Inspektor do spraw ochrony przeciwpożarowej wskazał palcem kadzidełko żarzące się w specjalnej podstawce.
– Co to jest?
– Opium – odparła z rozmarzeniem dziewczyna.
W księgowości zapadła cisza. Twarz inspektora pokryła się czerwonymi plamami.
– Ja nie żartuję. Co to jest?
– Takie kadzidełko, indyjskie. Nazywa się opium. – Dziewczyna zerknęła na kolegów i dodała speszona: – To tylko taka nazwa, proszę sobie nie myśleć! Żadnego opium w tym nie ma!
– U siebie w domu możecie sobie palić nawet opium czy haszysz. – Inspektor demonstracyjnie poślinił palce i zgasił kadzidełko. – A tutaj… tu jest pełno papierów!
– No przecież widzę – oburzyła się dziewczyna. – Nawet jest specjalna ceramiczna podstawka, widzi pan? Popiół spada właśnie na nią… I zapach przyjemny, wszystkim się podoba…
Mówiła uspokajająco i łagodnie, tak jak dorośli przemawiają do małych dzieci. Inspektor chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtrąciła się starszawa kobieta, siedząca oddzielnie przy dużym biurku, twarzą do pozostałych księgowych:
– Wieroczka, przepraszam się bardzo, ale pan inspektor ma fację. To ciężki zapach i wieczorami głowa od niego boli.
– Pewnie w Indiach mają okna pootwierane na oścież – dodała trzecia kobieta. – Dlatego palą sobie te swoje aromaty. Z higieną tam u nich kiepsko, szamba obok domów, wszystko szybko gnije, taki klimat… No to trzeba czymś zagłuszać smród. A u nas? Poco?
Czwarta dziewczyna, rówieśnica Wiery, zachichotała i utkwiła wzrok w monitorze.
– To… to przecież trzeba było powiedzieć! – zawołała ze łzami w oczach Wiera. – Czemu nic nie mówiłyście?
– Nie chciałyśmy robić ci przykrości – odparła najstarsza kobieta.
Wiera zerwała się z miejsca, przyciskając dłonie do twarzy, i wybiegła na korytarz. Na parkiecie zastukały obcasy, a potem w oddali trzasnęły drzwi od toalety.
– Wcześniej czy później musiało do tego dojść. – Starsza kobieta westchnęła. – Ile można te świeczki wąchać… To opium, to jaśmin, to cynamon…
– A pamiętacie paprykę i kardamon?! – zawołała młoda dziewczyna. – To dopiero był horror!
– Ty się z przyjaciółki nie śmiej. Idź lepiej za Wierą, bo się biedaczka tak zdenerwowała…
Dziewczyna wstała ochoczo i wyszła z księgowości.
Inspektor obrzucił kobiety bezmyślnym wzrokiem, a potem spojrzał na swojego towarzysza – młodego, krępego mężczyznę w podkoszulku i dżinsach. Obok ubranego w mundur inspektora mężczyzna wyglądał bardzo niesolidnie.
– Dom wariatów – zawyrokował inspektor. – Wszędzie są łamane zasady bezpieczeństwa! Że też was jeszcze nie zamknęli!
– Sam się dziwię – zgodził się mężczyzna. – Idę sobie czasem do pracy i myślę: A może już po wszystkim? Może się ten burdel skończył? I teraz będziemy pracować zgodnie z przepisami, niczego nie łamiąc…
– Proszę mi pokazać tablicę przeciwpożarową pierwszego pietra – przerwał mu inspektor, zaglądając do planu.
– Z przyjemnością. – Mężczyzna otworzył drzwi przed inspektorem i mrugnął do pozostających w gabinecie kobiet.
Pod tablicą niezadowolenie inspektora nieco przygasło. Tablica była nowiutka, piękna, pomalowana na czerwono. Dwie gaśnice, wiadro z piaskiem, puste wiadro, łopata i łom.
– No, no… No, no, no… – mruczał inspektor, zaglądając do wiadra i sprawdzając termin ważności gaśnicy. – Nawet nieco staromodnie… Muszę przyznać, że się nie spodziewałem.
– Staramy się – odparł skromnie mężczyzna. – W mojej szkole też była taka tablica.
Inspektor rozwinął schemat i się zamyślił.
– Zajrzyjmy jeszcze… zajrzyjmy do waszych programistów.
– Ależ proszę bardzo – ożywił się mężczyzna. – To wyżej, proszę za mną.
Przed schodami odsunął się, przepuszczając inspektora, a potem odwrócił i popatrzył na tablicę. Tablica bladła, rozpływając się w powietrzu. Coś małego spadło z cichym brzękiem na podłogę. Mężczyzna się uśmiechnął.
Po wizycie u programistów inspektor znów miał powód do niezadowolenia. Programiści (dwie dziewczyny i chłopak) beztrosko palili w miejscu pracy, kable od komputerów wisiały całymi kłębami, inspektor nawet wszedł pod jedno z biurek i stękając, skontrolował gniazdka pod kątem uziemienia. Gdy kwadrans później zeszli na parter, inspektor wszedł do pokoju z dziwnym napisem na drzwiach DYŻURNY ZWROTNICZY i rozłożył na stole papiery. Towarzyszący mu młody człowiek siadł naprzeciwko i z uśmiechem przyglądał się, jak inspektor wypełnia blankiet protokołu.
– Co to za głupi napis na drzwiach? – spytał inspektor, nie odrywając się od pracy.
– Dyżurny zwrotniczy? To ten, na którego wszystkie kozy skaczą. Wszystkim się musi zajmować: kiedy przyjdzie jakaś kontrola, kiedy rozsadzi rurę kanalizacyjną, kiedy przywiozą pizzę albo baniak z wodą… Nieciekawe stanowisko, dlatego dyżurujemy po kolei.
– Czym wy tu się w ogóle zajmujecie?
– To również należy do ochrony przeciwpożarowej? – spytał radośnie mężczyzna i się zamyślił. – Hmm… Można powiedzieć, że ochraniamy Moskwę przed tworami zła.
– To ma być żart? – Inspektor popatrzył na „dyżurnego” ciężkim wzorkiem.
– Skądże.
W tym momencie do gabinetu wszedł bez pukania niemłody człowiek o wschodnich rysach twarzy. Na jego widok dyżurny szybko wstał.
– No, co tam mamy? – spytał.
– Jedna pluskwa w księgowości, jedna w toalecie, jedna na tablicy przeciwpożarowej na pierwszym piętrze – zameldował dyżurny. – Wszystko w porządku, Borysie Ignatjewiczu.
Inspektor zbladł.
– Łas, nie mamy tablicy na pierwszym piętrze – zauważył Borys Ignatjewicz.
– Zrobiłem iluzję – pochwalił się Łas. – Bardzo wiarygodnie wypadło.
Borys Ignatjewicz pokiwał głową.
– Dobrze… Nie zauważyłeś jeszcze dwóch pluskiew u programistów. Sądzę, że nasz gość nie pierwszy raz łączy obowiązki inspektora i szpiega… Prawda?
– Na co pan sobie… – zaczął mężczyzna i umilkł.
– Bardzo ci wstyd, że zajmujesz się szpiegostwem przemysłowym – powiedział Borys Ignatjewicz. – Czujesz wstręt. Przecież byłeś takim uczciwym człowiekiem… kiedyś. Pamiętasz, jak jeździłeś na BAM? I nie tylko po forsę… Pragnąłeś romantyki, chciałeś uczestniczyć w czymś wielkim…
Po policzkach inspektora płynęły łzy. Kiwał głową.
– A pamiętasz, jak zostałeś pionierem? – spytał dziarsko Łas. – Jak stałeś na apelu i myślałem o tym, że wszystkie swoje siły oddasz budowie komunizmu? A zastępowa wiązała ci chustę, niemal dotykając cię sprężystymi cyckami…
– Łas – powiedział lodowatym tonem Borys Ignatjewicz. – Nie przestaję się dziwić, jak udało ci się zostać Jasnym.
– Tamtego dnia miałem świetny humor – wyznał Łas. – Śniło mi się, że jestem mały i jadę na kucyku…
– Łas! – zgromił podwładnego Borys Ignatjewicz. Dyżurny zamilkł.
W ciszy, jaka zapadła, było słychać jedynie szloch inspektora do spraw ochrony przeciwpożarowej.
– Ja… ja wszystko powiem… Pojechałem na BAM, żeby wykręcić się przed alimentami…
– O BAM-ie nie musisz – przerwał mu łagodnie Borys Ignatjewicz. – Opowiedz, kto cię poprosił o zainstalowanie pluskiew w naszym biurze.
– Sądzę, że się domyślacie, w jakim celu was tu zebrałem – rzekł Heser.
W gabinecie szefa było nas pięcioro: Heser, Olga, Ilia, Siemion i ja.
– Co mamy się nie domyślać… – mruknął Siemion. – Zebrał pan Wyższych i pierwszy poziom Siły. Tylko Świetlany brakuje.
– Świetlana oficjalnie nie jest w Nocnym Patrolu. – Heser się skrzywił. – Nie wątpię Jednak, że Anton wszystko jej powtórzy. Nawet nie będę próbował mu tego zabronić. Ale nie pochwalam łamania zasad… To narada kierownictwa Nocnego Patrolu i mogą w nim uczestniczyć jedynie etatowi pracownicy. I od razu chcę uprzedzić Ilię: pewne rzeczy z tego, co usłyszysz, będą dla ciebie nowością i w zwykłych okolicznościach nigdy byś się o nich nie dowiedział. Jak rozumiesz, nie wolno ci rozgłaszać tego, co zaraz usłyszysz.
– A czego, tak konkretnie? – spytał Ilia, poprawiając okulary.
– Właściwie to chyba wszystkiego.
– I to mają być „pewne rzeczy”? – Ilia pokiwał głową. – Jak pan sobie życzy. Nawet jestem gotów przyjąć znak „Karzącego Ognia”.
– Obejdziemy się bez tych formalności. – Heser wyjął z biurka metalowe pudełko i zaczął w nim grzebać.
Ja tymczasem rozejrzałem się z ciekawością. Gabinet szefa jest zastawiony mnóstwem bibelotów, albo potrzebnych mu do pracy, albo zwyczajnych pamiątek. Pokój wygląda jak połączenie chłopięcej skrzyneczki z najtajniejszymi skarbami i mieszkania roztargnionego kolekcjonera, który ciągle zapomina, co właściwie zbiera. Co ciekawe, nigdy żadne cacka stąd nie znikają, wolnego miejsca na regałach nie przybywa, a nowe eksponaty nie przestają się pojawiać.
Moje spojrzenie spoczęło na niewielkim terrarium. Pokrywy nie było, a do szkła przyklejono kartkę z literami OOO, albo cyframi 000. W środku terrarium stała kretyńska zabawka „Madę in China”: mały plastikowy sedes, na którym w królewskiej pozie zasiadała tarantula. Początkowo pomyślałem, że pająk jest plastikowy albo martwy, ale potem spostrzegłem, że błyszczą mu oczy i że porusza szczękonóżami. Po szkle terrarium sunął drugi pająk: gruby, okrągły, przypominający kosmatą kulkę z odnóżami. Od czasu do czasu pająk zatrzymywał się i wypluwał na szkło kroplę zielonej trucizny, wyraźnie celując na zewnętrz. Poza tym, z pająka coś sypało się na dół terrarium, gdzie kręciły się jakieś owady, chciwie wyciągające łapki po poczęstunek. Szczęśliwcy, którym udało się coś złapać, zaczynali radośnie podskakiwać.
– Zaciekawiło cię? – zapytał Heser, nie podnosząc wzroku znad swojego pudełka.
– Tak. Co to jest?
– Symulakra. Wiesz przecież, że lubię studiować zamknięte grupy społeczne.
– I co ona przedstawia?
– Pewną społeczność – odparł wymijająco Heser. – W modelu bazowym powinna przemienić się w tradycyjny słoik z pająkami. Ale tutaj mamy dwa główne pająki: jeden zajął wyższą pozycję, wdrapując się na podwyższenie, drugi ma stanowić ochronę przed agresją z zewnątrz, zapewniać bezpieczeństwo członkom społeczeństwa. Przy stałej aktywności głównych pająków ta symulakra może funkcjonować z minimalną autoagresją. Czasem tylko trzeba spryskać mieszkańców świeżym piwem w ramach relaksu.
– I nikt nie próbuje uciec? – zapytał Ilia. – Pokrywy nie ma…i
– Nieliczne jednostki. I to wyłącznie te, które mają dość bycia pająkiem w słoiku. Po pierwsze, w terrarium podtrzymywana jest iluzja walki. Po drugie, przebywanie w nim jest odczuwane jako wyróżnienie. – Heser wyjął ze swojego pudełka jakiś przedmiot i rzekł: – Dobrze, dość tych głupstw. Oto pierwszy przedmiot. Coś wam to mówi?
W milczeniu patrzyliśmy na kawałek betonu wycięty ze ściany.
– Proszę nie używać magii! – zastrzegł Heser.
– Ja wiem – odezwał się Siemion. – Pamiętam ten wypadek. Radiomikrofon. W latach pięćdziesiątych próbowali nam wcisnąć… a może w sześćdziesiątych? Kiedy byliśmy trustem „Goswietremtechmontaż”. Jakieś inteligentne chłopaki z KGB, prawda?
– Zgadza się – przytaknął Heser. – Wtedy polowanie na szpiegów szło pełną parą. Z nadgorliwości zaczęli sprawdzać również nas, wzbudziliśmy pewne podejrzenia w odnośnych organach – dobrze, że mieliśmy w KGB swoje oczy i uszy. Przeprowadziliśmy kampanię dezinformującą i czujni towarzysze dostali naganę za nieuzasadnioną rozrzutność drogiego sprzętu… No dobrze, a to?
W jego rękach połyskiwał wielki stalowy wkręt. Nie miałem pojęcia, że produkuje się wkręty tej wielkości.
– Tego, jak sądzę, nie znacie – oznajmił Heser. – Jedyna, mam nadzieję, próba Ciemnych szpiegowania nas ludzkimi środkami. Siedemdziesiąty dziewiąty rok ubiegłego wieku. Odbyłem wówczas bardzo poważną rozmowę z Zawulonem, w efekcie podpisaliśmy aneks do porozumienia o zabronionych metodach walki.
Wkręt zniknął w pudełku, światło dzienne ujrzały dwie małe brązowe tabletki.
– To wtedy, gdy chcieli nam zabrać budynek! – ożywił się Ilia. – W dziewięćdziesiątym szóstym. Prawda?
Heser skinął głową.
– Słusznie. Pewien młody ambitny oligarcha doszedł do wniosku, że dawne przedsiębiorstwo państwowe, a obecnie spółka akcyjna „Gosswiet” to bardzo kuszący i absolutnie bezbronny kawałek własności. Gdy jednak oligarcha dowiedział się, jacy ludzie przychodzą tu, żeby po prostu napić się herbaty ze starym dyrektorem, jego ambicje szybko stały się mniej wygórowane.
– Rzecz jasna, to była dezinformacja? – spytała z zaciekawieniem Olga. Nietypowo długa tyrada szefa była przeznaczona właśnie dla niej, przecież ominęły ją te wydarzenia.
Siemion zachichotał i powiedział przeciągle: – Ty, widzisz, ważne kwestie w skali miasta rozstrzygasz, imienniku, a po pomoc się nie zwracasz… Wpadnij, jakby co. Heser się uśmiechnął.
– Z tym „wpadnij, jakby co” to trochę przesadziłeś, ale to nic, zwycięzców się nie sądzi. No więc to wszystko są sprawy dawno minione. A oto dzisiejszy połów…
Wyjął z pudełka coś przypominającego kawałek taśmy klejącej. Cienki biały kwadracik, lepki z jednej strony – z trudem oderwał go od palca.
– Technika nie stoi w miejscu – powiedziałem z zachwytem. – Mikrofon i nadajnik?
– Zdziwisz się, ale również magnetofon – oznajmił Heser. – Wszystko jest nagrywane i „wystrzeliwane” zakodowanym impulsem w ciągu trzech sekund raz na dobę. Dobra i droga zabawka, niełatwo ją kupić.
– Do rzeczy, Borysie – poprosiła Olga.
Heser wrzucił „zabawkę” do pudełka i popatrzył na wszystkich uważnie.
– Tydzień temu Anton i Siemion byli w Edynburgu. Tam wydarzyła się pewna nieprzyjemna historia… Nie wdając się w szczegóły: grupa Innych, wśród których był Jasny, Ciemny oraz Inkwizytor przy pomocy wielu ludzi-najemników wyposażonych w amulety magiczne próbowała zdobyć jeden z pradawnych artefaktów, tak zwany Wieniec Wszystkiego, stworzony przez Wielkiego Merlina na krótko przed odejściem w Zmrok.
Ilia gwizdnął. Olga milczała – albo Heser opowiedział jej tę historię już wcześniej, albo nie uznała za stosowne okazać emocji.
– Należy dodać, że ta trójka Innych to Wyżsi – kontynuował Heser. – Chociaż możliwe, że nie cała trójka, a tylko dwóch. We dwóch zdołaliby przeciągnąć trzeciego na szóstą warstwę Zmroku.
Ku mojemu zdumieniu, Ilia nie zareagował – pewnie osłupiał z wrażenia. Bo nie przypuszczam, żeby schodził poniżej trzeciej warstwy.
– Wszystko to jest bardzo nieprzyjemne już samo w sobie – mówił dalej Heser. – Nikt nie wie, jaki artefakt Merlin ukrył na siódmej, ostatniej warstwie Zmroku. Mamy jednak poważne powody podejrzewać, że dawny artefakt jest w stanie zniszczyć całą cywilizację na Ziemi.
– Kolejna Fuarańi – zapytał Siemion.
– Nie, Merlin nie wiedział, jak przemieniać ludzi w Innych. – Heser pokręcił głową. – Choć to coś równie poważnego. Obecnie wzmocniono ochronę artefaktu, prócz Nocnego Patrolu Szkocji chronią go również Inkwizytorzy. Ale sytuacja jest bardzo poważna. Dowiedziałem się, że próby szpiegowania Patroli nastąpiły w Moskwie, Nowym Jorku, Londynie, Tokio, Paryżu, Pekinie… Krótko mówiąc, we wszystkich kluczowych punktach planety. Wszędzie działali ludzie nieznający swoich mocodawców. Na razie ich działania zakończyły się fiaskiem.
– Heserze, a co jest na tej siódmej warstwie? – odezwał się Ilia. – Wiem, że zgodnie z zasadą, o głębszych warstwach nie mówi się tym, którzy na nich nie byli, ale…
– Siemion może ci opowiedzieć, co widział – odparł Heser. – On był na piątej. Jeśli chcesz, spytaj Antona, co się dzieje na szóstej. Zezwalam. Co zaś się tyczy siódmej…
Wszyscy popatrzyli na szefa z zainteresowaniem.
– …to nie byłem tam i nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie – dokończył twardo Heser.
– Ha! – zawołała Olga. – No, wiesz Borysie, a ja myślałam, że byłeś…
– Nie. I uprzedzając twoje pytanie, Zawulon też nie był. Nie był tam żaden ze znanych mi Innych. Myślę, że do tego jest zdolny tylko zerowy mag, posiadający absolutną Siłę. Takim magiem był Merlin. Taką czarodziejką stanie się Nadia Gorodecka. Wszyscy popatrzyli na mnie.
– Dopóki nie dorośnie, nie wpuszczę jej do Zmroku – powiedziałem twardo.
– Nikt tego nie żąda – uspokoił mnie Heser. – Więc nie najeżaj się tak od razu. Chcę jedynie, żeby teraz twoją Nadię ochraniało bez przerwy co najmniej dwóch magów drugiego lub trzeciego poziomu Siły. Nie zdołają zbyt długo stawiać oporu Wyższym, ale jeśli wyposaży się ich w porządne artefakty, to mogą grać na zwłokę, zdążą wezwać pomoc.
Ilia złapał się za głowę.
– Borysie Ignatjewiczu! Skąd ja panu wezmę tylu drugich i trzecich? Musiałbym zabrać z ulic całą siłę bojową!
– Nie całą – poprawił go Heser. – Magów drugiego stopnia mamy czterech. Trzeciego dziewięciu. Aliszera i Aleksandra możemy podnieść do dwójki.
– Jakiego Aleksandra? Korostyliewa? – zdumiał się Ilia.
– Nie, Malenkowa.
– Saszkę można – przyznała Olga. – Jestem gotowa podciągnąć go w ciągu trzech… nawet dwóch dni.
– Chwileczkę! – zawołałem. – Chwileczkę… Nie chcecie się dowiedzieć, co ja o tym myślę?
Heser popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
– Owszem. Tylko weź pod uwagę, że ci, którzy próbowali zdobyć artefakt, prędzej czy później wpadną na pomysł, że potrzebny im absolutny Inny. A taki jest na świecie tylko jeden – a właściwie, jedna. Twoja córka. To co, zgadzasz się na ochronę?
– A co powie Świetlana?
– Świetlana jest matką – powiedziała łagodnie Olga. – Sądzę, że pamięta tamto porwanie córki i wie, że sama nie zdoła chronić jej przez okrągłą dobę.
– Swieta się zgodzi, Anton. – Siemion skinął głową. – Możemy się założyć.
– Borysie Ignatjewiczu, ale co ja mam robić z ulicami? – odezwał się Ilia. – Pytam pana oficjalnie, jako pański zastępca od służby patrolowej! Mamy puścić czwarty i piąty poziom na samodzielne akcje? Ciemni nam wejdą na głowę!
– Nie wejdą. – Heser się skrzywił. – Zawulon też zdejmie z ulicy swoich magów drugiego i trzeciego stopnia. Będą potrzebni do ochrony Nadii Gorodeckiej.
Chwyciłem się za głowę, za to Ilia od razu się uspokoił.
– O, to może z naszej strony potrzebna będzie tylko połowa ochroniarzy?
– Nie. Będzie dwóch naszych i dwóch Ciemnych.
– Heserze! – zawołałem oburzony.
– Anton, robimy to wszystko w imię bezpieczeństwa twojej córki – rzekł twardo szef. – Koniec dyskusji, temat uważam za zamknięty. Ilia, zostaniesz na naradę, zastanowimy się, kogo skierować na ochroniarzy i w co ich wyposażyć.
Milczałem. Gotowałem się w środku, ale milczałem.
– Do tej pory mówiliśmy tylko o obronie – kontynuował Heser. – Zorganizowanie ochrony Patroli przed środkami szpiegostwa technicznego… i ewentualnego ataku ludzi-najemników powierzam Oldze. Weź Tolika od informatyków. I Łasa z operacyjnych.
– Przecież to słaby mag – prychnęła Olga.
– Za to myśli niekonwencjonalnie – sparował Heser. – Co się tyczy starć bojowych ludzie-Inni, to tutaj wszystko wiesz, doświadczenia ci nie brakuje.
Popatrzyłem na Olgę. Wyglądało na to, że ma ciekawe doświadczenia…
– Od was wszystkich potrzebuję teraz czegoś innego… – mówił dalej Heser. – Jak będziemy atakować?
– Kogo? – zapytałem sarkastycznie. – Przecież gdybyśmy wiedzieli, kto mąci wodę…
– Atak nie musi oznaczać walki wręcz – powiedziała Olga. – To mogą być działania niespodziewane dla przeciwnika, krzyżowanie mu szyków…
Heser skinął z aprobatą głową.
– Wobec tego mamy tylko jedną możliwość… – Wzruszyłem ramionami. – Oprócz szukania zdrajców, oczywiście, ale, jak sądzę, Inkwizycja już węszy, gdzie się da. Moim zdaniem, musimy przebić się na siódmy poziom. A skoro nie możemy w pojedynkę… „Łańcuch Siły”?
– Zawulon proponował „Krąg Siły”. – Heser pokiwał głową. – Ale ani my, akumulując się nawzajem, ani Ciemni, wysysając do czysta, nie zdołamy tego zrobić… Nie pomoże nam nawet ofiara złożona z człowieka. Bariera między warstwami Zmroku nasila się proporcjonalnie do użytej Siły. Liczyliśmy.
– Nawet złożenie ofiary? – Siemion był wstrząśnięty.
– Nawet – odparł sucho Heser.
– Ten wiersz… na szóstej warstwie… – Popatrzyłem na Hesera. – Pamięta pan? Opowiadałem o nim.
– Zacytuj – poprosił Heser.
Tu kryje się Wieniec Wszystkiego. Już tylko krok pozostał. Ale to spadek dla silnych lub mądrych. Otrzymasz wszystko i nic, gdy zdołasz go dosięgnąć. Idź naprzód, jeśliś silny jak ja, Lub zawróć, jeśliś jak ja mądry.
Początek i koniec, głowa i ogon, wszystko razem połączono W Wieńcu Wszystkiego. Tak życie i śmierć są nierozdzielne
– wyrecytowałem z pamięci.
– I co nam to daje? – spytał niemal wesoło Heser.
– „Zawróć, jeśliś jak ja mądry…”. – powtórzyłem. – To znaczy, że istnieje jakaś okrężna droga prowadząca na siódmą warstwę! Nie trzeba walić głową w mur.
Heser skinął głową.
– Słusznie. Chciałem, żebyś powiedział to właśnie ty. Siemion zerknął na mnie ze współczuciem. No jasne. U nas jak w wojsku: zaproponowałeś – wykonaj.
– Nie przeceniajcie moich zdolności umysłowych – burknąłem. – Pewnie, że się zastanowię, poproszę Siemiona, żeby pomyślał… Ale na razie nic nie przychodzi mi do głowy. A może należałoby pogrzebać w archiwum?
– Pogrzebiemy – obiecał Heser. – Ale jest jeszcze jedna droga.
– I ja mam ją odbyć – dorzuciłem. – Czyż nie tak?
– Anton, niebezpieczeństwo zagraża twojej córce – powiedział po prostu Heser.
Rozłożyłem ręce.
– Dobrze, poddaję się, jestem gotów. Dokąd mam iść? Krater wulkanu? Lodowce Arktyki? Kosmos?
– Jak sam wiesz, w kosmosie nie mamy nic do roboty. – Heser skrzywił się. – Ale jest pewna szansa… niewielka. Niewykluczone, że któryś z niegdysiejszych towarzyszy Merlina wie, co Merlin miał na myśli.
– Musielibyśmy odnaleźć żywego rówieśnika… – zacząłem.
– Ja jestem jego rówieśnikiem, mniej więcej – rzekł znudzonym tonem Heser. – Ale Merlina, niestety, nie znałem. Ani wtedy, gdy był Jasnym, ani gdy był Ciemnym. Co się gapicie? Tak, to możliwe. Dla Wyższych. Czasami… Nie w tym rzecz. Mam nadzieję, że nikt z was nie planuje zmiany koloru?
– Borysie Ignatjewiczu, niech pan nie przeciąga – poprosiłem.
– Merlin przyjaźnił się… w stopniu, w jakim to w ogóle możliwe… z Innym, którego znałem pod imieniem Rustam.
Spojrzałem na Siemiona; wzruszył ramiona. Olga też wyglądała na zaskoczoną.
– Miał wiele imion – rzekł Heser. – Kiedyś, dawno, dawno temu, był w Patrolu. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Wiele razy pomagaliśmy sobie w boju… Wiele razy ratowaliśmy sobie życie. A potem staliśmy się wrogami… mimo że on był i pozostał Jasnym.
Heser zamilkł. Chyba nie lubił tego wspominać.
– Żyje nadal i mieszka gdzieś w Uzbekistanie. – Szef westchnął. – Nie wiem, gdzie dokładnie, on dorównuje mi siłą i może się zamaskować. W Patrolu nie służy od dawna, prawdopodobnie żyje jak zwykły człowiek. Będziesz musiał go znaleźć, Anton. Znaleźć i namówić, żeby nam pomógł.
– Aha – powiedziałem ironicznie. – Co to dla mnie taki Uzbekistan! Raz, dwa go przeczeszę, raz, dwa znajdę ukrywającego się, silniejszego ode mnie maga…
– Przecież nie twierdzę, że to będzie proste – przyznał Heser.
– I raz, dwa namówię go, żeby nam pomógł.
– Tu już będzie łatwiej. Rzecz w tym, że on ratował mi życie sześć razy, a ja jemu siedem. – Heser uśmiechnął się. – Ma względem mnie dług, nawet jeśli ciągle mnie nienawidzi. Gdy go znajdziesz, odpowie…
W głosie Hesera nie było pewności, i wszyscy to poczuli.
– Przecież nawet nie wiemy, czy on cokolwiek wie! – zawołałem. – I czy w ogóle żyje!
