Bisesa doszła do wniosku, że zgromadzona w pasie przybrzeżnym flota Aleksandra, mimo padającego deszczu, wygląda wspaniale. Kołysały się tam tryremy z ławkami dla wioślarzy, konie stojące na płaskodennych barkach rżały nerwowo, a największe wrażenie robiły zohruks, statki o małej głębokości zanurzenia przeznaczone do przewozu zboża, indyjskiej konstrukcji, które mogłyby uchodzić za produkt dwudziestego pierwszego wieku. Przesłaniająca wszystko ściana deszczu zacierała barwy i rozmywała kontury, ale było gorąco i wioślarze siedzieli nago, ich brązowe, żylaste ciała lśniły, a woda, która posklejała im włosy, spływała po twarzach.
Bisesa nie mogła się powstrzymać od sfotografowania tego widowiska. Ale telefon narzekał:
— Co to właściwie jest, park tematyczny? Zapełnisz moją pamięć, zanim zdążymy dotrzeć do Babilonu, i co wtedy zrobisz? I jest mi mokro…
Tymczasem Aleksander zabiegał o przychylność bogów podczas nadchodzącej podróży. Stojąc na dziobie swego statku, wylał do wody zawartość złotej czarki i teraz prosił Posejdona, morskie nimfy i duchy Oceanu, aby chroniły jego flotę. Następnie złożył ofiarę Heraklesowi, którego uważał za swojego przodka, oraz Ammonowi, egipskiemu bogowi, którego utożsamiał z Zeusem i który, jak „odkrył” w pewnym sanktuarium na pustyni, był jego ojcem.
Kilkuset brytyjskich żołnierzy, zebranych naprędce przez oficerów, patrzyło ze zdumieniem, jak Król celebruje swe boskie obowiązki, nie obeszło się przy tym bez złośliwych komentarzy. Ale szeregowcy, jak również sipaje byli zadowoleni z gościnności, jaką im okazywano w macedońskim obozie; dzisiejsze gesty Aleksandra stanowiły ukoronowanie dni wypełnionych składaniem ofiar i świętowaniem, festiwalami muzycznymi i zawodami lekkoatletycznymi. Ostatniej nocy Król podarował każdemu plutonowi „ofiarne” zwierzę, owcę, krowę lub kozę. Bisesa pomyślała, że było to chyba największe barbecue w historii.
Ruddy Kipling, z twarzą osłoniętą czapką z daszkiem, z rozdrażnieniem szarpał wąsy.
— Ale bzdury kłębią się w głowach tych ludzi! Wiesz, kiedy byłem dzieckiem, moja ayah była katoliczką i zabierała nas do kościoła, tego koło ogrodu botanicznego w Parel, jeśli go znasz. Podobała mi się powaga i godność tego wszystkiego. Ale potem mieliśmy opiekunkę, imieniem Meeta, która uczyła nas miejscowych piosenek i zabierała do hinduskich świątyń. Dosyć podobali mi się ich niewyraźnie widoczni, lecz przyjaźni bogowie.
Abdikadir powiedział sucho:
— Interesujące, ekumeniczne dzieciństwo.
— Może — powiedział Ruddy. — Ale historyjki opowiadane dzieciom to jedno, a groteskowy hinduski panteon to trochę co innego: jest potworny i niedorzeczny i roi się w nim od sprośnych fallicznych obrazów! Czymże to jest, jak nie dalekim echem tego nonsesownego rytuału, podczas którego Aleksander marnuje dobre wino, za część czego on się naprawdę uważa?
— Ruddy, kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one — powiedział Josh.
Ruddy poklepał go po plecach.
— Ale koleś, ja nie znam wroniego języka! Więc co mam robić?
Wreszcie ceremonia dobiegła końca. Bisesa i pozostali udali się do łodzi, które miały ich przewieźć na statki. Oni sami i większość brytyjskich wojsk mieli żeglować wraz z flotą, z połową armii Aleksandra, podczas gdy reszta będzie się posuwać brzegiem.
Rozbito obóz i zaczęła się formować kolumna transportowa. Panował chaos, wszędzie wokół kłębiło się tysiące mężczyzn, kobiet, dzieci, kucyków, mułów, wołów, kóz i owiec. Wozy załadowano artykułami i narzędziami potrzebnymi kucharzom, stolarzom, szewcom, zbrojarzom oraz innym rzemieślnikom i handlarzom, którzy towarzyszyli armii. Bardziej tajemnicze kształty z drewna i żelaza stanowiły części katapult i machin oblężniczych. Prostytutki i nosiwody przedzierały się przez tłum i Bisesa dostrzegła dumne głowy wielbłądów wznoszące się wysoko nad ludzką ciżbą. Zgiełk był niesłychany: mieszające się ze sobą dźwięki głosów, dzwonków i trąbek i żałosne jęki zwierząt pociągowych. Obecność oszołomionych małpoludów zamkniętych w prowizorycznej klatce, umieszczonej na osobnym wozie, sprawiała, że panująca atmosfera przypominała prawdziwy cyrk.
Nowożytni byli zachwyceni.
— Co za stado — powiedział Casey. — Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego.
Ale wszystko to jakoś do siebie pasowało. Sternicy zaczęli wznosić okrzyki i wiosła z pluskiem zanurzyły się w wodę. Na lądzie i na morzu zwolennicy Aleksandra zaintonowali rytmiczne pieśni.
Abdikadir powiedział:
— To pieśni Sinde. Wspaniały dźwięk, dziesiątki tysięcy głosów połączone w jedno.
— Daj spokój — powiedział Casey — chodźmy na pokład, zanim ci sipaje zajmą najlepsze miejsca.
Plan polegał na tym, że flota miała żeglować na zachód, przez Morze Arabskie, a potem wpłynąć do Zatoki Perskiej, podczas gdy armia i jej ekwipunek będą się posuwały jej śladem wzdłuż południowych wybrzeży Pakistanu i Iranu. Spotkają się ponownie na początku Zatoki, a następnie posuwając się drogą lądową, uderzą na Babilon. Taka równoległa trasa była konieczna; statki Aleksandra nie mogły przebywać na morzu dłużej niż kilka dni bez zaopatrzenia z lądu.
Ale na lądzie pojawiły się trudności. Dziwny deszcz wulkaniczny padał prawie bez przerwy, a niebo pokrywała gruba warstwa szarych jak popiół chmur. Ziemia zamieniła się w błoto, w którym grzęzły pojazdy, zwierzęta i ludzie, a gorąco i wilgoć były niezwykle dokuczliwe. Kolumna transportowa wkrótce miała kilka kilometrów długości, a jej ślad znaczyły trupy padłych zwierząt, nie nadające się do naprawy fragmenty wyposażenia, a po następnych kilku dniach i ludzie.
Casey nie mógł znieść widoku hinduskich kobiet, które musiały iść za wozami lub wielbłądami z wielkimi stosami artykułów na głowach.
Ruddy zauważył:
— Zwróciliście uwagę, że tym facetom z epoki żelaza brakuje tak wiele, nie tylko tego, co oczywiste, jak lampy gazowe, maszyny do pisania czy spodnie, ale całkiem prostych rzeczy, takich jak chomąt u koni pociągowych? Przypuszczam, że nikt o tym dotąd nie pomyślał, a kiedy to zostanie wynalezione, tak już pozostanie…
To spostrzeżenie uderzyło Caseya. Po kilku dniach naszkicował prymitywną taczkę i poszedł do doradców Aleksandra.
Hefajstion w ogóle nie chciał rozpatrzyć jego propozycji i nawet Eumenes był wobec niej sceptyczny, dopóki Casey pośpiesznie nie zmontował prototypu wielkości zabawki, żeby zademonstrować ideę tego pomysłu.
Potem, podczas następnego nocnego postoju, Eumenes kazał zbudować tyle taczek, ile się dało. Było do dyspozycji niewiele drewna, ale wygrzebano i wykorzystano deski z uszkodzonej barki. Owej pierwszej nocy stolarze pod kierunkiem Caseya zmontowali ponad pięćdziesiąt sprawnych taczek, a następnej nocy, nauczywszy się na własnych błędach podczas składania pierwszej partii, udało im się zmontować prawie sto. W końcu była to armia, która na brzegach Indusu zdołała zbudować całą flotę; w porównaniu z tym sklecenie kilku taczek nie było żadną sztuką.
Przez kilka pierwszych dni kolumna pokonywała twardą, kamienistą drogę i taczki sprawiały się dobrze. Było na co popatrzeć, gdy kobiety z kolumny transportowej Aleksandra radośnie pchały taczki, które mogły pochodzić z centrum ogrodniczego w środkowej Anglii, wyładowane artykułami, z dziećmi niepewnie balansującymi na wierzchu. Ale potem znów pojawiło się błoto i taczki zaczęły grzęznąć. Wkrótce Macedończycy zostawili je wśród powszechnych drwin z nowomodnej technologii.
