europie, Stanach. Nie wiem, kogo tam Foma zobaczył wtedy w Zmroku, ale wszyscy Wyżsi mają stuprocentowe alibi.


***

Nie należy wracać do domów, w których się niegdyś mieszkało – nigdy i za nic. Aż do chwili, gdy się poczuje starczą demencję, która sprawi, że będziemy się uśmiechać i ślinić na widok starej piaskownicy przed domem rodziców.

Patrzyłem na swój stary blok i myślałem, że przecież to wszystko było tak niedawno… Osiem lat temu wychodziłem z klatki tego typowego, piętnastopiętrowego wieżowca, wyruszając na kolejne polowanie na wampiry. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że spotkam Swietłanę, że będzie moją żoną, że urodzi się Nadia, że zostanę Wyższym…

Ale już wtedy byłem Innym. I wiedziałem, że nade mną mieszkają Inni – rodzina wampirów. Przestrzegających prawa, przyzwoitych wampirów, z którymi dość długo udawało mi się przyjaźnić.

Dopóki nie zabiłem pierwszego wampira.

Cóż, widać zawsze musi być ten pierwszy raz…

– Idziemy? – spytała Olga.

Napływały bolesne wspomnienia. Mały Jegor był wtedy młodszy od stażysty Andrieja i również o mały włos nie padł ofiarą wampirów. Ja i Olga, wtedy po raz pierwszy pracując w parze, poszliśmy jego tropem… Heserowi udało się zwolnić Olgę ze strasznej kary, wyzwolić z ciała wypchanej sowy…

– Deja vu – powiedziałem.

– Czemu? – spytała z roztargnieniem Olga. No tak, ona żyje na świecie tak długo, że tamta przygoda była dla niej tylko jedną z wielu. – A! Przypomniałeś sobie, jak szukaliśmy Jegora? A wiesz, że niedawno się dowiedziałam, że chłopak pracuje w cyrku? Wyobrażasz sobie? Jako iluzjonista!

– Chodźmy.

Olga jest dzielna. Nie boi się cieni swojej przeszłości. Przeciwnie – jeśli nawet czuje się winna wobec Jegora, to nie stara się o nim zapomnieć, a wręcz interesuje się jego losem…

Wsiedliśmy do windy, nacisnąłem przycisk dziewiątego piętra. Jechaliśmy w milczeniu. Olga pewnie zbierała Siłę, ja patrzyłem na swoje palce. Wymienili starą windę na „wandaloodporną”, z metalowymi ściankami i przyciskami. A ponieważ małoletni chuligani nie mogli już przypalać plastikowych guzików zapalniczką, przykleili gumę do metalowych.

Potarłem palce, zdejmując to lepkie świństwo składające się z polioctanu winylu, dodatków smakowych i śliny.

Nie zawsze udaje mi się lubić ludzi.

Winda stanęła.

– To dziewiąte piętro… – powiedziałem stropiony. – Sauszkinowie… Sauszkin mieszka na dziesiątym.

– Zgadza się – przyznała Olga. – Dalej idziemy piechotą. Zerknąłem na drzwi swojego byłego mieszkania. Nowi lokatorzy ich nie wymienili, chyba nawet zostawili stare zamki…

Weszliśmy na półpiętro; jeszcze raz spojrzałem na swoje drzwi i wtedy one uchyliły się, jakby ktoś tylko czekał, aż się oddalimy. Z mieszkania wyjrzała potargana kobieta w nieokreślonym wieku – spuchnięta twarz, brudna podomka. Zmierzyła nas złym spojrzeniem i wrzasnęła, od razu wchodząc na wysokie tony:

– Znowuście w windzie sikali?!

Zarzut był tak absurdalny, że aż parsknąłem śmiechem. A Olga zacisnęła wargi i zrobiła krok do tyłu. Kobieta szybko przymknęła drzwi, gotowa je zatrzasnąć. Olga patrzyła przez chwilę na kobietę, w końcu powiedziała cicho:

– Nie. Zdawało się pani.

– Zdawało mi się – powtórzyła przeciągle kobieta.

– Sąsiad z góry panią zalewa – kontynuowała Olga. – Niech pani do niego idzie i powie mu, co o nim myśli.

Babsztyl rozjaśnił się, wyskoczył na klatkę schodową, tak jak stał: w brudnej podomce i podartych kapciach, i żwawym truchtem przebiegł obok nas na górę.

– Po co to? – spytałem.

– Sama się prosiła – odparła pogardliwie Olga. – Niech się przysłuży Światłu chociaż raz w życiu.

Pomyślałem, że jeśli w mieszkaniu Sauszkina faktycznie przyczaił się Wyższy wampir, to pukanie do jego mieszkania będzie ostatnim uczynkiem w życiu tej kobiety. Wampiry bardzo nie lubią, gdy się je obraża.

Ale z drugiej strony, kobieta nie budziła nawet cienia sympatii.

– Komuś ty sprzedał mieszkanie? – spytała z niesmakiem Olga. – Co to za pacjentka psychiatryka?

– Sprzedawałem przez agencję.

– A przecież to nie są biedni ludzie, skoro kupili mieszkanie. – Olga wzruszyła ramionami. – Jak można się tak zapuścić?

Zdaje się, że bardziej niż chamstwo kobiety Olgę oburzył jej zapuszczony wygląd. W tej kwestii Wyższa Czarodziejka jest niemal obsesyjnie surowa. Może to wynik ciężkich lat wojny i późniejszego uwięzienia w ciele sowy?

A zwerbowana przez Olgę kobieta już dobijała się do drzwi Sauszkina, pokrzykując:

– Otwieraj! Otwieraj, krwiopijco! Całe mieszkanie mi zalałeś! Całe mieszkanie zalane wrzątkiem! Otwieraj, draniu!

– Zawsze mnie rozczulały te przypadkowe olśnienia ludzi. – Olga westchnęła. – Dlaczego sąsiad, który ją zalewa, niechby nawet wrzątkiem, miałby być krwiopijcą?

Tymczasem kobieta zaczęła wyliczać zalane i zniszczone mienie. Lista była tak malownicza i realistyczna, że odruchowo obejrzałem się, czy z uchylonych drzwi mieszkania nie bucha para.

– Czeskie pianino! Japoński telewizor! Włoski regał! Futro z norek, rude!

– Źrebiec arabski, gniady – podpowiedziała drwiąco Olga.

– Źrebiec arabski! Gniady! – wykrzyknęła posłusznie kobieta.

– Tam nikogo nie ma – zawyrokowała Olga. – Pusto jak wymiótł…

– Mamo – rozległ się cichy głos za moimi plecami. Odwróciłem się.

Z mojego dawnego mieszkania wyszła dziewczynka. Trochę starsza od Nadii, mogła mieć siedem, osiem lat. Miała ładną, ale smutną i wystraszoną twarz. W odróżnieniu od matki była ubrana jak laleczka – w odświętną sukienkę, białe rajstopki i lakierki. Patrzyła to na nas – z przestrachem, to na matkę – ze zmęczeniem w oczach i współczuciem.

– Słoneczko moje! – Kobieta oderwała się od drzwi Sauszkina i skoczyła do córki, ale zaraz wróciła, rzucając Oldze paniczne spojrzenie.

– Proszę iść do domu – powiedziała Olga. – Sąsiad przestał panią zalewać. Sami z nim porozmawiamy, jesteśmy z administracji. A jutro rano niech pani idzie do fryzjera i kosmetyczki, zrobi sobie manikiur.

Kobieta złapała dziewczynkę za rękę i wbiegła do swojego mieszkania.

– I skąd się to bierze, i gdzie się podziewa?… – zastanawiała się Olga, patrząc w zadumie na matkę i córkę.

Już zamykając drzwi, kobieta wykrzyknęła: – A na przyszłość w windzie nie… nie siusiajcie! Bo milicję zawołam!

To „nie siusiajcie”, złagodzone ze względu na dziecko, zabrzmiało przerażająco. Jakby w głowie kobiety od czasu do czasu pstrykały jakieś przełączniki, próbując przełączyć jej myśli na normalny tryb.

– Chora? – spytałem.

– No właśnie, że nie! – zawołała zirytowana Olga. – Psychicznie zdrowa! Idziemy przez Zmrok.

Odnalazłem wzrokiem swój cień i wszedłem w niego. Obok mnie pojawiła się Olga.

Rozejrzałem się i aż gwizdnąłem z wrażenia. Cała klatka schodowa porosła sinym pasożytem. Mech niczym broda zwisał z sufitu i poręczy, lazurowym dywanem zaścielał podłogę, splatał się wokół żarówki, tworząc błękitną kulę, która mogłaby natchnąć niejednego projektanta abażurów.

– Ale zapuścili klatkę – mruknęła ze zdumieniem Olga. – Zresztą nic dziwnego… Skoro mieszka tu stuknięty wampir i histeryczka…

Podeszliśmy do drzwi. Nacisnąłem klamkę, ale były zamknięte; nawet słabi Inni są w stanie zamykać drzwi na pierwszej warstwie Zmroku.

– Schodzimy głębiej? – spytałem.

Olga cofnęła się o krok i mocno, z półobrotu, uderzyła nogą w zamek. Drzwi otworzyły się na oścież.

– Bez zbędnych komplikacji. – Uśmiechnęła się do mnie. Już dawno chciałam wypróbować ten cios.

Nie pytałem, kto nauczył ją otwierać drzwi w ten sposób.

Olga zachowywała się tak, jakby mieszkanie było puste, ale ja wcale nie miałem co do tego pewności. Weszliśmy do przedpokoju (wszędzie panoszył się siny mech) i nie umawiając się, jednocześnie wyszliśmy ze Zmroku.

Jak dawno tu nie byłem…

Jak dawno w ogóle nikogo tu nie było… W mieszkaniu wisiało ciężkie, stęchłe powietrze, jakie pojawia się jedynie w opuszczonych, zamkniętych pomieszczeniach. Niby nikt tu nie oddychał, niby przez wentylację i szczeliny powinno przesączać się świeże powietrze, ale niewiele to pomogło. Powietrze umiera, staje się niesmaczne, jak wczorajsza herbata.

– Zapachu nie ma – stwierdziła z westchnieniem ulgi Olga.

Zapach oczywiście był – stęchlizny, wilgoci, kurzu, ale zrozumiałem, co miała na myśli. Nie było zapachu, którego się spodziewaliśmy, który baliśmy się poczuć – słodko-gnijącego zapachu pozbawionych krwi ciał. Jak wtedy, w dzielnice Mytyszcze, gdy braliśmy Aleksieja Sapożnikowa, seryjnego, acz słabego wampira, bardzo długo niezauważonego przez Patrole.

– Nikt tu nie mieszka co najmniej od miesiąca – oznajmiłem. Zerknąłem na wieszak – zimowa kurtka, futrzana czapka… na podłodze ciężkie, ocieplane buty. Zdaje się, że gospodarz nie zaglądał tu od zimy. Nie zdejmowałem zaklęć ochronnych, które nałożyłem na siebie jeszcze w samochodzie, ale się rozluźniłem.

– To co? Popatrzymy sobie, jak żył… jak istniał?

Oględziny zaczęliśmy od kuchni. Tutaj, podobnie jak w całym mieszkaniu, okna zasłaniały ciężkie zasłony. Firanki (teraz poszarzałe od kurzu) miały zapewne nadać wnętrzu przytulności… Widocznie nie prano ich ze dwa lata, od śmierci Poliny.

Drgnąłem, gdy za moimi plecami Olga pstryknęła włącznikiem.

– Łazimy w ciemnościach jak Scully i Mulder – mruknęła. – Sprawdź lodówkę.

Właśnie otwierałem mruczącą z zadowolenia koreańską lodówkę. Kuchenna technika świetnie sobie radzi bez ludzkiej uwagi. Za to komputer, stojący przez pół roku bez zajęcia, zaczynał świrować. Nie wiem, czym to jest spowodowane, bo przecież nie magią, w takich sprzętach nie ma krzty magii…

W lodówce nie czaiło się nic starszego, zresztą niczego się nie spodziewałem. Podejrzany trzylitrowy słoik z pokrytym białą pleśnią ciemnym płynem zawierał skiśnięty sok pomidorowy. Teraz można go było zakwaszać na piwo domowe. Pewnie, że nieładnie tak postępować z pomidorami, ale tym przestępstwem niech się zajmuje jakiś tam Pomidorowy Patrol w służbie Greenpeace.

W gniazdach na drzwiach lodówki stały dwustu – i pięćsetgramowe buteleczki z grubego szkła. Na każdej widniała (świecąca słabo ze Zmroku) naklejka Nocnego Patrolu – licencjonowana krew dawców.

– Nawet nie dopił swojego przydziału – zauważyłem złośliwie. Poza tym w lodówce leżały parówki, jajka, kiełbasa, w zamrażalniku – kawałek mięsa (wołowina) i pielmienie (głównie sojowe), jednym słowem, typowy zestaw żywieniowy samotnego mężczyzny. Brakowało tylko alkoholu, ale to już siła wyższa. Wszystkie wampiry są abstynentami mimo woli, ich metabolizm przemienia alkohol w silną truciznę.

Potem zajrzałem do toalety. Woda w muszli prawie wyschła, z rur cuchnęło. Spuściłem wodę i wyszedłem.

– Już nie masz kiedy, naprawdę – skomentowała Olga. Spojrzałem na nią zaskoczony, i dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że żartuje. Wielka Czarodziejka uśmiechała się. Ona również cały czas spodziewała się zobaczyć coś strasznego i dopiero teraz się rozluźniła.

– Na to każda pora jest dobra – odparłem przekornie i wyjaśniłem: – Cuchnęło, spuściłem wodę.

– Zrozumiałam, nie tłumacz się.

Otworzyłem drzwi od łazienki, pstryknąłem włącznikiem, ale żarówka była spalona. Może zostawił zapaloną, kiedy wychodził? Nie chciało mi się szukać latarki, przywołałem pierwotną Siłę i zapaliłem nad swoją głową ognik światła magicznego. I wzdrygnąłem się.

Nie, nie zobaczyłem żadnego horroru. Zwyczajna wanna, umywalka, kapiący kran, ręczniki, mydło, szczoteczka i pasta do zębów…

– Popatrz – powiedziałem, wzmacniając światło.

Olga podeszła, zajrzała mi przez ramię i w zadumie powiedziała:

– Ciekawe…

Na lustrze ktoś napisał… nie, nie krwią, lecz trzykolorową pastą do zębów, która upodabniała wyschnięty napis do flagi rosyjskiej. Wielkimi drukowanymi literami ktoś, przypuszczam, że Giennadij Sauszkin napisał:


OSTATNI PATROL


– W każdej szanującej się tajemniczej historii muszą być napisy na ścianach czy lustrach – mruknęła Olga. – Tylko że zwykle robi się je krwią…

– Ta pasta do zębów też nieźle wygląda – odparłem. – Czerwony, niebieski i biały. Wiesz, że tradycyjne kolory Inkwizycji to szary i niebieski?

– Wiem… Myślisz, że to celowo? Symbolika: wampir, Inkwizytor, uzdrowiciel?

– Już sam nie wiem, co jest celowe, a co przypadkowe. – Wzruszyłem ramionami.

Przeszliśmy krótkim korytarzem, zajrzałem do dużego pokoju. Tutaj światło działało.

– Nieźle urządzone – zauważyła Olga. – Blok okropny, ale mieszkanie ładnie wykończone.

– Giennadij jest z zawodu budowlańcem – wyjaśniłem. – W swoim mieszkaniu wszystko zrobił sam i nawet mnie pomagał… kiedy jeszcze nie wiedziałem, kim on jest. W pracy bardzo go cenili.

– Nic dziwnego, skoro nie pił – przyznała Olga i podeszła do sypialni.

– A jaki staranny i dokładny! – wychwalałem Giennadija, jakbyśmy przyszli tu nie po to, żeby go odesłać do Zmroku, lecz wynająć do remontu mieszkania Olgi. – Nigdy nie zostawiał po sobie bałaganu…

Od strony sypialni dobiegł stłumiony dźwięk. Odwróciłem się.

Olga wymiotowała. Oparła się o futrynę drzwi i stojąc bokiem do sypialni, wymiotowała prosto na ścianę. Potem popatrzyła na mnie, wytarła usta dłonią i powiedziała:

– Staranny. Tak… Rozumiem.

Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć na to, co tak bardzo nie spodobało się Oldze, ale mimo wszystko podszedłem do drzwi sypialni. Nogi miałem jak z waty.

– Poczekaj, odsunę się – mruknęła Olga, robiąc mi miejsce. Zajrzałem do sypialni. Przez kilka sekund docierało do mnie, co właściwie widzę.

Olga niepotrzebnie się odsuwała – nawet nie zdążyłem się odwrócić, zwymiotowałem obiad prosto do sypialni, przez próg. Ciekawostka: witanie się przez próg to zły znak, a rzyganie?

ROZDZIAŁ 2

Heser stał przy oknie. Patrzył na strojące się w wieczorne światła miasto i milczał. Założone za plecy dłonie poruszały się – palce migały szybko, jakby splatały jakieś wyjątkowo skomplikowane zaklęcie.

Ja i Olga milczeliśmy stropieni, zupełnie jakby to wszystko było naszą winą.

Wszedł Garik, ale zawahał się przy drzwiach.

– No? – Spytał Heser, nie odwracając się.

– Pięćdziesiąt dwa – oznajmił Garik.

– A co mówią eksperci?

– Obejrzeli trzech. Ofiary mają te same obrażenia: przegryzione gardło, wypita krew. Borysie Ignatjewiczu, moglibyśmy zabrać ciała i pracować dalej gdzie indziej? Cuchnie tak, że zaklęcia sobie nie radzą… Wokół domu tak samo… jakby szambo wybiło.

– Wezwaliście ciężarówkę?

– Furgonetkę.

– Dobrze, zabierajcie – zezwolił szef. – Gdzieś na pustkowie, z dala od miasta… niech tam dokończą.

– A potem?

– Potem… – powiedział w zadumie Heser. – Potem pochowajcie.

– Nie będziemy zwracać ciał krewnym?

Heser zamyślił się i niespodziewanie zwrócił do mnie:

– Anton, jak myślisz?

– Nie wiem – odparłem szczerze. – Przepadł bez wieści czy zaginął… Nie wiem, jak jest lepiej dla rodziny.

– Pochowajcie – zawyrokował Heser. – Na razie pochowajcie, a potem może zaczniemy powoli ekshumować i wysyłać krewnym. Dla każdego trzeba będzie wymyślić odpowiednią legendę… Dokumenty są?

– Są. Leżą oddzielnie, równiutko, na stosiku. Bardzo starannie…

Aż mnie zakłuło to słowo. Taak, starannie…

To prawda, Sauszkin zawsze był bardzo staranny. Podkładał folię, gdy wiercił dziury w ścianie… potem nawet wycierał podłogę…

– Jak to się stało, że nic nie zauważyliśmy? – zapytał z bólem w głosie Heser. – Jak mogliśmy tak dać ciała! Pod naszym nosem wampir zabił pół setki ludzi!

– Przecież to przyjezdni… Z Tadżykistanu, Mołdawii, Ukrainy… – Garik westchnął. – Robotnicy. Przyjechali do Moskwy, szukając pracy, nie zarejestrowali się, mieszkali nielegalnie, pracowali na czarno… Są takie miejsca wzdłuż szosy, stoją tam całymi dniami, najmują się do roboty… A przecież Sauszkin jest budowlańcem, prawda? On wszystkich znał i jego znali. Przyjechał, powiedział, że ma robotę dla pięciu osób… pewnie nawet sam wybierał… Bydlak. Zabrał, za tydzień przyjechał po następnych…

– Ludzie ciągle mają taki burdel? – spytał Heser. – Pięćdziesiąt osób zginęło i nikt się nie zorientował?

– Nikt – westchnął Garik. – Co za sukinsyn… Pewnie niej; zabijał wszystkich od razu… Jednego zabił, pozostali czekali na swoją kolej. Dzień, drugi, trzeci… I wszystkich w tym samym pokoju. Tych „wypitych” wkładał do dwóch foliowych worków, żeby nie cuchnęło… tam nawet kaloryfery są odłączne, pewnie zimą zaczął…

– Mam straszną ochotę kogoś zabić – wycedził Heser przez zęby. – Najchętniej wampira. Ale może być dowolny Ciemny.