– Dziesięć lat temu żył. – Heser westchnął. – Rozpoznał go mój pomocnik, dewona, i opowiedział o nim swojemu synowi.
– Cudownie. – Skinąłem głową. – Po prostu bosko. I pewnie, zgodnie z tradycją, mam ruszyć w drogę bezbronny i sam jak palec?
– Nie. Wyruszysz w drogę w pełnym rynsztunku, z grubym plikiem pieniędzy i workiem pożytecznych artefaktów.
Kilka sekund zajęło mi zrozumienie, że szef nie żartuje.
– I nie sam – dodał Heser. – Pojedzie z tobą Aliszer. Na Wschodzie siła i pieniądze nie są tak ważne jak to, żeby poręczył za ciebie swój.
– I jeszcze Aliszer… – westchnął Ilia.
– Wybacz – powiedział Heser sucho. – Patrzmy na to w ten sposób, że mamy stan wojenny. Tym bardziej że tak właśnie jest.
Rzadko się zdarza, że wracam do domu w środku dnia. Jeśli idę na patrol, to wracam rankiem; jeśli to zwykły dzień pracy, nie docieram do domu przed dziewiętnastą. Umiejętność odgadywania, na jakiej ulicy będzie korek, nie pomaga, gdy zakorkowana jest cała Moskwa…
I, oczywiście, każda żona bez żadnej magii wie, że gdy mąż Wraca z pracy przed czasem, to nie bez powodu.
– Tatko! – oznajmiła Nadia, która czekała na mnie po drzwiami.
Gdy jest bardzo zajęta swoimi dziecięcymi sprawami, wyczuwa, że wracam, gdy się zbliżę do bloku; jeśli się nudzi, wyczuwa w chwili, gdy wychodzę z biura.
Chciałem wziąć ją na ręce, ale bardziej niż ojciec interesowały ją nadawane w telewizji kreskówki: z dużego pokoju dobiegało piskliwe: „lalalalalalala!”. No cóż, obowiązek córki został spełniony, tata przywitany, a skoro nie ma nic ciekawego w rękach i kieszeniach, to można lecieć do telewizora. Nadiuszka zręcznie wyśliznęła się z moich objęć i pobiegła do pokoju.
Zdjąłem buty, kupioną po drodze gazetę rzuciłem na szafkę, wszedłem do dużego pokoju, po drodze poklepałem córkę po głowie. Nadia zamachała rękami: zasłaniałem jej ekran, na którym pędził na nartach jednorogi niebieski łoś.
Świetlana wychyliła się z kuchni, popatrzyła na mnie uważnie, prychnęła i się schowała.
Próby spełnienia ojcowskich obowiązków odłożyłem na lepsze czasy i wszedłem do kuchni. Świetlana gotowała zupę. Nigdy nie zrozumiem, czemu kobiety spędzają tyle czasu przy kuchence! Co tam można robić tak długo? Wrzucasz do garnka wołowinę albo kurczaka, włączasz gaz i wszystko się samo gotuje. Potem dodajesz makaron albo ziemniaki, jakieś warzywa i już! No i jeszcze trzeba posolić, to niemal najważniejsze.
– Sam spakujesz walizkę? – spytała Świetlana, nie odwracając się.
– Heser dzwonił? – Nie.
– Zaglądałaś w przyszłość?
– Przecież się umówiliśmy, że nie będę tego robić bez uzgodnienia… – Swietłana zamilkła na chwilę, ponieważ podszedłem i pocałowałem ją w szyję. – Albo bez absolutnej konieczności…
– To czemu pytasz o walizkę?
– Anton, jeśli przychodzisz z pracy w środku dnia, to wieczorem kładę się spać sama. Albo wysyłają cię na patrol albo w delegację. Skoro na patrolu byłeś dwa dni temu, a w mieście spokój…
Z dużego pokoju dobiegł śmiech Nadii. Zajrzałem – łoś-narciarz leciał z wytrzeszczonymi oczami prosto na niewielkie i wyraźnie niepełnoletnie zwierzątka, idące gęsiego wzdłuż krawędzi przepaści. Oho, co się tam będzie działo…
– Swieta, jesteś pewna, że Nadia może oglądać takie kreskówki?
– Przecież ogląda dziennik – odparła spokojnie Swietłana. – Nie wykręcaj się. Co się stało?
– Jadę do Samarkandy.
– Masz interesującą geografię podróży służbowych. – Swieta zaczerpnęła zupę łyżką, podmuchała, spróbowała. – Za mało soli… A co się tam stało?
– Nic. Na razie nic.
– Biedni Uzbecy. Jak dojedziesz, na pewno coś się stanie.
– Heser zwołał naradę. Wezwał Wyższy i pierwszy poziom… Pokrótce opowiedziałem Swietłanie, o czym była mowa na zebraniu. Ku mojemu zdumieniu, Swieta nie zaprotestowała, gdy usłyszała, że Nadia będzie teraz pod stałą ochroną dwóch Ciemnych i dwóch Jasnych magów. Reakcja była zgodna z przewidywaniami Olgi.
– Heser ma jednak głowę na karku – oznajmiła Swietłana. – Nawet myślałam o tym, żeby do niego zadzwonić… i poprosić o ochronę.
– Naprawdę… dopuszczasz taką możliwość? Swietłana spojrzała na mnie i skinęła głową.
– Dopóki jestem przy Nadii, nic jej nie grozi. Wierz mi, nawet trzech Wyższych zetrę na proszek. Ale lepiej się asekurować. Kiedy lecisz?
– Za pięć godzin z Szeremietiewa.
– Siemion dowiezie cię w godzinę, czyli masz ze dwie godziny. Zjemy coś, potem zajmiemy się walizką. Jak długo tam będziesz?
– Nie wiem.
– A ile mam ci naszykować par skarpetek? – zapytała rzeczowo Świetlana. – Bo nie wyobrażam sobie, żebyś w podróży robił pranie.
– Kupię nowe, stare wyrzucę. Heser obiecał dać kupę pieniędzy.
– Ciekawe, co dla niego oznacza „kupa” – odparła z powątpiewaniem Swieta. – Dam ci pięć zmian bielizny. Siadaj do stołu nalewam zupę.
– Tato! – zawołała z pokoju Nadia.
– Słucham, córo? – odkrzyknąłem.
– Tato, a wujek Afandi podaruje mi koraliki?
Ja i Świetlana popatrzyliśmy na siebie i szybko weszliśmy do pokoju. Nadia ciągłe oglądała kreskówkę. Na ekranie gromadka kolorowych zwierzątek zebrała się wokół ogniska.
– Nadieńka, jaki wujek?
– Wujek Afandi – odparła Nadia, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Jaki Afandi? – pytała cierpliwie Swieta.
– Jakie koraliki? – sprecyzowałem.
– Wujek, do którego jedzie tata – oznajmiła Nadia z intonacją „jacy ci dorośli są nierozgarnięci”. – A koraliki niebieskie. Ładne.
– Skąd wiesz, do kogo jedzie tata? – kontynuowała przesłuchanie Swieta.
– No przecież właśnie o tym mówiliście – odparła spokojnie Nadia.
– Nie – zaprotestowałem. – Mówiliśmy, że jadę w delegację do Uzbekistanu. To taki piękny kraj na Wschodzie, gdzie niegdyś mieszkał wujek Heser. Pamiętasz wujka Hesera? O żadnym Afandim nie rozmawialiśmy.
– To znaczy, że się przesłyszałam – odparła Nadia. – Nie ma żadnego wujka.
Świetlana popatrzyła na mnie z wyrzutem i pokręciła głową. Rozłożyłem ręce – zgadza się, moja wina, niepotrzebnie się wtrąciłem. Mama wypytałaby Nadię znacznie lepiej.
„A koraliki są – dodała niekonsekwentnie Nadia. – Przywieź, dobrze?
Dalsze wypytywanie o wujka Afandiego nie miało już sensu, fsfadiuszce zdarzały się takie jasnowidzenia już w wieku trzech lat. Ale prorokowała zupełnie nieświadomie i wystarczyło zacząć zadawać pytania: „a skąd to wiesz?”, żeby dziewczynka od razu się zamykała.
– Moja wina – westchnąłem. – Przepraszam, Swieta. Wróciliśmy do kuchni. Świetlana nalała mi w milczeniu zupę, wręczyła łyżkę, pokroiła chleb. Czasem mam wrażenie, że rolę zwykłej kobiety gra z podkreśloną ironią. Ale w końcu to był jej wybór. Heser oszalałby z zachwytu, gdyby Swieta wróciła do Patrolu.
– Rustam ma wiele imion… tak powiedział Heser? – zapytała w zadumie Świetlana.
– Tak – przyznałem, jedząc zupę.
– Czyli teraz może się nazywać Afandi.
– Wszystko możliwe – Niespecjalnie na to liczyłem, ale w mojej sytuacji nie mogłem lekceważyć żadnego tropu. – Popytam.
– Dobrze, że będzie z tobą Aliszer – zauważyła Świetlana. – Jak najczęściej pozwalaj, żeby to on pytał. Wschód to delikatna sprawa.
– Jakże odkrywcza myśl… – powiedziałem kwaśno. – Przepraszam… – dodałem. – Cały dzień wysłuchuję złotych myśli o Wschodzie. Rzeki wymowy już wypełniły jezioro mojej uwagi, o rachatłukum mojego serca!
– Tato! – zawołała z pokoju Nadiuszka. – Przywieź mi rachata i łukuma!
W pracy niezbyt często spotykaliśmy się z Aliszerem. Wolał pracować w terenie – niemal nie wychodził z patroli, w biurze zjawiał się zwykle rano, z czerwonymi od niewyspania oczami. Kiedyś słyszałem, że podobno miał romans z dziewczyną z księgowości, Inną siódmego stopnia, ale poza tym niewiele o nim wiedziałem. Aliszer był z natury zamknięty, a ja nie lubię pierwszy zawierać przyjaźni.
Ale z Siemionem był chyba w bardziej zażyłych stosunkach. Gdy zszedłem na dół i wsiadłem do samochodu, Siemion właśnie kończył opowiadać dowcip. Usiadłem obok Siemiona, a on, odwrócony do tyłu, cienkim głosikiem rozpieszczonej dziewczynki powiedział:
– Dobrze, tatusiu, pójdziemy dłuższą drogą. Przywieź mi, proszę, czerwony kwiatuszek!
Aliszer roześmiał się i dopiero wtedy podał mi rękę.
– Cześć, Anton.
– Cześć, Aliszer. – Uścisnąłem jego dłoń i podałem mu torbę. – Rzuć na tylne siedzenie, nie chce mi się otwierać bagażnika.
– Jak tam Swieta? Nie złościła się? – zapytał Siemion, ruszając.
– Nie, coś ty. Życzyła powodzenia, nakarmiła i dała mnóstwo dobrych rad.
– Dobra żona – mężowskiej głowy korona! – odparł Siemion.
– Aleś ty dzisiaj wesoły – nie wytrzymałem. – Może i ciebie Heser wysyła do Samarkandy?
– Już to widzę – westchnął udawanie Siemion. – Słuchajcie, chłopaki, a czemu jedziecie do Samarkandy? Przecież stolicą jest Binkent, dobrze pamiętam!
– Taszkient – poprawiłem.
– Nie, Binkent, na pewno Binkent – upierał się Siemion. – A może nie Binkent? O, już wiem! Czacz!
– Siemion, nie jesteś aż tak stary, żeby pamiętać czasy, gdy Taszkient nazywał się Binkent i Czacz – rzekł kpiąco Aliszer. – To było bardzo dawno, tylko Heser może to pamiętać. A lecimy do Samarkandy dlatego, że najstarszy Jasny Inny pracujący niegdyś w Patrolu mieszka właśnie tam. W Taszkiencie Patrol jest większy, ze stołecznym zadęciem, ale w nim pracuje głównie młodzież. Nawet tamtejszy szef jest młodszy do ciebie.
– Patrzcie państwo… – Siemion pokręcił głową. – Zdumiewające… Żeby na Wschodzie była w Patrolach sama młodzież?
– Starcy ze Wschodu nie lubią walczyć. Starcy lubią patrzeć na piękne dziewczęta, jeść pilaw i grać w nardy – odparł poważnie Aliszer.
– Często jeździsz do domu? – zapytał Siemion. – Do rodziny, przyjaciół?
– Od ośmiu lat nie byłem ani razu.
– Czemu tak? – zdumiał się Siemion. – Nie tęsknisz za domem?
– Nie mam domu, Siemion. Ani krewnych. Dewona nie ma nawet przyjaciół.
Zapadła niezręczna cisza. Siemion prowadził w milczeniu samochód, w końcu ja nie wytrzymałem:
– Aliszer… Przepraszam, jeśli to zbyt osobiste pytanie… Twój ojciec był człowiekiem? Czy Innym?
– Dewona to sługa, którego tworzy potężny mag. – Aliszer mówił tak beznamiętnie, jakby wygłaszał wykład. – Mag znajduje głupca, który nie ma rodziny, i wlewa w niego Siłę ze Zmroku, wypełnia go czystą energią… i na świecie pojawia się głupi, potężny, władający magią człowiek… No, nie do końca człowiek. Ale i nie Inny, bo cała jego Siła jest pożyczona, włożona przez maga. Dewona wiernie służy swojemu panu, może czynić cuda, ale ciągle jest tylko głupcem. Zwykle mag wybiera chorych na zespół Downa, oni nie są agresywni, ale za to bardzo oddani. Włożona Siła zapewnia im zdrowie i długie lata życia.
Milczeliśmy. Nie spodziewaliśmy się takiej szczerości.
– Ludzie uważają, że dewona jest opętany przez duchy. I poniekąd tak właśnie jest… To tak, jakby wziąć puste, pęknięte naczynie i ponownie je napełnić. Tylko że zamiast rozsądku zwykle napełnia się oddaniem. Ale Heser nie był taki jak inni, nawet Jaśni. On uzdrowił ojca. Niegdyś ojciec był zupełnym szaleńcem, myślę, że był imbecylem, na skutek genetycznych uszkodzeń mózgu. Heser uzdrowił go i z czasem ojciec zyskał normalny ludzki umysł. Ale pamiętał, że kiedyś był głupi. Wiedział, że jeśli Heser w porę nie wleje w niego nowej porcji Siły, to znów straci rozum. Ale służył Heserowi nie dlatego, że się bał. Mówił, że oddałby życie za Hesera, już choćby dlatego, że dzięki niemu mógł uświadomić sobie siebie, że stał się człowiekiem. I za to, że on, głupiec boży, mógł mieć rodzinę, mógł mieć syna. Bardzo się bał, że ja też będę upośledzony, ale nic takiego się nie stało. Problem w tym, że u nas wszyscy wszystko pamiętają. Że mój ojciec jest dewoną, że zbyt długo żyje na tym świecie, że kiedyś był szaleńcem, który nie potrafił wytrzeć sobie nosa – wszystko. Rodzina wyrzekła się matki, gdy ta odeszła do ojca, i nie uznali mnie. Dzieciom zabraniano się ze mną bawić, bo byłem synem dewony, człowieka, który miał przeżyć życie zwierzęcia. Nie mam dokąd wrócić. Teraz mój dom jest tutaj. Moja praca to robienie tego, co każe mi Heser.
– A to dopiero… – powiedział cicho Siemion. – Surowo tam u was, surowo… Pamiętam, jak pędziliśmy basmaczy… – Ugryzł się w język i zerknął na Aliszera. – To nic, że tak mówię?
– A co ma być nie tak? – odpowiedział pytaniem Aliszer.
– No bo może dla was to teraz nie basmacze, tylko bohaterowie narodowi…
– Gdy Heser był komisarzem w Turkiestanie, mój ojciec walczył w jego oddziale – rzekł z dumą Aliszer.
– Jak walczył? – zaniepokoił się Siemion. – W którym roku?
– Na początku lat dwudziestych.
– A nie, ja później… W Garmie, w dwudziestym dziewiątym, gdy przez granicę przedarli się basmacze…
Zaczął z ożywieniem mówić o jakichś wydarzeniach dawno minionych dni. Zdaje się, że ojciec Aliszera i Siemion omal się ze sobą nie zetknęli, walczyli przy boku Hesera, gdy ten działał w Armii Czerwonej. Szczerze mówiąc, nie całkiem rozumiałem, w jaki sposób Heser brał udział w wydarzeniach czasów Wojny Ojczyźnianej. Przecież nie rzucał fireballów na białogwardzistów i basmaczy! Nie wszyscy Inni przyjęli Rewolucję obojętnie, niektórzy zaangażowali się w walkę po którejś ze stron. I żeby z nimi walczyć, Wielki Heser miotał się wraz z towarzyszami po azjatyckich stepach.
Poza tym, chyba zaczynałem się domyślać, dlaczego Heser i Rustam się pokłócili.
Do nieznanego miasta dobrze jest przybyć z rana. Wszystko jedno, pociągiem czy samolotem, byle rano. Wtedy dzień zaczyna się jakby od czystej karty…
W samolocie Aliszer znów stał się milczący i zadumany. Ja przespałem niemal cały lot, a Aliszer patrzył w milczeniu w iluminator, jakby mógł coś zobaczyć w odległej, pogrążonej w ciemnościach Ziemi. A gdy wlecieliśmy w ranek i samolot zaczął schodzić do lądowania, zapytał:
– Anton, będziesz miał coś przeciwko, jeśli na jakiś czas się rozłączymy?
Popatrzyłem z zaciekawieniem na młodego maga. Instrukcja Hesera nie przewidywała podobnego przypadku, a o krewnych i przyjaciołach, czy raczej o ich braku, Aliszer powiedział nam już w samochodzie.
Zresztą nietrudno było zgadnąć, o kim może myśleć chłopak, który w wieku dwudziestu kilku lat opuścił ojczyznę.
– Jak ona ma na imię? – zapytałem.
– Adolat – odparł po prostu. – Chciałbym ją zobaczyć. Dowiedzieć się, co się z nią dzieje.
Skinąłem głową.
– Czy jej imię coś znaczy?
– Wszystkie imiona coś znaczą… A co, nie poprosiłeś Hesera, zeby włożył ci znajomość uzbeckiego? – zdumiał się Aliszer.
– Nie zaproponował mi – wykrztusiłem.
Rzeczywiście! Dlaczego o tym nie pomyślałem? I jak Heser mógł tak dać ciała? Podstawowych języków Inni uczą się obowiązkowo, rzecz jasna, za pomocą magii. Rzadkie języki może włożyć w twój umysł silniejszy, bardziej doświadczony mag. Heser by mógł, Aliszer nie zdoła…
– Czyli uważał, że uzbecki ci się nie przyda – rzekł w zadumie Aliszer. – Ciekawe…
Aliszer nie dopuszczał myśli, żeby Heser mógł popełnić błąd.
– Będzie mi potrzebna znajomość uzbeckiego? – spytałem.
– Nie sądzę. Rosyjski znają niemal wszyscy, jedynie najmłodsi nie chcą się go uczyć z własnej głupoty. No cóż, i tak nie wzięliby cię za Uzbeka. – Aliszer się uśmiechnął. – Adolat to znaczy „sprawiedliwość”. Piękne imię, prawda?
– Piękne – przyznałem.
– Ona jest zwykłym człowiekiem – mruknął Aliszer. – Ale ma dobre imię. Jasne. Chodziliśmy do jednej klasy…
Samolot zatrząsł się, wysuwając koła.
– Oczywiście, jedź do niej – powiedziałem. – Chyba trafię sam do biura Patrolu.
– Nie myśl, że ja tylko z powodu dziewczyny. – Aliszer znów się uśmiechnął. – Wydaje mi się, że będzie lepiej, jeśli najpierw sam porozmawiasz z miejscowymi patrolowymi. Pokażesz im list od Hesera, poradzisz się… a ja przyjadę za jakąś godzinę.
– Nie przyjaźniłeś się kolegami z pracy, co? – spytałem cicho. Aliszer nie odpowiedział, i to było wystarczającą odpowiedzią.
Wyszedłem z budynku lotniska – najwyraźniej niedawno zrekonstruowanego – o dość współczesnym wyglądzie. W rękach miałem tylko torbę z rzeczami i małą reklamówkę z dury free, nic więcej. Zatrzymałem się, rozejrzałem. Oślepiająco niebieskie niebo i upał, nasuwający się mimo wczesnej godziny… Pasażerów było niewielu, nasz lot był pierwszym od wieczora, następny samolot miał przybyć za godzinę. Od razu otoczyli mnie prywaciarze, na wyprzódki proponując swoje usługi:
– Jedziemy!
– Całe miasto pokażę, wycieczka z przewodnikiem za darmo!
– To dokąd jedziemy?
– Siadaj, w moim samochodzie jest przyjemnie, klimatyzacja! Pokręciłem głową, popatrzyłem na starszawego taksówkarza, Uzbeka, który stał sobie spokojnie obok starej wołgi z szachownicą taksówki.
– Wolny, ojcze? – zapytałem.
– Człowiek jest wolny dopóty, dopóki wierzy w swoją wolność – odrzekł filozoficznie taksówkarz. Po rosyjsku, zupełnie czysto i bez akcentu. – Wsiadaj.
No proszę. Ledwie przyleciałem, a już używam zwrotu „ojciec”, i słyszę kolejną mądrość Wschodu.
– Któryś z wielkich to powiedział?
– Mój dziad. Był czerwonoarmistą, potem wrogiem narodu, a następnie dyrektorem sowchozu. Tak, był wielki.
– Nie nazywał się czasem Rustam? – zapytałem.
– Nie, Raszyd.
Samochód wyjechał z parkingu. Odwróciłem się w stronę otwartego okna, wystawiłem twarz na podmuchy wiatru. Ciepłe, świeże powietrze pachniało zupełnie inaczej niż w Rosji. A droga, o dziwo, była bardzo porządna. Ściana drzew rosnących wzdłuż szosy dawała cień, a także złudzenie, że już jesteśmy w mieście.
– Klimatyzacja… – powiedział w zadumie taksówkarz – wszyscy teraz kuszą pasażerów chłodem. A czy nasi dziadowie i pradziadowie słyszeli o klimatyzacji? Otwierali okna w samochodzie i było im dobrze!
Popatrzyłem zaskoczony na kierowcę, a on się uśmiechnął.
– Taki żart. Z Moskwy? – Tak.
– I bez bagażu? Ojojoj… – Zacmokał. – A może zgubili?
– Pilna podróż służbowa, nie było czasu na pakowanie walizek.
– Pilna? W naszym mieście nie ma pilnych spraw… To miasto stało tu tysiąc lat temu, dwa tysiące lat temu, trzy tysiące lat temu, to i nie dziwota, że oduczyło się pośpiechu.
Wzruszyłem ramionami. Samochód faktycznie jechał jakoś tak niespiesznie, ale to nie wywoływało rozdrażnienia.
– To dokąd jedziemy? Mamy hotel „Samarkanda”, mamy…
– Dziękuję, nie przyjechałem tu spać. Potrzebny mi bazar Siabski, w starym mieście.
– Słuszna decyzja! – ożywił się kierowca. – Od razu widać, że człowiek wie, dokąd i po co jedzie. Ledwie przyleciał, od razu na bazar. Bez bagaży, bez żony, bez problemów – tak właśnie trzeba żyć! A pieniądze wziąłeś, żeby na bazar jechać?
– Wziąłem. – Skinąłem głową. – Jak tu na bazar bez pieniędzy? Przy okazji, ile się należy za kurs? I co pan przyjmuje – somy, ruble?
– A nawet dolary czy eury – odparł beztrosko kierowca. – Tyle dasz, ile ci nie szkoda. Przecież widzę, człowiek z ciebie dobry, po co się targować? Dobry człowiek wstydzi się mało zapłacić biednemu taksówkarzowi. Sam zapłacisz więcej, niż ja miałbym sumienie zażądać.
– Niezły z pana psycholog. – Zaśmiałem się. Kierowca skinął głową.
– Niezły? Możliwe. Doktorat broniłem w Moskwie. Dawno temu… – Zamilkł. – Ale psychologowie nie są teraz potrzebni. Jako taksówkarz zarabiam więcej.
Zamilkł. Ja też się nie odzywałem, nie wiedziałem co powiedzieć. Ale wkrótce znaleźliśmy się w mieście i kierowca zaczął wyliczać miejsca, które koniecznie powinienem obejrzeć w Samarkandzie. Trzy medresy, tworzące zespół architektoniczny Registan, meczet Bibi Chanum… A wszystko niedaleko najlepszego bazaru w Samarkandzie, Siabskiego, którego sława, jak zrozumiał teraz kierowca, dawno dosięgła Moskwy. Bazar również należy odwiedzić, może nawet w pierwszej kolejności. Nieodwiedzenie go byłoby grzechem. Ale ja, jako rozsądny człowiek na pewno nie popełnię takiego błędu.
Przypuszczam, że taksówkarz bardzo by się zdenerwował, gdyby ujrzał, jak mijam wejście na bazar. Rzecz jasna miałem zamiar tam zajrzeć, praca pracą, ale jakieś wrażenia też mi się należą.
Tyle że jeszcze nie teraz.
Wydostałem się z hałaśliwego tłumu przy podejściu do bazaru, minąłem grupkę Japończyków (nawet tutaj dotarli!), jak zwykle obwieszonych maleńkimi aparatami i kamerami, i obszedłem w koło Bibi Chanum. Meczet rzeczywiście robił wrażenie. Ceramiczne pokrycie ogromnej kopuły lśniło w słońcu lazurem. Portal był ogromny, może nawet większy od Łuku Triumfalnego w Paryżu, a brak płaskorzeźb na ścianach z powodzeniem rekompensował wzór glazurowanych niebieskich cegieł.
Ale na mnie czekała inna dzielnica, zupełnie niepodobna do tej pompatyczno-turystycznej.
W każdym mieście są ulice, które zbudowano pod niezbyt szczęśliwą gwiazdą. Nie muszą leżeć na peryferiach. Czasem biegną obok ponurych fabryk, czasem wzdłuż torów albo autostrad, a czasem obok parku czy polany ocalałej na skutek niedopatrzenia władz miejskich. Ludzie niechętnie osiedlają się na tych ulicach, ale z drugiej strony, bardzo rzadko je opuszczają – jakby zniewoleni przedłużającym się snem. Zycie toczy się według całkiem innych praw, w zupełnie innym tempie…
Pamiętam pewną dzielnicę Moskwy, gdzie wzdłuż polany porośniętej drzewami biegła droga jednokierunkowa. Niby całkiem zwyczajna dzielnica-sypialnia, ale jakby skuta snem. No i znalazłem się tam pewnego zimowego wieczoru – fałszywe wezwanie, okazało się, że wiedźma, która rzucała urok, jednak miała licencję. Nasz wóz odjechał, mnie zostawili, żebym spisał protokół o braku wzajemnych pretensji, a potem wyszedłem z bloku i próbowałem złapać okazję. Nie miałem ochoty zamawiać taksówki i czekać w mieszkaniu wiedźmy. Było już ciemno, mimo stosunkowo wczesnej godziny, i sypał śnieg. Ulice opustoszały, widocznie od stacji metra ludzie szli inną drogą, nawet samochody gdzieś zniknęły, a te, które z rzadka przejeżdżały, nie chciały się zatrzymać. Niedaleko polany, ogrodzonej niskim płotkiem, znajdowało się niewielkie „wesołe miasteczko”. Budka biletera, dwie czy trzy karuzele, jeżdżąca w kółko kolejka dla maluchów… I w zupełnej ciszy, w sypiącym śniegu, na tle czarnego martwego nieba jeździła w kółko, podzwaniając i migając kolorowymi światełkami mała lokomotywka z dwoma wagonikami. W pierwszym siedział nieruchomy przyprószony śniegiem pięcioletni chłopiec w wielkiej czapce-uszance, z plastikową łopatką w ręku. Pewnie synek bileterki, którego nie miała z kim zostawić… Niby nic szczególnego, ale zrobiło mi się tak nieprzyjemnie, że zmusiłem do zatrzymania kierowcę ciężarówki i szybko zmyłem się stamtąd do centrum miasta.