Mniej więcej co trzy dni statki musiały przybijać do brzegu, aby uzupełnić zapasy. Wojsko maszerujące lądem musiało żywić się tym, co napotkało po drodze, zaspokajając własne potrzeby oraz potrzeby załóg i pasażerów na statkach. Stawało się to coraz trudniejsze, kiedy oddalano się od delty Indusu, a ziemia była coraz bardziej jałowa.
Dlatego żeglarze urozmaicali swoje pożywienie tym, co znaleźli w wodach pływowych: okładzinkami, ostrygami, a niekiedy małżami. Pewnego razu, gdy Bisesa uczestniczyła w jednej z tych miłych wypraw poszukiwawczych, spod wody wynurzył się wieloryb, z którego nozdrzy wystrzelił słup wody niebezpiecznie blisko jednego z zakotwiczonych statków. Na początku Macedończycy byli przerażeni, choć Hindusi wybuchli śmiechem. Oddział piechurów pobiegł do morza, głośno krzycząc i waląc w wodę tarczami i włóczniami. Kiedy wieloryb znów się wynurzył, był już o dobre sto metrów od brzegu i więcej go nie widziano.
Tam, gdzie przechodziło wojsko, zwiadowcy dokonywali pomiarów i sporządzali mapy, tak jak to było od dawna przyjęte w armii Aleksandra. Kartografia stanowiła także zasadnicze narzędzie Brytyjczyków, kiedy powstawało imperium, a teraz do greckich i macedońskich zwiadowców dołączyli brytyjscy kartografowie uzbrojeni w teodolity. Wszędzie, gdzie przechodzili, sporządzali nowe mapy i porównywali je ze starymi, tymi sprzed Nieciągłości.
Jednakże napotkali tylko niewielu ludzi.
Pewnego razu oddział zwiadowców natknął się na liczącą około stu osób grupę mężczyzn, kobiet i dzieci, ubranych — jak mówili — w dziwne jasne stroje, które rozpadały się na strzępy. Umierali z pragnienia i mówili językiem, którego nie znał żaden z Macedończyków. Nikt z Brytyjczyków ani z grupy Bisesy ich jednak nie widział. Abdikadir spekulował, że mogli pochodzić z jakiegoś hotelu z dwudziestego czy nawet dwudziestego pierwszego wieku. Odcięci od świata, kiedy ich dom zniknął w labiryncie czasu, musieli się błąkać i Bisesa pomyślała, że ci rozbitkowie byli jak ruiny w negatywie. W normalnie rozwijającej się historii ludzie znikają, a ich miasto powoli rozpada się w proch; w tym wypadku było na odwrót… Żołnierze Aleksandra, którym kazano ochraniać kolumnę transportową, zabili kilku z nich dla przykładu i przepędzili resztę.
O ile ludzi spotykano rzadko, o tyle Oczy były wszechobecne. Kiedy posuwali się wzdłuż wybrzeża, co parę kilometrów widzieli je, unoszące się niby lampy nad brzegiem i w głębi lądu.
Większość nie zwracała na nie uwagi, ale Bisesa była nimi chorobliwie zafascynowana. Gdyby jakieś Oko nagle pojawiło się w starym świecie — gdyby zaczęło się unosić nad ulubionym miejscem miłośników UFO, trawnikiem Białego Domu — stanowiłoby niezwykłe zjawisko, byłoby sensacją stulecia. Ale większość ludzi nawet nie chciała o tym rozmawiać. Eumenes stanowił godny uwagi wyjątek; wpatrywał się w te Oczy z rękami na biodrach, jakby rzucając im wyzwanie.
Pomimo wyczerpania marszem wydawało się, że z każdym dniem nastrój Ruddy’ego się poprawia. Kiedy tylko mógł, pisał coś maczkiem, żeby oszczędzić papier. I snuł przypuszczenia na temat stanu świata, przedstawiając swoje teorie każdemu, kto chciał go słuchać.
— Nie powinniśmy się zatrzymywać w Babilonie — mówił. On sam, Bisesa, Abdikadir, Josh, Casey i Cecil de Morgan siedzieli pod daszkiem na oficerskim statku; deszcz uderzał w daszek i szumiał w zetknięciu z powierzchnią morza. — Powinniśmy iść dalej, na przykład spenetrować Judeę. Tylko pomyśl, Biseso! Eteryczne oko waszego statku kosmicznego mogło tutaj dostrzec tylko rozproszone osiedla i parę smug dymu. A jeśli w jednej z tych nędznych chat, właśnie w tej chwili, zaczyna oddychać Nazarejczyk? Bylibyśmy wtedy jak dziesięć tysięcy magów podążających za dziwną gwiazdą.
— Jest jeszcze Mekka — powiedział Abdikadir sucho. Ruddy rozłożył ręce.
— Bądźmy ekumeniczni. Bisesa zapytała:
— Więc po tych pogmatwanych początkach zostałeś chrześcijaninem, Ruddy?
Pogładził wąsy.
— Ujmę to tak. Wierzę w Boga. Nie mam pewności co do Trójcy. Nie mogę się pogodzić z wiecznym potępieniem, ale musi być jakaś kara. — Uśmiechnął się. — Mówię jak metodysta! Ojciec byłby zadowolony. W każdym razie byłbym zachwycony, gdybym poznał faceta, od którego wszystko to się zaczęło.
Josh powiedział:
— Uważaj, czego pragniesz, Ruddy. To nie jest jakieś ogromne muzeum, przez które przyszło nam podróżować. Może znalazłbyś Chrystusa w Judei. A jeśli nie? To w końcu mało prawdopodobne, w rzeczywistości znacznie bardziej prawdopodobne jest, że cała Judea została wyrwana z czasu przed narodzeniem Chrystusa.
— Ja urodziłem się już po chwili Wcielenia — stanowczo powiedział Ruddy. — Nie ma co do tego wątpliwości. A gdybym mógł przywołać jednego dziadka po drugim, cały łańcuch moich przodków, mógłbym kazać im to poświadczyć.
— Tak — powiedział Josh. — Ale już nie należysz do historii swoich dziadków, Ruddy. A jeśli tu wcale nie było Wcielenia? Wówczas znajdujesz się w świecie pogan. Jesteś Wergiliuszem czy Dantem?
— Ja… — Ruddy zamilkł, zmarszczywszy brwi. — Żeby to rozwikłać, trzeba lepszego teologa niż ja. Uzupełnijmy nasz plan podróży: musimy poszukać świętego Augustyna albo Tomasza z Akwinu i spytać ich, co o tym myślą. A ty, Abdikadir? Jeśli nie ma Mekki, jeśli Mahomet dopiero ma się narodzić?
Abdikadir powiedział:
— Islam nie jest ograniczony w czasie tak jak chrześcijaństwo. Tawhid, jedność, pozostaje prawdziwa, zarówno na Mirze, jak i na Ziemi, w przeszłości i w przyszłości, nie ma boga tylko jest Bóg i każda cząstka we wszechświecie, każdy liść na każdym drzewie jest manifestacją Jego istnienia. A Koran to przekaz prosto od Boga, w tym świecie i w każdym innym, bez względu na to, czy Jego prorok tu istnieje czy też nie.
Josh pokiwał głową.
— To pocieszający punkt widzenia.
— As salaam alaikum — powiedział Abdikadir.
— Poza tym to może być jeszcze bardziej skomplikowane — powiedziała Bisesa. — Pamiętajcie, że Mir składa się z fragmentów pochodzących z różnych okresów czasu. To zlepek i to samo z pewnością dotyczy Mekki i Judei. Może są tam kawałki Judei pochodzące z okresu przed narodzeniem Chrystusa i późniejsze, po których kiedyś stąpał. Więc czy Wcielenie dotyczy tego wszechświata, czy też nie?
Ruddy powiedział:
— Jakie to wszystko dziwne! Załóżmy, że każde z nas żyje dwadzieścia pięć tysięcy dni. Czy to możliwe, że i my także jesteśmy podzieleni, że każdy dzień został wycięty z naszego życia, jak kwadracik z kołdry? — Machnął ręką w stronę szarego jak popiół nieba. — Czy to możliwe, że gdzieś tam istnieje dwadzieścia pięć tysięcy innych Ruddych, z których każdy układa sobie życie, jak może?
— Jeden taki wyszczekany dupek to dla mnie aż nadto — warknął Casey, który po raz pierwszy włączył się do tej dyskusji i pociągnął z bukłaka łyk rozwodnionego wina.
Cecil de Morgan słuchał tej rozmowy w milczeniu. Bisesa wiedziała, że zawarł luźny alians z sekretarzem Aleksandra, Eumenesem i miał mu meldować o tego rodzaju spekulacjach. Oczywiście obaj mieli w tym swój interes: Eumenes rywalizował z innymi dworzanami Aleksandra, zwłaszcza z Hefajstionem, a Cecil, jak zawsze, chciał na tym skorzystać. Ale wszyscy o tym wiedzieli. A Bisesa nie widziała nic złego w tym, że informacje za pośrednictwem Cecila docierają do Eumenesa. W końcu tkwili w tym wszyscy tak samo.
Flota żeglowała dalej.
Kiedy Mongołowie rozbili obóz, ich pierwszym zadaniem było spędzenie koni.
