Lera patrzyła z uśmiechem na Wiktora. W każdym mężczyźnie, nawet najbardziej dorosłym, mieszka chłopiec. Wiktor miał dwadzieścia pięć lat i, rzecz jasna, osiągnął już wiek dorosły. Waleria była gotowa bronić tego poglądu z całym przekonaniem zakochanej dziewiętnastoletniej kobiety.
– Podziemia – szepnęła Wiktorowi na ucho. – Podziemia i smoki. Uuu!
Witia prychnął. Znajdowali się w pomieszczeniu, w którym brud ukazałby się w całej okazałości, gdyby nie było tak ciemne. Wokół tłoczyły się podekscytowane dzieci i speszeni dorośli. Na pokrytej mistycznymi symbolami scenie wykrzywiał się młody chłopak z białym makijażem na twarzy, w rozwianym czarnym płaszczu. Z dołu podświetlało go kilka krwiście czerwonych żarówek.
– Za chwilę staniecie oko w oko z przerażeniem! – zawołał przejmująco chłopak. – Aa! Aaa! Czuję strach, gdy pomyślę o tym, co zobaczycie!
Słowa wymawiał starannie i wyraźnie, tak jak mówią jedynie studenci szkół teatralnych. Nawet słabo znająca angielski Lera rozumiała każde słowo.
– Podobały mi się podziemia w Budapeszcie – szepnął Wiktor. – Tam są prawdziwe stare podziemia… naprawdę ciekawe.
– A to tutaj to tylko wielka komnata strachu.
Wiktor skinął głową i szepnął:
– Za to jest przyjemnie chłodno.
Wrzesień w Edynburgu był niespodziewanie upalny. Poranek Witia i Lera spędzili w zamku królewskim – centrum turystycznych pielgrzymek. Potem coś zjedli, wypili pintę piwa w jednym z licznych pubów, aż wreszcie postanowili się ukryć tutaj przed południowym słońcem.
– Nie zmieniliście zdania?! – zawył chłopak w czarnym płaszczu. Za plecami Lery rozległ się cichy szloch. Waleria odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że to płacze szesnastoletnia dziewczyna, stojąca z matką i młodszym braciszkiem. Z ciemności od razu wyłonili się pracownicy i szybko wyprowadzili całą rodzinę.
– Oto druga strona europejskiego dostatku – rzekł pouczająco Witia. – Czy w Rosji dorosła dziewczyna przestraszyłaby się komnaty strachu? Zbyt spokojne życie sprawia, że boją się każdego głupstwa.
Lera się skrzywiła. Ojciec Wiktora był politykiem, niezbyt znanym, ale za to bardzo patriotycznym. Przy każdej okazji udowadniał niższość zachodniej cywilizacji, co zresztą nie przeszkodziło mu wysłać syna na studia do Edynburga.
Wiktor, który dziewięć miesięcy w roku spędzał poza granicami ojczyzny, uparcie powtarzał ojcowską retorykę. Ze świecą szukać takiego patrioty jak on. Czasami Lerę to śmieszyło, a czasem złościło.
Na szczęście wstęp dobiegł końca i zaczęła się niespieszna wędrówka po „Podziemiach Szkocji”. Pod mostem, w pobliżu dworca kolejowego, w ponurych betonowych pomieszczeniach przedsiębiorczy ludzie porobili małe klitki, zainstalowali słabe żarówki, rozwiesili strzępy zwiewnych szmat i sztuczną pajęczynę, a na ścianach umieścili portrety psychopatów i morderców, szalejących w Edynburgu w czasie jego długiej historii. I zaczęli zabawiać dzieci.
– Oto hiszpański trzewik! – oznajmiła dziewczyna w łachmanach, przewodnik w kolejnej komnacie. – Straszliwe narzędzie tortur!
Dzieci piszczały z zachwytu. Skonfundowani rodzice popatrywali na siebie, jakby ich przyłapano na puszczaniu baniek mydlanych albo zabawie lalkami. Żeby nie umrzeć z nudów w czasie opowieści przewodnika, Lera i Wiktor zostawali z tyłu i się całowali. Byli razem już pół roku i oboje mieli niezwykłe wrażenie, że ten związek będzie dla nich czymś szczególnym.
– Za chwilę przejdziemy przez labirynt luster! – oznajmił przewodnik.
O dziwo, to się okazało naprawdę ciekawe. Lera zawsze sądziła, że opisy lustrzanych labiryntów, w których można zabłądzić i z rozpędu walnąć głową w lustro, są grubą przesadą. No bo jak można się nie zorientować, gdzie jest lustro, a gdzie przejście?
Okazało się jednak, że można, i to bez większego wysiłku. Ze śmiechem wpadali na chłodne tafle, wymachiwali rękami, błądzili w hałaśliwym ludzkim korowodzie, który niespodziewanie z garstki zwiedzających zamienił się w tłum. W pewnej chwili Wiktor pomachał komuś ręką, a gdy wreszcie wyszli z labiryntu (drzwi podstępnie zamaskowano kolejnym lustrem), długo się rozglądał.
– Szukasz kogoś? – spytała Lera.
– A nie, drobiazg. – Wiktor się uśmiechnął. – Głupstwo.
Potem było jeszcze kilka pomieszczeń z ponurymi rekwizytami średniowiecznych sal tortur, a na końcu „krwawa rzeka”. Nieco już zmęczone dzieci wsiadły do długiej metalowej łódki i ta powoli popłynęła po ciemnej wodzie do „zamku wampirów”. W ciemności rozlegały się złowieszcze chichoty i groźne szepty. W górze trzepotały niewidzialne skrzydła, w dole szemrała woda. Wrażenie grozy psuł tylko fakt, że łódka przepłynęła najwyżej pięć metrów, potem iluzję ruchu stwarzały dmuchające w twarz wentylatory.
I mimo to Lera zaczęła się bać. Wstydziła się swojego strachu, ale się bała. Siedzieli na ostatniej ławce. Obok nich nikogo nie było, z przodu potępieńczo jęczeli i demonicznie chichotali aktorzy udający wampiry, a z tyłu…
Z tyłu była pustka.
Ale Lera miała wrażenie, że kros tam jest.
– Witia, boję się – powiedziała, biorąc mężczyznę za rękę.
– Ty głuptasie – szepnął jej Wiktor na ucho. – Tylko się nie rozpłacz, dobrze?
– Dobrze – powiedziała Lera.
– Ha, ha, ha! Wokół są złe wampiry! – powiedział Wiktor, naśladując intonację aktorów. – Czuję, że już po mnie idą!
Lera zamknęła oczy i mocniej ścisnęła dłoń Wiktora. Smarkacz! Wszyscy oni są chłopaczkami, aż do siwizny! Po co ją straszy?
– Au! – zawołał Wiktor bardzo naturalnie, po czym powiedział: – Ktoś… ktoś gryzie mnie w szyję…
– Głupi! – rzuciła Lera, nie otwierając oczu.
– Lera… ktoś pije moją krew… – powiedział Wiktor smutnym głosem skazańca. – A ja nawet nie czuję strachu… zupełnie jak we śnie…
Z wentylatorów dmuchał zimny wiatr, za burtą chlupała woda, rozlegało się dzikie wycie. Nawet jakby zapachniało krwią… Dłoń Wiktora stała się miękka, bezwolna i Lera ze złości uszczypnęła go w tę dłoń, ale Wiktor nawet nie drgnął.
– Ja się boję, idioto! – prawie krzyknęła.
Wiktor nie odpowiedział, oparł się o nią. Już się tak nie bała.
– Sama ci przegryzę gardło! – pogroziła mu Lera. Zdaje się, że Wiktor się speszył, bo milczał. Niespodziewanie dla samej siebie Lera dodała: – I wyssę z ciebie całą krew, wiesz? I to zaraz po… po naszym ślubie.
Po raz pierwszy wymówiła słowo „ślub”, odnosząc się do ich związku. I zamarła, czekając na reakcję Wiktora. Kawaler musi zareagować na taką prowokację! Albo się przestraszy, albo ucieszy…
Ale Wiktor chyba drzemał na jej ramieniu.
– Przestraszyłeś się? – spytała Lera i zaśmiała się nerwowo. Otworzyła oczy. Nadal było ciemno, ale wycie już umilkło. – No dobra, nie ugryzę cię… i ślub nam nie jest potrzebny!
Wiktor milczał.
Zaskrzypiał mechanizm, metalowa łódka przepłynęła jeszcze pięć metrów po wąskim betonowym kanale, zapalono przyćmione światło i dzieci wysypały się na brzeg. Może czteroletnia dziewczynka jedną rączką trzymała mamę, a palec drugiej wsunęła do ust i cały czas odwracała głowę, nie odrywając wzroku od Lery. Co ją tak zaintrygowało? Dziewczyna mówiąca w obcym języku? Niemożliwe, przecież są w Europie…
Lera westchnęła i popatrzyła na Wiktora.
Naprawdę spał! Oczy miał zamknięte, na ustach błąkał się uśmiech…
– No coś ty? – Lera leciutko szturchnęła Wiktora i chłopak zaczął się przewracać, lecieć głową prosto na stalową burtę. Lera krzyknęła, zdążyła go chwycić (co się dzieje, czemu jest taki bezwolny?!) i położyć z powrotem na drewnianej ławie.
Na jej krzyk natychmiast przybiegł jeszcze jeden pracownik – czarny płaszcz, gumowe kły, czarno-czerwone policzki. Zręcznie wskoczył do łódki.
– Coś się stało pani przyjacielowi, miss? – Chłopak był bardzo młody, mógł być rówieśnikiem Lery.
– Tak… nie… nie wiem! – Zajrzała pracownikowi w oczy, ale on sam był stropiony. – Niech mi pan pomoże! Trzeba go wynieść z łódki!
– Może to serce? – Chłopak się pochylił, wziął Wiktora za ramiona – i szybko cofnął ręce, jakby się poparzył. – Co się dzieje? Co za głupie żarty? Światło! Dajcie światło!
Potrząsał i otrzepywał dłonie, z których spadały ciemne krople. A osłupiała Lera patrzyła na nieruchome ciało Wiktora. Zapłonęło światło – rażąco białe, wypalające cienie, przemieniające rozrywkę w żałosną farsę.
Ale farsa skończyła się razem z rozrywką.
W szyi Wiktora ziały dwie otwarte rany z wywiniętymi brzegami. Z tych niesamowicie głębokich ran krew sączyła się powoli, niczym ostatnie krople keczupu z przewróconej butelki. Tuż nad tętnicą – jakby zadane dwiema brzytwami… albo dwoma ostrymi kłami…
I wtedy dopiero Lera zaczęta krzyczeć. Przenikliwie, głośno, zamykając oczy i wymachując rękami, jak mała dziewczynka, która widziała, jak ciężarówka przejeżdża jej ukochanego kotka.
W końcu w każdej kobiecie, nawet najbardziej dorosłej, mieszka mała, przestraszona dziewczynka.
– Jak zdołałem to zrobić? – zapytał Heser. – I czemu ty nie zdołałeś?
Staliśmy na środku bezkresnej szarej równiny. Gdy patrzyło się na cały krajobraz, wzrok nie rejestrował barw, lecz wystarczyło przyjrzeć się pojedynczemu ziarnku piasku, a zaczynało ono płonąć złotem, purpurą, lazurem i zielenią. W górze, na niebie zastygła biel i róż, jakby rzekę mlekiem i miodem płynącą przemieszano z powidłowymi brzegami i wylano na nieboskłon.
Wiał wiatr i było zimno. Na czwartej warstwie Zmroku zawsze jest mi zimno, ale to indywidualna reakcja. Heserowi, przeciwnie, było gorąco. Twarz mu poczerwieniała, po czole spływały krople potu.
– Dlatego że brak mi Siły – powiedziałem. Twarz Hesera spurpurowiała.
– Zła odpowiedź! Jesteś Wyższym magiem. Zostałeś nim przypadkiem, ale zostałeś. Dlaczego Wyższych magów nazywa się również magami poza kategoriami?
– Dlatego że różnica Siły jest między nimi tak nikła, że ciężko stwierdzić, kto jest silniejszy, a kto słabszy – mruknąłem. – Ja to rozumiem, Borysie Ignatjewiczu. Ale brakuje mi Siły. Nie zdołam wejść na piątą warstwę.
Heser spojrzał pod nogi. Podważył piasek noskiem pantofla, podrzucił. Zrobił krok do przodu – i zniknął.
Co to ma być? Rada?
Podrzuciłem piasek przed sobą. Zrobiłem krok, usiłując pochwycić swój cień. Cienia nie było.
Nic się nie zmieniło. Pozostałem na czwartej warstwie. W dodatku robiło się coraz zimniej – para mojego oddechu nie rozpływała się jak biały obłoczek, lecz zamieniała w kłujące igiełki, które spadały na piasek.
Odwróciłem się. Z psychologicznego punktu widzenia łatwiej znaleźć wyjście z tyłu. Zrobiłem krok i wyszedłem na trzeci poziom Zmroku, w bezbarwny labirynt nadgryzionych zębem czasu kamiennych płyt, nad którymi szarzało niskie, nieruchome niebo. Na kamieniach ścieliły się wyschnięte łodygi, przypominające zmarznięty powój.
Kolejny krok. Druga warstwa Zmroku. Kamienny labirynt przykryły splecione gałęzie.
Jeszcze jeden. Pierwsza warstwa. Już nie kamień, lecz ściany i okna. Znajome ściany moskiewskiego biura Nocnego Patrolu – w jego zmrokowej postaci.
Ostatnim wysiłkiem wypadłem ze Zmroku do rzeczywistego świata, prosto do gabinetu Hesera.
Rzecz jasna, szef już siedział w fotelu. Chwiejąc się, stanąłem przed nim.
Jakim cudem mnie wyprzedził? Przecież wszedł na piątą warstwę, gdy ja zacząłem wychodzić ze Zmroku!
– Gdy zobaczyłem, że ci nie wychodzi – powiedział Heser, nie patrząc na mnie – od razu wyszedłem ze Zmroku.
– Z piątej warstwy do rzeczywistego świata? – Nie mogłem ukryć zdumienia.
– Zgadza się. Co cię tak dziwi?
Wzruszyłem ramionami. Nic mnie nie dziwi. Jeśli Heser zechce mnie zaskoczyć, będzie mógł przebierać w możliwościach Nie wiem bardzo wielu rzeczy. I to…
– Jest przykre – dokończył Heser. – Siadaj, Gorodecki.
Usiadłem naprzeciwko niego, złożyłem ręce na kolanach, a nawet spuściłem głowę, jakbym czuł się winny.
– Anton, zwykle mag osiąga swoją potęgę we właściwym czasie – powiedział szef. – Dopóki nie staniesz się mądrzejszy, dopóty nie będziesz silniejszy. Dopóki nie będziesz silniejszy, nie opanujesz Wyższej magii. Dopóki nie opanujesz Wyższej magii, nie będziesz się pchał do niebezpiecznych miejsc. Twoja sytuacja jest unikatowa. Trafiłeś pod… – skrzywił się -…zaklęcie Fuaran. Zostałeś Wyższym magiem, mimo braku przygotowania. To prawda, posiadasz Siłę i umiesz nią kierować… To, co przedtem przychodziło ci z trudem, teraz nie stanowi dla ciebie problemu. Jak długo przebywałeś na czwartej warstwie Zmroku? A teraz siedzisz tu jak gdyby nigdy nic! Ale to, czego nie umiałeś wcześniej…
Zamilkł.
– Nauczę się, Borysie Ignatjewiczu – powiedziałem. – Przecież wszyscy wiedzą, że robię znaczne postępy. Olga, Swietłana…
– Robisz – zgodził się Heser. – Nie jesteś przecież kompletnym idiotą, żeby się nie rozwijać. Ale teraz przypominasz mi niedoświadczonego kierowcę, który pół roku jeździł żiguli i nagle przesiadł się do wyścigowego ferrari. Nie, gorzej! Do wywrotki ważącej dwieście ton, która się wspina po serpentynie, wyjeżdżając z kamieniołomu… a tuż obok ciebie jest stumetrowa przepaść! A na dole jeżdżą inne wywrotki. Jeden fałszywy ruch, jeden zbyt gwałtowny skręt kierownicy, jedno drgnięcie nogi na pedale, a odbije się to na wszystkich!
– Rozumiem. – Skinąłem głową. – Ale przecież nie pchałem się do Wyższych, Borysie Ignatjewiczu. To pan posłał mnie w pogoń za Kostią…
– Nie mam do ciebie pretensji i próbuję cię wielu rzeczy nauczyć. – Heser westchnął. I niekonsekwentnie dodał: – Chociaż kiedyś odmówiłeś bycia moim uczniem!
Nic nie powiedziałem.
– Naprawdę nie wiem co zrobić… – Heser zabębnił pacami po leżącej przed nim teczce. – Posyłać cię na codzienne zadania?
„Uczennica widziała bezdomnego-wilkołaka”, „Na Butowie pojawił się wampir”, „Czarownica naprawdę czaruje”, „W mojej piwnicy rozlega się tajemniczy stuk”… To bez sensu. Z takimi bzdurami poradzisz sobie czystą Siłą i niczego się nie nauczysz. Zostawić cię, żebyś gnił przy biurku, przy papierkowej robocie? Sam tego nie chcesz. No?…
– Przecież pan mnie zna, Borysie Ignatjewiczu – odparłem. – Niech mi pan da prawdziwe zadanie. Takie, żebym musiał się rozwijać.
W oczach Hesera błysnęła iskierka ironii.
– Aha, już. Zorganizuję ci napad na specjalny magazyn Inkwizycji. Albo wyślę do szturmu biura Dziennego Patrolu.
Przesunął w moją stronę leżącą na stole teczkę.
– Masz, czytaj.
A sam otworzył dokładnie taką samą i pogrążył się w studiowaniu zapisanych odręcznym pismem kartek ze szkolnego zeszytu.
Skąd w naszym biurze stare tekturowe teczki z tasiemkami? Zakupiono je w ubiegłym stuleciu w ilości kilku ton? Albo niedawno, z pobudek humanitarnych, od spółdzielni inwalidów? Produkują je w pradawnym kombinacie w mieście Muchosrańsk, należącym do muchosrańskiego Nocnego Patrolu?
Tak czy inaczej, fakt pozostaje faktem: w dobie komputerów, kopiarek, przezroczystych „koszulek” i pięknych segregatorów z wygodnymi uchwytami nasz Patrol używa tektury i tasiemek! Wstyd i hańba przed kolegami z zagranicy!
– Na teczki z materiałami pochodzenia organicznego łatwo nałożyć zaklęcie ochronne, przeszkadzające sondowaniu na odległość – wyjaśnił Heser. – Z tego samego względu do nauki magii wykorzystuje się wyłącznie książki. Tekst zapisany w komputerze nie zachowuje w sobie magii.
Spojrzałem Heserowi w oczy.
– Nie czytam w twoich myślach – odparł szef. – Dopóki nie nauczysz się kontrolować swojej twarzy, nie ma takiej konieczności.
Teraz i ja poczułem magię przenikającą teczkę. Lekkie strażniczo-ochronne zaklęcie nie stanowi dla Jasnych problemu. Ciemni również zdjęliby je bez kłopotów, ale narobiliby przy tym hałasu.
Otworzyłem teczkę – tasiemki były zawiązane na kokardkę – i zobaczyłem w środku cztery świeże, jeszcze pachnące farbą drukarską wycinki z gazet, faks oraz trzy zdjęcia. Wycinki były po angielsku, ale nimi zająłem się w pierwszej kolejności.
Pierwszy był krótką notatką o wydarzeniu w rozrywce turystycznej „Podziemia Szkocji”. Jak zrozumiałem, w tym dość banalnym wariancie komnaty strachu zginął, z powodu awarii technicznej, rosyjski turysta. „Podziemia” zostały zamknięte, policja prowadzi śledztwo i wyjaśnia, czy do tragedii nie doszło z winy personelu…
Druga notatka była znacznie bardziej szczegółowa. O „awarii technicznej” nawet nie wspomniano. Tekst był suchy, pedantyczny. Z narastającym zdenerwowaniem czytałem, że zginął dwudziestopięcioletni Wiktor Prochorow, student uniwersytetu w Edynburgu. Był synem „rosyjskiego polityka” i do „Podziemi” udał się wraz z narzeczoną, Walerią Chomko, która przyleciała do niego z Rosji, i właśnie na jej rękach zmarł od utraty krwi. W ciemności „Podziemi” ktoś – albo coś – poderżnął mu gardło. Biedak siedział z narzeczoną w łódce, która powoli płynęła po „krwawej rzece” – płytkim kanale wokół „Zamku wampirów”. Może ze ściany sterczało jakieś ostre żelastwo, które przejechało po szyi Wiktora?
Doczytałem do tego miejsca, westchnąłem i popatrzyłem na Hesera.
– Zawsze świetnie wychodziło ci… z wampirami – powiedział szef, na chwilę odrywając się od swoich papierów.
Trzecia notatka pochodziła z jakiegoś szkockiego brukowca. Tu już autor opowiedział straszliwą historię o współczesnych wampirach, które w mroku podziemi wysysają krew ze swoich ofiar. Jedynym oryginalnym szczegółem było stwierdzenie dziennikarza, że wysysając krew z ofiar, wampiry zwykle ich nie zabijają. Ale rosyjski student, jak należało się spodziewać, był tak pijany, że biedny szkocki wampir upił się i stracił nad sobą panowanie.
Mimo całego tragizmu tej historii, parsknąłem śmiechem.
– Brukowce są jednakowe na całym świecie – mruknął Heser, nie podnosząc wzroku.
– Najstraszniejsze, że tak właśnie było – powiedziałem. – Oprócz pijaństwa oczywiście.
– Kufel piwa do obiadu – zgodził się Heser.
Czwarty wycinek pochodził z naszej gazety. Nekrolog. Kondolencje dla Leonida Prochorowa, deputowanego Dumy Państwowej, z powodu tragicznie zmarłego syna…
Wziąłem kartkę z faksu.
Tak jak przypuszczałem, było to doniesienie Nocnego Patrolu – Edynburg, Szkocja, Wielka Brytania.
Faks zaadresowano, ku mojemu zdumieniu, do samego Hesera, zamiast do operacyjnego dyżurnego czy kierownika działu międzynarodowego. Ton listu był nieco bardziej osobisty, niż można by się spodziewać po oficjalnym dokumencie.
Za to treść była do przewidzenia.
„Z głębokim żalem informujemy… starannie przeprowadzonego śledztwa… całkowita utrata krwi… nie stwierdzono oznak inicjacji. Przyciągnięto najlepsze siły… jeśli wydział moskiewski uważa za konieczne skierować… przekaż gorące pozdrowienia Oldze, bardzo się cieszę, stary ca…”.
Brakowało drugiej kartki z faksu, widocznie tam tekst stawał się jeszcze bardziej prywatny i dlatego nie zobaczyłem podpisu.
– Foma Lermont – rzekł Heser. – Szef szkockiego Patrolu.
Stary przyjaciel.
– Aha… – powiedziałem w zadumie. – Czyli… Nasze spojrzenia się spotkały.
– Nie. O to, czy jest krewnym Michaiła Lermontowa, to już sam zapytasz – powiedział Heser.
– Chodziło mi o coś innego. „Ca” oznacza „captain”?
– „Ca” oznacza… – Heser zająknął się, z wyraźnym niezadowoleniem zerknął na faks. – „Ca” to „ca” i już. Nie powinno cię to interesować.
Popatrzyłem na zdjęcia. Chłopak to pewnie ten biedak Wiktor. Bardzo młoda dziewczyna – na pewno jego narzeczona. I starszy facet. Ojciec Wiktora?
– Cała ta sprawa wygląda na atak wampira. Ale dlaczego mielibyśmy interweniować? – zapytałem. – Nasi rodacy często giną za granicą, czasem również z powodu wampirów. Nie ufa pan Fomie i jego podwładnym?
– Ufam. Ale oni mają mało doświadczenia, bo Szkocja to spokojny kraj. Mogą sobie nie poradzić. A ty często miałeś do czynienia z wampirami.
– Całkiem logiczne. Ale chyba chodzi o coś więcej… O to, że jego ojciec jest politykiem?
Heser się skrzywił.
– Jaki tam z niego polityk… Biznesmen, który został deputowanym i na głosowaniach spokojnie naciska przyciski.
– Całkiem rozsądnie. Ale nie uwierzę, że nie ma szczególnego powodu.
Heser westchnął.
– Ojciec chłopaka został dwadzieścia lat temu określony jako potencjalny Jasny Inny, dość silny. Odmówił inicjacji, twierdząc, że woli zostać człowiekiem. Ciemnych od razu posłał do diabła, ale z nami utrzymywał kontakt, czasem nawet pomagał.
Pokiwałem głową. To rzadki przypadek. Nieczęsto ludzie rezygnują z możliwości, jakie otwierają się przed Innymi.
– Można powiedzieć, że czuję się winny względem starego Prochorowa. – Heser westchnął. – I skoro nie mogę pomóc synowi… to nie pozwolę, żeby zabójca pozostawał bezkarny na wolności. Pojedziesz do Edynburga, znajdziesz tego stukniętego krwiopijcę i rozsypiesz go na wietrze.
To był rozkaz. Zresztą i tak nie zamierzałem protestować.
– Ca… – zająknąłem się. – Cały czas myślę… Kiedy mam lecieć?
– Wstąp do wydziału międzynarodowego, powinni już przygotować dokumenty, bilety i pieniądze dla ciebie. A także legendę.
– Legendę? Dla mnie?
– Tak. Będziesz pracował nieoficjalnie.
– Ca… Całkiem mam się ukrywać?
Heser najpierw ściągnął brwi i spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Możesz się kontaktować jedynie z Fomą… Anton, dość tych kpin!
Popatrzyłem na niego zaskoczony.
– „Ca” to początek słowa „cap” – mruknął Heser. – Młodość, swoboda obyczajów epoki renesansu… To wszystko, idź. Postaraj się polecieć najbliższym lotem. – Zawahał się, ale mimo wszystko dodał: – Jeśli Świetlana nie będzie miała nic przeciwko temu. Jeśli będzie miała, to powiedz, że spróbuję ją przekonać.
– Na pewno będzie miała – odparłem z przekonaniem. I o co on się obraził? Dlaczego wyjaśnił mi tego „capa”?
Świetlana postawiła przede mną talerz smażonych ziemniaków z grzybami. Zaraz potem na stole pojawiły się sztućce, solniczka, marynowane ogóreczki na talerzyku, kieliszek i mała, stugramowa karafka z wódką. Karafka została przed chwilą wyjęta z lodówki i w cieple natychmiast spotniała.
Idylla!
Marzenie mężczyzny wracającego z pracy. Żona krząta się przy kuchni i podaje na stół smaczne i niezdrowe rzeczy. Chce mnie o coś poprosić? Córeczka bawi się klockami lego – w wieku pięciu lat przestała interesować się lalkami. Ale nie buduje samochodów i samolotów, tylko małe domki; może zostanie architektem?
– Swieta, wysyłają mnie w podróż służbową do Edynburga – powtórzyłem na wszelki wypadek.
– Tak, słyszałam – odparła spokojnie Świetlana. Karafka uniosła się ze stołu, korek wysunął z szyjki, schłodzona wódka przezroczystą strużką wlała się do kieliszka.
– Mam lecieć dzisiaj w nocy – powiedziałem. – Nie ma bezpośredniego lotu do Edynburga, lecę z przesiadką w Londynie…
– W takim razie nie pij za dużo – zaniepokoiła się Swietłana. Karafka zrobiła wiraż i poleciała w stronę lodówki.
– Myślałem, że się zdenerwujesz… – powiedziałem urażony.
– Po co? – Swietłana nałożyła sobie pełen talerz i usiadła obok mnie. – Czy wtedy byś nie poleciał?
– Poleciałbym…
– No właśnie. I jeszcze będzie do mnie dzwonił Heser i wyjaśniał, jak ważny jest twój wyjazd. – Swietłana się skrzywiła.
– Bo rzeczywiście jest ważny.
– Wiem. – Swietłana skinęła głową. – Rano poczułam, że wyślą cię gdzieś daleko. Zadzwoniłam do Olgi, zapytałam, co się ostatnio wydarzyło, a ona opowiedziała mi o tym chłopaku w Szkocji.
Odetchnąłem z ulgą i skinąłem głową. To dobrze, że Swietłana wie o wszystkim. Nie będę musiał kłamać.
– Swoją drogą, to dziwna historia – powiedziała Swietłana.
Wzruszyłem ramionami i wypiłem czterdzieści gramów wódki. Z przyjemnością zagryzłem kiszonym ogórkiem i wymruczałem z pełnymi ustami:
– Co w niej takiego dziwnego? Albo dziki wampir, albo jakiś zwariował. Widocznie ma specyficzne poczucie humoru, skoro zabił człowieka oddającego się rozrywce w miejscu, które nazywa się „zamek wampirów”.
– Ciszej. – Swietłana znów się skrzywiła, wzrokiem wskazując Nadiuszkę.
Zabrałem się za jedzenie. Lubię smażone ziemniaki – chrupiące, odsmażane na gęsim smalcu, ze skwarkami i smażonymi grzybami, w sezon świeżymi, a poza – z suszonymi. Wszystko jest w porządku, mama i tata rozmawiają o jakichś głupstwach, o filmach, książkach, tak naprawdę nie ma żadnych wampirów…
Niestety, nasza córeczka nie da się oszukać, że wampiry nie istnieją – świetnie je widzi. Ledwie udało nam się oduczyć ją głośnych okrzyków w metrze czy trolejbusie: „Mamo, tato, patrzcie, ten pan to wampir!”. Pasażerowie zrzucą wszystko na dziecięcą fantazję, ale jakoś tak głupio przed wampirami. Przecież niektórzy nigdy nie napadałi na ludzi, uczciwie piją krew dawców, prowadzą przyzwoite życie, a tu smarkula w tłumie pokazuje ich palcem i chichocze. „Wujek jest nieżywy, a chodzi!”. I nic na to nie poradzimy, Nadia słyszy, o czym rozmawiamy i wyciąga własne wnioski.
Ale tym razem Nadia nie interesowała się naszą rozmową. Nad domkiem z żółtych cegiełek wznosiła czerwony „dachówkowy” dach.
– Wydaje mi się, że nie chodzi o poczucie humoru – zauważyła Swietłana. – Heser nie ganiałby cię przez pół Europy dla jakiegoś głupstwa… W szkockim Patrolu też nie siedzą głupcy, wcześniej czy później znaleźliby tego krwiopijcę.
– No to co? Dowiedziałem się kilku rzeczy o tym chłopaku. Całkiem porządny, chociaż nie święty. I na pewno nie był Innym. Ciemni nie mieliby po co go zabijać. Ojciec chłopaka odmówił kiedyś zostania Innym, ale nieoficjalnie współpracował z Nocnym Patrolem. Rzadki przypadek, ale nie unikatowy. Wszystko sprawdziłem, Ciemni nie mają powodu, żeby się mścić.
Swietłana westchnęła. Zerknęła na lodówkę i karafka wróciła na stół.
I nagle zrozumiałem, że ona jest czymś zaniepokojona.
– Swieta, zaglądałaś w przyszłość? – Tak.
Nie da się zobaczyć przyszłości w tym sensie, w jakim rzekomo widzą ją jasnowidze-szarlatani. Nawet jeśli jesteś Wielkim Innym. Ale można przeczytać prawdopodobieństwo jakiegoś wydarzenia. Czy trafisz na korek na tej drodze, czy samolot się nie rozbije, czy uda ci się dokończyć jakąś sprawę, czy zginiesz w mającej wybuchnąć wojnie… Im bardziej precyzyjne zadasz pytanie, tym precyzyjniejszą uzyskasz odpowiedź. Nie można zapytać: „Co mnie czeka jutro?”.
– No i co?
– W tym śledztwie nie grozi ci niebezpieczeństwo.
– To świetnie – powiedziałem szczerze.
Wziąłem karafkę, nalałem po kieliszku sobie i Swietłanie. Napiliśmy się i popatrzyliśmy na siebie ponuro.
A potem spojrzeliśmy na Nadiuszkę. Siedziała na podłodze i bawiła się klockami. Wyczuła nasze spojrzenie i cichutko zanuciła: „La, la, la…”.
Zwykle tak sobie nucą występujące w dowcipach małe, wredne dziewczynki. Bardzo wredne, planujące wysadzić coś w powietrze, zepsuć albo powiedzieć jakieś świństwo.
– Nadieżdo! – powiedziała Świetlana lodowatym głosem.
– La, la, la – zaśpiewała Nadia nieco głośniej. – A co? Sama mówiłaś, że tata nie powinien pić przed lotem! I mówiłaś, że picie wódki jest szkodliwe! Tata Maszy pił, pił, a potem od nich odszedł! – W jej głosie zadźwięczała płaczliwa nutka.
– Nadieżdo Antonowna! – powiedziała surowo Swietłana. – Dorośli ludzie mają prawo… czasami… wypić kieliszek wódki! Czy kiedykolwiek widziałaś tatę pijanego?
– U wujka Toli na urodzinach – odparła natychmiast Nadia. Swietłana spojrzała na mnie wymownie.
Rozłożyłem ręce.
– Wszystko jedno – oznajmiła Swieta. – Nie powinnaś używać czarów w stosunku do rodziców. Ja nigdy nie pozwoliłabym sobie na coś takiego.
– A tata?
– Tata też nie. I odwróć się, proszę! Mam rozmawiać z twoimi plecami?
Nadia się odwróciła. Usta miała zaciśnięte, czółko zmarszczone, paluszek przyciśnięty do czoła. Ledwie powstrzymałem się od śmiechu. Małe dzieci uwielbiają kopiować takie gesty. I wcale się nie przejmują, że w taki sposób myślą tylko bohaterowie kreskówek, a nie żywi ludzie.
– No dobrze – powiedziała Nadia. – Przepraszam, mamo, przepraszam, tato. Więcej nie będę. Wszystko naprawię!
– Nie trzeba! – zawołała Swietłana, ale było już za późno.
–
Woda, która znalazła się w kieliszkach zamiast wódki, niespodziewanie zmieniła się znowu w wódkę. A może nawet w spirytus.
Już w naszych żołądkach.
Poczułem się tak, jakby w moich wnętrznościach wybuchła niewielka bomba. Jęknąłem i zacząłem dojadać niemal zimne ziemniaki.
– Anton, no powiedz coś! – zawołała Świetlana.
– Nadiu, gdybyś była chłopcem, dostałabyś teraz pasem! – powiedziałem surowo.
– Ale mam szczęście, że jestem dziewczynką – odparła Nadiuszka, wcale nieprzestraszona. – No, tatusiu, ale co złego zrobiłam? Chcieliście się napić wódki, to się napiliście. Teraz jest już w waszych żołądkach. Sam mówiłeś, że wódka jest niesmaczna, to po co ją pić ustami?
