CZĘSC PIĄTA MIR

37. Laboratorium

Trudno było to nazwać klatką.

Pięć lat po pojawieniu się Nieciągłości i ich uwięzieniu małpoludy wciąż były zamknięte pod siatką maskującą, zwisającą luźno z unoszącego się w powietrzu Oka i przyciśniętą głazami. Nikt nie pomyślał o tym, aby zbudować coś lepszego, choć jakiś dziwak kazał pomalować głazy na biało; zawsze znalazł się ktoś, kto musiał się zająć jakąś bezużyteczną pracą.

Pod tą siatką Poszukiwaczka spędzała dni w zupełnej samotności, nie licząc szybko rosnącej Chwytaczki. Ta ostatnia miała teraz prawie sześć lat. Jako że jej młody umysł wciąż się formował, przywykła do tego zamknięcia. Poszukiwaczka nie potrafiła. Ale musiała je zaakceptować.

Żołnierze przychodzili raz dziennie; przynosili jej pożywienie i wodę i usuwali odchody. Czasami przytrzymywali ją i wpychali swe grube penisy w jej ciało. Poszukiwaczka nie przejmowała się tym. Nie robiono jej krzywdy i nauczyła się, aby pozwolić swym ciemiężcom robić, co chcieli, podczas gdy ona nie spuszczała oka z Chwytaczki. Nie wiedziała, dlaczego żołnierze to robią. Ale to, czy wiedziała, czy nie, oczywiście nie miało żadnego znaczenia, bo nie była w stanie im przeszkodzić.

Mogła się stąd wydostać. Podświadomie wiedziała to. Była silniejsza od wszystkich żołnierzy. Mogła rozerwać siatkę zębami i dłońmi, a nawet stopami. Ale od dnia uwięzienia, jeśli nie liczyć Chwytaczki, nie widziała żadnego przedstawiciela swego gatunku. Przez otwory w siatce nie widziała żadnych drzew, żadnego przyciągającego wzrok zielonego cienia. Gdyby się wydostała na zewnątrz, nie miałaby gdzie pójść; nie czekało na nią nic, poza pałkami, pięściami i kolbami karabinów. Przyswoiła sobie tę brutalną lekcję.

Będąc istotą pół zwierzęcą, pół ludzką, miała jedynie mgliste pojęcie o przyszłości i przeszłości. Jej pamięć była jak galeria obwieszona barwnymi obrazami: twarz matki, ciepło rodzinnego gniazda, przemożny zapach samca, który pierwszy ją posiadł, słodka męczarnia macierzyństwa, straszny bezwład jej pierwszego dziecka. A jej poczucie przyszłości było zdominowane przez niejasną wizję własnej śmierci, lękiem przed czernią czającą się za żółtymi oczami kotów. Ale w jej wspomnieniach nie było logiki ani porządku, jak większość zwierząt żyła teraźniejszością, bo jeśli teraźniejszości nie dało się przeżyć, przeszłość i przyszłość i tak nie miały żadnego znaczenia. A jej teraźniejszość, ta pozbawiona nadziei niewola, wypełniała całą jej świadomość.

Była jeńcem. I niczym więcej. Ale przynajmniej miała Chwytaczkę.

I wtedy, pewnego ranka, coś się zmieniło.

Pierwsza zauważyła to właśnie Chwytaczka.

Poszukiwaczka budziła się powoli, jak zawsze czepiając się swych postrzępionych snów o drzewach. Ziewnęła potężnie i rozprostowała długie ramiona. Słońce stało już wysoko i widziała jasne błyski przenikające przez otwory siatki.

Chwytaczka wpatrywała się w wierzchołek namiotu. Miała oświetloną twarz. Poszukiwaczka spojrzała w górę.

Oko świeciło. Wyglądało, jak miniaturowe słońce schwytane w siatkę.

Poszukiwaczka podniosła się. Stojąc obok siebie, matka i dziecko z oczyma utkwionymi w Oku podeszli bliżej. Poszukiwaczka uniosła dłoń w stronę Oka. Było poza jej zasięgiem, ale rzucało cienie ich obojga na zdeptaną ziemię. Nie wydzielało ciepła, tylko świeciło.

Poszukiwaczka dopiero co obudziła się i bardzo potrzebowała się wysiusiać, wypróżnić i pozbyć się nocnych kleszczy, dostać jeść i pić. Ale nie mogła się poruszyć. Po prostu stała z szeroko otwartymi oczami i uniesionym ramieniem. Oczy zaczęły ją szczypać od kurzu i zimna, ale była w stanie tylko mrugać.

Usłyszała ciche kwilenie. Poszukiwaczka nawet nie mogła się obrócić, żeby spojrzeć na Chwytaczkę. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło w ten sposób.

Dłoń trzymała przed twarzą. Nie uniosła jej świadomie; miała wrażenie, jakby patrzyła na dłoń kogoś innego. Palce zaciskały się i otwierały, a kciuk poruszał się tam i z powrotem.

Coś kazało jej unosić ręce i zginać je w ramionach, łokciach i nadgarstkach, uginała i prostowała nogi. Chodziła tam i z powrotem na tyle, na ile pozwalała jej siatka, najpierw w pozycji wyprostowanej, a potem na czworakach. Wkładała palce we wszystkie otwory swego ciała, dotykała wydatnej klatki piersiowej, badała kształt czaszki, a nawet miednicy. Można było odnieść wrażenie, że robi to ktoś inny, obcesowo badając jej wygląd.

Małpoludy na chwilę zostały uwolnione z władzy Oka. Ciężko dysząc, głodne i spragnione, wyciągnęły do siebie ręce. Ale wtedy niewidzialny uścisk powrócił.

Tym razem, kiedy światło zaczęło pulsować nad ich głowami, Chwytaczka usiadła i zaczęła badać ziemię, kopiąc w pyle. Znalazła gałązki i kawałki trzciny. Pocierała o siebie gałązki, rozszczepiała i składała trzciny.

Tymczasem Poszukiwaczka podeszła do siatki i zaczęła się wspinać. Proporcje jej ciała były takie same jak jej człekokształtnych przodków i potrafiła się wspinać lepiej niż którykolwiek z ludzi. Ale kiedy wdrapała się na siatkę, opanował ją lęk, bo wiedziała, że nie powinna tego robić.

I rzeczywiście, po chwili podbiegł jeden z żołnierzy.

— Ej, ty! Złaź stamtąd!

Kolba karabinu walnęła ją w twarz. Nawet nie zdołała krzyknąć. Mimo że wciąż znajdowała się we władzy Oka, spadła z siatki i z trzaskiem uderzyła w ziemię. Z ustami pełnymi krwi próbowała unieść głowę.

Zobaczyła Chwytaczkę, która siedziała na ziemi. Podniosła kawałek trzciny i zawiązała na niej węzeł. Nigdy dotąd Poszukiwaczka nie była świadkiem niczego podobnego.

Znów została zmuszona do powstania, pomimo kapiącej z ust krwi i znów utkwiła spojrzenie w Oku.

Niejasno zdała sobie sprawę, że znowu dzieje się coś nowego. Świecenie Oka nie było już jednorodne, jaśniejsze poziome pasy na tle szarego tła przypominały układ linii szerokości geograficznej na kuli ziemskiej. Linie te przecinały „równik” Oka i znikały w biegunie północnym. Po chwili pojawił się w taki sam sposób następny układ linii, tym razem pionowych, wybiegających z bieguna po jednej stronie równika i ginących po drugiej stronie. Teraz zabłysnął trzeci układ linii, biegnących pod kątem prostym do dwóch pierwszych. Zmieniająca się bezgłośna gra szarych prostokątów była piękna, urzekająca.

I wtedy pojawił się czwarty układ linii. Poszukiwaczka próbowała wyśledzić, dokąd biegną, ale nagle poczuła w głowie ostry ból. Krzyknęła.

I znów niewidzialne ręce ją uwolniły i opadła bezwładnie na ziemię. Nasadą dłoni potarła załzawione oczy. Dopiero teraz poczuła ciepło po wewnętrznej stronie ud. Oddała mocz tam, gdzie stała, i dotąd nie zdawała sobie z tego sprawy.

Chwytaczka wciąż stała drżąca, ale wyprostowana, wpatrując się w falujące światła, które tworzyły skomplikowane układy cieni na jej twarzyczce. Piąty układ linii, a potem szósty, znikający gdzieś w nieokreślonym kierunku…

Chwytaczka zesztywniała z głową wygiętą do tyłu, chwytając palcami powietrze, po czym upadła jak kloc drewna. Poszukiwaczka złapała dziecko i położyła je na mokrych od moczu kolanach. Sztywność opuściła Chwytaczkę i teraz była tylko kupką bezwładnego futerka. Poszukiwaczka pogłaskała ją i pozwoliła się ssać, chociaż jej zwiotczałe piersi już od lat nie wytwarzały pokarmu.

A Oko cały czas je obserwowało, rejestrując więź między matką i dzieckiem, wysysając z małpoludów wszelkie uczucia. Wszystko to było częścią testu.

Chwila wytchnienia była krótka. Wkrótce Oko znów zabłysło równym, perłowym blaskiem i znów jakby niewidzialne dłonie poruszały kończynami Poszukiwaczki. Odepchnęła dziecko i jeszcze raz wstała, unosząc twarz w stronę niesamowitego światła.

38. Oko Marduka

Bisesa przeniosła się do Świątyni Marduka. Zabrała ze sobą siennik i koce i kazała sobie dostarczać jedzenie; zainstalowała nawet pochodzącą z Ptaka chemiczną toaletę. Teraz w tym miejscu spędzała większość czasu sama, jeśli nie liczyć towarzystwa telefonu oraz złowieszczej bryły Oka.

Czuła, że coś tam jest; czuła jakąś obecność w tej nieprzenikalnej kryjówce. Było to wrażenie wykraczające poza bezpośrednie doznania zmysłowe, uczucie, jak gdyby ją wepchnięto do pokoju z zawiązanymi oczami, a mimo to była w stanie określić, czy miejsce, w którym się znalazła, jest otwarte, czy zamknięte.

Ale to nie było wrażenie obecności innej osoby. Czasami czuła jedynie jakby czujność, jak gdyby Oko nie było niczym więcej niż wielką kamerą. Ale czasami wydawało jej się, jakby coś mignęło wewnątrz Oka. Czy istniał Obserwator, który, mówiąc w przenośni, stał za wszystkimi Oczami na całym świecie?

Czasami miała wrażenie, że kryje się za tym cała hierarchia inteligentnych istot, konstruktorów Oka, gdzieś w niemożliwym do wyobrażenia kierunku, które filtrują i klasyfikują jej działania, jej reakcje, jej własne ja.

Spędzała coraz więcej czasu, badając te wrażenia. Unikała wszystkich, swych towarzyszy z dwudziestego pierwszego wieku, a nawet biednego Josha. Jednak szukała u niego pocieszenia, kiedy było jej zimno albo kiedy czuła się wyjątkowo samotna. Ale potem, choć żywiła do niego prawdziwą sympatię, czuła się winna, jak gdyby go wykorzystywała.

Starała się nie zastanawiać nad tymi uczuciami, starała się nawet nie rozstrzygać, czy kocha Josha, czy nie. Miała Oko i to był środek jej świata. Musiał być. I nie chciała dzielić się z nikim ani z niczym, nawet z Joshem.

Próbowała do badania Oka wykorzystać fizykę.

Zaczęła od prostych pomiarów geometrycznych, takich jak te, które wykonał Abdikadir na mniejszym Oku, na Granicy Północno-Zachodniej. Zastosowała instrumenty laserowe, aby się przekonać, że i dla tego obiektu słynne pi nie równa się około trzech i jednej siódmej, jak nauczał Euklides oraz szkolne podręczniki geometrii i jak utrzymywała reszta świata, tylko po prostu trzy. Podobnie jak pozostałe Oczy i to było intruzem gdzieś z zewnątrz.

Poszła dalej. Wraz z grupą Macedończyków i Brytyjczyków wróciła na Granicę Północno-Zachodnią i do miejsca katastrofy Małego Ptaka. Miesiące kwaśnych deszczów zniszczyły niemal wszystko. Mimo to znalazła nadające się do użytku czujniki elektromagnetyczne, pracujące w świetle widzialnym, podczerwonym i ultrafioletowym — elektroniczne oczy satelitów szpiegowskich z dwudziestego pierwszego wieku — i rozmaite czujniki chemiczne przeznaczone do wykrywania materiałów wybuchowych i tym podobnych. Wygrzebała przyrządy, części składowe, okablowanie, wszelki nadający się do użytku sprzęt, w tym ową małą chemiczną toaletę.