Konie Mongołów żyły w stanie półdzikim w stadach, które swobodnie włóczyły się po równinach, dopóki nie były potrzebne. Trochę się obawiano, że plastry czasu mogły sprawić, iż wiele spośród stad, na których opierały się plany Czyngis-chana, przepadło, ale kiedy wysłano jeźdźców, aby je sprowadzono, następnego dnia wielkie chmary koni z grzmotem kopyt przycwałowały do miasta jurt. Otaczający je ludzie wywijali długimi tykami z lassami na końcach. Jakby wiedząc, że czeka je marsz liczący tysiące kilometrów, konie rzucały się i wierzgały. Ale kiedy je powiązano, ze stoickim spokojem pozwoliły się prowadzić.
Kola uznał za charakterystyczne dla wszystkich przedsięwzięć niecywilizowanych Mongołów, że nawet największe kampanie musiały się zacząć od rodeo.
Kiedy już zebrali się ludzie, przygotowania do wymarszu postępowały szybko. Większość jurt zwinięto i załadowano na wozy lub juczne zwierzęta, ale niektóre największe namioty, w tym te, które tworzyły pawilon Czyngis-chana, załadowano na szerokie wozy ciągnione przez woły. Zabrano nawet kapsułę Sojuza. Na rozkaz Czyngis-chana przywieziono ją z wioski Scacataia. Kola zorientował się, że do jej podniesienia wykorzystano machinę oblężniczą. Spoczywała na ciężkim wozie, przywiązana linami z końskiego włosia i wyglądała jak metalowa jurta.
Kola szacował, że podczas marszu na Babilon Czyngis-chanowi będzie towarzyszyło około dwudziestu tysięcy wojowników, większość z nich stanowiła konnica, przy czym każdemu jeźdźcowi miał towarzyszyć co najmniej jeden sługa i dwa lub trzy konie zapasowe. Czyngis-chan podzielił swe siły na trzy dywizje: wojska lewego skrzydła, prawego skrzydła i środka. Środek dowodzony przez samego Czyngis-chana obejmował elitarną gwardię cesarską, w tym ochronę osobistą w sile tysiąca żołnierzy. Sabie i Kola mieli jechać w środku, jako członkowie świty Yeh-lii.
Część sił pozostawiono w garnizonie w Mongolii, aby kontynuowały zadanie scalania tego, co pozostało z imperium.
Garnizonem miał dowodzić jeden z synów Czyngis-chana, To-lui. Ale nawet bez niego siły Czyngis-chana nie uległy istotnemu osłabieniu. Oprócz kanclerza Yeh-lii Czyngis-chanowi towarzyszył jego drugi syn, Ogodei, oraz generał Subedei. Biorąc pod uwagę, że Ogodei był tym, który w poprzednim świecie miał zostać następcą Czyngis-chana, oraz że Subedei był prawdopodobnie najzdolniejszym generałem Czyngis-chana — człowiekiem, który po jego śmierci miał opracować plan inwazji Europy — był to rzeczywiście wspaniały zespół.
Kola był świadkiem chwili, gdy Czyngis-chan żegnał swego syna. Ująwszy twarz Toluia dłońmi, przyciągnął go do siebie i dotknął wargami jednego z jego policzków, oddychając głęboko. Sabie określiła to jako „cmoknięcie na odległość z epoki żelaza”, ale Kola był dziwnie poruszony.
W końcu wzniesiono cesarski sztandar i wśród hałasu trąbek i bębnów oraz okrzyków tłumu pochód ruszył, a za nim długi korowód wiozący ekwipunek. Trzy kolumny pod dowództwem Czyngis-chana, Ogodeia i Subedeia miały się posuwać niezależnie, oddalając się od siebie nawet na odległość setek kilometrów, ale miały pozostawać w kontakcie za pośrednictwem jeźdźców, sygnałów trąbek i sygnałów dymnych. Wkrótce równiny Mongolii pokryły wielkie wzniecane przez pędzących jeźdźców chmury pyłu i drugiego dnia rozdzielone siły straciły kontakt wzrokowy.
Wyruszywszy na zachód od miejsca urodzenia Czyngis-chana, posuwali się wzdłuż dopływu rzeki Onon przez krainę porośniętą trawą. Kola jechał w wozie razem z Sabie, Basilem i innymi dziwnie przygaszonymi handlarzami oraz częścią personelu Yeh-lii. Po pierwszych kilku dniach znaleźli się w krainie mrocznych, ponurych lasów, poprzecinanej błotnistymi dolinami, które często były trudne do przebycia. Niebo było pokryte ołowianymi chmurami i padały ulewne deszcze. Kola czuł się przytłoczony atmosferą tego posępnego miejsca. Ostrzegł Yeh-lii przed kwaśnym deszczem i administrator wydał rozkaz, aby żołnierze mieli czapki na głowach i podniesione kołnierze kurtek.
Żołnierze Czyngis-chana nie byli czystsi niż reszta Mongołów. Ale byli dumni ze swego wyglądu. Ich siodła były wysokie z przodu i z tyłu i miały solidne strzemiona. Mieli na sobie stożkowate filcowe czapki podbite futrem lisa, wilka czy nawet rysia oraz długie, rozpinane od góry do dołu płaszcze. Mongołowie ubierali się w ten sposób od niepamiętnych czasów, ale teraz to byli bogaci ludzie i niektórzy oficerowie mieli na sobie płaszcze haftowane jedwabnymi lub złotymi nićmi i jedwabną bieliznę prosto z Chin. Ale nawet generałowie Czyngis-chana wycierali usta rękawami, a dłonie o spodnie.
Mongołowie byli wprawni i doświadczeni, w końcu był to wynik liczącej setki lat tradycji. Marsz przerywano każdego wieczora, po czym rozdzielano racje żywnościowe: suszone zsiadłe mleko, proso, kumys, czyli napój alkoholowy ze sfermentowanego mleka i suszone mięso. Rano każdy jeździec wsypywał do skórzanej torby trochę suszonego zsiadłego mleka i wlewał wodę; wstrząsy podczas jazdy sprawiały, że niebawem powstawało coś w rodzaju jogurtu, który wypijał z lubością, głośno bekając. Kola zazdrościł Mongołom ich umiejętności, tego, jak wyprawiali krowie skóry czy nawet jak wykorzystywali destylat ludzkiego moczu jako środka przeczyszczającego, kiedy ktoś miał gorączkę.
Armia Czyngis-chana posuwała się sprawnie do przodu, a rozkazy i zmiany planów były przekazywane szybko i bezbłędnie. Kierowanie wojskiem było skuteczne i odbywało się hierarchicznie zgodnie z regułą dziesięciu. Dzięki temu łańcuch rozkazów był uproszczony, a każdy oficer miał nie więcej niż dziesięciu podwładnych. Mongołowie wyposażyli dowódców w liczne prerogatywy, co zwiększało elastyczność armii. A Czyngis-chan dopilnował, aby wszystkie jednostki, aż do najmniejszego plutonu, stanowiły mieszaninę różnych narodowości, klanów i plemion. Nie chciał, aby byli wierni komukolwiek poza nim samym. Kola pomyślał, że jest to niezwykle nowoczesny sposób organizacji armii, nic dziwnego, że ci Mongołowie zmiażdżyli zbieraninę żołnierzy średniowiecznej Europy. Ich system opierał się na sprawnym i lojalnym personelu. Korpus oficerski był starannie wyselekcjonowany w wyniku morderczego szkolenia, dzięki takim ćwiczeniom jak battue, i rzecz jasna dzięki walkom.
Po kilku dniach, wciąż jeszcze w sercu Mongolii, armia przekroczyła trawiastą równinę, kierując się do Karakorum. Kiedyś miasto to stanowiło centrum władzy Ujgurów, a Czyngis-chan uczynił je własną stolicą. Ale nawet z dużej odległości Kola zobaczył, że mury miasta są zrujnowane. Wewnątrz widać było skupisko kilku opuszczonych świątyń, ale pozostałą część miasta zarosła trawa.
Czyngis-chan w towarzystwie swych krzepkich strażników i Ogodeia sztywnym krokiem przemierzał miasto. Minęło zaledwie kilka lat, odkąd je założył, a teraz leżało w gruzach. Kola zobaczył, jak wraca ze wściekłością w oczach, jakby pałał gniewem na bogów, którzy w ten sposób zadrwili z jego ambicji.
W następnych dniach armia przekroczyła dolinę rzeki Orkhon, ogromną równinę otoczoną od wschodu błękitnymi górami. Kola pomyślał, że jest prawie jak marsjańska vallis. Ziemia była tu szara i krucha, a rzeka płynęła leniwie. Niekiedy musieli przeprawiać się w bród przez jej dopływy i mniejsze rzeki. W nocy rozbili obóz na błotnistych wyspach i rozpalili wielkie ogniska z suchej wierzbiny.
Kiedy przeprawili się przez ostatnią rzekę, teren zaczął się wznosić. Sabie powiedziała, że opuszczają nowoczesną mongolską prowincję Arhangay i przekraczają masyw Hangay. Za ich plecami rozciągała się pofałdowana kraina, upstrzona lasami i dolinami, ale po drugiej stronie masywu ujrzeli rozległy krajobraz porośnięty żółtą trawą.