Ja i Swietłana popatrzyliśmy na siebie.
– Nie ma co – podsumowała Swietłana. – Pójdę spakować ci walizkę… Wezwać taksówkę?
Pokręciłem głową.
– Nie trzeba. Siemion mnie podwiezie.
Nawet późnym wieczorem obwodnica była zapchana samochodami. Zresztą Siemion wcale się tym nie martwił. Nie wiedziałem, czy oglądał linie prawdopodobieństwa, czy po prostu prowadził samochód instynktem kierowcy ze stuletnim stażem.
– Ech, Anton, zarozumiały się zrobiłeś – burczał, nie odrywając wzroku od drogi. – Co ci szkodziło powiedzieć Heserowi: „Nigdzie sam nie polecę, potrzebuję partnera, wyślij ze mną Siemiona…”.
– A skąd mogłem wiedzieć, że tak lubisz Szkocję?
– Jak to skąd? – oburzył się Siemion. – Przecież ci opowiadałem, jak w czasie wojny walczyliśmy w Sewastopolu ze Szkotami!
– A nie z Niemcami? – poprawiłem niepewnie.
– Nie, z Niemcami to było później. – Siemion machnął ręką. – Ech, co to byli za ludzie w tamtych czasach! Pociski gwiżdżą nad głowami, kule armatnie lecą, a przy Szóstym bastionie już walczą wręcz… A my jak głupki walimy w siebie magią. Dwóch Jasnych Innych, tylko on przyszedł z angielską armią… On mnie w ramię, „Włócznią cierpienia”, a ja w niego „Freezem”! I zamroziłem go od pięt po szyję!
Sapnął zadowolony.
– I kto zwyciężył? – zapytałem.
– Nie pamiętasz historii, czy co? – oburzył się znowu Siemion. – My oczywiście. Wziąłem Kevina do niewoli, a potem jeździłem do niego w gości. No, już w dwudziestym wieku… w tysiąc dziewięćset siódmym… a może ósmym?
Skręcił gwałtownie kierownicę, wyprzedzając sportowego jaguara, i krzyknął w otwarte okno:
– Sam jesteś głupi! Jeszcze się będzie kłócił…
– Głupio mu przed dziewczyną – wyjaśniłem, patrząc na znikającego w tyle jaguara. – Tak go zrobili jakąś tam starą wołgą.
– Jak chce się popisywać przed dziewczyną, to nie w samochodzie, tylko w łóżku – orzekł Siemion. – Tam konsekwencje błędów są bardziej przykre, ale mniej tragiczne. Ech… A ty… gdyby było źle, to dzwoń do Hesera i poproś, żeby przysłał mnie na pomoc. Do Kevina pójdziemy, posiedzimy, whisky się napijemy. Z jego własnej rozlewni!
– Dobrze – obiecałem. – Jeśli mnie przyciśnie, to od razu poproszę, żeby cię przysłali.
Za obwodnicą zrobiło się luźniej. Siemion docisnął pedał gazu (nigdy nie uwierzę, że pod maską tej wołgi jest fabryczny silnik ZMZ 406!) i kwadrans później dojechaliśmy na lotnisko Domodiedowo.
– Posłuchaj, co mi się dzisiaj śniło – powiedział Siemion, wjeżdżając na parking. – Jadę po Moskwie jakąś zdezelowaną ciężarówką, obok mnie ktoś z naszych, i nagle widzę, że na drodze stoi Zawulon, ubrany jak bezdomny żul. Dodaję gazu i próbuję go przejechać, a on – ciach! Stawia barierę, nas podrzuca w powietrze, robimy salto, przeskakujemy przez Zawulona i jedziemy dalej.
– Czemuś nie zawrócił? – spytałem złośliwie.
– Spieszyliśmy się gdzieś – westchnął Siemion.
– Mniej pij, a takie sny przestaną cię dręczyć.
– To wcale nie była udręka – obraził się Siemion. – Przeciwnie, spodobało mi się. Jakby scena z jakiejś rzeczywistości równoległej… Ki diabeł?!
Zahamował gwałtownie.
– Raczej jego pełnomocnik… – powiedziałem, patrząc na szefa Nocnego Patrolu. Zawulon stał na parkingu dokładnie w tym miejscu, w którym chciał zaparkować Siemion, i kiwał ręką, jakby nas zapraszając. – Może to był sen proroczy? Nie chcesz sprawdzić?
Ale Siemion nie miał nastroju do eksperymentowania. Bardzo łagodnie podjechał do przodu; Zawulon odsunął się, poczekał, aż staniemy między brudnym żiguli i starym nissanem, a następnie otworzył drzwi z tyłu i wsiadł.
Nawet się nie dziwiłem, że blokada drzwi nie zadziałała.
– Wieczór, patrolowi – powiedział półgłosem Wyższy Ciemny. Ja i Siemion popatrzyliśmy najpierw na siebie, a potem na tylne siedzenie.
– To już prędzej noc – stwierdziłem. Siemion miał znacznie więcej doświadczenia ode mnie, ale to ja musiałem prowadzić tę rozmowę, jako starszy Siłą.
– Zgadza się, noc – przyznał Zawulon. – Wasz czas. Do Edynburga?
– Do Londynu.
– A potem do Edynburga. Zbadać sprawę zabójstwa Wiktora Prochorowa.
Nie było sensu kłamać. Kłamstwo w ogóle nie jest dobre.
– Oczywiście – przyznałem. – Ma pan coś przeciwko, Ciemny;
– Ależ skąd! Jestem za! – odparł Zawulon. – Ja prawie zawsze jestem za, choć może to dziwne.
Był w garniturze, pod krawatem, tylko węzeł miał rozluźniony i rozpięty górny guzik koszuli. Od razu widać, że człowiek pracuje w biznesie, albo służbach państwowych… Zresztą tu pomyłka zaczynała się już przy słowie „człowiek”…
– W takim razie, czego pan sobie życzy? – zapytałem.
– Chciałem życzyć szczęśliwej drogi – odparł Zawulon. – I powodzenia w badaniu zabójstwa.
Zapadła niezręczna cisza.
– Czemu tak panu na tym zależy? – spytałem w końcu.
– Leonid Prochorow, ojciec zmarłego, został dwadzieścia lat temu zatwierdzony jako Inny, silny Ciemny Inny. Niestety – Zawulon westchnął – nie chciał przejść inicjacji i pozostał człowiekiem. Ale utrzymywał z nami dobre stosunki i nieraz pomagał nam w drobiazgach. Nie jest dobrze, gdy syna twojego przyjaciela zabija jakiś wściekły krwiopijca. Znajdź go, Anton i usmaż na wolnym ogniu.
Siemion nie słyszał mojej rozmowy z Heserem, ale o Leonidzie Prochorowie musiał co nieco słyszeć, bo teraz drapał się stropiony po źle ogolonym podbródku.
– Tak właśnie mam zamiar zrobić – powiedziałem ostrożnie. – Nie musi się pan o nic martwić, Wielki Ciemny.
– A może potrzebna będzie pomoc? – mówił dalej Zawulon. – Przecież nie wiesz, na kogo trafisz. Weź to…
Na jego dłoni pojawił się amulet – rzeźbiona figurka z kości, przedstawiająca wilka z otwartą paszczą. Od figurki płynęła Siła.
– To łączność, pomoc rada, wszystko razem. – Zawulon przechylił się przez siedzenie i szepnął mi do lewego ucha: – Weź… patrolowy. Jeszcze podziękujesz.
– Nie podziękuję.
– I tak weź.
Pokręciłem głową. Zawulon westchnął.
– No dobrze, skoro chcesz, to niech będą te głupie teatralne efekty… Ja, Zawulon, przysięgam na Ciemność, że wręczam mój amulet Antonowi Gorodeckiemu, Jasnemu magowi, bez żadnych złych zamiarów, że nie chcę zaszkodzić jego zdrowiu, duszy i świadomości, i nie żądam niczego w zamian. Jeśli Anton Gorodecki przyjmie moją pomoc, nie będzie to nakładało żadnych zobowiązań ani na niego, ani na siły Światła czy Nocny Patrol. W ramach wdzięczności za przyjęcie pomocy pozwalam Nocnemu Patrolowi Moskwy trzy razy użyć Jasnej ingerencji magicznej do trzeciego poziomu Siły włącznie. Żadnej wdzięczności nie żądam i żądał nie będę. Wzywam Ciemność na świadka!
Obok figurki wilka zawirowała ciemna kula, miniaturowa czarna dziura, bezpośrednie potwierdzenie przysięgi Pierwotną Siłą.
– Ja bym nie brał… – zaczął ostrzegawczo Siemion.
W tej samej chwili w mojej kieszeni zadzwonił telefon komórkowy i od razu przełączył się na głośnik. Nigdy nie używałem jego licznych funkcji: głośnika, organizatora, gier, aparatu fotograficznego, kalkulatora czy radia. Korzystałem tylko z wbudowanego w telefon odtwarzacza. A tu proszę, raz się przydał system głośnomówiący…
– Weź – usłyszeliśmy głos Hesera. – Tutaj Zawulon nie kłamie. A gdzie kłamie, dowiemy się wkrótce.
I rozłączył się.
Zawulon podał mi z uśmiechem figurkę. W milczeniu zgarnąłem ją z dłoni Ciemnego maga i wsunąłem do kieszeni. Ja nie musiałem składać żadnych przysiąg.
– A więc życzę powodzenia – kontynuował Zawulon. – Aha! Jeśli to nie problem, przywieź mi z Edynburga jakiś magnes naj lodówkę.
– Po co? – spytałem.
– Zbieram. – Zawulon uśmiechnął się i zniknął – skoczył przez Zmrok na jakieś głębsze warstwy.
Rzecz jasna, nie goniliśmy go.
– Pozer – stwierdziłem.
– Na lodówkę – mruknął Siemion. – Wyobrażam sobie, co on tam trzyma w tej lodówce… Magnesy… Przywieź mu słoiczek strychniny! Domieszaj do szkockiego haggisa i przywieź.
– Haggisy to takie pieluchy – powiedziałem. – Całkiem niezłe, kupowaliśmy córce.
– Haggis, to również potrawa. – Siemion pokręcił głową. – Chociaż… w smaku może nawet podobne.
W naszych czasach niełatwo cieszyć się podróżą powietrzną. Katastrofy starych Boeingów 737 i Tu-154, zamyśleni szwajcarscy dyspozytorzy, celni ukraińscy żołnierze wojsk rakietowych, arabscy terroryści różnych maści – wszystko to niezbyt sprzyja spokojnemu wypoczynkowi w komfortowym fotelu. I nawet koniak z duty free, nawet troskliwa stewardesa, całkiem znośne jedzenie i wino nie pomagają się człowiekowi rozluźnić.
Na szczęście nie jestem człowiekiem. Linie prawdopodobieństwa oglądali Heser i Świetlana, zresztą, mogę sam wymacać przyszłość na kilka godzin naprzód. Dolecimy spokojnie, miękko wylądujemy na Heathrow, nawet zdążę się przesiąść na najbliższy samolot do Edynburga…
Mogłem spokojnie siedzieć sobie w fotelu business class (zapewne niespodziewana hojność szefa wynikała z braku innych biletów), pić całkiem niezłe chilijskie wino i ze współczuciem zerkać przez przejście na pewną kobietę. Kobieta strasznie się bała. Co chwila żegnała się i modliła szeptem.
W końcu nie wytrzymałem, sięgnąłem do niej przez Zmrok i delikatnie pogładziłem po głowie, nie dłonią, lecz umysłem. Dotknąłem jej wielokrotnie farbowanych włosów, z tą czułością, do której są zdolne jedynie matki i która od razu usuwa wszystkie trwogi.
Kobieta rozluźniła się i chwilę później mocno zasnęła.
Mężczyzna w średnim wieku, który siedział obok mnie, był znacznie spokojniejszy i chyba już wstawiony. Otworzył kilka buteleczek ginu przyniesionych przez stewardesę, zmieszał alkohol z tonikiem w proporcjach jeden do jednego, wypił, a potem przysnął. Wyglądał na typowego przedstawiciela bohemy – dżinsy, sweter, krótka bródka. Pisarz? Muzyk? Reżyser? Londyn przyciąga wszystkich – od biznesmenów i polityków do bohemy i bogatych spalaczy życia…
Ja też mogłem się odprężyć, popatrzeć przez iluminator na ciemne przestrzenie Polski i pomyśleć.
Przed zjawieniem się Zawulona cała sprawa wyglądała dość prosto. Witia wpadł w łapy głupiego albo głodnego (a może jedno i drugie) wampira i zginął. Wampir zaspokoił głód, zorientował się, co nawyprawiał, i się przyczaił. Prędzej czy później, stosując stare sprawdzone metody policyjne, Nocny Patrol Edynburga sprawdzi wszystkie miejscowe i przyjezdne wampiry, wypyta je o alibi, weźmie pod obserwację i w końcu złapie zabójcę. Heser czuł się winny wobec ojca Wiktora, który nie chciał zostać Jasnym Innym, ale pomagał Nocnemu Patrolowi, i postanowił nieco popchnąć tę sprawę, jednocześnie dając mi możliwość zdobycia doświadczenia.
Logiczne?
Nawet bardzo.
Aż tu nagle zjawia się Zawulon.
I nasz szlachetny Leonid Prochorow, niedokonany Jasny Inny ukazuje swe drugie oblicze – okazuje się, że jest również niedokonanym Ciemnym! Okazuje się, że pomagał Dziennemu Patrolowi i dlatego Zawulon także płonie pragnieniem ukarania zabójcy jego syna!
Czy to możliwe? Możliwe.
Najwyraźniej Prochorow senior postanowił działać na dwa fronty. My, Inni, nie możemy służyć Ciemności i Światłu jednocześnie. Ludziom łatwiej, oni prawie zawsze tak robią.
W takim razie zabójstwo Wiktora może nie być przypadkowe. Zawulon mógł się dowiedzieć, że Prochorow pomaga naszym, i zemścić się, zabijając jego syna. Cudzymi rękami rzecz jasna.
Albo przeciwnie. Wprawdzie to smutne, ale Heser również mógł wydać rozkaz zlikwidowania Wiktora. Rzecz jasna, on nie nazwałby tego zemstą, Wielki zawsze znajdzie usprawiedliwienie swojego działania.
No dobrze, ale w takim razie po co Heser wysyłałby mnie do Edynburga? Przecież na pewno rozumie, że gdy poznam prawdę nie będę jej ukrywał!
A jeśli winien jest Zawulon, to po co miałby mi pomagać? Z kim jak z kim, ale z Zawulonem, mimo wszystkich jego reweransów, policzę się z przyjemnością! Czyli to jednak nie Wielcy… Upiłem łyk wina i odstawiłem kubeczek. Wielcy nie mają z tym nic wspólnego, ale obaj podejrzewaj się nawzajem i obaj na mnie liczą. Heser wie, że nie przepuszczę okazji, żeby dokopać Zawulonowi, a Zawulon zdaje sobie sprawę, że nie zawaham się wystąpić przeciwko Heserowi.
Doskonale. Trudno o lepszy rozkład sił. Wielki Jasny i Wielki Ciemny, liczący się w światowej walce Światła i Ciemności, stoją po mojej stronie i są gotowi przyjść mi z pomocą. Pomoże mil również Foma Lermont, Szkot o nazwisku bliskim każdemu rosyjskiemu sercu. Wampir nie będzie się miał gdzie ukryć.
A to nie może nie cieszyć. Zbyt często zło pozostaje bezkarne.! Wstałem, ostrożnie przecisnąłem się obok śpiącego sąsiada i wydostałem na wąski korytarz. Zerknąłem na tabliczkę, toaleta w dziobie samolotu była zajęta. Wprawdzie mogłem zaczekać, ale chciałem rozprostować nogi, więc odsunąłem zasłonkę, oddzielającą business class od klasy ekonomicznej i poszedłem na tył samolotu.
Jak to mówią: „Pasażerowie klasy ekonomicznej przylatują jednocześnie z pasażerami klasy pierwszej, tylko znacznie taniej”! Wprawdzie pierwszej klasy tutaj nie było, ale business class prezentowała się całkiem sympatycznie – wygodne, szerokie fotele, duże odległości między rzędami, bardziej troskliwe stewardesy, smaczniejsze jedzenie, więcej alkoholu…
Zresztą pasażerowie klasy ekonomicznej też czuli się bardzo dobrze. Jedni spali lub drzemali, inni czytali gazety, książki, przewodniki. Kilka osób siedziało z notebookami na kolanach, niektórzy pracowali, inni grali. Jeden oryginał pilotował samolot. To był bardzo realistyczny symulator lotu i gracz prowadził z Moskwy do Londynu naszego Boeinga 767. Może w ten oryginalny sposób walczył z aerofobią?
Wielu pasażerów piło. Można do ochrypnięcia powtarzać, że alkohol w czasie lotu jest szczególnie szkodliwy, a i tak zawsze znajdą się miłośnicy ubarwienia przelotu nad chmurami.
Poszedłem na koniec salonu. Tutaj toalety również były zajęte, musiałem kilka minut postać, oglądając karki pasażerów. Wykwintne fryzury, końskie ogony, krótkie jeżyki, połyskliwe łysiny, zabawne dziecięce irokezy. Setka głów rozmyślających o swoich londyńskich sprawach…
Drzwi toalety się uchyliły, z kabinki wyszedł młody chłopak, przecisnął się obok mnie. Zrobiłem krok w stronę toalety, ale zatrzymałem się i odwróciłem.
Chłopak mógł mieć dwadzieścia lat, był barczysty i wyższy ode mnie. Niektórzy zaczynają gwałtownie rozrastać się wzdłuż i wszerz od razu po osiemnastce. Kiedyś mówiło się o pozytywnym wpływie wojska, które „robi z chłopca mężczyznę”. W rzeczywistości to tylko hormony, banalna fizjologia.
– Jegor? – zapytałem.
I popatrzyłem na niego przez Zmrok.
Oczywiście, że on! Poznałbym go nawet, gdyby założył żelazną maskę. Jegor, przynęta Zawulona, przechwycony i zręcznie wykorzystany przez Hesera. Kiedyś był unikatowym chłopcem z nieokreśloną aurą.
Teraz dorósł i stał się młodym mężczyzną, z tą samą nieokreśloną aurą. Przejrzyste lśnienie, czasem nabierające odcienia czerwieni, zieleni, żółci czy błękitu. Jak piasek na czwartej warstwie Zmroku… Kiedy przyjrzysz się uważniej, zobaczysz wszystkie barwy świata. Potencjalny Inny, nawet dorosły, może zostać, kim zechce. I Jasnym, i Ciemnym.
Nie widziałem go sześć lat!
To ci dopiero spotkanie!
– Anton?
Był zaskoczony nie mniej niż ja.
– Co ty tu robisz? – spytałem głupio.
– Lecę – odpowiedział bezmyślnie. A ja zadałem jeszcze bardziej idiotyczne pytanie:
– Dokąd?
– Do Londynu – odparł Jegor. I nagle, uświadamiając sobie cały komizm naszej rozmowy, roześmiał się. Tak lekko i beztrosko, jakby nie był obrażony na Nocny Patrol, na Hesera, na mnie i na wszystkich Innych w świecie.
Chwilę później klepaliśmy się po plecach i mamrotaliśmy różne bzdury w rodzaju: „A to ci numer!”. „A ja akurat niedawno sobie myślałem…”. „No, w życiu bym się nie spodziewał!”. Ta1” to zwykle bywa, gdy się przeżyło razem coś ważnego, lecz niezbyt przyjemnego. Po kilku latach dostrzegasz we wspomnieniach wyłącznie interesujące chwile.
Ale zarazem nie lubiliśmy się na tyle, żeby przy tym niespodziewanym spotkaniu padać sobie w ramiona i płakać ze wzruszenia.
Pasażerowie siedzący nieopodal zerkali na nas z serdecznym zainteresowaniem. Przypadkowe spotkanie dawnych znajomych w tak nieoczekiwanym miejscu jak samolot zawsze budzi zaciekawienie i sympatię widzów.
– A co, specjalnie się tu zjawiłeś? – zapytał z nutką podejrzliwości Jegor.
– Z byka spadłeś? – oburzyłem się. – Lecę w podróż służbowi
– O rany… – Zmrużył oczy. – I co, ciągle pracujesz w tym samym miejscu?
– Oczywiście.
Pasażerowie już nie zwracali na nas uwagi. A my, stropieni, nie bardzo wiedzieliśmy, o czym dalej rozmawiać.
– Widzę, że nie przeszedłeś inicjacji? – spytałem niezręcznie. Jegor spiął się na chwilę, ale odpowiedział z uśmiechem:
– A niech was wszystkich!… Po co miałbym przechodzić? Sam wiesz… siódmy stopień Siły… po co mi to? Dlatego posłałem wszystkich do diabła.
Aż mnie zakłuło w piersi. Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. Podobnie jak Leonid Prochorow, Jegor pozostał człowiekiem, nie stał się Innym.
Niech mnie Światło pokara, takie zbiegi okoliczności są niemożliwe!
– Dokąd lecisz? – spytałem jeszcze raz. Jegor znów parsknął śmiechem Pewnie był duszą towarzystwa, śmiał się lekko i zaraźliwie. – Spokojnie, spokojnie, rozumiem, że do Londynu. Ale do szkoły? Na wakacje?
– Wakacje w Londynie? – Jegor prychnął. – To już chyba lepiej w Moskwie… I tu, i tam kamienna dżungla… Lecę na festiwal!
– Do Edynburga? – zapytałem, chociaż już znałem odpowiedź.
– No tak, przecież skończyłam szkołę cyrkową.
– Ze co? – Teraz z kolei ja wytrzeszczyłem oczy.
– Jestem iluzjonistą. – Jegor się uśmiechnął. A to nowina!
Chociaż, z drugiej strony, to całkiem niezły kamuflaż dla Innego, nawet nieinicjowanego. Tak czy inaczej posiadał drobne zdolności, przewyższające ludzkie. Ludzie spodziewają się po sztukmistrzach cudów. To licencjonowani magowie i czarodzieje ludzkości.
– Super! – zawołałem szczerze.
– Szkoda, że lecisz do Londynu – Jegor westchnął. – Wprowadziłbym cię na przedstawienie.
I wtedy popełniłem błąd.
– Nie lecę do Londynu, Jegorze. Ja również lecę do Edynburga. Z jego twarzy od razu zniknęła radość, pojawiła się wrogość i pogarda.
– Aha, jaaasne. Po co jestem wam znów potrzebny?
– Jegor, co ty?… – Urwałem.
Czy wystarczy mi odwagi, by powiedzieć, że on nie ma z tym nic wspólnego? Nie.
Dlatego że sam w to nie wierzę.
– Jasne – powtórzył Jegor, odwrócił się i poszedł na środek salonu.
Nie pozostało mi nic innego, jak wejść do kabinki toalety i za-: mknąć za sobą drzwi.
Pachniało papierosami. Mimo wszystkich zakazów, palacze zawsze kopcą w toaletach. Spojrzałem w lustro i ujrzałem pomiętą twarz niewyspanego człowieka. Chociaż jestem nie tylko i nie tyle człowiekiem… Miałem ochotę walić czołem w lustro (co też zrobiłem), powtarzając szeptem: „Idioto, idioto, idioto!”.
Odprężyłem się. Uwierzyłem, że czeka mnie banalna podróż służbowa.
A czy to możliwe, jeśli w tę podróż wysyła cię sam Heser?
Obmyłem twarz zimną wodą, postałem chwilę, patrząc ze złością na swoje odbicie. W końcu jednak odlałem się, nacisnąłem pedał nogą, wpuszczając do stalowej muszli niebieski płyn dezynfekujący. Umyłem ręce i jeszcze raz obmyłem twarz.
Czyja to operacja? Hesera czy Zawulona?
Kto wysłał w tę samą podróż Jegora, chłopca, który nie został Innym? I po co?
Czyja to gra, jakie są jej reguły? A co najważniejsze, ile figur znajdzie się na szachownicy?
Wyjąłem z kieszeni prezent Zawulona. Kość była matowo-żółta, ale byłem przekonany, że rzeźbiarz przedstawił czarnego wilka. Starego czarnego wilka-samotnika, który odchylił głowę w przeciągłym wyciu.
Łączność, pomoc, rada.
Setki, tysiące niemal identycznych figurek (no, może nie z kości, lecz z plastiku) można znaleźć w kioskach z pamiątkami. Ale tę przenikała magia. Wystarczyło, że ścisnę ją w ręku i wypowiem w myślach pragnienie. To wszystko.
Ale czy w ogóle potrzebuję pomocy Ciemnych?
Stłumiłem pragnienie wrzucenia figurki do sedesu i wsunąłem ją do kieszeni.
Nie było widzów, którzy mogliby docenić ten gest.
Pogrzebałem w kieszeni i znalazłem paczkę papierosów. Nie palę na tyle często, żeby w czasie czterogodzinnego lotu skręcać się z nikotynowego głodu, ale teraz miałem wielką ochotę oddać się prostym ludzkim słabościom. Wszyscy Inni znają to uczucie – im jesteśmy starsi, tym więcej nałogów nabywamy. Jakbyśmy chwytali się najmniejszych przejawów swojej natury, a przecież nie ma pewniejszej kotwicy niż nałóg.
Gdy stwierdziłem, że zapalniczka została w kieszeni marynarki, bez wahania rozpaliłem między kciukiem i palcem wskazującym maleńki łuk ładunku o wysokiej temperaturze i przypaliłem papierosa od magicznego ognia.
Początkujący Inni usiłują wszystko robić za pomocą magii.
Golą się „Kryształową klingą”, dopóki nie odetną sobie połowy policzka czy kawałka ucha. Podgrzewają obiad na fireballach, rozpryskując zupę po ścianach i zdrapując kotlet z sufitu. Sprawdzają linie prawdopodobieństwa, zanim wsiądą do trolejbusu.
Podoba im się sam proces używania magii. Gdyby mogli, to pewnie podcieraliby się w sposób magiczny.
Z czasem Inni dorośleją, mądrzeją i zaczynają oszczędnie dysponować magią. Rozumieją, że energia pozostaje energią i lepiej wstać z fotela i podejść do włącznika, niż sięgać do przycisku czystym strumieniem Siły. Ze elektryczność podgrzeje befsztyk znacznie lepiej niż ogień magiczny, a na zadrapania lepiej przyłożyć plaster, zostawiając „Awicennę” na poważniejsze rany.
A potem, jeśli Inny „rośnie w Siłę”, zdobywa prawdziwe umiejętności. I już nie zwraca uwagi, jak przypala papierosa – gazem czy magią.
Wypuściłem kłąb dymu.
Heser?
Zawulon?
Dobra, szkoda czasu na zgadywanki. Po prostu muszę zapamiętać, że cała ta sprawa będzie znacznie bardziej skomplikowana, niż myślałem. I wracać na swoje miejsce – niedługo lądowanie.
Nad kanałem La Manche trochę nas wytrzęsło, ale wylądowaliśmy miękko. Zwykła, ludzka kontrola paszportowa poszła błyskawicznie; pasażerowie ruszyli po bagaż. Oprócz mnie i nieinicjowanego Jegora w samolocie nie było żadnego Innego, więc zostając nieco w tyle, odszukałem na podłodze swój cień. Utkwiłem wzrok w szarej sylwetce – zaczęła nabierać kształtu, podnosić się do mnie. Wszedłem najpierw w cień, a potem w Zmrok.
Tu wszystko było niemal takie same – ściany, okna, drzwi – tyle że szare, wyblakłe. Niczym powolne cienie, w rzeczywistym świecie płynęli zwykli ludzie. Sami nie wiedząc dlaczego, staranni omijali ten kawałek korytarza, zarazem przyśpieszając kroku.
Do stanowiska celnego dla Innych najlepiej podchodzić w Zmroku, żeby nie niepokoić ludzi. Wprawdzie umieszczono nad nim nieskomplikowane zaklęcie, „Krąg nieuwagi”, i ludzie usiłują go nie dostrzegać, ale mogliby zauważyć mnie przemawiającego do pustki.
Dlatego podszedłem do stanowiska w Zmroku, i dopiero wtedy, pod osłoną zaklęcia, wróciłem do rzeczywistego świata. Celników było dwóch, Jasny i Ciemny. Moim zdaniem kontrolowanie Innych przy przekraczaniu granicy nie ma większego sensu. Wampiry i wilkołaki muszą się rejestrować w miejscowym oddziale Patrolu, gdy zostają w danym mieście na noc – niżsi Ciemni zbyt często ulegają zwierzęcej stronie swojej natury. Z jednej strony, bardzo słusznie, ale z drugiej, dowolny mag, nieważne Ciemny czy Jasny, może tyle nawywijać, że wampir ukryje się z przerażenia w trumnie. No dobrze, tak ustalono dawno temu i nikt nie chce tego zmieniać, mimo protestów wilkołaków i wampirów. Ale jaki sens ma kontrolowanie Innych, podróżujących z kraju do kraju? Kontrolowanie ludzi to co innego – nielegalna emigracja, kontrabanda, narkotyki… szpiedzy. Chociaż od co najmniej pięćdziesięciu lat szpiedzy nie przechodzą przez punkty kontrolne z kopytami łosia przywiązanymi do nóg i nie są zrzucani w środku nocy na spadochronach na terytorium wroga – szanujący się szpieg przylatuje samolotem i zajmuje apartament w porządnym hotelu. Po co to idiotyczne stanowisko celne, skoro dla Innych nie istnieją żadne ograniczenia migracji, a obywatelstwo dowolnego kraju uzyska bez problemu nawet słaby mag?
Niewykluczone, że taki jest wymóg Inkwizycji. Formalnie stanowiska celne należą do miejscowych Patroli, Dziennego i Nocnego. Ale codziennie odnośny raport jest wysyłany do Inkwizycji, gdzie zapewne studiuje się go bardzo uważnie. I wyciąga wnioski.
– Dobry wieczór, nazywam się Anton Gorodecki – powiedziałem, stając przed kontuarem.
Tyle dobrego, że nie używamy specjalnych dokumentów. Wprawdzie krążą plotki, że albo zaczną na każdego Innego stawiać jakiś magiczny stempel, jak na wampiry, albo w ludzkich paszportach umieszczą niewidoczny dla ludzi zapis, ale na razie obchodzimy się bez biurokracji.
– Jasny – stwierdził Ciemny mag; słaby, najwyżej szósty poziom. I bardzo wątły fizycznie. Wąskie ramiona, chudy, niewysoki, blady, z rzadkimi jasnymi włosami.
– Jasny – przyznałem.
Mój pobratymiec z londyńskiego Nocnego Patrolu okazał się uśmiechniętym grubym Murzynem. Jedyne podobieństwo do partnera: również młody i też słaby, szósty, siódmy poziom Siły.
– Witaj, bracie! – powiedział radośnie. – Anton Gorodecki?
Służysz?
– Nocny Patrol, Rosja, miasto Moskwa.
– Stopień?
Uświadomiłem sobie, że nie mogą przeczytać mojej aury. Do czwartego czy piątego poziomu Siły przeczytaliby bez trudu, ale wyżej wszystko zlewa im się w jednostajne świecenie.
– Wyższy.
Ciemny się wyprostował. Wprawdzie są egoistami i indywidualistami, ale czują respekt wobec stojących wyżej. Jasny otworzył szeroko oczy i powiedział:
– O! Wyższy! Na długo?
– Przejazdem, do Edynburga. Za trzy godziny wylatuję.
– Urlop? Praca?
– Podróż służbowa.
Jaśni są liberalni i demokratyczni, ale Wyższych szanują.
– Do Zmroku wszedł pan w tamtym miejscu? – Ciemny ruchem głowy wskazał ludzką kontrolę celną.
– Tak. Zarejestrowano mnie na kamerach obserwacji? Ciemny pokręcił głową.
– Nie, wszystko mamy pod kontrolą. Ale w mieście rad działać ostrożniej, tam kamer jest dużo, bardzo dużo. Czasem ludzie zauważają, jak znikamy i się pojawiamy, i potem musimy usuwać ślady.
– Ja nawet nie wyjdę z lotniska.
– W Edynburgu również są kamery – wtrącił się Jasny. – Mniej, ale mimo wszystko… Ma pan adres edynburskiego Patrolu?
Nie musiał precyzować, że mówi o Nocnym Patrolu, to i t; było jasne.
– Mam.
– Mój przyjaciel prowadzi niewielki hotel w Edynburgu rzekł Ciemny. – Od ponad dwustu lat. Obok zamku, na Roy Mile. Jeśli panu nie przeszkadza, że jest wampirem…
No nie, same wampiry!
– …to proszę, tu jest wizytówka. Bardzo dobry hotel i przyjazny dla Innych.
– Nie jestem uprzedzony do wampirów – zapewniłem go, biorąc prostokącik. – Wśród moich przyjaciół były wampiry…
Jednego nawet posłałem na śmierć.
– W sektorze „B” jest dobra restauracja – odezwał się znowu Jasny.
Tak bardzo, tak szczerze chcieli mi pomóc, doradzić, podpowiedzieć, że straciłem już nadzieję na wydostanie się z tego kordonu serdeczności. Na szczęście wylądował jakiś samolot i do stanowiska podeszło kilkoro Innych. Uśmiechając się bez przerwy, do czego mięśnie twarzy Rosjanina nie są przystosowane, ruszyłem po swoją walizkę.
Do restauracji nie poszedłem, nie miałem ochoty nic jeść. Pochodziłem trochę po budynku, wypiłem filiżankę podwójnego espresso, zdrzemnąłem się w fotelu poczekalni i, ziewając, poszedłem do samolotu. Jegor leciał tym samym lotem, ale teraz już demonstracyjnie się nie zauważaliśmy. To znaczy, on mnie nie zauważał, a ja nie chciałem narzucać mu swojego towarzystwa.
Godzinę później wylądowaliśmy na lotnisku w Edynburgu.
Było już prawie południe, gdy wsiadałem do taksówki – cudownie wygodnej angielskiej taksówki, za którą zaczynasz tęsknić od razu, ledwie opuścisz Wielką Brytanię. Posłuszny nagłemu impulsowi podałem kierowcy wizytówkę „zaprzyjaźnionego hotelu”. Miałem zarezerwowany pokój w zwykłym ludzkim hotelu, ale możliwość porozmawiania z najstarszym szkockim wampirem (dwieście lat to nie żarty nawet dla nich) w nieformalnej atmosferze była zbyt kusząca.
Hotel rzeczywiście mieścił się w historycznym centrum miasta, na wzgórzu, w pobliżu zamku. Opuściłem szybę i z zainteresowaniem człowieka, który po raz pierwszy znalazł się w ciekawym mieście, rozglądałem się na wszystkie strony.