Po czym rozstawiła swój sprzęt w świątynnej komnacie. Zbudowała prowizoryczne rusztowanie wokół Oka i zainstalowała czujniki wydobyte z Ptaka, które miały obserwować nieznany obiekt pod wszystkimi możliwymi kątami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na koniec wypełniła komnatę tej starożytnej babilońskiej świątyni plątaniną kabli i przecinającymi się wiązkami promieni podczerwonych; wszystkie dane były wysyłane do interfejsu, na którym spoczywał jej telefon. Jednak dysponowała niewielką ilością energii elektrycznej, miała tylko baterie z Ptaka i małe ogniwa zasilające same przyrządy. I odtąd czujniki z dwudziestego pierwszego wieku wpatrywały się w ten nieprawdopodobnie zaawansowany obiekt w świetle kopcących lamp, w których płonął tłuszcz zwierzęcy.

Udało jej się uzyskać nieco informacji.

Czujniki promieniowania, podrasowane liczniki Geigera, przeznaczone do wykrywania zakazanej broni jądrowej, wykryły ślady wysokoenergetycznych promieni X i cząstek o bardzo wysokiej energii, które emitowało Oko. Wyniki te były zachęcające i jednocześnie trudne do zinterpretowania, Bisesa podejrzewała bowiem, że jest to jedynie drobny ułamek całego widma egzotycznego promieniowania o wysokiej energii wysyłanego przez Oko, przekraczającego zdolności detekcyjne prymitywnych liczników Geigera, pochodzących z Ptaka. Promieniowanie to musiało być związane z ogromnym wydatkiem energii, być może potrzebnej do odkształcenia przestrzeni, umożliwiającego utrzymanie Oka w nieprzyjaznym środowisku.

Poza tym był problem czasu.

Wysokościomierz wydobyty z Ptaka wykorzystała do pomiaru Oka. Promienie lasera ulegały odbiciu w stu procentach; powierzchnia Oka działała jak doskonałe zwierciadło. Ale wiązki promieniowania odbitego charakteryzowały się mierzalnym przesunięciem dopplerowskim. Jego wielkość zdawała się wskazywać na oddalanie się powierzchni Oka z prędkością przekraczającą sto kilometrów na godzinę. Każdy punkt powierzchni, jaki poddawała próbie, dawał taki sam rezultat. Zgodnie z tymi wynikami Oko ulegało implozji.

Oczywiście widziane gołym okiem Oko spoczywało nieruchomo, unosząc się w powietrzu, tak jak zawsze. Niemniej jednak w pewnym kierunku, którego nie była w stanie zdefiniować, jego gładka powierzchnia poruszała się. Podejrzewała, że w jakimś sensie istnienie Oka rozciągało się w kierunkach, których sama nie potrafiła dostrzec, a jej przyrządy zmierzyć.

A jeżeli tak jest, pomyślała, może jest tylko jedno Oko, a pozostałe to jedynie projekcje, jak palce wystające ponad powierzchnię stawu.

Ale czasami myślała, że wszystkie te eksperymenty przeprowadza tylko po to, aby oderwać się od głównego problemu, czyli swego intuicyjnego poglądu co do natury Oka.

— Może po prostu jestem antropomorficzna — powiedziała do telefonu. — Dlaczego w ogóle miałby w tym uczestniczyć umysł taki jak mój?

— David Hume rozważał ten problem — mruknął telefon. — Dialogi o religii naturalnej… Hume pytał, dlaczego mielibyśmy poszukiwać „umysłu”, jako siły sprawczej wszechświata. Oczywiście miał na myśli tradycyjne pojęcia Boga. Może porządek, jaki postrzegamy, po prostu pojawia się. „Z tego co wiemy a priori, materia może zawierać źródło porządku, który rodzi się sam z siebie, tak jak umysł”. Napisał to dobre sto lat wcześniej, niż Darwin dowiódł, że organizacja wyłania się z pozbawionej umysłu materii.

— Więc naprawdę myślisz, że antropomorfizuję?

— Nie — odparł telefon. — Nie znamy żadnego sposobu, w jaki mógłby powstać taki obiekt, poza inteligentnym działaniem. Założenie, że jest za to odpowiedzialny umysł, to prawdopodobnie najprostsza hipoteza. Zresztą może twoje doznania są odbiciem jakiejś fizycznej rzeczywistości, nawet jeżeli nie pochodzą od twoich zmysłów. Twoje ciało, twój mózg to wielce skomplikowane struktury. Może subtelna elektrochemia, która stanowi podstawę funkcjonowania twojego mózgu, jakoś ulega wpływom tego czegoś. To nie telepatia — to może być rzeczywiste.

— A ty wyczuwasz, że coś tutaj jest?

— Nie. Ale przecież nie jestem istotą ludzką — westchnął telefon.

Czasami podejrzewała, że Oko celowo dostarcza jej te wrażenia.

— To tak, jak gdyby przesyłało do mnie informacje, bit po bicie. Ale mój umysł, mój mózg po prostu nie jest w stanie tego wszystkiego przyjąć. Jak gdybym próbowała przesłać nowoczesne oprogramowanie wirtualnej rzeczywistości do maszyny różnicowej Babbage’a…

— Rozumiem to porównanie — sucho powiedział telefon.

— Bez obrazy.

Czasami po prostu siedziała w towarzystwie Oka i pozwalała błądzić myślom.

Nie przestawała myśleć o Myrze. W miarę upływu czasu, kiedy miesiące zamieniały się w lata, a Nieciągłość, to pojedyncze, wyjątkowe zdarzenie, oddalało się w przeszłość, czuła, że pogrąża się coraz głębiej w tym nowym świecie. Niekiedy w tym ponurym, starożytnym miejscu jej wspomnienia dotyczące Ziemi z dwudziestego pierwszego wieku wydawały się absurdalne, prawie jarmarczne, jak jakiś fałszywy sen. Ale uczucie utraty Myry nie zbladło.

Nawet nie mała wrażenia, że Myrę jej odebrano, że nadal żyła w jakiejś innej części świata. Nie przynosiło jej pocieszenia, kiedy wyobrażała sobie, ile lat miałaby teraz Myra, jak musiałaby wyglądać, jak postępowałaby jej edukacja, co mogłyby robić razem, gdyby ponownie się połączyły. Żadna z tych zwykłych sytuacji nie miała tutaj zastosowania, ponieważ nie mogła wiedzieć, czy ona i Myra znajdują się w tym samym czasie. Było nawet możliwe, że istniało wiele kopii Myry w licznych podzielonych światach, a w niektórych spośród nich mogły przecież istnieć kopie jej samej, więc jak miała się z tym czuć? Nieciągłość była zdarzeniem nadludzkim, ale utrata, z powodu której cierpiała, także była nadludzka, a ona nie znała sposobu, jak się z tym uporać.

Kiedy tak leżała w nocy na swoim posłaniu, rozmyślając, czuła, że Oko ją obserwuje, że wysysa jej żal. Wyczuwała ten umysł, ale nie było w nim żadnego współczucia, żadnej litości, tylko iście olimpijski spokój.

Zrywała się na nogi i waliła obojętne Oko pięścią albo ciskała w nie kawałkami babilońskiego gruzu.

— Czy tego właśnie chciałeś? Czy dlatego tu się zjawiłeś i zrujnowałeś nasz świat i nasze życie? Czy przybyłeś tutaj, żeby złamać mi serce? Dlaczego po prostu nie odeślesz mnie do domu?…

Czuła, że Oko jakoś chłonie jej słowa. Miała wrażenie, jakby znajdowała się w wielkiej katedrze, a jej cichutkie krzyki były zupełnie daremne.

Ale czasami myślała, że ktoś jej słucha.

A bardzo rzadko miała wrażenie, że z litości czy też z jakiegoś innego powodu jej błagania mogą zostać wysłuchane.

Pewnego dnia telefon szepnął:

— Już czas.

— Czas na co?

— Muszę przejść w tryb bezpieczny.

Spodziewała się tego. Telefon posiadał pamięć podręczną, zawierającą bezcenne i niezastąpione dane, nie tylko jej obserwacje dotyczące Oka i zapis wydarzeń związanych z Nieciągłością, lecz także ostatnie skarby starego, już nieistniejącego świata, w tym dzieła biednego Ruddy’ego Kiplinga. Ale danych tych nigdzie nie można było przesłać ani wydrukować. Kiedy spała, zostawiała telefon grupie Brytyjczyków, którzy pod nadzorem Abdikadira ręcznie kopiowali rozmaite dokumenty, wykresy i mapy. Było to lepsze niż nic, ale obszerna pamięć telefonu była już i tak prawie całkowicie zapełniona.

Tak czy owak Bisesa i telefon uzgodnili, że kiedy poziom naładowania baterii spadnie do pewnej krytycznej wartości, telefon powinien się wyłączyć. Będzie zużywał jedynie niewiele energii do ochrony danych przez czas prawie nieograniczony, dopóki nowa cywilizacja Mira nie będzie na tyle zaawansowana, aby uzyskać dostęp do jego bezcennych zasobów. — Wtedy przywrócę ci życie — obiecała.

Było to zupełnie logiczne. A teraz właśnie nadeszła ta chwila i Bisesa miała zostać sama. W końcu telefon był jej towarzyszem od dwunastego roku życia.

— Musisz wcisnąć odpowiednie klawisze, żeby mnie wyłączyć — powiedział telefon.

— Wiem. — Trzymała to małe urządzenie przed sobą i oczyma zamglonymi przez napływające łzy znalazła właściwą kombinację klawiszy. Zatrzymała się przed wciśnięciem ostatniego z nich.

— Przykro mi — powiedział telefon.

— To nie twoja wina.

— Biseso, boję się.

— Nie powinieneś. Jeżeli będzie trzeba, to cię zamuruję i pozostawię archeologom.

— Nie o to mi chodzi. Nigdy mnie dotąd nie wyłączano. Myślisz, że będę śnił?

— Nie wiem — szepnęła. Wcisnęła klawisz i świecąca zielono w mroku komnaty powierzchnia telefonu pociemniała.

39. Poszukiwania

Po sześciu miesiącach wyprawy badawczej w południowych Indiach Abdikadir powrócił do Babilonu.

Eumenes zabrał go na wycieczkę po odradzającym się mieście. Było zimno. Choć właśnie był środek lata — według babilońskich astronomów, którzy cierpliwie śledzili ruch gwiazd i słońca na nowym niebie — wiał zimny wiatr i Abdikadir zadygotał.

Po wielu miesiącach spędzonych z dala od swoich Abdikadir był pod wrażeniem ostatnich osiągnięć: mieszkańcy miasta musieli pracować ciężko. Aleksander zaludnił opustoszałe miasto swymi oficerami i weteranami i uczynił jednego ze swych generałów współgubernatorem miasta, razem z jednym z babilońskich wysokich urzędników z czasów przed pojawieniem się Nieciągłości. Eksperyment wydawał się funkcjonować, a nowi mieszkańcy, mieszanina macedońskich wojowników i babilońskich ważnych osobistości, dawali sobie radę zupełnie nieźle.

Wiele dyskutowano o tym, co zrobić z terenem na zachodnim brzegu rzeki, który obrócił się w gruzy. Dla Macedończyków był to nieużytek, dla nowożytnych miejsce poszukiwań archeologicznych, które pewnego dnia być może dostarczą jakichś wskazówek co do wielkiego przemieszczenia w czasie, które podzieliło to miasto na dwie części. Oczywistym kompromisem było pozostawienie tego na razie tak jak jest.

Ale pod murami miasta armia Aleksandra zbudowała wielką naturalną przystań na tyle głęboką, aby mogła przyjmować statki oceaniczne, które budowano z miejscowego drewna w pośpiesznie utworzonych suchych dokach. Wzniesiono nawet małą latarnię morską, oświetlaną lampami oliwnymi, z wypolerowanymi tarczami, które służyły za lustra.

— To fantastyczne — powiedział Abdikadir. Stali na murze nowo wybudowanej przystani, wysoko nad małymi statkami, które kołysały się na wodzie.

Eumenes powiedział, że Aleksander zdaje sobie sprawę, iż szybki transport i efektywna łączność są kluczem do zjednoczenia imperium.

— Król przekonał się o tym na własnej skórze — powiedział Eumenes sucho. W ciągu pięciu lat nauczył się mówić łamaną angielszczyzną, a Abdikadir trochę się oswoił z greką; przy odrobinie dobrej woli mogli się teraz porozumiewać bez pośrednictwa tłumacza. Eumenes ciągnął: — Szybkość poruszania się Aleksandra przez Persję zależała w znacznej mierze od jakości tamtejszych dróg. Kiedy dotarliśmy do końca tych dróg, daleko na wschodzie, żołnierze piechoty wiedzieli, że nie posuną się dalej, niezależnie od jego niepohamowanych ambicji. I musieliśmy się zatrzymać. Ale ocean to droga bogów i nie wymaga budowy.