Szeroki szczyt masywu był poprzecinany licznymi grzbiecikami i fałdami terenowymi, zasłanymi potłuczonymi kamykami, jakby zbiegło się w tym miejscu kilka plastrów czasu. Wznosił się tam kopiec z kamieni, który jakimś cudem przetrwał konwulsje czasu. Przechodząc obok, każdy żołnierz dorzucał do kopca kamyk czy kawałek skały. Kola zdał sobie sprawę, że kiedy wszyscy go miną, będzie stanowił spory pagórek.
Na koniec zjechali w dół i znaleźli się na stepie. Masyw zniknął na horyzoncie i wokół rozciągała się teraz zupełnie płaska, pozbawiona drzew równina, porośnięta wysoką trawą, która rozstępowała się przed końmi jak fale. Kiedy ta bezkresna równina rozpostarła się przed nimi, ogrom środkowej Azji sprawił, że nawet Czyngis-chan i jego ambicje jakby skurczyły się i Kola poczuł ogromną ulgę.
Nie napotkali jednak żadnych ludzi. Na tym rozległym terenie niekiedy widać było owalne cienie jurt i ślady ognisk, jak widma małych wiosek, które zwinięto, przenosząc się w inne miejsce. Step trwał niezmiennie, ludzie żyli tutaj zawsze w podobny sposób i ślady te mogli pozostawić Hunowie, Mongołowie, czy nawet Sowieci, a ci, którzy je pozostawili, mogli byli tędy przejść i zniknąć w zupełnie innym czasie. Może, pomyślał Kola, kiedy ulegną zatarciu ostatnie ślady cywilizacji, kiedy Ziemia zostanie zapomniana i pozostanie już tylko Mir, wszyscy staną się nomadami, których wessie owa ogromna otchłań ludzkiego przeznaczenia.
Nigdzie żadnych ludzi. Od czasu do czasu Czyngis-chan wysyłał grupy poszukiwawcze, ale bez rezultatu.
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, zwiadowcy natknęli się na świątynię w samym środku stepu.
Wysłano grupę, aby zbadała całą rzecz. Yeh-lii włączył do grupy Kolę i Sabie, w nadziei, że ich odmienny punkt widzenia może się przydać.
Świątynia była małym, pudełkowatym budynkiem z wysokimi, ozdobnie rzeźbionymi drzwiami i kołatkami w kształcie lwich głów. Do wnętrza wiódł przedsionek, obramowany lakierowanymi filarami, a belki nośne ozdobiono złotymi czaszkami. Kola, Sabie i kilku Mongołów ostrożnie weszli do środka. Na niskich stołach, pośród resztek jedzenia leżały zwoje manuskryptów. Ściany były drewniane, powietrze wypełniał silny zapach kadzideł i wrażenie było przejmujące.
Kola wyszeptał:
— Jak myślisz, to chyba buddyści?
Sabie nie miała żadnych zahamowań i powiedziała na głos:
— Tak. I przynamniej kilku z nich jest wciąż gdzieś w pobliżu. Nie wiadomo, z jakiej epoki pochodzi to miejsce. Buddyści są tak samo ponadczasowi jak nomadowie.
— Niezupełnie — ponuro powiedział Kola. — Sowieci próbwali oczyścić Mongolię ze świątyń. To miejsce musi pochodzić sprzed dwudziestego wieku…
Z mroku w głębi świątyni wyszły, powłócząc nogami, dwie postacie. Mongolscy żołnierze wyciągnęli sztylety, ale doradca Yeh-lii powstrzymał ich, powiedziawszy coś ostrym tonem.
Na początku Kola myślał, że to dwójka dzieci, wydawali się tak drobnej budowy. Jednak kiedy wyłonili się z mroku, zobaczył, że jeden z nich to rzeczywiście dziecko, ale drugi to starzec. Miał na sobie czerwoną satynową szatę i pantofle oraz sznur bursztynowych paciorków i był najwyraźniej lamą. Był zdumiewająco chudy i przeguby wystawały mu z rękawów jak kości jakiegoś ptaka. Dzieckiem był chłopiec w wieku co najwyżej dziesięciu lat, takiego samego wzrostu jak starzec i niemal równie chudy. Też miał na sobie czerwoną szatę, a na nogach płócienne buty, co Kola zauważył zaraz na początku. Lama obejmował chłopca swym chudym ramieniem, ale był tak kruchy, że nawet dla dziecka nie mógł być żadnym ciężarem.
Lama uśmiechnął się, ukazując prawie bezzębne usta, i zaczął coś mówić głosem, który przypominał szelest. Mongołowie próbowali odpowiedzieć, ale wkrótce stało się jasne, że nie mają żadnych punktów wspólnych.
Kola szepnął do Sabie:
— Spójrz na buty tego chłopca. Może to miejsce nie jest tak stare, jak myślimy.
Sabie chrząknęła.
— Buty są nowe. Ale to niczego nie dowodzi. Jeżeli ich zostawiono tutaj samych, dziecko musiało stąd wychodzić, żeby zdobyć pożywienie…
— Lama jest taki stary — szepnął Kola. Rzeczywiście, jego skóra wyglądała jak papier i cała w plamach spowodowanych podeszłym wiekiem zwisała pofałdowana na kościach, a jego oczy były tak bladoniebieskie, że wydawały się niemal przezroczyste. Wrażenie było takie, jak gdyby sublimował z wiekiem i jego istota wyparowała.
— Tak — powiedziała Sabie. — Ma dziewięćdziesiątkę jak nic. Ale spójrz na nich obu, Kola. Zapomnij o różnicy wieku. Spójrz na ich oczy, budowę kości, brodę…
Kola przyjrzał się im, żałując, że nie ma lepszego światła. Kształt czaszki chłopca przesłaniała czarna czupryna, ale jego twarz, bladoniebieskie oczy… Wyglądają podobnie.
— No właśnie — powiedziała Sabie sucho. — Kola, kiedy przychodzisz do takiego miejsca, to na całe życie. Przybywasz jako ośmioletni czy dziewięcioletni młodzieniec, zostajesz tutaj, recytujesz modlitwy i robisz to nadal, gdy masz dziewięćdziesiąt lat, jeżeli dożyjesz tego wieku.
— Sabie…
— Tych dwoje to jedno, to ten sam człowiek, młodzieniec i stary lama znaleźli się tutaj razem w wyniku igraszek czasu. I ten chłopiec wie, że kiedy się zestarzeje, pewnego dnia zobaczy swoje własne młodsze ja, idące ku niemu przez step. — Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Nie wydają się speszeni, prawda? Może filozofii buddyjskiej nie trzeba aż tak bardzo naginać aby pogodzić się z tym, co się wydarzyło. Po prostu koło się zamyka, to wszystko…
Mongolscy żołnierze bez entuzjazmu szukali, żeby coś zrabować, ale nie było tam niczego oprócz resztek jedzenia i małych skarbów związanych z praktykami religijnymi: młynków modlitewnych i świętych tekstów. Mongołowie zamierzali zabić mnichów. Przygotowywali się do tego beznamiętnie, w końcu robili to systematycznie, zabijanie było ich chlebem powszednim. Kola zdobył się na odwagę i interweniował u doradcy Yeh-lii, ażeby tego nie czynić.
Pozostawili świątynię w jej wiecznym śnie i armia ruszyła dalej.
Po trzech tygodniach podróży wzdłuż wybrzeża Zatoki Eumenes zawiadomił nowożytnych, że zwiadowcy natknęli się na zamieszkaną wioskę.
Powodowani ciekawością i potrzebą oderwania się od morza Bisesa, Abdikadir, Josh, Ruddy i mały oddział brytyjskich żołnierzy pod dowództwem kaprala Batsona dołączyli do oddziału straży przedniej, na czele rozciągniętej kolumny wojsk Aleksandra. Wszyscy oni dyskretnie zaopatrzyli się w broń palną. Kiedy znaleźli się na lądzie, Casey, którego noga wciąż była słaba, patrzył ze statku z zazdrością.
Od wioski dzielił ich dzień marszu i droga była naprawdę mozolna. Chociaż Ruddy jako pierwszy zaczął narzekać, wkrótce ten marsz wszystkim dał się we znaki. Jeśli szli zbyt blisko brzegu, pod nogami mieli tylko sól i kamienie i żadnej roślinności, ale wszedłszy dalej w głąb lądu, znaleźli się na wydmach, po których posuwać się było trudno, nawet jeśli nie było deszczu. Zawsze istniało niebezpieczeństwo gwałtownych powodzi, kiedy masy wody płynęły wąskimi korytami. A kiedy deszcz przestał padać, pojawiły się całe chmary gzów.
Nieustannym zagrożeniem były węże. Nikt z nowożytnych nie potrafił rozpoznać odmian, jakie napotykali po drodze, ale jeśli wziąć pod uwagę, że pochodzili z czasów odległych o dwa miliony lat czy nawet więcej, nie było to takie zaskakujące.