Edynburg robił wrażenie. Właściwie podobne wrażenie robi każde stare miasto, które sześćdziesiąt lat temu nie zostało zrujnowane w czasie wojny, w którym nie starto w pył starych soborów, zamków i kamienic, ale Edynburg miał w sobie coś szczególnego.
Może za sprawą zamku królewskiego, który, wznosząc się na górze, wieńczył miasto kamienną koroną? Może to kwestia tłumu I obwieszonych kamerami turystów, przechadzających się po ulicach, zapatrzonych na witryny i na pomniki? A może to koronki I brukowanych ulic ze starymi kamienicami, rozrzucone wokół zamku? Króla zawsze czyni jego świta. Władca potrzebuje niej tylko pięknej korony, ale również szat godnych jego królewskiej I osoby. Nagiego króla z baśni Andersena nie uratowały brylanty w koronie na głowie.
Taksówka zatrzymała się przed trzypiętrową kamienicą, której wąska fasada została wciśnięta między dwa sklepy pełne klientów. Na witrynach rozwieszono kolorowe kilty i szale, ustawiono nieodzowne butelki whisky. Co innego można przywieźć ze Szkocji? Skoro z Rosji przywozi się wódkę i matrioszki, z Grecji uzo i wyszywane obrusy, to ze Szkocji whisky i szale…
Wysiadłem z taksówki, wziąłem z rąk kierowcy walizkę, zapłaciłem i spojrzałem na budynek. Szyld nad wejściem hotelu głosił: ”Highlander blood”.
Bezczelny wampir.
Mrużąc oczy od słońca, podszedłem do drzwi. Robiło się gorąco. Legenda o tym, że wampiry nie są w stanie znieś światła słonecznego, jest wyłącznie legendą. Słońce nie robi im krzywdy, po prostu jest nieprzyjemne. W upalne dni doskonalej je rozumiem.
Drzwi nie otworzyły się same, najwyraźniej w hotelu nie lubili automatyki, więc pchnąłem je ręką i wszedłem.
Na szczęście, klimatyzacja była – nie sądzę, żeby panujący w holu chłód był pozostałością nocy, zasługą grubych kamiennych ścian.
Niewielki westybul był mroczny i może dlatego sprawiał wrażenie przytulnego. Za ladą recepcji zobaczyłem niemłodego, postawnego mężczyznę. Elegancki garnitur, krawat ze szpilką, koszula ze srebrzystymi zapinkami w kształcie ostu; twarz wąsata, rumiana – krew z mlekiem. Aura nie pozostawiała wątpliwości – człowiek.
– Dzień dobry – powiedziałem, podchodząc. – Polecono mi państwa hotel, chciałbym wynająć pokój dla jednej osoby.
– Dla jednego człowieka? – uściślił z serdecznym uśmiechem mężczyzna.
– Dla jednej osoby – podkreśliłem.
– Z pokojem może być problem, mamy festiwal. – Mężczyzna westchnął. – Nie robił pan wcześniej rezerwacji, prawda?
– Nie.
Znów westchnął ciężko i zaczął przeglądać jakieś papiery, jakby w tym małym hotelu znajdowało się tyle pokoi, że poważnym problemem było zapamiętanie, które są wolne. Nie podnosząc wzroku, zapytał:
– Kto nas panu polecił?
– Ciemny podczas kontroli na Heathrow.
– Sądzę, że będziemy mogli panu pomóc – odparł mężczyzna, wcale niezdziwiony. – Jaki pokój pan woli, jasny czy ciemny? Jeśli jest pan… ee… z psem, to mamy bardzo wygodny pokój, z którego nawet największy pies może swobodnie wychodzić i do którego może wchodzić, nikogo nie niepokojąc.
– Chciałbym jasny pokój – powiedziałem.
– Daj panu luks na trzecim, Andrew – usłyszałem z tyłu. – To wysoki gość, bardzo wysoki.
Wziąłem klucz od portiera i odwróciłem się.
– Zaprowadzę pana – powiedział jasnowłosy młodzieniec stojący przy automacie z papierosami, obok drzwi prowadzących do małej restauracji. Zdarza się, że w takich hotelach w ogóle nie ma restauracji i śniadania są podawane do pokoju, ale pewnie tutejsi goście mieli zbyt egzotyczne gusta.
– Anton – przedstawiłem się, patrząc na właściciela hotelu. – Anton Gorodecki, Moskwa, Nocny Patrol.
– Bruce – oznajmił młodzieniec. – Bruce Ramsey, Edynburg. Właściciel tego zakładu.
Wyglądał tak, że mógłby grać Doriana Greya. Młody, przystojny, pełen czaru i wdzięku, powinien nosić w klapie marynarki znaczek: „Zawsze gotów do rozpusty!”.
Tylko oczy miał stare. Szare, wyblakłe, z równomiernie różowymi białkami starego wampira.
Wziął ode mnie walizkę – nie protestowałem – i ruszył na górę po drewnianych schodach, mówiąc po drodze:
– Przykro mi, ale nie mamy windy. To zbyt stary i zbyt mały budynek, żeby robić w nim szyb. Poza tym, nigdy nie przyzwyczaiłem się do wind. Odnoszę wrażenie, że ten mechaniczny potwór zepsułby nasz piękny dom. Nie cierpię budynków, w których stare fasady kryją nudne, sztampowe mieszkania. Zresztą u nas nieczęsto zjawiają się goście, którzy nie byliby w stanie wejść po schodach… Jedynie wilkołaki nie lubią stromych stopni, dlatego staramy się umieszczać je na parterze, w specjalnym pokoju, albo na pierwszym piętrze… Jakie wiatry przywiały pana do naszego miasta, Wyższy Jasny?
Nie był zwykłym wampirem, miał pierwszy poziom Siły – wprawdzie nie tak magicznej, jak na przykład ja, tylko wampirzej, ale i tak można go było nazwać Innym pierwszego stopnia
– Wydarzenia w „Podziemiach” – powiedziałem.
– Tak też przypuszczałem. – Młodzieniec szedł przodem, zamaszyście pokonując po dwa stopnie na raz. – Szalenie nieprzyjemne wydarzenie. Owszem, doceniam humor sytuacyjny, ale z się stało. To nie te czasy, kiedy można było podejść do sympatycznego człowieka i wypić go do sucha. To zupełnie inne czasy!…
– Tęskni pan za tamtymi czasami?
– Czasami – przyznał młodzieniec i roześmiał się. – Ale jak wiemy, każdy wiek i każda epoka mają swoje zalety… Ludzie ucywilizowali się, nie polują już na czarownice, nie wierzą w wami piry, i my też się ucywilizowaliśmy. Nie wolno traktować ludzi jak bezpańskiego bydła. Oni zasługują na szacunek, chociażby z tego względu, że są naszymi przodkami. Trzeba szanować swoi ich przodków, prawda?
Nie zaprzeczyłem.
– To bardzo ładny pokój, spodoba się panu – kontynuował wampir, wychodząc na trzecie piętro, gdzie było tylko dwoje drzwi; schody biegły dalej, na mansardę. – Po prawej stronie znajduje się luks dla Ciemnych, również bardzo przyjemny; sam go urządzałem i jestem dumny z jego wystroju. A oto i pański pokój…
Nie potrzebował klucza – delikatnie klepnął dłonią zamek i drzwi stanęły otworem. Drobne pozerstwo, zaskakujące u tak starego wampira.
– Mamy świetnego projektanta wnętrz, to samouk, Jasny Inny. Zaledwie szósty stopień Siły, ale do pracy magia nie jest potrzebna – mówił Bruce. – Poprosiłem go, żeby urządził trzy pokoje, kierując się gustem Jasnych. Większość pokoi jest urządzona w dość specyficzny sposób, sam pan rozumie…
Wszedłem do środka i zastygłem osłupiały.
Nigdy bym nie przypuszczał, że mam taki gust!
Wnętrze utrzymano w trzech kolorach – białym, różowym i beżowym. Parkiet z jasnego wybielonego drewna, na ścianach beżowe tapety z jasnoróżowymi kwiatuszkami, staromodne meble z jasnego drewna i śnieżnobiałego atłasu. Wielka skórzana kanapa pod ścianą – oczywiście biała. Kryształowy żyrandol pod sufitem. W oknach przezroczysty tiul i rolety z jasnoróżowego materiału.
Pewnie słońce nieźle tu rano pali…
Jedne drzwi prowadziły do maleńkiej sypialni z dwuosobowym łóżkiem. Pościel jedwabna, różowa. Na stoliczku wazonik z czerwoną różą, jedyny żywszy akcent. Za drugimi drzwiami łazienka, nieduża, ale za to wyposażona w jakąś niesamowitą hybrydę wanny z hydromasażem i kabinki prysznicowej.
– Pokraczne i nie trzyma stylu – westchnął stojący za mną Bruce. – Ale wielu osobom się podoba.
Jego odbijająca się w lustrze twarz była lekko zmartwiona. Najwyraźniej nie podobał mu się pomysł umieszczenia w jego hotelu tego łazienkowego cudu techniki.
Nie odwracając się, skinąłem głową. To, że wampiry nie odbijają się w lustrach, jest taką samą bujdą, jak zabójczość światła słonecznego, czosnku, srebra czy osiki. Jest wręcz przeciwnie, wampiry odbijają się w lustrach nawet wtedy, gdy „odwracają uwagę” człowieka i są generalnie niewidoczne.
Ale jeśli w czasie rozmowy z wampirem nie patrzy się na niego, albo wręcz stoi do niego tyłem, to wampir się denerwuje. W bardzo wielu swoich „chwytach” krwiopijcy muszą patrzeć przeciwnikowi prosto w oczy.
– Z przyjemnością się wykąpię – powiedziałem. – Ale za chwilę. Bruce, nie zechciałby pan poświęcić mi dziesięciu minut?
– Przybył pan do Edynburga z oficjalną wizytą, Jasny? – Nie.
– W takim razie słucham. – Wampir rozpłynął się w uśmiechu i usiadł w jednym z foteli.
Zająłem miejsce naprzeciwko i również się uśmiechnąłem, wbijając wzrok w podbródek jasnowłosego młodzieńca.
– Co pan powie o wystroju pokoju? – zapytał Bruce. – Myślę, że spodobałby się niewinnej, siedemnastoletniej dziewczynie – odparłem szczerze. – Brakuje tu tylko białego kotka.
– Jeśli pan sobie życzy, zorganizujemy jedno i drugie – zaproponował uprzejmie wampir.
Cóż, salonową część rozmowy mogłem uznać za zakończoną…
– Przybyłem do Edynburga nieoficjalnie – powtórzyłem a zarazem na prośbę kierownictwa Nocnego i Dziennego Patrol Moskwy.
– Niespotykana sytuacja… – powiedział cicho młodzieniec. Szanowny Heser i czcigodny Zawulon, wysyłają tego samego gońca… w dodatku Wyższego maga… i to w tak drobnej sprawi No cóż, będzie mi miło panu pomóc.
– Czy nie niepokoi pana to, co się stało? – spytałem wprost.
– Oczywiście, że niepokoi. Już wyraziłem swoją opinię. – Bruce ściągnął brwi. – To nie średniowiecze. Jesteśmy Europejczykami, żyjącymi w dwudziestym pierwszym wieku. Należy niszczyć stare modele zachowań… – Westchnął, zerkając na drzwi od łazienki. – Nie można się myć w balii i chodzić do drewnianej wygódki, skoro wymyślono wodociągi i kanalizację, nawet jeśli ktoś woli balię. Wie pan, ostatnio wśród nas jest coraz bardziej popularny ruch humanitarnego traktowania ludzi. Nikt nie pije krwi bez licencji, a z licencją staramy się nie doprowadzać do śmierci człowieka… Dzieci do lat dwunastu nie zaatakuje nikt, nawet jeśli dostanie zezwolenie.
– Dlaczego właśnie do dwunastu? Bruce wzruszył ramionami.
– Tradycja. Wie pan, jakie przestępstwo uważa się w Niemczech za najstraszniejsze? Zabójstwo dziecka, które nie skończyło dwunastu lat. Jeśli ofiara skończyła dwanaście lat, niechby na dzień przed śmiercią, wyrok jest zupełnie inny i morderca odpowiada z zupełnie innego artykułu… Innymi słowy, z zasady nie ruszamy narybku. Teraz dążymy do tego, żeby dzieci w ogóle wykluczyć z tej „licencyjnej” loterii.
– Wzruszające – mruknąłem. – Więc dlaczego chłopaka zeżarto bez licencji?
Bruce się zastanowił.
– Widzi pan, mogę jedynie snuć przypuszczenia…
– Właśnie przypuszczenia interesują mnie najbardziej. Bruce zawahał się i w końcu szeroko uśmiechnął.
– Właściwie nie ma się nad czym zastanawiać! Któremuś z młodych odbiło. Prawdopodobnie jakiejś dziewczynie. Pewnie niedawno została wampirem, chłopak jej się spodobał, a tu w dodatku taka ekscytująca sceneria, w duchu starych opowieści… no i nie wytrzymała.
– Myśli pan, że to dziewczyna?
– Możliwe że chłopak, gej. Nie ma tu bezpośrednio związku – Bruce spuścił wzrok – ale zawsze to przyjemniej… bardziej naturalnie z punktu widzenia fizjologii.
– A inna możliwość? – zapytałem, z trudem powstrzymując się od komentarzy.
– Przyjezdny, turysta. Wie pan, po drugiej wojnie światowej mnóstwo rzeczy się przemieszało, wszyscy jeżdżą tam i z powrotem… – Z niezadowoleniem pokręcił głową. – Pewne nieodpowiedzialne jednostki zaczęły to wykorzystywać.
– Bruce, nie chciałbym niepokoić waszych Patroli – powiedziałem. – Jeszcze uznają, że moskiewscy koledzy kwestionują ich profesjonalizm. Może podpowiedziałby mi pan, kto jest u w; głównym wampirem… Starszym, Wielkim… jak go nazywacie?
– Ja osobiście nijak. – Bruce uśmiechnął się szeroko. I demonstracyjnie niespiesznie poruszył kłami: wysunął z górnej szczęki dwa długie, ostre zęby i wciągnął je z powrotem. – Ale mnie nazywają Mistrzem. Niezbyt podoba mi się to słowo rodem z głupich książek i filmów. Ale jeśli tak sobie życzą…
– Jak na Mistrza, jest pan dość młody – powiedziałem z lekkim zdumieniem. – Zaledwie dwieście lat…
– Dwieście dwadzieścia osiem, trzy miesiące i jedenaście dni – sprecyzował Bruce. – Owszem, jestem młody, ale trzeba pamiętać, że to jest Szkocja. Nie wyobraża pan sobie, jacy ci górale są podejrzliwi, uparci i zabobonni! W czasach mojej młodości nie było roku, żeby któregoś z nas nie zabili osinowymi kołkami.
Czy mi się zdawało, czy w głosie Bruce’a dźwięczała duma z rodaków?
– Pomoże mi pan, Mistrzu? – zapytałem. Bruce pokręcił głową.
– Nie. Oczywiście, że nie! Jeśli się dowiemy, kto zabił tego Rosjanina, ukarzemy go, i zrobimy to sami. Nie zabijemy, lecz ukarzemy, bardzo surowo. Ale nikt nie wyda go Patrolom.
Jasna sprawa. Niczego innego nie należało się spodziewać.
– Rozumiem, że nie ma sensu pytać: „A może już go znaleźliście i ukaraliście?”.
– Nie ma – westchnął Bruce.
– Czyli co, mam biegać i szukać przestępcy? – spytałem z udawaną skargą w głosie. – Czy raczej beztrosko wypocząć w waszym pięknym mieście?
– Jako Ciemny nie mogę poradzić panu nic innego, jak tylko proszę wypoczywać! – Bruce uśmiechnął się ironicznie. – Nieć się pan odpręży, obejrzy muzea, pospaceruje. Kogo obchodzi te zdechły student?
Wtedy poczułem, że nie chcę się już powstrzymywać. Patrzyłem Bruce’owi prosto w oczy. Prosto w czarne dziury źrenic, które radośnie zapłonęły purpurą.
– A jeśli cię złamię, zdechły wampirze? Złamię, wypatroszę i zmuszę do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania?
– Spróbuj – odparł Bruce, niemal łagodnie. – Spróbuj, Wyższy. Myślisz, że nic o tobie nie wiemy? Myślisz, że nie wiemy, skąd się wzięła twoja Siła?
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Źrenice w źrenice.
Czarny pulsujący tunel wciągający mnie w pustkę. Wir czerwonych iskier cudzych, wziętych gwałtem żywotów. Kuszący szept w uszach. Nieziemsko piękna, natchniona twarz młodzieńca-wampira…
Paść do jego nóg…
Łkać z zachwytu – nad jego pięknem, mądrością, wolą… Błagać o wybaczenie…
Był bardzo silny. Cokolwiek by mówić, dwieście lat doświadczenia, pomnożone przez pierwszy poziom wampirzej siły.
Poczułem jego potęgę. Wstałem z fotela. Zrobiłem niepewny krok na sztywnych nogach.
Bruce się uśmiechnął.
Dokładnie tak samo osiem lat temu uśmiechały się wampiry na moskiewskim podwórku, na które wbiegłem za bezbronnym Jego rem, który posłuchał Zewu…
Włożyłem w ten mentalny atak tyle siły, że gdybym użył jej do fireballa, ognista kula przebiłaby ściany trzydziestu domów i uderzyła w mury szkockiego zamku.
Źrenice Bruce’a pobladły. Mamiący czarny tunel wypaliło białe światło. Przede mną, kołysząc się w przód i w tył siedział wyschnięty starzec o młodym obliczu. Ale skóra na twarzy już zaczęła się łuszczyć, kruszyć, odpadać niczym łupież.
– Kto zabił Wiktora? – spytałem. Siła płynęła przeze mnie cienkim strumyczkiem, wiła się niczym linka wbita w oczy wampira.
Bruce milczał, kołysząc się na krześle. Czyżbym wypalił mu mózg albo to, co wampiry mają zamiast mózgu? Niezły początek nieoficjalnego śledztwa!
– Wiesz, kto zabił Wiktora? – zapytałem.
– Nie – odparł cicho Bruce.
– Masz jakieś przypuszczenia, kto mógł to zrobić?
– Tak… młody… młoda… nie wytrzymała. Przyjezdny… wampir…
– Wiesz coś jeszcze o tym zabójstwie? Milczenie. Jakby zbierał myśli przed wygłoszeniem długi przemowy.
– Czy wiesz coś, o czym nie wiedzą pracownicy miejscowych Patroli?
– Nie…
Powstrzymałem strumień Siły. Siadłem w fotelu.
I co ja mam teraz zrobić? A jeśli Bruce złoży skargę do Dziennego Patrolu? Niesprowokowany atak, przesłuchanie…
Przez minutę Bruce kołysał się w fotelu. Potem drgnął i jego spojrzenie stało się myślące.
I żałosne.
– Proszę o wybaczenie, Jasny – powiedział cicho. – Przepraszam.
Dlaczego to zrobił, zrozumiałem dopiero po kilku sekundach.
Mistrz wampirów to nie tylko silny, zręczny i inteligentny krwiopijca. To również ten, który nigdy nie poniósł klęski.
Jeśli Bruce złoży skargę, ja będę miał poważne nieprzyjemności. On natomiast utraci swój status.
A ten uprzejmy młodzieniec jest bardzo ambitny.
– Przyjmuję twoje przeprosiny, Mistrzu – odparłem. – Niech to, co się stało, zostanie między nami.
Bruce oblizał wargi. Jego twarz poróżowiała, przybierając poprzedni wygląd. Głos zabrzmiał donośniej; on już zrozumiał, rozgłaszanie tego wydarzenia nie leży w moim interesie.
– Ale prosiłbym – ostatnie słowo wampir wymówił z naciskiem i zjadliwością – o niepowtarzanie takich ataków, Jasny. Agresja nie została sprowokowana.
– Wyzwałeś mnie na pojedynek.
– De jure, nie – odparł szybko Bruce. – Rytuał nie został dopełniony.
– De facto, tak. Będziemy zawracać głowę Inkwizycji? Zamrugał i znów stał się poprzednim gościnnym gospodarzem.
– Dobrze, Jasny. Kto wypomina…
Bruce wstał, chwiejąc się lekko, i podszedł do drzwi. Za progiem odwrócił się i z wyraźną niechęcią powiedział:
– Mój dom jest twoim domem. Ten pokój to twoje domostwo i nie wejdę do niego bez zaproszenia.
Ta stara legenda jest, o dziwo, prawdziwa. Wampiry naprawdę nie mogą wejść do cudzego domu bez pozwolenia. I nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje.
Za Bruce’em zamknęły się drzwi. Puściłem poręcze fotela – na białym atłasie obicia zostały mokre odciski dłoni.
Niedobrze, gdy masz za sobą nieprzespaną noc. Nerwy dają o sobie znać.
Ale za to teraz wiem na pewno, że Mistrz wampirów Edynburga nic nie wie o zabójcy.
Rozpakowałem walizkę. Powiesiłem na wieszaku jasny lniany garnitur i dwie świeże koszule. Wyjrzałem przez okno, pokręciłem głową i wyjąłem krótkie spodenki i podkoszulek z napisem „Nocny Patrol”. Pewnie, że wygłup, ale mało to dziwnych napisów na koszulkach?
A potem moją uwagę przyciągnął wykaligrafowany tekst w ramce na ścianie. Zauważyłem już takie „obrazki” na dole i na schodach – czyżby porozwieszali je w całym hotelu? Podszedłem bliżej i przeczytałem ze zdumieniem:
Na uciśnionych jęki i żale.
Na synów naszych w kajdanach niewoli
Krew przelejemy z własnych żył.
Ale ich uwolnimy!
– A to sukinsyn! – wykrzyknąłem z zachwytem. Przecież nawet ludzie, którzy zatrzymaliby się w hotelu, nie zaczęliby niczego podejrzewać!…
Bruce miał podobne poczucie humoru jak ów wampir, który wyssał ofiarę w „Zamku wampirów”. Idealny kandydat na rolę zabójcy.
Był tylko jeden problem – pod ciosem, który zadałem, Bruce po prostu nie mógł kłamać.
Turyści to najstraszniejszy gatunek ludzi. Czasami zaczynam podejrzewać, że każdy naród specjalnie wysyła poza granice swojego kraju swych najbardziej nieprzyjemnych przedstawicieli – najbardziej hałaśliwych, najgorzej wychowanych, najgłupszych. Ale zapewne cała sprawa wygląda znacznie prościej. Widocznie w umyśle każdego człowieka przełącznik „praca-urlop” przestawia się na „urlop” i osiemdziesiąt procent mózgu zostaje wyłączone.
Zresztą, pozostałe dwadzieścia to na urlopie aż nadto.
Szedłem w tłumie, który powoli przesuwał się do zamku na wzgórzu. Nie miałem zamiaru oglądać teraz surowej siedziby dumnych szkockich królów, chciałem jedynie odetchnąć atmosferą miasta.
Atmosfera mi się podobała. Jak w każdym miejscu pełnym turystów, wesołość była nieco sztuczna, rozgorączkowana, podkręcona alkoholem. Ale tak czy inaczej, ludzie wokół mnie cieszyli się, uśmiechali do siebie, na jakiś czas zapominając o swoich problemach.
Samochody – głównie taksówki – przejeżdżały rzadko, przeważnie ludzie szli na piechotę. Płynące do zamku i z zamku strumienie turystów mieszały się, tworząc wiry wokół występujących na środku drogi artystów, cienkimi strumyczkami wpływały do pubów, przesączały się do sklepów. Bezkresna ludzka rzeka.
Doskonałe miejsce dla Jasnego Innego. Tyle że męczące.
Skręciłem w zaułek, niespiesznie zszedłem na dół, do par ku, dzielącego miasto na starą i nową część. Tutaj również nie brakowało pubów i sklepików z pamiątkami, ale turystów było znacznie mniej, rytm nieustającego karnawału ucichł. Zajrzałem do mapy – to łatwiejsze niż używanie magii – i ruszyłem do mostu przez szeroki park, niegdyś będący jeziorem Loch Nor. Teraz jezioro przeszło ostatni etap ewolucji i przemieniło się w park, miejsce spacerów mieszkańców miasta i turystów, zmęczonych hałasem i zamętem.
Na moście kłębili się turyści. Okupowali piętrowe autobusy, obserwowali ulicznych artystów, jedli lody, patrzyli w zadumie na stary zamek na wzgórzu.
A na polance tańczyli, wymachują szablami, kozacy.
Ze wstydliwym zaciekawieniem, z jakim turysta przygląda się za granicą pracującym rodakom, podszedłem bliżej.
Czerwone koszule. Szerokie szarawary. Szable z tytanowego stopu – skrzą się pięknie w czasie fechtunku i łatwiej nimi wymachiwać. Zakrzepłe uśmiechy.
Czterech mężczyzn tańczyło i rozmawiało, wprawdzie z ukraińskim akcentem, ale po rosyjsku. W ocenzurowanym wariancie tał rozmowa brzmiałaby mniej więcej tak:
– Twoja mać! – cedził przez zęby wystrojony kozak, żwawo przykucając. – Ruszaj się! Trzymaj rytm, kondomie!
– Idź w… – odpowiadał mu drugi przebieraniec, nie przestając się uśmiechać. – Rękami machaj, bo baby odchodzą!
– Tanka, suko! – podchwycił trzeci. – Wychodź!
Dziewczyna w kolorowej sukni zaczęła tańczyć, dając „kozakom” chwilę oddechu i rzucając przez ramię, z godnością i bez? przekleństw:
– Palanty, ja jestem cała mokra, a wy się po jajach drapiecie! I Przeciskałem się do wyjścia z tłumu, w którym szumiały kamery i pstrykały aparaty. Obok mnie jakaś dziewczyna spytała po rosyjsku swojego towarzysza:
– Co za koszmar… Myślisz, że oni zawsze tak przeklinają?
Taak, interesujące pytanie. Zawsze czy tylko za granicą? Wszyscy czy tylko nasi? W naiwnej, dziwnej wierze, że poza granicami Rosji nikt nie zna rosyjskiego…
Już lepiej myśleć, że w ten sposób rozmawiają ze sobą wszyscy uliczni artyści.
Autobusy. Turyści. Puby. Sklepy.
Na skwerze kroczy mim, obmacując niewidzialne ściany. Smutny człowiek w niewidzialnym labiryncie. Murzyn w kilcie gra na saksofonie.
Wiedziałem, dlaczego nie śpieszy mi się do „Podziemi Szkocji”. Czułem, że muszę odetchnąć tym miastem. Poczuć je – skórą, ciałem… krwią w żyłach.
Pospaceruję w tłumie jeszcze chwilę. A potem kupię bilet i wejdę do komnaty strachu.
„Podziemia Szkocji” były zamknięte. Na kamiennych filarach mostu widniał ogromny szyld, zapraszający do zwiedzenia „Podziemi”, dwuskrzydłowe drzwi, stylizowane na wejście do pradawnych podziemi stały otworem, ale na wysokości piersi wisiała lina, a na niej tabliczka z uprzejmym napisem, że przybytek został zamknięty „z przyczyn technicznych”.
Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to. Wiktor zginął pięć dni temu, policja miała wystarczająco dużo czasu na przeprowadzenie śledztwa. A Nocny Patrol Edynburga obejrzałby sobie wszystko spokojnie, nie informując o rym ludzi. A tu zamknięte.
Wzruszyłem ramionami, podniosłem linkę, wszedłem do środka i zacząłem schodzić w dół po wąskich, ciemnych schodach. Metalowe ażurowe stopnie budziły odgłos moich kroków. Po jakimś czasie tej wędrówki ujrzałem toalety i wąski korytarzyk z zamkniętymi kasami. Płonęły nieliczne lampy, ale chyba nie te tworzące atmosferę grozy i tajemniczości, lecz zwykłe, energooszczędne.
– Czy jest tu ktoś żywy?! – zawołałem po angielsku. Dwu znaczność tych słów dotarła do mnie dopiero po chwili. – Hej. Czy jest tu ktoś… Inny?
Cisza.
Przeszedłem przez kilka komnat. Na ścianach wisiały por trety ludzi o zwierzęcych mordach, które pewnie ucieszyłyby Lombrozo. Teksty w ramach opowiadały o przestępcach, psychopatach, ludojadach, czarnoksiężnikach. W szafach – atrapy odrąbanych kończyn, kolby z ciemnymi płynami, narzędzia tortur; z ciekawości popatrzyłem na nie przez Zmrok – same nówki, nikt nikogo nimi nie torturował, żadnych śladów cierpienia.
Ziewnąłem.
W górze rozwieszono sznurki, mające pewnie udawać pajęczynę, na nich wisiały szmatki, a jeszcze wyżej widniał sufit z nieromantycznymi zaślepkami wielkości spodka. „Podziemia” były w rzeczywistości zwykłym pomieszczeniem technicznym.
Ale coś mnie zaniepokoiło…
– Jest tu kto?! Żywy czy martwy, odezwij się! – zawołałem i znów nie doczekałem się odpowiedzi.
Ale co mnie zaniepokoiło? Jakaś nieprawidłowość… Coś było nie tak, gdy patrzyłem na to wszystko przez Zmrok…
Rozejrzałem się jeszcze raz.
Ach, no tak!
Brakowało tu sinego mchu, nieszkodliwego, choć nieprzyjemnego pasożyta, żywiącego się emocjami. Rośnie na pierwsze warstwie Zmroku, jedyny stały mieszkaniec tej szarej drugie strony rzeczywistości. W miejscu, w którym ludzie odczuwał strach, niechby nawet niepoważny, jarmarczny, siny mech powinien rosnąć na potęgę! Zwisać z sufitu niczym kudłate stalaktyty, leżeć na podłodze, jak ohydny ruszający się dywan, ozdabia ściany, jak gobeliny…
A mchu nie ma.
Czyżby ktoś regularnie czyścił to pomieszczenie? Jeśli jest Jasnym, to wypala mech, jeśli Ciemnym, zamraża…
No cóż, jeśli wśród pracowników jest Inny, to tym lepiej dla mnie.
W tej samej chwili rozległy się czyjeś szybkie kroki. Jakby ktoś usłyszał moje krzyki i wartko szedł przez labirynt gipsowo-kartonowych ścianek. Minęło kilka sekund i pomalowane na czarno drzwi, prowadzące z tego pomieszczenia do następnego, otworzyły się.
Wszedł wampir.
Rzecz jasna, nieprawdziwy. Zwykły przebieraniec z ludzką aurą.
Czarny płaszcz, gumowe kły, biały makijaż… całkiem nieźle zrobiony, szkoda tylko, że cały efekt psuły rude włosy. Pewnie w czasie pracy musi zakładać czarną perukę. Do całości obrazu nie pasowała również butelka wody mineralnej, z której chłopak właśnie chciał się napić.
Na mój widok sposępniał, jego dobroduszna twarz stała się surowa. Uniósł rękę do ust, odwrócił się na chwilę, a gdy znów na mnie spojrzał, kłów już nie było.
– Proszę pana?
– Pracuje pan tutaj? – zapytałem. Nie chciałem używać magii i łamać jego woli. Przecież zawsze można się dogadać, tak po ludzku.
– Tak, ale zakład jest zamknięty. Chwilowo.
– Z powodu zabójstwa?
Chłopak popatrzył na mnie jeszcze bardziej ponuro.
– Panie… nie wiem, jak się pan nazywa… to teren prywatny, zamknięty dla zwiedzających. Zapraszam pana do wyjścia.
Zrobił krok w moją stronę i nawet wyciągnął rękę, wyrażając gotowość wyprowadzenia mnie siłą.
– Był pan tu, gdy zamordowano Wiktora Prochorowa? – spytałem.
– Kim pan właściwie jest? – Chłopak stał się czujny.
– Jego przyjacielem. Przyleciałem dziś z Rosji.
Chłopak zmienił się na twarzy. Zaczął się cofać, aż wpadł plecami na drzwi, przez które tu wszedł, pchnął je, ale drzwi stawiały opór. Przyznaję, że z powodu mojej interwencji.
Teraz już chłopak wpadł w prawdziwą panikę.
– Proszę pana… nie jestem niczemu winien! Wszyscy jesteśmy pogrążeni w głębokim żalu z powodu śmieci Wiktora… Proszę pana! Towarzyszu!
Ostatnie słowo powiedział po rosyjsku. W którym starym filmie sensacyjnym je usłyszał?
– Co się z panem dzieje? – Teraz to ja się stropiłem. Czyżbym od razu trafił na człowieka, który coś wie i jest jakoś zamieszany w zabójstwo? No bo skąd taka panika?
– Niech mnie pan nie zabija, nie jestem niczemu winien! – wypalił. Jego skóra stała się bledsza od makijażu. – Towarzyszu Sputnik, wódka, pieriestrojka! Gorbaczow!
– Za to ostanie słowo w Rosji faktycznie mogą zabić – mruknąłem i sięgnąłem do kieszeni po papierosy.
Jak się okazało, słowa i gest były wyjątkowo nietrafione Chłopak przewrócił oczami i padł na podłogę jak długi. Butelka z wodą upadła obok niego.
Uparcie nie chcąc stosować magii, próbowałem ocucić moją „ofiarę”. Na szczęście poklepywanie po policzkach i łyk wody zrobiły swoje. Jak również zaproponowany po chwili papieros.
– Dobrze ci się śmiać – powiedział ponuro chłopak, gdy usiedliśmy w fotelach udających fotele tortur. W siedzeniu była dziura, w której czaił się kołek na krwiożerczo kolczastym mechanizmie. – Ciebie to śmieszy…
– Nie śmieję się – zauważyłem.
– Śmiejesz się, tylko w duchu. – Chłopak zaciągnął się papierosem i podał mi rękę: – Jean.
– Anton. Myślałem, że jesteś Szkotem. Jean potrząsnął z dumą rudymi lokami.
– Nie, Francuzem. Z Nantes.
– Uczysz się tutaj?
– Dorabiam sobie.
– A czemu masz na sobie ten idiotyczny kostium? – zapytałem. – Przecież nie ma zwiedzających.
Jean się zaczerwienił – tak szybko, jak potrafią jedynie rudowłosi i albinosy.
– Szef kazał dziś dyżurować, dopóki „Podziemia” nie zostaną otworzone… No i czekam… Może policja będzie chciała jeszcze coś sprawdzić? Kiedy się tu siedzi samemu, to robi się trochę dziwnie, a w kostiumie jakoś tak… spokojniej.
– Mało w spodnie nie narobiłem – poskarżyłem się chłopakowi. Taki niski styl najlepiej zdejmuje stres. – A ty czegoś się tak wystraszył?
Jean zerknął na mnie i wzruszył ramionami.