– To może spróbujesz mnie? – Do pokoju rodziny Sauszkinów, niedbale odsuwając z drogi Garika, wszedł Zawulon i spokojnie usiadł na kanapie.

– Nie prowokuj mnie – powiedział cicho Heser, nadal patrząc w okno. – Bo potraktuję to jako oficjalne wyzwanie na pojedynek.

„W mieszkaniu zapadła martwa cisza. Zawulon zmrużył oczy, wyprostował się. Jak zwykle był w garniturze, bez krawata. Pomyślałem, że czarny garnitur i białą koszulę włożył specjalnie, na znak żałoby.

Oboje z Olgą patrzyliśmy na dwóch starych Innych, którzy decydowali o wszystkim na jednej szóstej lądu.

– Heser, przecież ja tylko tak… – powiedział pojednawczo Zawulon i odchylił się na oparcie kanapy. – Myślisz, że wiedziałem o tym… skandalu?

– Nie wiem – odparł krótko Heser. Ale z jego głosu można było wyczuć, że doskonale wie, że Zawulon nie miał o niczym pojęcia.

– No to przecież ci mówię – powiedział Zawulon. – Jestem oburzony nie mniej, a może nawet bardziej niż ty. Cała wspólnota moskiewskich wampirów jest równie oburzona i domaga się kaźni przestępcy.

Heser prychnął, a Zawulon nie powstrzymał się od drobnej szpilki:

– Przecież wiesz, jak oni nie lubią naruszania bazy paszowej…

– Ja im dam bazę paszową! – powiedział ciężko Heser. – Pięć lat będą siedzieć na konserwowanej krwi!

– Myślisz, że Inkwizycja poprze twoje żądanie? – zainteresował się Zawulon.

– Myślę, że tak. – Heser w końcu odwrócił się i spojrzał na niego. – Myślę, że tak. I ty także mnie poprzesz.

Patrzyli sobie prosto w oczy… pierwszy odwrócił wzrok Zawulon. Ciemny mag westchnął, popatrzył na mnie i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „No i co ja mam z nim robić?”. Wyjął drogie cygaro we frywolnym różowym kolorze i zapalił.

– Wściekną się… – powiedział.

– To nic. Dopilnujesz, żeby się nie wściekli.

– I dzieci przestaną rosnąć…”Wiesz przecież, że ich dojrzewanie jest uzależnione od świeżej krwi.

Rzecz jasna los dzieci-wampirów był Zawulonowi najzupełniej obojętny, po prostu chciał podrwić z Hesera, w granicach możliwości.

– Dzieci? Dzieciom zezwolimy na świeżą krew… – odparł po zastanowieniu Heser. – Nie potrzeba nam trzydziestu… Anton?

– Trzydziestu dwóch.

– Trzydziestu dwóch krwiopijczych karzełków. Ale wyłącznie krew dawców! Wydawanie licencji zawieszamy na pięć lat.

Zawulon westchnął ciężko.

– Dobrze. Też jestem zdania, że najwyższy czas trochę ich utemperować. Przecież prosiłem sekretarza wspólnoty, żeby pilnował Sauszkina… Zgniła rodzinka.

– Powinienem był się upierać przy siedmiu latach – stwierdzi Heser. – Coś za szybko zgodziłeś się na pięć.

– Cóż począć, słowo się rzekło… – Zawulon wypuścił kłąb dymu i zwrócił się do mnie: – Anton, nie zaglądałeś do Gienna dija po śmierci Kostii?

– Nie.

– Czemu tak? Jako dawny sąsiad i przyjaciel… Nieładnie, nieładnie…

Nie zareagowałem. Osiem lat temu pewnie bym wybuchnął, teraz po prostu milczałem.

– Dobrze, postanowione – rzekł Heser i skrzywił się, zerkając do korytarza.

Zaczęto wynosić ciała. Na klatkę schodową rzucono zaklęcie, które sprawiło, że mieszkańcy odczuwali niechęć do wyglądania przez okno czy uchylania drzwi. Zresztą, skoro wtedy nikt nie zareagował na wrzaski sąsiadki, to muszą tu mieszkać wyjątkowo mało wścibscy ludzie…

Coraz trudniej mi lubić ludzi… Muszę coś z tym zrobić.

– Coś jeszcze? – spytał Zawulon. – Jeśli chodzi o pomoc w schwytaniu Sauszkina, nie ma sprawy. Moi już się tym zajęli, ale obawiam się, że mogą dostarczyć go w kawałkach…

– Kiepsko wyglądasz, Zawulon – powiedział nagle Heser. – Idź do łazienki, umyj się.

– Tak myślisz? – odparł Zawulon. – Skoro prosisz…

Wstał, zatrzymał się na chwilę w drzwiach, przepuszczając dwóch patrolowych, którzy wynosili na noszach zapakowane w plastikowe worki, rozkładające się trupy.

W człowieku jest nie tylko krew, ale również dużo wody. Jeśli zostawi się wykrwawione ciało w plastikowym kokonie… efekt jest bardzo nieprzyjemny.

Ale na Zawulonie nie zrobiło to wrażenia.

– Pardon, madame – powiedział, przepuszczając ciało i wszedł do łazienki.

– Kobiety też tam były? – spytał Heser.

– Były – odparła krótko Olga, nie wdając się w szczegóły. Heser nie dopytywał się już o nic. Zdaje się, że naszemu żelaznemu starcowi puściły nerwy.

Chłopaki wynoszący ciała wieczorem upiją się w sztok. I chociaż będzie to złamanie wszelkich zasad, nie powiem im złego słowa. Prędzej sam wyjdę na dyżur.

Zawulon wrócił minutę później, miał mokrą twarz.

– Ręcznik jest brudny, wyschnę – powiedział z uśmiechem.

– No i?

– Twoje zdanie? – spytał Heser.

– Pewna moja znajoma lubiła przed Nowym Rokiem rysować na lustrach choinkę pastą do zębów. Pod spodem dodawała napis: „Szczęśliwego Nowego Roku!”, no i cyfry.

– Bardzo zabawne – powiedział Heser. – Słyszałeś kiedyś o takiej strukturze?

– „Ostatni Patrol”? – Zawulon starannie zaakcentował duże litery. – Mój drogi wrogu, nawet wśród Ciemnych jest cała masa sekt, ugrupowań i zwykłych kółek zainteresowań, o których nigdy nie słyszałem. Są też takie, o których słyszałem. A jakie mają nazwy! „Dzieci nocy”, „Patrolowi pełni Księżyca”, „Synowie wiatru”… A właśnie, przypomniało mi się, że pewna grupa dzieci, ludzkich dzieci, lubi się bawić w wampiry. Może należałoby je tu przysłać? Od razu zrozumiałyby, że wampir nie jest bynajmniej eleganckim dżentelmenem w czarnym płaszczu, zabierającym piękne kobiety do swojego zamku. Że to wszystko wcale nie jest takie gotyckie…

– Zawulon. Słyszałeś o Ostatnim Patrolu czy nie?

– Nie.

– Gorodecki wyraził przypuszczenie… – Heser zerknął na mnie -…że tę nazwę przybrała trójka Innych, usiłujących zdobyć artefakt w Edynburgu. Ciemny, Inkwizytor i Jasny.

– Ciemny to Sauszkin, Inkwizytor to Edgar. – Zawulon pokiwał głową. – A Jasny?

– Nie wiem. Sprawdziliśmy wszystkich Wyższych, są czyści.

– Sauszkina też nie podejrzewaliśmy o to, że jest Wyższym. – Zawulon wzruszył ramionami. – Chociaż… wampirom łatwiej… A co z Edgarem? Gorodecki?

– Nie miałem czasu dokładnie zbadać jego aury. Walczyliśmy… Poza tym, Edgar był obwieszony amuletami. Gdybym miał pięć minut spokoju, wszystkiego bym się dowiedział…

– No dobrze, ale coś chyba zauważyłeś? – nalegał Zawulon. – Wiem, co się działo na płaskowyżu demonów, oczywiście w ogólnych zarysach. Możesz spokojnie opowiadać.

– Podczas walki zachowywał się jak Wyższy – odezwałem się, zerkając na Hesera, który niechętnie skinął głową. – Było nas trzech… dwóch, jeśli nie liczyć Afandiego, który również starał się, jak mógł. Mieliśmy zestaw amuletów obronnych od Hesera, świetnie dobranych. Edgar praktycznie nam nie ustępował. Myślę, że gdyby kontynuował walkę, mógłby zwyciężyć. Ale gdy Rustam odszedł, Edgar nie musiał już walczyć.

– Czyli mamy Innego, który jest w stanie podnieść poziom – stwierdził Zawulon. – Czego należało dowieść. Heserze, mój drogi, nie sądzisz, że Inkwizycja jednak zdobyła Fuararii

– Nie – odparł twardo Heser.

– Gdyby Kostia ocalał – zastanawiał się na głos Zawulon – mielibyśmy podstawy przypuszczać, że zapamiętał przepisy z Fuaranu. I że zdołał stworzyć… ee… imitację książki. Kopia nie miałaby takiej siły, ale mimo to byłaby w stanie podnieść poziom Edgara. Nieznany nam Jasny również mógłby zostać poddany podobnej procedurze.

– I wtedy moglibyśmy podejrzewać dowolnego Jasnego – podsumował Heser. – Na szczęście dla nas Kostia nie żyje i nie może wyjawić nikomu sekretu księgi Fuaran.

– Nie miał czasu, żeby poinformować ojca o zawartości książki?

– Nie. To czarodziejska księga. Nie da się podyktować jej przez telefon, nie można zrobić zdjęć.

– Szkoda, taki dobry pomysł się marnuje… – Zawulon pstryknął palcami. – Pewna młoda wiedźma pokazała mi, że jest taka sztuczka w komórkach, nazywa się MMS… można przesyłać zdjęcia z telefonu na telefon!

Początkowo myślałem, że to znów jakiś żart. Zawulon opowiadający z ważną miną o MMS-ach, które dzieci wymieniają na lekcjach, wyglądał bardzo komicznie.

A potem zrozumiałem, że mówi poważnie. Czasem zapominam, jak bardzo oni są starzy! Przecież dla Zawulona taka komórka to prawie magia…

– Na szczęście to niemożliwe – stwierdził Heser. – Wprawdzie mógł coś zapamiętać, odtworzyć… Chociaż nie, bzdura… Natura wampira różni się od natury wiedźmy… Zrekonstruować Fuaran, choćby w słabej postaci, mogłaby jedynie doświadczona wiedźma…

Popatrzyłem wnikliwie na Hesera i zapytałem:

– Niech mi pan powie, Borysie Ignatjewiczu… Czy wiedźma może stać się Jasną?


***

Najszczęśliwsze minuty w życiu rodziców małych dzieci to czas dobranocki. Kwadrans szczęścia, gdy dziecko radośnie ogląda reklamy jogurtów i czekoladek (chociaż to niedobrze), a potem pożera wzrokiem bohaterów dobranocki.

Gdyby „telewizyjni decydenci” siedzieli wieczorami ze swoimi dziećmi, zamiast spychać ten obowiązek na wykwalifikowane nianie, dobranocka trwałaby pewnie z pół godziny. A może i dłużej.

Powiedzmy sobie szczerze, że to z kolei poważnie przyczyniłoby się do zwiększenia liczby narodzin. Kwadrans to jednak trochę mało… Ale przynajmniej można spokojnie napić się herbaty.

Nie zadręczałem Świetlany szczegółami „zawartości” mieszkania Sauszkina, ona i tak wszystko zrozumiała z mojej krótkiej relacji. Nie straciła wprawdzie ochoty na herbatę (nie takie rzeczy oglądaliśmy w Patrolu!), ale sposępniała.

– Mamy pewną wersję, jeśli chodzi o Jasnego – powiedziałem, chcąc zmienić temat. – Heser sprawdził wszystkich Wyższych, nikt nie jest podejrzany Ale Edgar miał na sobie mnóstwo czarów autorstwa wiedźmy. Pomyślałem więc…

– Że Arina zmieniła kolor? – Świetlana popatrzyła na mnie uważnie. – To możliwe.

– Wtedy, gdy ją przycisnęłaś… chyba wyczułaś jej osobowość? Jak myślisz, mogłaby zostać Jasną?

– Szeregowy Inny nie zdołałby tego zrobić… Ale Wyższy… Ale Arina…

Zamilkła, zastanawiając się. Czekałem, zerkając na ekran telewizora. Smutna dziewczynka ciągnęła na sznurku rękawicę z jednym palcem, udając, że to piesek. O rany! Już po naszych rękawiczkach! Wprawdzie Nadia nie przemieni ich w psy – każda magia ma swoje granice – ale w mieszkaniu przybędzie udawanych zwierzaków…

Najwyższy czas kupić jej szczeniaka, bo nie będziemy mieli życia…

– Mogła – odezwała się w końcu Świetlana. – Mogła stać się Jasną. W jej świadomości było bardzo dużo wszystkiego… ale nie było zbrodni. Wszystko to pięknie, ale przecież Arina złożyła przysięgę, że przez sto lat nie zabije ani człowieka, ani Innego. Nie mogła złamać tej przysięgi!

– Przecież ona nie zabijała – zauważyłem. – A wyposażenie Edgara w amulety, podniesienie poziomu jego Siły… o tym nie było mowy. Arinie na pewno wystarczyło inteligencji, żeby zinterpretować twój zakaz po swojemu.

– Anton, nie w tym rzecz. – Świetlana odstawiła filiżankę. – Czy Arina stała się Jasną, czy jakaś Jasna czarodziejka zwariowała – to nieistotne. Przede wszystkim musimy zrozumieć, co oni chcą osiągnąć! Co ich połączyło? Chęć zniszczenia całego świata? Bzdura! Jedynie w głupich filmach czarny charakter pragnie zniszczyć świat dla samego zniszczenia. Władza? Bez sensu, władzy i tak mieli pod dostatkiem, a władzy absolutnej nie da im żaden artefakt, nawet wykonany półtora tysiąca lat temu przez stukniętego maga. Dopóki nie zrozumiemy, co i po co chcą odnaleźć na dnie Zmroku, nie ma dla nas żadnego znaczenia, czy to Arina, czy nie Arina, czy została Jasną, czy zamaskowała się tak, że Thomas jej nie rozpoznał.

– Masz jakieś przypuszczenia? – udałem, że nie zwróciłem uwagi na to „dla nas”. To prawda, co się mówi, że z Patrolu nie da się odejść na zawsze…

– Wieniec Wszystkiego usuwa bariery między warstwami Zmroku… – Świetlana zamilkła.

– Mamo, dobranocka się skończyła! – zawołała Nadia.

– Spróbuj to porównać z „Białym mirażem”, te dwa zaklęcia są wyraźnie podobne… – Świetlana wstała, podeszła do Nadii. – Kładziemy się spać.

– Bajkę! – zażądała Nadia.

– Dziś się nie uda. Ja i tata musimy porozmawiać.

Nadia popatrzyła na mnie z urazą, szarpiąc sznur turkusowych koralików, i wymruczała:

– Ciągle macie jakieś rozmowy i ciągle tata gdzieś wyjeżdża…

– Taką ma pracę – wyjaśniła spokojnie Swieta, biorąc córkę na ręce. – Przecież wiesz, że walczy z Ciemnymi siłami.

– Jak Harry Potter – powiedziała Nadia, przyglądając mi się z powątpiewaniem. Brakowało mi okularów i szramy na czole…

– Tak, jak Harry Potter, Fet Frumos i Lukę Skywalker.

– Jak Skywalker – zdecydowała Nadia i uśmiechnęła się do mnie. Widocznie do tego bohatera pasowałem jej najbardziej.

Cóż… dzięki i za to.

– Zaraz wracam… – Swietłana poszła z Nadią do pokoju dziecinnego.

Siedziałem, wpatrując się w nadgryzionego cukierka czekoladowego. Składał się z warstw – na przemian ciemna i biała czekolada. Naliczyłem ich siedem i uśmiechnąłem się krzywo. Oto przykład struktur Zmroku! „Biały miraż” skleił wszystkie warstwy, przemienił Innych w kamień. Dobrze, dajmy spokój temu bojowemu zaklęciu. Co się stało później? Zamknąłem oczy, przywołując obrazy w pamięci.

Potem Zmrok „rozprostował się”, warstwy wróciły na swoje miejsce.

Skąd przyszło nam do głowy, że Wieniec Wszystkiego miałby połączyć Zmrok i świat rzeczywisty na zawsze? Bo tak powiedział Rustam? A niby skąd on to wie? Najprawdopodobniej Zmrok się złączy, a potem rozejdzie, siła płynąca z naszego świata rozepchnie, rozklei jego warstwy. To tak jak sprężyna – można ją ścisnąć, ale potem i tak się odkształci.

O, to już brzmi lepiej… Jakoś nie mogłem uwierzyć w Merlina, który w ramach rozrywki stworzył bombę magiczną, mogącą zniszczyć cały świat. To nie w jego stylu… Ale Merlin-eksperymentator, który wymyślił sobie nową zabawkę, lecz nie zdecydował się jej użyć, wyglądał bardziej prawdopodobnie…

Co mogłoby się stać, gdyby wszystkie warstwy Zmroku połączyły się na chwilę ze światem rzeczywistym?

Zginą wszyscy Inni?

Nie sądzę. Gdyby tak było, Merlin nie omieszkałby pochwalić się swoją władzą.

A on wymyślił metaforyczne przesłanie…

Wyrecytowałem je, patrząc na Swietłanę, wracającą po cichu do kuchni:

Tu kryje się Wieniec Wszystkiego. Już tylko krok pozostał. Ale to spadek dla silnych lub mądrych, Otrzymasz wszystko i nic, gdy zdołasz go dosięgnąć.

Idź naprzód, jeśliś silny jak ja, lub zawróć, jeśliś jak ja mądry.

Początek i koniec, głowa i ogon, wszystko razem połączono W Wieńcu Wszystkiego. Tak życie i śmierć są nierozłączne.

– Próbujesz zrozumieć? – Swietłana usiadła obok mnie. – Tak sobie pomyślałam, skąd ta pewność, że Zmrok połączy się na zawsze? Najprawdopodobniej nastąpi ruch w drugą stronę.

– Też o tym pomyślałem – przyznałem. – To tak jak z „Białym mirażem”. Ale co się wtedy stanie? Siny mech zacznie rosnąć w naszym świecie?

Swietłana roześmiała się.

– Dopiero by się botanicy ucieszyli! Nowa forma roślin, w dodatku reagująca na ludzkie emocje! Miliony obronionych prac doktorskich…

– Zakłady przetwórstwa sinego mchu! – podchwyciłem. – Siny mech na przędzę i dżinsy…

Swietłana spoważniała nagle.

– A co się stanie z tymi, którzy żyją w Zmroku?

– Z ubezcieleśnionymi Innymi? Skinęła głową.

– Życie i śmierć – przytaknąłem. – No, nie wiem. Sądzisz, że oni mogą… zmartwychwstać? Wrócić do naszego świata?

– Czemu nie? Przecież oboje wiemy, że oni tam żyją… Widziałam nawet jednego na piątej warstwie, kiedy walczyłam z Ariną.

– I nic nie powiedziałaś – wytknąłem.

– Teraz już sam rozumiesz, że lepiej o tym nie opowiadać. Nie mamy przecież pewności, że wszyscy Inni tam trafiają… być może tylko najsilniejsi, na przykład Wyższy poziom. Po co reszta ma żyć ze świadomością, że są pozbawieni istnienia po śmierci?

– Thomas the Rhymer mówił, że tam, na najniższych warstwach Zmroku są czarodzieje i miasta, smoki i jednorożce. Wszystko to, czego nie ma w naszym świecie, a co mogłoby w nim być.

Swietłana pokręciła głową.

– Jestem jak najlepszego zdania o Thomasie, ale nie zapominaj, że on jest bardem. Poetą. A to nieuleczalne… Rozmawiałeś z nim, gdy był w swojej zmrokowej postaci, marzący o jednorożcach i wróżkach, czarodziejskich miastach i Innych, którzy zbudowali swój własny świat, którzy już nie pasożytują na ludzkim. Osobiście nie liczyłabym na to. Niewykluczone, że zamiast wróżek z jednorożcami są tam jedynie szałasy i drewniane chaty.