Mniej więcej w takiej dzielnicy, z poprawką na inne miasto, mieściło się biuro tutejszego Nocnego Patrolu. Nie potrzebowałem mapy, czułem, dokąd mam iść. Od bazaru, czyli od centrum, szedłem najwyżej dziesięć minut, a mimo to znalazłem się w innym świecie. Ale nie w barwnej, wschodniej baśni, lecz w przeciętnej dzielnicy, jaką można spotkać w azjatyckich republikach dawnego Związku Radzieckiego, w Turcji i w krajach południowej Europy. Trochę Europa, trochę Azja – dzielnica skupiała wszystkie nie najlepsze cechy obu tych części świata. Dużo zieleni, ale domy zakurzone, brudne i niskie. Gdyby nie ich monotonia, cieszyłyby oko turysty, tu jednak nie było nawet biednej różnorodności, jedynie smętek i monotonia: odpadający tynk, zakurzone okna, otwarte drzwi klatek schodowych, porozwieszane na podwórkach pranie. Z głębi pamięci wypłynęło wyrażenie: konstrukcje szkieletowe z płytą trzcinową, idealnie pasujące do tych budynków, które, w założeniu tymczasowe, w efekcie przestały ponad pół wieku.
Biuro Nocnego Patrolu zajmowało duży, parterowy dom – stary, z niewysokim ogrodzeniem. Pomyślałem, że w takim budynku mogłoby się znajdować małe przedszkole, pełne smagłych, czarnowłosych dzieci.
Ale tutejsze dzieci już dawno dorosły. Przeszedłem obok zaparkowanego przy ogrodzeniu peugeota, otworzyłem furtkę, minąłem klomby, na których walczyły o życie usychające kwiaty, i zszokowany przeczytałem umieszczoną na drzwiach starą tabliczkę, rodem z ZSRR:
NOCNY PATROL FILIA MIASTA SAMARKANDY GODZINY PRZYJĘĆ: 20.00-8.00
Początkowo wydawało mi się, że zwariowałem. Potem, że patrzę przez Zmrok. Ale nie, napis był absolutnie realny! Żółte litery na czarnym tle, pęknięte szkło… Kawałek odpadł i ostatnia litera w słowie „PATROL” wyblakła.
Obok widniał ten sam tekst po uzbecku. Jak się okazało, „Nocny Patrol” to w tłumaczeniu „Tungi Nazorat”.
Pchnąłem drzwi – rzecz jasna niezamknięte, i znalazłem się od razu w dużej sali. Jak to zwykle na Wschodzie, nie było żadnego przedpokoju czy przedsionka. I słusznie, po co sień, skoro w Samarkandzie chłody się nie zdarzają?
Wnętrze było bardzo skromne i w jakiś sposób przypominało niewielki komisariat milicji albo niegdysiejsze biuro. Przy drzwiach stał wieszak i kilka szaf na dokumenty, przy dużym stole piło herbatę trzech młodych Uzbeków i pulchna niemłoda Rosjanka. Na stole stał duży elektryczny samowar w kolorowe wzory. No nie! Samowar! Ostatni raz widziałem w Rosji samowar na bazarze Izmajłowskim, obok matrioszek, czapek-uszanek i innych „rosyjskich pamiątek” dla zagranicznych turystów. Pozostałe stoły były puste. Na odległym biurku stary komputer szumiał z wysiłkiem – pora wymienić wiatraczek…
– Salom alej kum – powiedziałam, czując się jak kompletny kretyn, udający mędrca. Dlaczego Heser nie nauczył mnie uzbeckiego?!
– Alej kum salom – odparła kobieta.
Była smagła, czarnowłosa, ale najwyraźniej płynęła w niej słowiańska krew. Wyglądała jak każdy Europejczyk mieszkający od urodzenia na Wschodzie, nawet ubierała się jak uzbecka kobieta – w długą kolorową suknię. Popatrzyła na mnie z zaciekawieniem – poczułem umiejętny, ale słaby dotyk zaklęcia sondującego. Nie zamykałem się i ona ściągnęła informacje bez problemu. W jednej chwili zmieniła się na twarzy, wstała zza stołu i powiedziała półgłosem:
– Chłopcy, mamy ważnego gościa…
– Jestem tu nieoficjalnie! – Zamachałem rękami.
Ale machina poszła w ruch: „chłopcy” już się ze mną witali, przedstawiali: Murat, szósty poziom, Timur, piąty poziom, Nodir, czwarty poziom. Wyglądali na tyle lat, ile mieli, czyli na około dwudziestu, trzydziestu. Heser mówił, że w Patrolu Samarkandy jest pięciu Innych… Aliszer twierdzi, że w Taszkiencie są jeszcze młodsi pracownicy. Czyli co, przyjmują do pracy uczniów?
– Walentyna Iliniczna Firsenko, Inna, czwarty poziom – powiedziała kobieta.
– Anton Gorodecki, Inny, Wyższy – przedstawiłem się.
– Jestem kierownikiem kancelarii.
Uścisnęła mi rękę ostatnia i w ogóle zachowywała się jak młodszy pracownik Patrolu. A przecież miała tak na oko ze sto pięćdziesiąt lat i wyższy poziom Siły od mężczyzn.
Czyżby to również była specyfika Wschodu?
Zresztą, moje wątpliwości, kto tu jest szefem, zostały szybko rozwiane.
– Chłopcy, nakryjcie do stołu, raz, dwa – zakomenderowała Walentyna. – Murat, weź samochód i szybko przeleć po trasie, potem skoczysz na bazar.
Z tymi słowami wręczyła Muratowi klucze od ogromnego starego sejfu, z którego chłopak, usiłując zrobić to niezauważalnie, wyjął paczkę pieniędzy.
– Ależ nie trzeba! – zawołałem. – Jestem tu nieoficjalnie i nie na długo! Wpadłem przelotnie, żeby się przedstawić, zadać kilka pytań… Muszę jeszcze zajrzeć do Dziennego Patrolu.
– Po co? – zaciekawiła się kobieta.
– Na kontroli pogranicznej Innych nie było. W Zmroku wisiała tabliczka, że po przyjeździe Jaśni powinni zgłosić się do Dziennego, a Ciemni do Nocnego Patrolu.
Byłem ciekaw, jak Walentyna Iliniczna skomentuje to karygodne niedbalstwo, ale ona jedynie skinęła głową.
– Mamy za mało pracowników, żeby trzymać posterunek na lotnisku. WTaszkiencie to już wszystko mają jak należy… Nodir, skocz do wampirów, powiedz, że do miasta przybył z prywatną wizytą Wyższy Jasny z Moskwy, Anton Gorodecki.
– Jestem nieoficjalnie, ale to nie znaczy, że prywatnie… – zacząłem, ale już nikt mnie nie słuchał.
Nodir otworzył niepozorne drzwi w ścianie i wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, równie przestronnego i pustego.
– Dlaczego „do wampirów”? – zapytałem, oszołomiony niewiarygodnym domysłem.
– Tam jest biuro Dziennego Patrolu. Żadnych wampirów tam nie ma, to tylko my ich tak nazywamy… po sąsiedzku. – Walentyna Iliniczna się zaśmiała.
Poszedłem za Nodirem do sąsiedniego pokoju. Dwóch Ciemnych Innych: jeden młody, drugi w średnim wieku, czwarty i piąty poziom Siły, uśmiechnęli się serdecznie na mój widok.
– Salom alejkum… – wymamrotałem, przeszedłem przez salę (identycznie umeblowaną, nawet samowar był taki sam!) i otworzyłem drzwi na ulicę, równoległą do tej, którą przyszedłem.
Za drzwiami ujrzałem takie samo ogrodzenie a na ścianie tabliczkę z dwujęzycznym napisem:
DZIENNY PATROL FILIA MIASTA SAMARKANDY GODZINY PRZYJĘĆ: 8.00-20.00
Zamknąłem cicho drzwi i wróciłem do Dziennego Patrolu. Nodir widocznie wyczuł mój nastrój, bo się wycofał.
– Jak załatwi pan swoje sprawy, to proszę do nas zajrzeć – powiedział dobrodusznie jeden z Ciemnych. – Rzadko miewamy gości z Moskwy.
– Pewnie, pewnie! – poparł go drugi.
– Zobaczę… dziękuję za zaproszenie – wymamrotałem. Wróciłem do biura Nocnego Patrolu, i tutaj też zamknąłem za sobą drzwi.
Nawet zamka w nich nie było! Jaśni wyglądali na stropionych.
– Nocny Patrol – wycedziłem przez zęby. – Siły Jasności… – Trochę żeśmy się ścieśnili… Wynajem pomieszczeń sporo kosztuje… – Walentyna Iwanowna rozłożyła ręce. – Od dziesięciu lat wynajmujemy jeden domek na dwie firmy.
Zrobiłem lekki ruch ręką i ścianę oddzielającą biuro Jasnych od biura Ciemnych pokryło jasne świecenie. Nie przypuszczam, żeby Ciemni w Samarkandzie mieli maga zdolnego zdjąć zaklęcie nałożone przez Wyższego.
– No i po co to, Anton? – powiedziała z wyrzutem Walentyna Iliniczna. – Oni nie będą podsłuchiwać, to u nas nieprzyjęte.
– Przecież macie obserwować siły Ciemności! – wykrzyknąłem. – Kontrolować je!
– Przecież kontrolujemy – zauważył roztropnie Timur. – Są pod bokiem i mamy ich cały czas na oku. A tak to musielibyśmy latać po całym mieście – do tego potrzeba by z pięć razy więcej pracowników!
– A tabliczki? Po co te napisy „Nocny Patrol”, „Dzienny Patrol”? Przecież ludzie czytają!
– Niech sobie czytają – rzekł Nodir. – Mało to firm z dziwnymi nazwami? Kiedy się ukrywasz, nie wieszasz tabliczki, od razu stajesz się podejrzany. Albo milicja przyjdzie, albo bandyci po okup… A tak, wszyscy od razu widzą: państwowa organizacja, czego od niej chcieć? Niech sobie pracują!
Uspokoiłem się. Słusznie, w końcu to nie Rosja. Patrol Samarkandy nie znajduje się pod naszą jurysdykcją. W Białogrodzie czy innym Omsku mógłbym wygłaszać pretensje i żądać respektowania praw. A do Patrolu w Samarkandzie nic nie mam – chociaż jestem Wyższym Jasnym.
– Ja wszystko rozumiem, ale w Moskwie coś takiego byłoby nie do pomyślenia… Żeby Ciemni siedzieli za ścianą?!
– Siedzą, no i co z tego? – powiedziała pojednawczo Walentyna Iliniczna. – Niech sobie siedzą. Też nie mają łatwej pracy… pewnie, że jak przychodzi co do czego, to stajemy na wysokości zadania… Pamiętacie, chłopcy, jak trzy lata temu Żodugar Alijaapa rzuciła urok na staruszka Nazgula?
Chłopaki pokiwali głowami z ożywieniem, najwyraźniej gotowi powspominać tę wspaniałą historię.
– Na kogo rzuciła? – nie wytrzymałem. Patrolowi roześmiali się.
– Takie imię… To nie te same nazgule, co w amerykańskim filmie – wyjaśnił z olśniewającym uśmiechem Nodir. – Był taki człowiek, umarł w zeszłym roku. Długo umierał… Żonę miał młodą, i ta poprosiła wiedźmę, żeby jej męża usunęła z tego świata. Zauważyliśmy urok, wiedźmę aresztowaliśmy, żonie daliśmy reprymendę, wszystko zrobiliśmy jak trzeba. Urok zdjęła Walentyna Iliniczna, wszystko poszło dobrze. Ale to był niedobry starzec… Zły, chciwy i rozpustny, chociaż stary. Wszyscy się ucieszyli, gdy umarł. Ale urok zdjęliśmy tak jak należy!
Usiadłem na skrzypiącym wiedeńskim krześle. Taak… znajomość uzbeckiego nie na wiele by mi się przydała… Nie chodziło o język, chodziło o mentalność.
Mądre słowo odrobinę mnie uspokoiło i wtedy zauważyłem spojrzenie Walentyny Ilinicznej – serdeczne, współczująco-pobłażliwe.
– Ale przecież tak nie można – powiedziałem. – Zrozumcie, nic do was nie mam i niczego nie będę narzucał. To wasze miasto i wy odpowiadacie za porządek. Ale to jakoś tak… dziwnie.
– To dlatego że wy jesteście bliżej Europy – wyjaśnił Nodir, który najwyraźniej postrzegał Uzbekistan jako państwo mające jednak coś wspólnego z Europą. – A u nas, kiedy jest pokój, to można żyć obok siebie.
– Aha – odparłem. – Dziękuję za wyjaśnienie.
– Proszę, niech pan siada do stołu – powiedziała serdecznie Walentyna Iliniczna. – Czemu pan, tak jak obcy, w kącie usiadł?
Właściwie to wcale nie siedziałem w kącie – w kącie Timur kończył nakrywać stół. Na barwnym obrusie, który błyskawicznie przemienił dwa biurowe stoły w jeden duży obiadowy, już stały talerze z owocami: jaskrawoczerwone i soczyście żółte jabłka, czarne, zielone, żółte i czerwone winogrona, ogromne, wielkości małej dyni, granaty, apetyczna, chyba domowa kiełbasa, plastry mięsa i gorące, podgrzane magią placki. Przypomniałem sobie, jak Heser w rzadkich chwilach nostalgii zaczynał wychwalać samarkandzkie placki… Jakie one smaczne, że nawet przez tydzień zachowują świeżość, że wystarczy tylko podgrzać i już można jeść, jeść, jeść… Wtedy potraktowałem te słowa jak zwykłe starcze wspomnienia w rodzaju: „Za moich czasów drzewa były wyższe, a kiełbasa dobra”. Teraz jednak aż mi pociekła ślinka i pomyślałem, że Heser chyba niewiele przesadził.
Poza tym na stole pojawiły się dwie butelki miejscowego koniaku. Westchnąłem w duchu.
– Proszę wybaczyć, że stół pusty – powiedział szybko Nodir. – Jak tylko nasz młodszy wróci z bazaru, to przygotujemy normalne przyjęcie, a na razie tylko co nieco przekąsimy.
Zrozumiałem, że nie uniknę uroczystego obiadu z rzeką alkoholu i zacząłem podejrzewać, że zainteresowanie losem szkolnej przyjaciółki nie było jedynym powodem, dla którego Aliszer unikał wizyty u patrolowych. Wprawdzie wizyty moskiewskiego gościa od dawna nie traktowano jako wizyty wyższego zwierzchnictwa, ale mimo wszystko Moskwa pozostała dla patrolowych Samarkandy ważnym centrum.
– Właściwie przyjechałem na prośbę Hesera… – zacząłem.
Ze zmieniającego się wyrazu twarzy gospodarzy wywnioskowałem, że mój status ze zwyczajnie wysokiego skoczył do niewyobrażalnego. Gdzieś w kosmos, gdzie Inni nie mają wstępu.
– Heser prosił, żebym odszukał jego przyjaciela – kontynuowałem. – Podobno mieszka w Uzbekistanie…
Zapadła niezręczna cisza.
– Anton, czy chodzi o dewonę? – spytała Walentyna Iliniczna. – Przecież on przeniósł się do Moskwy w dziewięćdziesiątym ósmym i tam zginął. Myśleliśmy, że Heser o tym wie…
– Nie, nie chodzi o dewonę! – zaprotestowałem. – Heser prosił, żebym odszukał Rustama.
Młodzi Uzbecy popatrzyli po sobie, Walentyna Iliniczna sposępniała.
– Rustam… chyba coś słyszałam… – Zawahała się. – Ale to… to bardzo stara historia. Bardzo. Ta historia ma tysiące lat, Anton.
– On nie pracuje w Patrolu – przyznałem – i pewnie nosi teraz inne imię. Przypuszczam, że często je zmieniał. Wiem tylko tyle, że jest Wyższym Jasnym magiem.
Nodir przygładził sztywne czarne włosy i powiedział z przekonaniem:
– To będzie bardzo trudne, Antonaka. W Uzbekistanie jest jeden Wyższy mag, pracuje w Taszkiencie, ale jest młody. Jeśli stary i bardzo silny mag będzie chciał się ukryć, zrobi to. Żeby go znaleźć, potrzebny byłby nie tylko silny, ale również mądry. Musiałby go poszukać sam Heser. Przykro mi, Antonaka. Nie zdołamy ci pomóc.
– Możemy zapytać Afandiego – powiedziała w zadumie Walentyna Iliniczna. – To słaby mag i niezbyt… niezbyt rozgarnięty. Ale ma dobrą pamięć i żyje już trzysta lat.
– Afandi? – spytałem czujnie.
– To nasz piąty pracownik. – Walentyna Iliniczna się speszyła. – Sam pan rozumie, ma siódmy poziom, więc on bardziej tak… w gospodarstwie. Ale może zdoła pomóc?
– Jestem tego prawie pewien. – Skinąłem głową, przypominając sobie słowa Nadiuszki. – A gdzie on jest?
– Powinien wkrótce przyjść.
No cóż, nie pozostawało mi nic innego, jak zaczekać. Pokornie podszedłem do „pustego” stołu.
Murat przyjechał pół godziny później z wielkimi torbami. Część zawartości od razu wyłożono na stół, resztę Murat zaniósł do małej kuchenki, przylegającej do głównego pomieszczenia Patrolu. Moje kulinarne umiejętności wystarczyły do zrozumienia, że będzie przyrządzał pilaw.
A na razie piliśmy koniak, który okazał się całkiem niezły, i zakąszaliśmy owocami. Walentyna Iliniczna pozwoliła Nodirowi prowadzić rozmowę i ja uprzejmie wysłuchałem historii uzbeckich Patroli od czasów starożytnych do Tamerlana i od Tamerlana do dnia dzisiejszego. Nie ma co, nie zawsze Jaśni żyli tu z Ciemnymi w takiej zgodzie jak dziś, nie brakowało wydarzeń mrocznych, krwawych i przerażających. Poza tym odniosłem wrażenie, że walka Patroli w Uzbekistanie zaostrzała się w niezrozumiały dla mnie sposób. W czasach, gdy ludzie wyrzynali się na potęgę, Patrole utrzymywały status quo i neutralność. Za czasów Chruszczowa i w pierwszych latach rządów Breżniewa, gdy w świecie ludzi panował względny spokój, Jaśni i Ciemni zwalczali się z niezwykłą zajadłością. Właśnie wtedy zginęło trzech Wyższych magów – dwóch z Dziennego Patrolu i jeden z Nocnego. Wojna wykosiła również sporo Innych pierwszego i drugiego stopnia.
Potem wszystko ucichło; zastój, jaki panował wśród ludzi w latach osiemdziesiątych, rozciągnął się również na Innych. I od tamtej pory Ciemni i Jaśni współistnieją w warunkach niemrawych drwin i podpuch.
– Aliszerowi się to nie podobało – zauważył Timur. – Nadal jest w Moskwie?
Skinąłem głową, zadowolony ze zwrotu rozmowy.
– Tak, w naszym Patrolu.
– Co u niego słychać? – zapytał uprzejmie Nodir. – Słyszeliśmy, że ma czwarty poziom?
– Praktycznie trzeci – odparłem. – Ale o tym to już sam opowie, przyleciał razem ze mną, tylko chciał najpierw zajrzeć do znajomych.
Ta wiadomość wcale ich nie ucieszyła. Timur i Nodir wyglądali na speszonych, Walentyna Iliniczna kręciła głową.
– Zmartwiłem was? – spytałem wprost; wypita razem butelka skłaniała do szczerości. – Powiedzcie mi, o co chodzi? Dlaczego tak go traktujecie? Dlatego że jego ojciec jest dewoną.
Patrolowi popatrzyli na siebie.
– Nie chodzi o to, kim jest jego ojciec. – Walentyna Iliniczna westchnęła. – Aliszer to dobry chłopak… tylko bardzo gwałtowny.
– Naprawdę?
– Może zmienił się w Moskwie… – zasugerował Timur. – Ale u nas zawsze pragnął walki… powinien był urodzić się w innych czasach.
Zastanowiłem się. Rzeczywiście, Aliszer wolał pracować na ulicach: patrole, starcia, akcje, zatrzymania – niewiele wydarzeń obywało się bez jego udziału…
– No… u nas to jest bardziej naturalne – powiedziałem w końcu. – Moskwa to duże miasto, żyje się w większym napięciu… Aliszer jednak bardzo tęskni za ojczyzną.
– Ale my się oczywiście bardzo cieszymy! – zawołała Walentyna Iliniczna. – Tak dawno go nie widzieliśmy… Prawda, chłopcy?
Chłopcy przytaknęli ze sztucznym entuzjazmem. Nawet Murat zawołał z kuchni, że stęsknił się za Aliszerem.
– A kiedy przyjdzie Afandi? – zapytałam, zmieniając niezręczny temat.
– Rzeczywiście – zaniepokoiła się Walentyna Iliniczna. – Już prawie trzecia…
– Już dawno przyszedł – zawołał z kuchni Murat. – Chodzi po podwórku z miotłą, widzę go z okna. Pewnie myślał, że będę chciał, żeby mi pomógł przygotować pilaw…
Nodir szybko podszedł do drzwi i zawołał:
– Afandi! Co ty robisz?
– Zamiatam podwórko – odparł z godnością piąty pracownik samarkandzkiego Patrolu. Sądząc z jego głosu, nie tylko urodził się trzysta lat temu, ale i ciałem był już niemłody.
Nodir odwrócił się do nas, rozkładając ręce. Znowu zawołał:
– Afandi, chodź, mamy gościa!
– Wiem o tym! Właśnie dlatego zamiatam!
– Afandi, ale gość jest już w środku! Po co sprzątasz na dworze?
– Ej, Nodir! Już ty mnie nie ucz, jak gości przyjmować! Gdy gość jest na dworze, wszyscy sprzątają w domu. A jak gość jest już w domu, sprząta się na ulicy!
– Jak sobie chcesz, Afandi! – powiedział ze śmiechem Nodir. – Może i masz rację. Zamiataj sobie, a my będziemy jeść winogrona i pić koniak!
– Zaczekaj, Nodir! – zawołał zaniepokojony Afandi. – Nieuprzejmością z mojej strony byłoby nie zasiąść z gościem przy jednym stole!
Chwilę później Afandi już stał w drzwiach. Wyglądał niesamowicie. Na nogach miał rozsznurowane adidasy, niebieskie dżinsy przepasał radzieckim pasem żołnierskim, białą nylonową koszulę zdobiły różnorakie guziki. Koszula wyglądała jakby miała ze trzydzieści lat – nylon to trwały materiał. Afandi był gładko ogolonym (co zdaje się, kosztowało go sporo wysiłku, sądząc z ilości kawałeczków papieru na podbródku), łysawym staruszkiem, na oko sześćdziesięcioletnim. Obrzucił stół zadowolonym spojrzeniem, oparł długą miotłę o futrynę i podszedł do mnie.
– Witaj, czcigodny! Niech twoja Siła rośnie tak szybko, jak zapał młodzieńca rozbierającego kobietę! Niechaj sięgnie drugiego, a nawet pierwszego stopnia!
– Afandi, nasz gość to Wyższy mag – pouczyła staruszka Walentyna Iliniczna. – Czemu życzysz mu drugiego poziomu?
– Zamilcz, kobieto! – rzekł Afandi, puszczając moją dłoń i siadając przy stole. – Czy nie widzisz, jak szybko spełniło się moje życzenie?!
Patrolowali roześmiali się. Najwyraźniej Afandi – zeskanowałem jego aurę, staruszek faktycznie miał najniższy, siódmy poziom Siły – pełnił w samarkandzkim Patrolu rolę błazna. Takiego, którego wszyscy lubią, któremu wybaczą każde głupstwo i którego zawsze wezmą w obronę.
– Dziękuję ci za dobre słowo, ojcze – powiedziałem. – Zaprawdę, twoje życzenia spełniają się bardzo prędko.
Staruszek pokiwał głową i z przyjemnością włożył do ust połówkę brzoskwini. Zęby miał wspaniałe – do wyglądu zewnętrznego nie przywiązywał większej wagi, ale o stan uzębienia najwyraźniej bardzo dbał.
– To same młokosy – mruknął, patrząc na patrolowych. – pewnie nawet nie umieli należycie podjąć takiego gościa. Jak cię zwą, młody człowieku?
– Anton.
– A mnie Afandi, co znaczy „mędrzec”. – Staruszek obrzucił patrolowych surowym spojrzeniem. – Gdyby nie moja mądrość, już dawno siły Ciemności – niech wiją się w boleściach i spłoną w piekle! – wypiłyby ich małe słodkie mózgi i zjadły wielkie spuchnięte wątroby!
Nodir i Timur zachichotali.
– Dlaczego wątroby są spuchnięte, to zrozumiałem – rzekł Nodir, nalewając koniak. – Ale czemu mózgi są słodkie?
– Mądrość bowiem jest gorzka, a głupota i niewiedza słodkie – odparł Afandi, wypijając swój koniak. – Hej, głupcze, co robisz?
– A co? – Timur, który właśnie chciał zagryźć koniak winogronem, popatrzył pytająco na Afandiego.
– Nie wolno zagryzać koniaku winogronami!
– Dlaczego?
– To przecież tak, jakby gotować koziołka w mleku jego matki!
– Afandi, tylko Żydzi nie gotują koźlęcia w mleku!
– A ty gotujesz?
– Nie. – Timur się stropił. – Po co w mleku…
– No to koniaku winogronami też nie zakąszaj!
– Afandi, znam pana od trzech minut, a już wchłonąłem tyle mądrości, że przetrawianie jej zajmie mi cały miesiąc – włączyłem się do rozmowy, ściągając na siebie uwagę staruszka. – Mądry Heser posłał mnie do Samarkandy i prosił, żebym odnalazł jego starego przyjaciela, którego niegdyś zwano Rustamem. Czy zna pan Rustama?
– Oczywiście, że znam Rustama – odrzekł Afandi. – A kto to taki ten Heser?
– Afandi! – Walentyna Iliniczna aż klasnęła w ręce. – Niemożliwe, żebyś nie słyszał o Wielkim Heserze!
– Heser… – rzekł w zadumie staruszek. – Heser, Heser… Czy to czasem nie ten Jasny mag, który pracował w Binkencie jako złotnik?
– Afandi, jak możesz mylić Wielkiego Hesera z jakimś tam złotnikiem! – Walentyna Iliniczna była w szoku.
– Aa, Heser! – Staruszek pokiwał głową. – Tak, tak, tak. Oldżibaj, zwycięzca Sotona, Lubsana i Gurkara. Kto by nie znał starego Hesera!
– A kto zna starego Rustama? – spytałem szybko, zanim Afandi zaczął wyliczać słynne czyny Hesera.
– Ja – odparł z dumą Afandi.
– Tylko proszę cię, Afandi, nie przesadzaj – rzekł Timur. – Naszemu gościowi bardzo zależy na spotkaniu z Rustamem.
– To będzie trudne. – Afandi przestał błaznować. – Rustam odsunął się od ludzi. Dziesięć lat temu widziano go w Samarkandzie, ale od tamtej pory nikt nie rozmawiał z Rustamem… nikt…
– Skąd pan zna Rustama, Afandi? – spytałem. Gdyby nie Nadia, nie traktowałbym poważnie słów staruszka-chwalipięty, pomyślałbym, że zwyczajnie mąci mi w głowie.
– Dawno to było. – Afandi westchnął. – Żył sobie w Samarkandzie staruszek, tak głupi jak te młokosy tutaj. Szedł po mieście i płakał, bo nie miał co jeść. Aż tu nagle patrzy, z naprzeciwka idzie potężny batyr: oczy mu lśnią, a czoło ma wysokie i mądre. Popatrzył na staruszka i rzekł: „Czemu się smucisz, dziadku? Czy nie wiesz, że w tobie jest ukryta siła? Jesteś Boszkacza, Innym!”. Batyr dotknął staruszka dłonią i ten stał się silny i mądry. A batyr powiedział jeszcze: „Wiedz o tym, że sam wielki Rustam stal się twoim nauczycielem”. Oto, co mi się przydarzyło dwieście pięćdziesiąt lat temu!
Zdaje się, że ta opowieść wstrząsnęła patrolowymi nie mniej niż mną. Murat zastygł w drzwiach kuchni, a Timur rozchlapał koniak, który właśnie nalewał do kieliszków.
– Afandi! Czy to znaczy, że inicjował cię sam Rustam? – spytała Walentyna Iliniczna.
– Mądremu moja opowieść wystarczy – odrzekł Afandi, biorąc kieliszek od Timura. – A głupi nie zrozumie, choćby mu i sto razy opowiadać.
– Dlaczego nigdy nam o tym nie mówiłeś? – zapytał Timur.
– Nie było powodu.
– Afandi, uczeń zawsze może wezwać swojego nauczyciela – powiedziałem.
– To prawda – potwierdził z powagą Afandi.
– Muszę się spotkać z Rustamem.
Afandi westchnął i popatrzył na mnie chytrze.
– Ale czy Rustam musi się spotkać z tobą?