– A bo tak… Skoro chłopaka zabili u nas, to wychodzi na to, że jesteśmy winni… chociaż, gdzie tu może być nasza wina? A to przecież Rosjanin! Wiadomo jak to się zwykle kończy. Rozmawialiśmy sobie o tym, początkowo żartem… a potem już na serio. Że przyjedzie ojciec, brat albo przyjaciel i pozabija nas wszystkich.
– Ach, i dlatego… – Pokiwałem głową. – Zapewniam cię, że w Rosji krwawa zemsta nie jest zbyt rozpowszechniona. Zresztą Szkoci też z niej słyną!
– Toteż właśnie mówię! – oznajmił niekonsekwentnie Jean. – Normalnie barbarzyństwo, dzicz! Niby dwudziesty pierwszy wiek, cywilizowany świat…
– A tu poderżnięte gardło – dodałem. – Co się stało z tym Wiktorem?
Chłopak zerknął na mnie, zaciągnął się papierosem i pokręcił głową.
– Mam wrażenie, że kłamiesz. Nie jesteś przyjacielem Wiktora, jesteś z rosyjskiego KGB! Wysłali cię, żebyś przeprowadził dochodzenie, tak?
Rany, chyba rzeczywiście przesadził z filmami sensacyjnymi! Rozbawiło mnie to.
– Przecież rozumiesz, Jean – powiedziałem półgłosem – że nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie.
Francuz pokiwał z powagą głową i starannie zgasił papierosa o podłogę.
– Chodźmy, Rosjaninie. Pokażę ci to miejsce. Tylko nie pal, tu wszystko jest ze szmat i kartonu, jarałoby się jak proch!
Pchnął drzwi, które teraz otworzyły się bez problemu, popatrzył na nie w zadumie i wzruszył ramionami. Przeszliśmy przez kilka kolejnych pomieszczeń.
– To właśnie ten cholerny wampirzy zamek – oznajmił ponuro Jean. Przesunął ręką po ścianie, szukając włącznika, pstryknął i światło stało się jaśniejsze.
Tak, ciemność była tu nieodzowna, w świetle wszystko zaczynało wyglądać śmiesznie. „Krwawa rzeka”, którą płynęło się do zamku wampirów była długą metalową rynną o szerokości trzech metrów. Wypełniająca ją woda mogła sięgać najwyżej do kolan.
Oczywiście, żelazna łódka nie płynęła po wodzie. Dotknąłem burty nogą i zrozumiałem, że łódka stoi na dnie na jakichś rolkach. Pod wodą zauważyłem linę, ciągnącą łódkę od jednego „cumowiska” do drugiego. Rynna mogła mieć najwyżej piętnaście metrów długości, w połowie drogi żelazne koryto wsuwało się do oddzielonego ciężkimi zasłonami (teraz odsłoniętymi) pomieszczenia, gdzie pod sufitem widniał ogromny wentylator, a na ścianie narysowano ponury zamek na skale.
Poszedłem na dziób łódki, zajrzałem do ciemnego pokoju. Umrzeć w takim miejscu… Hmm, w ciągu tych pięciu dni ślady mogły zniknąć, ale spróbujemy…
Spojrzenie przez Zmrok nie pomogło. Dostrzegłem słabe ślady Innych, Ciemnych i Jasnych, ale to miejsce badali eksperci Patroli. Żadnych oznak „tropu wampira”, za to bardzo silna emanacja śmierci. Zupełnie jakby nie minęło pięć dni, lecz dwie godziny. Ciężko chłopak umierał…
– Kto robi ścieżkę dźwiękową? – zapytałem. – Bo na pewno słychać jakieś krzyki, chichoty, wycie? Chyba nie wozicie turystów w ciszy?
– Nagranie – wyjaśnił ze smutkiem Jean. – O, tam są głośniki, i tam…
– I nie obserwujecie turystów? – spytałem. – A gdyby kto nagle zasłabł?
– Obserwujemy – przyznał niechętnie Jean. – Widzi pan po lewej stronie taką dziurkę? Zawsze ktoś tam stoi i patrzy.
– W ciemności?
– Zwykła kamera wideo w trybie nocnym. Stoi się, patrzy na ekran…
– Aha. – Skinąłem głową. – I co widziałeś, gdy zabijali Wiktora?
Chyba trochę się uspokoił, bo nie protestował, tylko zapytał:
– Dlaczego pan myśli, że to ja tam byłem?
– Dlatego że jesteś w kostiumie wampira. A nuż któryś z turystów wpadłby na pomysł nagrywania tego spektaklu kamerą? Stąd makijaż i reszta, prawda? Myślę, że każdy z was ma swoje zadanie, a to by oznaczało, że w czasie przedstawienia miałeś na sobie ten kostium i byłeś w pobliżu.
Jean skinął głową.
– Zgadza się, byłem. Ale nic nie widziałem, naprawdę! Wszyscy spokojnie siedzieli, nikt ich nie atakował, nikt się nie zbliżał.
Nie mówiłem, że głodnego wampira (a musiał być bardzo głodny, skoro tak bezczelnie zapolował) nie da się dostrzec w trybie nocnym – takie nagranie robi się dzięki promieniom podczerwonym, a głodny wampir nie jest cieplejszy od otoczenia. Mógł jedynie zostawić delikatny ślad na taśmie…
– Rejestrowaliście to? – zapytałem.
– Oczywiście, że nie. Po co niepotrzebnie marnować taśmę… Przykucnąłem i zanurzyłem rękę w wodzie, zimnej, stojącej.
Chyba od tamtej pory nie zmienili… Zresztą, nic dziwnego, skoro śledztwo jeszcze nie zostało zakończone…
– Coś pan zauważył? – spytał zaciekawiony Jean.
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na wodę przez zamknięte powieki. Patrzyłem przez Zmrok, przenikając do istoty rzeczy.
Rynna wypełniła się nieprzejrzystym kryształem, w krysztale pojawiły się purpurowe żyłki, a na dnie rynny pomarańczowa zawiesina.
W wodzie była ludzka krew. Dużo krwi, około czterech litrów.
Pewnie stąd tak silna emanacja śmierci. Krew najdłużej zachowuje pamięć.
Gdyby policjanci wpadli na to, żeby zrobić analizę wody, zrozumieliby, że całą krew Wiktora zwyczajnie wylano do kanału I żadne wampiry nie są zamieszane w to zabójstwo.
No dobrze, ale przecież policja nie szukała wampirów. I analizę pewnie zrobili, a jeśli nawet nie, to tylko dlatego, że nie wąt pili w wyniki. Po gardle, ciach, ciach, krew za burtę, bul, bul… Tylko Inni mogli wpaść na pomysł, żeby szukać w „Podziemiach wampira!
– A wszystko było takie proste… – mruknąłem, wstając z kolan. – Cholera…
To prawda, że morderstwo było okrutne, a zabójca to najwyraźniej miłośnik czarnego humoru, ale to już nie nasza sprawa. Niech policja Edynburga prowadzi swoje śledztwo.
No dobrze, ale dlaczego go zabili? Zresztą, co za głupie pytanie. Jest o wiele więcej powodów, żeby zabić, niż żeby zostawić przy życiu. Chłopak młody i zapalczywy, ojciec biznesmen i polityk, Wiktor mógł cierpieć za swoje winy, za sprawki ojca, i w ogóle bez powodu.
Tak, Heser i Zawulon dali ciała jednocześnie. Zobaczyli niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było.
– Dziękuję za pomoc – powiedziałem do Jeana. – Pójdę już.
– Jednak jesteś rosyjskim policjantem – stwierdził z satysfakcją Jean. – Zauważyłeś coś?
Pokręciłem głową, uśmiechając się. Jean westchnął.
– Odprowadzę cię, Anton.
Nieopodal „Podziemi” znalazłem sympatyczny pub o nazwie „Derkacz i chorągiewka”. Trzy niewielkie, połączone ze sobą salw ciemne ściany i sufit, stare lampy, kufle piwa, obrazki i różne drobiazgi na ścianach, bar z kilkoma kranami i bateria butelek, samej whisky było z pięćdziesiąt gatunków. Jednym słowem, to wszystko, co staje człowiekowi przed oczami, gdy słyszy „szkocki pub” – ku zadowoleniu różnojęzycznych turystów.
Przypomniałem sobie, co mówił Siemion, i zamówiłem haggis i zupę dnia. Wziąłem od barmanki (krzepkiej kobiety o mocnych rękach osoby mającej do czynienia z drążkiem pompki do piwa) kufel guinnessa i poszedłem do odległej, najmniejszej sali, gdzie był wolny stolik. Przy sąsiednim jadła obiad grupa Japończyków, przy następnym pod oknem pił piwo wąsaty, starszawy mężczyzna, najwyraźniej miejscowy. Wyglądał jak Moskwianin, którego ni z tego, ni z owego przywiało na Plac Czerwony. Było słychać muzykę, na szczęście niegłośną i przyjemną.
Zupa okazała się zwykłym bulionem z jajkiem i grzankami, a haggis szkocką wariacją na temat pasztetowej. Ale zjadłem jedno i drugie, a także frytki, i uznałem program turystyczny za wykonany.
Najbardziej smakowało mi piwo. Osuszając kufel, zadzwoniłem do domu. Porozmawiałem chwilę ze Świetlaną, powiedziałem, że długo się tu nie zabawię, bo właściwie wszystko się wyjaśniło.
Przed telefonem do szefa edynburskiego Nocnego Patrolu zamówiłem jeszcze jeden kufel piwa. Odszukałem numer do Fomy Lermonta i zadzwoniłem.
– Słucham – odpowiedziano po dwóch sygnałach, i to po rosyjsku!
– Dzień dobry, Thomasie – przywitałem się, na wszelki wypadek nie używając rosyjskiego wariantu jego imienia. – Nazywam się Anton Gorodecki, jestem pańskim kolegą z Moskwy. Heser prosił, żeby przekazać panu pozdrowienia.
Skrzywiłem się, bo zabrzmiało to jak dialog z kiepskiej powieści szpiegowskiej.
– Dzień dobry, Anton – usłyszałem. – Spodziewałem się pańskiego telefonu. Jak podróż?
– Znakomicie. Zatrzymałem się w sympatycznym hotelu, trochę ciemnym, ale za to w centrum. Pospacerowałem po mieście i trochę pod miastem. – Niosło mnie na całego, mówienie szyfrem niespodziewanie bardzo mi się spodobało. – Czy mogliśmy się spotkać?
– Oczywiście, Anton. Zaraz do pana podejdę – rzekł mój r» mówca. – Chociaż… może to raczej pan się do mnie przeniesie?* Mam tu dość przytulny kącik…
Podniosłem wzrok i popatrzyłem na starszawego mężczyznę siedzącego przy oknie. Wysokie czoło, gęste brwi, ostry podbródek, mądre, ironiczne spojrzenie. Mężczyzna schował telefon do kieszeni i gestem wskazał wolne krzesło.
Tak, on i Heser mieli sporo wspólnego… przynajmniej w sposobie bycia. Zdaje się, że Thomas Lermont umiał przytemperować podwładnych nie gorzej niż Borys Ignatjewicz.
Wziąłem kufel i przysiadłem się do stolika szefa Nocnego Patrolu Edynburga.
– Mów mi Foma – powiedział Lermont. – Będzie mi miło przypomnieć sobie Hesera.
– Od dawna się znacie?
– Tak. Heser ma jeszcze wcześniejszych przyjaciół, ja nie. Wiele o tobie słyszałem, Anton.
Milczałem. Cóż mógłbym powiedzieć, skoro ja usłyszałem o nim wczoraj po raz pierwszy?
– Rozmawiałeś z Bruce’em… Jak ci się podoba nasz Mist wampirów?
Po chwili zastanowienia sformułowałem swoje wrażenia:
– Zły, nieszczęśliwy, cyniczny. Ale oni wszyscy są złośliwi, cyniczni, nieszczęśliwi. Nie zabił Wiktora.
– Przycisnąłeś go – skonstatował Foma.
– Tak wyszło. On nic nie wie.
– Nie musisz się tłumaczyć – Lermont napił się piwa – bardzo dobrze wyszło. Ambicja nie pozwoli mu tego rozgłosić, a my zdobyliśmy informacje… No dobrze, a co zobaczyłeś w „Podziemiach Szkocji”?
– Strachy na lachy. „Podziemia” są zamknięte, ale udało mi się porozmawiać z jednym z aktorów i obejrzeć miejsce przestępstwa.
– No, no? – Lermont się ożywił. – I czego się dowiedziałeś?
Lata kontaktów z Heserem zrobiły swoje, od razu poczułem, ze władcza ręka zwierzchnika chce przytrzeć nosa zarozumiałemu młodemu magowi.
– Ta „krwawa rzeka”, gdzie zarżnęli Wiktora… – Popatrzyłem na niewzruszonego Lermonta i poprawiłem się: – Gdzie zabili Wiktora… W wodzie jest krew, dużo ludzkiej krwi. Zdaje się, że żaden wampir nie wyssał z niego krwi, po prostu przecięto mu arterię i trzymano, czekając, aż krew spłynie do kanału. Należałoby zrobić analizę wody, można wciągnąć policję, niech zrobią badanie DNA…
– Ta wasza wiara w technikę! – Foma się skrzywił. – Krew w kanale jest krwią Wiktora, sprawdziliśmy to od razu pierwszego dnia. Zwykła magia podobieństw, piąty poziom Siły.
Dysputy z Heserem nauczyły mnie również tego, żeby się zbyt szybko nie poddawać.
– Nam to do niczego nie jest potrzebne, ale policji można podsunąć ten pomysł. Niech się dowiedzą, że krew wylano do kanału. Z jednej strony pomoże to śledztwu, z drugiej ucichną plotki o wampirach.
– Mamy tu dobrą policję – odparł spokojnie Foma. – Już wszystko sprawdzili i prowadzą śledztwo. Uciszanie plotek nie leży w ich kompetencji; kogo obchodzą głupie brukowce…
Poczułem się nieco pewniej. Cokolwiek by powiedzieć, dość szybko zdobyłem w „Podziemiach” cenne informacje…
– Sądzę, że nasza dalsza ingerencja jest niecelowa – stwierdziłem. – Morderstwo jest złem, ale niech ludzie sami z nim walczą. Pewnie, że szkoda chłopaka…
Foma pokiwał głową i znów napił się piwa. Potem powiedział:
– Szkoda, szkoda… No dobrze, Anton, a co zrobimy z ugryzieniem?
– Jakim ugryzieniem?
Foma lekko pochylił się w krześle i szepnął:
– Wiktor miał na szyi nie zwykłą ranę, lecz, ponad wszelką wątpliwość, ślady kłów wampira. Pech, prawda?
Poczułem, że płoną mi uszy.
– Na pewno? – spytałem głupio.
– Na pewno, na pewno. Skąd zwykły morderca miałby z taką dokładnością znać budowę i funkcje kłów wampira? Lateralne rowki, haczyk-gwintownik, bruzda Drakuli, gwintowy skręt przy wkłuciu…
Teraz już płonęła mi cała twarz. Miałem wrażenie, że znów siedzę w sali wykładowej, gdzie Polina Wasiljewna pokazuje nam gumową atrapę na stole. Ostry spiczasty przedmiot, skręcony jak korkociąg, z białą tabliczką ze szkła, na której widniały czarne litery: „Prawy (roboczy) ząb wampira; atrapa w skali 25:1”. Kiedyś ząb był ruchomy, po naciśnięciu guzika wydłużał się i zaczynam obracać. Ale silniczek zepsuł się dawno temu, nikomu nie chciało się go naprawić i kieł zastygł między położeniem maskującymi i roboczym.
– Zbyt pochopnie wyciągnąłem wnioski – przyznałem się. – To moja wina, Lermont.
– Nie ma tu żadnej winy, po prostu bardzo chciałeś, żeby Inni nie mieli z tą sprawą nic wspólnego – rzekł wielkodusznie; Foma. – Gdybyś zapoznał się z wynikami sekcji, wiedziałbyś, żel ta wersja jest błędna. Jakieś inne sugestie?
– Jeśli wampir był bardzo głodny i wyssał człowieka do sucha – skrzywiłem się – to potem mógł zwymiotować. No tak ale nie całą krew… Czy w wodzie znaleziono ślady surowicy an-estetycznej?
– Nie było. – Foma skinął z uznaniem głową. – Ale to o niczym nie świadczy; wampir mógł się śpieszyć i obejść bez znieczulenia.
– Mógł – przyznałem. – To by oznaczało, że albo zwymiotował, albo ugryzł chłopaka i trzymał go, a ten się wykrwawiał! Tylko po co?
– Żeby wprowadzić wszystkich w błąd i zmylić śledczych. – To bez sensu. – Pokręciłem głową. – Po co zostawiać ślady ugryzienia i wylewać krew? Wampiry traktują krew z ogromnym pietyzmem, nie wylewają jej ot, tak sobie. Naszi wampiry mówią nowicjuszom: „Krew na ziemię wylałeś, matkę uderzyłeś”.
– Sens zawsze można znaleźć – rzekł Foma. – Na przykład, wampir-zabójca chciał rzucić podejrzenie na młodego i głodnego wampira. Dlatego ugryzł chłopaka, ale nie pił, tylko wylał krew, mając nadzieję, że nikt tego nie odkryje. Albo inaczej: wampir był głodny, ugryzł, ale się opamiętał i wylał krew, żeby stworzyć iluzję fałszowania danych…
Poczułem się tak, jakbym się spierał z Heserem. Zamachałem rękami i zawołałem:
– Niech pan da spokój, Bo… Foma! Wersje możemy mnożyć, ale nie spotkałem jeszcze głodnego wampira, który po wbiciu kłów zrezygnowałby z krwi. Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Znacznie ważniejsza jest odpowiedź na pytanie: dlaczego zabito chłopaka? Czy to przypadkowa ofiara? Wtedy rzeczywiście należałoby szukać przyjezdnego czy neofity. Ale może komuś zależało, żeby zabić właśnie Wiktora?
– Wampir może zabić człowieka jednym ciosem – rzekł Foma – i wcale nie musi go dotykać. Po co miałby zostawiać ślady? Wiktor mógłby umrzeć na atak serca, i nikt nie zacząłby nic podejrzewać.
– Zgadzam się. – Skinąłem głową. – W taki razie wasz Mistrz ma rację. To jakiś przyjezdny, a chłopak trafił mu się przypadkiem. Ugryzł, wypił, przestraszył się, zwymiotował krew.
– Na to by wyglądało – przyznał Foma. – Ale jest coś, co mnie niepokoi, Anton.
W milczeniu dopiliśmy piwo.
– Nie próbowaliście zdjąć śladów z ciała? – zapytałem. Chodziło mi o ślady aury i Foma świetnie o tym wiedział.
– Z martwego – martwe? – Foma pokręcił głową. – To nigdy się nie porządnie nie udaje, ale spróbowaliśmy. Żadnych śladów… Powiedz mi, patrolowy, czy spostrzegłeś w „Podziemiach” jeszcze coś niezwykłego?
– Pracują tam Inni – oznajmiłem. – Nie ma tam zupełnie sinego mchu, choć pełno emocji. Ktoś regularnie czyści…
– Inni tam nie pracują – burknął Foma. – Siny mech nie chce tam rosnąć.
Popatrzyłem na Fomę nieufnie.
– Specjalnie spróbowaliśmy przenieść go z innego miejsca. Schnie i rozpada się w ciągu godziny. Anomalia.
– No… zapewne takie rzeczy się zdarzają… – powiedziałem i pomyślałem, że należałoby poszperać w archiwach.
– Zdarza się – przyznał Foma. – Anton, chciałbym cię prosić żebyś nie zarzucał tego śledztwa. Coś mnie niepokoi. Spróbuj porozmawiać z przyjaciółką Wiktora.
– Dziewczyna jeszcze tu jest?
– Oczywiście. Policja poprosiła, żeby na razie nie opuszczać miasta. Hotel Apex City, niedaleko stąd. Sądzę, że tobie będzie łatwiej nawiązać z nią kontakt.
– Podejrzewacie ją? Foma pokręcił głową.
– Nie, jest zwykłym człowiekiem. Chodzi o coś innego. O: bardzo przeżywa śmierć narzeczonego i chętnie współpracuje z policją. Mój pracownik też z nią rozmawiał jako śledczy, ale może rodakowi łatwiej będzie nawiązać z nią kontakt? Może coś sobie przypomni? Gest, spojrzenie, słowo, jakiś drobiazg? Nie chciałbym zamykać tej sprawy i czekać, aż rozwiąże ją policja.
– Nie od rzeczy byłoby spotkać się z właścicielem „Podziemi” – stwierdziłem.
– Nic ci to nie da. – Foma machnął ręką.
– Dlaczego?
– Dlatego że te kretyńskie „Podziemia” należą do mnie – rzekł ze wstrętem Lermont.
– A… – Ugryzłem się w język. – No to… w takim razie…
– Co w takim razie? Mam niewielki holding, „Scottish of Hlours”, zajmuję się biznesem turystycznym. Nasz Nocny Patrol jest akcjonariuszem holdingu, zysk idzie na finansowanie działalności operacyjnej. Organizujemy występy muzyczne i cyrkowe, mamy udziały w kilku hotelach, czterech pubach, mamy „Podziemia Szkocji”, trzy autokary wycieczkowe i agencję, która wozi turystów nad jeziora. Na czym jeszcze mielibyśmy zarabiać pieniądze? – Uśmiechnął się. – Cały Edynburg żyje z turystyki, jeśli trafisz do Glasgow i znajdziesz się na przedmieściach, nie przeraź się. Zobaczysz rozpadające się budynki, zabite deskami hotele, nieczynne fabryki. Przemysł umiera. W Europie produkowanie towarów się nie opłaca, opłaca się świadczenie usług. Czym miałby się zająć stary bard, jeśli nie organizowaniem koncertów i rozrywek?
– Rozumiem, tylko jestem zaskoczony…
– W „Podziemiach” nie pracują Inni – powtórzył Foma. – To dziwne miejsce, siny mech nie chce tam rosnąć… właśnie dlatego kupiłem kiedyś tę ziemię, ale nie odkryłem tam niczego niezwykłego.
– Może w takim razie to zabójstwo jest ciosem wymierzonym w ciebie? – zapytałem. – W ciebie osobiście i Nocny Patrol Edynburga? Ktoś chce skompromitować Jasnych?
Foma uśmiechnął się i wstał z krzesła.
– Właśnie dlatego cię potrzebuję, Anton. Chcę, żeby w śledztwie brał udział neutralny silny mag. Porozmawiaj z Walerią, dobrze? Nie odkładaj tego.
A jednak spotkanie z Walerią musiałem odłożyć.
Dochodząc do hotelu, zobaczyłem tłumek turystów otaczający jakiegoś występującego artystę. Ponad głowami ludzi latały małe kolorowe piłeczki. Od razu zrozumiałem, kogo zaraz zobaczę – choć Jegor twierdził, że jest iluzjonistą, a nie żonglerem.
Artystów było pięcioro. Trzech młodych chłopców w jaskrawych „cyrkowych” strojach właśnie odpoczywało, młoda dziewczyna w rozwianej, półprzezroczystej sukience obchodziła widzów z tacą – monety i banknoty kładziono dość chętnie.
Teraz występował tylko Jegor. Był w czarnym garniturze i białej koszuli z muszką – elegancki, odcinający się od pstrokatego tłumu w letnich ubraniach.
Jegor żonglował kolorowymi kulkami, ale to nie była zwykła żonglerka. Jego prawa dłoń wystrzeliwała w powietrze czerwone, niebieskie i zielone piłeczki wielkości wiśni. Otwarta dłoń wykręcała się powoli, pokazując, że nic w niej nie ma. Potem palce łączyły się, dłoń robiła ostry wymach i w górę mknęła kolejna kulka. Lewa dłoń chwytała spadające kulki, ściskała je, zamykała w pięści, przerywała „tęczę” i od razu się otwierała – już pusta. I
Kulki brały się znikąd i donikąd odchodziły. Robiło się ich coraz więcej, jakby Jegor nie nadążał zabierać z powietrza wszystkich, które podrzucał. Barwna parabola stawała się coraz barwniejsza, coraz szczelniejsza, przemieniając się w połyskliwy bicz. W oczach zaczynało się mienić, ruchy palców Jegora stały się tak szybkie, że wyszły poza granice najzręczniejszego prestidigitatora. Uliczny szum podpływał do znieruchomiałego tłumu widzów i cichł, niczym szum odległego morza. Kolorowy sznur miotał się w rękach Jegora.
Napięcie rosło. Dziewczyna przestała zbierać pieniądze – i tak nikt na nią nie patrzył – odwróciła się do Jegora i patrzyła na niego zakochanymi, zachwyconymi oczami.
Jegor gwałtownie opuścił ręce i w jego dłoniach zamiast piłeczek pojawiła się kolorowa, trzepocząca się taśma.
Widzowie zaczęli bić brawo, jakby obudzeni ze snu.
Przypomniał mi się stary dowcip o sztukmistrzu, który przyszedł nająć się do cyrku: „Mam taki numer: wychodzę na scenę i żongluję kolorowymi rybkami, które potem wzlatują wysoko, pod samą kopułę, i znikają. Tylko jeszcze nie wymyśliłem, jak to zrobić…”.
Biedny sztukmistrz. Żeby zrobić coś takiego, trzeba być Innym. Choćby nieinicjowanym.
Nawet bez inicjacji, bez pierwszego wejścia do Zmroku, potencjalny Inny potrafi robić takie rzeczy, jakich nigdy nie zdoła zrobić człowiek. Z Jegorem sprawa wygląda trochę inaczej. W dzieciństwie wchodził do Zmroku, nawet na drugą warstwę, ale wtedy ładowano go cudzą Siłą, jego własne zdolności są minimalne. Potem uniknął ostatecznej inicjacji i pozostał tym, kim był – nieokreślonym Innym, który nie umie świadomie kontrolować swoich zdolności, który nie zwrócił się ani ku Światłu, ani ku Ciemności. Jego Księga Losu została przepisana, przywrócono jej stan pierwotny. Jegor zyskał możliwość ponownego wyboru, ale zrezygnował z niej.
I wmówił sobie, że jest zwykłym człowiekiem.
Na pewno sam nie wie, jak robi ten swój numer. Jest przekonany, że po prostu bardzo zręcznie żongluje piłeczkami, niezauważalnie przekładając je z ręki do ręki przed posłaniem ich w górę, a potem jeszcze zmyślniej zastępuje kulki specjalną taśmą, dla wygody w kilku miejscach obciążoną. Jest pewien, że wykonuje swój numer bez żadnej magii, jak zwykły zręczny człowiek.
W rzeczywistości taka sztuczka jest niemożliwa.
Widzowie bili brawo. Na ich twarzach malował się autentyczny zachwyt, jaki w cyrku widuje się jedynie na twarzach dzieci. Przez chwilę świat wydał im się tajemniczy i czarodziejski.
Nie wiedzą, że świat taki właśnie jest.
Jegor ukłonił się i ruszył po kręgu, ale nie zbierał pieniędzy, chociaż ludzie podawali mu banknoty. Patrzył na twarze.
No nie! Przecież on się karmi ludzkimi emocjami, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy!
Chciałem się szybko usunąć z tłumu, ale z tyłu napierali widzowie, pod moimi nogami podskakiwały dzieci, a prosto w ucho dyszała mi półnaga dziewczyna z piercingiem na ustach. Nie zdążyłem i Jegor mnie zauważył. Stanął.
Ja mogłem tylko rozłożyć ręce.
Jegor się zawahał, powiedział coś do idącej za nim dziewczyny z tacą i wszedł w tłum. Ludzie rozsuwali się, klepali go po ramionach, wołali coś z zachwytem w różnych językach.
– Wybacz, jestem tu przypadkiem – powiedziałem szybko, gdy podszedł. – Nie sądziłem, że cię tu spotkam.
Patrzył na mnie przez chwilę, potem skinął głową.
– Wierzę ci.
No tak, był teraz u szczytu Siły, pewnie intuicyjnie wyczuwał kłamstwo.
– Pójdę już – westchnąłem. – Świetny występ, nie mogłem oderwać oczu.
– Poczekaj, i tak muszę zwilżyć gardło. – Jegor szedł za mną. -4 Pot się ze mnie leje.
Jakiś zaciekawiony chłopczyk złapał go za rękę. Jegor przystanął, rozpiął mankiet koszuli, pokazał, że nic tam nie ma. Potem wyjął z powietrza lekką srebrzystą kulkę i wręczył nieufnemu widzowi. Chłopiec pisnął z zachwytu i pobiegł do stojących nieopodal rodziców.
– Super – pochwaliłem. – W Moskwie też występujesz? Zaprowadziłbym córkę do cyrku.
– W Moskwie nie. – Jegor się skrzywił. – Wiesz, jak młodzieży ciężko przebić się w naszych cyrkach?
– Domyślam się.
– Jeśli nie pochodzisz z rodziny cyrkowców, jeśli nie skakałeś od piątego roku życia po maneżu, jeśli nie masz kontaktów… A jak proponują występy za granicą… – Jegor machnął ręką. – Do diabła z nimi… W przyszłym roku mam występować w cyrku francuskim, właśnie obgaduję kontrakt, niech sobie potem plują w brodę.
Usiedliśmy przy stoliku przed najbliższą kawiarnią. Jegor zamówił szklankę soku, ja podwójne espresso. Znowu chciało mi się spać.
– To w końcu jesteś tu z mojego powodu czy nie? – zapytał ostro Jegor.
– Skąd ja mogłem wiedzieć, że lecisz do Edynburga?! Przyjechałem tu służbowo, w zupełnie innej sprawie!
Jegor spojrzał na mnie podejrzliwie, potem westchnął i się odprężył.
– To przepraszam. Wtedy w samolocie jakoś tak się wkurzyłem. Nie lubię twojej firmy. Nie mam jej za co lubić.
– Wszystko w porządku – powiedziałem, wysuwając ręce przed siebie. – Rozumiem. Naszej firmy nie należy lubić, nie zasługuje na to.
– Aha. – Jegor patrzył w zadumie na szklankę soku pomarańczowego. – A co u was? Dalej Heser, tak?
– Oczywiście. Był, jest i będzie.
– A Tygrysek i Niedźwiedź? – Jegor uśmiechnął się, jakby sobie przypomniał coś miłego. – Pobrali się?
– Tygrysek zginęła, Jegor. – Wzdrygnąłem się, gdy zrozumiałem, że on o tym nie wiedział. – Mieliśmy taką niedobrą historię… wszyscy oberwali.
– Zginęła… – powtórzył w zadumie Jegor. – Szkoda. Bardzo mi się podobała. Taka silna, wilkołak…
– Mag-odmieniec – poprawiłem. – Silna, ale bardzo uczuciowa. Zaatakowała Zwierciadło.
– Zwierciadło?
– To taki typ maga, bardzo niezwykły. Czasami, jeśli szala zwycięstwa przechyla się na stronę któregoś Patrolu, na pomoc drugiemu przychodzi mag-Zwierciadło. Podobno rodzi go sam Zmrok, ale dokładnie nikt tego nie wie. Zwierciadlanego maga nie można pokonać w zwykłej walce, on odbiera Siłę przeciwnikowi, odbija każdy cios. Nieźle nas wtedy przetrzepało. A Tygrysek zginęła.
– A Zwierciadło? Zabiliście go?
– Nazywał się Witalij Rogoża. Ubezcieleśnił się, odszedł w Zmrok. Sam z siebie, taki jest los Zwierciadeł. Zwykle Zwierciadłem zostaje słaby, nieokreślony mag. Nagle traci pamięć i przyjeżdża tam, gdzie jedna Siła ma gwałtowną przewagę nad drugą, stając po stronie przegrywającego. Potem Zwierciadło znika, rozpływa się w Zmroku.
Ostatnie słowa wymamrotałem automatycznie, myśląc o czymś innym.
W piersi rósł bolesny, zimny kłąb. Słaby, nieokreślony mag?
– I dobrze mu tak – powiedział mściwie Jegor. – Szkoda Tygryska… Często o niej myślałem. I czasami o tobie…
– Naprawdę? – zapytałem. – Mam nadzieję, że nie ze złością. Szczerze mówiąc, teraz było mi już wszystko jedno, kogo i jak wspominał Jegor.
Słaby, nieokreślony mag… Przyjeżdża do miejsca, w którym… Rozpływa się w Zmroku…
– Byłem trochę zły – przyznał Jegor. – Ale nie za bardzo. Właściwie to nie była twoja wina. Taką masz pracę… wredną. Ale obraziłem się, oczywiście. Kiedyś nawet mi się śniło, że tak naprawdę jesteś moim ojcem i że na złość tobie zostaję Ciemnym magiem i zaczynam pracować w Dziennym Patrolu.
Ale przecież on nie stracił pamięci! Nie można tak jednoznacznie porównywać Rogoży i Jegora…
– Zabawny sen – powiedziałem. – Podobno niektóre sny to inne rzeczywistości, które wdzierają się do naszych umysłów. Może kiedyś tak właśnie było? Szkoda, że poszedłeś do Ciemnych…
Jegor milczał chwilę, potem prychnął:
– O nie, niech was wszystkich zaraza. Nie lubię Ciemnych, nie lubię Jasnych. Anton, wiesz co, przyjdź do nas któregoś dnia! Zatrzymałem się tutaj, w „Apex City”. Poznam cię z naszymi, superchłopaki!
Położył na stole kilka monet i wstał.
– Wracam do pracy. Mój numer to gwóźdź programu, beze mnie niewiele zarobią. Soku prawie nie ruszył.
– Jegor! – zawołałem za nim. – Przyjechałeś do Edynburga tak sam z siebie?
Popatrzył na mnie ze zdumieniem.
– Nie. Firma mnie zaprosiła. „Scottish colours”, Szkocki koloryt. My ją nazywamy „szkopskie barwy”. A po co ci to?
– Zastanawiałem się, czy ci jakoś nie pomóc – skłamałem bez wahania. – Znaleźć sponsorów…
– Dzięki – powiedział Jegor z takim ciepłem w głosie, że omal nie zapadłem się ze wstydu pod ziemię. – Nie trzeba, ale i tak dziękuję, Anton.
Siedziałem, wpatrując się w osad na dnie filiżanki. Jeszcze mi mało zbiegów okoliczności? Powróżyć sobie z fusów?
– Szkopskie barwy – mruknąłem.
Czułem w piersiach taki chłód, że na ból nie było już miejsca.
Nie ma nic głupszego, niż po przyjeździe do nieznajomego mi sta siedzieć w pokoju hotelowym. No dobrze, można to zrozumieć w czasie piekła hiszpańskiej sjesty. Albo w czasie podróży poślubnej, gdy wielkość łóżka jest znacznie bardziej zajmują niż widok za oknem.
Ale Waleria znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła jechać z miasta, bo nie pozwalała jej na to policja, a nie miała sił żeby wyjść z hotelu, w rozbawiony tłum, w wir turystów.