– To już coś – zauważyłem. – Wielu ludzi zamieniłoby raj, w którym mają cichą nadzieję znaleźć się po śmierci, na wieczne życie w szałasie na łonie przyrody. Drzewa tam są na pewno…

– Ten Inny, którego ja widziałam, nie wydawał się zbyt radosny. – Świetlana westchnęła. – Był trochę rozmazany, może dlatego że zwykłą strefą jego „życia” jest siódma warstwa… Ale poza tym był jakiś taki… stłamszony. Biegł do mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, tylko że ja nie miałam wtedy do tego głowy, sam rozumiesz.

– Ja też widziałem byłego Innego na pierwszej warstwie – przypomniałem sobie. – Dawno temu, gdy polowałem na dzikiego Jasnego, Maksyma. Nawet trochę mi pomógł, podpowiedział, dokąd mam iść.

– To się zdarza – przyznała Świetlana. – Wprawdzie rzadko, ale też słyszałam kilka historii i ty już opowiadałeś…

Zamilkliśmy.

– Być może rzeczywiście Inni wróciliby do naszego świata – podjęła Świetlana. – I niewykluczone, że właśnie to skłoniło Edgara, Giennadija i Arinę do zawarcia przymierza. Nie tylko Sauszkin stracił swoich bliskich, oni pewnie też kiedyś tracili tych, których kochali. I pewnie każdego Innego, który stracił swoich bliskich speszyłaby możliwość wskrzeszenia ich…

– Na pewno…

Popatrzyliśmy na siebie strwożeni. Dobrze, że jesteśmy pod stałą ochroną. Gorzej, że nasi potencjalni wrogowie to Wyżsi Inni.

– Nie myśl, że jestem tchórzem… ale postawię na noc kilka nowych zaklęć ochronnych – zawyrokowała Świetlana.

– Do Wieńca Wszystkiego można się przebić Siłą – myślałem na głos. – Można się przebić przez Zmrok na siódmą warstwę. Ja nie zdołałem, ale Nadii pewnie by się udało. Gdybyśmy wiedzieli, jak tam wejść inaczej… rozumem, sprytem… Sam użyłbym tego artefaktu, niech sobie Inni ożyją. Jasnych i Ciemnych wyjdzie po równo, poradzimy sobie…

– A jeśli to mimo wszystko bomba, zdolna zniszczyć nasz świat?

– Właśnie dlatego nie będę się nawet zastanawiał, jak dobrać się do tego artefaktu. Niech o to boli głowa Hesera i Zawulona.

– Chodźmy spać – stwierdziła Świetlana. – I tak teraz nic nie wymyślimy.

Ale nie od razu poszliśmy spać. Najpierw Świetlana postawiła wokół mieszkania kilka nowych zaklęć obronnych, a potem ja zrobiłem to samo.

ROZDZIAŁ 3

Ranek był tak czysty i jasny, że wszystkie wczorajsze horrory przesłoniły się mgiełką. Nadiuszka zjadła bez grymasów zupę mleczną, Swietłana nie powiedziała nawet słowa, gdy mimochodem oznajmiłem, że wcześniej pojadę do pracy, zaproponowała jedynie, żebym wcześniej wyszedł i żebyśmy poszli razem do kina na jakiś film dla dzieci, wychwalany przez jej przyjaciółki. Wyobraziłem sobie ochraniających Nadię Ciemnych, zmuszonych do oglądania romantycznej bajki, w której dobro nieuchronnie zwycięża zło, i uśmiechnąłem się.

– Tak zrobimy. A teraz lecę. Ciekaw jestem, co tam słychać. Może coś się ruszyło?

– Przecież by zadzwonili – rozwiała moje nadzieje Swietłana.

Ale jej realizm nie zepsuł mi humoru. Spakowałem się, wziąłem teczkę z papierami (cóż począć, Jaśni magowie też muszą zajmować się papierkową robotą…), pocałowałem na pożegnanie córkę i żonę i wyszedłem z mieszkania.

Piętro niżej toczyła się ożywiona dyskusja: stał tutaj Romka – dobroduszny chłopak, od dwóch lat w naszym Patrolu, i ładna szczupła dziewczyna, Ciemna, którą Zawulon oddelegował do ochrony.

Przywitałem się z nimi i poszedłem dalej, kręcąc głową. Tak właśnie zaczynają się romanse bez happy endu, jak to było w przypadku Alicji i Igora…

Pogoda była tak ładna, że przez chwilę zawahałem się: iść do metra, czy podjechać? Ale z drugiej strony wcale nie miałem ochoty jechać metrem… Gorąco, duszno, ścisk – w moskiewskim metrze godziny szczytu kończą się koło północy.

Nie, już lepiej samochodem. Swietłana nigdzie się nie wybierała… Obejrzę linie prawdopodobieństwa, ominę korki i będę w pracy za dwadzieścia minut.

Zdjąłem zaklęcia ochronne (niektórzy nadwrażliwi kierowcy starają się trzymać z daleka od mojego samochodu) i wsiadłem za kierownicę. Włączyłem silnik, przymknąłem oczy, badając, jak powinienem jechać. Wynik kompletnie zbił mnie z tropu. Wszystkie linie prawdopodobieństwa łączyły się, wskazując drogę na Szeremietiewo! Z jakiej racji, skoro nie miałem najmniejszego zamiaru tam jechać?!

Coś puszystego owinęło się wokół mojej szyi i dobroduszny głos, przeciągający samogłoski zapytał:

– Teraz daleka droga wypadnie królowi?

Spojrzałem w lusterko wsteczne i to, co zobaczyłem wcale mi się nie spodobało.

Edgara nie widziałem, ujrzałem jedynie to, co zarzucił mi na szyję – srebrzystą, futrzaną taśmę. Było w niej coś drapieżnego, jakby pod szarym futerkiem kryło się mnóstwo ostrych ząbków.

Poza tym zobaczyłem Giennadija Sauszkina, siedzącego z tyłu po prawej stronie. Twarz wampira nie wyrażała żadnych emocji.

– Coś ty wymyślił, Edgar? – zapytałem.

– O, to już nie twoja sprawa. – Edgar zaśmiał się nieprzyjemnie. – Nie próbuj wejść w Zmrok, nie próbuj czarować. Taśma na twojej szyi istnieje na wszystkich warstwach Zmroku… w każdym razie, do szóstej włącznie. Oderwie ci głowę przy najmniejszej próbie rzucania zaklęć.

– Wierzę na słowo – powiedziałem. – I co dalej?

– Zaprosisz nas do domu? – zapytał Edgar. Przy tych słowach twarz Sauszkina drgnęła.

– Nie. Wybacz, ale nie mam głowy do przyjmowania gości.

– Czyli co, można zabijać?

– Naprawdę sądzisz, że oddam wam Nadię? – Jego pytanie nie przestraszyło mnie, raczej zdumiało. – Możesz zabijać.

– Nie liczyłem, że dasz nam Nadię. – Edgar westchnął. – Ale Giennadij bardzo nalegał… Sam rozumiesz, chciał wykorzystać twoją córkę.

– Tak samo, jak wykorzystał swojego syna? – nie wytrzymałem. W odpowiedzi otrzymałem dziki wyszczerz wampira, z twarzy Sauszkina w jednej chwili zniknęły ludzkie rysy.

– Spokojnie, spokojnie. – Edgar trącił mnie w ramię. – Nie gorączkuj się tak, bo mogę nie utrzymać Gieny. Jest na ciebie bardzo obrażony… Domyślasz się, o co mu chodzi?

– Domyślam. Nie mógłbyś się pojawić? Nie potrafię rozmawiać z pustką.

– Wyjedź z podwórka, nie chcę, żeby zobaczyli nas was ochroniarze… Wprawdzie załatwilibyśmy ich w jednej chwili ale obawiam się, że Świetlana okazałaby się twardym orzechem do zgryzienia.

Giennadij znów się wyszczerzył, ukazując cały garnitur zębów w tym cztery kły, znacznie większe od ludzkich.

– O, to na pewno – odparłem szczerze. Nacisnąłem gaz i wyjechałem powoli z parkingu. A może by tak walnąć w słup? Nie, to ich nie zaskoczy, na to są pewnie przygotowani… – Za Nadię zmieliłaby was na proszek.

– Też tak uważam – odparł uprzejmie Edgar. – Niepotrzebna nam rozwścieczona baba na ogonie. Nie mamy żadnej pewności, czy twoja córka zdoła zejść na siódmą warstwę. Poza tym, niewykluczone, że ty zdołasz to zrobić, jeśli odpowiednio cię podkręcimy.

Prychnąłem.

– Nie chcę was rozczarowywać, ale wyżej głowy nie podskoczę. Jestem Wyższym, ale nie zerowym. Trzeba być Merlinem, żeby przebić się na siódmą warstwę.

– Przecież mówiłem, żeby brać dziewczynkę – powiedział cicho Giennadij. – Mówiłem, że on nie da rady!

– Cicho! – uspokoił go Edgar. – Da radę. Na razie brak mu motywacji, ale pomożemy mu i wtedy sobie poradzi.

– Spróbujcie. – Wzruszyłem ramionami. – To gdzie chcecie jechać?

– Na Szeremietiewo-Dwa, a gdzieżby. – Edgar się zaśmiał. Powoli przestawał być niewidoczny, najpierw stał się przezroczysty, potem ta przejrzystość nabrała barw. Giennadij nie ujawniał się, widziałem tylko jego odbicie w lusterku. – Tak się zastanawiam, chyba najszybciej będzie po obwodnicy, nie? I pośpiesz się, za godzinę mamy samolot do Edynburga. Zanim się twoi zorientują, będziemy już na miejscu. Nie chciałbym tracić ostatniego ładunku „Kuli minojskiej” na portal do Edynburga. Ale pamiętaj, jeśli spóźnimy się na samolot, pójdziemy przez portal.

– W Edynburgu czeka Arina? – spytałem.

– Jedź, jedź. – Edgar się uśmiechnął. – A ja tymczasem wyjawię ci powody, dla których będziesz nam pomagał.

– No, bardzo jestem ciekaw – mruknąłem.

W piersi narastał chłód, ale nie chciałem okazywać strachu. Zresztą, co za różnica? Wampiry wyczuwają strach intuicyjnie. Czasem ciężko się przed nimi osłonić nawet magią.

– Będziesz się starał ze względu na córkę oczywiście – oznajmił Edgar. – I ze względu na żonę. Z Ciemnym by ta sztuczka nie przeszła, ale wobec Jasnego to idealny chwyt.

– Nie zdołasz ich dosięgnąć.

– Osobiście faktycznie mógłbym nie dać rady; Heser i Zawulon naprawdę się postarali. Naliczyłem sześciu ochroniarzy… Ty o ilu wiesz? O tej dwójce na schodach?

Nie odpowiedziałem.

– Myślę, że jest ich ośmiu albo nawet dwunastu – powiedział Edgar zatroskanym głosem. – Tak czy inaczej, dwaj starzy pierdziele porządnie się zabezpieczyli. Ale załóżmy, że koło twojego domu nastąpi wybuch… i to nie zwykły wybuch, ale jądrowy… W czasie takiego wybuchu giną nawet Wyżsi Inni, Hiroszima to udowodniła.

– Nie odważysz się… Jesteś Ciemnym, ale nie psychopatą. Atomowy wybuch w centrum Moskwy? Tylko po to, żeby zabić moją żonę i córkę? Ilu ludzi zginie przy okazji? A jeśli komuś puszczą nerwy, jeśli uzna to za atak jądrowy i wybuchnie wojna światowa?

– O! To również ma niepoślednie znaczenie. Nawet jeśli Heser poczuje, że coś jest nie tak, i wywiezie twoją rodzinę z Moskwy, do jakiegoś tam ufimskiego schronu, niczego to nie zmieni. Od ciebie nadal będzie zależeć los setek tysięcy, a nawet milionów ludzi. Niezły haczyk dla Jasnego, co?

– Edgar… Co się z tobą stało?

– Nic. – Edgar zaśmiał się nerwowym, nienaturalnym śmiechem. – Ze mną wszystko w porządku!

– Kogo straciłeś, Edgarze?

Zadałem to pytanie na chybił trafił, ale milczenie byłego Inkwizytora świadczyło o tym, że trafiłem w dziesiątkę. Nareszcie zaczynałem coś rozumieć…

– Żonę – powiedział w końcu. – Annabel.

– Przecież mówiłeś, że byłeś z nią na Krecie – przypomniałem.

– Byłem. Dokładnie rok temu. Szliśmy z plaży do hotelu, wzdłuż drogi… i obok nas przejeżdżała ciężarówka. Kierowca stracił panowanie nad samochodem i potrącił Annabel przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie zdążyłem nic zrobić.

– Kochałeś ją… – powiedziałem ze zdumieniem.

– Tak. – Edgar skinął głową. – Kochałem. Nie jestem Zawulonem, umiem kochać. Umiałem.

– Bardzo mi przykro…

– Dziękuję, Anton – powiedział Edgar normalnym tonem. – Wiem, że mówisz szczerze, ale to niczego nie zmienia w naszych stosunkach.

– Po co wyruszyłeś przeciwko wszystkim? Po co wciągnąłeś w to ludzi?

– Ludzi? Co za różnica, jak się ich wykorzystuje? Skoro żyjemy dzięki ich energii, to dlaczego nie mielibyśmy ich użyć w charakterze mięsa armatniego? A dlaczego wystąpiłem przeciwko wszystkim?… Źle sformułowane pytanie. Ja nie jestem przeciw, jestem jak najbardziej za – za wszystkimi Innymi, Ciemnymi i Jasnymi. Gdy osiągniemy nasz cel, zrozumiecie… nawet ty rozumiesz.

– Nie tak się umawialiśmy – wtrącił Giennadij.

– Pamiętam, jak się umawialiśmy – sparował Edgar. – Robimy to, co zaplanowaliśmy, a potem ty wyzywasz Antona na pojedynek. Wszystko się zgadza, prawda? Przecież sam chciałeś uczciwego pojedynku?

– Chciałem – przyznał z powątpiewaniem Giennadij.

– Skoro taki jesteś pewien, że zrozumiem – właśnie wjeżdżałem na estakadę, walcząc z pragnieniem ostrego skrętu i zrzucenia samochodu w dół – to chyba możesz mi powiedzieć, co planujecie. A nuż zacznę wam pomagać z własnej woli?

– Myślałem o tym. – Edgar skinął głową. – Myślałem, że ze wszystkich Jasnych, których znam, jesteś najbardziej sensowny. Ale tak się złożyło, że zaczęliśmy współpracować z Giennadijem, a on był zdecydowanie przeciwny. Nie lubi cię, wiesz? Zabiłeś jego syna. Przez ciebie ubezcieleśniła się jego żona. Jak moglibyśmy cię wziąć do Ostatniego Patrolu?

– Bardzo romantyczna nazwa.

– Giena jest romantykiem. – Edgar się roześmiał. – Tak naprawdę nie mieliśmy zamiaru cię ruszać… Zemsta to dobra rzecz, ale tylko wtedy, gdy nie zostaje nic prócz zemsty. Ale Heser musiał wysłać do Edynburga właśnie ciebie!

– Zabiliście Wiktora dlatego, że rozpoznał Giennadija?

– Tak. – Edgar skinął głową. – To był spontaniczny ruch. Giena spanikował, myślał, że kolega Kostii zjawił się tu nieprzypadkowo, że jesteśmy śledzeni. Pomyliliśmy się… ale przy okazji dowiedzieliśmy, jak otworzyć barierę na trzeciej warstwie, o tym nie mieliśmy dokładnych informacji.

– A o golemie na piątej mieliście?

– Owszem. Po śmierci Annabel przeniesiono mnie do działu przechowywania zbiorów specjalnych. Żebym się uspokoił, przetrawił swój ból w spokojnej pracy archiwisty… Gdybyś tylko wiedział, Jasny, co można znaleźć w tych zbiorach Inkwizycji! Nie podejrzewałem nawet, że można stworzyć takie rzeczy! Powiem szczerze, że w ciągu ostatnich stu lat magia poważnie się zdegradowała. Poszliśmy na łatwiznę, używając ludzkich produktów, a przecież mieliśmy magiczne odpowiedniki telefonów, samochodów i samolotów! Nawet więcej! Moglibyśmy stworzyć własną cywilizację opartą na magii!

– Problem w tym, że konsumujemy więcej Siły, niż produkujemy – zauważyłem. – I nie możemy żyć bez ludzi.

– Tak, o tym również myślałem. – Edgar wyraźnie się ożywił. – Można by było… hej, hej, nie zwalniaj! Jedź lewym pasem, na razie jest czysto… No więc, idealnym społeczeństwem wydaje się struktura bliska średniowiecznej. Ludzie żyją prostym, zdrowym życiem, uprawiają ziemię, zajmują się rzemiosłem i sztuką. Żadnych scentralizowanych rządów, zwykły system feudalny, baronowie i nominalni królowie. A my, Inni, żyjemy częściowo oddzielnie, a częściowo wśród ludzi. Nie ukrywamy się, wszyscy wiedzą o naszym istnieniu. Zgodnie z tym schematem ludzie mogliby nawet rzucić wyzwanie magowi czy wampirowi. Proszę bardzo! Powinien działać mechanizm doboru naturalnego, eliminujący słabych i nadmiernie okrutnych Innych. Taki świat byłby znacznie przyjemniejszy niż obecny, zarówno dla Innych, jak i dla ludzi. Nie czytałeś nigdy fantasy?

– Czego?

– Książek! Wszystkich tych Władców Pierścieni, Conanów, Czarnoksiężnika z Archipelagu, Harrego Pottera.

– Coś niecoś czytałem… Pewne rzeczy są naiwne, inne ciekawe. Jako literatura rozrywkowa ujdzie.

– Wśród ludzi jest nawet bardziej popularna niż scence fiction! – zauważył Edgar. – Czysty paradoks. Podbój Marsa, lot do gwiazd, czyli to, co ludzie rzeczywiście mogą osiągnąć, a czego my nie osiągniemy nigdy – o tym ludzie nie chcą czytać. Za to marzą o tym, żeby zostać magami, rzucać się do walki z wielkim ostrym mieczem dłoniach… Gdyby tylko wiedzieli, jak wyglądają rany od prawdziwego miecza! I cóż to znaczy? Że przesycone magią średniowiecze jest marzeniem wielu ludzi!

– Jasne – prychnąłem. – Pewnie dlatego, że nie zastanawiają się nad urokami załatwiania potrzeb fizjologicznych w wygódkach w czasie siarczystego mrozu… Jak również nie myślą o aromatach, jaki roztaczają owe kloaki w czasie upału. Bohaterowie książek nigdy nie miewają kataru, nadkwasoty, malarii, czy ataku wyrostka robaczkowego, a jeśli już coś takiego ich dopadnie, to zawsze jest pod ręką Jasny uzdrowiciel. Nie mówiąc już o tym, że wszyscy czytelnicy widzą siebie na królewskim tronie, w płaszczu maga, a w ostateczności w drużynie wesołego, dzielnego barona, a nie na piaszczystym polu, z drewnianą motyką w ręku, odprowadzającego wzrokiem drużynę, która właśnie stratowała żałosne plony, w połowie należące do dzielnego i wesołego barona.

– To inna sprawa – odparł spokojnie Edgar. – Wszystko ma swoje wady i zalety. Za to nie ma tam reklamy, polityków, adwokatów, genetycznie zmodyfikowanej żywności…

– Żywności w ogóle byłoby niewiele.

– Nie ma dzieci, które rodzą się z wadami genetycznymi z powodu zanieczyszczeń środowiska…

– Nie myślałeś o przystąpieniu do Greenpeace? – spytałem sarkastycznie. – Za to pełno jest dzieci, na które rzucono urok, gdy były w ciele matki, a jeszcze więcej takich, które zmarły zaraz po urodzeniu, z braku lekarstw i z powodu nieprawidłowego odebrania porodu. Edgar, co wy chcecie zrobić? Cofnąć świat do czasów średniowiecza?

Edgar westchnął.

– Nie, Anton. Prawdopodobieństwo takiego wyniku jest znikome. Przyznaję, że po cichu na to liczę, ale szanse są minimalne.

– Zaczynam coraz poważniej myśleć o wjechaniu na jakiś słup – powiedziałem. – Widzisz kładkę przed nami, takie przejście dla pieszych? Ma bardzo kuszące betonowe słupy…

– Obawiam się, że nic by nam się nie stało – odparł Edgar. – Tobie również. Samochód masz dobry, poduszki powietrzne, pasy… Mamy spore szanse przeżyć, więc się nie wygłupiaj. Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, to trochę poczaruj.