Och, jakże mi obrzydło to wschodnie krasomówstwo! Czy w domu, na co dzień, też tak ze sobą rozmawiają?! „Żono moja, czy odgrzałaś mi czurek?”. „O mężu mój, czyż gorące pieszczoty nie zastąpią ci czureka?”.
Poczułem, że jeszcze chwila i wybuchnę, używając słów niegodnych gościa, i to podejmowanego z taką serdecznością. Na szczęście, w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Aliszer.
Wyraz jego twarzy zdecydowanie mi się nie spodobał. Nie zdziwiłbym się, gdyby Aliszer był zasmucony – mogło się przecież okazać, że jego szkolna miłość wyszła za mąż, urodziła pięcioro dzieci, roztyła się i zupełnie o nim zapomniała.
Lecz Aliszer był wyraźnie zaniepokojony, strwożony.
– Cześć – rzucił swoim dawnym kolegom, zupełnie jakby widział ich wczoraj. – Mamy problem.
– Gdzie? – zapytałem.
– Tuż za płotem.
Właściwie po wydarzeniach w Edynburgu powinienem był spodziewać się czegoś takiego.
A ja się beztrosko odprężyłem. Tonące w zieleni ulice, szmer wody w arykach, gwar wschodniego bazaru i surowe kopuły meczetu, Ciemni za ścianą i gościnność Jasnych – wszystko to było zupełnie inne niż w Szkocji. Wydawało mi się, że jedyną trudnością będzie odnalezienie starego maga, udział ludzi nawet nie zaświtał mi w głowie.
A teraz dom został otoczony przez – mniej więcej – setkę ludzi. Wśród nich byli milicjanci, żołnierze z miejscowego specnazu i chude pryszczate chłopaczki, nieumiejętnie ściskające automaty. Najwyraźniej organizatorzy „akcji” spędzili tu wszystkich, którzy akurat znaleźli się w pobliżu.
Ale to jeszcze nic. W końcu nawet sam Aliszer, bez mojej pomocy, mógłby zrobić pranie mózgu setce napastników – ale na każdego człowieka z okrążenia nałożono czary ochronne.
Każdy Inny może zamknąć się przed działaniem magicznym, może też osłonić innych. Nałożyć czary ochronne na stu ludzi może nawet słaby Inny. Magia oddziaływująca na świadomość ludzi jest prosta i nie wymaga wielkiej Siły. Można powiedzieć, że magia zmuszająca umysł człowieka do posłuszeństwa to nóż, a nie miotacz granatów, i dlatego przeciwko niej potrzebny jest nie pancerz czołgu, tylko lekka kamizelka kuloodporna z kevlaru. Uderzając czystą Siłą: fireballem, „Białą włócznią” czy „Ścianą ognia”, mógłbym wypalić całą dzielnicę – żeby się zasłonić przed tymi ciosami, trzeba by mieć potężne amulety i czary. Ale żeby skłonić ludzi z okrążenia do posłuszeństwa, musiałbym z każdego bojownika zdjąć nałożoną na niego osłonę – a to już nie takie proste. Istnieją dziesiątki tarcz mentalnych, a przecież nie wiedziałem, jakich użyli nasi przeciwnicy. Najprawdopodobniej (przynajmniej ja bym tak zrobił) każdy tarcza została skompilowana z trzech wybranych losowo zaklęć. Jeden żołnierz mógł mieć, na przykład, „Tarczę maga” i „Kulę spokoju”. A inny „Kulę negacji”, „Lodową kobrę” i „Barierę woli”.
Znajdź tu teraz do każdego odpowiednie dojście, w dodatku na odległość!
– Śledzili mnie – wyjaśnił Aliszer, gdy ja, stojąc przy oknie zasłonięty własną „Kulą negacji”, sondowałem „wojaków” otaczających dom. – Nie wiem jak, ale od samego lotniska. Przez cały czas miałem wrażenie, że jestem śledzony, ale nikogo nie zauważyłem. A potem, gdy… gdy wychodziłem od znajomych… próbowali mnie zatrzymać. Dwudziestu ludzi – i ani jednego Innego! Usiłowałem się przed nimi zamknąć, a oni mnie i tak widzieli!
Mnie również widzieli. Nie wszyscy, ale niektórzy żołnierze spostrzegli mnie na pewno, i to mimo osłaniającej mnie magii. To znaczy, że prócz czarów ochronnych wyposażono ich również w poszukiwawcze. „Spojrzenie serca”, „Jasny wzrok”, „Prawdziwe spojrzenie”… Magiczny arsenał jest bardzo bogaty, od tysięcy lat Jaśni i Ciemni wymyślali sposoby przechytrzenia przeciwnika.
Teraz zwróciło się to przeciwko nam.
– Jak zdołałeś uciec? – spytałem, odsuwając się od okna.
– Przez Zmrok. Ale… – Aliszer zawahał się. – Tam też na mnie czekali. Pilnowali na drugiej warstwie, musiałem szybko Wyskoczyć.
– Kto pilnował? Jasny? Ciemny?
Aliszer przełknął ślinę i uśmiechnął się krzywo.
– Wydaje mi się, że to był dew.
– Bzdura. – Zmełłem w ustach przekleństwo. – Dewów nie ma.
– W Moskwie może nie ma, a u nas są – odparł stanowczo Timur. Zauważył, że patrzę na drzwi biura Ciemnych, i zawołał: – Anton, proszę mi wierzyć, to na pewno nie oni! Po co mieliby nas atakować i w dodatku wciągać w to ludzi? Inkwizycja by im łby pourywała!
Skinąłem głową. Nie podejrzewałem Dziennego Patrolu Samarkandy.
– Połączcie się z Taszkientem, z kierownictwem – poleciłem. – Niech ich powstrzymają.
– Jak? – nie zrozumiał Timur.
– Po ludzku! Dzwoniąc do ministrów obrony i spraw wewnętrznych! I dzwońcie natychmiast do Inkwizycji!
– Co powiedzieć? – zapytała Walentyna Iliniczna, wyjmując stary model komórki.
– Proszę powiedzieć, że mamy tu sytuację krytyczną. Naruszenie Wielkiego Traktatu, alfa prim. Udostępnienie ludziom informacji o Innych, wciągnięcie ludzi w walkę Patroli, bezprawne użycie magii, bezprawne rozpowszechnianie magii, złamanie porozumienia o podziale pełnomocnictw… Krótko mówiąc: złamanie punktu pierwszego, szóstego, ósmego, jedenastego i czternastego bazowego załącznika do Traktatu. Myślę, że to wystarczy.
Walentyna Iliniczna już dzwoniła. Znowu wyjrzałem przez okno. Żołnierze czekali, przykucnięci za ogrodzeniem. Lufy automatów wycelowano w dom. Z czego są te ściany? Jeśli rzeczywiście z panelu trzcinowego, to pocisk przebije je na wylot…
– Ach, jak pięknie powiedziane – odezwał się niespodziewanie Afandi. Ciągle siedział przy stole i jadł z apetytem kiełbasę. Jego kieliszek był pełny, stojąca na stole butelka pusta. – Naruszenie bazowego załącznika! Teraz już wszystko jasne, zupełnie jasne! Rozkazuj, naczelniku!
Odwróciłem się od Afandiego. Ale mam fart… Inny będący naszą jedyną nadzieją jest głupi, jak dewona przed spotkaniem z Heserem…
– Słuchajcie, musimy uciekać – oznajmiłem. – Przepraszam, że tak wyszło…
– Anton, zdoła ich pan rozgonić? – zapytał z nieśmiałą nadzieją Nodir.
– Zabić, proszę bardzo. Rozpędzić, nie.
Ktoś zaczął się dobijać do drzwi od strony Dziennego Patrolu. Timur podszedł do drzwi, zapytał o coś i otworzył – wpadło dwóch dyżurujących Ciemnych. Ich zaskoczone miny świadczyły o tym, że właśnie przed chwilą odkryli okrążenie i teraz żądają wyjaśnień.
– Co ty wyprawiasz, Jasny?! – krzyknął starszy. – Po coś ludzi ściągnął?
– Cicho. – Uniosłem rękę. – Milczeć. Wystarczyło mu rozumu, żeby zamilknąć.
– Obecna sytuacja podpada pod punkt pierwszy załącznika do Wielkiego Traktatu – oznajmiłem. Afandi stęknął głośno; zerknąłem na niego, ale staruszek jedynie wypił pełen kieliszek koniaku i teraz szybko oddychał, przykładając dłoń do ust. – Ludzie zostali poinformowani o naszym istnieniu. W tej sytuacji, zgodnie z porozumieniem praskim, jako najsilniejszy mag przejmuję dowództwo nad wszystkimi tu obecnymi Innymi.
Młody Ciemny popatrzył na starszego. Ten się skrzywił i rzekł:
– Rozkazuj, Wyższy.
– Całkowita ewakuacja Patroli – zakomenderowałem. – Zniszczyć wszystkie dokumenty i artefakty magiczne. Wykonać.
– Jak uciekniemy? – zapytał młody Ciemny. – Postawimy „Tarcze”?
Pokręciłem głową.
– Obawiam się, że mają zaczarowane kule. Wychodzimy wyłącznie przez Zmrok.
– O, Afandi był kiedyś w Zmroku! – powiedział gromko staruszek. – Afandi może wchodzić do Zmroku!
– Afandi, pójdziesz ze mną i Aliszerem – poleciłem. – Pozostali…
Aliszer popatrzył na mnie trwożnie i samymi wargami powiedział:
– Dew…
– Pozostali będą nas osłaniać – dokończyłem.
– Z jakiej racji! – oburzył się młody Ciemny. – My… Machnąłem ręką – Ciemny krzyknął z bólu i zgiął się wpół, przyciskając dłonie do brzucha.
– Dlatego że ja tak mówię – wyjaśniłem, zdejmując ból. – Dlatego że jestem Wyższym Innym, a wy macie piąty poziom. Jasne?
– Jasne. – Może to straszne, ale w głosie Ciemnego nie pojawiło się oburzenie. Próbował się stawiać, oberwał i uznał moje prawo silniejszego. Potem oczywiście napisze stertę skarg do Inkwizycji, ale teraz będzie posłuszny.
Tymczasem patrolowi niszczyli dokumenty: starszy Ciemny działał sam, w ich biurze zaklęcia zniszczenia zostały zawczasu umieszczone na sejfie (z zamka walił dym) i nałożone na wszystkie dokumenty – papiery na stołach zwijały się, żółkły i rozsypywały w proch. Jaśni wszystko palili ręcznie. Na moich oczach Timur cisnął w sejf fireballem, który przebił metal i wybuchł w środku.
– Coś za cicho siedzą – powiedział niespokojnie Aliszer, wyglądając przez okno. – Zaraz zobaczą dym…
Zobaczyli. Wzmocniony megafonem głos z silnym akcentem polecił:
– Terroryści! Jesteście otoczeni! Złóżcie broń i wychodźcie z budynku, pojedynczo! W przeciwnym wypadku będziemy szturmować budynek!
– No wiecie! – powiedziała oburzona Walentyna Iliniczna. – Terroryści?! Coś takiego!
Chwilę później Aliszer odskoczył od okna – szyba rozpadła się z brzękiem i na podłogę spadł, wirując wokół własnej osi, mały metalowy cylinderek.
– Uciekamy! – krzyknąłem, wskakując w Zmrok. Po samarkandzkim upale chłód pierwszej warstwy był nawet przyjemny.
Niemal w tej samej chwili mgła wokół mnie rozbłysła jasnością. Wolałem nie myśleć, jak oślepiający był ten rozbłysk w ludzkim świecie. Na szczęście w Zmroku nie dotarł do moich uszu huk wybuchu.
Nikt by nie przypuszczał, że specnazowski granat może być tak groźny dla Innych. Razem ze mną do Zmroku zdążyła wejść tylko Walentyna Iliniczna – teraz wyglądała na młodą zgrabną kobietę, najwyżej trzydziestoletnią.
Pozostali patrolowi kręcili się bezradnie po pokoju. Jedni tarli oczy, drudzy trzymali się za uszy. Taki granat oślepia na dziesięć sekund, co oznaczało, że teraz nie zdołają wejść w Zmrok.
– Pomóż chłopakom! – krzyknąłem do Walentyny.
A sam skoczyłem do drzwi, otworzyłem je – w Zmroku oczywiście – i wyjrzałem na dwór.
Szturm już się zaczął. Dziesięciu specnazowców biegło do wejścia, a żołnierze za ogrodzeniem strzelali w okna. Szturm był masowy i chaotyczny, jak to zwykle bywa, gdy ktoś wpadnie na pomysł stworzenia oddziału z milicjantów, żołnierzy i specnazowców. Na moich oczach jeden ze specanazowców padł z rozłożonymi rękami – dostał kulę w plecy. Miałem nadzieję, że będzie miał tylko siniaki – szturmujący mieli na sobie kamizelki kuloodporne.
Ale niektórzy strzelcy zaczęli celować we mnie, a to już było bardzo niedobrze. Albo „Jasny wzrok”, albo „Prawdziwe spojrzenie”, poważna sprawa. W dodatku mieli zaczarowane kule: nie dość, że istniały jednocześnie w rzeczywistym świecie i na pierwszej warstwie Zmroku, to jeszcze wypełniała je śmiercionośna magia!
Pochyliłem się, na szczęście wrogowie nie byli „przyśpieszeni” i miałem przewagę w szybkości. Machnąłem ręką, pozwalając, żeby Siła spływała z koniuszków palców. Na ziemię lał się ognisty deszcz, przed atakującymi wyrosła ściana dymnego ognia. No co, chłopaki, jesteście gotowi pójść w ogień?
Nie byli. Zatrzymali się (jeden za bardzo się rozpędził, wsadził gębę w ogień i odskoczył z wyciem) i cofnęli, unosząc automaty.
Nie czekałem, aż zaczną strzelać. Wpadłem do domu, pod drodze przemieniając fireballem tabliczkę Nocnego Patrolu w żużel. W mojej krwi buzowała adrenalina.
Wojna? Doskonale! Zabawimy się w wojnę!
Na drzwiach umieściłem zaklęcie absolutnego zamknięcia (są dwa takie zaklęcia, w tym jedno bezsilne wobec przedmiotów), na całej ścianie lekka „Tarcza”, która powinna przez kilka minut chronić nas przed ogniem z automatów. Napastnicy na pewno zauważą, że coś tu nie gra, ale i tak już nie zdołamy wycofać się potajemnie.
Do Zmroku jeden po drugim weszli dwaj Ciemni – stali plecami do wybuchającego granatu. Starszy od razu chciał cisnąć czymś w okno, ale chwyciłem go za rękę.
– Co tam masz?
Wyszczerzył w uśmiechu długie, krzywe zęby. No proszę, zwykły słaby mag, a jaka szczęka!
– W spodnie narobią – odpowiedział. – Odrobinę.
– Dobrze – zezwoliłem. – Tylko nie tutaj, osłaniaj swoją stronę. Po chwili do Zmroku wszedł Timur, za nim Aliszer, ciągnąc za sobą Murata. Tylko Nodir ciągle tarł oczy, jego oślepiło najbardziej.
– Aliszer, bierzemy Afandiego! – krzyknąłem. Podeszliśmy do staruszka, który wciąż siedząc przy stole, próbował przyssać się do właśnie otwartej butelki koniaku.
– Na „dwa” – powiedziałem. – Raz… dwa! Wyskoczyliśmy ze Zmroku, złapaliśmy Afandiego pod ręce i poderwaliśmy z krzesła. Wolną ręką złapałem swoją torbę z rzeczami i zarzuciłem pasek na ramię. W uszach grzmiały serie z automatów, brzęczały kule odbijające się od „Tarczy”, za oknami płonęły purpurowe płomienie. Sprytnym ruchem staruszek zdążył jeszcze pociągnąć łyk z butelki – i wtedy wciągnęliśmy go do Zmroku.
– Oj! – krzyknął ze smutkiem Afandi. Butelka została w zwykłym świecie, dłoń staruszka ściskała pustkę. – Dobro się zmarnuje!
– Dziadku, nie czas żałować takich dóbr – powiedział cierpliwie Aliszer. – Wrogowie atakują, uciekamy!
– Wrogom się nie poddamy! – zawołał dzielnie Afandi. – Do ataku!
Wreszcie do Zmroku wszedł Nodir. Obejrzałem swój zaimprowizowany oddział: czterech słabych Jasnych, dwóch słabych Ciemnych, Aliszer z doświadczeniem zdobytym na moskiewskich ulicach i Afandi w charakterze balastu. Nie jest tak źle. Jeśli nawet gdzieś w pobliżu są ci Wyżsi, którzy byli w Szkocji, będziemy mogli wydać im walkę.
– Wycofujemy się! – poleciłem. – Aliszer, pilnujesz Afandiego! Walentyna, Timur, wy pierwsi! Wszyscy stawiają „Tarczę maga”!
Wychodziliśmy bezpośrednio przez ścianę. Na drugiej warstwie Zmroku byłaby niewidoczna, na pierwszej istniała i nawet hamowała ruch. Ale siłą rozpędu można przejść przez prawie każdy przedmiot materialny.
Przeszliśmy. Tylko Afandiemu utknęła noga i długo machał nią w ścianie, aż wreszcie uwolnił stopę, tracąc jednego adidasa. Teraz but będzie wisiał na pierwszej warstwie Zmroku, bardzo powoli tając. Szczególnie wrażliwi ludzie dostrzegą go kątem oka… jeśli po szturmie budynek ocaleje.
Tam gdzie wyszliśmy okrążenie było rzadsze. Pięciu facetów z automatami wpatrywało się z wysiłkiem w głuchą ścianę, najwyraźniej nie rozumiejąc, po co ich tu postawiono. Dwóch z nich zaczarowano i właśnie oni nas zobaczyli. Nie wiem, jak wyglądaliśmy – jak zwykli ludzie czy jak widmowe cienie, w każdym razie na twarzach tej dwójki pojawił się strach i gotowość strzelania. Walentyna zadziałała inteligentnie, jej zaklęcie nie wywołało fajerwerków, ale niezawodny kałasznikow odmówił współpracy.
Za to Timur cisnął przez Zmrok fireballa i spalił lufę automatu.
Niepotrzebnie.
Ci dwaj, którzy nas widzieli, nie mogli już strzelać, za to ich towarzysze, nie widząc nas samych, dostrzegli lecącą z pustki płomienną kulę i otworzyli ogień. Może ze strachu, a może nic innego nie potrafili robić.
W pierwszej chwili pomyślałem, że Timur nie postawił „Tarczy” – seria z automatu przeszyła go na wylot, widziałem, jak jego plecy dziurawią kule. Upadł na wznak i wtedy zobaczyłem, że jednak miał „Tarczę”, słabą, ale miał.
Zaczarowane kule przeszły przez magiczny pancerz. Ta sama robota co w Edynburgu.
– Tim! – wrzasnął Nodir, szybko pochylając się nad przyjacielem. – Tim!!!
To go uratowało – strzelcy walili na oślep i serie przeszły nad głową pochylonego Nodira.
Chwilę później, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Murat uderzył.
Jego arsenał zaklęć był bardzo ograniczony. Prowincjonalni magowie, niedoświadczeni i niebyt silni, nie są gotowi do takiego pojedynku – walki z ludźmi, którzy umieją zabijać Innych. Murat użył nieznanego mi wariantu „Białego miecza”. Teoretycznie to zaklęcie powinno zabić tylko Ciemnych Innych i ludzi, którzy skłaniają się ku Złu. W praktyce trzeba być pokornym mnichem, spędzającym całe dnie na modlitwach, żeby ten bezlitosny cios nie wyrządził krzywdy. Najmniejsza agresja czy strach powodują, że człowiek staje się wrażliwy na ostrze czystego Światła. W tych uzbeckich chłopakach, ubranych w wojskowe mundury, strachu i agresji było pod dostatkiem…
Klinga cięła czterech żołnierzy jak ostra kosa pszenicę – na pół. Z fontannami krwi i całą resztą „atrakcji”. Piąty żołnierz rzucił automat i z obłąkańczym krzykiem rzucił się do ucieczki. Nawet ze Zmroku jego ruchy wydawały się szybkie.
Podszedłem do zastygłego Murata. Biała klinga już topniała w jego ręku. Spojrzenie miał bardzo spokojne i niemal senne. Zajrzałem mu w oczy i znalazłem w nich odpowiedź na swoje pytanie.
To koniec. Odchodził.
Przykucnąłem obok Nodira i potrząsnąłem jego ramieniem.
– Chodźmy.
Odwrócił się do mnie i ze zdumieniem powiedział:
– Zabili Timura. Zastrzelili go! – Widzę. Chodźmy.
Nodir pokręcił głową.
– Nie! Nie możemy go tak zostawić…
– Możemy i zostawimy. Wrogowie nie dostaną jego ciała, rozpłynie się w Zmroku. I tak wszyscy tu odejdziemy prędzej czy później. Wstawaj!
Nie kwapił się do tego.
– Wstań! Jesteś potrzebny Światłu!
Nodir jęknął, ale wstał. I wtedy jego wzrok zatrzymał się na Muracie. Znów pokręcił głową, jakby się bronił przed natłokiem wrażeń, i podbiegł do Murata, próbując chwycić go za rękę.
Jego palce złapały pustkę – Murat rozpływał się w Zmroku znacznie szybciej, niż będzie topnieć martwe ciało Timura. Jasny mag musi mieć duże doświadczenie, żeby usprawiedliwić zabicie czterech ludzi. Ja pewnie zdołałbym to zrobić. Murat nie potrafił.
– Uciekamy! – zawołałem i uderzyłem Nodira w twarz. – Uciekamy!
Udało mu się dojść do siebie. Poszedł za mną, coraz bardziej oddalając się od biura Nocnego i Dziennego Patrolu, które nadal szturmowano, coraz dalej od dwóch towarzyszy, martwego i umierającego. Pierwsza szła Walentyna, obok niej Timur. Aliszer ciągnął trzeźwiejącego, przycichłego Afandiego, ja i Nodir zamykaliśmy pochód.
Z tyłu znowu rozległy się strzały, krzyki ocalałego żołnierza zwróciły uwagę pozostałych. Znów postawiłem „Ścianę ognia”, a potem wsadziłem w zaparkowanego przy płocie starego peugeota małą kulę ognistą. Samochód płonął radośnie, wnosząc do azjatyckiego krajobrazu odrobinę francuskiego szyku.
W powstałym zamęcie łatwiej było się wycofywać. W Zmroku w ogrodzeniu ziały dziury, sąsiedniego domu nie było w ogóle. Pustą ulicą dobiegliśmy do skrzyżowania i skręciliśmy w wąską uliczkę biegnącą od bazaru… Tutaj chyba każda ulica prędzej czy później prowadziła do bazaru… Nodir na przemian płakał i klął. Afandi co chwila się oglądał, ze zdumieniem zerkając na walkę toczącą się przed pustym budynkiem. Zdaje się, że w chaosie szturmu napastnicy zaczęli strzelać do siebie.
Ciemni trzymali się lepiej. Walentyna Iliniczna szła między nimi, oni tworzyli boczną ochronę. Pomyślałem, że oderwaliśmy się od prześladowców – i to był błąd, niewybaczalny dla Wyższego maga. Prawie niewybaczalny.
Ale co ja poradzę, że nie wierzyłem w istnienie dewów!
W tradycji europejskiej są golemy: istoty stworzone z gliny, drewna albo metalu. Te drewniane w Rosji nazywa się żartobliwie „buratinkami”, ale ostatni działający „buratinek” zniknął w osiemnastym wieku. Nie wiem, jak nazywali ich współcześni. Na zajęciach uczono nas tworzyć „buratinki”, zabawne i bardzo pouczające zadanie. Ożywiona drewniana lalka mogła chodzić, wykonywać proste polecenia, a nawet rozmawiać – a po kilku minutach rozsypywała się w proch. Żeby drewniany golem mógł istnieć choć kilka dni, mag musiałby być bardzo silny i zdolny, a po co doświadczonym magom tępy „buratinek”? Znacznie trudniej ożywić żelazo. Swieta zrobiła kiedyś Nadiuszce ruchomą lalkę ze spinaczy biurowych, ale lalka zdołała przejść trzy kroki i zamarła na zawsze. Glina jest znacznie bardziej plastyczna i podatna na animację, potrafi długo utrzymać magię, a i tak teraz rzadko robi się z niej golemy.
Na Wschodzie były dewy. A raczej – podobno były. To również golemy, tylko nieposiadające materialnej podstawy. To ożywione fragmenty Zmroku, wirujące tornada Siły. Zgodnie z legendą, stworzenie dewa (zwanego przez Arabów dżinem) stanowiło swego rodzaju egzamin na maga Wyższego stopnia. Po pierwsze, należało stworzyć golema, po drugie, zmusić go do posłuszeństwa. Niektórzy ponosili klęskę już w pierwszym punkcie, ale znacznie smutniejszy był los tych, którzy spartaczyli robotę w punkcie drugim.
Do tej pory sądziłem, że dewy są wyłącznie legendą, ewentualnie bardzo rzadkim eksperymentem, przeprowadzonym przez któregoś ze starożytnych magów. W życiu bym nie pomyślał, że istnieją jakieś współczesne dewy!
Tutejsi patrolowi chyba w dewów wierzyli. Ale brakowało im Siły, żeby je w porę spostrzec.
Młody Ciemny, którego imienia nie poznałem, krzyknął i zamachał rękami, jakby się bronił przed czymś niewidocznym. Coś podniosło go z ziemi, uniosło i zatrzymało, wrzeszczącego i szarpiącego się, na wysokości piętrowego domu. Wzdrygnąłem się, gdy zobaczyłem, że boki Ciemnego się zgniatają, jak od nacisku gigantycznej, niewidzialnej dłoni, a ubranie zaczyna się palić. Krzyk przemienił się w chrypienie.
A potem po ciele Ciemnego przebiegł krwawy pas. Jeszcze chwila i przecięte, czy raczej przegryzione ciało spadło na ziemię.
– „Tarcze”! – krzyknął Aliszer.
Nie wzmocniłem swojej obrony. Po pierwsze, nie wiedziałem, czy to pomaga w walce z dewem, po drugie, byłem jedynym, który mógł przeciwstawić się temu dewowi.
Wszedłem na drugą warstwę Zmroku i od razu go zobaczyłem.
Gibkie, utkane ze strużek ognia i dymu ciało rzeczywiście przypominało baśniowego dżina. Dominującym kolorem był szary, nawet płomyki ognia były czarno-szare, z delikatnym purpurowym odcieniem. Dew nie miał nóg, jego korpus zwężał się na dole, przemieniając się w wężowy ogon. Ziemia pod nim buchała parą, niczym wilgotna bielizna pod żelazkiem. Głowa, ręce i nawet sterczące z wężowej połowy genitalia były całkiem ludzkie, tylko gigantyczne; sam dew mógł mieć pięć metrów wysokości i składał się wyłącznie z dymu i płomieni. Jego oczy płonęły czerwonym ogniem – jedyny barwny szczegół na ciele dewa i całej drugiej warstwie Zmroku.
Potwór dostrzegł mnie w tej samej chwili, w której wyciągnął rękę do Walentyny. Zawył radośnie i zaczął do mnie sunąć z niespodziewaną zwinnością. Co to za nowa moda na gady? W Szkocji dwugłowy wąż, w Uzbekistanie pół wąż, pół człowiek…
No dobra…
Pozwoliłem, żeby Siła spłynęła po mojej ręce, i stworzyłem białą klingę. Niestety! Niepotrzebnie wziąłem przykład z Murata – ostrze wprawdzie przeszyło ciało dewa na wylot, ale nie wyrządziło mu żadnej krzywdy! Nie miałem czasu się zastanawiać, dlaczego tak się stało – Dew zamachnął się ręką. Zdążyłem uskoczyć, ale cios wężowego ogona był tak niespodziewany, że przewróciłem się i poturlałem po ziemi. Dew zaśmiał się triumfalnie, sunąc w moją stronę, a ja nie mogłem wstać! Nawet się nie przestraszyłem, poczułem jedynie wstręt na widok penisa monstrum w stanie erekcji. Dew ścisnął członek jedną ręką i zaczął nim machać, albo się masturbując, albo chcąc mi nim przywalić jak ognistą pałą. No nie, miałbym umrzeć od przyrodzenia bezmózgiego stwora?! Niedoczekanie! Nie tworzyłem już białej klingi, zebrałem siłę w dłoni i uderzyłem w dewa znakiem „Thanatos”.