— Mimo wszystko nie mogę uwierzyć, że dokonaliście tak wiele i to tak szybko… — Abdikadir, widząc przejawy tej pracowitości, poczuł się trochę winny. Może nie było go zbyt długo.

Był bardzo zadowolony ze swojej wyprawy. W Indiach on i jego grupa wyrąbali ścieżkę przez gęstą dżunglę, napotykając po drodze wszelkiego rodzaju egzotyczne rośliny i zwierzęta, ale tylko niewielu ludzi. Podobne ekspedycje wysłano na wschód, zachód, północ i południe Europy, Azji i Afryki. Praca nad przygotowaniem mapy tego nowego i bogatego świata wydawała się wypełniać pustkę w sercu Abdikadira po utracie własnego świata, oraz przezwyciężyć uraz po masakrze podczas ataku Mongołów. Może badał świat zewnętrzny, żeby się uwolnić od burzy w świecie wewnętrznym i może zbyt długo uchylał się od swych prawdziwych obowiązków.

Odwrócił się i spojrzał na południe, gdzie lśniące kanały nawadniające przecinały pola zieleni. To było prawdziwe zadanie tego świata: produkcja pożywienia. W końcu była to kolebka rolnictwa i kiedyś te sztucznie nawadniane pola dostarczały jedną trzecią żywności perskiego imperium. Z pewnością nie było lepszego miejsca, aby znów zacząć uprawiać ziemię. Ale Abdikadir już obejrzał pola i wiedział, że sprawy nie idą dobrze.

— To skutek tego paskudnego zimna — wyjaśnił Eumenes. — Astronomowie mogą sobie to nazywać środkiem lata, ale ja jeszcze nie widziałem takiego lata… A poza tym ta plaga szarańczy i innych owadów.

Program naprawczy przedstawiał się rzeczywiście imponująco, chociaż rozwijał się powoli. Dążenie do uratowania Babilonu przed Mongołami należało do dawno minionej przeszłości i wydawało się, że w najbliższej przyszłości nie istnieje realna perspektywa ponownego zagrożenia z ich strony. Ambasadorowie Aleksandra donosili, że Mongołowie byli zaszokowani nagłym wyludnieniem południowych Chin — pięćdziesiąt milionów ludzi jakby rozpłynęło się w powietrzu. Wojna z Mongołami była wielką przygodą, ale także wydarzeniem odwracającym uwagę od codzienności. Kiedy bitwa została wygrana, wśród Brytyjczyków, Macedończyków i załogi Małego Ptaka pojawiło się uczucie głębokiego zawodu i wszyscy w Babilonie nagle stanęli w obliczu niemiłej prawdy, że była to kampania, z której nikt nigdy nie powróci do domu.

Minęło trochę czasu, zanim znaleźli nowy cel: budowa nowego świata. A Aleksander, pełen energii i niezłomnej woli, odgrywał kluczową rolę w realizacji tego celu.

— Nad czym pracuje sam Król?

— Nad tym. — Eumenes uroczystym gestem wskazał oficjalną część miasta.

Abdikadir zobaczył, że oczyszczono tam spory teren i położono fundamenty pod budowę czegoś, co wyglądało jak nowy ziggurat. Gwizdnął.

— To wygląda jak przyszły konkurent wieży Babel.

— Może tak będzie. Teoretycznie ma to być pomnik Hefajstiona, ale jego ważniejszym przeznaczeniem ma być upamiętnienie utraconego świata. Macedończycy zawsze pielęgnowali sztukę grzebania zmarłych! Myślę, że ambicją Aleksandra jest zbudowanie czegoś, co mogłoby konkurować z potężnymi grobowcami, które kiedyś widział w Egipcie. Ale biorąc pod uwagę to, co się dzieje na polach, trudno zapewnić siłę roboczą potrzebną do realizacji takiego przedsięwzięcia.

Abdikadir przyglądał się pięknie rzeźbionej twarzy Greka.

— Mam wrażenie, że chcesz mnie o coś prosić. Eumenes uśmiechnął się.

— A ja mam wrażenie, że masz w sobie coś z Greka. Chociaż królewska żona, Roksana, powiła syna — chłopiec ma teraz cztery lata — mamy więc zapewnionego dziedzica, dobro Aleksandra w ciągu najbliższych lat ma dla nas wszystkich zasadnicze znaczenie.

— Oczywiście.

— Ale to — powiedział Eumenes, mając na myśli stocznie i pola — mu nie wystarcza. Król to skomplikowany człowiek. Ja to wiem. Oczywiście jest Macedończykiem i pije jak prawdziwy Macedończyk. Ale potrafi też chłodno kalkulować, jak Persowie i jest mężem stanu o zdumiewającej przenikliwości.

— Ale mimo całej swej mądrości Aleksander ma serce wojownika i istnieje rozziew między jego instynktami wojennymi a zamiarem zbudowania imperium. Myślę, że on sam nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. Urodził się, by walczyć z ludźmi, a nie z szarańczą pustoszącą pola czy mułem zapychającym kanał. Spójrzmy prawdzie w oczy: niewielu jest tutaj ludzi, którzy chcieliby walczyć! — Grek pochylił się w stronę Abdikadira. — Prawda jest taka, że kierowanie Babilonią przekazał kilku bliskim sobie ludziom. To znaczy mnie, Perdiccasowi i kapitanowi Grove. — Perdiccas był jednym z oficerów Aleksandra z długim stażem i jego bliskim współpracownikiem; po śmierci Hefajstiona został dowódcą piechoty i otrzymał tytuł, który Hefajstion piastował do chwili śmierci, a który znaczył mniej więcej tyle co „wezyr”. Eumenes mrugnął. — Widzisz, oni potrzebują mojej greckiej pomysłowości, a ja potrzebuję Macedończyków do pracy. Oczywiście każdy z nas ma swoich zwolenników, zwłaszcza Perdiccas! Istnieją kliki i spiski, jak zawsze. Ale dopóki Aleksander nad nami dominuje, współdziałamy całkiem nieźle. Wszyscy potrzebujemy Aleksandra, a Nowy Babilon potrzebuje Króla. Ale…

— Nie po to, aby się tutaj kręcił, nie mając nic do roboty i wykorzystując siłę roboczą do budowy pomnika, podczas gdy trzeba uprawiać ziemię. — Abdikadir się uśmiechnął. — Chcesz, żebym go zabawiał?

Eumenes powiedział bez zająknienia:

— Tak bym tego nie określił. Ale Aleksander chciałby wiedzieć, czy ten większy świat, który nam opisywałeś, nadal istnieje. Myślę też, że pragnie odwiedzić swego ojca.

— Ojca?

— Swego boskiego ojca, Ammona, który jest zarazem Zeusem, w jego sanktuarium na pustyni.

Abdikadir gwizdnął.

— To będzie długa podróż. Eumenes uśmiechnął się.

— Tym lepiej. No i jest jeszcze Bisesa.

— Wiem. Wciąż zamknięta z tym przeklętym Okiem.

— Jestem pewien, że to, co robi, jest nieocenione. Ale nie chcemy jej utracić: was, nowożytnych, jest zbyt niewielu. Zabierz ją ze sobą. — Eumenes znowu uśmiechnął się. — Dowiedziałem się, że Josh powrócił z Judei. Może on zdoła ją jakoś rozerwać…

— Szczwany lis z ciebie, Sekretarzu.

— Każdy robi to, co musi — powiedział Eumenes. — Chodź. Pokażę ci stocznie.

Komnata świątynna stanowiła królestwo kabli, przewodów i części z rozbitego helikoptera; niektóre z nich były poszarpane, bo wycięto je pośpiesznie z wraku, czy nawet osmalone ogniem, który wybuchł po katastrofie. Oko znajdowało się w sercu tej plątaniny, jak gdyby Bisesa starała się je uwięzić, a nie zbadać. Ale wiedziała, że Abdikadir uważa, iż to ona została uwięziona.

— Nieciągłość była zdarzeniem fizycznym — stanowczo oświadczyła Bisesa. — Nieważne, jak potężna energia się za tym kryje. Jest fizyczna, a nie magiczna czy nadprzyrodzona. Więc można to wyjaśnić na gruncie fizyki.

— Ale — powiedział Abdikadir — niekoniecznie naszej fizyki.

Rozejrzała się z roztargnieniem po komnacie, żałując, że nie ma telefonu, który pomógłby jej to wyjaśnić.

Abdikadir i Josh, który wybałuszywszy oczy wyglądał na wystraszonego, usadowili się w kącie komnaty. Bisesa wiedziała, że Josh nie znosił tego miejsca, nie tylko z powodu budzącego grozę Oka, ale dlatego, że to Oko mu ją odebrało. Josh popijał gorącą herbatę z mlekiem, podczas gdy Bisesa próbowała przedstawić swoje teorie na temat Oka i Nieciągłości.

Powiedziała:

— Przestrzeń i czas zostały rozerwane podczas pojawienia się Nieciągłości, rozerwane i ponownie połączone. Tyle wiemy i w pewnym sensie jesteśmy w stanie zrozumieć. Przestrzeń i czas są realne. Na przykład czasoprzestrzeń można zagiąć za pomocą dostatecznie silnego pola grawitacyjnego. Jest sztywne jak stal, ale jeśli można to zrobić…

— Ale jeśli czasoprzestrzeń jest rzeczywista, z czego się składa? Jeżeli przyjrzeć się jej naprawdę dokładnie — albo jeżeli wystarczająco ją zagniemy — można zobaczyć jej ziarnistą strukturę. Naszym zdaniem przestrzeń i czas przypominają gobelin. Podstawowymi elementami tego gobelinu są maleńkie struny. Struny te drgają, a mody owych drgań to cząstki i pola energii, które obserwujemy, oraz ich właściwości takie jak masa. Struny mogą drgać na wiele sposobów — jak gdyby wygrywają rozmaite melodie — ale niektórych z nich, tych odpowiadających najwyższej energii, nie widziano od chwili narodzin wszechświata.

— No dobrze. Struny wymagają przestrzeni, w której drgają, nie naszej własnej czasoprzestrzeni, która stanowi muzykę tych strun, lecz pewnego elementu abstrakcyjnego, stratum. W wielu wymiarach.

Josh zmarszczył brwi, wyraźnie starając się nadążyć.

— Mów dalej.

— Budowa stratum, jego topologia, określa sposób zachowania strun. Tak jak płyta rezonansowa skrzypiec. Jeśli się nad tym zastanowić, to piękny obraz. Topologia jest właściwością wszechświata w wielkiej skali, ale decyduje o zachowaniu materii w skali najmniejszej z możliwych.

— Teraz wyobraźmy sobie, że w płycie rezonansowej wycinamy otwór — zmieniamy strukturę stratum. Wtedy następuje przejście, zmiana sposobu, w jaki drgają struny.

Abdikadir powiedział:

— A konsekwencje takiego przejścia w obserwowanym przez nas świecie…

— Drgania strun rządzą istnieniem cząstek i pól, które składają się na nasz świat i określają jego własności. Jeśli więc nastąpi takie przejście, własności te ulegają zmianie. — Wzruszyła ramionami. — Na przykład może się zmienić prędkość światła. — Opisała swoje pomiary przesunięcia dopplerowskiego światła odbitego od Oka Marduka; może miało to coś wspólnego z przejściami w stratum.

Josh pochylił się do przodu z poważną miną.

— Ale Biseso, co z przyczynowością? Mamy tego buddyjskiego mnicha, którego opisywał Kola, żyjącego z własnym, młodszym ja! A jeśli ten starzec udusiłby chłopca, czy ów lama przestałby istnieć? No i jest też biedny Ruddy — martwy, więc na zawsze pozbawiony możliwości napisania powieści i wierszy, które jak twierdziłaś, są zapisane w twoim telefonie! Co mówi na ten temat twoja fizyka strun i płyt rezonansowych?

Westchnęła i potarła twarz.

— Mówimy o rozerwanej czasoprzestrzeni. Reguły są inne. Josh, czy wiesz, co to jest czarna dziura?… Wyobraź sobie, że jakaś gwiazda zapada się i staje się tak gęsta, że jej pole grawitacyjne ogromnie rośnie, nawet najpotężniejsza rakieta nie może go pokonać, w końcu nawet samo światło nie jest w stanie tego dokonać. Josh, czarna dziura to rozdarcie w gobelinie czasoprzestrzeni. I w dodatku takie rozdarcie pochłania informacje. Jeśli do czarnej dziury wrzucę jakiś przedmiot — kamień albo ostatni egzemplarz dzieł zebranych Szekspira, to bez znaczenia — niemal wszystkie informacje z nim związane zostają bezpowrotnie utracone, poza masą, ładunkiem i spinem.