– Co wykopałeś w tych archiwach? Na co liczysz?

– Nie mów mu – powiedział ponuro Giennadij, ale jego słowa miały odwrotny skutek.

Mimo wszystko Edgar był Ciemnym, który przywykł patrzeć na wampiry z lekką pogardą. Nawet na wampiry-sprzymierzeńców.

– Inkwizycja zawsze bardzo interesowała się artefaktami pozostającymi poza jej zasięgiem – rzekł Edgar. – Ze szczególnym uwzględnieniem tych, które były dziełem Merlina… z oczywistych względów. O Wieńcu Wszystkiego niewiele było wiadomo… Tylko tyle, że znajduje się w Szkocji i jest bardzo potężnym, jeśli nie najpotężniejszym przedmiotem magicznym. Sądzono jednak, że nigdzie nie ma na jego temat żadnych informacji. Na szczęście, kilka lat temu rozpoczęto katalogowanie i komputeryzację archiwów; między innymi wprowadzono do komputera raporty ze średniowiecznych przesłuchań wiedźm oraz zapomniane przez wszystkich sprawozdania agentów i uczonych. Szukałem wszystkiego, co się wiązało z Merlinem, i znalazłem kilka linijek, o których dawno zapomniano. W trzynastym wieku pewna Jasna czarodziejka pierwszego stopnia (aczkolwiek te informacje trafiły do niej nie ze względu na jej rangę) była przesłuchiwana z powodu pewnego wydarzenia w Glasgow, podówczas małego prowincjonalnego miasteczka. W trakcie przesłuchania wspomniała o ostatnim artefakcie, jaki stworzył Merlin. Zapytano ją, jakie właściwości posiadał ten artefakt, a czarodziejka odpowiedziała: „Wieniec jest tym, o czym marzą ci Inni, którzy od nas odeszli i czekają w Zmroku. Wieniec da im szczęście, zwróci wolność…”. Wówczas do jej słów nie przywiązano wagi, i zeznania przeleżały w archiwach długie stulecia, aż do chwili, gdy karty pergaminu położono na skaner. Potem wystarczyło już tylko wrzucić do wyszukiwarki słowo „Merlin”…

– Rozumiem, że w bazie Inkwizycji nie ma już tej informacji? – dodałem.

Edgar się uśmiechnął.

– Chcecie ożywić martwych Innych? – spytałem.

– Tych, którzy odeszli – wycedził Giennadij. – Nie martwych, tylko tych, którzy odeszli!

– To nie jest takie proste. – Edgar westchnął. – Naszym zdaniem Wieniec Wszystkiego połączy świat Zmroku i świat ludzi, usunie bariery między warstwami. Teraz ci, którzy odeszli, nie mogą… nie mogą wrócić do naszego świata, a my z kolei nie jesteśmy w stanie długo przebywać na głębokich warstwach Zmroku. Ale Wieniec wszystko zmieni. Ci, którzy odeszli, znów będą z nami.

– Edgarze, nic nie wiecie na pewno – powiedziałem. – I nie możecie wiedzieć! To tylko wasze domysły! A jeśli warstwy Zmroku połączą się z naszym światem na stałe? Przecież to będzie katastrofa!

– Wiemy, że chcą tego ci Inni, którzy odeszli – powiedział twardo Edgar.

– Na podstawie jednego zdania, wypowiedzianego w trzynastym wieku przez jakąś czarodziejkę?!

– Była kochanką Merlina. Posiadała dokładne dane. Nie spierałem się dłużej.

Co mogłem przeciwstawić ich wierze? Nic! Wierze można przeciwstawić jedynie inną wiarę, a nie fakty czy hipotezy.

– Edgarze, gdybym wiedział na pewno, że Wieniec zwróci nam tych Innych, pomógłbym wam. Ale nie mam takiej pewności. – Skręciłem na szosę Leningradzką. – To po pierwsze.

– Mów dalej – zezwolił uprzejmie Edgar.

– Nawet, gdybym chciał wam pomóc, to w Edynburgu wzmocniono ochronę artefaktu. Wszyscy wiedzą, że znów tam przyjdziecie. I myślę, że już stwierdzili, co ukradłeś z magazynów Inkwizycji – twoje amulety nie będą dla nikogo zaskoczeniem. Niełatwo nam będzie przejść. To po drugie.

– Uwierz mi, dobrze nad tym popracowałem – rzekł z dumą Edgar. – W Inkwizycji sami już nie wiedzą, co mieli, czego nie mieli i co im zostało. To szalenie zbiurokratyzowana struktura, taki jest los każdej ponadpaństwowej organizacji, nieważne, ludzkiej czy naszej. Będzie ciężko, ale przejdziemy, nawet jeśli nam nie pomożesz. Bo przypuszczam, że zmuszenie cię do zabijania Jasnych jest prawie niemożliwe?

– Jakbyśmy dziewczynkę wzięli, toby pomógł – „zazgrzytał” z tyłu Giennadij.

– Uspokój się wreszcie! – zawołał Edgar. – Co z ciebie za nieludź taki, no? Trzeba być bardziej humanitarnym, Giennadij!

– Byłem humanitarny za życia – sparował wampir. – i dopóki Kostii nie zabili, też się jakoś trzymałem. I dopóki Polina nie odeszła. Wystarczy!

– Ale mimo wszystko należy starać się przezwyciężać różnice poglądów, skoro przez jakiś czas mamy być w jednej kompanii – mitygował go Edgar. – Nie możemy się zniżać do inwektyw i bezpodstawnych gróźb pod adresem bliskich. To wszystko, Anton?

– Jeszcze jedna mała uwaga. Nie mogę zejść na siódmy poziom. Na szósty wszedłem na nerwach, na adrenalinie. Udało mi się. Ale dalej jest bariera, przez którą nigdy się nie przebiję. ”W Patrolach już myśleli o tej barierze – żaden przypływ Siły z zewnątrz tu nie pomoże.

– Dlaczego?

– Dlatego że nie chodzi o Siłę! Siła i tak spływa do „Podziemi Szkocji” całymi wodospadami! Ale Siłą trzeba operować, trzeba przepuścić ją przez siebie! Co z tego, że wypompujesz Siłę z ludzi, że wyciągniesz ją z artefaktów? To tak samo jak z napięciem w sieci – nie można go zwiększać w nieskończoność, bo w końcu spali ci przewód! Tu jest potrzebny nadprzewodnik, rozumiesz? A nadprzewodnik to zerowy Inny, który w ogóle nie produkuje energii magicznej!

– Och, te techniczne analogie! – westchnął Edgar. – Giennadij, zrozumiałeś?

– Zrozumiałem. Przecież mówiłem, że trzeba było…

– Dobrze, dobrze… Anton, ja rozumiem, że wyżej głowy nie podskoczysz. Ja też nie…

– Edgar, od kiedy jesteś Wyższym? Były Inkwizytor się uśmiechnął.

– Od niedawna. Ale to nieistotne.

– Giennadijowi zdjąłeś znak rejestracji… – zastanawiałem się na głos. – To nic dziwnego, w Inkwizycji nie takich rzeczy cię uczyli. Ale podnieść swój poziom Siły można jedynie za pomocą Fuaranu. Księga spłonęła…

– Nie zagaduj mnie. – Edgar się zaśmiał. – Z Giennadijem sobie pogadaj, jego zęby świerzbią. No więc nie spodziewamy się po tobie cudów Siły, lecz… sprytu. Ty masz odnaleźć okrężną drogę.

– Jestem pewien, że Thomas the Rhymer szukał tej drogi setki lat.

– Ale on nie miał żony i córki, narażonych na wybuch pocisku jądrowego. – Edgar zerknął na zegarek. – Zdążymy. Dobrze prowadzisz. A teraz słuchaj. Samochodu nie zostawimy na parkingu, nie ma takiej potrzeby. Przed wejściem do sali wylotów będzie na nas czekał chłopak, dasz mu kluczyki. Zapłacono mu za to, żeby odprowadził twój samochód na płatny parking i zapłacił za trzy dni. Kiedy wrócisz, będziesz mógł zabrać wóz.

– Jeśli wrócisz – poprawił Giennadij.

– Wybacz, ale jego szanse oceniam wyżej – uciął Edgar. – I dalej: szybciutko przechodzimy przez kontrolę, nie próbuj zwracać na siebie uwagi Innych na kontroli celnej. Chyba nie chcesz ofiar? Potem wsiadamy do samolotu: napijesz się kawy i ewentualnie koniaku, i zaczniesz myśleć. Konstruktywnie, z całej siły. Tak, żebym słyszał, jak ci mózg trzeszczy. Dobrze by było, żebyś przed lądowaniem w Edynburgu już wiedział, jak wydostać ze Zmroku Wieniec Wszystkiego. Mamy mało czasu… od wybuchu dzieli nas dwanaście godzin.

– Jesteś bydlakiem – powiedziałem z mocą.

– O, jedynie utalentowanym menadżerem do spraw personelu. – Edgar się uśmiechnął.

ROZDZIAŁ 4

Są takie polecenia, które sprawiają, że wpada się w otępienie bez żadnej magii.

Na przykład: „Opowiedz coś zabawnego!”. Nawet jeśli właśnie przed chwilą obejrzałeś wieczór kabaretowy, przeczytałeś Harry ego Pottera albo wyszperałeś w Internecie dziesięć naprawdę świetnych i nowych dowcipów, to natychmiast wszystko wylatuje ci z głowy.

Podobnie działają słowa: „Usiądź i pomyśl”. Od razu przypomina mi się szkoła, klasówka z algebry albo jakiś semestralny sprawdzian z polskiego, i zmęczona twarz nauczyciela, który nie spodziewa się już po swoich podopiecznych niczego dobrego.

Tym razem do Edynburga lecieliśmy bezpośrednio Aerofłotem. Gdyby to była zwykła podróż służbowa, to nawet bym się cieszył, Szkocja bardzo mi się spodobała. Tym bardziej że mieliśmy lecieć klasą bussines. Trzech rozzłoszczonych rodaków (sprawiali wrażenie takich, co to mogą kupić cały Boeing 767) awanturowało się przy rejestracji – okazało się, że ich bilety są nieważne. Ucieszyłem się w duchu. Ogromna większość ludzkich kłopotów z podwójnymi czy nieważnymi biletami to efekt nieczystych machinacji Innych, zazwyczaj Ciemnych, chociaż Jasnym też się to zdarzało. I dlatego teoretycznie podobne wypadki powinny zostać wyłapane przez Patrole. Jednakże w praktyce sprawdza się tylko te przypadki, które skończyły się głośnym skandalem. A tutaj zapowiadał się niewąski skandal.

Niestety, najprawdopodobniej pogoń nie będzie tak operatywna, jakbym sobie tego życzył. Zwłaszcza że w całej Moskwie trwają poszukiwania Sauszkina.

Stanowisko celne Innych zostało wzmocnione. Zamiast dwóch dyżurowało aż czterech, parytet był surowo przestrzegany. Miałem cichą nadzieję, że rzucili tu naszych chłopaków, którzy teraz mnie rozpoznają, ale niestety, wszyscy Inni pochodzili z podmoskiewskich wydziałów. Poza tym przed rejestracją Edgar rozdał nam fałszywe paszporty i nałożył na nas obce oblicza, przez które Inni czwartego i piątego stopnia nie są w stanie przeniknąć. Przeszedłem obok swoich kolegów jako zamieszkały w Petersburgu Aleksander Peterson. Giennadij nazywał się Konstanty Abrenin, a jak zwali Edgara, nie usłyszałem…

Już w samolocie, biorąc od stewardesy obiecaną przez Edgara kawę i koniak, zrozumiałem, że przegrałem na całej linii. Puszysta garota na szyi, na którą zerkano jeszcze w czasie kontroli celnej, od czasu do czasu zaciskała się albo drapała moją skórę maleńkimi pazurkami… A może ząbkami? Tyle że nie mruczała, pewnie czekała, aż użyję magii… Nawet przypomniałem sobie, jak się ta sztuka nazywa – Kot Schroedingera. Pewnie dlatego, że nikt nie zdołał zrozumieć, czy to draństwo jest martwe, czy nie. W Inkwizycji Kota Schroedingera używano w czasie konwojowania najbardziej niebezpiecznych przestępców. Nigdy jeszcze nie zawiódł, i, z tego co wiem, był jedyny w swoim rodzaju. Edgar rzeczywiście kradł unikatowe egzemplarze…

– Pij kawę – powiedział uprzejmie Edgar.

Posadzili mnie przy oknie, obok usiadł Giennadij. Edgar ulokował się z tyłu, zatroszczył się nawet o to, żeby nikt nie zajął miejsca obok niego: zaskoczonego, lecz nie protestującego pasażera zaprowadzono do klasy ekonomicznej, rozpływając się w przeprosinach i obiecując liczne bonusy w charakterze rekompensaty. Aerofłot robił zdumiewająco pozytywne wrażenie, nie gorsze niż zachodni przewoźnicy.

Szkoda tylko, że nie mogłem się rozkoszować lotem, towarzystwo nie dopisało.

Piłem koniak, popijałem kawą, patrząc, jak nasz samolot kołuje do pasa startowego. Edgar za moimi plecami szepnął coś i huk ucichł. „Kula milczenia”. No cóż, całkiem nieźle, teraz ani nam nikt nie przeszkodzi, ani nas nikt nie podsłucha. Dobrze, że w odróżnieniu od czarownika Chottabycza z bajki, Edgar użył innych metod walki z hałasem niż zatrzymanie silników…

Idź naprzód, jeśliś silny jak ja; lub zawróć, jeśliś jak ja mądry.

Merlin drwił. No oczywiście! Szydził z pechowych łowców skarbu… Ale czuł się zobowiązany do umieszczenia w zagadce aluzji, takie były niepisane reguły tamtych czasów. Czyli droga jest…

W przód i w tył…

Może należy się „rozbujać”? Tak jak wyciąga się z błota buksujący samochód? Umiejętność zupełnie zapomniana w czasach automatycznych skrzyń biegów… Dochodzisz do szóstej warstwy Zmroku, odskakujesz, rozpędzasz się, znów dochodzisz do szóstej…

Bzdura! Raz w życiu dobrnąłem do szóstego poziomu, i to cudem, łapiąc oddech po każdym kroku. Nawet jeśli nauczyłbym się wyskakiwać z Głębin Zmroku do świata ludzi tak jak Heser, to i tak nie zdołam się „rozbujać”.

Powtórzmy od początku.

Tu kryje się Wieniec Wszystkiego. Pozostał już tylko krok.

To jasne. Napis widniał na szóstej warstwie, czyli Wieniec Wszystkiego znajduje się na siódmej. Sprytny Merlin zostawił drogowskaz tam, gdzie zdołają dojść tylko najsilniejsi i najmędrsi magowie. Ech, aż mi przyjemnie, że tam doszedłem…

Ale w tym wersie nie ma żadnych szczególnych informacji. To jakby słowo wstępu, preambuła. Pod warunkiem oczywiście, że Thomas the Rhymer dobrze to przetłumaczył. Zresztą, wielki bard i przodek Lermontowa nie mógłby przetłumaczyć inaczej.

Ale to spadek dla silnych lub mądrych…

Tutaj też wszystko mniej więcej jasne. Merlin pozostawił decyzję, czy użyć artefaktu, czy nie, tym którzy będą mu równi – pod względem Siły lub intelektu.

Otrzymasz wszystko i nic, gdy zdołasz go dosięgnąć.

No, tu już zaczyna się bardziej interesująco. Zdaje się, że według Merlina użycie Wieńca nie grozi globalną katastrofą. „Otrzymasz wszystko i nic…”. Otrzymasz wszystko, ale nie dla siebie?

A może Edgar i Giennadij widzą tylko to, co chcą widzieć?

Może „otrzymasz wszystko i nic” oznacza, że będziesz miał w swojej władzy cały świat, ale świat ulegnie zagładzie?

Nie wiem. Nie rozumiem. Żeby się tak dowiedzieć, jak to brzmiało w oryginale…

– Edgar, muszę zadzwonić – oznajmiłem.

– Co, co? – Edgar się ucieszył. – Do kogo, do Hesera? Przecież kazali wyłączyć komórki.

– Chcesz, żebym ci rozwiązał zagadkę, czy nie chcesz? Muszę zadać jedno pytanie Fomie Lermontowi.

Edgar wahał się chwilę. Przymknął oczy, potem skinął głową.

– Dzwoń. Masz trzy minuty do startu. Ale bierz pod uwagę, że słucham cię bardzo uważnie.

Jak dobrze, że nie wykasowałem numeru Lermonta. Wyjąłem komórkę, wybrałem numer… Jeden sygnał, drugi… – Anton?

W głosie Lermonta dźwięczała ciekawość.

– Dzień dobry, Foma… Tak się właśnie zastanawiam nad tym wierszem… nad tym napisem, który Merlin zostawił na szóstej warstwie.

– No, no?

– Jak dokładnie brzmi trzeci wers? Przetłumaczyłeś go jako: „Dostaniesz wszystko i nic, gdy zdołasz go dosięgnąć”. Czy chodzi o to, że „dostaniesz wszystko i wszystko stracisz”, czy też: „dostaniesz wszystko, ale to i tak nie będzie ci potrzebne”?

Thomas odchrząknął i wyrecytował po angielsku:

– With it, thou shalt acquire all – and nothing shalt thou get… Dobrze, że nie po celtycku…

– To znaczy… – uściśliłem.

– To znaczy, że otrzymasz to, co tobie osobiście nie jest potrzebne, chociaż jest to bardzo globalne, znaczące i powszechne.

– Dziękuję, Foma!

– Burza mózgów? – zainteresował się Lermont. – Powodzenia. My też nie tracimy czasu, działamy…

Wyłączyłem się. Ciekawe, czy Edgar i Giennadij słyszeli naszą rozmowę? Nagle ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że ta „zagadka” mnie zaintrygowała, wciągnęła… Chciałem ją rozgryźć – mimo garoty na szyi, mimo szantażu, mimo wampira i stukniętego Inkwizytora.

Chcę zrozumieć. Chcę odgadnąć zagadkę Medina. Nigdy nie będę tak silny jak on, ale może przynajmniej pod względem intelektu mógłbym się z nim równać?

Chciałbym w to wierzyć…

Idź naprzód, jeśliś silny jak ja; lub zawróć, jeśliś jak ja mądry.

No proszę, znowu wracamy do tego zdania. Sens jest mniej więcej jasny. Silny może pójść do przodu i dotrzeć do celu drogą Medina. Mądry zawróci i wybierze okrężną drogę.

Początek i koniec, głowa i ogon, wszystko razem połączono…

To już chyba metafora. Alfa i omega, początek i koniec… głowa i ogon? Może to aluzja do golema-strażnika z piątej warstwy Zmroku?

Tak, nad tym wersem trzeba będzie jeszcze pogłówkować. A co mamy na końcu?

…W Wieńcu Wszystkiego. Tak życie i śmierć są nierozłączne.

To już chyba dotyczy zastosowania. Życie i śmierć są nierozłączne. Inni, którzy odeszli w Zmrok, mogą ożyć i wrócić do naszego świata… Ciekawe, czy rzeczywiście tego właśnie pragną? Fomę Lermonta musiałem wyciągać niemal siłą, tak chciał zostać, posmakować radości magicznego raju…

Wyobraziłem sobie, jak wskrzeszony Kostia wrzeszczy na ojca: „Czy ja prosiłem, żeby mnie wskrzeszać?!”.

Czy coś takiego mogłoby się zdarzyć?

Nie wiem. Nie rozumiem. Nie sądzę, żeby Thomas miał rację. On jedynie znalazł się w pułapce swojego marzenia, podobnie jak Edgar i Giennadij. Tamten mieszkaniec Zmroku, którego kiedyś spotkałem na pierwszym poziomie, nie wyglądał na zachwyconego… Ciekawe swoją drogą, kto to był i dlaczego mi pomógł? Jakim cudem z głębin zmrokowego świata zdołał się dowiedzieć, co się dzieje w naszym?