Dew drgnął. Wolną ręką podrapał się w pierś, w to miejsce, w które otrzymał cios; cienkie strużki dymu wiły się za jego dłonią jak włosy. A potem zaczął się śmiać, nadal ściskając w ręku członek, teraz wielkości kija baseballowego. Od monstrum płynął żar, gorące powietrze jak od ogniska.
Nie był taki głupi… Znacznie głupszy byłem ja, uderzając znakiem śmierci w istotę, która nigdy nie żyła.
– Szajtanie, psie, haniebny potomku wielkiej glisty! – rozległ się za plecami dewa znajomy głos.
Staruszek Afandi zdołał jakimś cudem wejść na drugi poziom Zmroku! I nie tylko wszedł, ale jeszcze chwycił dewa za ogon i próbował odciągnąć stwora ode mnie!
Potwór odwrócił się powoli, jakby nie rozumiejąc, kto śmiał potraktować go w tak bezceremonialny sposób. Przestał się drapać i wzniósł nad staruszkiem ogromną pięść… Jeszcze chwila i wbije go w ziemię!
Błyskawicznie przejrzałem wszystkie swoje wiadomości na temat golemów, od pierwszych zajęć począwszy, a na bajkach Siemiona skończywszy. Dew to przecież golem! A golema można zniszczyć! Golemy… golemy kabalistyczne, motywowane i wolne, golemy do zabawy i rozrywki, golemy drewniane… o niemożliwości stworzenia plastikowego golema… zaklęcia przeciwko golemom… Kiedyś Olga mówiła… niepotrzebna umiejętność… to w zasadzie proste zaklęcie, tylko wymaga dużo Siły…
– „Proch”! – zawołałem, wyciągając rękę w stronę dewa.
Teraz wszystko zależało od tego, czy dobrze złożyłem znak. Zwyczajna „figa”, często wykorzystywana w magicznych gestach tylko mały palec wysunięty do przodu, równolegle do kciuka. Nic dziwnego, że na początku bity miesiąc uczą nas rozciągać palce… niejeden pianista by nam pozazdrościł…
Potwór znieruchomiał, a potem powoli odwrócił się w moją stronę. Czerwony ogień oczu zgasł. Dew pisnął cienko, jak szczeniak, któremu przytrzasnęli łapę. Rozłożył dłoń. Penis zaczął odpadać, sypiąc iskrami, jak wyciągnięte z ogniska polano. Następnie odpadły palce rąk. Dew już nie skamlał – szlochał, wyciągając do mnie pozbawione palców ręce i potrząsając oślepioną głową…
A więc to tak poskramiali dewów wielcy magowie Wschodu…
Trzymałem znak „Prochu”, pozwalając, żeby Siła płynęła przeze mnie, długo, chyba ze trzy minuty, dopóki dew nie przemienił się w garść popiołu.
– Zimno, co? – zapytał Afandi, przestępując z nogi na nogę. Podszedł do szczątków dewa, wyciągnął ręce, potarł je, rozgrzewając, a potem splunął na popiół i wymruczał: – Uu, synu grzechu i ojcze ohydy!
– Dziękuję, Afandi – powiedziałem, wstając z oszronionej ziemi. Na drugiej warstwie faktycznie było zimno. Tyle dobrego, że jakimś cudem udało mi się nie stracić torby z rzeczami, nadal wisiała na moim ramieniu… A może to zasługa nałożonego przez Świetlane zaklęcia powinowactwa? – Dziękuję, dziadku. Chodźmy stąd, ciężko tu wam…
– Ach, potężny wojowniku! – Afandi zajaśniał. – Powiedziałeś „dziękuję”? Będę się tym szczycił do końca mego bezsensownego żywota! Zwycięzca dewa pochwalił mnie!
W milczeniu wziąłem go pod łokieć i pociągnąłem na pierwszą warstwę. W pokonanie dewa włożyłem tyle siły, że nawet mnie było ciężko na drugiej warstwie.
W czajchanie było mroczno i brudno. Pod sufitem, wokół słabych żarówek osłoniętych brudnymi abażurami krążyły tłuste muchy. Siedzieliśmy na niezbyt czystych kolorowych poduszkach, czy może małych materacach, wokół niskiego (piętnaście centymetrów od podłogi), zwykłego stołu z obciętymi nóżkami. Na stole leżała serweta – kolorowa, ale również brudna.
W Rosji taka kawiarnia zostałaby natychmiast zamknięta. W Europie wsadzono by właściciela do więzienia. W Stanach Zjednoczonych wlepiliby mu olbrzymią karę. A w Japonii właściciel takiego zakładu popełniłby ze wstydu seppuku.
Ale jeszcze nigdzie nie czułem tak apetycznych zapachów jak w tej małej, jakże „nieturystycznej” czajchanie!
Gdy wreszcie udało nam się uciec, podzieliliśmy się. Ciemny poleciał szukać swoich, żeby zameldować o tym, co się stało. Walentyna Iliniczna i Nodir poszli zbierać Jasnych z rezerwy Nocnego Patrolu, dzwonić do Taszkientu z prośbą o wsparcie. A ja, Aliszer i Afandi złapaliśmy taksówkę i dotarliśmy do tej czajchany, położonej na obrzeżach miasta, obok niewielkiego bazaru. Pomyślałem, że w Samarkandzie jest więcej bazarów niż muzeów i kin razem wziętych.
Po drodze nałożyłem na siebie zaklęcie maski i teraz wyglądałem jak sobowtór Timura. Młodzi magowie uważają, że przybieranie wyglądu zmarłego to zły znak. Mówiło się: „wygląd zmarłego przybrać – rychło umrzeć”, albo „wygląd zmarłego przybrać – jego wady zbierać”. Zupełnie, jakby wady i nawyki były pchłami, które po śmierci swojego pana rozbiegają się p0 świecie w poszukiwaniu kogoś bardzo do niego podobnego. Nigdy nie byłem przesądny, dlatego bez wahania przyjąłem postać Timura. Co za różnica, i tak musiałem przybrać wygląd jakiegoś Uzbeka… Europejczyk wyglądałby w tej czajchanie równie niesamowicie jak Papuas na sianokosach w rosyjskiej wsi.
– Smacznie tu gotują – wyjaśnił półgłosem Aliszer, składając zamówienie.
Nie rozumiejąc z uzbeckiego ani słowa, w obecności młodego kelnera milczałem. Afandi również: tylko od czasu do czasu stękał, pocierał łysinę i zerkał na mnie z dumą. W rzucanych spojrzeniach malowało się zuchowate: „Aleśmy tego dewa, co?”. Posłusznie kiwałem głową.
– Chętnie wierzę – odparłem. Pod ścianą stał chiński magnetofon z wielkimi chrypiącymi głośnikami i kolorowymi lampkami. Leciała kaseta z jakąś ciekawą, tutejszą muzyką, niestety, bezpowrotnie zepsutą pop-przeróbką i jakością magnetofonu. Za to głośność była taka, że spokojnie mogliśmy rozmawiać po rosyjsku, nie ściągając na siebie zdumionych spojrzeń sąsiadów. – I apetycznie pachnie. Tylko, wybacz, ale trochę tu brudno.
– To nie brud – odrzekł Aliszer. – A raczej nie taki brud, jak myślisz. Widzisz, gdy do Rosji przyjeżdżają ludzie z Europy Zachodniej, to też się krzywią: „Brudno tu u was!”. A przecież u nas nie dlatego jest brudno, że się nie sprząta! W Rosji jest inna ziemia, większa erozja gleby i dlatego w powietrzu jest pył, który wszędzie osiada. Kiedy umyjesz chodnik w Europie, to będzie czysty przez trzy dni, najwyżej wiatr przyniesie strzęp papieru. A w Rosji, żebyś nawet wylizał, to i tak pył osiądzie po godzinie. W Azji pyłu jest jeszcze więcej i dlatego nawet Rosjanie wołają: „Brud, dzicz!”. A to nieprawda! Po prostu taka okolica… W Azji jest tak: jeśli smacznie pachnie, to brudno nie jest. W Azji należy wierzyć nie oczom, lecz nosowi!
– Ciekawe – powiedziałem. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. To pewnie dlatego ludzie na Wschodzie mają wąskie oczy i duże nosy?
Aliszer spojrzał na mnie ponuro, a potem uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Ha, trafione. Śmieszne. Ale ja naprawdę tak myślę, Anton! Na Wschodzie wszystko jest inaczej!
– Nawet Inni są inni. – Skinąłem głową. – Aliszer, wiesz, że ja do końca nie wierzyłem w tego dewa? Przepraszam…
– Ale dew, którego pokonałeś, nie był tym, który mnie śledził – rzekł poważnie Aliszer. – Tamten był niższy i bardziej zwinny. I miał nogi. Trochę przypominał małpę z rogami.
– Niech licho porwie te wymiociny świata, twory nieodpowiedzialnych magów! – odezwał się Afandi. – Ja i Anton pokonaliśmy tego rozpustnego dewa! Gdybyś widział tę walkę, Aliszer! Chociaż młodzieniec nie powinien oglądać pornografii…
– Dziadku Afandi! – zacząłem. – Błagam!
– Mów mi po prostu bobo – odparł Afandi.
– A co to znaczy? – spytałem podejrzliwie.
– To znaczy „dziadek”. – Staruszek poklepał mnie po ramieniu. – Razem pokonaliśmy tych dewów, jesteś teraz dla mnie jak rodzony wnuk!
– Afandi bobol – poprosiłem. – Proszę, nie wspominajcie tej walki. Niezręcznie mi, że nie zdołałem od razu pokonać tego dewa.
– Dewów! – powtórzył twardo Afandi.
– Dewa? – zasugerowałem naiwnie.
– Dewów! Były dwa! Wielki ściskał w ręku małego i machał nim na lewo, na prawo, na lewo, na prawo…
Afandi wstał i bardzo obrazowo przedstawił zachowanie „dewów”.
– Chaj, wielki wojowniku Afandi! – wtrącił się szybko Aliszer. – Były dwa, drugiego Anton nie zauważył ze strachu. Siadajcie, już nam niosą herbatę.
Dziesięć minut piliśmy herbatę ze słodkościami. Rozpoznałem chałwę, rachatłukum i coś w rodzaju pachławy. Całej reszty cukierniczych cudów Wschodu nie znałem, co nie przeszkodziło mi cieszyć się ich smakiem. Były tam różnobarwne kryształki cukru (wolałem się nie zastanawiać, skąd ten kolor), zwoje cienkich, bardzo słodkich nitek, coś podobnego do chałwy, tylko białe oraz suszone owoce. Wszystko było przepyszne i bardzo słodkie, co miało dla nas ogromne znaczenie. Po znacznej utracie Siły organizm Innego domaga się słodyczy. Wprawdzie operujemy cudzą Siłą, przerabiając ją, ale to wcale nie jest takie proste. Poziom glukozy we krwi spada do tego stopnia, że można zapaść w śpiączkę hipoglikemiczną. Gdyby to się stało w Zmroku, można by liczyć jedynie na cud.
– Potem będzie szurpa i pilaw – oznajmił Aliszer, nalewając sobie piątą czarkę zielonej herbaty. – Podają tu proste potrawy, ale prawdziwe.
Zamilkł. Zrozumiałem, o czym myśli, i powiedziałem:
– Zginęli w walce. Jak przystało na patrolowych.
– To była nasza walka – szepnął Aliszer.
– To była wspólna walka, nawet dla Ciemnych. Musimy znaleźć Rustama i nikt nam w tym nie przeszkodzi. Żal mi Murata… I ludzi zabił, i sam nie mógł żyć dalej…
– Ja bym mógł – powiedział ponuro Aliszer.
– Ja również – przyznałem się. Popatrzyliśmy na siebie ze zrozumieniem.
– Ludzie przeciwko Innym! – westchnął Aliszer. – Nie mogę w to uwierzyć… Jak w koszmarnym śnie. I wszystkich zaczarowali, a to już zadanie dla Wyższego!
– Jest ich co najmniej trzech – dorzuciłem. – Ciemny, Jasny i Inkwizytor.
– To koniec świata. – Afandi pokręcił głową. – Nigdy nie myślałem, że Światło, Ciemność i Strach się zjednoczą…
Zerknąłem na niego szybko i przez ułamek sekundy zobaczyłem jego twarz bez przygłupiego wyrazu.
– Nie jesteś taki głupi, za jakiego chciałbyś uchodzić, Afandi… – powiedziałem półgłosem. – Czemu zachowujesz się jak zdziecinniały staruszek?
Przez kilka chwil Afandi się uśmiechał, potem spoważniał.
– Słaby powinien udawać idiotę, Anton. Tylko silny może pozwolić sobie na to, żeby być mądrym.
– Nie jesteś taki słaby, Afandi. Wszedłeś na drugą warstwę i byłeś tam przez kilka minut. Znasz jakiś chytry chwyt?
– Rustam miał wiele sekretów, Anton.
Długo patrzyłem na Afandiego, ale jego twarz pozostała niewzruszona. Potem zerknąłem na Aliszera; wyglądał na zamyślonego.
Ciekawe, czy doszliśmy do tego samego wniosku? Pewnie tak.
Czy Afandi to Rustam? Zdziecinniały staruszek, który od dziesięcioleci pokornie sprzątał biuro prowincjonalnego Patrolu, miałby być jednym z najstarszych magów na świecie?
Wszystko jest możliwe. Podobno z biegiem czasu Innym zmienia się charakter i zaczyna dominować jedna najbardziej wyrazista cecha. Przebiegły Heser pragnął intryg i dlatego intryguje do tej pory. Foma Lermont marzył o spokojnym życiu i teraz ma swój domek z ogródkiem i pracę przedsiębiorcy teatralnego, a Rustam, w którego charakterze dominowała skrytość, mógł dojść do paranoi i zacząć się ukrywać pod postacią słabego, ograniczonego staruszka…
Ale nawet jeśli tak jest, to Rustam się do tego nie przyzna, wybuchnie śmiechem i zacznie swoją śpiewkę o nauczycielu… A przecież nie powiedział wyraźnie, że Rustam go inicjował! Opowiedział tę historię w trzeciej osobie: Rustam, głupi staruszek, inicjacja. To my postawiliśmy Afandiego na miejscu głupiego staruszka…
Znów popatrzyłem na Afandiego. Moja rozpalona wyobraźnia doszukiwała się w jego spojrzeniu chytrości, chorobliwej skrytości, a nawet złośliwości.
– Afandi, muszę porozmawiać z Rustamem – powiedziałem, starannie dobierając słowa. – To bardzo ważne. Heser wysłał mnie do Samarkandy, polecił odnaleźć Rustama i przez wzgląd na ich przyjaźń poprosić go o radę. Tylko o radę!
– Stara przyjaźń to piękna rzecz. – Afandi pokiwał głową. – Bardzo piękna… Jeśli ta przyjaźń jest. Ale słyszałem, że Rustam i Heser się pokłócili, i to tak bardzo, że Rustam splunął w ślad za Heserem i powiedział, że nie chce go nigdy więcej widzieć na uzbeckiej ziemi. A wtedy Heser roześmiał się i rzekł, że wobec tego Rustam będzie musiał wykłuć sobie oczy. Na dnie butelki starego dobrego wina może się pojawić gorzki osad, a im starsze wino, tym gorszy osad. Podobnie stara przyjaźń może przemienić się w bolesną urazę…
– Masz rację, Afandi – odparłem. – Masz rację pod każdym względem. Ale Heser powiedział mi jeszcze jedno: on ratował Rustamowi życie siedem razy. I Rustam ratował życie Heserowi. Sześć razy.
Przyniesiono nam szurpę, zamilkliśmy. Kelner się oddalił, Afandi zaś nadal siedział z zaciśniętymi ustami i taką miną, jakby coś liczył w pamięci. Moje spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Aliszera. Aliszer dyskretnie skinął głową.
– Wyobraź sobie, Anton – odezwał się w końcu Afandi – że twój przyjaciel bardzo cierpi, bo zostawiła go ukochana kobieta… Cierpi tak bardzo, że postanowił opuścić ten świat. A wtedy ty przychodzisz do niego i przez miesiąc u niego mieszkasz, i od rana do wieczora pijesz z nim wino, zmuszasz do chodzenia w gości i opowiadasz jak wiele jest na świecie pięknych kobiet… Czy można to nazwać ratowaniem życia?
– Myślę, że to zależy od tego, czy przyjaciel naprawdę był gotów rozstać się z życiem – powiedziałem ostrożnie. – Wszyscy mężczyźni, którzy przeżyli coś takiego, dochodzili do wniosku, że nie mają po co żyć, a jednak niewielu rzeczywiście ze sobą skończyło. Najwyżej głupi młodzieńcy… Afandi nie odpowiedział.
A w mojej kieszeni, jakby tylko czekając na przerwę w rozmowie, zadzwonił telefon.
Wyjąłem komórkę przekonany, że dzwoni Heser, któremu doniesiono już o całym zajściu, albo Świetlana, która wyczuła, że dzieje się coś niedobrego. Ale nie wyświetlił się ani numer, ani nazwisko, ekran świecił na szaro.
– Tak?
– Anton? – spytał znajomy głos z lekkim nadbałtyckim akcentem.
– Edgar?! – wykrzyknąłem radośnie.
Żaden normalny Inny nie cieszy się z telefonu Inkwizytora, szczególnie, jeśli ten Inkwizytor jest byłym Ciemnym magiem. Ale sytuacja była nietypowa i wolałem Edgara niż obcego bojownika o równowagę, obwieszonego amuletami i podejrzewającego wszystkich o wszystko.
– Anton, jesteś w Samarkandzie – stwierdził Edgar. – Co się tam dzieje? Nasi wieszają portal od Amsterdamu do Taszkientu!
– Dlaczego do Taszkientu?
– Łatwiej, z tej trasy korzystano przynajmniej raz… Co się dzieje?
– Słyszałeś o Edynburgu?
Edgar prychnął drwiąco. Słusznie… Nie sądzę, by w Inkwizycji zostali jacyś stażyści, którzy nie słyszeli o próbie skradzenia artefaktu Merlina, a co dopiero mówić o doświadczonych pracownikach.
– Moim zdaniem to sprawka tej samej brygady. Tylko tam korzystali z usług najemników, a tu namieszali w głowach miejscowym żołnierzom i policjantom. Wszyscy obwieszeni amuletami i zaklęciami, zaczarowane kule…
– Krótko mówiąc, już po moim urlopie – powiedział zrezygnowanym tonem Edgar. – Żebyś przynajmniej ty się tam nie pchał! Ściągają mnie z plaży tylko dlatego, że już z tobą pracowałem!
– Doceniam wasze uznanie – powiedziałem zjadliwie.
– To naprawdę takie poważne? – spytał Edgar po chwili wahania.
– Setka ludzi, których poszczuto na oba miejscowe Patrole. Dwóch Jasnych, którzy zginęli w czasie szturmu. Jeden Ciemny, którego dew przegryzł na pół. Potem przez trzy minuty ja mordowałem dewa.
Edgar zaklął i zapytał:
– Czym?
– „Prochem”. Dobrze chociaż, że przypadkiem znałem to zaklęcie…
– Cudownie – powiedział sarkastycznie Edgar. – Młody moskiewski mag przypadkiem zna zaklęcie przeciwko golemom, którego nie używano od stu lat!
– Zastanawiasz się, pod jaki to podpiąć paragraf? – Uśmiechnąłem się. – Przyjedź, przyjedź, spodoba ci się. Przy okazji, przypomnij sobie zaklęcia przeciwko golemom, podobno jeszcze jeden gdzieś się tu pęta.
– To jakiś koszmar – wyjęczał Edgar. – Jestem na Krecie, stoję w slipkach na plaży i żona smaruje mi plecy kremem z filtrem. Za trzy godziny mam być w Amsterdamie, skąd mam niezwłocznie wyruszyć do Uzbekistanu. Co to jest?
– Globalizacja, sir – odparłem uprzejmie. Edgar jęknął.
– Zona mnie zabije… ona jest wiedźmą… Wyjechaliśmy w podróż poślubną, a mnie ściągają do jakiegoś tam Uzbekistanu!
– Edgar, nie powinieneś wyrażać się w ten sposób o Uzbekistanie – powiedziałem, nie mogąc powstrzymać się od złośliwości. – Przecież kiedyś żyliśmy w jednym państwie… Potraktuj to jako odroczony obowiązek patriotyczny.
Ale Edgar wyraźnie nie był w nastroju do takich polemik. Westchnął ciężko i zapytał: – Jak cię tam znajdę?
– Zadzwoń – odparłem i się rozłączyłem.
– Inkwizycja? – Aliszer skinął ze zrozumieniem głową. – Zorientowali się wreszcie… Roboty będą tu mieli pod dostatkiem.
– Na początek niech się wezmą za siebie – burknąłem. – Przecież wyraźnie ktoś działa w ich firmie!
– Niekoniecznie. – Aliszer wstawił się za Inkwizycją. – To może być Inkwizytor na emeryturze.
– Tak? To skąd ludzie wiedzą, że Heser wysłał nas do Samarkandy? Przecież poinformował o tym tylko Inkwizycję!
– Wśród zdrajców jest również Jasny uzdrowiciel – przypomniał Aliszer.
– Chcesz powiedzieć, że to Wyższy Jasny z naszego Nocnego Patrolu? Uzdrowiciel, który pracuje dla wrogów?
– Czemu by nie! – upierał się Aliszer.
– W naszym Patrolu był tylko jeden Jasny uzdrowiciel Wyższego stopnia – przypomniałem spokojnie. – A raczej jedna. Moja żona.
Aliszer potrząsnął głową.
– Przepraszam, Anton, nie to miałem na myśli!
– Ajajaj, dość tych kłótni! – rzekł Afandi poprzednim błazeńskim tonem. – Szurpa całkiem ostygła! Czy może być coś gorszego od zimnej szurpy? Tylko ciepła wódka!
Rozejrzał się ukradkiem i przesunął dłonią nad naczyniami z szurpą. Z wystygłego już bulionu znowu popłynęła para.
– Afandi, jak możemy porozmawiać z Rustamem? – powtórzyłem.
– Jedz szurpę – burknął staruszek i zaczął raźnie machać łyżką.
Ułamałem kawałek placka i wziąłem się za jedzenie. Cóż począć, Wschód to Wschód, tutaj nie lubią udzielać prostych odpowiedzi. Pewnie najlepsi dyplomaci pochodzą właśnie ze Wschodu… Nie powiedzą ani „tak”, ani „nie”, co wcale nie znaczy, że wstrzymali się od głosu…
Dopiero gdy i ja, i Aliszer zjedliśmy szurpę, Afandi powiedział, wzdychając:
– Zdaje się, że Heser powiedział prawdę. Zdaje się, że może żądać od Rustama odpowiedzi. Jednej odpowiedzi na jedno pytanie.
No, to już było coś!
– Zaraz… – Skinąłem głową. – Sekundę…
Należało tak sformułować pytanie, żeby wykluczało udzielenie dwuznacznej odpowiedzi…
– Po co ten pośpiech? – zdumiał się Afandi. – Sekunda, godzina, dzień… Myśl.
– W zasadzie jestem gotów.
– Tak? I kogo będziesz pytał, Antonie Gorodecki? – Afandi uśmiechnął się. – Tutaj nie ma Rustama. Pojedziemy do niego i wtedy zadasz swoje pytanie.
– Nie ma tu Rustama? – Zatkało mnie.
– Nie – odrzekł twardo Afandi. – Wybacz, jeśli moje słowa wprowadziły cię w błąd. Będziemy musieli pojechać na płaskowyż demonów.
Pomyślałem, że zaczynam rozumieć Hesera, który się pokłócił z Rustamem. Pomyślałem też, że Merlin mimo wszystkich swoich łajdactw był jednak Innym wielkiej cierpliwości, prawdziwy dusza-Inny! Dałbym sobie rękę uciąć, że Afandi to Rustam!
– Ja na minutkę… – Afandi wstał i poszedł w róg czajchany… Tam widniał na drzwiach wymowny symbol męskiej sylwetki. Co ciekawe, drzwi z symbolem kobiecej sylwetki nie było, widocznie kobiety Samarkandy nie zwykły przesiadywać w czajchanach.
– Ale ananas z tego Rustama – powiedziałem. – Uparty uriuk!
– Anton, przecież Afandi to nie Rustam! – odezwał się Aliszer.
– Uwierzyłeś mu?
– Dziesięć lat temu Rustama rozpoznał mój ojciec. Wtedy nie przywiązywałem do tego wagi. Co z tego, że gdzieś tam żyje sobie jakiś pradawny Wyższy? Wielu Wyższych odsunęło się od spraw Patroli, żyją sobie spokojnie wśród ludzi…
– No i?
– Ojciec znał Afandiego. Prawie pięćdziesiąt lat.
Zamyśliłem się.
– Co właściwie ojciec powiedział ci o Rustamie? – zapytałem. Aliszer zmarszczył czoło, a potem zaczął mówić bardzo wyraźnie, jakby czytał z kartki:
– „Widziałem dzisiaj Wielkiego, którego od siedemdziesięciu lat nikt nigdzie nie widział. Wielkiego Rustama, niegdyś przyjaciela, a potem wroga Hesera. Przeszedłem obok niego, poznaliśmy się, ale udaliśmy, że się nie widzimy. Dobrze, że taki mały Inny jak ja nigdy się z nim nie kłócił”.
– No i co z tego? – Teraz ja się uparłem. – Twój ojciec mógł poznać Rustama, który się zamaskował na Afandiego, i o tym opowiedzieć.
Aliszer zastanowił się i przyznał, że tak mogło być w istocie, ale mimo wszystko uważa, że ojcu nie chodziło o Afandiego.
– I tak nam to nic nie daje. – Machnąłem ręką. – Sam widzisz, jaki on jest uparty. Będziemy musieli jechać na ten płaskowyż demonów… A właśnie, co to takiego? Tylko mi nie mów, że na Wschodzie są demony, które mieszkają na jakimś płaskowyżu!
Aliszer uśmiechnął się.
– Demon to zmrokowa postać Ciemnych magów wysokiego stopnia, których ludzka natura jest wypaczona przez Siłę, Zmrok i Ciemność. Mówi się o tym na pierwszych zajęciach… Ale płaskowyż demonów to ludzka nazwa. To górski teren, na którym stoją głazy o niezwykłych kształtach, wyglądające jak skamieniałe demony. Ludzie nie lubią tam chodzić, no, najwyżej turyści…
– Turyści to nie ludzie – przyznałem. – Czyli zwykłe przesądy?
– Nie. – Aliszer spoważniał. – Tam była bitwa. Wielka bitwa Jasnych i Ciemnych, prawie dwa tysiące lat temu. Ciemnych było więcej, szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę, i wtedy Wielki Jasny mag Rustam użył straszliwego zaklęcia… Nikt nigdy nie używał w walce „Białego morażu”. W wyniku użycia zaklęcia, Ciemni skamienieli. Nie rozpłynęli się w Zmroku, lecz wypadli do świata ludzi w postaci kamiennych demonów. Ludzie mówią prawdę, choć nie zdają sobie z tego sprawy.
Poczułem ukłucie w sercu. Zimne, oślizgłe, wstrętne wspomnienie… Stoję przed Kostią Sauszkinem, a głos Hesera szepcze w mojej głowie…
– „Biały miraż” – poprawiłem. – Zaklęcie nazywa się „Biały miraż”. Jest dostępne jedynie Wyższym magom, wymaga maksymalnego skupienia i całkowitego wypompowania Siły w promieniu trzech kilometrów…
Słowa Aliszera jakby zerwały blokadę z mojej pamięci. Otworzyły się skrzypiące drzwi szafy, w której krył się pradawny szkielet, zastygły w kościanym uśmiechu…
Heser dał mi nie tylko wiedzę, podarował fragment swojej pamięci. Szczodry dar… równie szczodry jak dar Danajów…
…Kamień parzył stopy przez miękkie skórzane pantofle – był rozgrzany do czerwoności, a czary nałożone na ubranie traciły moc. Przed nami dymiło się czyjeś ciało, do połowy zanurzone w płynnym kamieniu. Czary ochronne niektórych naszych współbojowników nie wytrzymały „Młota przeznaczenia”.
– Heser! – wrzasnął mi do ucha rosły, barczysty mężczyzna. Jego czarna broda skręciła się z gorąca, biało-czerwone szaty przyprószył popiół, z góry spadały, krusząc się, koronkowe, szaro-czarno strzępy. – Heser, musimy się zdecydować!
Milczę. Patrzę na dymiące ciało, usiłując rozpoznać zabitego. Ale w tej samej chwili jego ochrona pada ostatecznie i ciało płonie, przemieniając się w słup tłustego popiołu strzelającego w niebo. Strumienie rozwiewającej się Siły kołyszą popiołem, który na chwilę układa się w ludzką postać. Teraz już wiem, czym są czarne strzępy spadające z góry, i do mojego gardła podchodzi wielka gula.