— Powierzchnie graniczne między fragmentami Mira pochodzącymi z różnych epok z pewnością nie przypominają horyzontu zdarzeń czarnej dziury. Ale stanowią rozdarcia czasoprzestrzeni. I może informacje zostają utracone w taki sam sposób. Właśnie dlatego zasada przyczynowości zostaje złamana. Myślę, że nasza nowa rzeczywistość tu, na Mirze, zaczyna się zrastać. Tworzą się nowe związki przyczynowe. Ale te nowe związki są częścią tego świata, tej rzeczywistości i nie mają nic wspólnego ze starym… — Potarła zmęczone oczy. — Tyle byłam w stanie wymyślić. To przygnębiające, prawda? Nasza najnowocześniejsza fizyka dostarcza nam jedynie metafor.

Abdikadir powiedział łagodnie:

— Musisz to zapisać. Niech Eumenes przydzieli ci sekretarza, żeby to wszystko spisał.

— Po grecku? — głucho roześmiała się Bisesa.

Josh rzekł:

— Rozmawiamy o tym, jak. Ale wcale nie jestem bliższy zrozumienia, dlaczego.

— Och, był w tym jakiś cel — powiedziała Bisesa. Spojrzała na Oko z urazą. — Tylko jeszcze tego nie rozgryźliśmy. Ale oni tam są, gdzieś tam — za Okiem, za wszystkimi Oczami — i obserwują nas. Może się nami bawią.

— Bawią? Powiedziała:

— Widzieliście, jak Oko w klatce przeprowadzało doświadczenia na tych małpoludach? Biegały wokół tej cholernej siatki, jak szczury z wszczepionymi do głów drutami.

Josh powiedział:

— Może Oko próbuje… — rozłożył ręce — pobudzić małpoludy. Podnieść poziom ich inteligencji.

— Spójrz im w oczy — chłodno powiedziała Bisesa. — To nie ma nic wspólnego z podnoszeniem czegokolwiek. Oni wysysają te nieszczęsne stworzenia. Oczy nie są tutaj, by coś dawać, Są tu po to, by brać.

— Nie jesteśmy małpoludami — powiedział Abdikadir.

— Nie. Ale może testy, jakie na nas przeprowadzają, są po prostu bardziej subtelne. Może szczególne właściwości Oka, takie jak jego nieeuklidesowa geometria, stanowią jedynie przeznaczoną dla nas zagadkę. Myślicie, że fakt, iż znaleźli się tutaj jednocześnie Aleksander i Czyngis-chan, to zwykły zbieg okoliczności? Dwaj najwięksi wodzowie w historii Eurazji wpadli na siebie przypadkiem? Oni śmieją się z nas. Może w tej całej cholernej historii tylko o to chodzi.

— Biseso. — Josh wziął ją za ręce. — Wierzysz, że Oko to klucz do wszystkiego, co się tu dzieje. Ja także. Ale pozwalasz, aby ta praca cię niszczyła. I co to da?

Zaniepokojona spojrzała na niego i na Abdikadira.

— Co wy dwaj knujecie?

Abdikadir powiedział jej o planowanej przez Aleksandra wyprawie do Europy.

— Zabierz się z nami, Biseso. To dopiero będzie przygoda!

— Ale Oko…

— Wciąż tu będzie, kiedy wrócisz — powiedział Josh. — Możemy kogoś wyznaczyć do prowadzenia dalszych obserwacji.

Abdikadir powiedział: Małpoludy nie mogą opuścić swojej klatki. Jesteś istotą ludzką. Pokaż im, że nie są w stanie nad tobą panować. Chodź.

— Co za bzdura — powiedziała zmęczonym głosem. A po chwili dodała: — Casey.

— Co?

— Casey powinien się tym zająć. Nie jakiś Macedończyk. I nie jakiś Brytyjczyk, który byłby jeszcze gorszy, bo myślałby, że coś z tego rozumie.

Abdikadir i Josh wymienili szybkie spojrzenia.

— Musi się zgodzić, jeśli tylko nie ja mu to przekażę — szybko powiedział Josh.

Bisesa popatrzyła na Oko.

— Ja tu wrócę, sukinsyny. I dobrze traktujcie Caseya. Pamiętajcie, że wiem o was więcej, niż im dotąd powiedziałam…

Abdikadir zmarszczył brwi.

— Biseso? Co masz na myśli?

To, że może znam drogę do domu. Ale nie mogła im tego powiedzieć, jeszcze nie teraz. Wstała.

— Kiedy wyruszamy?

40. Miksundra

Podróż miała się rozpocząć w Aleksandrii. Mieli pożeglować wzdłuż brzegu Morza Śródziemnego, wyruszywszy z Egiptu, popłyną na północ, a potem na zachód, wzdłuż południowego skraju Europy, aż do Cieśniny Gibraltarskiej i z powrotem, wzdłuż północnego skraju Afryki.

Nic, co czynił ten Król, nie grzeszyło skromnością. W końcu był to Aleksander Wielki. I wyprawa wokół Morza Śródziemnego, które jego doradcy obdarzyli nieco złośliwym mianem „Jeziora Aleksandra”, nie stanowiła wyjątku.

Aleksander był ogromnie rozczarowany, kiedy się przekonał, że miasto, które założył u ujścia Nilu, jego Aleksandria, zostało przez Nieciągłość unicestwione. Ale niezrażony tym kazał swym oddziałom rozpocząć budowę nowego miasta na planie tego, które znikło. A swym inżynierom dał zadanie zbudowania nowego kanału między Zatoką Sueską a Nilem. W międzyczasie zarządził pośpieszne przygotowanie tymczasowego portu w Aleksandrii i rozkazał, aby statki, które zbudował w Indiach, pożeglowały przez Zatokę Sueską, po czym zostały rozebrane na części, które miano przetransportować drogą lądową.

Ku zdumieniu Bisesy minęło zaledwie parę miesięcy, kiedy flota zebrała się ponownie w Aleksandrii, gotowa do wyruszenia w drogę. Po dwudniowym festiwalu składania ofiar i zabaw w miasteczku namiotowym, w którym mieszkali budowniczowie miasta, flota wypłynęła na morze.

Na początku Bisesa, po raz pierwszy od pięciu lat z dala od Oka Marduka, uznała, że podróż jest osobliwie relaksująca. Spędzała dużo czasu na pokładzie, patrząc na przesuwającą się przed jej oczyma krainę albo słuchając zawiłych międzykulturowych dyskusji. Nawet ocean budził jej ciekawość. W jej czasach Morze Śródziemne, które dochodziło do siebie po dziesięcioleciach zanieczyszczania, stało się skrzyżowaniem rezerwatu dzikich zwierząt i parku, odgrodzonego od reszty świata wielkimi niewidzialnymi barierami elektryczności i dźwięku. Teraz znów było dzikie; widziała pląsające w wodzie delfiny i wieloryby. Raz wydało jej się, że widzi podłużny kształt ogromnego rekina, większego niż jakiegokolwiek z jej świata, była tego pewna.

Jednak nigdy nie było ciepło. Rankami często czuła w powietrzu mróz. Wydawało się, że każdego roku jest coraz zimniej, choć trudno było mieć co do tego pewność; żałowała, że na samym początku nie pomyśleli o rejestrowaniu zmian klimatu. Ale pomimo chłodu przekonała się, że musi unikać słońca. Brytyjczycy zaczęli nosić na głowach zawiązane chusteczki do nosa i nawet brązowi Macedończycy mieli oparzenia słoneczne. Na królewskich statkach zainstalowano grube daszki, a lekarze Aleksandra eksperymentowali z maściami z oślego masła i soku palmowego, w nadziei powstrzymania palących promieni słońca. Burze, które nawiedzały Ziemię w pierwszym okresie po wystąpieniu Nieciągłości, dawno minęły, ale klimat był wyraźnie rozregulowany.

Nocami także było dziwnie. Aleksander i jego towarzysze pili przez całą noc. A Bisesa siedziała w ciemności na pokładzie, patrząc na przesuwający się ląd, na którym na ogół nie było widać żadnych świateł. Jeśli niebo było czyste, przyglądała się delikatnie odmienionym gwiazdozbiorom. Często widywała zorze, wielkie ściany i kotary światła, wyraźnie trójwymiarowe struktury unoszące się nad mrocznym światem. Nigdy nie słyszała, aby obserwowano zorze na tych szerokościach geograficznych i miała nieprzyjemne podejrzenia, co też mogą zwiastować. Nieciągłość nie miała charakteru kosmetycznego i mogła wniknąć naprawdę głęboko w materię świata.

Czasami towarzyszył jej Josh. A czasami, jeśli Macedończycy zachowywali się cicho, znajdowali jakiś ciemny kąt i kochali się albo po prostu przytulali do siebie.

Ale przez większość czasu trzymała się sama. Podejrzewała, że jej przyjaciele mają rację, że istniało niebezpieczeństwo, iż zatraci się w Oku. Musiała ponownie zadomowić się w świecie, a nawet Josh stanowił tutaj przeszkodę. Jednak wiedziała, że go rani.

Rzekomym celem wyprawy było zbadanie nowego świata i Aleksander co kilka dni wysyłał ludzi w głąb lądu. Wybrał do tego celu niewielką grupę Irańczyków i Greków z kolonii; byli wysoce ruchliwymi, elastycznymi żołnierzami, pełnymi inicjatywy i odwagi. Do każdej grupy włączano kilku Brytyjczyków i podczas każdego wypadu towarzyszyli im mierniczy i kartografowie.

Jednakże pierwsze doniesienia były niewesołe. Od początku badacze informowali o różnych osobliwościach: dziwnych formacjach skalnych, wyspach pełnych niezwykłej roślinności i jeszcze bardziej niezwykłych zwierząt. Ale te wszystkie cuda stanowiły aspekty świata natury, nie pozostały prawie żadne ślady działania ludzi. Na przykład starożytna cywilizacja Egiptu zniknęła całkowicie. Wielkie bloki monumentalnych budowli wciąż tkwiły nietknięte w pokładach piaskowca, a w Dolinie Królów nie było śladu istot ludzkich i tylko kilka płochliwych stworzeń przypominających szympansy, które Brytyjczycy nazywali małpoludami, kryło się w kępach drzew.

Żegluga wzdłuż wybrzeża Judei stanowiła prawdziwą odmianę. Nie było śladu Nazaretu ani Betlejem i żadnego śladu Chrystusa czy Jego Męki. Ale w pobliżu miejsca, gdzie znajdowało się Jeruzalem, rozpoczęła się mała rewolucja przemysłowa kierowana przez brytyjskich inżynierów. Josh i Bisesa zwiedzili odlewnie i place budowy, gdzie rozradowani inżynierowie i spoceni macedońscy robotnicy oraz paru bystrych greckich praktykantów budowali zbiorniki ciśnieniowe, takie jak wielkie kotły i prowadzili doświadczenia nad prototypowymi elementami do parowców i fragmentami torów kolejowych. Inżynierowie uczyli się porozumiewać w archaicznej grece, przetykanej takimi technicznymi terminami jak wał korbowy czy ciśnienie pary.

Podobnie jak gdzie indziej, wszędzie panował pośpiech, aby zakończyć budowę, zanim zostaną zapomniane umiejętności pierwszego pokolenia z czasów przed pojawieniem się Nieciągłości. Ale okazało się, że sam Aleksander, król-wojownik, odnosi się dosyć sceptycznie do spraw technologii. By zrobić na nim wrażenie, trzeba było skonstruować prototyp. Przypominał on trochę słynne aelolipile — w utraconych czasach stanowiły one mechaniczną nowość w Aleksandrii — i był zwyczajnym naczyniem ciśnieniowym z dwiema skośnymi dyszami, którymi wydobywała się para i które kręciły się w kółko jak zraszacz do trawników. Ale Eumenes natychmiast dojrzał nowe możliwości tego urządzenia.

Była to jednak ciężka praca. Brytyjczycy mieli tylko niewiele potrzebnych narzędzi, a infrastrukturę przemysłową, w tym kopalnie węgla i rudy żelaznej, trzeba było zbudować dosłownie od zera. Bisesa uważała, że może minąć dwadzieścia lat, zanim będzie możliwe skonstruowanie silników równie wydajnych i silnych jak, powiedzmy, maszyna parowa Jamesa Watta.

— Ale to znów się zaczyna — powiedział Abdikadir w całym królestwie Aleksandra pojawią się pompy pracujące w coraz głębiej drążonych kopalniach i parowce przemierzające kurczące się Morze Śródziemne, a wielkie sieci kolejowe przetną całą Azję i dotrą do stolicy Mongołów. To nowe Jeruzalem będzie warsztatem nowego świata.

— Ruddy byłby tym zachwycony — powiedział Josh. — Maszyny zawsze robiły na nim wielkie wrażenie. Są jak nowa rasa w nowym świecie, mówił. Mówił też, że transport to cywilizacja. Jeśli kontynenty będzie można połączyć za pomocą parowców i pociągów, może na tym nowym świecie nie będzie już wojen ani różnych narodów, oprócz jednego cudownego narodu, ludzkości!