Wciąż pytania i żadnych odpowiedzi…

Początek i koniec, głowa i ogon, wszystko razem połączono…

W tym coś musi być! Ta głowa z ogonem wciąż nie daje mi spokoju! Kto miał połączoną głowę z ogonem? Poza golemem na piątej warstwie z paszczą na obu końcach, jego nie należy traktować poważnie…

Ale, ale, może właśnie należałoby zacząć traktować go „poważnie”?… I wmówić naszemu drogiemu Ostatniemu Patrolowi, że Wieniec Wszystkiego został ukryty w tym nieszczęsnym dwugłowym stworze. Na przykład, pośrodku. Gdzie jest początek jednej połowy i koniec drugiej. Gdzie ogon i głowa są nierozdzielne… Idź do tyłu, czyli na piątą warstwę i tam znajdziesz!

Hmm, to brzmi całkiem przekonująco… Tylko musiałbym o tym mówić ze śmiertelną powagą… Nie mają Runy i teraz już jej pewnie nie zdobędą… No to niech próbują zniszczyć golema, którego stworzył Merlin!

Ale jeśli w brzuchu pełzającego stwora faktycznie będzie Wieniec Wszystkiego, to będzie… to będzie… strasznie niesprawiedliwe!

Ale to było mało prawdopodobne.

– Uśmiechasz się – odezwał się Giennadij. – Coś wymyśliłeś?

– Cicho – zgromiłem go. – Myślę. Lepiej weź mi koniak. Giennadij zacisnął zęby i nic nie powiedział.

Pogrążony w rozmyślaniach, otoczony kokonem ciszy przegapiłem moment startu. Gdy zerknąłem w iluminator, byliśmy już wysoko, nad pierwszą warstwą chmur. Cholera, teraz wszędzie będę widział warstwy, które należy pokonać…

Nie, tamten wers wyraźnie nie dawał mi spokoju! Głowa i ogon… Już o tym słyszałem, tylko gdzie? W magii? Nie, prędzej w folklorze… w jakichś wierzeniach… No oczywiście! Egipskie, a potem również europejskie mity! Alchemiczne traktaty. Buddyzm w postaci koła samsary, reinkarnacja…

Uroboros.

Wąż pożerający własny ogon.

Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Nie na darmo Merlin postawił na straży piątej warstwy dwugłowego węża!

Wieńca tam oczywiście nie ma, za to była aluzja, i to jaka wyraźna!

Początek i koniec, sam siebie rodzi, zapładnia i zabija. Odwieczna, niezmienna siła, rozpływająca się w przestrzeni i znowu odnawiająca, krąg czasu, ochrona przed chaosem i ciemnością, odgradzająca wszechświat, obejmująca i podtrzymująca świat, niosąca życie i śmierć, a śmierć zmieniająca w życie, jednocześnie nieruchoma i poruszająca się…

Śmierć i zmartwychwstanie.

Niekończący się strumień Siły, umierający i odradzający się…

Zrozumiałem.

Wszystko zrozumiałem.

Ręce mi zadrżały, ścisnąłem mocniej poręcze fotela. Zauważyłem podejrzliwie spojrzenie Giennadija i powiedziałem:

– Boję się latać. Weź mi koniak, dobrze? Bądź człowiekiem, chociaż na chwilę!

Giennadij podniósł się i przywołał gestem stewardesę. Uroboros.

Początek i koniec. Śmierć i życie. Pierścień Siły opasują wszechświat.

Wszystko zrozumiałem. Jako pierwszy, pierwszy po Merłinie. Będę miał powód do dumy… jeśli tylko przeżyję.

– Coś wymyśliłeś – powiedział Edgar. Uniósł się, przechylił przez oparcie fotela i zajrzał mi w oczy: – Hej, Anton! Miałem rację, wymyśliłeś coś!

– Wymyśliłem – przyznałem. – Edgarze, chcę cię jeszcze raz zapytać… Jesteś pewien, że wyciąganie tych, którzy odeszli, jest bezpieczne? Wiesz, czym jest „cień władców”?

– Wiem. – Edgar sposępniał. – To magowie, którzy odeszli, wezwani z piątej warstwy, na której mogą jakiś czas istnieć. Wyrwani z rodzimego środowiska, napompowani Siłą, oszalali… Niszczący wszystko wokół siebie z niesłychanym okrucieństwem. Anton, nie porównuj wyciągania Innych przemocą z ich ożywieniem. Gdyby obudzili cię w nocy, stuknęli po głowie, oblali gównem i zaczęli ci się drzeć prosto do ucha, też by się wściekł i zaczął szaleć.

– Więc to ostateczna decyzja…

Nie mogłem tak od razu się złamać. Edgar nie zdoła przeczytać moich myśli – w końcu jestem Wyższym – ale zdoła wyczuć kłamstwo w intonacji, w wyrazie twarzy… Giennadij również.

– Edgarze, jakie mam gwarancje?

– Jakie znowu gwarancje? – zdumiał się Edgar.

– Gwarancje, że gdy wam wszystko wyjawię, nie wydasz polecenia eksplozji w Moskwie. I że zdejmiesz z mojej szyi Kota Schroedingera.

Edgar uśmiechnął się krzywo.

– Dużo chcesz.

– Dużo daję – odparłem tym samym tonem.

– Przysięga na Światło i Ciemność ci wystarczy?

– Edgar! – warknął Giennadij. – Wszystko ma swoje granice!

– Przysięgam na Światło i Ciemność oraz na równowagę między nimi – powiedział powoli Edgar, wyciągając rękę w prześwit między moim fotelem i siedzeniem Giennadija – że jeśli pomożesz nam zdobyć Wieniec Wszystkiego, zdejmę z ciebie Kota Schroedingera, nie wydam rozkazu wybuchu w Moskwie i pozwolę ci pojedynkować się z Giennadijem sam na sam. Jeśli zwyciężysz, nie będę więcej czynił wstrętów tobie i twojej rodzinie, jeśli tylko ja nie zostanę zaatakowany. Jeśli przegrasz, przysięgam nie czynić żadnych kroków wobec Świetlany i Nadii, jeśli tylko one same mnie nie zaatakują. Przysięgam.

Na jego dłoni pojawiła się kula, pół na pół, światło i ciemność. Kula wirowała powoli, światło przechodziło w mrok, mrok w światło.

– Jedno uściślenie – wtrąciłem. – Co konkretnie oznacza „jeśli pomogę zdobyć”? To znaczy kiedy?

– Gdy Wieniec Wszystkiego będzie już w naszych rękach.

– Nie zgadzam się. – Pokręciłem głową. – Mam poważne podstawy przypuszczać, że zdobywając Wieniec, wszyscy zginiecie. A zdjąć Kota może tylko ten, kto go umieścił. Nie uśmiecha mi się spędzenie reszty życia bez magii, z tym draństwem na szyi.

– Doprecyzowanie – rzekł Edgar, patrząc na wirującą na jego dłoni kulę z mroku i światła. – Wydam rozkaz powstrzymania akcji związanej z odpaleniem pocisku, gdy tylko uznamy twoje słowa za prawdę. Kota zdejmę, zanim wyruszymy zdobyć Wieniec. Ale będziesz obok nas, związany przysięgą nieprzeszkadzania. To maksimum tego, na co mogę pójść.

Teraz z kolei ja zacząłem udawać, że się zastanawiam. Czy jestem gotów zgodzić się na te warunki? Gdybym rzeczywiście chciał wyjawić im prawdę, to pewnie jeszcze bym się targował…

– Ostatnie uściślenie. – Uniosłem rękę. – Nie tylko zdejmiesz ze mnie Kota, ale także pozwolisz mi się odsunąć na bezpieczną odległość. Nie mam zamiaru stawać do walki wbrew sobie!

– Do walki? – powtórzył zaintrygowany Edgar. – Rozumiem, że nie masz tu na myśli walki z pracownikami Lermonta?

– Nie. – Uśmiechnąłem się. – Nawet bez nich będziecie mieli problemów wyżej uszu, wierz mi.

– Dobrze – zgodził się Edgar. – Pozwolę ci odejść na bezpieczną odległość, nim wyruszymy po Wieniec. Ale potem będziesz zobowiązany wrócić i stanąć do pojedynku z Giennadijem. On… bardzo mu na tym zależy.

– Zgadzam się – powiedziałem i wyciągnąłem rękę. – Przysięgam na Światło!

Na mojej dłoni na ułamek sekundy pojawiła się ognista kula. Kot na mojej szyi zjeżył się niezadowolony i od razu rozluźnił.

To była magia, ale nie moja, to pierwotna Siła sama decydowała, czy potwierdzić słowa maga, czy nie.

– Giennadij, potwierdzasz zobowiązania Edgara? – spytałem jeszcze.

– Tak – odparł ponuro Sauszkin.

Nie przysięgał na Ciemność, do wampirów pierwotna siła przychodzi rzadko. Ale wierzyłem mu, przecież dla niego najważniejszą rzeczą było odzyskanie syna i żony. Zemsta schodziła na dalszy plan…

Przypomniałem sobie, że otaczająca nas kula milczenia nie przeszkadza pasażerom w oglądaniu tej dziwnej iluminacji, i rozejrzałem się.

Ale wszystko było w porządku. Mężczyzna zajmujący miejsce za przejściem spał, jego sąsiad przy oknie wpatrywał się w ekran notebooka. Ci biznesmeni są naprawdę wspaniali…

– Nie da się przejść na siódmą warstwę Zmroku – oznajmiłem. – W żaden sposób. Może to zrobić jedynie zerowy mag… albo ten, który się ubezcieleśnił i odszedł w Zmrok.

Giennadij spiął się, a Edgar zapytał lodowatym tonem:

– I to jest twoja rada?

– Nie. – Pokręciłem głową. – W tej zagadce Merlin umieścił wszystkie wskazówki, to tylko wy uczepiliście się tej myśli o siódmej warstwie zmroku! Zresztą nie tylko wy… – dodałem samokrytycznie. – A przecież Merlin zostawił nie tylko instrukcję wydostania Wieńca, on mówił o problemie w ogóle! O możliwości spotkania się z tymi, którzy odeszli!

Edgar i Giennadij popatrzyli na siebie.

Tak, to powinno ich zaintrygować. I zaintrygowało!

– „Idź naprzód, jeśliś silny jak ja”! – zacytowałem. – O czym mowa? O drodze na siódmą warstwę, gdzie mieszkają ci, którzy odeszli. A jeśli nie jesteś zerowym magiem? To potrzebujesz artefaktu Merlina! A skąd go wziąć? Napis na szóstej warstwie głosi: „Lub zawróć, jeśliś jak ja mądry”! A co mamy na piątej warstwie?

– Strażnika. Golema w postaci dwugłowego węża. – Edgar zmrużył oczy.

– Głowa i ogon! Wszystko razem połączone! – oznajmiłem triumfalnie. – To nie jest zwykły strażnik, idioci! To jednocześnie ochrona artefaktu! Czytaliście w dzieciństwie bajki? Śmierć Kościeja jest w jajku, jajko w kaczce, a kaczka w kufrze… To ta sama zasada! Właśnie – dodałem w porywie natchnienia. – Nie zdziwiłbym się, gdybyście rozcięli golema na pół, a z niego wylazłby inny stwór! Albo wyfrunął… Pewnie będzie chciał salwować się ucieczką, więc przygotujcie się do schwytania latającego stwora!

– Tak życie i śmierć są nierozłączne… – powiedział w zadumie Edgar.

– Śmierć strażnika to zarazem nowe życie dla tych, którzy odeszli… – szepnął Giennadij. – Edgar, myślisz, że faktycznie?…

Edgar był pogrążony w rozmyślaniach. Chyba usiłował sobie coś przypomnieć.

– A właśnie, Wieniec jest pewnie aktywatorem golema – do – dałem. – Merlin lubił rozwiązania proste i eleganckie.

– Były dwa przypadki w historii, gdy golem-strażnik stanowił zarazem osłonę rzeczy ochranianej – odezwał się wreszcie Edgar. – I po raz pierwszy tej sztuczki użył właśnie jeden z uczniów Merlina…

W duchu podziękowałem nieznanemu magowi i skinąłem głową.

– No widzisz. Pewnie Merlin podzielił się z uczniem swoim pomysłem. Albo może uczeń pomagał swemu nauczycielowi stworzyć golema-węża?

Edgar skinął głową.

– Gdybyśmy mieli Runę… wtedy neutralizacja golema byłaby prosta…

Uwierzył!

– Sami jesteście sobie winni – wytknąłem. – Zamiast bawić się w tworzenie tajnych organizacji, należało wygłosić swe domysły na forum. Wszyscy Inni tracili bliskich…

– Nie masz pojęcia o potędze biurokracji – powiedział ze wstrętem Edgar. – Omawianie tej sprawy na forum trwałoby ze sto lat, a w efekcie i tak postanowiono by niczego nie zmieniać.

– Niemożliwe – mruknąłem.

– Młody jeszcze jesteś… i daleki od struktur rządzących. Heser i Zawulon na pewno przyznaliby mi rację.

Wzruszyłem ramionami. Może i tak…

Ciekawe, czy Heser za kimś tęskni? Czy ktoś z jego bliskich odszedł w Zmrok? Kocha Olgę, a ona jest obok niego. Nawet syna udało mu się uczynić Innym… Ale czyżby przez te tysiące lat Wielki Heser nie tracił ukochanych kobiet, przyjaciół, dzieci? Na pewno tracił! I na pewno wśród nich byli nie tylko ludzie, ale również Inni. Ci, którzy odeszli w Zmrok.

A Zawulon? No tak, dzisiejszy Zawulon nikogo nie kocha… Ale przecież kiedyś mogło być inaczej! Kiedyś był dzieckiem, takim samym jak wszystkie dzieci, tyle że z potencjałem Innego. Tak się złożyło, że wszedł na drogę Ciemności… Ale przecież nie mógł nigdy nikogo nie kochać! Nawet Ciemni umieją kochać… nawet tacy źli i okrutni jak Alicja Donnikowa…

Ciekawy układ. A przecież na pewno działania Ostatniego Patrolu są na rękę Heserowi i Zawulonowi! Każdego starego Innego musi cieszyć idea ożywienia tych, którzy odeszli.

Choć nigdy się do tego nie przyznają.

ROZDZIAŁ 5

Stewardesa roznosiła obiad. Znowu przyniesiono mi koniak, ale odmówiłem. Wystarczy, w Edynburgu muszę być w formie.

Edgar jadł z apetytem, zamyślony Giennadij grzebał widelcem, wybierając kawałki mięsa. Popatrzyłem na niego i od razu straciłem ochotę na jedzenie. Z trudem zmusiłem się do przełknięcia sałatki i sera. Było mi tym bardziej przykro, że wszystko okazało się bardzo smaczne. Pożałowałem, że nie poprosiłem o danie wegetariańskie.

Sauszkin wyjął z kieszeni piersiówkę, odkręcił korek, napił się. Schował butelkę, demonstracyjnie oblizał wargi.

– Wiesz, Edgar, jedna rzecz mnie dziwi – odezwałem się półgłosem. – Zdawało mi się, że nigdy nie byłeś pozytywnie nastawiony do krwiopijców. A już do wampirów łamiących Traktat… i teraz zdjąłeś znak rejestracji z przestępcy?

– Uspokój się, Anton – powiedział pojednawczym tonem Edgar. – Wprawdzie Giena załatwił waszych na bulwarze, ale przecież w obronie własnej. A w Edynburgu… To prawda, nieładnie wyszło, ale to również była w jakimś sensie samoobrona. Giena przecież nie wypił chłopaka, nie chciał pić przyjaciela Kostii, całą krew wylał…

– A jak zdołał dojść do Wyższego poziomu? – zapytałem, spoglądając na Giennadija.

Wampir ledwie zauważalnie rozchylił usta i wysunął kły, kręcąc głową.

– Syn zostawił mu przepis na „Koktajl Sauszkina” – wyjaśnił spokojnie Edgar. – To prawda, że Giena podniósł swój poziom nielegalnie, ale nie zabijał w rym celu ludzi…

– Jesteś pewien? – Nadal patrzyłem na Giennadija.

Kły wysunęły się jeszcze bardziej. Ciekawe, co zrobi Kot Schroedingera, gdy wampir spróbuje mnie ugryźć przez jego puszyste ciało?

– Coś nie tak? – Edgar wyciągnął rękę i mocno ujął Giennadija za ramię. – Jest coś, czego nie wiem o swoim współtowarzyszu?

– On kłamie – oznajmił Giennadij. – Próbuje nas skłócić.

– Nie sądzę. – Edgar nadal trzymał wampira za ramię i chyba wkładał w to sporo wysiłku. – Zdenerwowałeś się, Giena. Uspokój się.

– Jestem absolutnie spokojny – wycedził wampir.

– Zabijałeś ludzi? – spytał spokojnie Edgar. – Syn nie zostawił ci w mejlu żadnego przepisu na koktajl?

– Zabijałem – przyznał Giennadij. Znowu wyjął piersiówkę, potrząsnął. – Ale przepis był! To właśnie jest koktajl Kostii! Co prawda nie zaglądałem wtedy do poczty, nie miałem do tego głowy! List przeczytałem dopiero na wiosnę, tylko że wtedy nie był mi potrzebny… I co teraz?

– W jego mieszkaniu znaleziono pół setki wypitych ciał – wyjaśniłem. – Myślisz, że dlaczego dzisiaj Patrole stają na rzęsach? Nawet swoi chcą rozerwać Gienę na strzępy, przez pięć lat będą bez licencji!

– Heser za mało zażądał – zauważył Edgar. – Na jego miejscu żądałbym dziesięciu. Przykre… Miałem pewne podejrzenia, ale… Tak, przykre! Giennadij, tak się nie robi! Przecież jesteśmy jednym zespołem!

– Nadal? – spytał Giennadij. Edgar westchnął.

– Tak. Co się stało, to się nie dostanie… Po co to zrobiłeś?

– Skąd mogłem wiedzieć, że się ze mną skontaktujecie? – odpowiedział pytaniem wampir. – Chciałem się zemścić na Antonie! A jak słaby wampir może się zemścić na Wyższym magu? Musiałem podnosić swoją Siłę… Sam jest sobie winien!

Pomyślałem, że to usprawiedliwienie nigdy nie wyjdzie z użycia. Nie tylko siły Ciemności, ale zwykli dranie będą je wygłaszać z upodobaniem przez kolejne stulecia.

Sam jest sobie winien! Miał mieszkanie, samochód, drogą komórkę, a ja miałem trzy ruble, alkoholizm i kaca każdego ranka. Dlatego czekałem na niego w bramie z cegłą, panie naczelniku… Miała długie nogi, siedemnaście lat i przystojnego chłopaka, a ja byłem impotentem z mordą goryla i „świerszczykiem” pod poduszką. To jak miałem się na nią nie rzucić?! Weszła do bloku, nucąc, z ustami gorącymi od pocałunków. On miał ciekawą pracę, podróże służbowe po całym świecie i powszechne uznanie, a ja dyplom kupiony na bazarze, drobne stanowisko pod jego zwierzchnictwem i chroniczne lenistwo. To dlatego tak wszystko urządziłem, żeby oskarżyli go o defraudację i wyrzucili z firmy…

Wszyscy są jednakowi: ci ludzie i Inni, żądni sławy, pieniędzy i krwi, ci, którzy doszli do wniosku, że najkrótsza droga to ciemna droga. I zawsze ktoś im zawadza, zawsze ktoś jest czemuś winien.

Gdy Giennadij Sauszkin pragnął uratować swego umierającego na zapalenie płuc synka, na pewno chciał dobrze. Nie z całej duszy, ponieważ już jej nie miał, ale rozumem i sercem nie chciał się pogodzić z jego śmiercią. Tak samo nie chce się z nią pogodzić teraz. A ciemna droga jest zawsze taka bliska i prosta…

Długo potem balansował na granicy, jeśli wampir ma jeszcze jakąś granicę. Nie zabijał. Starał się być uczciwy i dobry, i udało mu się. Nawet Kostię zdołał wychować na „prawie człowieka”.

Ale krótkie drogi tym różnią się od długich, że zawsze pobiera się na nich opłatę za przejazd. A na ciemnych drogach cenę poznajesz dopiero na końcu każdej z nich…

– Czy te wyjaśnienia cię satysfakcjonują? – zapytałem.

– Zasmucają – wyznał Edgar. – Ale tu już niczego nie naprawimy.

– Są rzeczy, których nie można naprawić – przyznałem. I pomyślałem: „Są też takie, które naprawić należy”.