– Heser, oni chcą podnieść „Cień władców”! – W głosie barczystego mężczyzny w czerwono-białym stroju dźwięczy paniczny strach. – Heser!
– Jestem gotów, Rustamie – mówię i podaję mu dłoń.
Magowie rzadko rzucają zaklęcia we dwójkę, ale my wiele razem przeżyliśmy… Poza tym, we dwóch jest łatwiej. Łatwiej się zdecydować…
Przecież przed nami jest stu Ciemnych i dziesięć tysięcy ludzi.
A za nami jedynie stu ufających nam ludzi i dziesięciu magów-uczniów.
Bardzo trudno przekonać samego siebie, że dziesięć i sto jest ważniejsze od stu i dziesięciu tysięcy.
Ale patrzę na czarno-szary popiół i nagle robi mi się lżej. I mówię sobie to, co zawsze w takiej sytuacji będą sobie mówić silni i dobrzy. Zawsze, nawet za sto, tysiąc i dwa tysiące lat.
Nasi przeciwnicy nie są ludźmi… To rozszalałe dzikie bestie!
Siła płynie przeze mnie, Siła bulgocze, wypełniając moje żyły, Siła występuje na moim ciele jak krwawy pot. Wokół mnie jest dużo, dużo Siły – płynie z zabitych Innych, rozpływa się z wypowiedzianych zaklęć, bije z pędzących do ataku ludzi. Nie na darmo Ciemni przyprowadzili ze sobą całą armię. Ludzka broń niestraszna Innym, ale wymachujące szablami ręce, rozwarte w krzyku usra, pragnące śmierci oczy sprawiają, że ci ludzie stają się żywymi bukłakami napełnionymi Siłą. Im bardziej nienawidzi i boi się ta ludzka zbieranina, spędzona pod sztandary Ciemności przez okrutnych władców i żądzę łupów, tym potężniejsi są kroczący wśród nich Ciemni magowie.
Ale my mamy w rezerwie zaklęcie, które jeszcze nigdy nie rozbrzmiało pod tym słońcem. Rustam przywiózł je z dalekiej północnej wyspy. Stworzył je Jasny mag o imieniu Merlin, ale to zaklęcie przeraziło nawet jego, stojącego niebezpiecznie blisko Ciemności…
„Biały miraż”.
Rustam wymawia obce, twarde słowa; powtarzam je za nim, nawet nie próbując pojąć sensu. Słowa są ważne, ale nie najważniejsze, to tylko ręce garncarza, nadające kształt glinie, gliniana forma, do której wlewa się płynny metal, brązowe okowy, które nie dadzą rękom niebezpiecznej wolności. Słowa są początkiem i końcem wszystkiego, w słowach jest kształt i kierunek, ale o wszystkim decyduje Siła.
Siła i Wola.
Nie mogę już powstrzymać szalejącej we mnie potęgi, gotowej rozerwać to żałosne ludzkie ciało. Otwieram usta w tej samej chwili, co Rustam, i krzyczę, ale krzyczę bez słów.
Czas słów już minął.
Biała mgła wylatuje z naszych ust, unosi się niczym mętna fala i nasuwa na nadciągający krąg Ciemnych magów, którzy splatają pajęczynę swojego zaklęcia… Równie przerażającego, lecz wolniejszego… odrobinę wolniejszego. I biała mgła już zdmuchuje szare cienie, które właśnie unoszą się z kamieni…
A potem „Biały miraż” dociera do Innych i do ludzkich wojowników.
Świat traci barwy, ale w inny sposób, niż dzieje się to w Zmroku. Świat jest teraz biały, ale to biel śmierci, nie życia, to zmieszanie barw, tak samo bezpłodne jak ich brak. Zmrok wzdryga się i kurczy, jego warstwy sklejają się, przeciągając między lodowymi żarnami krzyczących z bólu ludzi i oniemiałych z przerażenia Innych.
Świat nieruchomieje.
Biała mgła się rozwiewa.
Pozostaje sypiący się z nieba popiół i rozpalona ziemia pod nogami. I skamieniałe figury Innych – dziwaczne, czasem nawet niepodobne do ludzkich ciał, przemienione w granit i piaskowiec, powykręcane i toporne. Przeobrażający się w tygrysa odmieniec, przypadły do ziemi wampir, magowie, którzy unieśli ręce w daremnej próbie obrony.
Z ludzi nie zostało nic. Zmrok ich wchłonął, przetrawił, zmienił w nicość.
Obaj z Rustamem dygoczemy. Paznokciami rozoraliśmy sobie skórę na dłoniach do krwi. No cóż, dawno chcieliśmy się zbratać…
– Merlin mówił, że Innych wyrzuci na siódmy, ostatni poziom Zmroku – odezwał się cicho Rustam. – Pomylił się… ale i tak nieźle wyszło… O tej bitwie będzie głośno… wspaniała bitwa…
– Popatrz – mówię. – Popatrz… bracie.
Rustam patrzy, nie oczami, lecz tak, jak potrafimy my, Inni. I blednie.
Ta bitwa nie przetrwa w niczyjej pamięci. I nigdy nie będziemy się nią chwalić.
Zabić wroga to czyn bohaterski. Skazać go na męczarnie to podłość. Skazać go na wieczne męczarnie to wieczna podłość.
Oni wszyscy nadal żyją. Przemienieni w kamień, pozbawieni możliwości ruchu, pozbawieni Siły, bez zmysłu dotyku, słuchu, wzroku i innych zmysłów… Wszyscy żyją i będą żyć. Dopóty, dopóki kamień nie przemieni się w piasek… a może nawet dłużej.
Widzimy ich drżące żywe aury. Widzimy ich zdumienie, strach i gniew.
Nigdy nie będziemy dumni z tej bitwy.
Nie będziemy o niej opowiadać.
I nigdy, nigdy więcej nie wypowiemy tych obcych, twardych słów, wzywających „Biały miraż”…
…Dlaczego Aliszer pochyla się nade mną? Czemu za jego głową widać sufit? – Anton?…
Uniosłem się na łokciach, rozejrzałem.
Wschód to delikatna sprawa, Wschód potrafi być taktowny. Wszyscy goście udali, że nie zauważyli, że straciłem przytomność. Pozwolili Aliszerowi działać samemu.
– „Biały miraż” – powiedziałem.
– Już zrozumiałem, zrozumiałem… – Aliszer był wystraszony nie na żarty. – No, pomyliłem się, nie moraż, tylko miraż, przepraszam! Po co od razu tracić przytomność?
– Rustam użył „Białego mirażu” razem z Heserem – wyjaśniłem. – A trzy lata temu… Krótko mówiąc, Heser nauczył mnie tego zaklęcia. Bardzo poważnie nauczył, podzielił się wspomnieniami. I teraz… teraz już wiem, jak to wszystko wyglądało.
– Naprawdę tak ponuro? – spytał Aliszer.
– Bardzo. Nie chcę tam jechać.
– Ale przecież to było dawno! – powiedział uspokajająco Aliszer. – To wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu, było, minęło, wpadło do Lety…
– Gdyby tak było… – odparłem, nie precyzując, co mam na myśli.
Jeśli Aliszer będzie miał pecha, to sam wszystko zobaczy i zrozumie. Tak czy inaczej, będziemy musieli jechać na płaskowyż demonów – Rustam z moich pożyczonych wspomnień nie miał nic wspólnego z Afandim.
W tej samej chwili z toalety wrócił staruszek. Usiadł na poduszkach, popatrzył na mnie i powiedział dobrodusznie:
– Chciałeś odpocząć, co? Za wcześnie na odpoczynek, po pilawie dopiero odpoczniesz.
– Nie byłbym taki pewien – mruknąłem, siadając.
– Ach, jaka to cudowna rzecz ta cywilizacja – mówił dalej Afandi, jakby mnie nie słyszał. – Wy, młodzi, nie macie pojęcia, ile szczęścia przyniosła światu cywilizacja!
– Czyżby w toalecie była żarówka? – burknąłem. – Aliszer, poproś kelnera, żeby się pośpieszyli z tym pilawem, dobrze?
Aliszer ściągnął brwi.
– Rzeczywiście, coś długo…
Wstał i w tej samej chwili podszedł do nas młody mężczyzna z wielkim półmiskiem. Jeden wspólny talerz dla wszystkich, standardowo… Czerwonawy ryż, pomarańczowa marchewka, duża ilość mięsa, cała główka czosnku na wierzchu…
– A nie mówiłem, że tu dobrze gotują? – powiedział z zadowoleniem Aliszer.
A ja patrzyłem na mężczyznę, który przyniósł nam pilaw. Ciekawe, gdzie podział się tamten chłopak? I czemu nowy kelner tak się denerwuje?
Wziąłem ręką garść pilawu, podniosłem do ust, zerknąłem na kelnera. Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się z przymusem.
– Baranina z sosem czosnkowym – powiedziałem.
– Jakim znowu sosem? – zdumiał się Aliszer.
– Tak tylko mówię… wspominam mądrego Holmesa i naiwnego Watsona – odparłem, nie przejmując się już tym, że język rosyjski może kogoś zaintrygować. – Czosnek po to, żeby zabić zapach arszeniku. Sam mówiłeś, że na Wschodzie należy wierzyć nosowi, a nie oczom… Mój drogi, skosztuj no tego dania!
Kelner pokręcił głową, cofając się powoli. Zaciekawiony, zerknąłem na niego przez Zmrok – w jego aurze przeważały żółte i zielone odcienie. Strach. Nie był zawodowym mordercą. Zatruty pilaw przyniósł za młodszego brata, dlatego że bał się o niego. Zdumiewające, do jakich podłości gotów jest człowiek, żeby tylko ochronić swoich bliskich.
To była czysta improwizacja. W czaj chanie znalazło się jakieś draństwo z arszenikiem, jakaś trutka na szczury. Ktoś kazał nakarmić nas pilawem z trucizną. Nie da się w ten sposób zabić silnego Innego, ale można osłabić na jakiś czas…
– Zaraz zrobię z ciebie łagman – obiecałem kelnerowi – i nakarmię nim twojego brata. Czajchana jest obserwowana?
– Nie… nie wiem. – Kelner szybko się zorientował, że nie bacząc na mój wygląd, należy mówić po rosyjsku. – Nie wiem, kazali mi!
– Paszoł won! – warknąłem, wstając. – Napiwku nie będzie.
Kelner pobiegł do kuchni, a goście zaczęli w pośpiechu opuszczać czajchanę, nie płacąc. Co ich tak wystraszyło – moje słowa czy ich intonacja?
– Anton, nie spal sobie spodni – ostrzegł mnie Aliszer. Spuściłem wzrok – na mojej prawej dłoni wirował z sykiem fireball. Byłem tak wściekły, że zaklęcie przeszło w stadium „spustowe”.
– Należałoby spalić to gniazdo żmij… ku przestrodze – wycedziłem przez zęby.
Aliszer milczał. Marszczył brwi i jednocześnie uśmiechał się niepewnie. Doskonale wiedziałem, co chce mi powiedzieć. Ze ci ludzie są niewinni. Że dostali rozkaz, którego nie mogli nie posłuchać. Że ta biedna czaj chana to wszystko, co mają. Ze żywi dwie albo trzy duże rodziny, dzieci i starców. Lecz Aliszer milczał, wiedział, że mam pełne prawo urządzić tu mały pożar. Człowiek, który próbuje otruć trzech Jasnych magów, zasługuje na środki wychowawcze. Jesteśmy Jaśni, ale nie święci…
– Szurpa była dobra… – powiedział cicho Aliszer.
– Idziemy przez Zmrok – zdecydowałem, zamieniając fireball w strużkę płomienia i wylewając ją na półmisek z pilawem. Ryż i mięso zwęgliły się razem z arszenikiem. – Jakoś nie mam ochoty wychodzić przez drzwi. Te bydlaki działają cholernie szybko.
Aliszer skinął z wdzięcznością głową. Wstał, rozdeptał nogami węgielki na półmisku i wlał tam dwa czajniczki herbaty.
– Zielona herbata też była dobra – przyznałem. – Słuchaj, przecież to całkiem zwykła herbata… A taka smaczna!
– Najważniejsze jest parzenie. – Aliszer podjął z ulgą ten temat. – Gdy czajniczek ma pięćdziesiąt lat i nigdy go nie szorowano… – Urwał, ale nie widząc na mojej twarzy wyrazu wstrętu, mówił dalej: – W tym właśnie sęk! Na ściankach wewnątrz naczynia tworzy się warstewka teiny, olejków eterycznych i flawonoidów…
– To w herbacie są flawonoidy? – zdumiałem się, wieszając torbę na ramieniu.
Mało brakowało, a zapomniałbym o niej. Bielizna to pryszcz, ale oprócz bielizny mam tam cały zestaw amuletów bojowych od Hesera i pięć grubych paczek dolarów!
– Możliwe, że coś pokręciłem… – Aliszer westchnął. – Ale tak czy inaczej, ta warstewka ma decydujące znacznie, pozwala zaparzać herbatę jakby w skorupie herbaty…
Znowu wzięliśmy Afandiego pod ręce i weszliśmy w Zmrok. Sprytny staruszek nie opierał się, przeciwnie, podkulił nogi i zawisł między nami, chichocząc i pokrzykując: „No! No!”. Pomyślałem, że jeśli mimo wszystko Afandi jest Rustamem, to nie będę się oglądał na jego wiek, tylko tak mu nagadam rosyjskim ludowym, że mu uszy zwiędną.
Szczerze mówiąc, wolałbym łazika albo niwę. Nie z pobudek patriotycznych, tylko dlatego, że jeep toyota nie jest w Uzbekistanie zbyt popularnym samochodem. A maskowanie go magią równałoby się machaniu flagą i wołaniu: „Tutaj jesteśmy, tutaj! Co słychać?”.
Afandi jednak oznajmił z przekonaniem, że czeka nas kiepska droga. Bardzo kiepska. Jedyna niwa, na którą natknęliśmy się obok czajchany, była w tak strasznym stanie, że narażanie staruszka na taką jazdę byłoby nie tylko głupotą, ale i podłością.
A toyota lśniła nowością i masakralnym wyposażeniem. W Azji to typowe – skoro stać cię na drogi samochód, to niech w nim będzie wszystko! I sportowy tłumik, i bagażnik na rowery (chociaż właściciel toyoty ostatni raz siedział na rowerze jako dziecko) i odtwarzacz CD ze zmieniarką, i hak holowniczy, i nakładki na progi – jednym słowem, wszystkie te błyszczące bajery, które wymyślają producenci, żeby podnieść cenę wozu o sto procent.
Właściciel samochodu był, zdaje się, właścicielem miejscowego bazaru. Wyglądał jak uzbecki baj pojawiający się w starych kreskówkach i karykaturach równie często jak wizerunek kapitalisty – grubego jegomościa z obowiązkowym cygarem w zębach.! Ironia losu polegała na tym, że ten niemłody gruby Uzbek swoje wyobrażenia o wyglądzie bogatego człowieka czerpał ze starych filmów animowanych i modnych europejskich czasopism. Miał na sobie drogi i wyraźnie za ciasny garnitur oraz równie drogi krawat, który nie raz zachlapany tłuszczem bezceremonialnie prano w pralce. Na nogach miał pantofle wypastowane do połysku, zupełnie bez sensu na zakurzonej ulicy. Jego głowę wieńczyła tiubietiejka, wyszywana złotymi nićmi, a całości dopełniały złote pierścienie z potężnymi sztucznymi kamieniami, „turma-linami”, jak złośliwie nazywają je sprzedawcy wyrobów jubilerskich. Tiubietiejka miała symbolizować łączność z narodem, cała reszta europejski szyk. W ręce Uzbek trzymał drogą komórkę, pasującą raczej do bogatego młodego oszołoma niż do solidnego biznesmena.
– Ten samochód będzie dobry? – spytałem Afandiego.
– Tak, to dobry samochód – przyznał Afandi.
Obejrzałem się – w pobliżu nie było żadnych Innych, ani wrogo usposobionych, ani sprzymierzeńców, nie było nawet zwykłych, żyjących między ludźmi. I bardzo dobrze.
Wyszedłem ze Zmroku i spojrzałem na właściciela jeepa. Lekko musnąłem go Siłą i poczekałem, aż zaskoczony Uzbek odwróci się do mnie, marszcząc gęste brwi. Uśmiechnąłem się serdecznie i posłałem w jego stronę dwa zaklęcia o wymyślnych nazwach, powszechnie nazywanych „Kopę lat” i „Nierozłączni”.
Twarz współczesnego baja rozpłynęła się w uśmiechu.
Dwóch towarzyszących mu chłopaków – albo ochroniarzy, albo dalszych krewnych (a może jedno i drugie) – spojrzało na mnie czujnie. W Zmroku spadł ze mnie niedbale nałożony wizerunek Timura, a obcy Rosjanin, który szedł do ich szefa z rozłożonymi rękami, budził zrozumiałe podejrzenia.
– Aa! Kopę lat! – zawołałem. – Stary przyjaciel mojego ojca!
Nie miałem wyjścia – baj był ode mnie starszy o jakieś dwadzieścia lat. Gdyby był mniej więcej w moim wieku, zastosowałbym wersję z kumplem ze szkoły albo wojska: „Pamiętasz, jak żeśmy razem służyli, brachu?!”. Chociaż to staje się ostatnio coraz bardziej ryzykowne. Człowiek, na którego rzucono zaklęcie, zaczyna odczuwać wewnętrzny sprzeciw, gdy usiłuje sobie przypomnieć, jak to służył – no bo jak to możliwe, skoro uczciwie wykupił się od wojska za paczkę zielonych papierków produkcji amerykańskiej?! Niektórzy dostają na tym tle poważnej nerwicy
– Syn mojego starego przyjaciela! – wrzasnął mężczyzna, biorąc mnie w objęcia. – I gdzieżeś ty był tak długo?
W rym momencie należy dać człowiekowi odrobinę informacji, resztę dośpiewa sobie sam.
– Ja? Mieszkałem w Mariupolu, u babci! – oznajmiłem. – Tak się cieszę, że cię widzę!
Padliśmy sobie w objęcia. Uzbek pachniał szaszłykiem i drogą wodą kolońską, tej ostatniej było o wiele za dużo.
– Jaki piękny samochód! – dodałem, obrzucając wóz spojrzeniem pełnym aprobaty. – To właśnie ten chcesz mi sprzedać?
W oczach mężczyzny pojawił się głęboki smutek, ale zaklęcie nie pozostawiało mu wyboru. To nic, niech się cieszy, że Heser nie żałował pieniędzy, w przeciwnym razie musiałbym mu wmówić, że chce nam podarować toyotę.
– Tak… ten… – potwierdził ze smutkiem.
– Trzymaj. – Wyjąłem z torby cztery paczki dolarów i wsunąłem mu w rękę. – Mogę prosić o klucze? Bardzo mi się śpieszy!
– Ale on… on kosztuje więcej – wystękał mężczyzna.
– Przecież kupuję już używany! – wyjaśniłem. – Prawda?
– Prawda – przyznał z wysiłkiem.
– Wujku Farchadzie! – zawołał niespokojnie jeden z młodzieńców.
Farchad obrzucił go surowym spojrzeniem i młodzieniec zamilkł.
– Nie przeszkadzaj, gdy starsi rozmawiają! Nie rób mi wstydu przed synem mojego starego przyjaciela! – ofuknął go Farchad. – Co sobie pomyśli syn mojego starego przyjaciela?
Młodzi ludzie byli w panice, lecz nie ośmielili się już nic więcej powiedzieć.
Wziąłem klucze z rąk mężczyzny, siadłem na siedzeniu kierowcy, odetchnąłem zapachem skórzanego obicia i podejrzliwie zerknąłem na licznik. Taak… używany… Jeśli wierzyć licznikowi, toyota przejechała jedynie trzysta kilometrów.
Pomachałem ręką trójce mężczyzn, którzy pozostali bez środka transportu, ale za to z czterdziestoma tysiącami dolarów w ręku, wyjechałem na drogę i zakomenderowałem:
– Wyjść ze Zmroku!
Na pustym tylnym siedzeniu pojawili się Aliszer i Afandi.
– Ja dorzuciłbym mu odrobinę szczęścia – odezwał się Aliszer. – Żeby potem nie przeżywał. Właściwie to nie był dobry człowiek, można nawet powiedzieć, że zły, ale mimo wszystko…
– Im więcej zaklęć, tym większe niebezpieczeństwo, że człowiek zwariuje. – Pokręciłem głową. – Nic się nie stało, w końcu przecież mu zapłaciłem. Jakoś to przeżyje.
– Czekamy na Edgara? – spytał Aliszer. – Czy szukamy Jasnych?
Ale ja już przemyślałem i odrzuciłem oba warianty.
– Nie warto. Od razu jedziemy w góry; im dalej od ludzi, tym spokojniej.
Aliszer zmienił mnie za kierownicą, gdy się zaczęło ściemniać. Jechaliśmy od Samarkandy na południe, w stronę afgańskiej granicy, już trzy godziny. Właśnie wtedy, gdy zaczęło się zmierzchać, straszna asfaltowa droga przeszła w koszmarną gruntową. Przeniosłem się na tylne siedzenie, gdzie spokojnie chrapał Afandi, i postanowiłem pójść za przykładem staruszka. Ale nim zapadłem w drzemkę, wyjąłem z torby kilka amuletów bojowych.
Nowicjusze bardzo lubią wszelkiego rodzaju laski, kryształy i noże, albo zrobione samodzielnie, albo naładowane przez silniejszego maga… Zresztą nawet słaby, niedoświadczony mag może osiągnąć wstrząsający efekt, jeśli przez kilka dni z pasją tworzy artefakt i napełnia go siłą. Problem polega na tym, że będzie to właśnie efekt – potężny, trwały, sprawdzony – lecz jednorodny i jednorazowy. Nie można przywiązać różnych zaklęć do jednego przedmiotu. Magiczna laska, która ma pluć ogniem, będzie świetnie działać nawet w rękach słabego Innego. Ale gdy przeciwnik osłoni się przed ogniem, laska stanie się bezużyteczna. Nie będzie mrozić, suszyć czy przewracać do góry nogami. Możesz albo użyć ognistych fajerwerków, albo walić laską jak pałką. Nic dziwnego, że słabi magowie, współdziałający z ludźmi (bo właśnie słabi magowie najchętniej włączają ludzi do swoich spraw i wtrącają się do spraw ludzi) zawsze używają magicznej laski, kostura – hybrydy zwykłej różdżki i długiej pałki. Notabene, niektórzy lepiej władali pałką niż różdżką… Kiedyś cały nasz Patrol poszedł do kina na premierę Władcy Pierścieni. Wszystko było super, dopóki jasny Gandalf i ciemny Saruman nie zaczęli walczyć za pomocą lasek bojowych. Wtedy dwa rzędy wypełnione Innymi wybuchły homeryckim śmiechem. Spłakiwali się zwłaszcza praktykanci, którym co dzień wbija się do głowy: mag, który liczy wyłącznie na artefakty to leń, wielbiciel efektownych sztuczek bez efektywnych działań. Siła maga leży w umiejętnym wykorzystaniu Zmroku i zaklęć.
Oczywiście, od każdej reguły są wyjątki. Jeśli doświadczony mag zdołał przewidzieć przyszłość (analizując linie prawdopodobieństwa albo wnioskując z doświadczenia), to naładowany artefakt staje się niezastąpiony. Masz pewność, że twój przeciwnik to wilkołak, niezdolny do bezpośredniego manipulowania Siłą, liczący jedynie na swoją siłę fizyczną i szybkość? Wystarczy ci jeden przyśpieszający amulet, jeden z „Tarczą” i jedna prosta różdżka (sporo osób wybiera zwykły ołówek – drewno i grafit znakomicie gromadzą Siłę) z zaklęciem zamrożenia. I już nąj polowanie na Wyższego wilkołaka można śmiało wysłać maga siódmego stopnia. „Tarcza” odbije atak, amulet nada ruchom maga niezwykłej prędkości, a „Freeze”, temporalne zamrożenie, przemieni wroga w nieruchomy kłąb sierści i wściekłości. Wezwijcie samochód, wróg gotów do przewiezienia na sąd Inkwizycji!
Artefakty, które miałem w torbie, były znacznie cenniejsze od leżących obok nich pieniędzy. Heser przygotował je osobiście… a raczej osobiście wybrał z tych zgromadzonych w zbrojowni. I na pewno się przydadzą. Przypomniałem sobie stary, oglądany w dzieciństwie australijski film animowany W osiemdziesiąt dni dookoła świata. Angielski dżentelmen Phileas Fogg, który miał odbyć podróż dookoła świata w rekordowym jak na tamte czasy terminie, w filmie sprawiał wrażenie przebiegłego jasnowidza, który doskonale wie, co będzie mu potrzebne w najbliższych godzinach. Jeśli rano brał ze sobą klucz mutrowy, wypchanego oposa i kiść bananów, to pod wieczór oposem zatykano dziurę w burcie łódki, kluczem blokowano drzwi, które chcieli wyważyć wrogowie, a banany dostawała małpka w zamian za bilety na parowiec. Przypominało to grę komputerową, quest, gdzie dla każdego przedmiotu znajdowano niebanalne zastosowanie.
Artefakty Hesera mogły zostać wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem oraz w sposób absolutnie nieprzewidywalny. Tak czy inaczej przydadzą się na pewno.
Na siedzeniu między mną i chrapiącym Afandim rozłożyłem dwanaście przedmiotów i uważnie im się przyjrzałem. Powinienem był zrobić to wcześniej, ale w domu nie chciałem ich wyjmować, żeby nie przyciągać uwagi Nadiuszki, w samolocie nie miałem ochoty, a potem już nie było czasu. Oho, pewnie za chwilę się okaże, że wśród amuletów jest broń przeciwko golemom!
Dwie różdżki bojowe, każda długości dziesięciu centymetrów. Pierwsza z hebanu – ogień. Druga z kła morsa – lód. Banalne i przydatne zarazem. Jak na razie świetnie radziliśmy sobie bez nich, ale wszystko może się zdarzyć.
Cztery srebrne pierścienie z czarami obronnymi. Ciekawy zestaw! Przecież zwykła „Tarcza maga” chroni przed wszystkim, wystarczy ją doładować energią… Pierścienie obronne rzadko się przydają. A w tych jest konkretna ochrona przed ogniem, lodem, kwasem… i próżnią! Nie uwierzyłem w to, co ujrzałem przez Zmrok, i zbadałem pierścień uważniej. Ale nie, wszystko się zgadza! Przy gwałtownym spadku ciśnienia pierścień zaczynał działać, utrzymując powietrze wokół swojego posiadacza.
Dziwna sprawa… Jest oczywiście kilka zaklęć duszących, również za sprawą usunięcia powietrza wokół przeciwnika. Przez tysiąclecia wojny nie takie rzeczy wymyślono! Ale w walce nikt nie używa tych kapryśnych i powolnych zaklęć…
Cztery bransolety. To akurat jasne, cztery różne zaklęcia, zmuszające człowieka lub Innego do mówienia prawdy: „Pijany język”, „Rozmowa wagonowa”, „Ostatnia spowiedź” i „Kawa na ławę”. Wszystkie bransolety naładowane magią. Żaden Rustam się im nie oprze – wyłoży wszystko, co wie. Pożyteczna rzecz.
Po chwili zastanowienia włożyłem bransolety na lewą rękę, łącząc je wspólnym zaklęciem spustowym. Jeśli Rustam będzie się opierał, wystarczy, że powiem: „Powiedz mi prawdę”, a na pradawnego maga spadnie cios o strasznej sile. Szczerość, sama szczerość i tylko szczerość.
Pozostały jeszcze dwa amulety, równie banalne w formie, jak w treści, i najwyraźniej przygotowane przez Hesera specjalnie do naszej misji. Karta SIM w plastikowym pudełeczku. Zwyczajna karta, tylko naładowana magią. Badałem ją przez chwilę, ale nic nie zrozumiałem. W końcu zdecydowałem się na eksperyment – wyjąłem z telefonu swoją kartę i włożyłem magiczną.
Nic nie rozumiem! To była dokładna kopia mojej karty SIM! Ale po co? Żebym nie marnował pieniędzy na telefony do Moskwy? Bez sensu…
Poprosiłem Aliszera, żeby do mnie zadzwonił, o dziwo, nadal był tutaj zasięg.