Drzwi otworzyła od razu, jakby czekała na progu, a przecież nikt nie mógł jej uprzedzić, obok portiera przeszedłem w „kręgu nieuwagi”.
Dziewczyna miała na sobie tylko staniczek i krótkie spodenki. Tak… gorąco… Klimatyzacji nie instaluje się tu nawet w porządnych hotelach, nie ten klimat. A tu gorąco, zwłaszcza jak się za dużo wypije.
– Tak? – zapytała Waleria wyzywająco.
Czarne włosy, ładna, szczupła, dość wysoka. Jedną ręką trzymała się uchylonych drzwi od łazienki, moja wizyta zastała ją w połowie drogi do tego przybytku.
– Dzień dobru, Lero – powiedziałem grzecznie. W szortach i koszulce nie wyglądałem zbyt reprezentacyjnie, ale mimo to przybrałem ton „przedstawiciela organów”. – Pozwoli pani, że wejdę?
– Czemu by nie? – zdumiała się Lera. – Niech… – czknęła – niech pan wejdzie. Ja zaraz…
Schowała się w łazience, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Pokręciłem głową, ominąłem niepościelone łóżko i usiadłem w fotelu pod oknem. Niewielki pokój wyglądał dość przytulnie. Na małym stoliczku stała do połowy opróżniona butelka whisky „Glenlivet”. Popatrzyłem na drzwi od łazienki, posłałem w stronę Walerii proste zaklęcie.
Z łazienki dobiegły charakterystyczne odgłosy.
– Pomóc pani, Lero? – zapytałem, nalewając do czystej szklanki whisky na dwa palce.
Lera nie odpowiedziała. Wymiotowała.
W barku znalazłem zimną wodę mineralną, opłukałem szklankę Lery (pachniała whiskaczem), nalałem do niej wody i wylałem prosto na dywan. Znowu nalałem wody.
– Przepraszam. – Dziewczyna wyszła z łazienki zgięta wpół, ale nieco bardziej żywa. – Ja… przepraszam.
– Proszę się napić wody, Lero. – Podałem jej szklankę. Ładna dziewczyna. Bardzo młoda. O bardzo nieszczęśliwych oczach.
– Kim pan jest? – Wypiła wodę jednym haustem. – Kurczę… Głowa mi pęka…
Usiadła w wolnym fotelu i objęła głowę rękami. No dobra, ale tak sobie nie pogadamy…
– Pomóc pani?
– Ma pan może aspirynę? Albo coś innego od bólu głowy?…
– Starożytny chiński masaż – powiedziałem, wstając i podchodząc do niej. – Ból zaraz minie.
– Nie wierzę w żadne masaże, faceci zawsze wciskają takie kity, że niby umieją masować, tylko po to, żeby sobie pomacać… – zaczęła Lera i umilkła, gdy dotyk moich rąk zaczął uśmierzać ból.
Oczywiście, że nie umiem masować. Za to umiem zamaskować masażem magię leczniczą.
– Jak dobrze… pan jest czarodziejem… – wymruczała Lera.
– Owszem. – Skinąłem głową. – Dyplomowanym Jasnym magiem.
Taak… usunąć skurcze naczyń… usunąć alkohol z krwi… gdzie by go tu… no dobra, przepuśćmy go przez nerki… zneutralizować metabolity… serotonina i adrenalina w normie… równowaga kwasowo-zasadowa… okej, jednocześnie zmniejszymy produkcję kwasów żołądkowych…
Rzecz jasna, daleko mi do Swietłany. Ona załatwiłaby to jednym dotknięciem, ja pracowałem jak wół przez trzy minuty – Siła jest, ale brakuje zdolności.
– Takie cuda się nie zdarzają – powiedziała nerwowo Waleria. Odwróciła się i popatrzyła na mnie.
– Zdarzają, zdarzają – odparłem. – Zaraz zachce się pani do łazienki, proszę się nie krępować i nie wstrzymywać, będzie pani oddawać mocz co kwadrans. Dopóki nie usunie pani z organizmu całego draństwa… Stop… proszę chwilę zaczekać…
Przyjrzałem się uważniej. Tak, rzeczywiście…
– Proszę więcej nie pić – zadysponowałem. – W ogóle.
I poszedłem do łazienki, żeby umyć ręce. Bieżąca woda usunęła z palców zmęczenie i kawałki wypaczonej cierpieniem aury. Mogłem oczyścić ręce Siłą, ale ludowe środki są najpewniejsze.
– Czemu pan mi rozkazuje? – zapytała ponuro Lera, gdy wróciłem. – Dziękuję, masaż był wspaniały… ojej, ja zaraz!
Poczekałem, aż wróci z toalety, wyraźnie oszołomiona szybkością i efektywnością oczyszczania organizmu, które się właśnie rozpoczęło. Gdy usiadła, wyjaśniłem:
– Jest pani w ciąży. Nie powinna pani teraz pić.
– Jutro dostanę okres – wypaliła Lera z taką złością, że zrozumiałem – wyczuła, wcześniej wyczuła kobiecą intuicją, że jest w ciąży. Ale odrzuciła tę myśl i zaczęła pić.
– Nie dostanie pani.
Nie spierała się. Nawet nie pytała, skąd mam te wiadomości, widocznie zrzuciła wszystko na karb wschodniej medycyny.
– Po co mi dziecko, skoro nie mam męża? – zapytała.
– Tu już musi pani sama zdecydować – odparłem. – Nie będę pani do niczego namawiał.
– Kim pan jest? – spytała w końcu Lera.
– Gorodecki. Anton Gorodecki. Przyjechałem z Moskwy. Polecono mi… wyjaśnić okoliczności śmierci Wiktora.
Lera westchnęła i powiedziała z goryczą:
– Tatuś użył swoich kontaktów… rychło w czas… I po co teraz…
– Żeby poznać prawdę.
– Prawdę… – Dziewczyna nalała sobie wody, wypiła; jej organizm w szalonym tempie filtrował krew przez nerki, usuwając alkohol i produkty przemiany materii. – Prawda jest taka, że Wiktora zabił wampir.
– Wampiry nie istnieją, Lero.
– Wiem. Ale skoro facet mówi: „Ktoś pije moją krew”, a potem znajdują go z przegryzionym gardłem, pozbawionego krwi, to chyba o czymś to świadczy? – W jej głosie zadźwięczały histeryczne nutki.
– Kanał, którym płynęła łódka, został sprawdzony – powiedziałem. – W wodzie jest krew, dużo krwi. Niechże się pani uspokoi, Lero… Żadnych wampirów nie ma. Ktoś zabił pani przyjaciela i Wiktor się wykrwawił. To straszne, to okrutne, ale nie ma nic wspólnego z wampirami.
– Czemu policja mi tego nie powiedziała? – spytała po chwili milczenia.
– Mają swoje powody. Boją się przecieku informacji, może nawet o coś panią podejrzewają.
Zamiast się wystraszyć, rozzłościła się.
– Bydlaki! To ja nie mogę zasnąć, każdego wieczoru wlewam w siebie whisky, wczoraj omal nie zaciągnęłam do łóżka jakiegoś chłopaka… Boję się zostać sama, rozumie pan? Boję się! A oni milczą! Przepraszam… ja na chwileczkę…
– Chyba trochę przesadziłem z masażem – powiedziałem, kiedy wróciła z toalety. – Ale nie jestem profesjonalistą, jedynie poznałem kilka chwytów…
– Czego was tam uczą… – mruknęła Lera.
Zrozumiałem, że nie ma najmniejszych wątpliwości odnośnie do moich powiązań z KGB, podobnie zresztą jak młody Francuz z „Podziemi”. Wszyscy jesteśmy dziećmi kultury masowej, wszyscy wierzymy w jej sztampy. Nie potrzebujesz dokumentów, wystarczy, że zachowujesz się jak tajny agent z filmu sensacyjnego.
– Lero, mam do pani ogromną prośbę. Niech się pani skupi i spróbuje sobie przypomnieć okoliczności śmierci Wiktora – powiedziałem. – Zdaję sobie sprawę, że o tym wszystkim opowiadała już pani wiele razy i mimo to, proszę: niech pani spróbuje.
– Wsiedliśmy do tej kretyńskiej łódki – zaczęła Lera – omal nie upadłam, tam jest bardzo niewygodne zejście, dno jest głęboko, a w ciemności w ogóle tego nie widać…
– Proszę opowiedzieć od samego początku, od chwili, gdy wstaliście rano. Ze szczegółami.
W oczach Lery zapłonął łobuzerski ognik.
– Więc tak… obudziliśmy się o dziesiątej, na śniadanie już się spóźniliśmy, więc zaczęliśmy się kochać. Potem poszliśmy pod prysznic i pod prysznicem zupełnie nas poniosło…
Z dobrodusznym uśmiechem kiwałem głową, wysłuchując jej opowieści – rzeczywiście bardzo szczegółowej. Gdy w pewnym momencie się rozpłakała, poczekałam kilkanaście minut. W końcu się uspokoiła, potrząsnęła głową i spojrzała mi w oczy.
– Weszliśmy do pubu… „Dąb i wstążka”, zjedliśmy coś, wypiliśmy po kuflu piwa… Było gorąco i wtedy zobaczyliśmy szyld tych przeklętych „Podziemi”. Wiktor stwierdził, że to brzmi ciekawie… a przynajmniej będzie chłodno. No i poszliśmy tam…
Nic. Żadnych punktów zaczepienia. Wiedziałem, że z Lerą rozmawiali już zawodowcy, wypytywali, zmuszali do przypomnienia sobie różnych szczegółów, po dziesięć razy zadawali te same pytania… Na co liczyłem? Co nowego mogłaby sobie przypomnieć?
Gdy znów zaczęła opisywać łódkę, uniosłem rękę.
– Chwileczkę, Walerio. A ten lustrzany labirynt… powiedziała pani, że to było najciekawsze. Nie wydarzyło się tam nic niezwykłego?
Nie wiem, czemu o to spytałem. Może dlatego, że myślałem o Jegorze. A może dlatego, że przypomniałem sobie starą kłamliwą bajkę o wampirach, które nie odbijają się w lustrach.
– W lustrzanym labiryncie?… – Lera ściągnęła brwi. – A! Faktycznie! Witia pomachał komuś ręką, jakby zobaczył znajomego. A potem stwierdził, że mu się przywidziało.
– A pani, Lero? Zobaczyła pani kogoś znajomego?
– Nie. Przecież tam wszędzie były lustra. Można się naprawdę pogubić w tych twarzach i to trochę człowieka denerwuje. Starałam się nie przyglądać.
– A może ma pani jakąś sugestię, kogo Wiktor mógł zobaczyć?
– To może być ważne? – spytała poważnie Lera.
– Tak – odparłem bez wahania.
To było bardzo ważne. To był wyraźny ślad. Jeśli w „Podziemiach” znajdował się wampir, który odwracał uwagę ludzi, udawał niewidzialnego, to w lustrzanej komnacie mógł być przez chwilę widoczny. A Wiktor nie tylko go zobaczył, ale również poznał.
Co mogło być niebezpiecznego w tym rozpoznaniu? Wszedł sobie człowiek do „Podziemi”, i co z tego? Dlaczego wampir spanikował i zabił studenta, który nie podejrzewał nic złego?
Nie wiem. Na razie nie wiem.
– Wiktorowi chyba się zdawało, że zobaczył jakiegoś znajomego… i to nietutejszego – odparła Lera po zastanowieniu. – Bo wyglądał na zdziwionego. Gdyby zobaczył kogoś z uniwerku, pomachałby mu ręką, zawołał „cześć”, a tutaj pomachał, ale nie wołał. Wie pan, to tak, jak człowiek nie jest do końca pewny, czy spotkał znajomego, czy mu się zdawało. A później, gdy znajomy już się nie pokazał, Wiktor tak się jakoś stropił i powiedział, że to głupstwo. Jakby przekonywał sam siebie, że to się nie mogło zdarzyć. Anton, czy Witia widział mordercę?
– Obawiam się, że tak. – Skinąłem głową. – Być może właśnie dlatego został zamordowany. Dziękuję. Bardzo mi pani pomogła.
– Czy powinnam opowiedzieć o rym policji? – spytała Lera. Zastanowiłem się i wzruszyłem ramionami.
– Dlaczego nie? Tylko proszę nie wspominać o mojej wizycie, dobrze? A o lustrzanym labiryncie może im pani śmiało powiedzieć.
– Powiadomi mnie pan, jeśli znajdzie pan mordercę?
– Oczywiście.
– Nieprawda. – Lera pokręciła głowa. – Kłamie pan… O niczym mi pan nie powie.
– Przyślę pani widokówkę – powiedziałem po chwili milczenia. – Z widokiem Edynburga. To będzie znaczyło, że Wiktor został pomszczony.
Waleria skinęła głową. Jej następne pytanie zastało mnie już w drzwiach.
– Anton, a jeśli ja… co mam zrobić z dzieckiem?
– Tę decyzję musi pani podjąć sama. Proszę zrozumieć: nikt nigdy o niczym nie będzie za panią decydował. Ani prezydent, ani szef, ani dobry czarodziej.
– Mam dziewiętnaście lat – szepnęła Lera. – Kochałam Witię, ale jego już nie ma. Mieć dziecko w wieku dwudziestu lat i nie mieć męża?…
– Musi pani sama zdecydować. Ale tak czy inaczej, niech pani nie pije – poprosiłem i wyszedłem.
Zapadł wieczór, a ja miałem za sobą bezsenną noc, podzieloną między lotniska i samoloty. Wypiłem jeszcze jedną kawę, z żalem zerkając na krany piwa. Wiedziałem, że wystarczy pół kufla, żebym zupełnie oklapł.
Zadzwoniłem do Hesera i opowiedziałem mu, czego się dziś dowiedziałem.
– Szukać wampira wśród moskiewskich znajomych Wiktora… – rzekł w zadumie Heser. – Dziękuję, Anton, ale jego moskiewskie kontakty już sprawdziliśmy. Dobrze, poszukamy dokładniej i głębiej. Będziemy drążyć, poczynając od przedszkola. Co masz zamiar teraz zrobić?
– Pójdę spać.
– Jakieś wnioski?
– Coś tu się kroi, Heserze. Nie wiem, co konkretnie, ale coś potężnego.
– Potrzebujesz pomocy?
Już miałem powiedzieć, że nie, ale przypomniałem sobie Siemiona.
– Borysie Ignatjewiczu, jeśli Siemion nie jest bardzo zajęty…
– A co, stęsknił się za Szkocją? – prychnął Heser. – Dobrze, przyślę go. Jeśli się nie będzie grzebał, to rano się zobaczycie. Odpoczywaj.
O Jegorze nie wspomniałem. Chowając komórkę, zerknąłem na wskaźnik baterii. No, no, prawie pełna. W Moskwie mój telefon wysiada po dwóch dniach, choć wcale dużo nie gadam, a za granicą spokojnie działa przez tydzień. Nadajniki są gęściej ustawione, czy co?…
A teraz jeszcze jedna sprawa, niezbyt przyjemna.
Wyjąłem figurkę wilka, postawiłem na stole.
Łączność, rada, obrona?
Zacisnąłem figurkę w ręku, przymknąłem oczy i zawołałem w myślach: „Zawulonie!”.
Cisza. Żadnej reakcji. Może to działa jakoś inaczej? „Zawulonie!”.
Czy mi się zdawało, czy rzeczywiście poczułem na sobie czyjś wzrok?
O ile pamiętam, Zawulon nigdy nie odpowiadał od razu. Nawet, gdy wołała go kochanka. „Zawulonie!!!”. „Co się drzesz, Gorodecki?”.
Otworzyłem oczy, ale rzecz jasna, nikogo obok mnie nie było.
„Potrzebuję rady, Ciemny”.
„Pytaj”.
Dobrze, że w takiej rozmowie nie słychać emocji. Pewnie Zawulon uśmiecha się teraz z wyższością – Jasny zwrócił się do niego o pomoc!
„Zawulonie, gdy wtedy przyszedł do was zwierciadlany mag, wzywaliście go?”.
Najwyraźniej nie takiego pytania się spodziewał.
„Zwierciadło? Witalij Rogoża?”.
„Tak”.
Przerwa. Zawulon zna odpowiedź. Tylko się zastanawia, czy powiedzieć prawdę, czy skłamać.
„Zwierciadła nie można wezwać, Jasny. Rodzi je Zmrok”.
„A co musi się stać, żeby się zjawił zwierciadlany mag?”.
„Znacząca przewaga jednej Siły nad drugą, i to gwałtowna. Zwierciadło przyszło dlatego, że Heser zbyt szybko podniósł poziom Swietłany, znowu wprowadził Olgę i… i przepisał los twojej przyszłej córki, czyniąc z niej Największą z Wielkich”.
„Można przewidzieć, kto stanie się przyszłym lustrzanym magiem?”.
„Można. To Inny, którego pierwotna Siła jest minimalna. Nie powinien być inicjowany, powinien nie lubić ani Światła, ani Ciemności, albo przeciwnie, lubić i Światło, i Ciemność. Jednocześnie człowiek i Inny, stojący na rozdrożu, nie dostrzegając różnicy między siłami Ciemności i Światła. Tacy się zdarzają, ale rzadko. W Moskwie jest ich dwóch: ojciec Wiktora i… twój mały przyjaciel Jegor. Zresztą, on już chyba dorósł, prawda?”.
„Dlaczego Rogoża przyjechał z Ukrainy?”.
„Dlatego że to nie my decydujemy, kto zostanie Zwierciadłem. Liczyłem na jego przyjście, ale zawczasu nic nie wiadomo; Zwierciadlany mag może przyjść, a może nie przyjść. Może pojawić się od razu, a może docierać do miejsca, w którym została zakłócona równowaga, przez całe tygodnie czy miesiące. Czy zaspokoiłem twoją ciekawość?”.
„Tak”.
„To teraz ja słucham. Kto zabił Wiktora? I co mają z rym wspólnego zwierciadlani magowie?”.
„Nie ucieszy pana ta wiadomość, Zawulonie. Sadzę, że śmierć Wiktora miała na celu zdyskredytowanie Nocnego Patrolu. «Podziemia» należą do nich… A co się tyczy Zwierciadła… Obawiam się, że sytuacja może się na tyle zdestabilizować, że przyjdzie zwierciadlany mag. Czy w Edynburgu są kandydaci do tej roli?”.
Chyba mi uwierzył, bo odpowiedział w zadumie:
„Nie wiem, nigdy się tym nie interesowałem”.
„Wobec tego to na razie wszystko. Gdy się pan dowie, proszę mnie poinformować”.
Nie czekałam na jego śmieszek, otworzyłem dłoń i przerwałem połączenie. Figurka wilka lśniła od potu i przez to wyglądała jak żywa.
Dobrze, czas wracać do hotelu. Do przytulnego apartamentu dla Jasnych, królestwa bieli, beżu i różu, do koronkowych firanek i jedwabnej pościeli.
Telefon zadzwonił przyzywająco.
– Tak? – powiedziałem, przystawiając komórkę do ucha. Pochwyciłem wzrok kelnera i przesunąłem palcem po otwartej dłoni, jakbym wypisywał rachunek. Kelner uśmiechnął się z wysiłkiem, zerknął na filiżankę przede mną i napisał na kartce „2£”.
– Anthony, przyjacielu – usłyszałem w słuchawce głos Lermonta. To „Anthony” dało mi do zrozumienia, że obok niego jest ktoś, kto nie powinien wiedzieć, że jestem Rosjaninem. – Jak czuł się mój pracownik, gdy wychodziłeś z „Podziemi”?
– Dobrze.
– On nie żyje, Anthony. Możesz przyjechać? Wysyczałem coś niecenzuralnego, wygrzebałem z kieszeni drobne. Tak… Zamek jest tam, a most tam…
– Jeśli od razu złapię taksówkę, to będę za pięć minut.
– Pośpiesz się – polecił Lermont.
Wolną taksówkę znalazłem od razu, nie musiałem uciekać się do magii, żeby zwolnić zajęty wóz. W Edynburgu z taksówkami nie ma problemu. Wsiadłem, wyjąłem papierosa i zapaliłem. Taksówkarz popatrzył na mnie lekko niezadowolony, ale nic nie powiedział. Opuściłem szybę do końca; faktycznie, nieładnie wyszło… Wsiądą po mnie niepalący… Ale tak strasznie chciało mi się palić.
Kretyn! Co ze mnie za kretyn! Martwiłem się o Jegora, zatroszczyłem o Walerię, ale nie wpadłem na to, żeby ruszyć głową! Pewnie moja wizyta w „Podziemiach” została zauważona, ktoś spanikował… I biedny Jean, nerwowy francuski student już nigdy nie wróci do swojego Nantes.
Przeze mnie.
A swoją drogą, Lermont też dobry! Zamknął „Podziemia” i wysłał na dyżur jednego człowieka. I to nie Innego, nie bojowego maga, który mógłby walczyć z wampirem jak równy z równym, lecz wystraszonego chłopaka w karnawałowym stroju.
Wyobraziłem sobie rudego Francuza o białej twarzy, ale już nie od makijażu, lecz od utraty krwi, leżącego wśród narzędzi tortur. „Samemu tu trochę nieprzyjemnie…”. Zacząłem rozpaczliwie, półgłosem kląć.
Głupiec, głupiec, głupiec…
Lermont czekał na mnie przed wejściem do podziemi. Był ponury i zły tak, jak może być zły Jasny.
– Idziemy – rzekł i nie oglądając się, ruszył przodem. Szybko dotarliśmy przez szereg pustych komnat i doszliśmy do „Krwawej rzeki”. Znów tutaj?
Foma wsiadł w milczeniu do łódki, ja za nim. Lermont machnął ręką, zazgrzytał mechanizm i łódka ruszyła.
– Nie wzywał pan policji? – zapytałem.
– Jeszcze nie. Tylko swoich… i obserwatora od Ciemnych.
– Gdzie oni są?
– Poprosiłem, żeby poczekali kilka pomieszczeń dalej. Pol wiedziałem, że chcę zaprosić niezależnego eksperta, żeby obejrzał ciało. Zwykłego człowieka. Nie powinieneś się na razie ujawniać…
Łódka przepłynęła krótki odcinek i zatrzymała się przy drugim cumowisku.
– To tutaj – powiedział ponuro Foma.
Wysiadłem z łódki i przeszedłem za właścicielem do następnego pokoju, gdzie znajdowała się ekspozycja narzędzi kaźni. Z sufitu zwisał manekin w pętli, a na gilotynie… na gilotynie był nie manekin. Morderca znów dał wyraz swojemu poczuciu humoru.
Żeby odrąbać człowiekowi głowę tępym nożem makiety gilotyny, trzeba posiadać nadludzką siłę. Na przykład wampirzą.
Białe plastikowe wiadro pod gilotyną było pełne krwi. Odcięta głowa leżała obok.
Przykucnąłem, ostrożnie wziąłem głowę w dłonie i poczułem, że mam ochotę krzyczeć – z poczucia bezsilności i własnej głupoty.
– Gdybym wiedział, co to za bydlę… – odezwał się Foma. – Człowiek pracował u mnie siedemnaście lat…
– Tym bydlęciem jest młody, rudowłosy chłopak – oznajmiłem. – Udaje Francuza, mówi z lekkim akcentem. Wygląda na dwadzieścia lat. Pomysłowy, z teatralnym zacięciem, wspaniały aktor.
Delikatnie położyłem odrąbaną głowę na podłodze, spojrzałem na oszołomionego Lermonta i wyjaśniłem:
– Zrobił mnie jak dziecko. Rozmawiałem z zabójcą kilka metrów od trupa. I nawet nie zacząłem nic podejrzewać. Nic!
Głowa zamordowanego stróża – czarne przyprószone siwizną włosy człowieka po pięćdziesiątce – ślepo patrzyła na nas z podłogi.
– Zamaskować swoją naturę można jedynie wobec słabszego. – Lermont świdrował mnie nieufnym spojrzeniem. – To aksjomat. Spróbuj określić moją aurę.
Dziwna rozmowa nad ciałem mężczyzny z odrąbaną głową. Dziwne miejsce, dziwne przestępstwa, dziwne rozmowy.
Aura Lermonta – płonące żółto-zielone ładunki, kłujący jeżyk Siły – osłabła. Igły ładunków wydłużyły się, przygasły. Kilka sekund później Lermonta otaczała gładka wielowarstwowa aura, charakterystyczna dla człowieka.
Typowa dla Innego jest aura poszarpana, nieosłonięta. Może się najeżać igłami i kolcami, może wić jak wir, albo ziać dziurami. To oznaki otwartego konturu energetycznego, zdolności oddawania, ale przede wszystkim przyjmowania energii. Przerabiania jej i czynienia cudów.
Ludzka aura jest gładka, wielowarstwowa, całościowa. Ludzie oddają Siłę, ale jej nie przyjmują. Równa warstwa aury to próba osłony, przerwania powolnego i nieuchronnego upływu życia.
Tak, teraz Lermont wyglądał jak człowiek.
Prawie jak człowiek…
Przyjrzałem mu się uważniej i zobaczyłem blade igły aury. Foma świetnie się zamaskował, ale mimo wszystko przebiłem jego osłonę.
– Widzę – powiedziałem. – Ale tamtemu chłopakowi nie przyglądałem się aż tak uważnie. Mógł się osłonić.
– To by znaczyło, że twój rudy rozmówca jest Wyższym wampirem, albo Wyższym magiem udającym wampira. – Foma pokiwał głową. – Maskując aurę, nie mógł jednocześnie nałożyć maski – a to już coś! To już dużo, Anton! Wiemy jak wygląda! Młody, rudowłosy… na świecie Wyższych Innych nie jest tak znowu dużo.
– Płaszcz pewnie wziął stąd – stwierdziłem. – Sztuczne kły również… Usłyszał, że nadchodzę, i zamiast uciec, spokojnie wyszedł mi na spotkanie… błyskawicznie układając wiarygodną legendę.
– Nawet się domyślam, po co włożył płaszcz – powiedział ponuro Foma, patrząc na zakrwawioną podłogę. – Zapewne miał na ubraniu ślady krwi… Daj mi jego obraz, Anton.
Przymknąłem oczy, usiłując przywołać w pamięci obraz Francuza, a potem w myślach przesłałem go Lermontowi.
– Taak… – Skinął głową. – Doskonale, sprawdzę w naszych kartotekach.
– Może powinniśmy zawiadomić Inkwizycję? – zapytałem.
Lermont pokręcił głową.
– Nie. Na razie nie trzeba. Wydarzenia nie wychodzą poza ramy zwykłego przestępstwa jednego Ciemnego. Dzienny Patrol Edynburga nie zgłasza protestów. Obejdziemy się bez Inkwizycji, Anton. Dopóki jeszcze możemy.
Nie spierałem się. Wzywanie Inkwizycji nigdy nie jest przyjemne.
– Czy moja pomoc będzie teraz potrzebna?
– Nie. Idź spać – polecił Lermont. – Policji nie będziemy informować, to wyłącznie nasze śledztwo. Moi chłopcy spróbują poszukać śladów, a ja zajmę się sprawdzeniem Wyższych.
Stęknął, pochylając się nad odrąbaną głową, jakby się spodziewał znaleźć jakieś ślady zostawione przez nieostrożnego przestępcę. Lermont powinien popracować nad kondycją…
– Foma – powiedziałem półgłosem. – Co jest w „Podziemiach Szkocji”?
– Słucham? – zapytał, nie odwracając się.
– Czego szukają tu Ciemni?
– To rozrywka, Gorodecki – odrzekł sucho Foma. – Rozrywka i nic poza tym.
– No, no – powiedziałem sceptycznie i dopiero potem wyszedłem.
Zabójca nie miał powodów, żeby wracać na miejsce przestępstwa. Gdyby zostawił jakieś ślady, zwykłe lub magiczne, już by je znaleziono.
Ale on wrócił i znowu zabił. Dlaczego? Żeby jeszcze bardziej rozzłościć Nocny Patrol? Głupota. Żeby wystawić na cios Lermonta? Bzdura.
Czyli za pierwszym razem nie zdołał, nie zdążył czegoś zrobić i musiał przyjść jeszcze raz.
Co może ukrywać Lermont? To nie jest zwykłe miejsce… Przecież nie rośnie tu siny mech, a to już anomalia pełną gębą.
Struktura Zmroku jest niejednorodna. Są takie miejsca, w których trudniej wejść w Zmrok, są takie, w których łatwiej. Słyszałem o strefach, w których wejście w Zmrok w ogóle jest niemożliwe. Ale siny mech to wszędobylski pasożyt…
Odszedłem sto metrów od mostu i popatrzyłem przez Zmrok.
Aha…
W miejscu, w którym stałem, mech rósł bujnie. Przed pubami i kawiarniami zwisał całymi girlandami. Przed mieszkaniami było go więcej, przed biurami i sklepami mniej. Na skrzyżowaniach, gdzie kierowcy zwykle się denerwowali, mchu również było dużo. Normalka.
Spojrzałem w stronę mostu – przed wejściem do „Podziemi” mchu robiło się coraz więcej! Wyraźnie go tam ciągnęło, zresztą nic dziwnego. Mchu było coraz więcej i więcej… i nagle, dziesięć metrów od wejścia nagle się kończył, jakby natrafił na niewidzialną przeszkodę!
Dziwne. Gdyby występowało tam coś, co szkodziło pasożytowi, ilość mchu zmniejszałaby się stopniowo. Czyli chodzi o coś innego…
Wyciągnąłem rękę do najbliższej kolonii mchu – puszystej sinej plamy na asfalcie – i poleciłem: – Płoń!
Siła popłynęła przeze mnie, ale powstrzymałem jej napór i mech nie spłonął od razu. Wybrzuszył się, rozrastając się i próbując przerobić darmową energię. Ale Siła rosła i mech nie mógł sobie z nią poradzić; zaczął szarzeć, schnąć… wreszcie zapłonął.
Teraz już widziałem… Gdy wiesz, czego szukać, wszystko staje się jasne.
Rozproszona w przestrzeni Siła, energia wypromieniowana przez ludzi, wchodziła w Zmrok nierównomiernie. Nieprzerwanie sączyła się przez materię świata: na pierwszą, drugą, trzecią warstwę… Ale w okolicach „Podziemi” ziała dziura – tam chlustał nieprzerwany strumień Siły. Wyglądało to tak, jakby w materiale, przez który przesącza się woda, w jednym miejscu wycięta dziurę…
Dla bezmózgiego pasożyta pokarmu było zbyt dużo. Mech sunął do „Podziemi”, przyciągnięty strumieniem Siły i emocjami przestraszonych turystów. Sunął – i sechł.
Chyba już zrozumiałem, dlaczego Foma Lermont właśnie tu zrobił „Podziemia”. Energię spływającą w jedno miejsce należało zamaskować przed szeregowymi Innymi. Dzięki „Podziemiom” nadmiar darmowej Siły składano na karb podpitych turystów, przestraszonych dzieci, niekończący się edynburski karnawał…
Nie zdziwiłbym się, gdyby Foma włożył tyle wysiłku w popularyzację Edynburga tylko i wyłącznie po to, żeby zamaskować to miejsce.
Cóż począć… Czasem nawet Jaśni ściemniają.
Powoli ruszyłem w górę uliczką, która miała mnie doprowadzić do „Royal Mile”. Niezbyt uczęszczana ulica była ciemna, światło padało jedynie z okien mieszkań, wszystkie sklepy już zamknięto, ale powinna zaprowadzić mnie do hotelu. Strasznie chciało mi się spać. Może jednak złapać taksówkę? Ale jaki sens, skoro to dziesięć minut spacerkiem…
Skręciłem w zaułek między domami i wyszedłem na coś w rodzaju małego placu, albo dużego podwórka. Podszedłem do małego pomnika; na kamiennej misie, w której bił strumyczek wody (albo minifontanna, albo poidło) – siedziała papuga z brązu. Poniżej umieszczono tabliczkę; poświeciłem zapalniczką i dowiedziałem się, że fontannę ufundował mieszkaniec miasta na pamiątkę ukochanej papugi, która w podeszłym wieku zmarła na zapalenie płuc…
I wtedy coś szczęknęło za moimi plecami i uderzyło mnie w ramię. Tak mocno, że zrobiłem kilka kroków, żeby nie upaść twarzą w misę z wodą.
Po plecach spłynęła gorąca strużka.
Co jest?!
Znów szczęknięcie i brzęk rykoszetu. Żeby ostatecznie przekonać mnie, że omal nie zginąłem pod pomnikiem papugi, parząca kula zrykoszetowała od ptaka z brązu i z sykiem wpadła do fontanny.
No nie, ktoś do mnie strzela!
Do mnie, Innego! Wyższego maga! Który jednym ruchem ręki może niszczyć pałace i wznosić miasta!
No dobra, z tym wznoszeniem to trochę przesadziłem… Zawsze łatwiej niszczyć niż budować.
Skulony za fontanną, wpatrywałem się w ciemność. Nikogo. Taak… A przez Zmrok?
Osłupiałem.
Najwyraźniej strzelano z zaułka, sąsiadującego z tym, z którego właśnie wyszedłem na placyk. Tylko że nikogo tam nie widziałem! Ani Innego, ani człowieka!
Tyle dobrego, że rana była lekka. Kula przeszła przez tkanki miękkie na wylot. Krwawienie zatamowałem odruchowo, w pierwszej sekundzie. Zaraz przypomnę sobie kilka dobrych zaklęć leczniczych, żeby zrosły się przebite mięśnie…
Kolejny strzał, kula przeszła tuż nad moją głową, fala gorącego podmuchu uniosła mi włosy. Skoro tak cicho strzela, to pewnie ma tłumik… A skoro jeszcze mnie nie zabili, to albo strzelają nieźle z pistoletu, albo kiepsko z karabinu snajperskiego.
Ale dlaczego nie widzę strzelca?
Machnąłem ręką i nakryłem cały zaułek pięciominutowym „Morfeuszem”. Po chwili wahania przesunąłem tym zaklęciem po oknach, dachu budynku, po sąsiednich zaułkach. Ludziom ten krótkotrwały sen nie zaszkodzi. „Morfeusz” to łagodne zaklęcie, człowiek ma kilka sekund, zanim zmorzy go sen, stojący zdążą usiąść, matki z niemowlętami na rękach odłożą dzieci, kierowcy zdejmą nogę z gazu. Nie powinno być ofiar. Raczej.
Cisza.
Trafiłem?
Uniosłem się ostrożnie i znów popatrzyłem przez Zmrok. No dalej, dalej… bez względu na to, kim jesteś, jeśli zmorzył cię sen, zamaskowanie powinno spaść…
Szczęknięcie. Nikły rozbłysk w zaułku i w moje nieszczęsne prawe ramię weszła druga kula – dokładnie w to samo miejsce!
Przykucnąłem, żeby fontanna osłaniała mnie od strzelca. Nie miałem już żadnych wątpliwości, rzeczywiście strzelano z zaułka.