Bisesa patrzyła z gniewem na nieruchome Oczy unoszące się bez trudu nad najbardziej trudnym terenem, które beznamiętnie obserwowały jej wysiłki, kiedy je mijała.
Pod koniec dnia grupa dotarła do wioski. Wraz z macedońskimi żołnierzami Bisesa i pozostali wdrapali się na skarpę, aby się jej przyjrzeć. Znajdowała się w pobliżu brzegu i robiła wrażenie biednej. Zgarbione chaty przycupnęły na kamienistej ziemi. Za wioską kilka wychudłych owiec skubało karłowatą trawę.
Mieszkańcy nie wyglądali zachęcająco. Zarówno dorośli, jak i dzieci mieli długie, potargane, brudne włosy, a mężczyźni brody. Ich głównym źródłem pożywienia były ryby, które łapali, wchodząc do wody i zarzucając sieci zrobione z kory palmowej. Wykonywali tę pracę odziani w coś, co wyglądało jak wyprawione skóry ryb czy może nawet wielorybów.
Ruddy powiedział:
— To najwyraźniej istoty ludzkie. Ale z epoki kamienia. De Morgan odrzekł:
— Ale mogą pochodzić z czasów nie tak znów odległych, to znaczy od czasów Aleksandra. Jeden z Macedończyków widywał takich ludzi już przedtem; nazywa ich Zjadaczami Ryb.
Abdikadir przytaknął.
— Na ogół zapominamy, jak bardzo pusty był świat Aleksandra. Parę tysięcy kilometrów stąd leży Grecja Arystotelesa, a tutaj mamy ludzi z neolitu, którzy żyją w taki sposób być może od czasów epoki lodowcowej.
Bisesa rzekła:
— Więc może ten nowy świat Macedończykom nie wydaje się taki dziwny jak nam.
Macedończycy potraktowali Zjadaczy Ryb ostro, przepędzając ich gradem strzał. Następnie oddział wmaszerował do opuszczonej wioski.
Bisesa rozejrzała się wokół z zaciekawieniem. Smród ryb przenikał wszystko. Znalazła na ziemi jakiś nóż, wykonany z kości, chyba z łopatki wieloryba lub delfina. Był misternie rzeźbiony, na jego powierzchni widać było pląsające delfiny.
Josh zbadał chaty.
Spójrz na to. Te chaty to po prostu skóry rozpięte na ramach z kości wielorybów, albo — o, tutaj — ułożone rzędami muszle ostryg. Prawie wszystko, co mają, zawdzięczają morzu — nawet odzienie, narzędzia i domy — to niesamowite!
Bisesa pomyślała, że miejsce to jest niewyobrażalnie bogate jako przykład żywej archeologii i zarejestrowała, ile się dało, nie zważając na biadolenie telefonu. Ale czuła przygnębienie, że tak znaczna część przeszłości została utracona i nigdy nie zostanie poznana; ten fragment wymarłego życia, wyrwanego z kontekstu, to jak kolejna strona wyrwana z księgi pozbawionej tytułu, ocalonej z już nieistniejącej biblioteki.
Ale żołnierze przybyli tu, aby zdobyć zapasy, a nie z powodu archeologii. Jednak niewiele mogli znaleźć. Dokopano się do magazynu i zabrano sproszkowaną mączkę rybną. Schwytano i szybko zarżnięto kilka nędznych owiec, ale okazało się, że ich mięso było słone i miało okropny smak ryb. Bisesa była przerażona tym nonszalanckim zniszczeniem wioski, ale nic nie mogła na to poradzić.
Nad wioską Zjadaczy Ryb unosiło się pojedyncze Oko. Patrzyło, jak Macedończycy odchodzą, tak jak patrzyło na ich przyjście, nie zdradzając żadnej reakcji.
Noc spędzili niedaleko wioski, w pobliżu strumienia. Macedończycy jak zwykle sprawnie rozbili obóz, zaopatrując skórzane namioty w daszki dla ochrony przed deszczem. Pomagali im brytyjscy żołnierze.
Bisesa uznała, że nadszedł czas na pewne zabiegi higieniczne; toalety na statkach Aleksandra nie były zbyt nowoczesne. Poczuła ogromną ulgę, gdy wreszcie zdjęła buty. Szybko opatrzyła stopy. Skarpety były przesiąknięte potem i kurzem, a szczeliny między palcami pokrył zaschnięty brud i wydawało się, że widać początki grzybicy. Oszczędzała to, co jeszcze miała w zestawie medycznym, który w końcu stanowił tylko niewielki zestaw awaryjny.
Rozebrała się i zanurzyła w zimnej wodzie. Nie przejmowała się specjalnie zainteresowaniem mężczyzn. Pożądanie zaspokajano swobodnie w macedońskim obozie. Oczywiście Josh się jej przyglądał, jak zwykle — ale niewinnie, a kiedy go na tym złapała, chował głowę i pokrywał się rumieńcem. Wypłukała ubranie i zostawiła do wyschnięcia.
Kiedy się z tym uporała, Macedończycy już rozpalili ognisko. Położyła się na ziemi w pobliżu ognia, wślizgnąwszy się pod ponczo i podłożywszy plecak pod głowę. Josh jak zawsze umieścił się możliwie najbliżej i położył w taki sposób, aby mógł na nią patrzeć, myśląc, że nikt go nie widzi. Ale za jego plecami Ruddy i Abdikadir odgrywali pantomimę posyłania całusów.
Ruddy zaczął perorować, jak to on:
— Jest nas tak niewielu. Widzieliśmy już duży fragment nowego świata, od Jamrud do wybrzeży Arabii. Ludzi spotyka się rzadko, a myślących ludzi jeszcze rzadziej! Jednak wciąż postrzegamy otaczającą nas pustkę jako ich nieobecność. A powinniśmy ją traktować jako okazję.
Josh mruknął:
— O czym ty gadasz, chłopie?
Ruddy Kipling zdjął okulary i przetarł oczy, które wydawały się małe i zapadnięte.
— Nasze Imperium Brytyjskie znikło, starte z powierzchni ziemi jak rozdanie brydżowe po potasowaniu kart. Zamiast tego mamy to — Mir, nowy świat, czyste płótno. A my, jest nas tak niewielu, być może stanowimy jedyne źródło rozumu, wiedzy i cywilizacji, jakie pozostało.
Abdikadir się uśmiechnął.
— Zgoda, Ruddy, ale tu, na Mirze, nie ma zbyt wielu Anglików, aby zmienić ten sen w rzeczywistość.
— Ale Anglik zawsze był mieszańcem. I to wcale nie jest takie złe. Stanowi sumę rozmaitych wpływów, od potęgi Rzymian do inteligencji współczesnej demokracji. Dlatego musimy zacząć tworzyć nową Anglię — i nowych Anglików! — tutaj, na piaskach Arabii. I możemy zbudować nasze nowe państwo od zera, w oparciu o solidne, angielskie zasady. Każdy byłby absolutnie niezależny, jeśli tylko nie naruszałby praw swych sąsiadów. Szybka i jednakowa dla wszystkich sprawiedliwość w obliczu Boga. Tolerancja religijna i wiara dowolnej postaci. Dom człowieka to jego twierdza. O to chodzi. To jest okazja, żeby uporządkować cały bałagan.
— To wszystko brzmi cudownie — powiedział Abdikadir. — A kto miałby rządzić tym nowym światowym imperium? Mamy to zostawić Aleksandrowi?
Ruddy roześmiał się.
Aleksander osiągnął bardzo wiele jak na swoje czasy, ale był wojskowym despotą, gorzej, dzikusem z epoki żelaza! Widzieliście, jak nad morzem próbował ugłaskać bogów. Może pod tą jego zbroją drzemie właściwy instynkt, ale to nie jest facet tego rodzaju. Na razie to my, cywilizowani ludzie, musimy wszystkim kierować. Jest nas niewielu, ale to my mamy broń. — Ruddy położył się na plecach, podłożywszy rękę pod głowę i zamknął oczy. — Teraz to widzę. Rozdzwonią się kuźnie! Miecz przyniesie pokój, a pokój przyniesie dostatek, wreszcie dostatek przyniesie prawo. To tak naturalne jak rozwój wielkiego dębu. A my, którzy widzieliśmy to już przedtem, będziemy podlewać młode drzewko.
Zamierzał ich zainspirować, ale jego słowa Bisesie wydały się puste, a ich obóz był małym i odosobnionym miejscem, iskierką światła w krainie, w której nawet nie było duchów.
Następnego dnia, w drodze powrotnej, Ruddy poważnie rozchorował się na żołądek. Bisesa i Abdikadir pogrzebali w swych kurczących się zapasach medykamentów z dwudziestego pierwszego wieku i podali mu antybiotyk, po czym sporządzili napój, rozpuszczając w wodzie trochę cukru. Ruddy prosił o swoje opium, twierdząc, że jest to jeden z najstarszych środków przeciwbólowych z hinduskiej farmakopei. Jednak biegunka go osłabiła i jego wielka głowa zaczęła mu ciążyć na szyi. Ale gadał bez ustanku.