Stanowisko zmrokowej kontroli celnej w Edynburgu świeciło pustką. Leżały jakieś blankiety, nawet amulet poszukujący, który świecił równym białym światłem – jako ostatni przeszedł tędy Jasny. Dyżurnych – albo dyżurnego – nie było. Pewnie mają tu niewiele pracy…

Do Zmroku wciągnął mnie Edgar. Nadal nie mogłem używać magii, na mojej szyi niespokojnie wiercił się, od czasu do czasu wyciągając pazurki, przeklęty Kot Schroedingera. Rzuciłem okiem na Giennadija i odwróciłem się. Co za widok! Zawulon wspominał coś o ludzkich dzieciach bawiących się w wampiry… Należałoby im pokazać, jak naprawdę wygląda wampir – policzki pokryte wrzodami, ziemista cera, puste, białe oczy, przypominające obrane ze skorupki jajka na twardo.

Minęliśmy stanowisko, doszliśmy do służbowego przejścia, do drzwi zamkniętych w rzeczywistym świecie… I znaleźliśmy się w niewielkim pokoju. Był to albo jakiś skromnie umeblowany pokój służbowy, albo magazyn rzeczy niepotrzebnych, które już przeszły wstań spoczynku, ale jeszcze nie wypadało ich wyrzucić. Krzesła z połamanymi nogami, stare regały z zakurzonymi pudłami i puszkami, rulony wykładziny w ponurym kolorze…

Edgar pociągnął mnie za ramię, wyciągając do świata rzeczywistego. Kichnąłem. O, proszę, rzeczywiście tymczasowa przechowalnia chłamu. Zamrugałem, przyzwyczajając się do półmroku, okna zasłonięto żaluzjami…

Na widok tego, co zobaczyłem, uśmiechnąłem się. No proszę, jeszcze jeden punkt dla mnie…

W fotelu, wyglądającym najlepiej ze wszystkich sprzętów, siedziała czarnowłosa kobieta. Zwykłe, codzienne ubranie spodnie i bluzka – zupełnie do niej nie pasowały. Powinna nosić albo długą suknię, podkreślającą jej kobiecość, albo coś białego, przejrzystego… albo zupełnie nic.

Chociaż… ona umiała upiększyć każde ubranie. Nawet stare łachy.

Znów mnie urzekła. Podobnie jak wtedy, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy.

– ”Witaj, Arino – powiedziałem.

– Witaj, czarodzieju. – Arina wyciągnęła rękę i musnąłem wargami jej dłoń.

Zauroczyła mnie, chociaż widziałem ją w zmrokowej postaci.

Chociaż wiedziałem, że to wspaniałe, tchnące zdrowiem i życiem ciało istnieje tylko w ludzkim świecie.

– Nie zaskoczyłam cię – stwierdziła Arina.

– W ogóle. – Pokręciłem głową.

– On wiedział – odezwał się Edgar.

Wyczułem, że w tej trójce nie on jest najważniejszy. Możliwe, że on to wszystko wymyślił, on wprawił machinę w ruch, on zaopatrzył Ostatni Patrol w magię bojową… Ale nie on był szefem.

– Świetlana się domyśliła? – zasugerowała Arina.

– Razem na to wpadliśmy – odparłem. – A właśnie, zdaje się, że jesteś teraz Jasną? Wybacz, ale nie zaryzykuję sprawdzenia twojej aury… Na moich ramionach drzemie kotek…

– Jestem Jasną – przyznała spokojnie Arina. – Jak rozumiem, fakt, że Wielcy mogą zmieniać kolor, też nie jest dla ciebie nowiną?

– Merlin przecież zmienił – odparłem niedbale. – Chciałem cię o coś zapytać, wiedźmo, czy kim tam teraz jesteś… Uzdrowicielką?

Arina milczała.

– Złożyłaś mojej żonie obietnicę. Przysięgałaś. Ze przez sto lat…

– Nie wyrządzę krzywdy nikomu, ani Innemu, ani człowiekowi, najwyżej w obronie własnej – dokończyła Arina.

– Czyżby zmiana koloru zwolniła cię z przysięgi?

– Przecież nikogo nie zabijałam, Anton! A że pomagałam Edgarowi i Giennadijowi… To już inna sprawa, tego przysięga nie zabraniała.

– Ech, zbyt miękka była dla ciebie Świetlana – powiedziałem. – Zbyt łagodna.

– Może to i dobrze, Anton? – Arina się uśmiechnęła. – Widzisz, zostałam Jasną… A przecież twojej żonie i córce nie robiłam krzywdy, prawda?

– A co z pociskiem jądrowym, który Edgar chce zdetonować obok naszego domu? Za ile godzin?… – zwróciłem się do byłego Inkwizytora.

Edgar uniósł rękę, spojrzał na zegarek i powiedział powoli:

– Widzisz, Anton, chodziło o to… Żeby być szczerze zaangażowanym w powodzenie naszej sprawy, musiałeś mieć w rym własny interes…

Jeszcze nie skończył, a przed moimi oczami już pojawiła się ciemna mgła, zadudniło mi w skroniach.

– Wybuch nastąpił pięć minut temu – rzekł z zimną krwią Edgar. – Nie złamałem przysięgi, termin został wyznaczony wczoraj. Proszę cię, nie rób głupstw. Jeżeli zabije cię Kot Schroedingera… twoja śmierć nie pomoże żonie i córce.

Nie miałem zamiaru używać magii.

Martwi, nawet martwi Inni, mają znacznie większe problemy z zemstą niż żywi. Po co mi to…

Dlatego po prostu kopnąłem Edgara. Może nie tak elegancko jak Olga, kiedy rozwalała zamek w drzwiach Sauszkina, ale za to mocniej.

Edgar poleciał na ścianę. Uderzył w nią plecami i osunął się powoli, łapiąc rękami za krocze.

A na mnie zawisł Giennadij. Z nieludzką siłą schwycił mnie w poprzek piersi, drugą ręką odchylił moją głowę, wyszczerzył zęby…

– Giena! – Arina powiedziała tylko jedno słowo, ale kły wampira od razu się wciągnęły. – Edgar sam się o to prosił. Anton, spokojnie. Nasz przyjaciel się pomylił…

Edgar jęczał, turlając się po podłodze i trzymając za krocze. Ha, porządnie mu przywaliłem…

– Żadnego wybuchu nie było – mówiła dalej Arina. Wstała i podeszła do nas. Zajrzała mi w oczy. – Halo, Anton! Uspokój się! Wybuchu nie było!

Popatrzyłem na nią i skinąłem głową. Mówiła prawdę.

– Jak to… nie było?… – wyjęczał w kącie Edgar.

– Od początku ci mówiłam, że ten pomysł mi się nie podoba – oznajmiła Arina. – Nie podobałby mi się nawet, gdybym była Ciemną. Wybuch nie nastąpił. Przestępcy, którzy przechwycili taktyczny pocisk jądrowy, uderzyli w pokorę i zwrócili pocisk władzom. Teraz są przesłuchiwani… – Westchnęła. – Obawiam się, że niezbyt humanitarnie. Wybuch nie nastąpił i nie nastąpi.

– Arino! – Z wrażenia Edgar przestał jęczeć. – Dlaczego? Trzeba było utrzymać w niepewności… jako gwarancję…

– Teraz już tak nie mogę – wyjaśniła z czarującym uśmiechem Arina. – Niestety. Od razu ci mówiłam, że masowe akcje likwidacji ludzi będę dławić w zarodku.

– To po co w ogóle… pozwoliłaś mi to wszystko zorganizować?… – Edgar wyprostował się z trudem i popatrzył na mnie z nienawiścią. – Draniu! Wszystko mi… wszystko mi odbiłeś!

– I tak przez najbliższe siedemdziesiąt siedem razy nie będzie ci potrzebne – odparłem z satysfakcją. – Nie zauważyłeś zaklęcia, które rzucił na ciebie Afandi?

Arina się roześmiała.

– Więc o to chodzi! Stary kawalarz Afandi… Aha, więc przez następne siedemdziesiąt pięć razy zalecaj się do kogoś innego, Edgar…

– Po co pozwoliłaś to zorganizować? – powtórzył Edgar z bólem w głosie.

– Żebyś mówił z przekonaniem. Anton, nawet z Kotem na szyi, mógłby wyczuć kłamstwo. Sauszkin, proszę was, puścicie naszego gościa. Nie będzie się już bił. Że też chłopcy zawsze muszą rozwiązywać sporne kwestie w tak prymitywny sposób.

Giennadij odsunął się niechętnie ode mnie i siadł na podłodze po turecku. Wypatrzyłem niezbyt zniszczony fotel i rozsiadłem się na nim demonstracyjnie, nie pytając nikogo o pozwolenie. Arina również wróciła na swój fotel. Edgar zorientował się, że tylko on jeden stoi, w dodatku trzymając się za przyrodzenie, i też usiadł.

– Skoro już zapanował spokój, możemy normalnie porozmawiać – odezwała się Arina głosem uprzejmej gospodyni salonu literackiego, w którym przed chwilą dwaj poeci złapali się za łby. – Pokój, pokój, pokój! Anton, coś ci wyjaśnię. Możesz śmiało wierzyć w moje słowa, jak się domyślasz, teraz kłamstwo przychodzi mi ze znacznie większym trudem niż Gienie czy Edgarowi. Nie chcemy żadnych horrorów. Nie mamy zamiaru niszczyć świata. Nie planujemy zabijać ludzi. Chcemy jedynie przywrócić do życia tych, którzy odeszli.

– Arino, dlaczego na to poszłaś? – spytałem. – Ze względu na ukochanego? Na dziecko?

W oczach Ariny pojawił się smutek.

– Ukochany… Miałam i ja ukochanego, czarodzieju. Miałam, ale już nie mam. Zginął… Nie przeżył nawet swojego krótkiego ludzkiego życia… Miałam też córkę, jeszcze wcześniej, ona też umarła… miała wtedy cztery lata… dżuma… Nie było mnie przy niej, nie zdążyłam jej uratować. Ale Wieniec mi ich nie zwróci, oni byli ludźmi. I jeśli gdzieś odeszli, to ani ja nie znam do nich drogi, ani oni nie mogą tutaj wrócić.

– Więc czemu ty?… – Niedokończone pytanie zawisło w powietrzu.

Giennadij zaśmiał się cicho, ochryple.

– Dlatego że teraz jest idealistką! Jest teraz Jasną, tak samo jak ty! Zabija tylko z wyższych pobudek…

– Cicho bądź, krwiopijco! – Arina łysnęła oczami i spokojnym głosem potwierdziła: – To prawda, Anton. Zostałam Jasną świadomie. Można powiedzieć, że z nakazu rozumu, a nie duszy. Ciemnych miałam już dość, nigdy nie spotkało mnie z ich strony nic dobrego… Myślałam o przejściu do Inkwizycji, ale za dużo miałam grzeszków na sumieniu… Zresztą nigdy nie lubiłam tych zarozumiałych buców… Przepraszam, Edgarze, ciebie to już oczywiście nie dotyczy. Naprawdę wyjechałam wtedy na Syberię. Mieszkałam w Tomsku. Ciche, spokojne miasto… skłania ku Światłu. Pracowałam w charakterze czarodziejki. Dałam ogłoszenie do gazety, a gdy przyszli z Patrolu, żeby sprawdzić, udawałam szarlatankę. Wiesz, że omamienie szeregowego patrolowego nie sprawia mi trudności. A potem przyłapałam się na tym, że robię same dobre uczynki. Żonom zwracam mężów, ale tylko wtedy, jeśli miłość jeszcze żyje, jeśli widzę, że od tego naprawdę wszystkim będzie lepiej. Choroby leczę, zaginionych odnajduję, młodość przywracam – tylko odrobinę… w takim wypadku wystarczy dać kroplę magii i sprawić, żeby ludzie uwierzyli w siebie, zaczęli prowadzić zdrowy tryb życia. Ani jednego uroku, ani jednego zmuszenia do powrotu do osoby niekochanej. W końcu postanowiłam, że mam dość zabawy w ciemne gry. A co musi zrobić Inny, żeby zmienić kolor? Pokręciłem głową.

– Musi wymyślić coś wielkiego, coś ważnego. To nie jest takie proste. To nie jest tak, że jeśli przez cały rok robisz dobre uczynki, to zostajesz Jasnym, a jeśli czyniłeś zło, to będziesz Ciemnym. Nie. Musi się stać coś takiego, żeby wszystko się w tobie wywróciło. Żeby cała przeszłość, wszystko, czego dokonałeś w życiu, zbielało… albo przeciwnie, sczerniało.

– Merlin wpadł na morderstwie dzieci? – spytałem.

– Myślę, że tak. – Arina skinęła głową. – No bo na czym jeszcze? Bardzo chciał stworzyć na ziemi królestwo szlachetności i sprawiedliwości, i dlatego wyniósł Artura. Czy można się ceregielić, realizując taki cel? A tu w liniach prawdopodobieństwa pojawia się niemowlę, które ma dorosnąć i zburzyć całe królestwo! Nie żyłam w tamtych czasach, nie wiem, o czym wtedy myślał Merlin, czego chciał. Ale w chwili, gdy w imię swego marzenia postanowił zgubić niewinnych, umarł Wielki Jasny mag i narodził się Wielki Ciemny.

Znowu Uroboros. Życie w śmierć, śmierć w życie…

Czy w przypadku Ariny rzeczywiście wszystko było takie proste? Znudziło jej się bycie Ciemną, zapragnęła robić dobre uczynki i stała się Jasną? Zmieniła się, niczym staruszka Szapoklak z „Kiwaczka” i stanęła po drugiej stronie?…

A może chodziło o coś innego? O długotrwałe, skomplikowane stosunki z Heserem? O ich wspólne intrygi, gdy Jasny mag i Ciemna wiedźma dążyli do wspólnego celu? Czy to Heser skłonił ją ku Światłu, czy może Arina zrozumiała, że między jej Ciemnością a Światłem Hesera nie ma zbyt dużej różnicy?

Nie wiem. I Arina mi tego nie powie. Podobnie jak nie powie mi, czy Heser i Zawulon znali wcześniej jej plany, prowadząc swoją grę i pozwalając Ostatniemu Patrolowi wyciągnąć rękę po spadek Medina.

– A jak się skontaktowałaś z Edgarem? Jeśli to nie tajemnica?

Edgar nie zareagował. Coś szeptał… pewnie leczył swój uraz.

– Jaka tam tajemnica… – Arina popatrzyła na swojego towarzysza i chyba kochanka. – Edgar mnie mimo wszystko odnalazł, dla samej zasady. Odnalazł, ale wtedy już nie chodziło mu o to, żeby się zasłużyć. Jego żona zginęła, dowiedział się o ostatnim artefakcie Medina i chciał go zdobyć. A najprostszą drogą było zostanie Wyższym, a jeszcze lepiej zerowym, takim jak Merlin. Edgar sądził, że zdołam odtworzyć Fuaran, ale trochę mnie przecenił. Mnie jednak opowieść o Wieńcu Wszystkiego się spodobała i zawarliśmy porozumienie.

Skinąłem głową. Bardzo możliwe, że tak właśnie było. Pochłonięty obsesją artefaktu Edgar znalazł Arinę, razem przyłączyli się do Ostatniego Patrolu łaknącego zemsty Sauszkina i zaczęli działać. Mający dostęp do największego składu amuletów magicznych Inkwizytor, bardzo mądra wiedźma, która stała się Jasną, i Wyższy wampir, który chodził po ścianach z tęsknoty za żoną i synem…

Smutny to był zespół.

I straszny.

– Nie boisz się, Arino, że Wieniec stanie się twoim błędem? Podobnie jak Mordred stał się błędem Medina?

– Boję się – przyznała. – Boję… Ale powiedz mi coś innego. Czy popełniliśmy błąd, biorąc cię do spółki? Wymyśliłeś, jak zdobyć Wieniec Wszystkiego?

– Tak – powiedziałem. – Medin mydlił nam oczy tą siódmą warstwą. Żaden żywy Inny, jeśli nie jest zerowy, nie wejdzie do królestwa umarłych.

– Tych, którzy odeszli – poprawił bez złości Giennadij. – Tych, którzy odeszli, nie umarłych.

Czemu tak mu to przeszkadza? Dlatego że sam nie jest żywy?

– Jestem tego samego zdania. – Arina skinęła głową. – Gdybyśmy mieli Fuaran, zdołałabym podciągnąć Edgara do zerowego. Bez książki jest znacznie trudniej. Co nieco sobie przypomniałam, coś niecoś udało mi się napisać na nowo i jakoś podciągnęłam go do Wyższego. Brak mi zdolności, żeby rywalizować z samą Fuaran… I co wymyśliłeś?

– Wieniec Wszystkiego jest na piątej warstwie – odparłem. Mogliście go zdobyć już dwa tygodnie temu!

Arina zmrużyła oczy, patrząc na mnie. A ja zacząłem powtarzać to wszystko, co już plotłem Edgarowi i Giennadijowi w samolocie. O kroku w tył. O głowie i ogonie, o golemie.

– Czy ty czasem nie kłamiesz? – powiedziała w zadumie Arina. – Tak ci to składnie wychodzi… Tylko jakieś to za proste, jak na Merlina. Co ty na to?

– Ja też myślę, że kłamie. – Giennadij poparł ją niespodziewanie, choć w samolocie nie przejawiał nieufności. – Trzeba było wziąć córkę…

– Giena, nie próbuj nawet myśleć o tym, żeby tknąć dziewczynkę… – powiedziała półgłosem Arina. – Czy to jasne?

– Jasne. – Giennadij natychmiast spokorniał.

– No to jak, czarodzieju? Mówisz prawdę czy nie? – Arina patrzyła mi prosto w oczy. – Co?

– Prawdę? – Pochyliłem się. Teraz mogła mnie uratować tylko wściekłość… i szczerość. – Co ja jestem? Merlin? Skąd miałbym znać prawdę? Powiesili mi na szyi to draństwo, grozili, że wysadzą w powietrze pół Moskwy razem z moją żoną i córką, a potem kazali myśleć, jak wydostać artefakt. Skąd mogę wiedzieć, czy mam rację? Myślałem, myślałem i wydaje mi się, że to może być dobra odpowiedź… Ale nikt ci tego nie zagwarantuje, ja też nie!

– Co wy ode mnie chcecie, moi wy bandyci kochani… Może mam wam jeszcze Murkę zagrać? – powiedział niespodziewanie Edgar.

Nie od razu zrozumiałem, że żartuje; tak rzadko mu się to zdarzało.

– Moim zdaniem w tej wersji coś jest… – dodał były Inkwizytor, zerkając na mnie nieprzyjaźnie. – Może to i prawda…

Arina westchnęła i rozłożyła ręce.

– No cóż, nie pozostaje nam nic innego jak sprawdzić. Ruszamy.

– Stop – powiedziałem. – Edgar obiecał, że zdejmie ze mnie Kota!

– Skoro obiecał, to niech zdejmie – zadysponowała Arina po chwili zastanowienia. – Ale bierz pod uwagę, Anton, że choć jesteś silny, to nas jest troje i wcale nie jesteśmy od ciebie słabsi. Nie próbuj żadnych sztuczek.

ROZDZIAŁ 6

Za kierownicą usiadł Giennadij, widocznie Edgar i Arina uznali, że łatwiej sobie ze mną poradzą, gdybym próbował ich zaatakować albo uciec. Siedziałem z tyłu, Edgar po mojej lewej stronie, Arina po prawej.

Nie próbowałem ani uciekać, ani atakować, oni mieli zbyt dużo asów w rękawie. Ale przynajmniej zdjęli Kota z mojej szyi – skóra pod futrzaną taśmą była podrapana i swędziała.

– Wieniec jest teraz znacznie pilniej strzeżony – zauważyłem. – Nie obawiasz się ofiar, Arino? A co na to twoje sumienie?

– Ofiar prawie nie będzie – odparła Arina. – W takim stopniu, w jakim to możliwe.

Bardzo wątpiłem, żeby to było możliwe, ale się nie spierałem. W milczeniu patrzyłem na przedmieścia Edynburga, jakbym liczył, że zobaczę Lermonta lub jego czarnoskórego pomocnika i zdołam ich ostrzec gestem czy spojrzeniem.

Gdybym spróbował teraz uciekać, złapaliby mnie od razu… Muszę zaczekać.