Co robić? Walić w ciemność fireballami w nadziei, że zahaczę zamaskowanego strzelca? Wypalić wszystko wokół „Białym mirażem”? Osłonić się „Tarczą maga” i stanąć do otwartej walki? Ale skoro nie widzę wroga, to znaczy, że mam przed sobą maga silniejszego ode mnie!
A może wezwać policję? Albo Hesera i Fomę?
Stop. Obejdziemy się bez Hesera i Lermonta.
Co mówił Zawulon? Łączność, rada, pomoc?
Pomoc by nie zaszkodziła.
Wyjąłem z kieszeni figurkę wilka, postawiłem na ulicy, musnąłem Siłą i krzyknąłem: – Ja! Potrzebuję! Pomocy!
Wszystko wydarzyło się w ułamkach sekund. Powietrze walnęło mnie w twarz z taką siłą, że w pierwszej chwili pomyślałem, że niewidoczny strzelec przeszedł na granaty. Ale to tylko transformacja figurki – postać wilka rozrastała się, przemieniając w czarny, kosmaty cień. Błysnęły w ciemności białe zęby, zalśniły żółte wilcze oczy – wilkołak jednym susem przeleciał nad fontanną i od razu skoczył w prawo. Odgłos strzału, ale wyraźnie niecelnego. Pędząc slalomem, jak może pędzić tylko stworzenie, które nie raz było obiektem polowania z bronią palną, zwierz skoczył w zaułek. Usłyszałem ryk, potem łoskot i metaliczny brzęk. Szczęknięcia wystrzałów rozlegały się nadal, równomiernie co dwie sekundy, ale coś mi mówiło, że kule nie są już groźne.
Zerwałem się i pobiegłem za wilkiem, na wszelki wypadek osłaniając się „Tarczą” i wtedy przyszło mi do głowy, żeby zrobić to, co powinienem był zrobić na samym początku. Proste zaklęcie, dostępne każdemu Jasnemu magowi. „Przywołanie pierwotnej Siły” – i nad moją głową już chwiał się w powietrzu jasny biały płomyk.
I od razu zobaczyłem tego, który mnie omal nie zabił. Który był niewidoczny w Zmroku.
Ażurowy metalowy trójnóg przypominający profesjonalny statyw kamery. Na trójnogu, który obracał się na „talerzu”, widniał łyskający soczewkami cylinder. Na cylindrze, w specjalnym zatrzasku zamocowano krótki karabin z okrągłym, jak w radzieckiej pepeszy bębenkiem i długim tłumikiem. Pancerny kabel biegł do spustu i kończył się skoblem na lince obejmującej haczyk.
Robot jeszcze działał. Cylinder szarpał się z cichym buczeniem silników, skobel naciskał spust i karabin strzelał w niebo. Pochyliłem się, czując, jak po moim ramieniu spływa krew, i przycisnąłem cylinder zdrową ręką. Z boku była mała klapka, na której chińskimi hieroglifami wygrawerowano napis: „Strzelec I” oraz numer „285590607”. Pod hieroglifami widniał rysunek uśmiechniętej pyzatej buzi dziecka.
Dowcipnisie…
Podważyłem klapkę paznokciem, otworzyłem i przesunąłem przełącznik na „off”.
„Strzelec I” cichutko zamruczał silnikami i ucichł.
– Pozdrowienia z podniebnego świata – powiedziałem i usiadłem obok robota. Popatrzyłem na krótki pręcik anteny sterczący z cylindra. Tak, prawdziwy strzelec mógł być gdziekolwiek. Walczyłem z robotem.
I miałem dużo szczęścia, że celownik był trochę przetrącony.
– No nie – powiedziałem, nadal patrząc na robota. – I co teraz? Będziemy musieli wymyślać zaklęcia przeciwko technice?
Z ciemności wyłonił się wilk. Usiadł naprzeciwko mnie, zaczął lizać łapę. Rany nie widziałem, widocznie wilkołak sparzył się o gorącą lufę, gdy przewracał trójnóg na ziemię.
– Gdyby marsjańskie trójnogi miały pchły, tak by właśnie wyglądały – powiedziałem do wilka. – Czytałeś Wojnę Światów? I
Początkowo wydawało mi się, że nie odpowie, nie wszystkie wilkołaki mogą mówić po przemianie w zwierzę. Ale wilk podniósł na mnie ciężki wzrok i zaskowytał:
– Tyl-ko fi-lm.
– To rozumiesz – powiedziałem. – Dziękuję za pomoc.
– Za-liż ra-nę.
– Nie jestem wilkołakiem, żeby lizać rany… – burknąłem, przysuwając dłoń do prawego ramienia. Skoncentrowałem się. Było mi niedobrze, w ręku pulsował ból. Taka rana jest nieprzyjemna nawet dla maga… Swieta pewnie uzdrowiłaby mnie w ciągu kilku minut…
– Komu nadepnąłeś na ogon? – Teraz wilkołak mówił wyraźniej. – Wieży Eiffla?
Dopiero po chwili załapałem, że to miał być żart. Pokręciłem głową.
– Ale się dowcipny wilkołak trafił, normalnie komik estradowy. Dzięki za pomoc… Nic ci się nie stało?
– Łapa – wymruczał wilk i znów zaczął się lizać. – Automat nieźle daje.
– Przemień się w człowieka, to ci pomogę.
Wstałem. Moja rana już nie krwawiła. Nałożyłem na wyłączony trójnóg zaklęcie maskujące (teraz każdy przechodzień zobaczy zamiast dziwnej konstrukcji coś banalnego) i podniosłem go. Ciężki. Pachnie gorącym metalem, prochem i czymś oleistym. Ale będę musiał go stąd zabrać, przecież nie zostawię broni w środku miasta.
– Po-tem – zaszczekał wilk. – W bez-piecz-nym miejs-cu. Gdzie miesz-kasz?
– W hotelu. Spodoba ci się, chodź. Tylko cały czas idź obok mojej nogi i spróbuj wyglądać jak grzeczny pies.
Wilk warknął, ale szybko schował kły. Nie był duży, w ciemnościach mógł z powodzeniem udawać owczarka.
Szczerze mówiąc, nie liczyłem, że to koniec przygód na dziś, do hotelu jednak dotarliśmy bez przeszkód. W recepcji nudził się nowy portier, ale nie zadawał żadnych pytań, widocznie już go o mnie poinformowano. Na wilkołaka zerknął z ciekawością, ale nic nie powiedział. Podszedłem do niego i poprosiłem:
– Klucz do ciemnego apartamentu na górze. Portier dał mi klucz.
– Nie moglibyście przenocować w jednym pokoju? – zapytał.
– Mam alergię na sierść – odparłem.
Z restauracji dobiegał gwar głosów i brzęk kieliszków; goście bawili się w najlepsze, ja jednak nie miałem ochoty dołączać do imprezy, na której „Krwawa Mary” była najbardziej popularnym drinkiem, a jego nazwę rozumiano dosłownie.
Najpierw otworzyłem drzwi od pokoju wilka, potem swoje.
Wilk zanurkował w ciemność pokoju, odwrócił się i pyskiem zamknął drzwi. Zaraz potem usłyszałem wilgotny odgłos, jakby ktoś darł mokre prześcieradło. Wilkołak zaczął przemianę w człowieka.
Wszedłem do swojego pokoju, zapaliłem światło i zamknąłem drzwi. Postawiłem w kącie „Strzelca I”, nadal pachnącego prochem, ściągnąłem zakrwawiony podkoszulek, wrzuciłem do kosza i popatrzyłem w lustro.
Ale ze mnie przystojniak… Ramię w zakrzepłej krwi, straszna czerwona blizna tam, gdzie weszły kule.
To nic. Najważniejszą sprawą było załatanie rany; zaraz nałożę „Awicennę” i do rana nie będzie śladu. Co to dla nas, czarodziejów, taki postrzał? Małe piwo!
Mimo to zaciągnąłem rolety na oknach i wyłączyłem górne światło. Jeśli teraz dostanę kulkę w łeb, to i tak żadna magia mi nie pomoże.
Stojąc pod prysznicem, zmywając z siebie pot i krew, i po prostu rozkoszując się ciepłymi strugami wody, próbowałem połączyć to, co połączyć się nie dawało.
„Podziemia Szkocji” to strefa anomalii, przez które Siła wypływa się z naszego świata… Dokąd? Zapewne na niższe warstwy Zmroku. Tu sprawa jest jasna.
Studenta Wiktora zabił wampir. Dlaczego? Ponieważ Wiktor zauważył go w labiryncie i rozpoznał, a wampirowi bardzo zależało na zachowaniu incognito. To też oczywiste.
Jegora zaproszono do Edynburga jako potencjalnego zwierciadlanego maga, który stanie po stronie Nocnego Patrolu – Lermont nie działałby na własną szkodę. Czyli Foma obawia się poważnej walki, w której Ciemni mogliby zwyciężyć. Obawia się tak bardzo, że asekuruje się na wszelkie możliwe sposoby. Mnie Heser wysłał do Szkocji również na prośbę Lermonta. To także jasne.
Ale dalej już nic jasne nie było.
Z Wiktora wyssano krew – jedynie wampir z pompą próżniową zamiast gardła może opustoszyć człowieka w ciągu czterech minut. Ale wampir wypluł całą krew do kanału. Dlaczego? Nie był głodny? Wampiry nigdy nie są tak najedzone, żeby lekceważyć dodatkową porcję; krew to dla nich nie tyle jedzenie, ile energia w jedynej dostępnej formie. Wampir może przerobić całą wypitą krew w ciągu kwadransa. Więc po co ją wylewał? Żeby nie pomyślano, że to wampir? Ale ludzie i tak nie wierzą w wampiry, a Inni i tak zrozumieją, co się stało – po kształcie ran.
Dlaczego zamordowano strażnika, w dodatku z takim okrucieństwem? Komuś przeszkodził? Istnieje mnóstwo sposobów zneutralizowania człowieka bez wyrządzania mu krzywdy. Na przykład „Morfeusz” czy zew wampirów… Ostatecznie można go było walnąć pałką w głowę, przykre, lecz nie śmiertelne. Niezrozumiałe, niepotrzebne zabójstwo…
A już zupełnym bezsensem był strzelający robot. Czasem faktycznie używamy broni palnej, lubują się w niej zwłaszcza młodzi Inni – głęboko wierzący w pistolety, srebrne kule, potężne granaty, karabiny… Ale żeby ściągać do spokojnego Edynburga zdalnie sterowanego robota?! Wiedziałem, że takie rzeczy weszły już w Chinach do produkcji seryjnej, nic nadzwyczajnego, obrotnica, kamera i noktowizor, zacisk do broni palnej i spust. Ten, który ustawił to urządzenie, mógł siedzieć gdzieś w ukryciu, patrzeć na ekran pulpitu, ruszać joystickiem i naciskać przycisk „pal”. I mógł to być zarówno mag, jak i wampir czy nawet człowiek.
Co się dzieje? Skąd taka agresja w stosunku do mnie? Zaatakowanie Wyższego Jasnego, pracownika Nocnego Patrolu to przecież poważne przestępstwo! Czyli ten, kto to zrobił, nie miał nic do stracenia…
Wytarłem się ręcznikiem, włożyłem biały jedwabny szlafrok i wyszedłem z łazienki. Tak, trzeba coś zjeść, choćby czekoladę z minibarku. Walnąć sto gram whisky. Albo kieliszek wina. A potem paść na jedwabną pościel i zasnąć, mocno, bez snów.
Jakby czytając w moich myślach, ktoś zastukał do drzwi. Jęknąłem, zawiązałem szlafrok i poszedłem otworzyć.
Na progu stała dziewczyna, na oko piętnastoletnia, a ten wiek można traktować różnie. Dziewczyna była bosa (krótkie czarne włosy lśniły wilgocią po kąpieli), ubrana tylko w szlafrok z czarno-czerwonego jedwabiu.
– Można? – spytała głosem grzecznej uczennicy.
– Powinienem był się domyślić – powiedziałem. – Wejdź.
– Jak mógłby się pan domyślić? – zapytała dziewczyna. – Lepiej przyjrzeć się figurce?
– Nie miałem przy sobie mikroskopu. Ale wilk-samiec na pewno obsikałby broń.
– Fuj, co za słowa! I to ma być Jasny… – Dziewczyna skrzywiła się. Podeszła do fotela, usiadła, założyła nogę na nogę. – Nie obsikał, tylko zaznaczył. Nie przeszkadza panu, że przyszłam? Nie skompromituję pana?
– Niestety, nie, moje dziecko. – Otworzyłem barek. – Napijesz się czegoś?
– Ciepłego mleka z miodem.
– Dobrze, zadzwonię do restauracji. – Skinąłem głową.
– Nie mają tu room service’u.
– Dla mnie zrobią wyjątek – odparłem z przekonaniem.
– Nie ma sensu, proszę mi nalać wina, czerwonego.
Sobie zrobiłem whisky z lodem. Potem dostrzegłem pięćdziesięciogramową buteleczkę likieru „Drambuie” i dolałem ją do whisky. To właśnie to, czego potrzebuję, żeby mocno zasnąć. Jeśli dziewczyna nie chce mleka z miodem, to jeszcze nie powód, żebym ja rezygnował z whisky na miodzie.
– Komu pan przytrzasnął ogon? – zapytała dziewczyna. – Pierwszy raz wiedzę, żeby walili z automatu…
– To nie automat.
– Co za różnica! – prychnęła. – Jestem dziewczynką i nie muszę się na tym znać.
– Nie jesteś dziewczynką, lecz wilkołakiem. – Popatrzyłem na nią. – I ja cię pamiętam.
– Tak? – Nagle opuściła ją cała brawura. – Pamięta pan?
– Oczywiście. Masz na imię Gala. To ty zauważyłaś wiedźmę Arinę, gdy porwała moją córkę.
– Pamięta pan… – Dziewczyna uśmiechnęła się. – A ja myślałam, że dawno pan zapomniał…
– Nie. – Podałem jej kieliszek wina. – I dziękuję ci. Bardzo nam wtedy pomogłaś.
– Ma pan fajną córeczkę. – Upiła łyk wina, krzywiąc się dyskretnie. – I piękną żonę.
Skinąłem głową.
– I co masz zamiar teraz robić? – zapytałem.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Zawulon powiedział, że to bardzo odpowiedzialne zadanie i że mam panu pomagać, chociaż jest pan Jasnym. Bronić przed wszystkim…
– Czemu właśnie ty? – spytałem. – Przepraszam, ale jesteś bardzo młoda. I zdaje się, że masz jedynie piąty poziom?
– Bo ja… – Gala ugryzła się w język. – No przecież pomogłam, prawda? Mimo że mam tylko piąty poziom?
– Pomogłaś. – Wypiłem swojego drinka jednym haustem. Przepraszam, ale strasznie chce mi się spać.
– Mnie też. Ale w moim pokoju jest tak okropnie… Wszystko jest czarne albo czerwone… Mogę zostać u pana? – Zerknęła na mnie i speszona, spuściła głowę.
Odstawiłem szklankę.
– Oczywiście. Kanapa cię urządza? Dam ci kołdrę i poduszkę.
– Jasny… – powiedziała dziewczyna z urazą i rozczarowaniem. – Dobrze, pójdę sobie z tych rajskich ogrodów do mojej filii piekła… Tam pewnie będzie weselej.
Z kieliszkiem w ręku i dumnie uniesioną głową wyszła z pokoju. Wyjrzałem za próg – rzeczywiście, jej pokój był utrzymany w dwóch kolorach: czarnym i czerwonym. Na podłodze leżały kłaczki czarnej sierści. Dziewczyna przemieniała się tak szybko, że nie do końca przekształciła skórę.
Zamykając za sobą drzwi, Gala pokazała mi język.
Zamknąłem swoje i zacząłem się cicho śmiać.
Akceleracja, emancypacja i seksualna rewolucja! Nie powiem, pochlebia mi, że cztery lata temu dziewczyna się we mnie zakochała. A może nie cztery? Może zakochała się później, „ze wsteczną datą”? Gdy na fali hormonów nadeszła pora romantycznych przeżyć i niejasnych pragnień?
I jak ona mnie uwodziła! Zakładała nogę na nogę, pozwalała, żeby szlafrok się zsunął, kokieteryjnie strzelała oczami…
A przecież gdyby na moim miejscu był ktoś inny, na pewno robiłaby to samo! Po przemianie wilkołaki odczuwają gwałtowny wzrost libido. Niektórzy wykorzystują to, żeby zdobyć reputację namiętnych kochanków.
Tak, czasem mi przykro, że jestem Jasnym…
Zresztą, spać chciało mi się tak bardzo, że nawet nie miałem ochoty oddawać się fantazjom o seksie z dziewczyną-wilkołakiem. Kilka zaklęć strażniczych i ochronnych postawiłem odruchowo, taka sama czynność, jak mycie zębów przed snem. A potem wsunąłem się pod kołdrę, wsłuchałem w szum za oknami… Miasto jeszcze nie spało, nadal się bawiło. Wziąłem telefon, włączyłem muzykę, zamknąłem oczy. Czas walkmanów przeminął, podobnie jak czas płyt winylowych, czas minidysków nie nastał, a teraz odchodzi czas odtwarzaczy CD. Pozostają mp3, ale teraz nam to już nie przeszkadza. Już przywykliśmy.
Tak zaczyna się brzask. Ciemna noc, czy ma jakiś znak? Ktoś właśnie wszedł w mrok. A ty jeszcze nie wiesz, że z tobą będzie tak samo. Tak, to przypomina sen, tak, to przypomina obłęd. Lecz właśnie tak zaczyna się brzask, tak kończy się strach, Tak rodzi się dźwięk.
Właśnie tak kończy się strach. Wypiłeś napar z trujących traw. Ze starannie ukrytych ksiąg. I teraz każdy twój krzyk to również będzie trop. Ile nieszczęść i krzywd, ile bez sensu mąk. Lecz właśnie tak zaczyna się brzask, tak kończy się strach, Tak rodzi się dźwięk.
Wkrótce pogrzebu dzwon. Wiec kop ten dół w ryku wrogów i wron. Pochowaj własną śmierć. Wywróż sobie życie, wywróż sobie brzask. Pierwszy zostawiony ślad. Ostatni utracony brat. Bo tak właśnie rodzi się brzask, tak kończy się strach, Tak rodzi się dźwięk…
Zasnąłem. W moim śnie nikt do mnie nie strzelał, nikt nikomu nie odcinał głowy tępym nożem, nikt nikogo nie ścigał.
Dziewczynek w jedwabnych szlafrokach tam nie było, ale i dla Swiety nie znalazło się miejsca. W moim śnie było jedynie czyjeś spojrzenie, ciekawskie i niedobre.
Nigdy nie jest miło budzić się na dźwięk telefonu. Nawet jeśli dzwoni ukochana kobieta czy stary przyjaciel.
Za oknem było jasno. Oderwałem głowę od poduszki, obejrzałem sypialnię. Wszystko w porządku, tylko przez sen zrzuciłem kołdrę na podłogę. Sięgnąłem po telefon, zerknąłem na wyświetlający się numer.
Zamiast numeru widniał skromny napis „Zawulon”, chociaż nigdy nie wpisałem do książki telefonicznej numeru Wielkiego Ciemnego.
– Słucham, Ciemny.
– Jak zdrowie, Anton? – zapytał ze współczuciem Zawulon. – Ramię się zagoiło?
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Odruchowo dotknąłem miejsca, w którym jeszcze wczoraj była rana. Skóra, różowa i świeża, trochę swędziała.
– Cieszę się, że mój prezent się przydał – ciągnął Zawulon tym samym uprzejmym tonem. – Chcę się z tobą podzielić pewnymi informacjami. W Wielkiej Brytanii kandydatów na Zwierciadło brak. Jest jeden we Francji, jeden w Polsce i dwóch we Włoszech. Nie mam pojęcia, po co Thomas ściągnął do Edynburga właśnie Jegora.
No tak, mogłem sobie darować mój naiwny podstęp, Zawulon i tak dokopał się do prawdy.
– Mam nadzieję, że nie będzie potrzebny – mruknąłem.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknął ochoczo Zawulon. – To aż nieładnie tak eksploatować chłopaka w interesach Światła… Anton, mój drogi, co się tam dzieje? Słyszałem, że wczoraj popełniono drugie morderstwo? Znowu wykrwawili jakiegoś człowieka?
– Tak – powiedziałem, siadając na łóżku. – Odrąbano mu głowę makietą gilotyny.
– A co zrobiono z krwią? – zainteresował się Zawulon.
– Zlano do wiadra.
– Jasne.
– Cieszę się, że coś jest dla pana jasne – burknąłem.
– Nie bądź taki skromny, Anton… I zapytaj Fomę, kiedy ostatnio odwiedzał swojego sąsiada z grobu.
– Słucham? – Pomyślałem, że się przesłyszałem. – Grób sąsiada?
– Kiedy ostatnio odwiedzał sąsiada z grobu – powtórzył z chichotem Zawulon i się rozłączył.
Klnąc pod nosem, wstałem i poszedłem do łazienki. Wziąłem zimny prysznic; włożyłem koszulę z krótkimi rękawami i dżinsy. Jakoś nie miałem nastroju na lekkomyślne szorty i podkoszulek; gdyby pozwalała na to pogada, włożyłbym sweter albo marynarkę.
Telefon zadzwonił znowu.
– Słucham, Heserze – powiedziałem, zerkając na numer.
– Co tam u ciebie?
– Ramię się zagoiło – odparłem, nie wątpiąc, że on już wie o wszystkim.
– Jakie ramię?
– Wieczorem do mnie strzelano.
Opowiedziałem mu pokrótce o wydarzeniach ostatniej nocy. W słuchawce zapanowała taka grobowa cisza, że aż dmuchnąłem w mikrofon, jak w starym telefonie przewodowym.
– Myślę – odezwał się sucho Heser. – Myślę…
– To może pójdę zjeść śniadanie?
– Idź – zezwolił łaskawie szef. – A potem skontaktuj się z Fomą. Powiedz mu, że na udawanie i niedomówienia nie ma już czasu. Niech sprawdzi Runę.
– Którą konkretnie? – spytałem tonem człowieka pięć razy dziennie sprawdzającego Runy.
– Runę Merlina.
– Ach, Merlina… – Coś zaczynało mi świtać. – Czy ona nie jest w grobie?
Powiedziałem to na chybił trafił, ale milczenie Hesera świadczyło o tym, że trafiłem w dziesiątkę.
– Anton, skąd ty… – Zaklął. – Znajdź Fomę, niech z tobą szczerze porozmawia. Zresztą, ja też się z nim skontaktuję. – Tak jest! – wyskandowałem i schowałem telefon do kieszeni. Ha, więc to tak?!
Runa jest w grobie, i to w grobie Merlina!
A przecież Merlin to postać mityczna! Król Artur, rycerze Okrągłego Stołu, Merlin… Żaden z nich nigdy nie istniał!
Aha, nie istniał… Podobnie jak nie istnieje Wielki Heser i Thomas Lermont. Oraz stuknięte wampiry, dziewczęta-wilkołaki, Jaśni uzdrowiciele i młodzi, niepokorni magowie, którzy przypadkiem osiągnęli Wyższy poziom Siły…
O dziwo, humor mi się poprawił – może dlatego, że sprawa ruszyła z martwego punktu? Zbiegłem po schodach na dół, przywitałem się z portierem i wszedłem do restauracji.
Nie było tam ani jednego człowieka. Tylko dwa młode wampiry i dziewczyna-wilkołak.
Wampiry jadły carpaccio, Gala omlet. Dziwne, zwykle po dwóch transformacjach z rzędu wilkołaki rąbią mięso na kilogramy. Dziewczyna miała na sobie zdobyte gdzieś ubranie – czarne spodnie, biała bluzka, marynarka z krótkimi rękawami… W podobnym stylu ubierają się uczennice w japońskich kreskówkach.
– Dzień dobry – powiedziałem.
Wampiry uśmiechnęły się krzywo i skinęły głowami; Gala zaczęła dłubać widelcem w omlecie. Nic dziwnego, hormony oklapły i teraz jej głupio.
– Cześć – przywitałem się, siadając obok niej. – Odpoczęłaś? – Tak.
– Nie dręczyły cię koszmary? Okropny jest ten twój pokój, nie dziwię się, że nie chciałaś tam spać. Projektant trochę przesadził, co?
Gala popatrzyła na mnie w zadumie, włożyła do ust kawałek omleta, zjadła i powiedziała:
– Dziękuję, Jasny. Ale naprawdę mi się podobasz, słowo… Chcesz, to przyniosę ci coś do jedzenia?
– Przynieś – zgodziłem się.
Dziewczyna podeszła do szwedzkiego stołu – omlet i jajecznica w podgrzewanych naczyniach, chleb, wędlina, ser, mięso, trochę zieleniny… W kącie przy drzwiach do kuchni stała mała lodówka. Ciekawe, co tam trzymali, krew dla wampirów? Czy barman nalewa ją wieczorami? Teraz bar był pusty, nawet piwne krany zasłonięto kolorowymi pokrowcami.
Znowu zadzwonił mój telefon.
– Dajcie mi chociaż zjeść… – jęknąłem, wyjmując telefon.
– Anton?
– Słucham, Foma.
– Już pan wstał?
– Tak, usiłuję zjeść śniadanie.
– Przyślę samochód, zdoła pan wyjść z hotelu za pięć minut?
– Ee… – Zobaczyłem Siemiona, który właśnie rozpromieniony stanął w drzwiach i pomachał mi ręką. – Mogę przyjechać z towarzyszem?
– Z tą Ciemną, dziewczyną-wilkołakiem? Niekoniecznie.
– Nie, przyjechał do mnie kolega z Moskwy, Jasny mag. Foma westchnął.
– Dobrze, Gorodecki. Przyjedźcie we dwóch. Kierowca wie, dokąd jechać.
– Obawiam się, że będę musiał pana o coś zapytać – uprzedziłem.
Lermont znów westchnął.
– A ja się obawiam, że będę musiał panu… o czymś opowiedzieć. Pośpieszcie się, czekam.
Schowałem telefon i uśmiechnąłem się do Gali, która podeszła z talerzami i kawiarką. Jednocześnie od strony drzwi podszedł Siemion.
– Wzięłam panu kawę, bo pomyślałam, że będzie pan wolał kawę, a nie herbatę – oznajmiła dziewczyna i zerknęła podejrzliwie na Siemiona.
– O, Gala Dobronrawowa! – Siemion rozpłynął się w uśmiechu. – Pamiętam, pamiętam… Jak tam w szkole? Jak się miewa Marina Pietrowna?
Dziewczyna poczerwieniała. Postawiła naczynia na stole.
– Wyobraź sobie – zwrócił się do mnie Siemion – że Gala nie lubiła swojej nauczycielki od chemii i zaczęła ją straszyć. Wieczorami czekała nad nią pod domem, już po transformacji, warczała i szczerzyła kły. Wyobrażasz sobie? A mąż skromnej nauczycielki chemii okazał się skromnym milicjantem. I na trzeci wieczór, jak to zwykle w bajkach bywa, nieco zaniepokojony atakami agresywnych psów czekał pod domem na wracającą z pracy żonę i zobaczył naszą Galę, szczerzącą się z krzaków. Zrozumiał, że to nie pies, tylko wilk, wyjął pistolet i wystrzelał cały magazynek. Dwie kule trafiły Galę w pupę, gdy uciekała przed rozzłoszczonym stróżem porządku. Dowiedzieliśmy się, co się stało, przyjechaliśmy do Gali do domu, porozmawialiśmy… Obeszło się bez Inkwizycji, wyciszyliśmy sprawę.
Dziewczyna odwróciła się na pięcie i wybiegła z sali. Wampiry odprowadziły ją zamyślonymi spojrzeniami.
– I po co tak? – powiedziałem z wyrzutem do Siemiona. – Dziewczyna rzuciła się wczoraj pod kule, żeby mnie uratować.
Siemion wziął z talerza plasterek kiełbasy, zjadł i westchnął.
– Soja, ciągle soja. Że rzuciła się pod kule, to dobrze. Ale że nauczycielkę nękała?
– To źle – przyznałem ponuro.
Do czekającej na nas taksówki wsiedliśmy razem z zawiniętym w szlafrok robotem-strzelcem. Metalowy trójnóg trochę wystawał, ale nie przejmowaliśmy się tym.
Kierowca był człowiekiem. Najwyraźniej w edynburskim Patrolu wykorzystywano ludzi znacznie częściej niż u nas. Szybko wyjechaliśmy z centrum turystycznego i ruszyliśmy w stronę zatoki.
– Dziękuję, że mnie wezwałeś – powiedział Siemion, z nieukrywaną przyjemnością patrząc w okno. – Zasiedziałem się w Moskwie… No, opowiadaj, co tu się dzieje?
Zacząłem opowiadać. Początkowo Siemion słuchał z pobłażliwym zainteresowaniem starego wiarusa, któremu młody poborowy opowiada o jakichś strachach. A potem spoważniał.
– Anton, jesteś pewien? Tego, że tam spływa Siła?
– Poprosić kierowcę, żeby zawrócił, przejechał obok „Podziemi?
Siemion westchnął. Pokręcił głową i krótko powiedział:
– Kryjówka.
– Słucham?
– Skrytka. Schowano tam coś bardzo ważnego.
– Siemion, ja dalej nie rozumiem…
– Anton, wyobraź sobie, że jesteś bardzo silnym magiem. I możesz wchodzić na piąty poziom Zmroku.
– Nie mogę.
– Wyobrazić sobie?
– Nie mogę wejść, wyobrazić mogę bez problemu.
– No to sobie wyobraź. Możesz wchodzić tak głęboko, gdzie nie był żaden ze znanych ci Innych. Musisz ukryć coś bardzo cennego. Magiczny artefakt, potężne zaklęcie… albo worek ze złotem. Co tu zrobić? Zakopać w ziemi? Znajdą! Przedmiot magiczny będzie tworzył wokół siebie zaburzenia Siły, mimo wszelkich twoich wysiłków, żeby go ukryć. No i wtedy bierzesz tę rzecz i wchodzisz głęboko w Zmrok.
– I zostawiam ją na piątej warstwie. – Skinąłem głową. – Ale przedmiot z naszego świata będzie wypychany z powrotem…
– Właśnie dlatego potrzebny ci stały przypływ Siły. To tak, jakbyś położył pływający przedmiot na dnie wanny. Sam z siebie by wypłynął, ale jeśli z góry przyciska go strumień wody…
– Już rozumiem, Siemion.
– Domyślasz się, kto i co tam schował?
– Domyślam – wyznałem. – Ale najpierw spytam o to Fomc. W mojej kieszeni znów zadźwięczał telefon. Co za przekleństwo?!
– Tak – powiedziałem, nie patrząc na ekran.
– Anton, tu Heser.
Szef miał dziwny głos, jakby stropiony.
– Słucham.
– Rozmawiałem z Fomą. Obiecał, że będzie z tobą szczery. Z Siemionem również, skoro już tak wyszło.
– Dziękuję, Borysie Ignatjewiczu.
– Anton… – Heser zamilkł. – Jeszcze jedno… Pogrzebaliśmy w przeszłości Wiktora Prochorowa i co nieco znaleźliśmy.
– No? – Już wiedziałem, że nie powinienem się spodziewać dobrych nowin.
– Gdy oglądałeś zdjęcie, czy jego twarz nie wydała ci się znajoma?
– Nie. Zwyczajny chłopak. Przeciętna moskiewska gęba. – Zauważyłem, że zaczynam być niemiły, jak zawsze, gdy się denerwuję. – Na każdej uczelni takich chłopaków…
– A spróbuj wyobrazić sobie Wiktora jako chłopca… Uczciwie spróbowałem i odparłem:
– Wychodzi mi przeciętny moskiewski uczeń. W każdej szkole takich…
– Najprawdopodobniej już go kiedyś widziałeś, Anton. I to nie raz. Chodził do jednej klasy z twoim dawnym sąsiadem, Kostią Sauszkinem. Był jego kumplem, można nawet powiedzieć, że przyjacielem. Pewnie często przychodził do niego do domu. Może czasem na ciebie wpadał, machając torbą i chichocząc bez powodu.
– Niemożliwe… – szepnąłem.
Słowa Hesera tak mnie oszołomiły, że nawet nie zastanowiła mnie malowniczość jego opowieści. Wymachiwał torbą i chichotał? Bardzo możliwe. Jeśli w twoim bloku mieszkają dzieci, to wpadasz na ich teczki, słyszysz śmiech i depczesz po gumie do żucia. Ale kto by spamiętał twarze…
– Anton, to prawda. Jedynym znajomym wampirem Wiktora był Kostia Sauszkin.
– Heserze, przecież Kostia zginął!
– Owszem – rzekł Heser. – W każdym razie tak właśnie uważaliśmy.
– Nie mógł się uratować – upierałem się. – Nie mógł! Trzysta kilometrów od Ziemi… Tam nie ma Siły. Kostia spłonął w atmosferze! Spłonął, rozumiesz, Heser?! Spłonął!
– Nie drzyj się – poprosił spokojnie Heser. – Tak, spłonął. Trzymaliśmy skafander radarami aż do końca. Ale nie wiemy, czy Kostia Sauszkin był w tym skafandrze. Wysokość była przecież zupełnie inna. Trzeba myśleć. Trzeba liczyć.
Wyłączył się. Popatrzyłem na Siemiona, który ze smutkiem pokręcił głową.
– Słyszałem. – No i?
– Dopóki nie widziałeś trupa, nie śpiesz się z pogrzebem.
Foma Lermont mieszkał za miastem. W cichej i niezbyt taniej dzielnicy przytulnych domków i zadbanych ogrodów. Właśnie w ogrodzie nas powitał. Szef edynburskiego Nocnego Patrolu siedział w drewnianej, porośniętej bluszczem altance i na podrapanym stole układał pasjansa. W pomiętych szarych spodniach i koszulce polo wyglądał na statecznego obywatela w wieku przedemerytalnym. Gdyby tak jeszcze kręciło się przy nim kilkoro wnucząt – wypisz, wymaluj senior rodu. Widząc nas, Lermont uprzejmie wstał, przywitał się, a potem przemieszał karty i mruknął:
– Nie chce wyjść…
– Foma, mam wrażenie, że musimy porozmawiać szczerze. Zerknąłem na Siemiona. – Nie masz nic przeciwko, że mój kolega będzie obecny przy tej rozmowie?
– Nie mam. Heser za niego ręczył.
– Dzisiaj rozmawiał ze mną Zawulon, z moskiewskiego Dziennego Patrolu.
– Wiem, kim jest Zawulon.
– Powiedział… poprosił, żebym zapytał… kiedy ostatnio odwiedzałeś swojego sąsiada w grobie.
– Dziś w nocy – odparł cicho Lermont.