— Potrzebujemy nowych mitów, które by nas połączyły — powiedział chrapliwie. — Mity i rytuały; oto, co stanowi naród. Tego brakuje Ameryce, wiecie — to młody naród — było zbyt mało czasu, aby narodziła się tradycja. Ale Ameryki już nie ma i Wielkiej Brytanii także, a stare historie nam się nie przydadzą, już nie.
Josh powiedział cierpko:
— Ty właśnie jesteś tym, który napisze nowe, Ruddy.
— Żyjemy w nowej erze bohaterów — powiedział. — To jest era, w której powstaje nowy świat. To jest nasza szansa. I musimy powiedzieć przyszłości, co zrobiliśmy, jak i dlaczego… — Ruddy nie przestawał mówić, wypełniając przestrzeń swymi marzeniami i planami, dopóki odwodnienie i brak tchu nie zmusiły go do milczenia. Powoli przemierzali ogromną, pustą pustynię.
Armia Czyngis-chana okrążyła północny skraj pustyni Gobi.
Kraina była bezkresna, jak przesłonięte pyłem niebo. Czasami widzieli zerodowane, jakby zmęczone wzgórza i raz zobaczyli stado wielbłądów, które kłusowały w oddali, sztywne i napuszone. Kiedy powiał wiatr, chmura żółtego piasku zasłoniła światło; piasek miał smak żelaza, piasek, pomyślał Kola, który mógł powstać milion lat temu albo przed miesiącem. Mongołowie z głowami obwiązanymi materiałem wyglądali jak beduini.
Kiedy tak szli i szli przez pustynię, Kola pogrążył się w apatii. Ogarnęło go otępienie, zmysły jakby zmętniały; tkwił z tyłu wozu, nie odzywając się do nikogo; siedział z zakrytą twarzą, żeby się uchronić przed pyłem. Kraina była tak rozległa i spokojna, że niekiedy wydawało się, że w ogóle się nie poruszają. Niechętnie podziwiał siłę ducha i niewiarygodną odporność Mongołów, która pozwalała im na pokonywanie ogromnych azjatyckich odległości. A jednak to on latał w kosmosie i kiedyś pokonywał odległość, tak wielką w ludzkiej skali, w ciągu niecałych piętnastu minut.
Dotarli do wielkiego kopca usypanego z kamieni i ziemi, kurhanu. Wyglądał jak jakaś złapana w pułapkę podziemna bestia, która próbuje się uwolnić ze szponów suchej ziemi. Kola pomyślał, że to grobowiec Scytów, pozostałość po ludziach, którzy żyli przed narodzeniem Chrystusa, jeździli konno i budowali jurty tak samo jak Mongołowie. Kopiec wyglądał na świeży, ale grobowiec otwarto i obrabowano ze złota czy innych kosztowności, jakie zawierał.
I wtedy natknęli się na relikt niemal współczesny. Kola widział to z oddali tylko przez chwilę: cementowe stodoły z blaszanymi dachami, silos i coś, co wyglądało jak konwój zardzewiałych traktorów. Może był to rządowy projekt rolniczy, najwyraźniej porzucony na długo przez wystąpieniem Nieciągłości. Może kiedy opuścili środkową Mongolię, dumał Kola, zostawili za sobą środek ciężkości historii tego ogromnego kontynentu, okropne królestwo Czyngis-chana; może tutaj okruchy potrzaskanego czasu ułożyły się swobodniej, obejmując rozbitków z większych połaci świata. Mongolscy zwiadowcy zbadali to miejsce, szarpiąc arkusze pordzewiałej blachy falistej i zostawili je jako bezużyteczne.
Powoli krajobraz się zmieniał. Minęli jezioro — wyschnięte, pokryte warstwą soli. Na jego brzegu, między kamieniami uwijały się jaszczurki i unosiły się chmary much, płosząc konie. Kola zaskoczony usłyszał żałosne krzyki morskich ptaków, bo chyba na całym świecie nie było miejsca bardziej oddalonego od morza niż ta jałowa kraina. Może ptaki przelatywały nad gęstą siecią płynących przez Azję rzek i zgubiły drogę. Podobieństwo do jego własnej sytuacji było oczywiste i ironicznie banalne.
A podróż wciąż trwała.
Ażeby opuścić współczesną Mongolię, musieli przekroczyć łańcuch gór zwanych Ałtaj. Z każdym dniem teren się podnosił, a ziemia stawała się coraz bardziej żyzna i lepiej nawodniona. Miejscami nawet rosły kwiaty, raz Kola dojrzał prymulki, zawilce, storczyki, rozrzucone na usychającym fragmencie stepu. Przecięli szeroką, bagnistą równinę, gdzie krążyły siewki nad przesiąkniętą wilgocią trawą, a konie posuwały się z trudem przez wodę, która sięgała im do kostek.
Teren stał się górzysty. Wojsko przeciskało się przez coraz bardziej strome i coraz węższe doliny. Głosy nawołujących się Mongołów odbijały się echem od skalnych ścian. Czasami Kola widział wysoko nad głową orły, których charakterystyczne sylwetki rysowały się na tle ołowianego nieba. Generałowie Czyngis-chana ponuro mamrotali o groźbie ataku w razie zasadzki.
W końcu otworzył się przed nimi wielki kanion otoczony skalnymi ścianami, które zdawały się sięgać nieba. Kola znalazł się na grzbiecie u szczytu kanionu. Ponad nim wznosiła się ogromna góra o spłaszczonym wierzchołku, pokryta cętkami śniegu i lodu, przypominającymi ptasie odchody. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że armia Czyngis-chana rozciągnęła się wzdłuż całego kanionu; ludzie i zwierzęta mieli barwę błota, w którym tu i ówdzie połyskiwała zbroja. Ale ta cienka linia ludzi wydawała się mała w porównaniu z wyniosłymi szczytami otaczających fioletowo-czerwonych skał.
Posuwali się dalej wzdłuż północno-zachodniej granicy współczesnych Chin, zmierzając w stronę Kirgistanu. Jeszcze kilka dni podróży i dotarli do miasta.
Mongołowie, gorący zwolennicy prowadzenia działań wywiadowczych, wysłali zwiadowców i szpiegów, którzy podkradli się do miasta, a potem wysłanników, którzy śmiało ruszyli głównymi ulicami. Mieszkańcy w płaskich czapkach i pozapinanych kurtkach wyszli na zewnątrz, wyciągając w przyjaznym geście ręce do tych obrzydliwie cuchnących przybyszy.
Miejsce to było względnie nowoczesne. Ta świadomość wyrwała Kolę z transu, w którym znajdował się podczas podróży. Było dla niego szokiem, gdy usłyszał, że armia, a wraz z nią i on podróżowali przez blisko trzy miesiące.
I tutaj, jak się okazało, miał się rozpocząć ostatni etap jego podróży.
Sabie poszła przodem, aby pomóc w penetrowaniu miasta, którym okazał się Biszkek, stolica Kirgistanu w dwudziestym pierwszym wieku. Jednak w stanie, w którym je zastali, miasto było jeszcze nie zelektryfikowane, ale znajdowały się tam młyny wodne i fabryki.
— To chyba schyłek dziewiętnastego wieku — powiedziała Sabie. Do miasta prowadziły tłuczniowe drogi, ale jakiś kilometr za miastem urywały się, obcięte przez plastry czasu.
Wysłano dodatkowych zwiadowców, zabierając Kolę, który miał służyć za tłumacza. Miasto było ładne, miało ulice wysadzane drzewami, które nieco przywiędły wskutek kwaśnych deszczów. Nawiązując do dawnej historii, główna ulica nosiła nazwę Jedwabnej Drogi. Mieszkańcy miasta, odcięci od reszty świata i nieświadomi tego, co się wydarzyło, byli zaniepokojeni brakiem wizyt inspektorów podatkowych i chcieli wiedzieć, czy z Moskwy nadeszły jakieś dyrektywy, czy są jakieś wiadomości o carze. Kola marzył, żeby porozmawiać z nimi bezpośrednio, ale Mongołowie na to nie pozwolili.
Kola był podniecony wizytą w tym mieście, najbardziej nowoczesnym miejscem, jakie dotąd napotkali. Z pewnością mieszkańcy posiadali urządzenia i umiejętności, które można było wykorzystać. Naciskał na Yeh-lii, aby nawiązać z nimi przyjacielski kontakt. Ale jego prośby pozostały bez echa i zaczął się niepokoić. Mongołowie nie lubili miast i znali tylko jeden sposób postępowania, kiedy się w nich znaleźli. Sabie go nie poparła; tylko patrzyła i czekała, prowadząc własną, skomplikowaną grę.
Kola był świadkiem części tego, co nastąpiło.
Mongołowie zjawili się nocą, nadjechali w ciszy. Kiedy zaatakowali z rykiem, dźwięk ich głosów i tętent koni przetoczyły się nad małym miastem. Masakra zaczęła się na głównej ulicy i ogarnęła całe miasto, jak krwawa fala. Mieszkańcy nie byli w stanie stawić żadnego oporu, poza kilkoma daremnymi strzałami na chybił trafił z przestarzałej broni.