Dzień chylił się ku wieczorowi, nadchodziła najbardziej „turystyczna” pora dnia, ale dziś Edynburg wydawał się inny, nie taki jak dwa tygodnie temu. Przechodnie byli cichsi, nie tak karnawałowo radośni, niebo zasnuwała mgiełka, nad miastem niespokojne krążyły ptaki.

Widocznie i ludzie, i ptaki wyczuwali nadciągający kataklizm…

W mojej kieszeni zadzwonił telefon. Edgar drgnął i spiął się; zerknąłem pytająco na Arinę.

– Odbierz, ale bądź rozsądny – powiedziała. Spojrzałem na telefon. Świetlana.

– Tak?

Jak na złość, słyszalność była doskonała i nic nie świadczyło o tym, że dzielą nas tysiące kilometrów.

– Jeszcze jesteś w pracy, Anton?

– Tak – powiedziałem. – W samochodzie.

Arina patrzyła na mnie uważnie. Na pewno słyszała każde słowo Świetlany.

– Specjalnie nie dzwoniłam. Powiedzieli, że coś się wydarzyło… jacyś terroryści naszpikowani magią… To cię zatrzymało?

W mojej piersi zatlił się płomyk nadziei. Było jeszcze wcześnie, Świetlana nie powinna się spodziewać, że o tej porze wrócę z pracy.

– Właśnie to.

No, domyśl się! Użyj magii! Przecież możesz się dowiedzieć, gdzie teraz jestem! Podnieść alarm, uprzedzić Hesera! Heser skontaktuje się z Lermontem… Jeśli Nocny Patrol Edynburga będzie się spodziewał ataku, nastąpi koniec Ostatniego Patrolu!

– Wróć w miarę szybko – poprosiła Świetlana. – Mało masz podwładnych? Nie bierz wszystkiego na siebie. Dobrze?

– Oczywiście.

– Jesteś z Siemionem? – spytała od niechcenia Świetlana. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Arina pokręciła głową. No tak, jeśli Świetlana zaczęła coś podejrzewać, a ja potwierdzę, że jestem z Siemionem, ona do niego zadzwoni.

– Nie – odparłem. – Sam. Zadanie specjalne.

– Pomogę ci, chcesz? Znudziło mi się siedzenie w domu. – Świetlana zaśmiała się.

Arina się spięła.

– Daj spokój, to drobiazg – powiedziałem. – Zwykła inspekcja. – Aha… Gdybyś miał wrócić dużo później, zadzwoń. Oho, Nadia coś marudzi. Na razie.

Rozłączyła się. Chowając telefon do kieszeni i patrząc prosto w oczy rozluźnionej już Arinie, trzy razy nacisnąłem przycisk. Wybrać listę połączeń, wybrać ostatni numer, zakończyć połączenie.

I już. Wolałem nie zostawiać w kieszeni włączonego telefonu, Arina mogła usłyszeć sygnały. Czy udało mi się połączyć ze Swietłaną? Czy międzynarodowa sieć zdążyła zadziałać? Nie wiem. Mogę tylko liczyć na pazerność operatorów komórkowych, którym bardziej opłacało się „przepchnąć” połączenie.

Liczyłem również na to, że Swietłaną, słysząc, że jej telefon zadzwonił i ucichł, nie będzie oddzwaniać, użyje magii. Arina i Edgar są ode mnie starsi i mądrzejsi, ale telefon komórkowy na zawsze pozostanie dla nich przenośną wersją wielkiego agregatu, do którego wrzeszczano: „Panienko! Panienko! Dajcie Smolny!”.

– Coś podejrzewa – oznajmił Edgar. – Niepotrzebnie żeś tę bombę… Nie, niechby nie wysadzali, ale mielibyśmy na nich haka…

– To nic – odparła Arina. – Nawet jeśli zaczęła podejrzewać… nie mają już czasu. Anton, daj mi telefon.

W jej spojrzeniu była podejrzliwość. W milczeniu oddałem telefon, demonstracyjnie trzymając go tak, żeby nie dotykać klawiatury.

Arina zerknęła na aparat, przekonała się, że wszystko jest w porządku, wzruszyła ramionami i wyłączyła go zupełnie.

– Obejdziemy się bez telefonów… Jeśli będziesz chciał zadzwonić, skorzystasz z mojego.

– Nie narażę cię na koszty? – spytałem uprzejmie.

– Nie. – Arina rzeczywiście wyjęła swój telefon i wybrała numer, nie z „listy kontaktów”, lecz po kolei wprowadzając każdą cyfrę. Przystawiła telefon do ucha, zaczekała, aż ktoś się zgłosi, i powiedziała: – Już czas. Działaj.

– Macie więcej współpracowników? – zdziwiłem się.

– To nie współpracownicy, to najemnicy. Ludzie mogą być bardzo efektywnymi sprzymierzeńcami, jeśli się ich wyposaży w niewielką liczbę amuletów, zwłaszcza takich, jakimi dysponuje Edgar.

Popatrzyłem na zamek królewski wznoszący się nad miastem, wieńczący pozostałości pradawnego, wygasłego wulkanu. Drugi raz byłem w Edynburgu i znów nie miałem czasu obejrzeć jego głównej atrakcji.

– Co przygotowaliście tym razem?

Jakaś myśl zamigotała na granicy świadomości, drapiąc niczym Kot Schroedingera. Coś ważnego, coś bardzo ważnego…

– Może to śmieszne, ale przygotowałem jeszcze jedno zaklęcie Merlina – odparł Edgar, który już doszedł do siebie po moim niedżentelmeńskim ciosie. – Tak zwany „Sen Merlina”.

– No tak, Merlin nie wysilał się na różnorodność nazw. – Skinąłem głową. – Sen?

– Zwyczajny sen. – Edgar rozłożył ręce. – Arina bardzo przeżywała wtedy liczbę ofiar, teraz wszystko zostanie przeprowadzone… kulturalnie.

– A oto i pierwsze ognisko kultury – powiedziałem, patrząc na dymiącą przed nami taksówkę.

Kierowca zasnął. Samochód, skręcając, wjechał na chodnik i wbił się w kamienicę. Spod maski buchał dym, w samochodzie było widać nieruchome ciała, ale nie to było najgorsze. Na chodnikach leżeli śpiący ludzie. Jakąś dziewczynę uderzenie kratownicą chłodnicy rzuciło na ścianę… a potem do tej ściany przycisnęła ją staromodna czarna taksówka. Dziewczyna chyba umierała… Tyle dobrego, że umierała we śnie.

To nie był humanitarny „Morfeusz”, którego uczą w Nocnym Patrolu, który daje ludziom kilkanaście sekund przed zaśnięciem. „Sen Merlina” działał natychmiast. Lokalizacja była zdumiewająco dokładna. Wyraźnie widziałem, w którym miejscu kończy się działanie zaklęcia. Dwoje dorosłych, którzy szli na przodzie, już leżało, pogrążonych we śnie. A idący kilka kroków za nimi ośmioletni chłopiec nie załapał się na „strefę snu” i teraz z płaczem szarpał nieruchome ciała rodziców. Nie miał skąd spodziewać się pomocy – ludzie, których nie objął „Sen Merlina”, rozbiegali się z podziwu godną żwawością. Nic dziwnego, działanie zaklęcia wyglądało jak działanie gazu trującego. Widok płaczącego chłopca na tle rozpierzchającego się tłumu był niemal tak samo tragiczny jak widok umierającej dziewczyny.

Edgar odprowadził nieruchomym wzrokiem dymiącą taksówkę, obok której przejechaliśmy. To byłby dobry moment na ucieczkę… gdybym miał zamiar uciekać.

– Co ci to przypomina? – zapytałem.

– Przypadkowe ofiary są nieuniknione – powiedział ochryple Edgar. – Wiedziałem, na co idę.

– Szkoda, że oni nie wiedzieli – mruknąłem i popatrzyłem na Edgara przez Zmrok.

Niedobrze… Obwieszony amuletami i dziesiątkami czarów. Na końcach jego palców drżały gotowe zaklęcia. Edgar wręcz płonął pragnieniem użycia Siły. Arina i Giennadij wyglądali identycznie, nawet wampir nie wzgardził magicznymi świecidełkami.

Siłą sobie z nimi nie poradzę…

W absolutnej ciszy, mijając chodniki usłane ciałami i unieruchomione pojazdy (naliczyłem trzy płonące), dojechaliśmy do „Podziemi” i wysiedliśmy z samochodu.

Na Princess Street również zastygło życie, ale z oddali już dobiegało wycie syreny. Ludziom zawsze udawało się przezwyciężyć panikę, nawet jeśli nie wiedzieli, z czym się zetknęli.

– Idziemy. – Edgar lekko mnie popchnął.

Zaczęliśmy schodzić w dół. Odwróciłem się na chwilę, zerkając na kamienną koronę zamku ponad dachami domów.

Ach, no tak… Oczywiście. Wystarczyło tylko pomyśleć i złożyć wszystko razem. Układając swój wiersz, Merlin był zdumiewająco wielkoduszny.

– Czego się grzebiesz?! – huknął na mnie Edgar. Nerwy miał w strzępach, i nic dziwnego, czekał przecież na spotkanie z ukochaną kobietą.

Mijaliśmy nieruchome ciała. Byli tu zarówno ludzie, jak i Inni. „Sen Merlina” nie czynił między nimi różnicy. Spostrzegłem kilku śpiących Inkwizytorów za ścianami z gipsokartonu, wszystko dosłownie płonęło od aur. Zasadzkę zorganizowano znakomicie, Inkwizytorzy już tu byli…

Niestety, nie zdołali przewidzieć mocy użytego zaklęcia.

– Nie zapomnieliście o barierze na trzeciej warstwie? – zapytałem.

– Nie – odparła krótko Arina.

Zauważyłem, że po drodze raz Edgar, raz Arina zostawiali na ścianach „Podziemi” naładowane magią przedmioty, z pozoru całkiem niewinne: strzępki papieru, kawałki gumy do żucia, fragmenty sznurka. W jednym miejscu Edgar wypisał na ścianie kilka dziwnych symboli czerwoną kredą. Gdy skończył ostatni, kreda się osypała. W innym miejscu Arina z uśmiechem rozsypała na podłodze pudełko zapałek. Ostatni Patrol wyraźnie obawiał się pogoni.

Wreszcie weszliśmy do sali z gilotyną, którą najwyraźniej wybrali sobie za punkt wejścia do Zmroku. Prawdopodobnie znajdowało się tu skupienie Siły, serce wiru.

Tutaj, oprócz dwóch śpiących magów, znajdował się jeden czuwający człowiek.

Młody, niewysoki, przy tuszy, w okularach na inteligentnej twarzy, był ubrany w dżinsy i kolorową koszulę, i wyglądał dobrodusznie. W rogu pokoju spostrzegłem śpiącą, mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę, z torbą troskliwie podłożoną pod głowę. Czyżby chcieli otworzyć przejście krwią dziecka?

– Córka zasnęła – wyprowadził mnie z błędu mężczyzna. – Muszę przyznać, że to bardzo ciekawe urządzenie… – Wyjął z kieszeni niewielką kulę ze splecionych grubych metalowych pasków. – Dźwignia przesunęła się i nie chce wrócić na swoje miejsce.

– Tak właśnie powinno być – odrzekł Edgar. – Dźwignia wróci na swoje miejsce za siedemdziesiąt kilka lat. Dla ciebie to urządzenie jest bezużyteczne, zostawisz je tutaj. Trzymaj!

Rzucił mężczyźnie paczkę pieniędzy, ten złapał ją w locie, przesunął palcem po krawędzi, sprawdzając banknoty. Zauważyłem, że lewą rękę trzyma za plecami. Ojojoj…

– Zgadza się. – Mężczyzna skinął głową. – Ale nieco zaskoczyła mnie skala wydarzeń… jak również urządzenia, których używacie. Odnoszę wrażenie, że umowa została zawarta na nierównych warunkach.

– A nie mówiłem, że tak będzie? – zwrócił się Edgar do Ariny. – Czego ty chcesz? – spytał mężczyznę. – Więcej pieniędzy?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Bierz pieniądze, córkę i zjeżdżaj – powiedziała Arina. – Oto moja rada.

Mężczyzna oblizał wargi i powoli rozpiął kolorową koszulę.

Okazało się, że wcale nie był przy tuszy, po prostu tors miał zapakowany w jakiś gorset, przypominający ortopedyczny. Tyle że z gorsetów ortopedycznych nie sterczą kable…

– Kilogram plastiku. Włącznik oparty o zasadę „martwej ręki” – oznajmił mężczyzna, unosząc lewą dłoń. – Zabieram tę kulę, świecidełka, które znalazłem na tych tu… – Trącił nogą jednego z leżących Innych. – I wszystko, co macie w kieszeniach. Rozumiemy się?

– Czemu mielibyśmy się nie rozumieć… – Edgar westchnął. – Od razu mówiłem, że tak właśnie będzie. Dobrze cię wybrałem.

A ja zauważyłem, że wśród nas nie ma już Giennadija.

– To nas uwalnia od szeregu problemów natury moralnej – powiedział Edgar i odwrócił się.

Pas z materiałem wybuchowym rozpadł się na kawałki. To nie był wybuch, lecz jakby zamach niewidzialnej, szponiastej łapy, poruszającej się z niewiarygodną prędkością… na przykład – ze Zmroku. Zaskoczony mężczyzna rozłożył lewą dłoń – wypadł z niej mały włącznik ze śmiesznym ogonkiem oberwanego przewodu. Nie kłamał.

Chwilę później mężczyzna wrzasnął. Wolałem się odwrócić.

– Co za parszywy typ – orzekł Edgar. – Naprawdę nam groził, a przecież dziewczynka rzeczywiście jest jego córką! Ale za to otrzymaliśmy krew bez zabijania niewinnych ludzi, co tak martwi Arinę.

– Nie jesteś lepszy od niego – odparłem.

– Czy ja mówię, że jestem? – Edgar wzruszył ramionami. – Idziemy. Wchodzenie razem do Zmroku to dla nas nie pierwszyzna, co?

Wziął mnie za rękę. Nie protestowałem. Znalazłem na podłodze swój cień, wszedłem w niego. Przez uderzenie lodowego wichru, w wymrożone przestrzenie Zmroku.

Pierwsza warstwa.

Nie zatrzymując się, szliśmy dalej. Druga warstwa. Przestrzeń wokół nas wrzała – albo wzburzona żywą krwią, albo z powodu przebitego niegdyś przez Merlina wszechświata.

Edgar i Arina już byli obok mnie, spięci, skoncentrowani. Po chwili pojawił się Giennadij, oblizując zakrwawione wargi. Ledwie go poznałem: twarz Sauszkina seniora była wykrzywiona złością i szaleństwem.

Trzecia warstwa. Tu jeszcze dobiegały echa wiru Siły, który niedawno zagradzał nam drogę w dół.

Edgar rozejrzał się i oznajmił:

– Ktoś za nami idzie. Znak zadziałał.

– Pomyślnie? – Z ust Ariny wyskoczył obłoczek pary.

– Nie wiem. Schodzimy niżej.

Czwarta warstwa powitała nas różowym niebem i barwnym piaskiem. Wyrwałem rękę z uścisku Edgara i zawołałem:

– Umawialiśmy się! Nie mam zamiaru walczyć z golemem!

– Nikt ci nie każe. – Edgar się wyszczerzył. – Nie bój się, postoisz sobie z boku. Naprzód!

Planowałem urządzić tu dłuższą „dyskusję”, chciałem grać na zwłokę i uciec albo, jeśli się uda, zostać, wysyłając Ostatni Patrol do walki z potworem.

Ale coś pchało mnie do przodu. Zupełnie jakby ta obsesja, która ogarnęła Arinę, Edgara i Giennadija, zawładnęła również mną. Musiałem zejść na piątą warstwę… Musiałem!

Choćby po to, żeby uśpić ich czujność.

– Dobrze, ale nie mam zamiaru kłaść za was głowy! – zawołałem i pod czujnym spojrzeniem Edgara wszedłem na piątą warstwę.

Zjawili się obok mnie niemal w tej samej chwili. Nie ma co, nieźle się podciągnęli. Tylko Giennadij się trochę spóźnił, widocznie wszedł po drugiej próbie.

Było tu znacznie przyjemniej niż na wyższych poziomach Zmroku. Chłód i wilgoć, ale bez tego lodowatego, wysysającego życie wichru. I kolory prawie naturalne.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu golema i ujrzałem go w odległości dwustu metrów – z wysokiej trawy wystawały obie wężowe głowy, obracające się jak peryskopy okrętów podwodnych. Oho, golem już nas zobaczył. Głowy drgnęły, wysunęły się wyżej. Usłyszałem syk, który przypominałby syk węża, gdyby nie dobiegał z takiej odległości.

Chwilę później wąż już sunął w naszą stronę, a przy tym udawało mu się utrzymywać nad trawą obie głowy.

– Głowa i ogon – powiedziała w zadumie Arina. – No, nie wiem, nie wiem… Edgarze, wypuść Konga.

Zrozumiałem, co miała na myśli, dopiero wtedy, gdy Edgar wyjął z kieszeni mały nefrytowy posążek, przedstawiający małpę z długimi łapami i krótkimi ostrymi różkami na głowie. Były Inkwizytor dmuchnął na figurkę, potem ostrożnie odkręcił jej głowę (figurka okazała się pusta w środku) i delikatnie postawił otwarte naczynie na trawie. Z naczynia natychmiast – ledwie zdążyliśmy odskoczyć – buchnął zielony dym, przybierający postać potwora.

Dew, który w Samarkandzie polował na Aliszera, wcale nie przypominał King Konga. Był za mały (mógł mieć najwyżej trzy metry), ale wyszczerzona paszcza, umięśnione łapy z ostrymi szponami, sztywna ciemnozielona sierść i płonące tępą złością pomarańczowe oczy robiły dużo większe wrażenie niż sentymentalny filmowy gigant.

Poza tym King Kong nie śmierdział tak straszliwie! Jakim cudem może cuchnąć golem, składający się nie z ciała i nawet nie z gliny, lecz ze skoncentrowanej Siły, umieszczonej w magicznym naczyniu? Może to efekt uboczny, a może zamysł twórcy Dew?

– Idź i zabij to! – krzyknął Edgar, wskazując węża.

Kong ryknął i popędził ogromnymi susami na spotkanie strażnika. Dwugłowe monstrum, bynajmniej nieprzestraszone, chyba się nawet ożywiło na widok godnego przeciwnika i zaczęło pełznąć jeszcze szybciej. Ziemia drżała pod naszymi nogami, ryk małpy i ogłuszający syk węża zlewały się w jeden, potężniejący huk.

Trzeba działać! Dopóki w napięciu czekają na walkę…

Odwróciłem się i znieruchomiałem – za moimi plecami stał niewysoki, brodaty starzec w białym stroju. W jednej chwili wydawał się całkiem rzeczywisty (mogłem policzyć włosy w jego siwej brodzie i zmarszczki na zmęczonej twarzy), w drugiej stawał się bladym, rozmytym cieniem, przez który prześwitywały trawa i niebo.

Starzec powoli wskazał dłonią ziemię pod swoimi nogami i zaraz potem powtórzył gest.

Chce, żebym wszedł na szóstą warstwę?

Teraz ja wskazałem ręką ziemię. Starzec skinął głową i na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.

A po chwili zaczął się rozpływać powietrzu.

Nie było czasu na zastanawianie. W każdy chwili ktoś z Ostatniego Patrolu mógł się odwrócić i zrozumieć, że szykuję się do ucieczki.

Siła jest we mnie… Mogę się zanurzyć na szóstą warstwę… Mój cień jest we mnie! Widzę go zawsze. Muszę to zrobić. A to oznacza, że zrobię. Poczułem uderzenie lodowatego wichru. Już pokonując barierę, usłyszałem głos Ariny:

– Za nami rzeczywi…

Głos ucichł, skrył się poza granicą oddzielającą szóstą warstwę, chroniącą świat tych Innych, którzy odeszli.

– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział starzec i uśmiechnął się.

.Rozejrzałem się.

Dzień. Słońce i białe chmurki na niebieskim niebie. Zielona trawa na polanie. Ćwierkające ptaki na gałęziach.