– A Heser… pytał o Runę. Runę Merlina.
– Runy w grobie nie ma – odparł spokojnie Lermont. Popatrzył na Siemiona i spytał: – Co wiesz o Merlinie?
– Był taki mag. – Siemion podrapał się po karku. – Wielki Jasny mag, dawno temu.
– A ty? – Lermont zerknął na mnie.
– A ja myślałem, że Merlin to postać mityczna – odparłem szczerze.
– Obaj macie pod pewnymi względami rację. – Lermont się uśmiechnął. – Wielki Jasny mag to rzeczywiście postać mityczna. Prawdziwy Merlin był osobnikiem znacznie… mniej sympatycznym. Owszem, pomógł małemu Arturowi wyciągnąć miecz z kamienia i zostać królem, choć Artur nie miał żadnych praw do tronu, między nami mówiąc. Merlin nie był zatwardziałym łajdakiem, on jedynie osiągał swoje cele, nie bacząc na środki. Chcemy wprowadzić na tron króla, który będzie nas słuchał? Proszę bardzo. Król powinien budzić w poddanych miłość i szacunek? Nie ma sprawy, po co nam niepotrzebne problemy; wychowamy króla na człowieka szlachetnego. Niech król ma swoje królewskie zabawki… Okrągły Stół i dzielnych rycerzy… A wiecie, że śmierć Artura z rąk dziecka, mającego urodzić się określonego dnia, została przepowiedziana jeszcze przed narodzinami Mordreda? I wiecie, co uczynił szlachetny Artur?
– Aż się boję przypuścić.
Lermont uśmiechnął się krzywo i zacytował:
– „…I kazał król Artur, aby przywieziono mu wszystkie niemowlęta urodzone pierwszego dnia maja przez zacne damy od zacnych lordów. Albowiem Merlin wyjawił królowi Arturowi, że ten, który zgubi jego i wszystko na Ziemi, przyszedł na świat pierwszego dnia maja. I dlatego kazał, aby przysłano mu niemowlęta, pod karą śmierci, i wielu synów lordów i rycerzy wysłano królowi. A także Mordred został do niego wysłany przez żonę króla Lota. Następnie umieszczono niemowlęta na statku i spuszczono statek na morze – a były wśród nich dzieci czterotygodniowe, a nawet młodsze. I z woli losu statek ów morze pognało na brzeg, gdzie stał zamek, i statek rozbił się i niemal wszyscy zginęli, i tylko Mordreda fala wyrzuciła. Znalazł go pewien dobry człowiek i wychowywał u siebie dopóty, dopóki chłopiec nie skończył czternastu lat, kiedy to wprowadził go na dwór, o czym opowiada się dalej, pod koniec księgi Śmierć Artura. Wielu baronów i lordów królestwa burzyło się, że zabrano i zgubiono ich dzieci, ale bardziej winili za to Merlina niż Artura. I czy to ze strachu, czy z miłości, ale nie powstali, nie zburzyli pokoju…”.
– Godny następca króla Heroda – mruknął Siemion. Milczałem. Przypomniałem sobie film dla dzieci, który tak lubiła Nadiuszka. O małym królu Arturze i zabawnym, zapominalskim czarodzieju Merlinie. Wyobraziłem sobie dalszy ciąg tego filmu – jak dorosły Artur, podpuszczony przez Merlina, każe załadować na stary niepotrzebny statek płaczące, krzyczące i nieświadome niczego niemowlęta…
I to ma być symbol czystości i szlachetności? Wysławiany król Artur?
– Nie przypomina chłopca z disneyowskiego filmu, co? – spytał Lermont, jakby czytał w moich myślach. – Ani dziwaka-maga, który się nim opiekował? Ale nie należy winić Artura. Taki był jego los… takiego miał nauczyciela.
– Jak Mordredowi udało się przeżyć? – zapytałem. W oczach Lermonta zabłysł ognik ironii.
– Ciężko powiedzieć. A jak mały Artur został następcą tronu? Może Mordred wcale nie przeżył, może po prostu znaleźli się ludzie, którzy opowiedzieli pewnemu chłopcu, że jest synem Artura i że ojciec próbował go zgładzić? Czy to ważne, kim był ten chłopiec? Najważniejsze jest to, za kogo się uważał.
– On żyje?
– Mordred? Nie, oczywiście, że nie. On był zwykłym człowiekiem, podobnie jak Artur. Odeszli z tego świata dawno temu.
– A Merlin?
– Merlin na zawsze odszedł w Zmrok… – Lermont skinął głową. – Ale Merlin naprawdę był Wielkim magiem. Chyba największym magiem wszech czasów. Myślę – zerknął na Siemiona – że Merlin był zerowy.
Skinąłem głową. Jasna sprawa. Zerowa temperatura magiczna – Merlin nie wnosił ani kropli do strumienia tej Siły, która przenika świat, był jej absolutnie pozbawiony. I właśnie dlatego był Wielkim magiem. Pochłaniał ogromną ilość cudzej Siły, rozlanej w przestrzeni, i dzięki niej czynił cuda.
Później już nigdy więcej nie rodzili się tak wielcy magowie. Za to urodziła się jedna czarodziejka. Moja córka, Nadia.
– Merlin zostawił po sobie sporo artefaktów – mówił dalej Lermont. – Tworzył je śpiewająco, bez żadnego wysiłku. Excalibur oczywiście, Płaszcz Merlina, Czara Merlina, Kryształ Merlina, Laska Merlina…
– Nie wysilał się na urozmaicanie nazw, co? – Siemion zaśmiał się, ale szybko spoważniał.
– Runa Merlina? – zapytałem. Lermont pokręcił głową.
– Runa Merlina to jedynie klucz. Znajduje się w grobie Merlina, dwadzieścia dwie mile od miejsca, które uważa się za grób Thomasa the Rhymera. Rzecz jasna, samego Merlina w grobie nie ma, ale jest co nieco z Wielkiego maga. Możecie mnie uznać za sentymentalnego, ale często odwiedzałem swój grób. Za to na grób Merlina nie lubiłem chodzić, potrzebne były zaklęcia obronne. Jak się okazuje, powinienem był zaglądać tam znacznie częściej… teraz grób jest zrujnowany.
– Myślałem, że grób Merlina znajduje się w Bretanii.
– Nie, na południe od Edynburga. Nieopodal miasteczka Peebles, u zbiegu rzek Tweed i Powsail, niedaleko stąd.
– Czym jest ta Runa? – zapytałem.
– To kamień. Przepełniony magią, z wydrapanymi niewyraźnymi znakami. Runa Merlina… – Lermont popatrzył na nas, zawahał się, ale jednak dokończył: – To klucz, czy raczej główna część klucza będącego dostępem do skrytki, którą niegdyś stworzył Merlin na dnie jeziora. Jeziora dawno nie ma, ale skrytka jest.
– Skrytka w Zmroku? – spytałem. – Tak.
– Piąta warstwa? Lermont westchnął.
– Do piątej doszedłbym sam, mój młody przyjacielu. Albo poprosiłbym o pomoc Hesera. Albo Andrew. Znaleźliby się Wyżsi, zdolni dojść do piątej warstwy. Ale skrytkę tworzył Merlin, a to znaczy, że umieścił ją na samym dnie. Na siódmej warstwie.
– O matko moja miła! – zawołał Siemion. – Na siódmej? Więc siódma naprawdę istnieje? To nie bajki?
– Nie. Ale nie wiem, kto z żyjących na Ziemi mógłby tam wejść.
– A klucz? Runa?
– Co Runa? Przeczytałem napis – Runa pozwala ominąć Strażnika na piątej warstwie. Ale potem trzeba jeszcze pójść dalej.
– Próbowałeś chociaż? – zapytałem.
– Po co? – Lermont rozłożył ręce. – Pchać się do Zmroku po spadek po Merlinie? Anton, teraz już możesz sobie wyobrazić, jakim on był Innym. Jak myślisz, co tam może być?
Wzruszyłem ramionami.
– Uważa się, że w skrytce znajduje się Wieniec Wszystkiego – powiedział Lermont. – Brzmi kusząco, prawda? Ale z jakiegoś powodu wydaje mi się, że Wieniec Wszystkiego to zarazem Koniec Wszystkiego.
Siemion otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.
– A te inne części klucza? – spytałem. – Kryształowa Buława Medina? A może jakiś Stary Pantofel Merlina?
Lermont pokręcił głową.
– To najbardziej nieprzyjemna część historii. Już zrozumiałeś, że w okolicach skrytki Siła wlewa się z naszego świata na głębszy poziom Zmroku, prawda?
– Tak.
– Otóż, gdybyście próbowali wejść w Zmrok, będąc w „Podziemiach”, to dotrzecie jedynie do trzeciego poziomu. Dalej jest bariera, wir Siły. To ciężar utrzymujący skrytkę na dnie świata i zarazem ochrona przed ciekawskimi.
– Chyba nie ma zbyt wielu ciekawskich zdolnych dojść do trzeciej warstwy… – mruknął Siemion i podrapał się po karku. – Przepraszam, już milczę.
– Czyli Runa Merlina nie może przejść trzeciej warstwy – kontynuował Foma. – Byłem pewien, że nikt prócz mnie nie wie o tej tajemnicy… Sam dowiedziałem się o niej przypadkiem, gdy na początku dwudziestego wieku wydarzył się tragiczny wypadek. Młoda dziewczyna spadła z mostu prosto na ostry stalowy pręt i przebiła sobie arterię.
– Krew – zrozumiałem.
– Tak. Gdy człowiek umiera, wykrwawiając się, Zmrok na jakiś czas nasyca się energią. Wir na trzecim poziomie cichnie i można zejść głębiej.
– Czy człowiek musi zginąć? – zapytałem.
– Nie wiem. Jak rozumiesz, nie sprawdzałem tego. Wiem, że konserwowana krew nie nadaje się na pewno. Dlatego tak zaniepokoiło mnie zabójstwo w „Podziemiach”. Ale zaklęcia ochronne na grobie Merlina pozostały nietknięte i żaden człowiek nie zbliżał się do grobowca, nie otwierał go. Rozluźniłem się, uznałem, że to przypadek i dopiero dziś w nocy postanowiłem podjechać do grobu.
– I stwierdziłeś, że grób otwarto za pomocą zdalnie sterowanego urządzenia – oznajmiłem. – Czegoś w rodzaju robotów używanych na stacjach jądrowych?
– Skąd wiesz? – zdziwił się Lermont.
– Wczoraj mnie z tego ostrzelali. – Wskazałem trójnóg z karabinem, który Siemion oparł o ścianę altanki. – Automatyczne urządzenie strzelające, sterowane drogą radiową.
Lermont popatrzył na broń i uśmiechnął się gorzko.
– Zestarzeliśmy się, Anton… Stroszymy piórka, ale tak naprawdę zestarzeliśmy się. Heser, Al-Ashaf, Rustam, Giovanni. Wszyscy, którzy pamiętają świat bez elektryczności, kolei, prochu. Najstarsi magowie, którzy najwięcej wiedzą… i są najsilniejsi. Nie doceniamy nowego pokolenia. Rakiety, roboty, telefony… – Zacisnął wargi, popatrzył na swój dom z tym smutkiem, jaki czasem widywałem w oczach Hesera. Chyba właśnie ów smutek sprawia, że wybaczam Heserowi wszystko, co wyprawia na stanowisku szefa Nocnego Patrolu.
– Któryś z młodych – kontynuował Foma. – Młodych, umiejących i niebojących się używać techniki.
– Chyba już wiem, kto to – szepnąłem. – Kostia Sauszkin.
– Wyższy wampir, który zdobył Fuaratił – Lermont sposępniał. – Znam tę historię. Ale przecież on zginął?
– Nikt nie widział ciała – odparłem. – W każdym razie… On by się nie zawahał, poszedłby po spadek Merlina. I bez wahania użyłby techniki… Poza tym, pewnie nienawidzi do tego stopnia, że próbuje zabić. To moja wina… Posłałem go na śmierć. A on przeżył i teraz postanowił się zemścić.
– Anton, ochłoń… – wtrącił się Siemion i wyjaśnił Fomie: – i Proszę się na niego nie gniewać. Anton to chłopak młody, gorący… Jeszcze wczoraj był pewien, że Kostia nie żyje, a dzisiaj już myśli inaczej. Ale my powinniśmy zastanowić się teraz nad czymś innym. Jak uważasz, czy ten łajdak znalazł skrytkę Merlina?
– Merlin był magiem starej szkoły – odparł po zastanowieniu Lermont. – Klucz powinien składać się z trzech elementów. Trójka to liczba magii, liczba Siły. Trzy, siedem i jedenaście.
– No tak, liczby proste – przyznał Siemion. – To jasne. A jaka jest trzecia część klucza?
– O drugiej dowiedziałem się przypadkiem – rzekł Lermont. O trzeciej nie wiem zupełnie nic, przypuszczam tylko, że powinna być. Nie wiem nawet, co to takiego, czy to przedmiot, zaklęcie, ofiara, czy pora dnia. Możliwe, że należy wejść do Zmroku nago, podczas pełni, trzymając w zębach kwiat ostu. Merlin to znany żartowniś. – Lermont uśmiechnął się z wysiłkiem. – Dobrze, przyjaciele. Odkryłem wam wszystkie tajemnice, jakie znałem. Myślę, że nie musimy na razie panikować. Skrytka Merlina będzie posłuszna Wyższemu Innemu o niezwykłej Sile, który znowu przeleje czyjąś krew w „Podziemiach” i zdobędzie trzecią część klucza. A co to za część – tego nikt nie wie. Dlatego uspokójmy się, wejdźmy do domu i napijmy herbaty.
– Angielska tradycja picia herbaty! – rzekł z szacunkiem Siemion.
Foma popatrzył na niego kpiąco:
– Nie angielska, nie zapominajcie, że jesteście w Szkocji. Bądźcie gośćmi w moim domu…
– Mam jeszcze jedno pytanie – przerwałem Lermontowi. – Po co zaprosiłeś do Edynburga Jegora?
– Tego młodzieńca-iluzjonistę? – Foma westchnął. – Postanowiłem się ubezpieczyć. Jeśli dojdzie do poważnego starcia, to najbardziej ucierpi nasz Nocny Patrol. Nie mamy zbyt wielu magów bojowych. Zwierciadło to najlepsze, co można przeciwstawić…
– Komu? – zapytałem, gdy Lermont urwał w pół słowa.
Daleki przodek Lermontowa popatrzył na mnie z rozdrażnieniem, a ja od razu przypomniałem sobie o słynnej wybuchowości, która przedwcześnie przerwała życie rosyjskiego poety.
– Merlinowi! Zadowolony?
– Dopuszczasz możliwość, że on…
– Najcenniejszy dla Merlina był zawsze on sam. I Wieńcem Wszystkiego mógł nazwać sposób wyciągnięcia samego siebie z niebytu. To byłby żart bardzo w jego stylu.
– Czegoś takiego jeszcze nie było. – Siemion pokręcił głową.
– Owszem, podobnie jak magów równych Merlinowi. Jego istota… dusza, jeśli wolicie, może drzemać gdzieś tam, na siódmej warstwie… dopóki nie zejdzie tam wystarczająco silny mag. Innymi słowy: dopóki głupie ciało samo nie przyniesie czarnej duszyczce Merlina nowego mieszkania! Ucieszyłoby was, gdyby Wielki Merlin wrócił do naszego świata? Bo mnie nie. I na tę okoliczność muszę mieć na podorędziu potencjalnego zwierciadlanego maga. Może to zadziała, może stanie się Zwierciadłem i zniszczy Merlina… Coś ci nie pasuje, Gorodecki?
– No przecież tak nie można! – zawołałem z niespodziewanym dla samego siebie bólem. W moim umyśle wszystko się przemieszało: Kostia, którego zabiłem i który być może żyje, pragnący wskrzeszenia Ciemny mag Merlin i niczego niepodejrzewający Jegor… – Już raz wykorzystaliśmy chłopaka w naszych operacjach! I teraz co, znowu rzucimy go w piekło, będziemy się nim zasłaniać przed Merłinem?! To przecież jeszcze dzieciak!
– Dobrze! – Lermont również podniósł głos. – Bardzo przekonujący argument! Zaraz pokażę ci teczki wszystkich potencjalnych zwierciadlanych magów. Wskażesz kogoś innego? Wybierzesz innego kandydata? Tam jest dziewięcioletnia dziewczynka, piętnastoletni chłopak, młody mąż i ojciec, kobieta w ciąży… Nie dożyją starości w tym nieokreślonym stanie, prędzej czy później wybiorą Światło lub Ciemność! I wszyscy są młodzi, wszyscy są niemal dziećmi! Weźmiesz na siebie odpowiedzialność za wybór? Wybawisz mnie od tej podłości?
– Tak! – krzyknąłem, wstając. – Wezmę i wybawię! Przynieś swoje teczki, Lermont!
– Zaraz przyniosę! – On również wstał. – Wybieraj, wybieraj! Staliśmy naprzeciwko siebie, ze złością mierząc się wzrokiem.
I nie od razu zrozumieliśmy, że obu nam płyną po policzkach łzy.
Nie wiem, czy Lermont przyniósłby owe teczki, czy nie. Tym bardziej nie wiem, co zrobiłbym ja. Zapewne mimo wszystko wybrałbym innego kandydata na rolę zwierciadlanego maga. Ale nie dane nam było tego zrobić.
Najpierw zauważyłem, jak zmieniła się twarz Lermonta. Patrzył w bok, na drogę.
A potem usłyszałem ryk silnika i odwróciłem się.
Pędząca drogą niewielka biała furgonetka skręciła gwałtownie i bez trudu pokonała symboliczny drewniany płotek otaczający domek Lermonta, po czym z dzikim piskiem opon, tryskając ziemią i żwirem, zahamowała.
Z furgonetki (tylnych drzwi w ogóle nie było) wyskoczyły dwie osoby w ciemnych kominiarkach, a trzecia, zostając w środku, otworzyła ogień z umocowanego na obrotnicy cekaemu.
Pierwszy zareagował Foma. Postawił „Tarczę” od razu, gdy tylko samochód wpadł do ogrodu. A może wcale nie stawiał? Może zadziałało zaklęcie strażnicze, które umieszczono tu dawno temu na wypadek podobnego wtargnięcia?
Cekaem terkotał, dźwięk rezonował w kabinie i biegł w naszą stronę jakby spotęgowany wielką metalową tubą. Razem z dźwiękiem biegł również strumień ołowiu, lecz kule nie dolatywały do nas, zatrzymywały się w pewnej odległości, przez chwilę wisiały w powietrzu (istny efekt specjalny!) i spadały na ziemię.
Ci dwaj, którzy wyskoczyli z furgonetki, leżeli obok samochodu i strzelali z automatów. Z kabiny nikt się na razie nie? wysuwał.
Co oni? Zgłupieli?
Siemion kilka razy machnął ręką. Zdążyłem zarejestrować nieszkodliwego „Morfeusza”, który da napastnikom dziesięć sekund na kontynuację zabawy w wojnę, i błyskawicznie działające „Opium”. Ale zaklęcia nie zadziałały, ogień nie został przerwany i kule ciągle grzęzły w powietrzu między nami. Przyjrzałem się napastnikom – nie, to nie Inni, to zwykli ludzie… Ale każdy miał na piersi iskierkę amuletu ochronnego.
– Nie zabijaj! – krzyknął Lermont, gdy uniosłem rękę.
Z przygotowanych zaklęć, których można było użyć od razu, miałem tylko dwa „Potrójne ostrza”, nie spodziewałem się takiej rozprawy. Rzuciłem oba, celując w cekaem. Pierwszy pocisk chybił, drugi przemienił broń w stertę siekanego metalu. Terkot umilkł, teraz strzelały tylko dwa automaty, ale jakoś tak niepewnie, jakby dostrzegły niewidoczną barierę. To dobrze. Każda osłona ma swoją granicę nasycenia, ogień z cekaemu szybko by ją załatwił.
Zaatakowali nas ludzie! Zwykli ludzie wyposażeni w amulety ochronne! Niebywały czyn, w dodatku głupi. Co innego rozstrzelać maga z ukrycia, za pomocą zdalnie sterowanej broni. Ale tak, twarzą w twarz, trzech strzelców przeciwko trzem magom5 Na co oni liczą?
Chyba tylko na to, że uda im się odwrócić naszą uwagę…
Obróciłem się i zdążyłem zobaczyć biały ślad pędzący w naszą stronę. Rakietę puszczono z dachu wieżowca, stojącego jakiś kilometr stąd. Rakieta, najwyraźniej kierowana, szła prosto „M altanę.
– Foma! – krzyknąłem, na chybił trafił rzucając w stronę rakiety „Freeze”. Niestety, albo czasowe zamrożenie chybiło, albo rakieta miała ochronę przed magią, w każdym razie nic się nie stało.
– Do Zmroku! – krzyknął Lermont.
Czasem lepiej posłuchać niż wymyślać własne oryginalne chwyty. Wszedłem w Zmrok, niemal od razu zanurzając się w drugą warstwę. Obok mnie pojawił się Lermont, on chyba również uznał pierwszą warstwę za niewystarczającą osłonę. Lecz ku mojemu zdumieniu Foma nie zatrzymał się, machnął ręką i zanurzył głębiej. Zaskoczony poszedłem za nim. Czemu to zrobił? Silny wybuch może odbić się na pierwszej warstwie, ale drugiej nie dosięgnie na pewno. A jeśli Foma zaczął podejrzewać, że stało się to, co niemożliwe, to i tak już po nas; pocisk jądrowy wypali materię na wszystkich warstwach…
Szarą mgłę rozświetlił biały płomień. Ziemia pod naszymi nogami zadrżała, słabo, ale jednak.
– Gdzie jest Siemion?! – krzyknąłem.
Lermont tylko rozłożył ręce. Odczekaliśmy jeszcze kilka sekund, w tym czasie w zwykłym świecie sypały się odłamki szyb, cichł huczący płomień i spadały zwęglone kawałki altany.
A potem wyszliśmy ze Zmroku.
Domek Lermonta stracił wszystkie szyby i pokrył się drobnym łupieżem odłamków. Z okna pierwszego piętra sterczała wielka gałąź, ścięta wybuchem z pobliskiego drzewa.
Furgonetka leżała przewrócona na bok, obok niej zastygły dwa ciała. Trzeci człowiek, nie wiem, czy ten od cekaemu, czy może kierowca, powoli odczołgiwał się do płotu, wlokąc za sobą nieruchome nogi.
Nie współczułem mu. To zwykły bandyta, którego wykorzystano, żeby odwrócić naszą uwagę od wystrzelonej rakiety; wiedział, na co idzie.
Na miejscu altany powstał niewielki lej zasypany białymi szczapami. W górze krążyły, osiadając powoli, strzępy kart – dziwnym trafem pocisk nie spalił ich, lecz podrzucił w powietrze.
Siemiona znaleźliśmy przy furgonetce – zamkniętego w połyskliwej, przejrzystej kuli, jakby wyciętej z kryształu. Kula toczyła się powoli, a Siemion, z rozłożonymi rękami i nogami, wirował w środku. Jego poza tak śmiesznie parodiowała znany obrazek „złotego środka”, że zachichotałem głupio. Krótkonogi, przysadzisty Siemion zupełnie nie przypominał muskularnego atlety narysowanego przez Leonarda da Vinci.
– Bardzo niewygodne zaklęcie – powiedział z ulgą Lermont. – Ale pewne.
Kryształowa kula pokryła się pęknięciami i rozpadła, przemieniając w obłok pary. Siemion, który właśnie zawisł głową w dół, przekręcił się zręcznie i wylądował na nogach. Próbując odetkać ucho palcem, zapytał:
– To taka cotygodniowa tradycja, Lermont? Czy specjalnie z okazji naszego przyjazdu?
Lermont nie zareagował na tę złośliwość, przechylił głowę, jakby się wsłuchiwał w czyjś głos, i coraz bardziej posępniał.
A potem dwoma ruchami stworzył przed sobą świetlistą ramę portalu.
– Za mną, panowie. Obawiam się, że to wszystko było manewrem odwracającym uwagę.
Nie zdążyłem zapytać, co ma zamiar zrobić z tą przewróconą furgonetką, wysadzoną w powietrze altaną, odczołgującym się bandytą i sąsiadami, którzy już się zjawili nieopodal. Obok otworzył się drugi portal, z którego jeden po drugim zaczęli wyskakiwać Inni.
I to nie zwykli Jaśni z Nocnego Patrolu – ci mieli na sobie policyjne mundury, kamizelki kuloodporne, hełmy, a w rękach trzymali automaty!
Ha, Thomasie the Rhymer! Dość tej kokieterii! „Nie doceniliśmy techniki!”. Właśnie widzę, jak jej nie doceniasz…
Lermont wszedł w portal; ja się na chwilę zatrzymałem, czekając na Siemiona, który nagle stanął, wpatrując się w rudego mężczyznę, i wrzasnął:
– Kevin! Stary byku!
– Simon! Tępaku! – krzyknął z zachwytem rudy. – Dokąd ty? Zaczekaj!
Padli sobie w objęcia i zaczęli walić się po plecach z entuzjazmem stukniętych króliczków z reklamy baterii.
– Potem, potem pogadamy – mamrotał Siemion, wydostając się z objęć Kevina. – Widzisz, portal stygnie… Przywiozłem ci wino z Sewastopola, pamiętasz? Muskat!
Splunąłem i pokręciłem głową. Nie lubię, jak ktoś mówi „potem, potem”. Na filmach bohater, który mówi coś takiego do starego kumpla, w zasadzie już jest trupem.
Pozostaje tylko się cieszyć, że nie jesteśmy bohaterami filmów sensacyjnych.
Wszedłem w portal.
Mleczne lśnienie wokół. Lekkość porównywalna jedynie z rym, co czują kosmonauci w próżni. Tajemne ścieżki niedostępne ludziom.
Co zrobią ci Inni w policyjnych mundurach? Będą ścierać pamięć przypadkowym świadkom, usuwać ślady wybuchu, przesłuchiwać napastników, jeśli jacyś przeżyli? Niewdzięczna, czarna robota, dzień codzienny Patroli.
Ale kto się odważył? Atak na pracowników Patrolu to czyste szaleństwo! Zaatakowanie szefa Patrolu i dwóch magów-obcokrajowców – niesłychana sprawa. A żeby w dodatku wykorzystywać do tego ludzi…
W tej chwili z całą wyrazistością uświadomiłem sobie, że Francuz, którego spotkałem w „Podziemiach”, też był człowiekiem. Nie Wyższym magiem, który tak skutecznie zamaskował swoją istotę, lecz zwykłym człowiekiem, tyle że zaskakująco opanowanym, o dużych zdolnościach aktorskich. Nie był takim pionkiem jak ci wysłani na śmierć bandyci. Czy to czasem nie on wystrzelił w nas rakietę?
I do tego jeszcze wampir. Czy to naprawdę Kostia? Czy on faktycznie przeżył?
A na dokładkę te amulety, które bandyci mieli na sobie. To przecież dzieło maga, czarodzieja albo wiedźmy!
Z kim my się zetknęliśmy? Kto się pcha do Zmroku po spadek Merlina?
I czy jest w stanie wejść na siódmą warstwę?
Portal skończył się, jak zawsze nagle. Biała jasność ścisnęła się do rozmiarów ramy, wszedłem w nią i poczułem, że ktoś chwycił mnie za ramię, szarpnął w lewo i w dół, położył pod osłoną zaimprowizowanej barykady – kilku przewróconych stołów.
W samą porę – nad moją głową zaśpiewała kula.
Byłem w „Podziemiach Szkocji”, w jednej z pierwszych komnat.
Obok za barykadą ukrywał się Lermont, a mnie ściągnął na podłogę czarnoskóry Inny pierwszego stopnia. Sadząc po liczbie zaklęć „podwieszonych” na jego palcach, był magiem bojowym. Znów huknął strzał. Strzelano z otwartych drzwi prowadzących do sąsiedniego pomieszczenia.
– Foma, co się dzieje? – spytałem, nic nie rozumiejąc. – Dlaczego leżymy? Trzeba postawić „Tarczę”…
Lermont nawet się nie poruszył – pod drzwiami pojawiła się bariera, czopując je. Nie zdążyłem się zdziwić głupotą szkockiego maga i ucieszyć z własnej przenikliwości, gdy znowu huknął strzał i znów zaświstała nad nami kula. Postawiona przez Lermonta bariera nie powstrzymała jej.
– Przepraszam, zapędziłem się – mruknąłem. – A przez Zmrok?
– To samo co z rakietą – wyjaśnił Lermont. – Kule są zaczarowane aż do drugiej warstwy.
– To idźmy przez trzecią!
– Na trzeciej jest bariera! – przypomniał mi Lermont. Zawstydzony umilkłem.
Czarnoskóry mag wstał i cisnął w korytarz kilka zaklęć. Dostrzegłem „Opium”, „Freeze” i „Bukę”. I usłyszałem kolejny strzał, z tym samym mechanicznym rytmem…
– Lermont, to przecież automat! – powiedziałem szybko. – Taki sam jak ten, z którego do mnie strzelali!
– I co z tego? Przed lekkimi zaklęciami jest osłonięty. Proponujesz walić fireballami, urządzić pożar i zawalić na nas most?
Nie, Thomas the Rhymer nie panikował i nie rozpaczał. Najwyraźniej próbował coś wymyślić i chyba miał jakiś plan. Aleja nie chciałem zwlekać.
Z portalu, który nadal wisiał w powietrzu, wyszedł Siemion – od razu zrobił przysiad i w kucki podszedł do barykady. Tak… czasem doświadczenie jest ważniejsze od Siły…
Gdzieś daleko za ścianami i drzwiami rozległ się krzyk. Rozdzierający ludzki krzyk, który urwał się na najwyższej nucie.
…A wściekłość jest czasem ważniejsza od doświadczenia.
Wsunąłem się w Zmrok.
Pierwsza warstwa. Dekoracje stały się bardziej rzeczywiste. Ściany z gipsokartonu i plastiku przemieniły się w kamień, pod nogami zaszeleściły jakieś suche łodygi. To zmrokowe pomieszczenie budowała ludzka fantazja – przeszło tędy wielu ludzi, uczciwie przyjmując reguły gry, którzy zmusili się do uwierzenia w podziemia i smoki.
W smoki i podziemia…
Mały smoczek ze zjeżoną czerwoną łuską stał w kamiennym łuku, zagradzając przejście. Smok sięgał mi do ramienia, opierał się na dwóch łapach i długim zwiniętym w korkociąg ogonie. Błoniaste skrzydła trzepotały nerwowo. Błyszczące fasetonowe oczy wpatrywały się we mnie, paszcza otworzyła się i wypluła kłąb ognia.
Takiś ty, „Strzelcu I”…
Odskoczyłem pod ścianę, rzucając w smoka fireballem. Niedużym, żeby nie wywołać żadnych wstrząsów w świecie rzeczywistym.
I wszedłem na drugą warstwę.
Podziemia się nie zmieniły, ale smoczek stał się czarny i nieco wyższy. Jego oczy zaokrągliły się i pociemniały, pojawiły się odstające uszy. Łuska przemieniała się to w twardą sierść, to w chitynowe igły. Paszcza wysunęła się do przodu, skrzydła przypominały teraz małe ruchliwe łapki. Pomyślałem, że tak właśnie wyglądałaby hybryda Kiwaczka i krokodyla Gieni.
Smocza paszcza rozwarła się i w moją stronę poleciał snop niebieskich iskier.
Robiąc unik, przesunąłem się o kilka kolejnych kroków i, znów zapominając o barierze, wszedłem na trzecią warstwę Zmroku.
Najpierw wydawało mi się, że wpadłem na ścianę – giętką, sprężystą, ale jednak ścianę. To wrażenie trwało jednak tylko kilka sekund, a potem…
…znalazłem się na trzeciej warstwie.
I od razu przypomniałem sobie tamten przedśmiertny krzyk.
Ktoś znów usunął barierę. Usunął czyjąś krwią.
Ale za to na trzeciej warstwie nie było smoczka…
Pobiegłem korytarzem, nie myśląc już o zniszczeniu robota-strzelca. Lermont sobie poradzi… A dla mnie najważniejsze jest schwytanie zabójcy, bez względu na to, kim on był – wampirem, magiem czy czarodziejem. Nieznajomym czy byłym przyjacielem…
To chyba było centrum podziemi, skupienie Siły, środek wiru… dziurka od klucza. Ta sama „krwawa rzeka”, tylko tutaj wyglądała jak kanał wypełniony gęstą jak smoła czarną cieczą. Tutaj stał połyskliwy czarny stół, a na nim leżało nieruchome ciało w poplamionym krwią białym fartuchu.
To chyba jeden z najemnych pracowników Nocnego Patrolu Edynburga, człowiek. Jeden z patologów, ekspertów pracujących dla Lermonta.
Czyżby Lermont nie zostawił w „Podziemiach” ochrony? Nie urządził zasadzki? Porzucił ufających mu ludzi na pastwę losu? Jeden rzut oka na świat rzeczywisty powiedział mi wszystko. Zostawił. Urządził. Ale nie docenił wroga.
W pokoju ujrzałem sześć ciał. Trzech obcych w militarnych strojach abstrakcyjnej armii, z automatami… Magazynki mieniły się nałożonymi na kule czarami. Jeden Jasny mag pierwszego stopnia leżał niemal przecięty na pół serią z automatu. Niewykorzystana Siła powoli wypływała z maga niczym mgliste białe lśnienie. Dwóch zastrzelonych to byli ludzie – ogniki amuletów ochronnych, które im nie pomogły, nadal płonęły na piersiach. Oni również umarli z bronią w ręku, sztywne ręce ściskały pistolety.
Ilu było napastników? Ilu zeszło głębiej, poniżej trzeciej warstwy Zmroku?
Nie zdążyłem dokończyć myśli – przez Zmrok przemknął szybki szary cień, wchodząc z pierwszej warstwy na trzecią.
Chwilę później stanął przede mną Bruce.
Mistrz wampirów nie wyglądał dobrze. Pierś miał rozerwaną kulami; ciężko dyszał, w ustach lśniły kły.
– Ha! – zawołałem z takim zachwytem, że on od razu wszystko zrozumiał.
– Stój, Jasny! – wrzasnął. – Jestem po waszej stronie! Przyszedłem na prośbę Lermonta!
– Tak? To kto do ciebie strzelał?
– Robot na korytarzu!
Zmrużyłem oczy, śledząc „ścieżkę wampira”. Tak, odciski stóp nieżyjącego biegły korytarzem, od wejścia do „Podziemi”. To nie on urządził tę krwawą łaźnię.
Więc to na niego liczył Lermont, to on miał pokonać automatycznego strzelca! Martwego ciężko zabić, nawet zaczarowanymi kulami…
– Kim on jest? – zapytałem bełkotliwie, ale Bruce zrozumiał.