Abdikadir powiedział:

— Myślałem, że powiedział, iż podstawą cywilizacji jest kanalizacja.

— To też!

Bisesa czule wzięła Josha za rękę.

— Twój optymizm jest jak działka kofeiny, Josh.

Skrzywił się.

— Potraktuję to jako komplement. Abdikadir powiedział:

— Ale nowy świat w ogóle nie będzie przypominał naszego świata. Ich, Macedończyków, jest bez porównania więcej niż nas. Jeśli powstanie nowe państwo obejmujące cały świat, jego językiem będzie grecki… o ile nie mongolski. I może być państwem buddyjskim…

W świecie pozbawionym mesjaszy dziwna bliźniacza para buddystów w świątyni w głębi Azji budziła coraz większe zainteresowanie zarówno Macedończyków, jak i Mongołów. Kolista droga życia lamy wydawała się doskonałą metaforą Nieciągłości i dziwnego stanu powstałego potem świata, jak również religii, którą lama uosabiał.

— Och — powiedział Josh — szkoda, że nie mogę przeskoczyć o dwa lub trzy stulecia w przód, aby zobaczyć, co wyrośnie z nasion, które dzisiaj siejemy!…

Ale kiedy podróż trwała dalej, takie sny o budowaniu imperiów i ujarzmianiu światów okazały się zupełnie błahe.

Grecja była pusta. Bez względu na to, jak starannie badacze Aleksandra przeczesywali gęste lasy pokrywające większą część terytorium kraju, nie natrafiono na żaden ślad wielkich miast, Aten, Sparty czy Teb. Prawie nie było śladów ludzi, tylko kilku prymitywnie wyglądających członków jakiegoś plemienia, powiedzieli badacze, a poza tym, jak ich określili, jacyś „podludzie”. Bez wielkiej nadziei na sukces Aleksander wysłał oddział na północ, do Macedonii, aby się dowiedzieć, co pozostało z jego rodzinnego kraju. Zwiadowcy powrócili dopiero po kilku tygodniach, przynosząc złe wieści.

— Wygląda na to — powiedział Abdikadir ze smutkiem — że w Grecji jest teraz więcej lwów niż filozofów.

Ale nawet lwom nie powodziło się najlepiej, ponuro zauważyła Bisesa.

Wszędzie, gdzie się znaleźli, widzieli ślady zniszczeń ekologicznych i ogólnego upadku. Greckie lasy zmarniały, okalały je porośnięte krzakami łąki. W Turcji tereny leżące w głębi lądu były całkowicie pozbawione życia, wszędzie widać było tylko rdzawą ziemię. — Czerwona jak na Marsie — powiedział Abdikadir po powrocie z jednego ze zwiadów. A kiedy przeszukiwali wyspę, którą kiedyś nazywano Kretą, Josh zapytał: — Zauważyliście, jak mało tu ptaków?

Trudno było mieć pewność co do rozmiarów tego, co przepadło, przede wszystkim dlatego, że nie było sposobu, aby się dowiedzieć, co przeniknęło przez Nieciągłość. Ale Bisesa podejrzewała, że zaczęło się wielkie wymieranie. Mogli tylko snuć przypuszczenia co do jego przyczyn.

— Samo wymieszanie wszystkiego musiało spowodować wielkie szkody — powiedziała.

Josh zaprotestował:

— Ale mamuty w Paryżu! Tygrysy szablastozębny w rzymskim Koloseum! Mir to składanka rozmaitych fragmentów, podobnie jak kalejdoskop, a wrażenie jest wspaniałe.

— Tak, ale ilekroć zmieszasz ze sobą rozmaite populacje, dochodzi do wymierania, kiedy istniał pomost lądowy między Ameryką Północną i Południową, kiedy ludzie przewozili szczury i kozy tu i tam, rodzima fauna i flora uległy zniszczeniu. I tak też musiało być tutaj. Stworzenia z głębi epoki lodowcowej występują obok gryzoni z nowożytnych miast, żyjąc w klimacie, który nie odpowiada żadnemu z nich. Wszystko, co przetrwało Nieciągłość, stara się unicestwić sąsiada albo samo zostaje unicestwione.

— Tak jak my — wściekle powiedział Abdikadir. Nic mogliśmy wytrzymać razem, prawda?

Bisesa powiedziała:

— Muszą następować zderzenia, może to wyjaśnia tę plagę owadów, objaw szwankującej ekologii. Choroby są przenoszone także przez stare granice. Jestem nieco zaskoczona, że dotąd nie mieliśmy żadnej epidemii.

Abdikadir powiedział:

— My, ludzie, jesteśmy zbyt rozproszeni. Ale mimo wszystko może mamy szczęście…

— Jednak nie słychać śpiewu ptaków! — narzekał Josh.

— Ptaki są wrażliwe, Josh — powiedziała Bisesa. — Ich siedliska, takie jak podmokłe tereny i plaże, łatwo ulegają zniszczeniu w wyniku zmian klimatu. Brak ptaków to zły znak.

— Więc jeżeli sytuacja jest tak trudna dla zwierząt… — Josh walnął zaciśniętą pięścią w szynę. — Musimy coś z tym zrobić. Abdikadir się roześmiał, ale po chwili spoważniał.

— Co mianowicie?

— Wyśmiewasz się ze mnie — powiedział Josh czerwony na twarzy. Zamachał rękami. — Powinniśmy zgromadzić zwierzęta w ogrodach zoologicznych albo w rezerwatach. To samo dotyczy roślin i drzew. Także ptaków i owadów, zwłaszcza ptaków! A potem, kiedy wszystko się uspokoi, będziemy mogli znów wypuścić zwierzęta na wolność…

— I tak powstanie nowy Eden, co? — powiedziała Bisesa. — Kochany Josh, wcale nie wyśmiewamy się z ciebie. I powinniśmy przedstawić twój pomysł zebrania okazów fauny i flory Aleksandrowi: jeśli przywrócono do życia mamuta i niedźwiedzia jaskiniowego, zachowajmy kilka z nich. Ale chodzi o to, że to wszystko jest bardziej skomplikowane, przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Chronić ekosferę, a tym bardziej ją naprawiać, nie jest tak łatwo, zwłaszcza że nigdy nie wiedzieliśmy, jak funkcjonuje. Wcale nie jest statyczna, podlega wielkim, dynamicznym cyklom… Wymieranie jest nieuniknione, występuje także w najkorzystniejszych warunkach. Bez względu na to, jak się będziemy starać, nie zdołamy zachować wszystkiego.

Josh powiedział:

— Więc co mamy robić? Po prostu opuścić ręce i pokornie poddać się wyrokom losu?

— Nie — powiedziała Bisesa. — Ale musimy pogodzić się z naszymi ograniczeniami. Jest nas tylko garstka. Nie zdołamy ocalić świata, Josh. Nawet nie wiemy, jak by to można zrobić. Dobrze, jeżeli ocalimy samych siebie. Musimy być cierpliwi.

Abdikadir powiedział ponuro:

— Tak, cierpliwi. Ale Nieciągłość zadała światu straszliwe rany w ciągu ułamka sekundy. Żeby się zabliźniły, trzeba milionów lat…

— I to nie ma nic wspólnego z losem — powiedział Josh. — Jeśli bogowie Oka byli na tyle uczeni, aby rozerwać przestrzeń i czas, czy nie mogli przewidzieć, co się stanie z naszą ekologią?

Zapadło milczenie, a w oddali powoli przesuwały się gęste, zmarniałe i groźne dżungle Grecji.

41. Zeus-Ammon

Włochy wydawały się równie opustoszałe jak Grecja. Nie znaleźli żadnego śladu miast-państw, które pamiętali Macedończycy, czy nowoczesnych miast z czasów Bisesy. U ujścia Tybru nie było śladu wielkich urządzeń portowych zbudowanych za czasów imperium rzymskiego, które obsługiwały wielkie statki przewożące ziarno, zapewniając zaopatrzenie temu nadmiernie rozrośniętemu miastu.

Aleksander był zaintrygowany opisem, w jaki sposób Rzym, za jego czasów zaledwie ambitne miasto-państwo, pewnego dnia zbudował imperium, które dorównywało jego własnemu. Dlatego zebrał kilka statków rzecznych i ułożywszy się pod jaskrawym, fioletowym daszkiem, poprowadził całą grupę w górę rzeki.

Siedem wzgórz Rzymu można było rozpoznać natychmiast. Ale samo miejsce było niezamieszkane, poza paroma szpetnymi warowniami, które przysiadły na Palatynie, gdzie w przyszłości miano wznieść pałace cezarów. Aleksander uznał to za wielki żart i wspaniałomyślnie postanowił darować życie swym historycznym konkurentom.

Spędzili noc, rozbiwszy obóz na pobliskiej bagnistej nizinie, która kiedyś miała się stać Forum Romanum. Na niebie zapłonęła kolejna oszałamiająca zorza, na widok której Macedończycy wydali okrzyk podziwu.

Bisesa nie była geologiem, ale zastanawiała się, co musiało się stać głęboko w jądrze Ziemi, kiedy z zasadniczo odmiennych fragmentów powstawała nowa planeta. Jądro Ziemi stanowiła wirująca bryła żelaza wielkości Księżyca. Jeżeli szew sięgał samego środka Mira, we wnętrzu tej poskładanej byle jak miniaturowej, wewnętrznej planety muszą powstawać turbulencje. Prądy w warstwach zewnętrznych, w płaszczu, także musiałyby zostać zaburzone w wyniku wytrysków płynnej magmy, wysokich na setki kilometrów i nieustannie zderzających się ze sobą. Być może skutki takich głębokich burz są teraz odczuwalne na powierzchni planety.

Pole magnetyczne planety wytwarzane przez wielkie, żelazne, wirujące jądro, musiało ulec dramatycznej zmianie. Może to tłumaczyło te zorze i wadliwe działanie kompasów. Dawniej to pole magnetyczne chroniło kruche organizmy żywe przed deszczem promieniowania kosmicznego — ciężkich cząstek pochodzenia słonecznego i promieniowania resztkowego po wybuchu supernowych. Zanim pole magnetyczne powróci do dawnego stanu, pojawią się defekty wywołane promieniowaniem: nowotwory i liczne mutacje, z których większość będzie szkodliwa dla zdrowia. A jeśli warstwa ozonowa także została zniszczona, zwiększone natężenie promieniowania ultrafioletowego może tłumaczyć silniejsze działanie promieni słonecznych i wyrządzi dalsze szkody wszystkim organizmom żywym znajdującym się na powierzchni Ziemi.

Ale istniały także inne odmiany życia. Pomyślała o gorącej biosferze, dawnych ciepłolubnych organizmach, które przetrwały od najwcześniejszych czasów istnienia Ziemi, pozostając w pobliżu podmorskich kanałów wulkanicznych i głęboko wewnątrz skał. Promieniowanie ultrafioletowe na powierzchni nie będzie dla nich problemem, ale jeśli świat został rozszczepiony do samego jądra, ich dawne królestwo musiało zostać podzielone, tak jak na powierzchni. Czy tam, w głębi skał, także trwa powolne wymieranie, tak samo jak na powierzchni? I czy we wnętrzu tego świata też zagrzebane są Oczy, które obserwują to wszystko?

Flota żeglowała dalej, obserwując południowe wybrzeże Francji, a następnie wschodnie i południowe wybrzeże Hiszpanii, zmierzając w stronę Gibraltaru.

Było niewiele śladów człowieka, ale w skalistym terenie południowej Hiszpanii zwiadowcy natknęli się na ludzi krępej budowy ciała, z krzaczastymi brwiami i obdarzonych wielką siłą, którzy na widok Macedończyków umknęli. Bisesa wiedziała, że obszar ten był jedną z ostatnich enklaw neandertalczyków, gdy Homo sapiens posuwał się na zachód przez terytorium Europy. Jeżeli byli to rzeczywiście późni neandertalczycy, mieli powody, żeby mieć się przed ludźmi na baczności.

Aleksander był znacznie bardziej zaintrygowany samą cieśniną, którą nazywał Słupami Heraklesa. Ocean rozciągający się za tą bramą nie był całkiem nieznany w czasach Aleksandra. Dwa stulecia przed Aleksandrem Kartagińczyk imieniem Hanno, żeglując na południe, opłynął zachodnie wybrzeże Afryki. Istniały także nie do końca udokumentowane doniesienia o badaczach, którzy skierowali się na północ i odkryli dziwne, chłodne krainy, gdzie lód tworzył się latem, a słońce nie zachodziło nawet o północy. Aleksander wykorzystał nowo nabytą wiedzę o kształcie świata; takie dziwy były łatwe do wyjaśnienia, jeśli przyjąć, że poruszamy się po powierzchni kuli.