Czyngis-chan kazał przyprowadzić do siebie władcę miasta żywego. Burmistrz próbował ukryć się wraz z rodziną w małej miejskiej bibliotece i budynek rozebrano cegła po cegle. Jego żonę zabito na początku, córki zgwałcono, a jego samego zadeptano na śmierć.
Mongołowie znaleźli w mieście niewiele rzeczy, które miały dla nich jakąś wartość. Rozbili małą prasę drukarską w redakcji gazety, zabierając żelazo, aby je przetopić i ponownie wykorzystać. Kiedy Mongołowie grabili miasto, mieli w zwyczaju wyszukiwać rzemieślników oraz innych wykwalifikowanych ludzi, którzy potem mogli im się przydać, ale w Biszkeku nie znaleźli ich zbyt wielu, umiejętności zegarmistrza, księgowego czy prawnika nic dla nich nie znaczyły. Niewielu pozostawiono przy życiu. Większość dzieci i część młodych kobiet wzięto do niewoli, przy czym wiele z nich zgwałcono. Wszystko to odbywało się zupełnie mechanicznie, nawet gwałcenie; tak właśnie postępowali Mongołowie.
Kiedy skończyli, metodycznie podpalili całe miasto.
Więźniów, którzy zostali przy życiu, zabrano do obozu Czyngis-chana, gdzie stanęli zbici w żałosną grupkę. W oczach Koli wyglądali jak typowi wieśniacy; ich kurtki i spodnie, grube spódnice i chustki na głowę były obiektem pożądliwych spojrzeń Mongołów. Pewną piękną dziewczynę imieniem Natasza, piętnastoletnią córkę właściciela gospody, przeznaczono dla samego Czyngis-chana, który zawsze zabierał najpiękniejsze kobiety i wiele z nich zapładniał. Czyngis-chan zamierzał zabrać więźniów ze sobą bo takich nieszczęśników zawsze można było do czegoś wykorzystać, na przykład można ich było posłać do walki. Ale kiedy się dowiedział, że jednego z członków Złotej Rodziny ugodziła kula oszalałego ze strachu adwokata, kazał zabić wszystkich więźniów. Nieśmiałe prośby Yeh-lii o litość nie zdały się na nic. Kobiety i dzieci potulnie poddały się swemu losowi.
Kiedy armia wyruszyła w dalszą drogę, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stało miasto, pozostały dymiące ruiny. Mongołowie zostawili stos uciętych głów, wśród nich główki maleńkich dzieci. W kilka dni później Czyngis-chan kazał tylnej straży wrócić do miasta. Garstka mieszkańców, którzy zdołali uniknąć rzezi, ukrywała się w piwnicach i innych kryjówkach. Mongołowie zrobili na nich obławę i uśmiercili po tym, jak się z nimi trochę zabawili.
Sabie nie okazała żadnej reakcji, żadnych emocji, nic. Ale Kola, po przeżyciach w Biszkeku, wiedział już dokładnie, co musi uczynić.
Dwa miesiące zabrało im dotarcie do końca Zatoki. Kiedy się tam znaleźli, Aleksander nie mógł się doczekać, żeby wyruszyć w głąb lądu. Utworzył straż przednią złożoną z tysiąca żołnierzy, którym towarzyszyli Eumenes, Hefajstion i inni. Bisesa i jej towarzysze dopilnowali, aby ich także włączyć do ekspedycji.
W dzień potem grupa wyruszyła na krótką wyprawę w głąb lądu, do Susy, która w czasach Aleksandra stanowiła ośrodek administracyjny podbitego perskiego imperium. Aleksander wciąż był zbyt słaby, aby jechać konno czy dłużej chodzić, siedział więc na wozie osłoniętym fioletowym daszkiem, a setka tarczowników maszerowała równo, towarzysząc mu. Dotarli do Susy bez żadnych incydentów, ale to nie taką Susę pamiętał Aleksander.
Geodeci Aleksandra nie mieli wątpliwości co do miejsca położonego w sercu porośniętej skąpą roślinnością równiny. Ale nie było tam śladu żadnego miasta, nic. Mogli być pierwszymi istotami ludzkimi, których stopa stanęła na tym terenie i tak chyba było, pomyślała Bisesa.
Eumenes dołączył do nich z ponurą miną.
— Byłem tutaj zaledwie parę lat temu. To było bogate miejsce. Każda prowincja imperium miała swój udział w jego świetności, od rzemieślników i złotników z greckich miast na wybrzeżu do drewnianych filarów z Indii. Tutejsze skarby były niezwykłe. A teraz… — Wydawał się przybity i Bisesa znowu zobaczyła, że ogarnia go wściekłość, jak gdyby ten inteligentny Grek traktował Nieciągłość jako coś wymierzonego przeciwko niemu osobiście.
Aleksander wysiadł z wozu i chodził dookoła, wpatrując się w ziemię i kopiąc grudy. Następnie wrócił pod swój daszek i nie chciał się więcej pokazać, jakby zdjęty obrzydzeniem.
Tej nocy obozowali w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś była Susa. Następnego ranka, pod przewodem kartografów Aleksandra, wyruszyli na zachód, zmierzając do Babilonu przez ogromną, pustą krainę. Wszyscy wydawali się przybici, jak gdyby przygniotło ich ogromne brzemię czasu. Czasami Bisesa widziała, że Macedończycy na nią patrzą i wyczuwała, co myślą: że jest wśród nich żywa kobieta, która nie narodzi się, dopóki wszyscy, których znali, wszystko, czego dotykali, nie obróci się w pył, jak gdyby to ona była żywym symbolem Nieciągłości.
Ku ogólnej uldze po przejściu niewielu kilometrów natknęli się na granicę czasu, gdzie powierzchnia ziemi opadła o kilka centymetrów i ukazała się droga. Bisesie wydała się prymitywna, pokryta niedbale przyciętymi kamiennymi blokami, ale bez wątpienia to była droga. Faktycznie Eumenes powiedział im, że jest to fragment Królewskiego Szlaku, który kiedyś przyczynił się do zjednoczenia Persji i który Aleksander uznał na wyjątkowo przydatny podczas podboju imperium.
Chociaż szli teraz drogą, marsz zabrał jeszcze kilka dni. Ziemia wokół nich była sucha, porośnięta jedynie buszem. Ale tu i ówdzie drogę wyznaczały kopczyki gruzu oraz biegnące wzdłuż linii prostej rowy, najwyraźniej sztuczne; były jednak od dawna nieużywane, a o ich przeznaczeniu już dawno zapomniano.
Każdego wieczoru, kiedy przerywano marsz i rozbijano obóz, Casey uruchamiał radio i nasłuchiwał sygnałów od załogi Sojuza, zagubionej gdzieś w bezkresie azjatyckiego lądu. Uzgodnił tę porę z załogą, ale od dnia ich planowanego powrotu na Ziemię nie usłyszał nic. Monitorował także sygnał radiowy, który nadal dochodził z nieznanego źródła, przypuszczalnie znajdującego się w Babilonie. Jego zawartość była niezmienna — tylko „świergot”, przemiatający cały zakres częstotliwości jak sygnał próbny. Ale powtarzał się wciąż, bez końca. Casey prowadził dziennik obserwacji, zapisując pozycję, czas, natężenie i kierunek sygnału, a przybliżona triangulacja stale wskazywała na źródło w Babilonie.
I jeszcze były te Oczy, czy raczej ich brak. Kiedy posuwali się na zachód, Oczu było coraz mniej, były rozmieszczone coraz rzadziej, aż w końcu Bisesa zdała sobie sprawę, że przez cały dzień nie widziała żadnego. Nikt nie miał pojęcia, co o tym sądzić.
W końcu zbliżyli się do kolejnej granicy między dwoma plastrami czasu. Straż przednia dotarła do linii zieleni, która biegła idealnie prostoliniowo z północy na południe. Oddział zawahał się, zatrzymawszy się po suchej stronie granicy.
Na zachodzie, poza ową linią teren był podzielony na wielokątne pola i poprzecinany lśniącymi kanałami. Gdzieniegdzie na polach widać było prymitywne, przysadziste, szpetne chałupy z plecionki pokrytej gliną, przypominające bryły błota. Były najwyraźniej zamieszkane, bo Bisesa dostrzegła smugi dymu unoszące się z niektórych spośród nich. Kilka kóz i wołów, przywiązanych do wbitych w ziemię kołków, cierpliwie skubało trawę. Ale nie było widać ludzi.
Abdikadir stanął koło Bisesy.
— Słynne babilońskie kanały nawadniające.
— Chyba tak. — Niektóre kanały stanowiły przedłużenie wyschniętych, zniszczonych rowów, które zauważyła już przedtem, takie same fragmenty dawnej konstrukcji, rozerwane przez wieki. Jednak to nieudolne połączenie rozmaitych epok oczywiście było źródłem problemów; fragmenty z późniejszych epok i zamulone rowy zablokowały kanały biegnące do rzeki i część z nich wysychała.