Telefon zadzwonił. Niby wszystko w porządku, ale ciągle nic nie rozumiałem… Wzruszyłem ramionami i postanowiłem zostawić kartę w telefonie. Może to jakiś sprytny magiczny sposób szyfrowania rozmów? Tyle że nigdy nie słyszałem o takiej magii…
Ostatni amulet to wygładzony morzem kamyk z dziurką w środku, który, jak twierdzili ludzie, miał przynosić szczęście. Przez dziurkę przeciągnięto cienki srebrny łańcuszek o dziwnym splocie, przypominającym grubo tkaną nić.
Rzecz jasna, sam z siebie kamyczek szczęścia nie przynosi, co nie przeszkadza dzieciom z zapałem szukać go nad brzegiem morza, a potem nosić na szyi na sznurku czy rzemieniu. Ale na ten kamyk nałożono skomplikowane zaklęcie, podobne do „dominanty”. Też dla rozmowy z Rustamem? Założyłem łańcuszek na szyję. Na pewno nie zaszkodzi…
Pozostawało jeszcze rozdzielić pierścienie i różdżki. Bez zastanowienia obudziłem Afandiego, poprosiłem, żeby włożył pierścienie. Afandi powiedział z zachwytem: „Ach!”, włożył pierścienie na lewą rękę, popatrzył na nie i znowu zasnął.
Różdżki oddałem Aliszerowi, który bez słowa włożył je do kieszeni koszuli. Wystawały trochę, wyglądając jak długopisy od jakiegoś tam Parkera czy innego Mountblanca, równie eleganckie i niemal tak samo śmiercionośne. „Niemal” – bo od podpisu jakiejś wysoko postawionej osobistości, złożonego takim właśnie piórem, ginęło znacznie więcej łudzi niż od wszystkich bojowych różdżek razem wziętych.
– Prześpię się – poinformowałem Aliszera.
Aliszer milczał. Jeep powoli parł w górę po kamienistej ścieżce, którą łatwiej byłoby pokonać na czterech nogach osła niż czterech kołach toyoty. Światła skakały raz w prawo, raz w lewo, wyciągając z ciemności to przepaść z rzeką na dnie, to strome skaliste zbocze.
– Prześpij – powiedział w końcu Aliszer. – Tylko zerknij na linie prawdopodobieństwa. Co za okropna droga…
– „Droga” to za dużo powiedziane – westchnąłem. Zamknąłem oczy i zajrzałem przez Zmrok w najbliższą przyszłość, dokąd prowadziły wijące się, splatające linie prawdopodobieństwa.
Ich rysunek nie spodobał mi się. Zbyt wiele urwanych gwałtownie linii, kończących się na dnie wąwozu.
– Aliszer, zatrzymaj się. Jesteś zbyt zmęczony, żeby po ciemku jechać po górach. Zaczekajmy do rana.
Aliszer pokręcił głową.
– Nie, czuję, że powinniśmy się śpieszyć.
Czułem to samo, dlatego się nie spierałem.
– To może teraz ja poprowadzę? – zaproponowałem.
– Nie sądzę, żebyś był bardziej wypoczęty ode mnie. Wiesz co, Anton? Potrząśnij mną trochę.
Westchnąłem. Nie lubię tego odpędzania snu i zmęczenia, tego wyostrzania zmysłów za pomocą magii. I to nie z powodu skutków ubocznych, bo tych właściwie nie ma – wyspałeś się i wszystko jest porządku. Problem polega na tym, że bardzo szybko przestajesz liczyć na swoje zwykłe zmysły i zaczynasz podkręcać się magiczną energią, zawsze świeży, zawsze gotów do działania, niczym człowiek chory na psychozę maniakalno-depresyjną w fazie maniakalnej. Robota pali ci się w rękach, zawsze jesteś wesoły, energiczny i błyskodiwy, w każdym towarzystwie jesteś mile widziany. Tylko że prędzej czy później zaczynasz traktować to jak stan normalny, chcesz być jeszcze bardziej aktywny, jeszcze bardziej energiczny, jeszcze bardziej dowcipny. Zwiększasz strumień Siły, stymulującej nerwy coraz mocniej i mocniej, aż w końcu uświadamiasz sobie, że całą Siłę, którą jesteś w stanie przerobić, tracisz na sztuczną rześkość. I teraz już strasznie się boisz przerwać ten stan.
Magiczna narkomania niczym nie różni się od zwykłej narkomanii. Tyle tylko, że zapadają na nią wyłącznie Inni…
– Potrząśnij – poprosił Aliszer. Zatrzymał samochód, zaciągnął ręczny, odchylił głowę, zamknął oczy.
Położyłem jedną dłoń na jego twarzy, drugą na krótko obciętych włosach i skoncentrowałem się. Wyobraziłem sobie, jak strumień Siły płynący przez moje ciało zaczyna się sączyć z dłoni, wchodzić w głowę Aliszera, jak zimnym ogniem przebiega po nerwach, przeskakuje po synapsach, wstrząsa każdym neuronem… Żadne specjalne zaklęcia nie są potrzebne, działasz na czystej Sile. Najważniejsze to wyobrazić sobie fizjologię procesu.
– Wystarczy – powiedział Aliszer, teraz znacznie bardziej rześkim głosem. – Ale mi dobrze! Tylko bym coś zjadł.
– Już… – Przechyliłem się przez siedzenie, zajrzałem do bagażnika. Przeczucie mnie nie myliło: stały tam dwie skrzynki coca-coli w plastikowych butelkach i kilka pudełek czekoladowych batoników. – Chcesz colę?
– Co?! – zawołał Aliszer. – Colę? Jasne! I batoniki! Boże, błogosław Amerykę!
– Czy to nie za wiele za wynalezienie bardzo słodkiego napoju i wyjątkowo kalorycznych czekoladek?
Zamiast odpowiedzi Aliszer wcisnął guzik odtwarzacza i z głośników popłynęły pierwsze rytmiczne akordy.
– I jeszcze za rock-and-rolla – powiedział spokojnie.
Jedliśmy batoniki, popijając coca-colą. Wszyscy Inni są łasuchami mimo woli. Afandi, nie przestając chrapać, zacmokał i wyciągnął rękę. Włożyłem batonik w jego upierścienione palce i Afandi pożarł go przez sen, a po chwili zachrapał znowu.
– Będziemy na miejscu po trzeciej – oznajmił Aliszer. – Poczekamy, aż się rozwidni?
– Noc to nasza pora – odparłem. – Obudzimy starego Rustama, trudno! Nic mu nie będzie.
– To dziwne, swoją drogą – zauważył Aliszer. – I niezwykłe. Co on robi w tych górach, żyje jak pustelnik, w jaskini?
– Dlaczego… – zastanowiłem się. – Może pasie kozy albo barany? Albo ma w górach pasiekę? Albo stację meteorologiczną…
– Albo obserwatorium, z którego patrzy na gwiazdy… Co to za dziwny pierścionek, który ma Afandi? – Ten z rubinem? Ochrona przed próżnią.
– Egzotyczne. – Aliszer przyssał się do butelki coli. – Nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek Inny zginął od próżni.
– A ja owszem.
Aliszer milczał przez kilka sekund, a potem skinął głową i rzekł:
– Przepraszam… Nie pomyślałem. Ciągle to przeżywasz?
– Byliśmy przyjaciółmi… prawie. W stopniu, w jakim możliwa jest przyjaźń między Jasnym i Ciemnym.
– Nie zwykłym Ciemnym. Kostia był wampirem.
– Ale nie zabijał ludzi – odparłem. – To nie jego wina, że nie wyrósł na człowieka. Wampirem uczynił go Giennadij.
– Kto?
– Jego ojciec.
– Co za drań – powiedział z pasją Aliszer.
– To trochę skomplikowane. Chłopiec nie miał nawet roku, gdy trafił do szpitala. Obustronne zapalenie płuc, do tego alergia na antybiotyki… Lekarze powiedzieli rodzicom, że chłopiec umrze. Wiesz, zdarzają się takie konowały, których nie powinni brać nawet na weterynarię, bo krów szkoda… „Niech się państwo przygotują, że synek może umrzeć… Jesteście państwo młodymi ludźmi, jeszcze będziecie mieć dzieci…”. A oni nie mogliby już mieć dzieci. Kostia był pośmiertnym dzieckiem Giennadija. Po inicjacji wampiry dość długo zachowują zdolność poczęcia, taki żart natury, ale mogą mieć tylko jedno dziecko, potem wampir staje się sterylny.
– Tak, słyszałem o tym. – Aliszer skinął głową.
– Giennadij porozmawiał z żoną… ona była człowiekiem, ale wiedziała, że jej mąż jest wampirem… zdarzają się takie rodziny. Z tym że on nikogo nie zabijał, a ona go kochała. Krótko mówiąc, inicjował ją. Zaplanowali, że synka będzie inicjować matka, ale ona jeszcze przechodziła metamorfozę, a chłopiec zaczął umierać. Giennadij inicjował również jego i Kostia zaczął wracać do zdrowia. To znaczy umarł jako człowiek, ale zaczął wychodzić z zapalenia płuc. Lekarka latała jak z pieprzem i gdakała, że to wyłącznie jej zasługa. Giennadij wspomniał kiedyś, że omal jej nie ugryzł, gdy zaczęła robić aluzje, że za cudowne wyleczenie należy się gratyfikacja.
Przez jakiś czas Aliszer milczał, potem powiedział: – Wszystko jedno. Są wampirami… Dla chłopca byłoby lepiej, gdyby umarł.
– No przecież właśnie umarł. – Wzruszyłem ramionami.
Niespodziewanie cała ta rozmowa zaczęła mnie drażnić. Chciałem opowiedzieć Aliszerowi, że Kostia był najzwyklejszym dzieckiem, tyle że raz w tygodniu pił konserwowaną krew. Że uwielbiał grać w piłkę, czytać bajki i książki fantastyczne, że potem postanowił pójść na biologię, żeby zbadać naturę wampiryzmu i nauczyć wampiry, jak żyć bez ludzkiej krwi.
Lecz Aliszer nie zrozumiałby tego. To prawdziwy patrolowy, prawdziwy Jasny, a ja… ja próbuję zrozumieć nawet Ciemnych, nawet wampiry. Zrozumieć i wybaczyć, albo chociaż zrozumieć, albo chociaż wybaczyć. To ostatnie jest najtrudniejsze. Czasem najtrudniej jest właśnie wybaczyć.
W mojej kieszeni zadzwonił telefon. Wyjąłem go… Aha, równomierne, szare światło.
– Cześć, Edgar – powiedziałem. Po krótkiej ciszy Edgar zapytał:
– A co, mój numer ci się wyświetla?
– Nie, domyśliłem się.
– Silny jesteś – powiedział Edgar dziwnym tonem. – Anton, od godziny jestem w Samarkandzie. Gdzie jesteście?
– Kto „my”?
– Ty, Aliszer i Afandi. – Najwyraźniej Inkwizytor nie tracił czasu. – Ale żeście tu narozrabiali…
– My? – oburzyłem się.
– No dobrze, nie wy – wycofał się Edgar. – Chociaż wy trochę też… Po co zabraliście samochód dyrektorowi bazaru?
– Nie zabraliśmy, tylko kupiliśmy. Zgodnie z punktami o możliwości konfiskaty środka transportu w sytuacji nadzwyczajnej. Odczytać ci odnośne paragrafy?
– Daj spokój, Anton – powiedział szybko Edgar. – Nikt was o nic nie oskarża! Ale sytuacja wygląda nieciekawie i żeby ją zamaskować, będziemy musieli wprowadzić wersję o ataku terrorystów. A wiesz, że nie lubimy maskować swoich… niedociągnięć ludzkimi przestępstwami.
– Edgar, ja cię rozumiem, tylko co my mamy z tym wspólnego? Ja mam prywatną sprawę do pewnego Innego nienależącego do Patroli. Przyleciałem tu nieoficjalnie i mam pełne prawo jeździć po kraju.
– W sytuacji nadzwyczajnej, za zgodą i pod kontrolą pracownika Patrolu – poprawił mnie Edgar.
– No to przecież Afandi jest z nami.
Edgar westchnął. Odniosłem wrażenie, że w tle ktoś mu coś szybko powiedział.
– Dobrze, Anton. Załatwiaj swoje prywatne sprawy… którymi potem pewnie będzie musiała służbowo zająć się Inkwizycja. Tylko lepiej nie kręćcie się w górach po ciemku, jeszcze spadniecie w przepaść.
Słowo daję, jego troska nawet mnie wzruszyła.
– Nie martw się – odparłem. – Zaczekamy do rana.
– No dobra. – Edgar zamilkł, a potem jakoś tak dziwnie wymamrotał: – Miło było z tobą pogadać… mimo wszystko.
Schowałem telefon i powiedziałem do Aliszera:
– Dziwny gość z tego Edgara. Jako Ciemny też był dziwny, ale kiedy przeszedł do Inkwizycji, to mu się jeszcze pogłębiło…
– Wiesz, ja tak sobie myślę, że ty w końcu też odejdziesz do Inkwizycji – stwierdził Aliszer.
Zastanowiłem się i pokręciłem głową.
– Nie. Nie da rady. Żona i córka są Wyższymi Jasnymi, takich nie biorą do Inkwizycji.
– To się cieszę – odparł poważnie Aliszer. – Jedziemy?
I w tej samej chwili góry się zatrzęsły. Najpierw słabo, jakby ktoś testował trwałość skał, a potem mocniej.
– Trzęsienie ziemi! – wrzasnął Afandi, budząc się. – Wychodzić z samochodu!
No cóż, jeśli chciał, to potrafił być poważny… Wyskoczyliśmy z jeepa, wbiegliśmy ścieżką trochę wyżej i zastygliśmy. Góry dygotały, spadały drobne kamienie. Ja i Aliszer, nie umawiając się, postawiliśmy wspólną kopułę ochronną. Afandi też nie tracił czasu – przyłożył dłoń do oczu i zaczął wpatrywać się w ciemność, szukając jakiegoś niewiadomego zagrożenia.
I faktycznie coś zobaczył!
– Popatrzcie tam! – krzyknął, podskakując w miejscu i wyciągając rękę. – Tam, tam!
Odwróciliśmy się, nadal trzymając nad głową „Tarczę”, od której z łoskotem odbijały się kamienie. Patrzyliśmy w miejsce, które wskazywał Afandi. Ja wzmocniłem „Nocne widzenie”, Aliszer, po mojej stymulacji, nie musiał tego robić.
Teraz widzieliśmy, jak sąsiednia góra, porośnięta gęstym lasem, przemienia się proch. Wyglądało to tak, jakby coś rozwalało ją od środka. Góra drżała, osypywała się wodospadami żwiru, lawinami głazów i połamanych wiekowych drzew. W ciągu kilku minut szczyt wysokości tysiąca metrów przemienił się w płaskowyż kamiennego kruszywa i drzazg.
Popatrzyłem na górę przez Zmrok.
I zobaczyłem tornado Siły, wirujące nad strefą kataklizmu.
Albo wir przekleństwa, rzucony na okolicę, albo jakieś specjalne zaklęcie wywołujące trzęsienie ziemi, nie wiem. Tak czy inaczej, ponad wszelką wątpliwość katastrofa była pochodzenia magicznego.
– Spudłowali – oznajmił Aliszer. – Anton… rozmawiałeś z Edgarem?
– Tak.
– Jesteś pewien, że Inkwizycja nic do ciebie nie ma?… Przełknąłem gulę w gardle. Pretensje Inkwizycji to bardzo, bardzo niewesoła sprawa…
– Inkwizycja by nie chybiła… – zacząłem mówić i ugryzłem się w język.
Wyjąłem komórkę i popatrzyłem na nią przez Zmrok. W kokonie z plastiku, metalu i krzemienia pulsowała niebieskim ogniem karta SIM. Typowe zachowanie działającego amuletu.
– Już chyba wiem, co się stało – powiedziałem, wybierając numer. – I raczej Inkwizycja nie ma z tym nic wspólnego.
– Słucham cię, Anton – usłyszałem w słuchawce głos Hesera. Chyba go nie obudziłem? W Moskwie jest jeszcze wieczór…
– Heserze, muszę porozmawiać z kimś z trybunału europejskiego. Natychmiast.
– Z którymś z magistrów? – uściślił Heser.
– Chyba nie z pomocnikiem nocnego stróża!
– Zaczekaj chwilę – odparł spokojnie Heser. – Nie rozłączaj się.
Czekałem trzy minuty. Przez cały ten czas staliśmy i patrzyliśmy na cichnące tornado Siły. Widok robił wrażenie… Pewnie na to trzęsienie ziemi zmarnowano jakiś starożytny amulet, jeden z przechowywanych w sejfach Inkwizycji.
– Nazywam się Eryk. – W słuchawce rozległ się silny, zdecydowany głos. – Słucham pana, Jasny.
– Panie Eryku – nie pytałem, jakie stanowisko zajmuje w Inkwizycji, oni nie lubią wyjawiać swojej hierarchii – znajduję się w pobliżu Samarkandy w Uzbekistanie. Mamy tu sytuację nadzwyczajną. Mógłby mi pan powiedzieć, czy Inkwizycja skierowała tu swojego pracownika Edgara?
– Edgara? – powtórzył w zadumie Eryk. – Którego?
– Szczerze mówiąc, nie znam jego nazwiska – wyznałem. – To były pracownik moskiewskiego Dziennego Patrolu, przeszedł do Inkwizycji po procesie Igora Ciepłowa, w Pradze…
– Tak, tak, tak – ożywił się Eryk. – Edgar, oczywiście. Nie, nie kierowaliśmy go do Samarkandy.
– A kogo?
– Nie wiem, czy jest pan zorientowany, Anton – powiedział z nieskrywaną ironią Eryk – ale europejskie biuro Inkwizycji zajmuje się Europą oraz Rosją na skutek jej specyficznego położenia geograficznego. Nie mamy ani możliwości, ani ochoty kontrolować wydarzeń w Azji. Musi się pan skontaktować z azjatyckim biurem Inkwizycji, które obecnie mieści się w Pekinie. Podać panu numer?
– Nie, dziękuję. A gdzie obecnie przebywa Edgar?
– Na urlopie. Już… – krótka przerwa – już od miesiąca. Coś jeszcze?
– Tak. Maleńka rada. – Po prostu musiałem to powiedzieć! – Spróbujcie ustalić, gdzie przebywał Inkwizytor Edgar w czasie znanych wam wydarzeń w Edynburgu.
– Chwileczkę, Anton! – Eryk stracił swój niewzruszony spokój. – Chce pan przez to powiedzieć…
– Do widzenia – burknąłem do słuchawki.
Heser, który, rzecz jasna, słyszał całą rozmowę, natychmiast wyłączył Eryka i rzekł:
– Moje gratulacje, Anton. Jednego z trzech już znaleźliśmy. Ty znalazłeś.
– Dziękuję za kartę SIM – odparłem. – Gdyby nie przekłamywała pozycjonowania, już bym nie żył.
– Tak właściwie jej głównym zadaniem było nadawanie pewności twojemu głosowi podczas rozmów z ludźmi – wyjaśnił Heser. – Wypaczenie pozycjonowania to efekt uboczny, którego ciągle nie mogę usunąć. No dobrze, działaj dalej! My zajmiemy się Edgarem.
Popatrzyłem w zadumie na telefon i schowałem go do kieszeni. Czyżby Heser żartował, mówiąc o tej karcie?…
– Edgar – powiedział z satysfakcją Aliszer. – Więc jednak Edgar! Wiedziałem, że Ciemnym nie można ufać. Nawet Inkwizytorom.
Na płaskowyże demonów wjechaliśmy o wpół do czwartej rano. Po drodze minęliśmy maleńką górską wioskę – kilka glinianych domków nieopodal drogi. Na jedynej uliczce płonęło ognisko, wokół którego tłoczyli się ludzie, ze dwadzieścia osób. Widocznie trzęsienie ziemi wystraszyło mieszkańców górskiego aułu i teraz bali się nocować w domach.
Samochód nadal prowadził Aliszer, a ja drzemałem na tylnym siedzeniu i myślałem o Edgarze.
Dlaczego wystąpił przeciwko Patrolom i Inkwizycji? Dlaczego złamał wszystkie możliwe zakazy, czemu wciągnął ludzi do swoich intryg?
To było niesamowite i niezrozumiałe. To prawda, że Edgar był karierowiczem, jak wszyscy Ciemni, i byłby w stanie posunąć się do morderstwa – i nie tylko; Ciemni nie znają zakazów moralnych. Ale żeby postawić się w opozycji do wszystkich Innych?! Żeby pójść na coś takiego, to przecież żądza władzy musi się rzucić na mózg! I to Edgar, ten opanowany Edgar, słynący z zimnej krwi! Powolne wspinanie się po stopniach kariery – to zrozumiałe! Ale żeby postawić wszystko na jedną kartę?! Nie do pomyślenia!
Zdobył jakieś nieznane informacje o Wieńcu Wszystkiego? Dokopał się czegoś w archiwach Inkwizycji? Kogo jeszcze zdołał przyciągnąć? Wampira i uzdrowiciela? Kim oni są? Dlaczego poszli na współpracę z Inkwizytorem? Jakie wspólne cele mogą mieć Ciemny, Jasny i Inkwizytor?
Zresztą mniejsza o cel, cel jest zawsze ten sam: potęga, władza, Siła. Możemy mówić, że my, Jaśni, jesteśmy inni. Że nie chcemy władzy dla samej władzy, tylko po to, żeby pomóc ludziom. Może to nawet prawda, ale władzy pragniemy tak czy inaczej. Każdy Inny zna tę słodką pokusę, to upajające poczucie własnej potęgi: zarówno wampir, wbijający kły w szyję dziewczyny, jak i uzdrowiciel, jednym ruchem ręki ratujący umierające dziecko. Każdy Inny znajdzie zastosowanie dla zdobytej potęgi.
Znacznie bardziej niż cel niepokoiło mnie coś innego. Najwyraźniej Edgar uczestniczył w historii z księgą Fuaran. Kontaktował się z Kostią Sauszkinem. Znów wracała historia nieszczęsnego Wiktora Prochorowa, małego Witii, przyjaźniącego się z Kostią…
Wszystko wskazywało na Kostię Sauszkina. A może jakimś cudem zdołał się uratować? Resztkami Siły postawił wokół siebie jakąś „Tarczę”, dostępną jedynie wampirom, i utrzymał się do czasu, gdy udało mu się stworzyć portal i zniknąć z płonącego skafandra?
Nie, to niemożliwe. Inkwizycja bardzo starannie badała tę sprawę… Chociaż, jeśli Edgar już wtedy zaczął prowadzić podwójną grę, to mógł sfałszować wyniki śledztwa!
Tak czy inaczej, nic nie pasuje. Po co miałby ratować wampira, na którego dopiero co polował? Najpierw go uratował, a potem się z nim dogadał? Co mógł dać mu Kostia? Bez Fuaranu – nic! A księga spłonęła, spłonęła na pewno! Obserwowano ją tak samo uważnie jak Kostię. Przecież zarejestrowano jej zniszczenie środkami magicznymi – nie sposób z niczym pomylić wyrzutu Siły, jaki następuje w czasie zniszczenia potężnego starożytnego artefaktu.
Wszystko świadczyło o tym, że Edgar, po pierwsze, nie mógł uratować Kostii, a po drugie, nie miał w tym żadnego interesu.
A jednak, a jednak, a jednak…
Aliszer zatrzymał samochód, wyłączył silnik. Cisza, która zapadła, wydała się ogłuszająca.
– Zdaje się, że jesteśmy na miejscu – oznajmił. Pogładził kierownicę i dodał: – Dobry wóz. Nie spodziewałem się, że dojedziemy.
Odwróciłem się do Afandiego, ale ten już nie spał. Patrzył z zaciśniętymi ustami na rozrzucone wokół kamienne figury.
– Ciągle stoją – zauważyłem.
Afandi zerknął na mnie z autentycznym przestrachem.
– Wiem – wyjaśniłem krótko.
– Niedobrze to wtedy wyszło – powiedział z westchnieniem Afandi. – Nieładnie. Niegodnie Jasnego.
– Afandi, czy jesteś Rustamem? – spytałem wprost. Afandi pokręcił głową.
– Nie, Anton. Nie jestem Rustamem. Jestem jego uczniem. Otworzył drzwi, wyszedł z jeepa i po chwili wymruczał:
– Nie jestem Rustamem… ale będę nim.
Ja i Aliszer popatrzyliśmy na siebie i też wysiedliśmy z samochodu.
Było cicho i chłodno. Nocą w górach zawsze jest chłodno, nawet latem. Zaczęło świtać. Znany mi ze wspomnień Hesera płaskowyż wcale się nie zmienił. Jedynie kamienne posagi wygładził wiatr i niezbyt częste deszcze, kształty stały się mniej oczywiste, ale nadal rozpoznawalne. Grupa magów z rękami wzniesionymi do zaklęcia, wilkołak, biegnący mag…
Przeszył mnie dreszcz.
– Co to? – wyszeptał Aliszer. – Co tu się stało?… Sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę.
– Daj i mnie – poprosiłem.
Zapaliliśmy. Powietrze wokół nas było tak czyste, że ostry zapach tytoniu wydał się czymś bardzo znajomym, wspomnieniem miejskiego smogu.
– To… to byli ludzie? – spytał Aliszer, wskazując kamienne głazy.
– Inni.
– I oni…
– Oni nie umarli – skamienieli. Pozbawiono ich wszystkich zmysłów, lecz pozostawiono umysł zamknięty w kamiennych posągach. – Zerknąłem na Afandiego, ale on stał zamyślony nieopodal, albo patrząc na pole dawnej bitwy, albo na zaróżowiony nieboskłon na wschodzie.
Wtedy spojrzałem na płaskowyż przez Zmrok.
Widok był koszmarny.
To, co zobaczył Heser dwa tysiące lat temu, budziło strach i wstręt. To, co ujrzałem teraz, budziło żałość i ból.
Niemal wszyscy Ciemni, przemieni w kamień przez „Biały miraż”, stali się szaleńcami. Ich umysły nie zniosły zamknięcia w absolutnej izolacji od zmysłów i bodźców. Drżące aureole wokół kamieni płonęły brązem, brunatno-zielonymi ogniami szaleństwa. To tak, jakby stu obłąkanych krążyło w jednym miejscu albo stało osłupiałych – krzyczało chichotało, jęczało, płakało mamrotało, śliniło się, rozdrapywało sobie twarz i próbowało wydrapać oczy.
Jedynie w kilku aurach zachowały się resztki rozumu. Może owi Ciemni mieli niezwykłą siłę woli, a może płonęli tak silnym pragnieniem zemsty? W każdym razie szaleństwa było w nich niewiele, za to wściekłości, nienawiści, żądzy zniszczenia wszystkich i wszystkiego – o, tego było pod dostatkiem.
Przestałem patrzeć przez Zmrok, przeniosłem spojrzenie na Aliszera. Trzymał papierosa, nie widząc, że pali się już filtr. Dopiero gdy żar zaczął parzyć go w palce, odrzucił niedopałek.
– Ciemni dostali to, na co zasłużyli – oznajmił.
– Ani trochę ci ich nie żal?
– Oni wykorzystują naszą litość.
– Ale jeśli nie będzie w nas litości, czym wtedy będziemy się od nich różnić?
– Kolorem. – Aliszer popatrzył na Afandiego. – Gdzie znajdziemy Wielkiego Rustama, Afandi?
– Już go znalazłeś, Jasny o kamiennym sercu – powiedział głośno Afandi i odwrócił się do nas.
– Przemieniał się z szybkością doświadczonego odmieńca. Był teraz o głowę wyższy i znacznie szerszy w ramionach; koszula zatrzeszczała, górny guzik, wyrwany „z korzeniami”, odpadł. Jego skóra pojaśniała, oczy stały się błękitne. Przypomniałem sobie, że dwa tysiące lat temu mieszkańcy Azji wyglądali inaczej niż teraz. Dzisiaj Rosjanin uśmiechnie się, a Europejczyk grzecznie nie skomentuje, gdy usłyszy od Azjaty, że jego przodkowie mieli kasztanowe włosy i błękitne oczy. Będzie w tym jednak znacznie więcej prawdy, niż mogłoby się wydawać naszym współczesnym.
Ale włosy Rustam miał czarne, a rysy jego twarzy wyraźnie świadczyły o wschodnich korzeniach.
– A jednak jesreś Rustamem… – powiedziałem, pochylając głowę. – Bądź pozdrowiony, Wielki Rustamie! Dziękuję ci, że odpowiedziałeś na naszą prośbę.