Aleksander marzył, żeby stawić czoło wielkiemu oceanowi po drugiej stronie cieśniny. Josh był za tym całym sercem, pragnąc nawiązać kontakt ze społecznością Chicago, która mogła być niezbyt odległa w czasie od jego własnej epoki. Ale sam Aleksander był bardziej zainteresowany dotarciem do nowej wyspy na środku Atlantyku, o której meldował Sojuz; był poruszony opisami Bisesy podróży na Księżyc i powiedział, że podbić kraj to jedno, ale być pierwszym człowiekiem, którego stopa tam stanie, to coś zupełnie innego.

Ale nawet Król miał ograniczenia. Przede wszystkim jego małe statki nie były w stanie żeglować dłużej niż przez kilka dni bez konieczności zawijania do brzegu. Spokojna perswazja doradców przekonała go, że nowy świat na zachodzie może poczekać. I z mieszaniną niechęci i oczekiwania Aleksander zgodził się wracać.

Flota pożeglowała z powrotem wzdłuż południowego brzegu Morza Śródziemnego. Podróż niczym się nie wyróżniała, wybrzeże Afryki było najwyraźniej niezamieszkane.

Bisesa znów zamknęła się w sobie. Tygodnie spędzone z wyprawą Aleksandra oderwały ją od intensywnych przeżyć związanych z badaniem Oka i dały czas na zastanowienie się nad tym, czego się dowiedziała. Teraz pustka zarówno morza, jak i lądu sprawiła, że tajemnice związane z Okiem znów odżyły w jej umyśle.

Abdikadira zwłaszcza Josh próbowali jakoś ją z tego wyrwać. Pewnej nocy, kiedy siedzieli na pokładzie, Josh szepnął:

— Wciąż nie rozumiem, skąd to wiesz. Kiedy patrzę na Oko, nie czuję nic. Jestem gotów uwierzyć, że każde z nas posiada wewnętrzne poczucie istnienia innych, że umysły, samotne wyspy na wielkim, mrocznym oceanie czasu, potrafią się odszukać. Dla mnie Oko to wielka tajemnica i najwyraźniej ośrodek budzącej grozę potęgi, ale to jest potęga maszyny, nie umysłu.

Bisesa powiedziała:

— To nie umysł, ale jakby kanał prowadzący do wielu umysłów. Oni są jak cienie na końcu ciemnego korytarza. Ale tam są. — Nie potrafiła słowami wyrazić tego rodzaju wrażeń, bo jak podejrzewała, żadna istota ludzka nie doświadczała dotychczas takich przeżyć. — Musisz mi zaufać, Josh.

Mocniej otoczył ją ramionami.

— Ufam ci i wierzę. Inaczej nie byłoby mnie tutaj…

— Wiesz, czasami myślę, że te wszystkie plastry czasu, które odwiedzamy, to po prostu urojenia. Fragmenty snu.

Abdikadir zmarszczył brwi, a jego niebieskie oczy zajaśniały w świetle lamp.

— Co przez to rozumiesz? Usiłowała wyrazić swoje wrażenia.

Myślę, że w pewnym sensie jesteśmy zawarci w Oku. — Wycofała się na bezpieczny grunt fizyki. — Pomyślcie o tym w taki sposób. Podstawowe elementy naszej rzeczywistości…

— Maleńkie struny — powiedział Josh.

— Właśnie. One nie są jak struny skrzypiec. Mogą rozmaicie owijać się wokół ukrytego stratum, które jest jak ich płyta rezonansowa. Wyobraźmy sobie pętle strun unoszące się swobodnie na powierzchni płyty, podczas gdy inne są owinięte wokół niej. Jeśli zmienimy wymiary stratum — jeśli uczynimy je grubszym — energia owiniętych strun wzrośnie, ale energia oscylacyjna pętli zmaleje. A to będzie miało wpływ na obserwowalny wszechświat. Jeżeli taki stan utrzyma się dostatecznie długo, dwa wymiary, długi i krótki, zamienią się miejscami… Są powiązane relacją inwersji przestrzennej…

Josh pokręcił głową.

— Pogubiłem się.

— Myślę, że ona mówi — powiedział Abdikadir — że w tym modelu fizyki odległości bardzo duże i bardzo małe są w pewnym sensie równoważne.

— Tak — powiedziała. — O to właśnie chodzi. Kosmos i cząstki subatomowe — jedno jest odwrotnością drugiego, jeśli spojrzeć na to we właściwy sposób.

— A Oko…

— Oko zawiera mój obraz — powiedziała — tak jak na mojej siatkówce znajduje się twój obraz, Josh. Ale myślę, że w wypadku Oka rzeczywistość mojego obrazu i obrazu świata to coś więcej niż sama projekcja.

Abdikadir zmarszczył brwi.

— Więc zniekształcone obrazy w Oku nie są jedynie cieniem naszej rzeczywistości. I manipulując tymi obrazami, Oko jakoś jest w stanie kontrolować to, co się dzieje w świecie zewnętrznym. Może właśnie w ten sposób wywołało Nieciągłość. Czy tak właśnie myślisz?

— Jak lalki voodoo powiedział Josh oczarowany tym pomysłem. — Oko zawiera świat voodoo… Ale Abdikadir niezupełnie ma rację, prawda, Biseso? Oko niczego nie robi. Powiedziałaś, że choć Oko jest cudownym narzędziem, jest tylko narzędziem. I że wyczuwałaś, jakąś obecność poza nim, która nim kieruje. Więc Oko nie jest żadnym demonicznym bytem. To jedynie… jedynie…

— Panel sterowania — szepnęła. — Zawsze wiedziałam, że jesteś bystry, Josh.

— Ach — powoli powiedział Abdikadir. — Zaczynam rozumieć. Wierzysz, że masz w jakiejś mierze dostęp do tego panelu. Że możesz wpływać na Oko. I to cię przeraża.

Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.

Josh powiedział oszołomiony:

— Ale jeśli możesz wpływać na Oko, o co je poprosiłaś?

Ukryła twarz.

— Żeby pozwoliło mi wrócić do domu — wyszeptała. — I myślę…

— Co?

— Myślę, że mogłoby. Tamci zaszokowani zamilkli. Ale w końcu powiedziała to i teraz wiedziała, że jak tylko ta wyprawa dobiegnie końca, musi jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z Okiem, znowu rzucić mu wyzwane albo próbując, umrzeć.

Kilka dni przed dotarciem do Aleksandrii flota przybiła do brzegu. W tym miejscu, jak zapewniali geografowie Aleksandra, znajdowało się Paraetonium, miasto, które kiedyś odwiedził, chociaż teraz nie pozostał po nim nawet ślad. Tam spotkał ich Eumenes. Powiedział, że pragnie towarzyszyć Królowi, kiedy ten idzie śladami najważniejszej pielgrzymki swego życia.

Aleksander kazał zwiadowcom spędzić wielbłądy, które były objuczone zapasami wody na pięć dni podróży. Szybko utworzyła się niewielka grupa licząca nie więcej niż dwanaście osób, w tym Aleksander, Eumenes, Josh i Bisesa oraz kilku członków ochrony. Macedończycy ubrali się w długie beduińskie szaty; byli tu już przedtem i wiedzieli, czego oczekiwać. Nowożytni poszli za ich przykładem.

Wyruszyli na południe, w głąb lądu. Podróż miała trwać kilka dni. Posuwając się wzdłuż granicy Egiptu i Libii, szli łańcuchem zerodowanych wzgórz. Kiedy zesztywnienie członków ustąpiło, a mięśnie i płuca zaczęły reagować na ruch, Bisesa zdała sobie sprawę, iż monotonny chód sprawił, że opuściły ją natrętne myśli. Dodatkowa terapia, pomyślała. W nocy spali w namiotach, owinąwszy się swymi beduińskimi szatami. Drugiego dnia złapała ich gorąca burza piaskowa. Potem wędrowali wąwozem zasłanym muszelkami i krainą pełną skał wyrzeźbionych przez wiatr, a na koniec równiną pokrytą grubym żwirem.

W końcu dotarli do małej oazy. Były tam palmy, a nawet ptaki, przepiórka i sokół, które ocalały pośród wymarłej podmokłej niziny. Nad całym miejscem górowała surowa, zrujnowana cytadela, a w pobliżu źródeł stały małe, na wpół zarośnięte sanktuaria. Nie było żadnych ludzi, żadnych oznak zamieszkania, tylko malownicze ruiny.

Otoczony strażnikami Aleksander ruszył naprzód. Minął zniszczone fundamenty nieistniejących budynków i dotarł do schodów, które prowadziły do czegoś, co kiedyś było świątynią. Kiedy wchodził po tych zniszczonych schodach, wyraźnie drżał. Zbliżył się do gołej, pokrytej pyłem platformy i ukląkł z pochyloną głową.

Eumenes mruknął:

— Kiedy byliśmy tutaj, miejsce było stare, ale nie zrujnowane. Bóg Ammon przybywał tu w swej świętej łodzi niesionej na ramionach sług, a dziewice śpiewały pieśni o jego boskości. Król wchodził do najświętszego sanktuarium, niewielkiego pomieszczenia pokrytego pniami palm, gdzie zasięgał rady wyroczni. Nigdy nie wyjawiał pytań, które zadawał, nawet mnie, nawet Hefajstionowi. I to właśnie tutaj Aleksander zdał sobie sprawę ze swej boskości.

Bisesa znała tę historię. Podczas pierwszej pielgrzymki Aleksandra Macedończycy utożsamili libijskiego boga z głową barana, Ammona, z greckim Zeusem, a Aleksander dowiedział się, że jego prawdziwym ojcem jest Zeus-Ammon, a nie macedoński król Filip. Od tej chwili przez resztę życia nosił Ammona w swym sercu.

Król robił wrażenie zdruzgotanego. Może miał nadzieję, że to sanktuarium jakoś przetrwało Nieciągłość, że to miejsce, najświętsze ze wszystkich, może zostało oszczędzone. Ale tak się nie stało i zastał tu jedynie piętno nieubłaganego czasu.

Bisesa mruknęła do Eumenesa:

— Powiedz mu, że nie zawsze tak było. Powiedz mu, że w dziewięć stuleci później, kiedy miejsce to stało się częścią Imperium Rzymskiego, a chrześcijaństwo zostało uznane za oficjalną religię Imperium, wciąż istniała grupa wyznawców, tu, w tej oazie, która nadal oddawała cześć Zeusowi-Ammonowi i samemu Aleksandrowi.

Eumenes poważnie skinął głową i ostrożnie przekazał te wiadomości z przyszłości. Król coś odpowiedział i Eumenes wrócił do Bisesy.

— Mówi, że nawet bóg nie jest w stanie pokonać czasu, ale dziewięćset lat powinno wystarczyć każdemu.

Grupa została przez cały dzień w oazie, aby odzyskać siły i napoić wielbłądy, po czym wróciła na brzeg morza.

42. Ostatnia noc

W tydzień po powrocie do Babilonu Bisesa oznajmiła, że wierzy, iż Oko Marduka odeśle ją do domu.

Informacja ta spotkała się z ogólnym niedowierzaniem, nawet ze strony jej najbliższych przyjaciół. Wyczuła, iż Abdikadir uważa, że to tylko pobożne życzenia, że jej wrażenia związane z Okiem i kryjącymi się za nim istotami to czysta fantazja, że wszystko to nie jest niczym więcej niż to, w co sama chce wierzyć.

Jednakże Aleksander postawił jej proste pytanie:

— Dlaczego ty?

— Bo o to poprosiłam — odparła po prostu. Rozważył jej słowa, skinął głową i pozwolił odejść. Jednak wszyscy jej towarzysze, nowożytni, Macedończycy i Brytyjczycy, zaakceptowali jej szczerość i pomagali w przygotowaniach do podróży. Zaakceptowali nawet podaną przez nią datę. Nadal nie miała żadnych dowodów i nawet nie była pewna, czy poprawnie interpretuje swe niejasne wrażenia wyniesione z kontaktów z Okiem. Ale wszyscy traktowali ją poważnie, co jej pochlebiało, nawet jeśli niektórzy trochę gadali, że będzie jej głupio, jeśli Oko wystawi ją do wiatru.

Kiedy nadszedł ostatni dzień, Bisesa usiadła z Joshem w komnacie Marduka; milczące Oko unosiło się nad ich głowami. Przywarli do siebie. Przed chwilą kochali się na przekór beznamiętnemu spojrzeniu Oka, ale nawet to nie zdołało wyprzeć jego obrazu z ich świadomości. Wszystko, czego teraz pragnęli, to wzajemna pociecha.

Josh szepnął:

— Myślisz, że ich w ogóle obchodzi to, co uczynili, świat, który rozbili na kawałki, ludzie, którzy zginęli?