Siwy starzec stał przed mną. Jego ubranie nigdy nie było białe – szare, zgrzebne płótno wydawało się śnieżnobiałe tylko na pierwszy rzut oka. Poza tym, starzec był bosy. Ale nie było w tym żadnej sielanki, żadnego zbliżenia się do natury. Po prostu bosy człowiek, który nie chciał tracić czasu na stworzenie butów…

– Witam cię, Wielki – oznajmiłem, pochylając głowę. – To dla mnie zaszczyt… móc ujrzeć Wielkiego Merlina.

Starzec patrzył na mnie zaciekawiony. Zupełnie jakby już kiedyś mnie widział, i to nie raz, ale dopiero teraz miał okazję dobrze mi się przyjrzeć.

– Zaszczyt? Czy dobrze znasz moje życie, Jasny?

– Coś niecoś słyszałem. – Wzruszyłem ramionami. – O statku z niemowlętami…

– I mimo to „zaszczyt”?

– Mam wrażenie, że za wiele rzeczy już zapłaciłeś. Poza tym, dla milionów ludzi jesteś mądrym obrońcą dobra i sprawiedliwości. To jednak coś znaczy…

– Było ich tylko dziewięcioro – wymruczał Merlin. – Legendy zawsze wyolbrzymiają zarówno uczynki dobre, jak i złe.

– Ale byli.

– Byli – przyznał Merlin. – Dlaczego sądzisz, że zapłaciłem? Czy nie podoba ci się raj, który czeka Innych po śmierci?

Nie odpowiedziałem. Pochyliłem się, zerwałem źdźbło trawy. Sok był gorzki… ale trochę za mało. Zmrużyłem oczy, spojrzałem na słońce. Świeciło jasno, ale jego światło nie oślepiało. Klasnąłem w dłonie. Dźwięk był odrobinę przytłumiony. Odetchnąłem pełną piersią – powietrze było świeże… a jednak czegoś w nim brakowało. Wyczuwało się lekką stęchliznę, jak w opuszczonym mieszkaniu Sauszkina.

– Wszystko tutaj jest odrobinę nieprawdziwe – oznajmiłem. – Brakuje życia.

– Brawo. – Merlin skinął głową. – Wiele osób zauważa to znacznie później. Wiele przebywa tu całymi latami, a nawet stuleciami, nim się zorientują, że są oszukiwane.

– Nie da się przywyknąć? Merlin się uśmiechnął.

– Nie. Do tego nie sposób przywyknąć.

– Pamiętasz dowcip o fałszywych bombkach choinkowych? – zapytał ktoś z tyłu.

Odwróciłem się.

Tygrysek stała pięć kroków ode mnie.

Było ich wielu. Bardzo wielu – tych, którzy stali i słuchali mojej rozmowy z Merlinem. Igor Ciepłow, Alicja Donnikowa stali obok siebie i trzymali się za ręce, ale na ich twarzach nie było szczęścia. Gala, dziewczyna-wilkołak odwróciła wzrok. Stropiony Murat z Patrolu Samarkandy pomachał mi ręką. Ciemny, którego niegdyś zabiłem, zrzucając z wieży Ostankino, patrzył bez złości.

Było ich bardzo wielu… Drzewa nie pozwalały zobaczyć, ilu. Ale pewnie, gdyby nie było drzew, zobaczyłbym, że szeregi ciągną się aż po horyzont. Naprzód wysłali tych, których znałem.

– Pamiętam, Tygrysku – odpowiedziałem.

Nie czułem ani strachu, ani złości. Jedynie smutek i zmęczenie.

– Wyglądają jak prawdziwe. – Tygrysek się uśmiechnęła. – Ale nie cieszą…

– Ładnie wyglądasz – powiedziałem, tylko po to, żeby coś powiedzieć.

Tygrysek spojrzała w zadumie na swoją narzutkę z tygrysiej skóry i skinęła głową.

– Starałam się. Specjalnie na to spotkanie.

– Cześć, Igor – powiedziałem. – Cześć, Alicjo! Skinęli głowami. Alicja zmrużyła oczy.

– Brawo. Silny jesteś. Tylko nie zadzieraj nosa, Jasny! Przecież pomagał ci sam Merlin!

Obejrzałem się na starca.

– Czasami – przyznał skromnie Merlin. – Obok tej waszej dziwnej wieży. I gdy walczyłeś z wilkołakiem w lesie… i całkiem niedużo, gdy…

Ale ja już go nie słuchałem. Rozglądałem się w poszukiwaniu tego, którego słowa były dla mnie najważniejsze.

Kostia odepchnął tego Innego, który stał przed nim, i wyszedł do mnie. Zdaje się, że wyglądał najlepiej i najbardziej dziwacznie ze wszystkich – miał na sobie strzępy skafandra kosmicznego, niegdyś białego, teraz sczerniałego i przepalonego w kilku miejscach.

– Cześć, sąsiedzie – powiedział.

– Cześć, Kostia – odparłem. – Od tak dawna… chciałem ci to powiedzieć… Wybacz mi…

Skrzywił się.

– Daj spokój tym swoim Jasnym chwytom… Co tu jest do wybaczania? Uczciwie walczyliśmy i uczciwie zwyciężyłeś. Wszystko w porządku. Powinienem był się domyślić, że stawiasz „Tarczę” nie ze strachu.

– Wszystko jedno – odparłem. – Wiesz, nienawidzę swojej pracy. Stałem się trybikiem… w machinie, która nie zna litości!

– A czy z nami jest inaczej? – Kostia się uśmiechnął. – Przestań… Ty… tego… ojcu wybacz. Jeśli zdołasz. Nigdy taki nie był. Skinąłem głową.

– Postaram się. Spróbuję.

– I powiedz mu, że ja i mama… że czekamy na niego. – Kostia się zawahał i twardo dokończył: – Tutaj.

– Powiem – obiecałem, szukając wzrokiem Poliny.

I nagle Kostia zrobił krok do przodu, niezgrabnie uścisnął moją rękę i się cofnął.

Przez tę krótką chwilę, gdy nasze dłonie się zetknęły, poczułem, jak jego zimna ręka nabiera ciepła, zobaczyłem, że skóra staje się różowa, a oczy nabierają blasku. Kostia stał, chwiejąc się i patrząc na swoją dłoń.

A moją rękę parzył lodowaty chód…

Szereg Innych zakołysał się, odruchowo ruszyli w moją stronę. W ich spojrzeniach pojawiło się pożądanie i zawiść, nawet w spojrzeniu Tygryska, Igora czy Murata…

– Stać! – krzyknął Merlin. Skoczył, stanął między mną i tymi, którzy odeszli, unosząc wysoko rękę. Zauważyłem, że starannie mnie omija, stara się nie dotknąć. – Stójcie, szaleńcy! Minuty życia to nie to, czego chcemy, nie to, na co czekaliśmy!

Zatrzymali się. Zerkali na siebie stropieni, ale w ich oczach nadal płonął zimny ogień.

– Idź, Anton – powiedział Merlin. – Wszystko zrozumiałeś, wiesz, co trzeba zrobić. Idź!

– Nie przejdę! Tam jest Ostatni Patrol! Chyba że twój golem ich zatrzymał.

Merlin popatrzył gdzieś nade mną i westchnął.

– Golem jest martwy… oba golemy są martwe. Szkoda… Czasem wchodziłem na piątą warstwę, żeby pobawić się z wężem, ale on też tęsknił.

– Możecie mnie odprowadzić? – zapytałem. Merlin pokręcił głową.

– Niewielu z nas może wyjść na piąty poziom. Dotrzeć do pierwszego mogą jednostki, ale tam jesteśmy bezbronni.

– Nie przejdę obok nich – powtórzyłem. – A bezpośrednio… na siódmą warstwę też nie zdołam wyjść.

Uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Pomogę ci – rzekł Merlin. – Tylko zrób wszystko jak należy, proszę cię.

Skinąłem głową.

Nie wiedziałem, czy mi się uda. Mogłem się tylko postarać.

Chwilę później obok mnie zawibrowało powietrze, jakby coś buzującego od nadmiaru Siły wdarło się do Zmroku. Jakie tam warstwy… jakie odległości… co to miało za znaczenie wobec tej Siły, która sobie siebie uświadomiła…

Nadiuszka wylądowała na trawie, zamachała rękami, nie utrzymała równowagi i klapnęła na pupę, patrząc na mnie.

– Wstawaj – powiedziałem surowo. – Mokro.

Nadia zerwała się, otrzepując aksamitny kombinezon, i zatrajkotała:

– Mama nauczyła mnie wchodzić do cienia, to raz! Małpa walczyła z wężem i się pokonały, to dwa! Dwóch wujków i jedna ciocia patrzą na węża i bardzo brzydko przeklinają, to trzy! I mama kazała, żebym natychmiast przyprowadziła cię na kolację! To cztery!

Zająknęła się i urwała, gdy dostrzegła wokół siebie tłum postaci. Speszyła się, spuściła wzrok i głosem grzecznej dziewczynki powiedziała:

– Dzień dobry…

– Witaj… – Merlin przykucnął przed nią. – Ty jesteś Nadieżda?

– Tak – odparła dumnie Nadia.

– Cieszę się, że mogłem cię poznać – powiedział Merlin. – Zaprowadź tatę do domu. Tylko nie od razu do domu, najpierw z powrotem do ludzi, a potem do domu.

– Z powrotem, to znaczy do przodu? – sprecyzowała Nadia. – Tak.

– Wyglądasz jak czarownik z kreskówki – powiedziała podejrzliwie Nadia i na wszelki wypadek zrobiła krok w moją stronę. Wzięła mnie za rękę, wyraźnie dodało jej to pewności siebie.

– Byłem czarownikiem – wyznał Merlin.

– Dobrym czy złym?

– Różnym. – Uśmiechnął się smutno. – Idź, Nadieżdo. Zerkając lękliwie na Merlina, Nadia spytała:

– Idziemy, tato?

– Idziemy – odparłem.

Odwróciłem się, skinąłem głową wszystkim Innym, którzy patrzyli na nas ze smutkiem i nadzieją. Tygrysek jako pierwsza uniosła rękę w geście pożegnania. Potem Alicja. A potem machali nam już wszyscy… żegnając się na zawsze.

Gdy moja córka, niedawno inicjowana Absolutna Czarodziejka, zrobiła krok do przodu, poszedłem za nią. Trzymałem ją za rękę, żeby się nie zgubić w szalejącym wirze Siły, który zataczał koło i wracał do naszego świata.

Bo przecież Zmrok był nieskończony, jak nieskończone jest każde koło.

Bo ciepło ludzkiej miłości i chłód ludzkiej nienawiści, bieg zwierząt i lot ptaków, trzepot skrzydeł motyla i kiełkujące w ziemi ziarno nie odchodzą bez śladu. Bo wszechświatowy strumień żywej Siły, na którym pasożytują siny mech oraz Inni, nie znika bez śladu, lecz powraca do odradzającego się świata.

Bo my wszyscy żyjemy właśnie na siódmej warstwie Zmroku…

EPILOG

– Jak! Tu! Ładnie! – zawołała Nadia.

Wziąłem ją na ręce. Staliśmy na nabrzeżu Edynburga w otoczeniu setek śpiących ludzi. Syreny wyły coraz głośniej… Czas Innych dobiegał końca.

– Tak – przyznałem. – Tu wszystko jest prawdziwe.

– Tylko wszyscy śpią – zauważyła ze smutkiem Nadia. – Jak w bajce o Śpiącej Królewnie. Może ich obudzić?

Ona może… ona naprawdę może teraz wszystko – jeśli się ją nauczy.

– Nie jesteś zmęczona? – zapytałem. Pode mną uginały się nogi, kręciło mi się w głowie.

– Czym? – zdumiała się Nadia.

– Trochę później – odparłem. – Trochę później wszystkich obudzimy… w każdym razie tych, których zdołamy. Muszę teraz zrobić jedną ważną rzecz. Pomożesz mi?

– Jak?

– Po prostu trzymaj mnie za rękę – wyjaśniłem. Zamknąłem oczy. Rozłożyłem ręce. Wstrzymałem oddech. Muszę poczuć to miasto. Kamienie i ściany, które pamiętają Merlina i Artura. Ludzie mogli zapomnieć, ale kamienie pamiętają. Pradawna twierdza, która zastygła nad miastem niczym wieniec, również pamięta i czeka.

Dlaczego czasem jesteśmy tacy głupi? Dlaczego się spodziewamy, że magia będzie ukryta w czymś, co można wziąć do ręki? Przecież ona może być wszędzie…

Wielki Merlin nie ukrył swego najważniejszego artefaktu w Zmroku, nie liczył na siłę golema ani na trwałość kufrów. Twierdza stała na tej skale przez półtora tysiąca lat. Broniono jej, oblegana ją i zdobywano, burzono i przebudowywano, tutaj trzymali swoje skarby dumni szkoccy królowie… Ale tam, u podstawy podstaw, położone przez Merlina pokryte runami kamienie czekały na swój czas.

Muszę do nich sięgnąć. Muszę ich dotknąć, poczuć je…

– Jasny! – ryknął ktoś za moimi plecami. Odwróciłem się, wychodząc z transu.

Edgar i Arina stali nieruchomo, patrząc na mnie, i ze zdumieniem zrozumiałem, że w ich spojrzeniu jest strach. A Giennadij biegł, biegł i krzyczał. Czy myśli, że siła magii zależy od siły krzyku? Giennadij pędził ogromnymi susami, przeobrażając się w biegu, tracąc podobieństwo do człowieka. Rosły mu kły, skóra zmatowiała, włosy na głowie odpadały siwymi kosmykami.

Uniosłem rękę, zbierając Siłę do „Szarego nabożeństwa”.

Ale wtedy Nadia zrobiła krok do przodu i krzyknęła wampirowi prosto w twarz:

– Nie krzycz na tatę!

Giennadij zachwiał się. To, co go uderzyło, było silniejsze od nienawiści. Ale on już nie mógł się zatrzymać, biegł dalej, jakby przeciwko huraganowi, i w końcu padł u naszych nóg. Nadia pisnęła i schowała się za mną.

Przykucnąłem, zaglądając Giennadijowi w oczy.

– Kostia i Polina czekają na ciebie. Proszą, żebyś do nich przyszedł. Teraz. Dopóki jeszcze jest czas.

Szaleństwo na chwilę zniknęło z jego oczu. Sauszkin popatrzył na mnie i zapytał:

– Oni nie mogą?

– Nie. Nie mogą przyjść i nigdy by nie mogli. Ale ja zrobię to, o co prosili. Idź, dopóki jest jeszcze czas.

– Pomóż mi, Anton – powiedział niemal normalnym tonem.

– Nadiu, odwróć się – poleciłem.

– Nie patrzę, nie patrzę – mruczała Nadia, odwracając się i dla pewności zasłaniając oczy dłońmi.

Uniosłem rękę – Giennadij jak zahipnotyzowany patrzył na moje ruchy – i „Szare nabożeństwo” odesłało wampira na szóstą warstwę Zmroku.

Wstałem i spojrzałem na Edgara i Arinę. Ale oni nie patrzyli na mnie i Giennadija, patrzyli wyłącznie na Nadię.

– Zerowa – powiedziała z zachwytem Arina. – Absolutna Czarodziejka…

– Przez pięć minut nie będę miał do was głowy – oznajmiłem, patrząc na nich. – A potem…

– Mam „Kulę minojską” – odezwał się Edgar prosząco. – Możemy?

– Będą was szukać – oznajmiłem. – I pamiętajcie, że ja też będę was szukał. Ale teraz macie pięć minut. Tylko dlatego że oni prosili mnie, żebym wybaczył.

– Co chcesz zrobić? – spytała Arina.

– Chcę zrobić to, o czym marzyli ci, którzy odeszli… Dać im śmierć. Ponieważ nie może być zmartwychwstania bez śmierci.

Edgar zmrużył oczy. Otworzył torebkę na pasie, wyjął małą kościaną kulkę, podał Arinie. Była wiedźma przyjęła ją w milczeniu.

– Pomóż i mnie, Jasny – poprosił Edgar. – Co ci zależy?

– Jesteś obwieszony czarami obronnymi jak choinka światełkami. Jak mam ci pomóc?

– Ja mu pomogę – odezwała się Arina. – A ty rób swoje.

Nie wiem, co zrobiła. Zauważyłem tylko, że poruszyła wargami. Edgar uśmiechnął się, jego twarz stała się piękna i niemal młoda. Potem nogi się pod nim ugięły i padł na bruk.

– A ty nie masz zamiaru się ubezcieleśnić… – zauważyłem. – Co z ciebie za Jasna?

– Przecież cel i tak został osiągnięty – odparła Arina. – Ci, którzy odeszli, otrzymają to, czego pragnęli!

Pokręciłem głową. Spojrzałem na zamek, znowu zamknąłem oczy.

– Oddaję telefon – powiedziała Arina. – Nie potrzeba mi cudzych rzeczy.

A potem za moimi plecami niegłośno pękła „Kula minojska”, otwierająca portal, którego nie da się potem prześledzić. Dziwna z niej była Ciemna, dziwna wyszła Jasna.

Nagle usłyszałem muzykę – cichą, delikatną. Arina włączyła umieszczony w telefonie odtwarzacz. Przypadkiem? A może celowo, dając do zrozumienia, że zna się na technice lepiej, niż sądziłem?

Tak samo wyszli z nigredo jak ja, no i ty, I idą po świecie, nie wiedząc o niczym. W lustro spoglądają, z siebie się naśmiewają – tak! Wyszli z nigredo, nie wiedząc o niczym. Ciemnego ukarzą, kredą łeb wymażą, Jasnego schwytają, w sadzy uwalają. Czy ktoś będzie krzyczał? Niby tak jak ja i ty wyszli z nigredo, Nie wiedząc o niczym.

Na kapryśnej dłoni linia linię goni, A jak się spotkają, okaleczają się. Lecz co można począć? Niby tak jak ja i ty wyszli z nigredo, Nie wiedząc o niczym…

Cóż, to już dużo, gdy się udaje wyjść z nigredo. Nieważne, czy jesteś Ciemnym, czy Jasnym, masz szansę kontynuować swoją drogę. Tylko przez nigredo, przez rozpad i rozkład można pójść dalej. Do syntezy. Do stworzenia czegoś nowego. Do albedo.

Pradawne kamienie na szczycie skały czekały.

Sięgnąłem do nich. Zaklęcia, słowa, rytuały nie były potrzebne. Należało tylko wiedzieć, do czego sięgać i o co prosić.

Merlin zawsze zostawiał sobie furtkę. Nawet wybierając się do raju dla Innych, brał pod uwagę, że skradziony raj może się okazać piekłem.

„Wypuść ich” – poprosiłem, nie wiedząc, do kogo się zwracam. „Wypuść ich, proszę. Czynili zło, które było złem, i dobro, które w zło się obracało. Ale przecież wszystko ma swój czas i swój koniec. Wypuść ich…”.

Twierdza nad miastem jakby odetchnęła. Krążące na niebie ptaki zeszły niżej. Mgła zaczęła się rozpływać. Ostatni promień zachodzącego słońca padł na miasto z obietnicą powrócenia ze świtem.

Poczułem, jak ścisnęły się i drgnęły wszystkie warstwy świata, zobaczyłem, jakby na jawie, jak przewracają się kamienne posągi na płaskowyżu demonów w Uzbekistanie. Jak rozpływają się w Zmroku Inni, którzy odeszli tam po ubezcieleśnieniu… z ulgą i nieśmiałą nadzieją.

Teraz oddychało się lżej.

– Tato, mogę już popatrzeć? – zapytała Nadia. – Chociaż jednym oczkiem?

– Możesz – odparłem i wreszcie usiadłem; nogi ostatecznie odmówiły mi posłuszeństwa. – Teraz trochę odpocznę i wrócimy do domu… Zaprowadzisz mnie krótką drogą?

– Zaprowadzę – przyznała Nadia.

– Chociaż nie. Wiesz co, nie chcę krótką – poprawiłem się nagle. – Jakoś nie lubię krótkich dróg. Polecimy samolotem?

– Hura! – zawołała Nadia. – Samolotem! A wrócimy tu jeszcze kiedyś?

Popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się. Może zdołam ją nauczyć, że trzeba się bać prostych decyzji i krótkich dróg?

– Na pewno – obiecałem. – Naprawdę myślałaś, że to był ostatni patrol?

Listopad, 2005 rok

Загрузка...