Aliszer przykląkł na jedno kolano, niczym waleczny rycerz przed swoim władyką – z czcią, ale nie bez godności.
– Afandi nie jest Rustamem – odrzekł starożytny mag. Spojrzenie miał zamglone, jakby słuchał czyjegoś głosu. – Afandi to mój uczeń, mój przyjaciel, mój strażnik. Nie żyję już między ludźmi, moim domem jest teraz Zmrok. Ale gdy chcę się znaleźć wśród śmiertelników, pożyczam od niego ciało.
Ach, więc to tak… Skinąłem głową i powiedziałem:
– Wiesz, po co przyszliśmy, Wielki.
– Wiem. Ale wolałbym nie odpowiadać na pytania Hesera.
– Heser powiedział, że ty…
– Mój dług wobec Hesera jest moim długiem. – W oczach Rustama błysnął ognik wściekłości. – Pamiętam o naszej przyjaźni i naszej wrogości. Prosiłem go, żeby odszedł z Patrolu. Prosiłem, żeby przerwał wojnę o ludzi – w imię naszej przyjaźni i w imię samych ludzi. Ale Heser jest podobny do tego chłopca…
Zamilkł, patrząc na Aliszera.
– Pomożesz nam? – zapytałem.
– Odpowiem na pytanie – rzekł Rustam. – Na jedno pytane. Wtedy mój dług wobec Hesera zostanie spłacony. Pytaj, lecz uważaj – nie popełnij błędu.
O mały włos nie palnąłem: „Naprawdę znałeś Merlina?”. Niech licho porwie te pułapki… Zadaj jedno pytanie, wymień trzy życzenia…
– Czym jest Wieniec Wszystkiego i jak najłatwiej wydostać go ze Zmroku? – zapytałem.
Na twarzy Rustama pojawił się uśmiech.
– Przypomniałeś mi pewnego człowieka z Choremu, kupca, któremu byłem coś winien i obiecałem spełnić jego trzy życzenia. Długo się zastanawiał, aż w końcu powiedział: „Chcę odmłodnieć, wyleczyć się ze wszystkich schorzeń i stać się bogaczem – to moje pierwsze życzenie”. Nie, młody magu. Tak się nie będziemy bawić. Nie spełniam twoich życzeń, tylko odpowiadam na jedno pytanie, to będzie wystarczająco dużo. Co konkretnie chcesz wiedzieć? Czym jest Wieniec Wszystko czy jak go wydostać?
– Bardzo nie chciałbym znaleźć się w roli Pandory, zadającej pytanie: „Jak otworzyć tę puszkę”? – mruknąłem.
Rustam roześmiał się i w jego śmiechu dźwięczała nutka szaleństwa.
A czego można się spodziewać po Jasnym, który rozpłynął się w Zmroku i żyje obok wrogów, których skazał na wieczne męczarnie? Sam wyznaczył sobie tę karę, czy też pokutę, która powoli go zabija…
– Czym jest Wieniec Wszystkiego? – zapytałem.
– To zaklęcie, przebijające Zmrok i związujące go ze światem ludzi – odparł od razu Rustam. – Dokonałeś prawidłowego wyboru, młody magu. Odpowiedź na drugą część pytania speszyłaby cię.
– O nie, skoro odpowiadasz na jedno pytanie, to odpowiadaj uczciwie – zawołałem. – Wyjaśnij, jak działa to zaklęcie i do czego służy!
– Dobrze – zgodził się niespodziewanie Rustam. – Jak wiemy, siła Innego leży w umiejętności wykorzystania ludzkiej siły, płynącej przez wszystkie warstwy Zmroku. Nasz świat jest niczym ogromna równina, na której biją maleńkie źródła – ludzie.
Oni oddają swoją siłę, lecz nie umieją nią sterować. My, Inni, jesteśmy tylko kanałami, do których spływa ta „woda” z setek tysięcy źródeł. My nie dajemy temu światu nawet kropli, lecz potrafimy zachować i wykorzystać to, co dają ludzie. Nasza zdolność gromadzenia cudzej Siły wynika z umiejętności wchodzenia w Zmrok, pokonywania bariery między warstwami i manipulowania coraz potężniejszą energią. Zaklęcie, które stworzył Wielki Merlin, ściera bariery oddzielające nasz świat od warstw Zmroku. Jak myślisz, młody magu, co by się wtedy stało?
– Katastrofa? – zasugerowałem. – Świat Zmroku różni się do naszego… Na trzeciej warstwie są dwa księżyce…
– Merlin uważał inaczej. – Ta rozmowa najwyraźniej wciągnęła Rustama; już przecież udzielił mi odpowiedzi, a jednak mówił dalej. – Merlin uważał, że każda warstwa Zmroku jest tym, co nie wydarzyło się w naszym świecie. Możliwością, która się nie spełniła. Cieniem rzuconym na byt. Może nasz świat nie zniknie, lecz zniszczy Zmrok? Usunie go, jak światło słońca usuwa cień. Siła zaleje świat, jak wody oceanu, i wtedy przestanie mieć znaczenie fakt, kto umiał wchodzić w Zmrok, a kto nie. Inni na zawsze utracą swoją siłę.
– Naprawdę się tak stanie?
– Kto wie? – Rustam rozłożył ręce. – Odpowiadam na twoje drugie pytanie, ponieważ nie znam odpowiedzi. Być może tak się właśnie stanie. Ludzie nawet nie zauważą zmiany, a Inni staną się zwykłymi ludźmi. Tyle że to najprostsza odpowiedź, a czy zawsze dzieje się to co najprostsze? Być może czeka nas katastrofa. Dwa małe księżyce zderzą się z jednym dużym, a na polach pszenicy wyrośnie siny mech. Kto wie, młody magu, kto wie… Może Inni osłabną, ale jednak zachowają część swoich sił? A może stanie się coś zupełnie niezwykłego? Coś, czego nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić? Merlin nie zaryzykował, nie użył tego zaklęcia. Wymyślił je dla zabawy. Cieszyła go świadomość, że może zmienić świat, ale nie miał zamiaru tego robić. I sądzę, że miał rację. Nie należy ruszać tego, co ukrył w Zmroku.
– Ale Wieniec Wszystkiego już usiłują wydobyć!
– To źle – odparł spokojnie Rustam. – Radziłbym wam zaprzestać tych prób.
– To nie my! – zawołałem. – To Inkwizytor, Jasny i Ciemny, którzy się sprzymierzyli.
– Ciekawe – zauważył Rustam – Nieczęsto wrogów łączy jeden cel.
– Pomożesz nam ich powstrzymać? – Nie.
– Przecież sam mówisz, że to źle!
– Na świecie jest wiele zła. Ale zazwyczaj próba przezwyciężenia zła rodzi jeszcze większe zło. Radzę wam czynić dobro, bo tylko tak można odnieść zwycięstwo nad złem!
Aliszer prychnął. Nawet ja się skrzywiłem, słysząc tę szlachetną, acz absolutnie bezużyteczną radę. Chciałbym cię widzieć, Rustamie, jak zwyciężasz zło, nie używając „Białego mirażu”! Żal mi tych zniewolonych Ciemnych, ale nie wątpię, że gdyby usunęli ze swojej drogi Rustama i Hesera, to resztę Jasnych oraz ludzi czekałaby straszna śmierć… Bardzo możliwe, że zła nie da się zwyciężyć złem. Ale i dobra samym dobrem nie pomnożysz.
– A możesz mi chociaż podpowiedzieć, co oni chcą osiągnąć? – zapytałem.
– Nie. – Rustam pokręcił głową. – Nie potrafię. Zatrzeć różnicę między ludźmi i Innymi? Przecież to głupota! Wówczas należałoby usunąć wszystkie różnice, między bogatymi i biednymi, między silnymi i słabymi, między mężczyznami i kobietami. To już łatwiej wszystkich zabić. – Roześmiał się diabolicznie.
Znów pomyślałem, że Wielki mag jest na granicy obłędu, ale odpowiedziałem uprzejmie:
– Masz rację, Wielki Rustamie. To głupi cel. Pewien Inny próbował go już osiągnąć, lecz inną drogą. Za pomocą księgi Fuaran chciał przemienić w Innych wszystkich ludzi.
– Co za pomysł! – odparł Rustam. – To rzeczywiście dwie drogi prowadzące do jednego celu. Ale nie, młody magu! To bardziej skomplikowane… – Zmrużył oczy. – Myślę, że Inkwizytor znalazł coś w archiwach… znalazł odpowiedź na pytanie, czym tak naprawdę jest Wieniec Wszystkiego. – No i?
– I była to odpowiedź, która zadowoliła wszystkich: Ciemnych, Jasnych oraz strzegących równowagi Inkwizytorów. Zdumiewające, że na świecie znalazło cię coś, co ich połączyło. Przyznaję, że nawet mnie to zaciekawiło. Opowiedziałem ci wszystko, co wiedziałem. Zaklęcie Merlina zaciera różnicę między warstwami Zmroku.
– Przecież i ty żyjesz w Zmroku – zauważyłem. – Jeśli Zmrok przestanie istnieć, zginiesz!
– Albo stanę się zwykłym człowiekiem i przeżyję resztę ludzkiego życia – rzekł bez emocji Rustam.
– Zginą wszyscy, którzy odeszli w Zmrok! – zawołałem. Aliszer popatrzył na mnie zdumiony. No tak, przecież on nie wiedział, że po śmierci Inni odchodzą na siódmą warstwę…
– Ludzie są śmiertelni. Czemu mielibyśmy być lepsi?
– Podpowiedz mi coś, Rustamie! – błagałem. – Jesteś mądrzejszy ode mnie… Co to mogło być? Co znalazł Inkwizytor?
– Sam go o to zapytaj. – Rustam wyciągnął rękę. Poruszył wargami i w toyotę uderzył strumień oślepiająco białego światła.
Gdybym się spodziewał ujrzeć Edgara na płaskowyżu, pewnie zauważyłbym go sam. Zresztą, może i nie? Może w ogóle bym go nie dostrzegł? Przecież nie ukrył się w Zmroku, nie użył banalnych zaklęć dostępnych każdemu Innemu – zastosował magiczny amulet, przypominający tiubietiejkę albo kepi. Istna czapka-niewidka, tylko trochę mała… Niech będzie „tiubietiejka-niewidka”, skoro jesteśmy w Uzbekistanie.
Odruchowo osłoniłem nas „Tarczą” i spostrzegłem, że Aliszer zrobił to samo.
Jedynie Rustam pozostał niewzruszony. Przywołane przez niego światło całkowicie zaskoczyło Edgara. Inkwizytor siedział na masce samochodu i spokojnie nas obserwował. W pierwszej chwili chyba nie zrozumiał, co się dzieje, dopiero gdy tiubietiejka na jego głowie zaczęła dymić i ze zdławionym przekleństwem zerwał ją z głowy i cisnął na ziemię, zorientował się, że go widzimy.
– Cześć, Edgar – powiedziałem.
W ogóle nie zmienił się od tego dnia, gdy widzieliśmy się ostatni raz – w pociągu, podczas walki z Kostią Sauszkinem. Tyle że teraz nie miał na sobie garnituru, lecz wygodne szare lniane spodnie, cienki bawełniany sweter i skórzane pantofle na grubej podeszwie. Wyglądał tak elegancko, salonowo i europejsko, że w tej azjatyckiej głuszy sprawiał wrażenie dobrodusznego kolonizatora, który na chwilę oderwał się od brzemienia białego człowieka, lub angielskiego szpiega z czasów Kiplinga i „wielkiej gry”, w którą w tych okolicach grała carska Rosja i imperialna Wielka Brytania.
– Cześć, Anton. – Edgar zsunął się z maski samochodu i rozłożył ręce. – No proszę… Przeszkodziłem wam w rozmowie.
Wydawał się speszony. Aha, ciskać w nas zaklęciami tektonicznymi się nie wstydził, ale spojrzeć nam w oczy to już tak?
– Coś ty narobił, Edgarze? – zapytałem.
– Tak wyszło – westchnął. – Ech, Anton, nawet nie będę się usprawiedliwiał. Naprawdę jest mi okropnie głupio.
– W Edynburgu też ci było głupio? – zapytałem. – Kiedy podrzynałeś gardła patrolowym? Kiedy najmowałeś bandytów?
– Bardzo. – Edgar skinął głową. – Tym bardziej że wszystko na próżno, nie przebiliśmy się na siódmą warstwę.
Rustam chichotał, klepiąc się rękami po udach. Ile w nim teraz było z Rustama, a ile z Afandiego? Nie wiem.
– Jemu jest głupio! – wołał Rustam. – O, im zawsze jest głupio, i zawsze wszystko robią na próżno!
Wyraźnie stropiony reakcją Rustama Edgar czekał, aż Wielki mag się uspokoi. A ja szybko popatrzyłem na Inkwizytora (a może raczej byłego Inkwizytora?) przez Zmrok.
Był obwieszony amuletami jak choinka ozdobami. Ale prócz amuletów było coś jeszcze… czary! Połączenie naturalnych składników, które szybko nasycają się magią, uzyskują właściwości magiczne od lekkiego muśnięcia Siłą. Podobnie saletra, węgiel i siarka, same w sobie zupełnie nieszkodliwie, razem tworzą proch, wybuchający od najmniejszej iskry.
Nie na darmo Edgar miał na sobie bawełnę, len i skórę. Naturalne materiały zawsze były bliskie magii. Nylonowej kurtki ni da się zaczarować.
Te czary, które przemieniały jego lekkie ubranie w magiczny pancerz, niepokoiły mnie najbardziej. Czary to narzędzie wiedźm i czarodziejek, magowie rzadko z nich korzystają. Jakoś nie mogłem wyobrazić sobie Edgara skrupulatnie nasycającego spodnie ziołowymi wywarami.
Czyżby to dzieło trzeciego członka tej przestępczej kompanii? Jasna uzdrowicielka? Tak, uzdrowicielki potrafią czarować…
– Edgarze, sam rozumiesz, że jestem zmuszony cię aresztować – oznajmiłem.
– A zdołasz? – Nie czekając na odpowiedź, utkwił wzrok w Rustamie, palce jego lewej ręki poruszyły się, splatając zaklęcie.
Domyśliłem się jakie i przez chwilę wahałem się, czy ostrzec Rustama, czy nie. Przecież i mnie zależało, żeby Edgar odniósł sukces…
– Rustam, on ściąga „Spowiedź”! – krzyknąłem mimo wszystko. W końcu ten lekko obłąkany mag był Jasnym…
W tej samej chwili Edgar uderzył zaklęciem, krzycząc:
– Jak mam wydostać Wieniec Wszystkiego?!
No proszę, nie musiałem używać moich czterech „bransolet szczerości”.
Milczeliśmy, patrząc na Rustama. A wielki mag potarł pierś w miejscu, gdzie otrzymał cios. Uniósł głowę, popatrzył na Edgara zimnymi błękitnymi oczami i powiedział dobitnie:
– Rękami.
Aliszer parsknął śmiechem. No proszę, nawet pod presją potężnego zaklęcia Rustam zdołał udzielić odpowiedzi prawdziwej, lecz wymijającej: szalenie precyzyjnej i kompletnie bezużytecznej – podobnie jak ów matematyk z dowcipu.
Chwilę później Rustam poruszył wargami i sam zadał cios, uderzając czymś zupełnie mi nieznanym. Żadnych widowiskowych efektów – Edgara jedynie rzucało z boku na bok, a na jego policzkach pojawiły się czerwone odciski niewidocznych dłoni.
– Nigdy więcej nie próbuj mnie naciskać – rzekł pouczająco Rustam, gdy seans policzkowania dobiegł końca. – Zrozumiałeś, Inkwizytorze?
Zanim Edgar zdołał odpowiedzieć, ja, w duchu zadowolony, że nie użyłem swojego zestawu prawdomówności wobec Rustama, uniosłem rękę i wpakowałem w Edgara wszystkie zaklęcia rozwiązujące język. Amulety na ciele Inkwizytora zapłonęły, lecz nie zdołały pochłonąć całej siły ciosu.
– Jaki wampir był z tobą w Edynburgu? – zapytałem z mocą. Twarz Edgara się wykrzywiła – Inkwizytor próbował ze wszystkich sił powstrzymać wyrywające się z gardła słowa.
Ale nie zdołał.
– Sauszkin! – krzyknął. Rustam znów zachichotał.
– Na razie! – rzucił na pożegnanie.
I Afandi ponownie stał się sobą. Wyglądało to tak, jakby z gumowej lalki spuszczono powietrze – Afandi skurczył się, był teraz niższy i węższy w ramionach. Na jego twarzy pojawiły się zmarszczki, oczy wyblakły, bródka się przerzedziła na poszczególne kępki włosów.
Ja i Edgar patrzyliśmy na siebie z nienawiścią.
A potem, nie tracąc czasu na zbieranie Siły czy wygłaszanie zaklęć, Edgar uderzył i z nieba lunął ognisty deszcz, spadając na stworzone przeze mnie i Aliszera „Tarcze”. Wokół Afandiego, który jeszcze nie doszedł do siebie, w ogóle nie było widać ognia – zadziałał jeden z pierścieni ochronnych.
Kolejna minuta to były wyłącznie ataki i kontrataki. Aliszer rozsądnie odstąpił mi prowadzenie walki. Cofnął się o krok i zasilał nasze „Tarcze”, jedynie od czasu do czasu pozwalając sobie na krótki wypad magiczny.
Pomyślałem, że kompletując nasze wyposażenie, Heser ściągnął najlepszych jasnowidzów Patrolu – albo sam się tak postarał. Po deszczu ognia przyszła kolej na lód. W powietrzu zaśpiewała zamieć, maleńkie śnieżynki o ostrych jak brzytwa krawędziach uderzały w nasze „Tarcze” i bezradnie topniały, podlatując do Afandiego. Lodowa burza jeszcze nie zdążyła ucichnąć, a Edgar już posłał w naszą stronę „Pocałunek złośnicy” – kamienie pod naszymi nogami pokryły się kwasem. Afandi nadal był bezpiecznie osłonięty. Kątem oka spostrzegłem, że staruszek nie próżnuje, splata jakieś zaklęcie, słabe, ale niezwykłe. Nie liczyłem, że coś mu z tego wyjdzie, ale przynajmniej miał zajęcie i nie kręcił się pod nogami.
Czwartym zaklęciem użytym przez Edgara była próżnia – i jakoś mnie to nie zdziwiło. Gdy ciśnienie wokół nas zaczęło gwałtownie spadać, ja nadal częstowałem Edgara na przemian „Opium” i „Thanatosem”, a za moimi plecami Aliszer walił z różdżek ognistymi kulami i kawałkami zamarzniętej wody. Kombinacja fireballi i niebieskich kropli, wybuchających lodowymi szrapnelami, zadziałała bez zarzutu – amulety ochronne Edgara, zmuszone do przemiennej osłony, zaczynały słabnąć.
A przecież amulety nie stanowiły jego głównego atutu… Edgar, mag pierwszej kategorii, nie tylko bronił się przed ciosami, ale w dodatku sam atakował! Albo był wypełniony Siłą, albo… albo znalazł się ponad pierwszym poziomem Siły. Nie miałem czasu, żeby dokładnie sprawdzić jego aurę.
Zdaje się, że niepowodzenie z próżnią ostudziło zapędy Edgara. To, że wyraźnie byliśmy przygotowani na to rzadkie zaklęcie, stropiło Inkwizytora. Zaczął się powoli cofać, omijając dymiącą od kwasu, pokrytą szronem toyotę. Zahaczył o sopel wbity w drzwi i tracąc równowagę, potknął się. Zamachał rękami i omal nie przepuścił mojego „Opium”.
– Edgar, poddaj się! – krzyknąłem. – Nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił!
Moje słowa tylko go rozdrażniły. Zawahał się, a potem zerwał z pasa dziwny breloczek – pęk szarych piórek, związanych nitką jak miotełka – i podrzucił.
Pióra przemieniły się w stado ptaków, przypominających duże wróble, ale z lśniącymi miedzią dziobami. Było ich ze trzydzieści i wszystkie mknęły w moją stronę, manewrując niczym rakiety, przedmiot dumy generałów wojsk rakietowych.
Kamień z dziurką zawieszony na mojej szyi pękł i spadł z łańcuszka. Stado wróbli zawisło w powietrzu – nie mogły ani zbliżyć się do Edgara, ani mnie zaatakować. Tłukły skrzydłami w powietrzu, aż Edgar zaklął i machnął ręką. Ptaki zniknęły.
Wtedy Afandi rzucił swoje zaklęcie i chyba przebił osłonę Edgara. Zresztą Inkwizytor nawet tego nie zauważył. Ciągle się cofał, od czasu do czasu zadając cios. Na jego piersi rozpalało się światło – ukryty pod ubraniem amulet aktywował się i szykował do działania. Przelotnie pomyślałem, że Edgar użył jakiegoś samobójczego zaklęcia, „Szachida” albo „Gastello”, dzięki któremu polegniemy razem z nim…
– Wzmocnić „Tarcze”! – poleciłem i Aliszer włożył całą swoją siłę w „Tarcze” wokół nas i wokół Afandiego.
Edgar jednak nie był skłonny do samobójczych gestów. Zadał jeszcze jeden, pożegnalny cios, a potem przycisnął dłoń do piersi, do lśnienia amuletu. Wokół niego zapłonęły błękitne linie portalu, Inkwizytor zrobił krok do przodu i zniknął.
– Zwiał – skonstatował Aliszer.
Chciał siąść na kamieniach, ale zerwał się ze złością – jego spodnie zaczęły się dymić. „Pocałunek złośnicy” nadal działał. Stałem, wyczerpany i pusty, a obok mnie chichotał Afandi.
– Czym ty… w niego? – spytałem.
– Przez kolejne siedemdziesiąt siedem razy, gdy pójdzie do łóżka z kobietą, czeka go haniebna klapa – oznajmił uroczyście Afandi. – I nikt nie zdoła zdjąć z niego tego zaklęcia.
– Bardzo błyskotliwe – powiedziałem. – I bardzo wschodnie. Kilkoma zaklęciami oczyściłem ze śladów magii ziemię pod naszymi nogami; krople kwasu wybrzuszyły się niczym rosnące ciasto.
A jednak Sauszkin!
Jednak Sauszkin!
Heser odebrał telefon nie od razu. Więcej, odebrał dopiero po trzech minutach.
– Anton, nie mógłbyś… – Nie.
Niebo nad nami powoli jaśniało. Gasły ogromne, południowe gwiazdy. Napiłem się coli z butelki i dodałem:
– Za amulety wielkie dzięki. Strzał w dziesiątkę. Ale teraz nas stąd wyciągnij. Jeśli przyleci tu jeszcze jeden psychopata…
– Anton… – głos Hesera złagodniał. – Co się stało?
– Mieliśmy tu gorącą dyskusję z Edgarem.
– Żyje? – zapytał po chwili milczenia Heser.
– Odszedł przez portal. Ale przedtem dłuższy czas usiłował nas załatwić.
– Nasz przyjaciel Inkwizytor zwariował?
– Być może.
Heser zamruczał do słuchawki i zrozumiałem, że właśnie się zastanawia, jak najlepiej wykorzystać tę informację w rozmowie z Zawulonem. Jak najdotkliwiej poniżyć Ciemnego opowieścią o jego byłym podwładnym.
– Heser, jesteśmy bardzo zmęczeni.
– Przyleci po was helikopter – rzekł Heser. – Ciężko będzie powiesić portal… Poczekaj chwilę, skontaktuję się z Taszkientem. Jesteście… u Rustama?
– Jesteśmy na tym płaskowyżu, na którym waliliście w Ciemnych „Białym mirażem”.
Tak rzadko udaje mi się wprawić Hesera w zakłopotanie, że nie mogłem przegapić takiej okazji.
– Helikopter niedługo przyleci – powiedział Heser po chwili milczenia. – Rozmawiałeś z Rustamem?
– Tak.
– Odpowiedział?
– Tak. Ale nie na wszystkie pytania. Heser odetchnął z ulgą.
– Dobrze, że w ogóle… Nie musiałeś go… no… łamać?
– Nie. Wszystkie cztery bransolety wyładowałem na Edgara.
– Tak? – Z każdym moim słowem Heser wpadał w coraz lepszy humor. – I czego się dowiedziałeś?
– Znam imię wampira, który działa razem z Edgarem.
– No?… I kto to jest?
– Sauszkin.
– To niemożliwe! – wybuchnął Heser. – Co za bzdura!
– To znaczy, że zaklęcia nie zadziałały.
– Moje zaklęcia nie mogły nie zadziałać. To ty mogłeś chybić – burknął Heser. – Anton, tylko bez tych inteligenckich bredni. Kiedy przyjedziesz, pokażę ci to, czego wolałem ci nie pokazywać.
– Nie mogę się doczekać – prychnąłem.
– Mówię o szczątkach Konstantego Sauszkina. Mamy je u nas, w Patrolu.
Nie odpowiedziałem.
– Nie chciałem cię niepotrzebnie dręczyć – powiedział ponuro Heser. – Spalone kości nie są najmilszym widokiem. Konstanty Sauszkin jest martwy, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nawet Wyższy wampir nie może żyć bez czaszki. To wszystko. Odpręż się, czekajcie na helikopter.
Rozłączyłem się i spojrzałem na Aliszera, który leżał nieopodal i jadł czekoladę.
– Heser powiedział, że w Patrolu są przechowywane szczątki Sauszkina… – powiedziałem.
– Tak – odparł spokojnie Aliszer. – Widziałem. Czaszka z wtopionym w nią szkłem skafandra. Twój Sauszkin jest martwy.
– Nie przejmuj się tak – odezwał się Afandi. – Bywa, że pod najsilniejszym zaklęciem można się jakoś wykręcić i skłamać.
– On nie mógł skłamać – szepnąłem, przypominając sobie twarz Edgara. – Nie mógł…
Podniosłem telefon do oczu, wybrałem w menu odtwarzacz, włączyłem odtwarzanie losowe. I usłyszałem kobiecy głos i ciche dźwięki gitary. Położyłem telefon obok siebie. Maleńki głośnik dawał z siebie wszystko…
Niegdyś wstawaliśmy razem z jutrzenką, Żyliśmy lat tysiące. Ale potem ktoś nam ukradł Ogień, migoczący jak słońce. Wtedy jedni z nas się modlili, Inni ostrzyli kły, Ale wszyscy wtedy piliśmy z Błękitnej Rzeki.
A czas zaczął płynąć przez palce,
Przed zimą płytsza staje się rzeka.
I ten, kto mieszkał tutaj zawsze,
Zaczął winić tych co z daleka.
I jednym dorastały córki,
A innym synowie,
Ale wszyscy wtedy piliśmy z jednego zdroju na zdrowie.
– Afandi! – odezwałem się. – Wiesz, że córka mi o tobie mówiła? Jeszcze w Moskwie.
– Tak? – zdumiał się Afandi. – Czarodziejka?
– Czarodziejka. Tylko jeszcze mała, ma dopiero sześć lat. Pytała, czy podarujesz jej koraliki. Niebieskie.
– Jaka mądra dziewczynka! – zachwycił się Afandi. – Sześć lat, a już myśli o koralikach! I turkusy słusznie wybrała… Trzymaj!
Nie mam pojęcia, skąd wyjął te koraliki. Zaciekawiony patrzyłem na sznur turkusów o barwie letniego nieba.
– Afandi, przecież one są magiczne?
– Tylko odrobinę. Zaczarowałem nitkę, żeby nigdy się nie zerwała, a poza tym to zwykłe koraliki, tylko ładne. Dla prawnuczki wybrałem, stara już jest, a ciągle ozdoby lubi. To nic, kupię inne. A te weź dla córki, niech nosi na zdrowie.
– Dziękuję, Afandi – powiedziałem, chowając prezent.
Jeden wznosił się wyżej i wyżej, Drugi uszkodził skrzydło. Na jednych polach rosła pszenica, Na innych niczego nie było. Jeden umierał, dosięgła go kula, Drugi zdjął strzelbę z ramienia, Ale wszyscy wtedy piliśmy Wodę z jednego strumienia.
Jedni piją wino, inni wywar, Wspominają ojca lub matkę, Jeden mówi, że pora budować, Drugi, że czas wysadzać. Lecz zawsze o północy, Siedzący przy Młynie Losów Rozstrzyga ich spór: On mówi, kto ma wyjść na patrol.
Aliszer odchrząknął i odezwał się półgłosem:
– Może to nie moja sprawa… Poza tym muzycy to generalnie specyficzni ludzie… Ale moim zdaniem należałoby przeprowadzić służbowe śledztwo w sprawie tej piosenki.