— Nie. Być może takie emocje interesują ich z czysto akademickiego punktu widzenia. Nic ponadto.

— Więc są gorsi ode mnie. Jeżeli widzę zabite dziecko, potrafię się tym przejąć, odczuwam ból.

— Tak, Josh — powiedziała cierpliwie — ale nie obchodzą cię miliony bakterii, które każdej sekundy giną w twoim brzuchu. My nie jesteśmy bakteriami, jesteśmy złożonymi, niezależnymi istotami, obdarzonymi świadomością. Ale oni tak nad nami górują, że dla nich jesteśmy niczym.

— Więc dlaczego mieliby odesłać cię do domu?

— Nie wiem. Przypuszczam, że dlatego, że to ich bawi. Spojrzał na nią spode łba.

— To, czego oni chcą, nie ma znaczenia. Jesteś pewna, że ty tego chcesz, Biseso? Nawet jeżeli wrócisz do domu, co będzie, jeśli Myra cię nie chce?

Obróciła się, żeby na niego popatrzeć. W mrocznym świetle lampy jej oczy wydawały się ogromne, skóra bardzo gładka, wyglądała tak młodo.

— To śmieszne.

— Czy rzeczywiście? Biseso, kim jesteś? Kim jest ona? Po pojawieniu się Nieciągłości wszyscy mamy rozłupane ja, należące do różnych światów. Może jakiś fragment ciebie samej mógłby wrócić do jakiegoś fragmentu Myry…

Dotknięta do żywego wybuchła gniewem, dając upust skomplikowanym uczuciom, jakie żywiła do Myry i Josha.

— Nie wiesz, o czym mówisz.

Westchnął.

— Nie możesz wrócić, Biseso. To by nic nie znaczyło. Zostań tutaj. — Chwycił jej dłonie. — Mamy tu do zbudowania domy, pola, które trzeba uprawiać i wychowywać dzieci. Zostań tu ze mną Biseso, i urodź mi dzieci. Ten świat już nie jest jakimś obcym artefaktem, to nasz dom.

Nagle złagodniała.

— Och, Josh. — Przyciągnęła go do siebie. — Kochany Josh. Chcę zostać, uwierz mi. Ale nie mogę. Nie chodzi tylko o Myrę. To jest szansa, Josh. Szansa, jakiej nie dali nikomu innemu. Bez względu na ich motywy muszę ją wykorzystać.

— Dlaczego?

— Bo mogę się czegoś dowiedzieć. Dlaczego to się stało. O nich. O tym, co możemy z tym zrobić w przyszłości.

— Ach. — Uśmiechnął się smutno. — Powinienem był wiedzieć. Mogę dyskutować z matką ojej miłości do dziecka, ale nie mogę stanąć na drodze jej żołnierskim obowiązkom.

— Och, Josh…

— Weź mnie ze sobą. Wyprostowała się, zaskoczona.

— Tego nie oczekiwałam.

— Biseso, jesteś dla mnie wszystkim. Nie chcę tu zostać bez ciebie. Chcę ci towarzyszyć, gdziekolwiek pójdziesz.

— Ale ja mogę zginąć — powiedziała łagodnie.

— Jeśli zginę u twego boku, umrę szczęśliwy. Po cóż jest życie?

— Josh, nie wiem, co powiedzieć. Ciągle cię ranię.

— Nie — odparł łagodnie. — Myra zawsze tu jest, jeśli nie między nami, to u twego boku. Rozumiem to.

— Nikt przedtem nie kochał mnie w taki sposób. Znowu się objęli i przez chwilę nie przerywali milczenia. Potem powiedział:

— Wiesz, oni nie mają imienia. — Kto?

— Te złowrogie istoty, które to wszystko uknuły. To nie Bóg ani bogowie…

— Nie — powiedziała. Zamknęła oczy. Wyczuwała ich nawet w tej chwili, jak powiew z wnętrza starego, ginącego drzewa, suchego, szeleszczącego i dotkniętego rozkładem. — Nie są bogami. Pochodzą z tego wszechświata, tu się urodzili. Ale są starzy, ogromnie starzy, tak starzy, że przekracza to granice naszej wyobraźni.

— Żyli zbyt długo.

— Być może.

— Więc tak ich nazwiemy. — I uniósłszy głowę, wyzywająco spojrzał na Oko. — Pierworodni. I niech ich piekło pochłonie.

Ażeby uczcić osobliwą podróż Bisesy, Aleksander rozkazał przygotować wspaniałą ucztę. Trwała trzy dni i trzy noce. Były zawody lekkoatletyczne, wyścigi konne, muzyka i tańce, a nawet ogromne battue w mongolskim stylu; opowieści o nim wywarły wrażenie nawet na Aleksandrze.

Ostatniego wieczoru Bisesa i Josh byli gośćmi honorowymi na wystawnym bankiecie w pałacu zarekwirowanym przez Aleksandra. Król uczynił Bisesie zaszczyt, występując w postaci Ammona, swego boskiego ojca, w ozdobnych pantoflach, z rogami na głowie i fioletowej pelerynie. Był to wieczór pełen zgiełku i pijaństwa, jak z okazji ostatniego występu klubu rugby. Około trzeciej nad ranem alkohol zwalił z nóg biednego Josha, którego szambelanowie Aleksandra musieli odnieść do sypialni.

W świetle pojedynczej lampy oliwnej Bisesa, Abdikadir i Casey siedzieli obok siebie na drogich sofach, a u ich stóp płonęło małe ognisko.

Casey popijał z wysokiej szklanicy. Wyciągnął ją w stronę Bisesy.

— Babilońskie wino. Lepsze niż ten macedoński zajzajer. Chcesz trochę?

Uśmiechnęła się i odmówiła.

— Myślę, że jutro powinnam być trzeźwa. Casey chrząknął.

— Z tego co wiem o Joshu, jedno z was rzeczywiście powinno.

Abdikadir powiedział:

— Więc jesteśmy ostatnimi ludźmi, którzy pozostali z dwudziestego pierwszego wieku. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byliśmy we trójkę.

Casey powiedział:

— Ani razu od dnia katastrofy helikoptera.

— W taki sposób o tym myślicie? — zapytała Bisesa. — Nie od dnia, kiedy świat się rozleciał, ale od dnia, gdy straciliśmy Ptaka?

Casey wzruszył ramionami.

— Jestem zawodowcem. Straciłem swój statek. Kiwnęła głową.

— Jesteś porządnym człowiekiem, Casey. Daj mi to. — Wyrwała mu kubek i pociągnęła wina. Było mocne, miało smak starego, prawie zwietrzałego trunku pochodzącego z jakiejś dobrej winnicy.

Abdikadir obserwował ją swymi jasnymi oczyma.

— Josh rozmawiał ze mną dziś wieczór, zanim upił się tak, że w ogóle nie mógł mówić. Myśli, że coś przed nim ukrywasz — nawet teraz — coś, co dotyczy Oka.

— Nie zawsze wiem, co mu powiedzieć — odrzekła. — To człowiek z dziewiętnastego wieku. Chryste, on jest taki młody.

— Ale nie jest dzieckiem, Bis — powiedział Casey. — Ludzie młodsi od niego umierali za nas, walcząc z Mongołami. I wiesz, że jest gotów oddać za ciebie życie.

— Wiem.

— Więc — powiedział Abdikadir — o czym mu nie chcesz powiedzieć?

— O moich najgorszych podejrzeniach.

— To znaczy?

— O faktach, które mieliśmy przed oczyma od pierwszego dnia. Słuchajcie, nasz kawałek Afganistanu — i niebo ponad nim, które uratowało Sojuz to wszystko, co przeniknęło przez Nieciągłość z naszych czasów. I choć szukaliśmy z całych sił, nie znaleźliśmy niczego z czasów późniejszych. Byliśmy ostatnimi próbkami, jakie pobrano. Czy to nie wydaje wam się dziwne?

Dlaczego trwająca dwa miliony lat historia miałaby się kończyć na nas?

Abdikadir kiwnął głową. — Ponieważ jesteśmy ostatni. Po nas nie ma już nic do próbkowania. To był nasz ostatni rok, nasz ostatni miesiąc, nawet nasz ostatni dzień.

— Myślę — powoli powiedziała Bisesa — że coś strasznego musi się zdarzyć owego ostatniego dnia, strasznego dla całego rodzaju ludzkiego albo dla świata. Może dlatego nie powinniśmy się przejmować paradoksami czasu. Powrotem i zmianami historii. Bo po nas Ziemia nie będzie już miała żadnej historii, którą można by zmieniać…

Abdikadir powiedział:

— I może to jest odpowiedź na pytanie, które mi przyszło do głowy, kiedy przedstawiałaś swoje poglądy dotyczące rozdarcia czasoprzestrzeni. Takie rozdarcie pochłonęłoby bez dwóch zdań ogromne ilości energii. Czy taki właśnie los czeka Ziemię? — Zamachał rękami. — Jakaś gigantyczna katastrofa. Wyzwolenie ogromnej ilości energii, w obliczu której Ziemia byłaby jak płatek śniegu w palenisku, burzy, która rozerwałaby samą strukturę przestrzeni i czasu…

Casey zamknął oczy i pociągnął łyk wina.

— Chryste, Bis. Wiedziałem, że zepsujesz nam humor.

— I może to jest główny powód pobierania próbek — dokończył Abdikadir.

Dotychczas nie pomyślała o tym.

— Co masz na myśli?

— Biblioteka za chwilę spłonie. Co wtedy robisz? Przebiegasz galerie, chwytając, co zdołasz. Może budowa Mira to ćwiczenie z ratowania zbiorów.

Nadal nie otwierając oczu, Casey powiedział:

— Albo z plądrowania.

— Co?

— Może ci Pierworodni nie są tu tylko po to, aby rejestrować koniec. Może go spowodowali. Idę o zakład, że o tym także nie pomyślałaś, Bis.

Abdikadir powiedział:

— Dlaczego nie mogłaś tego powiedzieć Joshowi?

— Bo jest pełen nadziei. Nie mogłam jej zburzyć.

Przez chwilę siedzieli w napiętym, złowieszczym milczeniu. Potem zaczęli rozmawiać o swoich planach na przyszłość.

Abdikadir powiedział:

— Myślę, że Eumenes uważa mnie za użyteczne narzędzie w swym nieustannym dążeniu do rozerwania Króla. Zaproponowałem zorganizowanie wyprawy do źródeł Nilu. Wydaje się, że Pierworodni zachowali fragmenty ludzkości jako istotnej odmiany różniącej nas od potomków szympansów. Ale kim byli ci potomkowie? Jakie cechy tych włochatych przodków Pierworodni uznali za ludzkie? Oto nagroda, którą chcę skusić Aleksandra…

— To ambitny pomysł — powiedziała Bisesa. Jednak w głębi duszy wątpiła, czy Aleksander dałby się na to nabrać. To jego światopogląd miał kształtować najbliższą przyszłość. I to był sen o bohaterach, bogach i mitach, nie zaś poszukiwanie rozwiązań problemów naukowych. — Mam wrażenie, że gdziekolwiek byś się nie udał, zawsze znajdziesz jakieś miejsce dla siebie, Abdi.

Uśmiechnął się.

— Myślę, że zawsze miałem skłonność do safizmu. Wewnętrzne poszukiwanie wiary. To, gdzie jestem, nie ma znaczenia.

— Szkoda, że nie czuję tak samo — powiedziała poważnie. Casey powiedział:

— Jeśli o mnie chodzi, nie chcę spędzić życia w parku rozrywki Jamesa Watta. Próbuję ożywić jakiś inny przemysł — elektryczny, może nawet elektroniczny…

— On chce powiedzieć — powiedział Abdikadir sucho — że zostanie nauczycielem.

Casey trochę się skrzywił, po czym postukał się w swą wielką głowę.

— Po prostu chcę mieć pewność, że to, co mam tutaj, nie umrze wraz ze mną i ci biedni durnie nie będą musieli odkrywać wszystkiego na nowo.

Bisesa ścisnęła go za rękę.

— W porządku, Casey… Myślę, że będziesz dobrym nauczycielem. Zawsze myślałam o tobie jak o zastępczym ojcu.

Casey, klnąc po angielsku, grecku i nawet po mongolsku naprawdę robił wrażenie. Bisesa wstała.

— Chłopaki — przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale myślę, że powinnam się trochę przespać.

Wszyscy odruchowo się poderwali i objęli rękami, z głowami tuż obok siebie, kuląc się jak piłkarze.

Casey powiedział:

— Potrzebujesz jakiegoś strzelca?

— Mam już takiego… Jeszcze jedno — szepnęła Bisesa. — Wypuśćcie małpoludy. Jeżeli ja mam wydostać się z tej klatki, one także powinny.

Casey powiedział:

— Obiecuję… Żadnych pożegnań, Bis.