– Nie wiem! To nie nasz, obcy! Przyszło z nim dwudziestu ludzi, ale wszyscy są już martwi. Ochroniarze Lermonta też są martwi…
– Idziemy za nim! – poleciłem.
Bruce się zawahał. Zerknął na krwawiące ciało – w odróżnieniu od reszty, ten człowiek umarł niedawno i jego ciało było obecne na wszystkich warstwach Zmroku jednocześnie. Śmierć to bardzo silna magia…
– Nawet o tym nie myśl – ostrzegłem.
– Przecież jemu już niepotrzebne – mruknął Bruce. – Jemu niepotrzebne, a ja będę musiał walczyć nie wiadomo z kim.
To było ohydne, ale prawdziwe. Ale oddać martwego pracownika Lermonta wampirowi?…
– Jeśli napijesz się jego krwi, bariera pojawi się znowu – znalazłem argument. – Chodźmy, jakoś wytrzymasz.
Bruce skrzywił się, ale nie protestował. Pochylił nisko głowę, jakby chciał bóść przeszkodę, i wszedł na czwartą warstwę.
Wsunąłem się za nim.
Bruce stał, trzymając się za pierś. Trząsł się, w oczach miał strach. Prócz niego nie było tu nikogo i niczego. Podziemia zniknęły, pozostał jedynie piasek, szary i barwny jednocześnie. I rozrzucone gdzieniegdzie czarne głazy… I różowo-białe niebo bez słońca.
– Anton… nie zejdę niżej.
– Byłeś kiedyś na piątej warstwie?
– Nie!
– Ja też nie. Idziemy!
– Nie dam rady! – zawołał wampir. – Cholera, nie widzisz, że umieram?!
– Przecież od dawna jesteś martwy! Bruce pokręcił głową tak energicznie, jakby chciał ją odkręcić od szyi.
Gdybym miał choć cień wątpliwości, że udaje, zmusiłbym go. Zmusił albo odesłał w Zmrok na wieki.
Ale najwyraźniej wejście na czwartą warstwę pozbawiło go reszty sił.
– Idź za Lermontem! – poleciłem.
Bruce wycofał się z wyraźną ulgą – tak ze śmiercionośnych głębin wyrywa się duszący się nurek.
A ja zacząłem szukać na piasku swojego cienia.
Wiem, że tu jest. Nie mogę nie rzucać cienia. Na pewno go znajdę.
Bo inaczej stanie się coś strasznego.
Na przykład – zmartwychwstanie Merlin. I z pomocą Nocnemu Patrolowi Edynburga, który już poniósł ciężkie straty, przyjdzie zwierciadlany mag. Ten, który mimo wszystko zachowuje równowagę.
Iluzjonista Jegor.
Mgnienie sławy i chwały, oślepiający rozbłysk, a potem koniec… Jegor zginie, rozpłynie się w Zmroku, wola bezlitosnych pierwotnych Sił wyrzuci go w nicość…
Przecież wykorzystywanie ludzi to dla nas chleb powszedni…
Ryknąłem i zrobiłem krok do przodu. Nie powinienem szukać tego cienia na piasku. Ten cień jest we mnie.
Poczułem poryw lodowatego wichru i wypadłem na piątą warstwę Zmroku.
Twarzą w zieloną trawę.
Wiał porywisty, zimny wiatr. Światło słońca sączyło się przez płynące po niebie fioletowe chmury – ciężkie, jakby śniegowe. Pagórkowata równina porośnięta wysoką, kłującą trawą ciągnęła się aż po horyzont. W oddali huczał grom i biły błyskawice, biły na odwrót, z ziemi w niebo, prosto w fioletowe chmury.
Wstałem i przełknąłem ślinę – zatkało mi uszy. Dławiąca prasa Zmroku, nadciągająca słabość i chęć, żeby jak najszybciej wrócić do realnego świata, nagle zniknęły. Na piątej warstwie panowała równowaga energetyczna. Gdy oczy już się przyzwyczaiły, przyjrzałem się uważniej i spostrzegłem, że barwy wokół mnie nie są do końca żywe. Trawa jest zielona, ale blada. Chmury bardziej sinoniebieskie niż fioletowe. Nawet błyskawice wyglądały na przygaszone, nie oślepiały.
Ale mimo to odniosłem wrażenie, że tutaj można żyć. Rozejrzałem się i na pomiętej trawie zobaczyłem Strażnika. To był golem – istota stworzona z gliny i ożywiona magią. Dawno nikt nie produkował golemów… Średniowiecznych robotów, czasem używanych do pracy, ale częściej wykorzystywanych do ochrony.
Klasyczny golem przypominał glinianego człowieka i ożywiały go włożone w specjalny otwór runy (tutaj poczucie humoru magów spadało zwykle poniżej poziomu). A ten golem był wężem, czymś w rodzaju glinianej anakondy długości dziesięciu metrów i grubości tułowia dorosłego człowieka. Szczerzące się drapieżnie paszcze znajdowały się na obu końcach węża. Skóra miała czerwono-szary kolor, jak źle wypalona cegła, a oczy… te otwarte oczy przeraziły mnie najbardziej. Wyglądały zupełnie jak ludzkie.
Zresztą, dlaczego „zupełnie”? Skoro golema stworzył sam Merlin…
Dokładnie pośrodku wąż stawał się cieńszy, tam znajdowało się nieduże wgłębienie wielkości dłoni, w którym spoczywał kwadratowy, szary kamień ze startymi celtyckimi napisami. Dziwny golem… Runa go nie ożywiała, lecz zabijała. A raczej unieruchamiała – sądząc po złym błysku oczu. Rozejrzałem się jeszcze raz. Prócz mnie i nieruchomego golema nie było tu nikogo. Hieny cmentarne, łupieżcy grobów zeszli głębiej. No, dalej!
Przywołując w pamięci zaklęcia bojowe, najpotężniejsze, jakie znałem i na jakie wystarczało mi sił, „podwiesiłem” je na szybkie użycie. Muszę być gotów do walki. Oczywiście, jeśli zdołam zejść głębiej…
– Zaczekaj, Anton!
Z powietrza zmaterializowały się trzy osoby – Lermont, Siemion i nieznany mi Murzyn. Siemiona i Murzyna Lermont dosłownie niósł pod pachą. Ale ma krzepę…
– Jak tu pięknie! – Siemion rozejrzał się, zachwycony. – O rany, więc to tutaj…
Zamilkł na widok golema. Podszedł do stwora, ostrożnie trąc go nogą.
– Ale bydlę… – Pokręcił głową. – Ty go załatwiłeś, Anton?
– Obawiam się, że nie tak łatwo go załatwić. – Wskazałem Runę i odwróciłem się do Fomy. – Idziemy dalej, Lermont?
– Dasz radę?
– Spróbuję.
Lermont pokręcił z powątpiewaniem głową. Zerknął na swojego podwładnego i rzekł:
– Nie przejdziesz. Ciągnąłem was tutaj z powodu… tego stwora. Dalej nie zejdziecie. Czekajcie tu, ile dacie radę, i wracajcie.
Odetchnął głęboko i rozpłynął się w powietrzu. Zrobiłem krok do przodu. Nic.
Jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze…
– Nie wychodzi? – zapytał ze współczuciem Siemion.
No co jest? Na piątą warstwę wszedłem całkiem spokojnie, a nie mogę zanurzyć się głębiej?
Krok. Jeszcze jeden. Gdzie jest mój cień?
– Anton… – Siemion potrząsnął moim ramieniem. – Anton, daj spokój. Tylko niepotrzebnie tracisz siły.
– Przejdę… – szepnąłem. – Muszę…
– Nic nie musisz! Lermont ma więcej doświadczenia. Poradzi sobie…
Pokręciłem głową. Spróbowałem się rozluźnić. Tutaj wszedłem na wściekłości… może dalej uda mi się wejść na spokoju? Mam przed sobą jedynie dział wodny, cienką warstwę napięcia powierzchniowego między światami, granicę, za którą najwyraźniej siła życiowa zaczyna rosnąć. Pierwsza warstwa jest niemal martwa, bezpłodna. Druga nieco bardziej żywa, trzecia i czwarta już zaczyna przypominać nasz świat. A piąta… w piątej prawie można żyć. Tutaj już są barwy… Jest zimno, ale nie aż tak, żeby zamarznąć, rośnie tu trawa, padają deszcze, szaleją dziwne burze… A co będzie na szóstym? Muszę zrozumieć, dokąd usiłuję wejść! Do świata tchnącego lodem, umierającego, wypatroszonego? W którym ciężko oddychać, ciężko chodzić, ciężko mówić?
Nie. Szósta warstwa będzie inna… Jeszcze barwniejsza niż piąta. Jeszcze bardziej żywa. Jeszcze bliższa prawdziwemu światu.
Skinąłem głową do swoich myśli…
…i przeszedłem z piątej warstwy na szóstą.
Tu była noc. Może nie letnia, ale ciepła. Na niebie nie ujrzałem ani jednej gwiazdy, ale za to był Księżyc. Nie pas szarego pyłu, jak na pierwszej warstwie, nie trzy małe kolorowe księżyce, jak na drugiej. Zwyczajny Księżyc.
Lecz ani jednej gwiazdy. Gwiazdy nie są dla Innych.
Pod białym reflektorem Księżyca ten świat wydawał się całkiem rzeczywisty. Prawdziwe drzewa, żywe, z liśćmi szeleszczącymi na wietrze. Pachniało trawą i spalenizną… Nagle uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy poczułem zapach w Zmroku. Może gdybym ugryzł źdźbło trawy, poczułbym goryczkowy smak soku?…
Zaraz, dlaczego spalenizną?
Odwróciłem się i ujrzałem Lermonta. Ale już nie w postaci starszawego mężczyzny, lecz w jego zmrokowym obliczu.
Thomas the Rhymer był jasnowłosym, trzymetrowym olbrzymem; jego skóra emitowała mleczne światło. Właśnie wyjmował z powietrza kawałeczki białego i niebieskiego płomienia, zgniatał je w gigantycznych dłoniach, jakby lepił śnieżki, i rzucał w dal. Prześledziłem tor ich lotu – syczące kłęby płomienia leciały nad równiną, zmiatając po drodze rzadkie drzewa, i gasły w ciemnym, oddalającym się obłoku. Płonące pochodnie drzew świadczyły o tym, że Thomas czasem chybiał.
– Foma! – zawołałem. – Przyszedłem!
Olbrzym zgniótł w ręku ogromną kulę i ze sieknięciem cisnął ją za ciemną chmurą. Dopiero potem się odwrócił.
Jego twarz wyglądała niesamowicie – stara i świeża zarazem, dobra i okrutna, piękna i przerażająca.
– Młody mag pokonał barierę… – zahuczał Thomas. – Młody mag pośpieszył na pomoc.
Był nieco wytrącony z równowagi – jak wszyscy Inni, którzy w zapale walki przyjmują zmrokową postać.
Kilkoma susami pokonał dzielącą nas przestrzeń; miałem wrażenie, że ziemia jęknęła od jego kroków.
– Nie poradzili sobie, przyjacielu. – Pradawny bard położył na moim ramieniu dłoń wielkości łopaty. – Doszli tylko do szóstej warstwy. Thomas ich przegonił, przegonił jak małe ujadające kundelki.
Lermont pochylił się do mnie i szepnął:
– Ale tylko dlatego, że wrogowie nie podjęli walki. Spędzili tu wystarczająco dużo czasu, żeby zrozumieć – nie zdołają wyjść na siódmą warstwę Zmroku.
– Ilu ich było, Thomasie?
– Trzech, przyjacielu. Trzech. Prawidłowa liczba.
– Przyjrzałeś się im?
– Odrobinę. – Thomas pokręcił głową. – Nie można tu przeczytać aury, ale Thomasowi trochę się udało. Ciemny Inny nieżywy wampir. Jasny Inny – czarodziej-uzdrowiciel. Inkwizytor Inny – bojowy mag. Trzech wyruszyło po spadek Merlina. Trzech niemal dotarło. Trzech Wyższych. Ale nawet Wyżsi nie zdołali przejść na siódmą warstwę Zmroku.
– Ciemny, Jasny i Inkwizytor? – zdumiałem się. – Razem?
– Spadek Merlina kusi wszystkich, nawet Jasnych. Jak myślisz, młody magu, dlaczego Thomas chciał zachować twój przyjazd w tajemnicy przed swoim Patrolem?
– I wszyscy byli mężczyznami?
– Wszyscy byli mężczyznami. Wszyscy byli kobietami. Skąd Thomas ma to wiedzieć? Thomas ich nie macał, Thomas tylko odrobinę podejrzał ich aurę.
– Thomasie, musimy stąd wyjść. – Popatrzyłem wielkoludowi w oczy. – Thomasie, pora wracać. Pora do domu.
– Dlaczego? – zdumiał się wielkolud. – Tutaj jest dobrze, młody magu. Tu można żyć. Czarodziejska ziemia, królestwo wróżek i czarowników… Thomas może się tu osiedlić, Thomas może tu znaleźć zaciszny kącik…
– Thomasie Lermont, jesteś szefem Nocnego Patrolu! Cała szkocka ziemia jest pod twoją opieką! Chyba nie pozwolisz harcować na niej wiedźmom, wampirom i wilkołakom?
Thomas milczał i przez chwilę myślałem, że odmówi. Że pozostanie w tym królestwie wróżek, do którego, jak mówi legenda, odszedł czterysta lat temu.
Rzecz jasna, Ciemni za bardzo by sobie nie pohulali. Pomoc nadeszłaby z Anglii, Irlandii, Walii… I w Europie, i w Ameryce znaleźliby się Jaśni, którzy pomogliby osieroconemu szkockiemu Patrolowi.
Ale czy zniknięcie Lermonta nie stanie się tą kroplą, która przepełni czarę, która przemieni Jegora w Zwierciadło?
– Chodźmy, mój przyjacielu – rzekł niespodziewanie Lermont. – Masz rację, masz rację… Za bardzo się pośpieszyłem… jeszcze nie czas. Ale posłuchaj, młody magu! Posłuchaj, jak tu dźwięczy cisza, jak śpiewają cykady w trawie, jak nocne ptaki tłuką skrzydłami w powietrzu…
Albo zmusił mnie do usłyszenia, albo to wszystko działo się naprawdę, w każdym razie rzeczywiście usłyszałem i ciszę, i dźwięki.
– Zobacz, jak gorąco płonie ogień, jak srebrzyste liście łowią światło, jak ciemna jest trawa pod nogami… – szeptał Lermont. – Tu można żyć…
Zobaczyłem.
– Niewielu Innych było tutaj za życia… – Lermont westchnął. – Przychodzimy tu dopiero po śmierci, rozumiesz? I zostajemy już na zawsze…
Po plecach przebiegł mi dreszcz. Przypomniałem sobie tych, którzy zginęli w naszym Patrolu: Igora, Tygryska, Andrieja…
– Wiedziałeś? Wiedziałeś o tym przedtem?
– Wiedzą o tym wszyscy Wyżsi, którzy zdołali wejść na piąty poziom. – Głos Thomasa był smutny. – Ale to niebezpieczna wiedza, młody magu.
– Dlaczego?
– Nie należy wiedzieć, co czeka cię po śmierci. Thomas wie i jest mu ciężko. Thomas bardzo chce tu przyjść. Jak najdalej od chciwych i okrutnych ludzi. Jak najdalej od ludzkiego zła i ludzkiego dobra. Tak słodko jest żyć w świecie Innych…
– Żyć?
– Tak, młody magu. Tutaj nawet wampiry nie potrzebują krwi. Tutaj wszystko jest inne, wszystko jest inaczej. Wszystko jest tak, jak być powinno. Na piątej, szóstej i największej, siódmej warstwie jest prawdziwy świat. Tutaj wznoszą się ku niebu wieże mędrców badających świat, tu tętnią życiem miasta, pełne Światła i Ciemności, tutaj po dziewiczych lasach chodzą jednorożce, tu smoki strzegą swoich górskich jaskiń. Tutaj kiedyś przyjdziemy… ja wcześniej, ty później… i przyjaciele wyjdą nam na spotkanie. Będzie mi miło powitać cię tu kiedyś, młody magu… – Wielkolud objął mnie, kładąc ręce na ramionach, jak dziecku. Westchnął ciężko i rzekł: – Ale jeszcze nie czas. Jeszcze nie pora. Gdybym zdołał wejść na siódmą warstwę… wtedy już bym nie wrócił. Ale tu mojej siły nie wystarczy. I twojej też nie, młody magu.
– Ja się na razie nie śpieszę – mruknąłem. – Mam…
Co właściwie? Żonę i córkę? One są innymi. Wyższymi Innymi. Będziemy mogli odejść razem do miasta Światła i Ciemności… gdzie Alicja i Igor mogą być razem, szczęśliwi, gdzie nikt nie pamięta o głupich ludzikach…
Wzdrygnąłem się. Czy mi się wydawało, czy stałem się wyższy? A może to Foma zaczął się zmniejszać?
– Foma, wychodzimy!
– Zaczekaj. Popatrz na to…
Nad naszymi głowami zatańczył biały płomyk. Foma wyciągnął ręce, wskazując płytę z przejrzystego czerwonego kamienia, kryjącą się w trawie pod naszymi nogami. Co to jest, rubin wielkości tacy?
Przykucnąłem. Przesunąłem dłonią po gładkiej powierzchni, popatrzyłem na wzory celtyckich liter.
– Co tu jest napisane, Foma?
– Napisał to Merlin. – W głosie Lermonta pojawiła się zaduma. – To jednocześnie dziurka od klucza i ostatnia jego część. Napisano w Kolbrinie… – Zamilkł na chwilę. – Tłumacząc to wysokim stylem…
– Możesz dowolnym! – zawołałem, niemal fizycznie czując, jak upływa czas.
Tu kryje się Wieniec Wszystkiego. Już tylko krok pozostał. Ale to spadek dla silnych lub mądrych
– powiedział obcym, śpiewnym i wyższym, głosem Foma. Przy pierwszych słowach wykute w kamieniu litery zaczęły świecić, jakby pod kamieniem zapalono wielką lampę. Jedna po drugiej, litery przemieniały się w cienkie słupy światła bijące w niebo.
Otrzymasz wszystko i nic, gdy zdołasz go dosięgnąć. Idź naprzód, jeśliś silny jak ja, lub zawróć, jeśliś jak ja mądry.
Początek i koniec, głowa i ogon, wszystko razem połączono w Wieńcu Wszystkiego. Tak życie i śmierć są nierozdzielne.
Ostatnia litera zapłonęła bielą, jednocześnie z ostatnim słowem wymówionym przez Lermonta.
– Nienawidzę karaoke – powiedziałem. – I co to wszystko znaczy?
– Thomas wie nie więcej od ciebie, młody magu – odparł wielkolud i wziął mnie pod pachę. – A teraz wychodzimy!
Sądziłem, że Lermont wyjdzie od razu do realnego świata, ale nie, najpierw wyszedł na piątą warstwę, pomachał ręką Siemionowi i Murzynowi.
– Wychodźcie! – zawołał.
Nie trzeba było ich długo prosić. A Lermont mrugnął do mnie, pochylił się nad golemem i wyrwał z ciała węża Runę Merlina.
Oczy stwora zapłonęły wściekłością, zwoje cielska wzbiły się w powietrze, dwie paszcze rozwarły równocześnie.
Ale my byliśmy już poza zasięgiem Strażnika, w zwykłym, ludzkim świecie. W pokoju pełnym martwych ciał.
Starszawy, krępy Lermont puścił mnie i padł na podłogę. Jego twarz zalewał pot, nawet na sterczących wąsach spoczywały duże krople.
Wokół już trwała krzątanina. Jaśni Inni zdejmowali ślady aury, badali ciała, brali do analizy kawałki ciała i krople krwi… Na mnie i Siemiona od razu popatrzyli czujnie, przesunęli po nas mackami zaklęć. Stwierdzając, że jesteśmy Jasnymi wysokiej rangi, patrolowi pośpiesznie odciągnęli zaklęcia.
Zobaczyłem Bruce’a. Mistrz wampirów nie wyglądał już jak chodzący trup, na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Teraz siedział w kucki w kącie i pił coś ze szklanki. Nie przyglądałem się co konkretnie.
– Ale numer! – powiedział Siemion, kręcąc głową. Wyglądał na absolutnie szczęśliwego. – Nie przypuszczałem, że będę na piątej warstwie, jak Wielki Heser i Thomas the Rhymer. O, teraz to już nie strach umierać!
Mrugnął do mnie.
– Bo ci usta zasznuruję – powiedział z jakże znajomą intonacją Lermont. – Piąta warstwa Zmroku to nie temat do plotek.
– Oczywiście, oczywiście – zgodził się szybko Siemion. – Ja tylko tak, z głupoty…
– Foma. – Wyciągnąłem rękę, pomagając magowi wstać. – Dziękuję… że wróciłeś. I za to, co mi pokazałeś, też dziękuję.
– Chodźmy. – Foma wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, w którym na ciemnej wodzie kołysała się żelazna łódka. Poszedłem za nim. Lermont powiesił nad nami „Parasol ciszy” i szum od razu ucichł. – Chcesz o coś zapytać?
– Tak. Kim oni są?
– Nie wiem. – Foma wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła. – Do spadku po Merlinie próbowano się dobrać kilkakrotnie. Ale nie jestem pewien, czy byli to ci sami Inni… Ostatnią próbę podjęto ponad sto lat temu… A już na pewno nikt przedtem nie wciągał w tę sprawę ludzi… nie na taką skalę… To wszystko wygląda bardzo poważnie, Anton. Ale mieliśmy szczęście – trzecim kluczem Merlin zapędził wszystkich w kozi róg.
– Co oznacza ten wiersz?
– To zagadka. W tamtych czasach bardzo lubiano zagadki, Anton. W dobrym tonie było dać przeciwnikowi możliwość pokonania siebie – może – iluzoryczną, ale mimo wszystko możliwość.
– Jedno jest jasne: zamiast pchać się na rympał na siódmy poziom, można skorzystać z drogi okrężnej – powiedziałem.
– Na to wygląda. Ale nie wiem co ci powiedzieć. A gdybym nawet wiedział, nie powiedziałbym.
– Będziesz strzegł skrytki Merlina do końca świata?
– Dopóty, dopóki zdołam. – Lermont obracał w rękach Runę Merlina. – Tak czy inaczej, Strażnik znów strzeże piątej warstwy i wróg znów będzie musiał zdobyć Runę.
– Zniszcz ją, Foma! Pokręcił głową.
– Tu nie ma prostych rozwiązań, Anton. Jeśli zniszczę Runę, zniknie Strażnik. Po prostu schowam ją w bardziej bezpiecznym miejscu. Nie musisz wiedzieć jak. I… dziękuję za pomoc.
– To znaczy „spadaj”? – Uśmiechnąłem się.
– To znaczy „dziękuję za pomoc”. Po prostu, im więcej będzie tu osób postronnych, tym więcej szumu podniesie się wokół tej sprawy. Jestem wdzięczny i tobie, i Siemionowi. Bilety przywiozą wam do hotelu.
– Jasne. Dziękuję, Foma. – Skłoniłem się. – Niech Światło będzie z tobą!
– Poczekaj – rzekł łagodnie Thomas, podszedł do mnie i niespodziewanie objął. – Naprawdę jestem wam wdzięczny! Nie gniewaj się. Ale będziemy mieli teraz dużo problemów i gości z Inkwizycji… Naprawdę chciałbyś ugrzęznąć tu na miesiąc?
– Strzeż Wieńca, Foma – powiedziałem po chwili milczenia.
– Pomyśl o tym, co widziałeś, Anton. Jestem pewien, że w to wydarzenie jest zamieszany jakiś twój rodak. Podejdź do tajemnicy od swojej strony… Jeszcze się spotkamy.
– Jak się dowiem, który z naszych to zrobił, to mu nogi powyrywam – obiecałem. – Do widzenia, Thomasie the Rhymerze!
Już podchodząc do drzwi, rzuciłem od niechcenia: – Ach, zapomniałem powiedzieć, że przywykliśmy latać pierwszą klasą!
– Uważaj, żebym was nie wysłał w luku bagażowym – odparł Foma równie niedbałym tonem. A potem odwrócił się i poszedł do swoich współpracowników.
– To faktycznie zły znak, mówić w czasie walki przyjacielowi, że jeszcze się zobaczymy – rzekł ponuro Siemion. – Nie ma teraz wolnej chwili, żeby do mnie wpaść. A my od razu wracamy, jak te głupki. Żeby tak chociaż z tydzień posiedzieć… Pojechalibyśmy nad jeziora, połowili ryby…
– Siemion, kiedy wpadnie Inkwizycja, utkniemy tu na miesiąc.
– I co w tym złego?
– Ja mam rodzinę.
– O, faktycznie… – Siemion westchnął obłudnie. – Małą córeczkę… I co, już chodzi?
– Nie wygłupiaj się!
Staliśmy przed wejściem do hotelu. Siemion uśmiechnął się złośliwie i potarł nos.
– Ee… ile mamy czasu?
– Z pięć, sześć godzin, jeśli bilety będą na wieczorny lot.
– Zajrzę do sklepu, kupię jakieś pamiątki. Wziąć ci?
– A co?
– Jak to co? Whisky i szale. Facetom whisky, kobietom szale. Zwykle biorę po pięć sztuk jednego i drugiego.
– Dobra. – Machnąłem rękę. – Tylko dla mnie weź jeszcze jakiś dziecięcy szal, jeśli będzie. Jakiś taki wesoły, kolorowy.
– Nie ma sprawy.
Wszedłem do westybulu. Portiera w recepcji nie było, za to na blacie leżała koperta z dużym napisem „Anthony Gorodetsky”, W środku były trzy bilety lotnicze pierwszej klasy – dla mnie, Siemiona i Gali. Lermont nie tylko działał niezwykle operatywnie, ale w dodatku pamiętał o dziewczynie.
Na trzecim piętrze zastukałem do drzwi ciemnego apartamentu. Zero reakcji. Zacząłem nasłuchiwać – usłyszałem szum lejącej się w łazience wody. Wyjąłem bilet Gali i wsunąłem go pod drzwi.
Odnalazłem w kieszeni klucz, otworzyłem drzwi i wszedłem do swojego pokoju.
– Bardzopowolipodejdźdofotelaiusiądź – zadysponował rudowłosy chłopak, który w „Podziemiach Szkocji” przedstawił się jako Jean.
Pozycję miał idealną – stał pod oknem, za którym świeciło oślepiające słońce. Mój cień był z tyłu, nie mogłem w niego zanurkować.
– Powoliidźwstronęfotela – zatrajkotał chłopak.
Działał na „przyśpieszonych obrotach”. Otulało go zielone światło, płynące z amuletu na ręce – niepozornej bransoletki z koralików – i teraz jego reakcje były wielokrotnie szybsze niż reakcje zwykłego człowieka. Biorąc pod uwagę fakt, że Jean trzymał uzi, płonące czerwienią zaczarowanych kul, uznałem, że stawianie oporu byłoby nierozsądne.
– Mów wyraźniej – poprosiłem, podchodząc i siadając w fotelu. – Skoro nie zabiłeś mnie od razu, to znaczy, że mamy o czym pogadać.
– Myliszsięczarodzieju – odparł chłopak, używając tego śmiesznego, dziecięcego określenia. – Kazalimicięzabić. Alechcęcięocośzapytać.
– Pytaj.
Potrzebny mi cień. Muszę odwrócić głowę, zobaczyć swój cień i wejść w Zmrok, tam będę szybszy.
– NiekręćgłowąJeślispojrzysznacieństrzelamodrazu.Iluwasjest?
– Kogo?
– Iletakichstworówjaktychodzipoziemi?
– No… – zastanowiłem się. – Masz na myśli Jasnych czy Ciemnych?
– Wszystkojedno!
– Mnieeeeej więęęęceeeej coooo dzieeesięęciooootyyysięęęcznyyyy – odparłem przeciągając samogłoski. Nie wygłupiałem się, chciałem tylko, żeby pomyślał, że za bardzo „przyśpieszył”. Zresztą, czy jest w stanie regulować działanie czarów?
– Sukinkotynienawidzęwas – rzekł chłopak. – Mamciprzekazaćżezdradziłeśprzyjaciela izasługujesznaśmierć.
Do drzwi ktoś zastukał. Chłopak popatrzył szybko na drzwi i znów na mnie. Zerwał ze stołu serwetę, narzucił ją na automat (ciągle wycelowany we mnie) i polecił:
– Odpowiedz!
– Kto tam? Otwarte! – krzyknąłem.
Jeśli to Siemion, to chyba zaczynałem mieć szansę…
Drzwi otworzyły się i… weszła Gala. Wyglądała tak, że aż mi dech zaparło. Króciutka czarna spódniczka, niemal przezroczysty różowy top – istna Lolita.
Jean również osłupiał.
– Cześć. – Dziewczyna coś żuła, chyba gumę, bo po chwili nadmuchała wielki balon. Balon pękł i Jaen drgnął. Przestraszyłem się, że odruchowo strzeli, ale nie. – Kim jesteś?
Popatrzyła na Jeana takim wzrokiem, że morderca oblał się rumieńcem. Udało mu się zatrajkotać i wybełkotać zarazem:
– Wpadłemnachwilę.
– Dla przyjaciół Anthonyego zniżka. – Gala mrugnęła do chłopaka. Podeszła do mnie, kołysząc biodrami, i zapytała: – Zostawiłam u ciebie majteczki, nie znalazłeś?
Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to pokręcić głową.
– Do licha z nimi – stwierdziła Gala i zaczęła się powoli pochylać, przysuwając swoje usta do moich i dając Jeanowi możliwość popatrzenia na… nawet nie będą myślał, na co.
I on popatrzył.
– Przygotuj się – powiedziała Gala samymi wargami.
Oczy miała poważne, strwożone. Mimo wszystko dotknęła moich ust i w jej oczach pojawiły się figlarne iskierki…
A sekundę później przemieniła się w wilczycę – od razu, rozpryskując krople krwi i kawałki ciała, nie tracąc czasu na pełny morfing. Przeobraziła się i skoczyła na mordercę niczym zjeżony czarny cień.
Jean zaczął strzelać w tym momencie, gdy ja cisnąłem w niego dwa „Potrójne ostrza”.
Pierwsze odcięło rękę z automatem i wyszarpało kawał ciała. Nie od razu zrozumiałem, gdzie trafiło drugie. Zerwałem się, podbiegłem do wilczycy, zwiniętej w kłębek na podłodze. Jej ciało przyjęło wszystkie kule przeznaczone dla mnie. Nie tak wiele, pięć albo sześć. Gdyby nie były zaczarowane…
Jean stał, kołysząc się, i patrząc na mnie bezmyślnymi oczami.
– Kto cię przysłał?! – wrzasnąłem, uderzając „Dominantą”, zaklęciem absolutnego posłuszeństwa.
Jean drgnął, spróbował otworzyć usta – i wtedy jego głowa rozpadła się na trzy części. Mój drugi pocisk trafił go w głowę.
Ciało zachwiało się i runęło na podłogę, obok dziewczyny-wilka. Z arterii płynęła krew.
Gdyby była wampirem, a nie wilkołakiem…
Pochyliłem się nad nią i zobaczyłem, że z powrotem przemienia się w człowieka.
– Nie waż się! Umrzesz!
– I tak umrę – powiedziała wyraźnie. – Nie chcę… jako zwierzę…
– Ty nie…
– Głupi… Jasny… – W jej głosie zadźwięczała ironia. Wstałem. Ręce miałem we krwi. Pod nogami chlupała krew.
Pozbawione głowy ciało mordercy konwulsyjnie podrygiwało.
– Co tu?… – Siemion zastygł w drzwiach. Przesunął dłonią po twarzy. Zaklął.
W drugiej ręce miał dwie torby. Jedną z butelkami, druga, pewnie z szalami.
– Tu? Tu nic – odparłem, patrząc na martwą dziewczynę. – Tu już wszystko.
Magnes dla Zawulona kupiłem na lotnisku w Edynburgu, gdy Lermont i Siemion przerabiali bilety. Teraz potrzebowaliśmy dwóch miejsc w salonie samolotu i bilet na nienormatywny ładunek – długą drewnianą skrzynię z nałożonymi czarami. Jedno zaklęcie chroniło zawartość przed rozkładem. Drugie przekonywało celników, że nie ma najmniejszej potrzeby zaglądania do skrzyni, bo są tam jedynie nieszkodliwe narty.
Magnes był banalny, ale ładny – Szkot w kilcie i z kobzą. Schowałem go do kieszeni i stanąłem przed stojakiem z widokówkami. Wybrałem jedną z królewskim zamkiem i włożyłem do przewodnika po Wielkiej Brytanii. Na razie nie mogłem wysłać jej Walerii, ale miałem nadzieję, że prędzej czy później zdołam spełnić obietnicę, jaką dałem przyjaciółce Wiktora.
Siemion był nienaturalnie cichy. Nie wspominał, jak wyglądały samoloty u zarania lotnictwa, nie dowcipkował. Minęliśmy celników, zajęliśmy miejsca w samolocie. Siemion wyjął butelkę whisky, spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową, napiliśmy się prosto z butelki. Stewardesa popatrzyła na nas z dezaprobatą, poszła do swojego kącika i wróciła z kubeczkami i kilkoma buteleczkami wody. W milczeniu wręczyła je Siemionowi.
– Nie żałuj – rzekł cicho Siemion. – Ciemni zawsze będą Ciemnymi. Dorosłaby i stała się potworem. Najprawdopodobniej.
Skinąłem głową. Siemion miał rację. Nawet taki głupi Jasny jak ja powinien to rozumieć… Odchyliłem się w fotelu i zamknąłem oczy. Zapomniałem sprawdzić linie prawdopodobieństwa i teraz nie wiedziałem, czy samolotowi nie grozi katastrofa. A zresztą, co za różnica… Ludzie latają bez sprawdzania i jakoś tyją – Spróbuję i ja.
– Sprawdziłem linie – odezwał się Siemion. – Wystartujemy z dziesięciominutowym opóźnieniem, ale dolecimy o czasie. Wiatr dobry… Mamy fart, co?
Założyłem jednorazowe słuchawki z plastikowej torebki, wetknąłem w gniazdko umieszczone w poręczy fotela. Zacząłem pstrykać klawiszami, wybierając stację, i zatrzymałem się, słysząc znajomą piosenkę:
Co podarowane, tego nie trać, Jeśli utraciłeś, to już nie żałuj. Tamtego gościa przed wejściem do raju Zmęczyły szlochy, zmęczył płacz. Ale on widzi nas na wylot, I nie będzie nam śpiewał psalmów. Jedno pytanie zada nam tylko: Czy byliśmy, czy kochaliśmy? Czy byliśmy, czy kochaliśmy? Czy byliśmy, czy kochaliśmy…