— Tak. Żadnych pożegnań. Abdikadir powiedział:

Po co dano nam życie, żeby je tak odbierać?… Casey chrząknął.

— Milton. Raj utracony, prawda? Wyzwanie rzucone Bogu przez szatana.

Bisesa powiedziała:

— Nigdy mnie nie przestaniesz zadziwiać, Casey. Pierworodni nie są bogami. — Uśmiechnęła się chłodno. — Ale zawsze podziwiałam szatana.

— Pieprzyć to — powiedział Casey. — Pierworodnych trzeba zatrzymać.

Po długiej chwili odeszła, a oni zostali ze swoim winem.

Bisesa odszukała Eumenesa i poprosiła o pozwolenie opuszczenia bankietu.

Eumenes siedział wyprostowany i z pozoru trzeźwy. Powiedział swą nieco koturnową angielszczyzną:

— Doskonale. Ale łaskawa pani, tylko pod warunkiem, że wolno mi będzie towarzyszyć pani przez chwilę.

W towarzystwie kilku strażników ruszyli główną ulicą Babilonu. Wstąpili do domu zarekwirowanego przez kapitana Grove’a. Grove objął ją i życzył szczęścia. Bisesa i Eumenes poszli dalej, opuszczając mury miasta przez Bramę Isztar i zmierzając w stronę miasteczka namiotowego armii.

Noc była pogodna i chłodna, na niebie świeciły nieznane gwiazdy, a zza wysoko wypiętrzonych, żółtawych chmur wyglądał sierp księżyca. Kiedy Bisesę rozpoznano, powitano ją okrzykami. Z okazji wyjazdu Bisesy Król obdarował żołnierzy dodatkowymi racjami wina i mięsa. Wyglądało na to, że nikt w obozie nie śpi, oświetlone lampami namioty jarzyły się w mroku i zewsząd słychać było muzykę i śmiechy.

— Wszystkim im jest przykro, że nas opuszczasz — mruknął Eumenes.

— Dzięki mnie mają tę ucztę.

— Nie powinnaś, hm, lekceważyć swego udziału. Wszystkich nas ciśnięto w ten popękany, nowy świat. Dzieliły nas wzajemne podejrzenia, a nawet brak zrozumienia, a wasza trójka z dwudziestego pierwszego wieku stanowiła najmniejszą i najbardziej samotną grupę. Ale bez waszej pomocy nawet sztuczki Aleksandra mogły nie wystarczyć do pokonania Mongołów. Staliśmy się przedziwną rodziną.

— Właśnie, czyż nie? Przypuszczam, że to nam coś mówi o odporności ludzkiego ducha.

— Tak. — Zatrzymał się i stanął przed nią a na jego twarzy malował się ponury gniew, który widziała już przedtem. — A tam, gdzie się udajesz, tam, gdzie staniesz naprzeciw wroga, któremu nawet Aleksander nie byłby w stanie się przeciwstawić, znowu będzie ci potrzebna ta odporność. W interesie nas wszystkich.

Karmiąca matka, żona jakiegoś żołnierza, siedziała na niskim stołku przed jednym z namiotów z dzieckiem przy piersi. Twarz dziecka była blada, jak tarcza księżyca. Matka zobaczyła, że Bisesa się jej przygląda i uśmiechnęła się.

Eumenes powiedział:

— Babilońscy astronomowie postanowili, że Nieciągłość ma być uważana za początek nowej rachuby czasu, nowego kalendarza, faktycznie jako początek jednego z potężnych cykli, Wielkich Lat. Tego dnia wszystko zaczęło się od nowa. A pierwsze dzieci, które zostały poczęte na Mirze, już przyszły na świat. Nie istniały w żadnym świecie, z którego pochodzimy, nie mogły istnieć, bo niektórzy spośród ich rodziców pochodzą z różnych epok, ale ich przeszłość nie jest pęknięta jak nasza; zawsze istniały tylko tutaj. Zastanawiam się, co zrobią kiedy dorosną.

Wpatrywała się w jego twarz, w rysujące się na niej cienie w niepewnym świetle księżyca.

— Rozumiesz tak wiele — powiedziała. Uśmiechnął się rozbrajająco.

— Jak powiada Casey, podobnie jak wszyscy starożytni Grecy jestem bystry jak brzytwa i bardzo z tego dumny. Czego się spodziewałaś?…

Uścisnęli się trochę sztywno. A potem wrócili do miasta.

43. Oko Marduka

Kiedy następnego ranka Bisesa zjawiła się w Świątyni Marduka, Abdikadir już na nią czekał, a Casey pracował, sprawdzając czujniki. Byli tu z jej powodu; była wzruszona ich wiarą w nią samą i spokojna, bo znała ich umiejętności.

Oko unosiło się w powietrzu, niewzruszone jak zawsze.

Był tam też Josh. Podczas gdy Bisesa założyła swój połatany kombinezon, Josh miał na sobie pomięty flanelowy garnitur i koszulę oraz, zupełnie bez sensu, krawat. Ale w końcu, pomyślała, nie mieli pojęcia, przed czym dziś staną, dlaczego nie zaprezentować się możliwie najlepiej?

Ale Josh twarz miał bladą, a pod oczami głębokie cienie.

— W nieskończoność z bólem głowy! cokolwiek się wydarzy, na pewno nie będę się czuł gorzej.

Bisesa była dziwnie niecierpliwa, rozdrażniona.

— Do roboty — powiedziała. — Masz. — Podała mu mały plecak.

Popatrzył na niego podejrzliwie.

— Co w nim jest?

— Woda. Suche racje żywnościowe. Trochę lekarstw.

— Myślisz, że będziemy tego potrzebowali? Biseso, udajemy się do Oka Marduka, nie na pieszą wycieczkę po pustyni.

— Ona ma rację — warknął Abdikadir. — Dlaczego nie przewidywać tego, co możemy? — Wziął plecak i wepchnął go w ręce Josha. — Trzymaj.

Bisesa powiedziała do Josha:

— Jeśli masz zamiar przez cały czas narzekać, zostawię cię tutaj.

Jego zbolała twarz rozjaśniła się uśmiechem.

— Będę grzeczny.

Bisesa rozejrzała się wokół.

— Powiedziałam Eumenesowi i Grove’owi, żeby trzymali wszystkich z daleka. Wolałabym, żeby ewakuowali całe to cholerne miasto, ale przypuszczam, że to mało realne… Czy nie zapomnieliśmy czegoś? — Tego ranka była w łazience, umyła zęby, proste codzienne czynności, ale zastanawiała się, gdzie i kiedy będzie miała następną okazję, żeby się doprowadzić do ładu. — Abdi, zaopiekuj się moim telefonem.

Abdikadir powiedział łagodnie:

— Tak jak obiecałem. I jeszcze jedno. — Podał jej dwa kawałki papieru, babilońskiego pergaminu, starannie złożone i zapieczętowane. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu…

— To od ciebie?

— Ode mnie i od Caseya. Jeśli to możliwe, jeśli zdołasz odnaleźć nasze rodziny…

Bisesa wzięła papiery i włożyła je do wewnętrznej kieszeni kombinezonu.

— Dopilnuję, żeby je dostali.

Casey kiwnął głową. Po chwili zawołał:

— Coś się dzieje. — Poprawił słuchawki i postukał w elektromagnetyczny czujnik wydobyty ze środka zniszczonego radia helikoptera. Spojrzał na Oko.

— Nie widzę żadnej zmiany. Ale sygnał przybiera na sile. Wygląda na to, że ktoś cię oczekuje, Biseso.

Bisesa chwyciła Josha za rękę.

— Lepiej zajmijmy miejsca.

— Gdzie? — Lekki wiaterek zmierzwił mu opadające na czoło włosy.

— Nie mam zielonego pojęcia — odparła. Czule poprawiła mu włosy. Ale wietrzyk powiał znowu, owiewając mu twarz; wietrzyk, który wiał nie wiadomo skąd w kierunku środka komnaty.

— To Oko — powiedział Abdikadir. Fruwały wokół niego kawałki papieru i trzepotały kable. — Ono robi wdech. Biseso, przygotuj się.

Wietrzyk przeszedł w wiatr wiejący w kierunku środka pomieszczenia, był tak silny, że walił Bisesę w plecy. Ciągnąc Josha za sobą i potykając się, ruszyła w stronę Oka. Unosiło się nieruchomo jak zawsze, odbijając jej zniekształcony obraz, a fruwające w powietrzu kawałki papieru i źdźbła słomy przylgnęły do jego powierzchni.

Casey odrzucił na bok słuchawki.

— Cholera! To był ostry pisk, przepalił obwody. Ktokolwiek nadaje ten sygnał, to nie ja…

— Już czas — powiedział Josh.

Tak jest, pomyślała. Na jakimś głębszym poziomie świadomości sama w to nie wierzyła. Ale teraz to się działo. Przebiegł ją dreszcz, serce zabiło mocniej; dziękowała Bogu, że czuje silną dłoń Josha.

— Spójrzcie — powiedział Abdikadir.

Po raz pierwszy od chwili, gdy je ujrzeli, Oko się zmieniało.

Błyszcząca powierzchnia Oka pulsowała jak powierzchnia rtęci, przebiegały przez nią fale i zmarszczki.

Potem zapadła się, jak błona balonu, z którego nagle spuszczono powietrze.

Bisesa zdała sobie sprawę, że patrzy w głąb lejka o srebrzysto-złotych ścianach. Wciąż widziała swoje odbicie z Joshem stojącym obok, ale ich obrazy były popękane, jak gdyby powstały w wyniku odbicia od odłamków rozbitego lustra. Wydawało się, że ów lejek jest tuż przed jej twarzą, ale zgadywała, że gdyby obeszła komnatę dookoła albo wspięła się ponad Oko czy też spuściła niżej, widziałaby ten sam lejkowaty kształt o świetlistych ścianach zbiegających się ku środkowi.

To nie był lejek, żaden zwykły trójwymiarowy obiekt, lecz deformacja otaczającej ją rzeczywistości.

Spojrzała przez ramię. Powietrze było teraz pełne iskier, które pędziły w stronę jądra implodującego Oka. Abdikadir wciąż tam był, choć wydawało się, że odsuwa się coraz dalej, a jego obraz był dziwnie rozmazany: przywarł do futryny i leżąc na ziemi, obracał się i cofał, jednak działo się to nie sekwencyjnie lecz jednocześnie. Przypominało to klatki wycięte z filmu i poskładane na chybił trafił.

— Niech was Allach prowadzi — zawołał. — Idźcie, idźcie… — Ale jego głos ginął w szumie wiatru. A potem burza światła przeszła w istną zamieć i przestała go widzieć.

Wiatr targał nią i omal nie przewrócił na ziemię. Starała się myśleć analitycznie. Próbowała liczyć oddechy. Ale miała wrażenie, że jej myśli rozszczepiły się, zdania, które usiłowała sklecić, rozpadały się na pojedyncze słowa, sylaby i litery, które mieszały się ze sobą. To Nieciągłość, pomyślała. Najpierw dała o sobie znać w skali planety, rozłupując wielkie płyty krajobrazu. Ale dotarła także do tego pomieszczenia, tnąc życie Abdikadira na kawałki, a teraz wciskała się do jej głowy, bo w końcu nawet jej świadomość była zanurzona w czasoprzestrzeni…

Popatrzyła na Oko. Światło wlewało się do jego wnętrza. W tych ostatnich chwilach znowu uległo zmianie. Lejek przeszedł w szyb, który ciągnął się do nieskończoności, ale był to szyb, który urągał prawom perspektywy, jego ściany bowiem nie zmniejszały się z odległością, ale miały wciąż te same pozorne rozmiary.

To była jej ostatnia świadoma myśl, zanim światło zalało ją całkowicie i wypełniło, pozbawiając nawet poczucia własnego ciała. Przestrzeń przestała istnieć, czas się zatrzymał, a ona była tylko pyłkiem, upartą, pozbawioną umysłu duszą. Ale przez cały czas zdawała sobie sprawę z ciepłej dłoni Josha spoczywającej w jej własnej dłoni.

Było tylko jedno Oko, chociaż miało liczne projekcje w czasoprzestrzeni. I spełniało wiele funkcji.

W ramach jednej z nich stanowiło bramę.

Brama otworzyła się. I zamknęła. W chwili czasu zbyt krótkiej, aby można ją było zmierzyć, przestrzeń otworzyła się i obróciła wokół siebie samej.

I wtedy Oko znikło. Komnata świątynna znów była pusta, jeśli nie liczyć plątaniny zniszczonego sprzętu elektronicznego i dwóch mężczyzn oraz ich wrażeń tego, co zobaczyli i usłyszeli, wrażeń, którym nie byli w stanie uwierzyć ani ich zrozumieć.

Загрузка...