Abdikadir powiedział:
— Pokażmy im drogę. — Zrobił krok do przodu, przekraczając niewidzialną linię między dwoma plastrami czasu.
Oddział ruszył za nim.
Widać było, że ziemia jest tutaj niezwykle żyzna. Na większości pól rosła pszenica; była to jakaś wysoka, bujna odmiana, jakiej Bisesa, córka farmera, nie znała. Ale rosło tam także proso i jęczmień, a gdzieniegdzie widać było gęste kępy palm. Cecil de Morgan mówił, że kiedyś Babilończycy śpiewali pieśni o tych palmach, wymieniając ich trzysta sześćdziesiąt zastosowań, po jednym na każdy dzień ich roku.
Niezależnie od tego, czy rolnicy ukrywali się, czy też nie, z pewnością nie była to pusta kraina i to na płody rolne tych pól liczyła armia Aleksandra. Bisesa zdała sobie sprawę, że potrzebna tu będzie łagodna dyplomacja. Król dysponował armią dzięki której mógł wziąć, co zechciał, ale miejscowi znali ten teren, a ta wielka i wygłodniała armia nie mogła sobie pozwolić na zmarnowanie żadnych plonów. Być może najważniejszą sprawą powinno być zatrudnienie żołnierzy i inżynierów Aleksandra przy odbudowie systemu nawadniania…
Abdikadir powiedział:
— Wiecie, trudno uwierzyć, że to jest Irak, że jesteśmy tylko jakieś sto kilometrów na południowy zachód od Bagdadu. Rozwinięte rolnictwo tego regionu zapewniało zaopatrzenie imperiom przez całe tysiąclecia.
— Ale gdzie oni wszyscy są? Abdi powiedział:
— Masz pretensje do tych rolników, że się ukrywają? Ich ziemia uprawna została przepołowiona i na jej miejscu pojawiła się prawie pustynia. Kanały przestały funkcjonować. Ulewne deszcze niszczą ich zbiory. I co się wyłania na horyzoncie? Największa armia starożytnego świata, jaką kiedykolwiek widzieli… Och — powiedział. — Tam — znieruchomiał i pokazał palcem.
Na zachodnim horyzoncie Bisesa ujrzała budynki i skomplikowaną budowlę, przypominającą zaopatrzoną w schody piramidę; wszystko to było szare i przesłonięte mgiełką oddalenia.
— Babilon — wyszeptał Abdikadir. Josh powiedział:
— A to jest Wieża Babel.
— A niech mnie — powiedział Casey.
Armia i kolumna transportowa dogoniły czoło pochodu, po czym rozbito obóz na błotnej równinie, w pobliżu brzegu Eufratu.
Aleksander postanowił odczekać dzień, zanim wkroczy do miasta. Chciał się przekonać, czy tamtejsi dygnitarze przybędą, aby go powitać. Ale nikt się nie pojawił. Wysłał więc zwiadowców, by zbadali mury miasta i jego otoczenie. Powrócili bez szwanku, ale Bisesa odniosła wrażenie, że byli wstrząśnięci.
Bez względu na istniejące plastry czasu Aleksander zamierzał wkroczyć do starożytnego miasta z wielką pompą. Wczesnym rankiem, ubrany w haftowaną złotymi nićmi pelerynę i z królewskim diademem na głowie, ruszył z stronę murów miasta z Hefajstionem u boku i falangą stu tarczowników tworzącą wokół niego prostokąt mięśni i żelaza. Król nie zdradzał żadnych oznak bólu, jaki musiał powodować wysiłek związany z jazdą konno. Bisesa po raz kolejny była zdumiona jego siłą woli.
Eumenes i inni bliscy towarzysze w luźnym szyku postępowali za Królem. W grupie tej był kapitan Grove i jego starsi rangą oficerowie, pewna liczba brytyjskich żołnierzy oraz Bisesa i załoga Ptaka. Bisesa czuła się dziwnie skrępowana w tym wspaniałym orszaku, ponieważ ona sama i inni jej towarzysze górowali nad Macedończykami, pomimo ich pięknych galowych mundurów.
Mury miasta same w sobie robiły wielkie wrażenie; tworzył je potrójny krąg wypalanej cegły i gruzu, który musiał mieć długość dobrych dwudziestu kilometrów i był otoczony fosą. Ale nigdzie nie było znaku życia — żadnych dymów ognisk, żadnych żołnierzy czujnie obserwujących teren z wież strażniczych — a wielkie bramy stały otworem.
Eumenes wymruczał:
— Ostatnim razem, podczas pierwszej wizyty Aleksandra, było inaczej. Wyjechał sam gubernator, aby nas powitać. Droga była zasłana kwiatami, żołnierze wynieśli oswojone lwy i lamparty w klatkach, a kapłani i prorocy tańczyli w takt muzyki harf. To było wspaniałe! Tak być powinno! Ale to…
To, musiała przyznać Bisesa, było przerażające.
Aleksander dał przykład. Bez wahania poprowadził konia drewnianym mostem biegnącym nad fosą i zbliżył się do największej z bram. Było to wysokie, łukowate przejście między dwiema potężnymi, kwadratowymi wieżami.
Orszak ruszył za nim. Aby dotrzeć do bramy, musieli wejść po pochylni na platformę znajdującą się około piętnastu metrów nad poziomem ziemi. Kiedy Bisesa ją minęła, brama wznosiła się ponad dwadzieścia metrów nad jej głową. Każdy centymetr kwadratowy murów pokrywała glazura, zapadająca w pamięć szafirowa powierzchnia, na której tańczyły smoki i byki.
Ruddy szedł z odchyloną do tyłu głową i rozdziawionymi ustami. Wciąż nieco „niedysponowany” z powodu choroby, kroczył niepewnie, a Josh prowadził go, wziąwszy pod rękę.
— Czy to jest Brama Isztar? Któżby pomyślał, któżby pomyślał…
Miasto było zbudowane na planie prostokąta, obejmując Eufrat. Oddział Aleksandra wkroczył od północy, od wschodniego brzegu rzeki. Znalazłszy się wewnątrz murów, orszak ruszył szeroką aleją, która biegła na południe, mijając wspaniałe budowle, zapewne świątynie i pałace. Bisesa dostrzegła posągi, fontanny, a każdy fragment murów zdobiły olśniewające, pokryte glazurą cegły, z wymodelowanymi lwami i rozetami. Było tego takie bogactwo, że nie była w stanie wszystkiego wchłonąć.
Telefon wystający jej z kieszeni, próbował przyjść z pomocą.
— Ten kompleks na prawo to prawdopodobnie pałac Nabuchodonozora, największego władcy Babilonu, który…
— Zamknij się. — Casey kuśtykał obok.
— Jeżeli to jest Babilon, to gdzie są wiszące ogrody?
— W Niniwie — powiedział telefon sucho.
— Żadnych ludzi — powiedział Josh niepewnie. — Widzę ślady zniszczeń — pożarów, plądrowania, może nawet trzęsienia ziemi — ale wciąż żadnych ludzi. To jest niesamowite.
— Tak — burknął Casey. — Wszystkie światła są zapalone, ale nikogo nie ma w domu.
— Czy zauważyliście — powiedział Abdikadir spokojnie — że Macedończycy także wydają się przytłoczeni? Mimo że byli tu tak niedawno…
To była prawda. Nawet Eumenes rozglądał się wokół, patrząc na ogromne budowle z widoczną trwogą.
— Możliwe, że to także nie jest ich Babilon — powiedziała Bisesa.
Oddział podzielił się. Aleksander i Hefajstion wraz z większością strażników zawrócili, kierując się do pałacu królewskiego. Pozostałe grupy żołnierzy otrzymały rozkaz rozproszenia się, celem odszukania mieszkańców. Rozległy się rozkazujące okrzyki oficerów, odbijając się echem od lśniących murów świątyń; de Morgan powiedział, że ostrzegali swych ludzi przed konsekwencjami grabieży.
— Ale nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek odważył się coś tknąć w tym nawiedzonym miejscu!
Bisesa i pozostali szli dalej aleją w towarzystwie Eumenesa oraz garstki jego doradców i strażników. Droga wiodła przez szereg otoczonych murem placów i w końcu doprowadziła ich do budowli w kształcie piramidy, którą Bisesa zauważyła, jeszcze będąc na zewnątrz miasta. Był to w rzeczywistości ziggurat, wyniosła schodkowa wieża o siedmiu tarasach, której bok musiał mieć około stu metrów długości. Na południe od zigguratu znajdowała się świątynia, którą — jak oznajmił telefon — musiała być Esagila — Świątynia Marduka, głównego boga Babilonii. Telefon powiedział:
— Babilończycy zwali ten ziggurat Etemenanki, co oznacza „dom, który jest fundamentem nieba i ziemi”. Nabuchodonozor sprowadził tu Żydów jako niewolniczą siłę roboczą. Żydzi zrewanżowali się, szkalując Babilon w Biblii…
Josh złapał Bisesę za rękę.
— Chodź. Chcę się wdrapać na tę sakramencką piramidę.
— Dlaczego?
— Bo to jest Wieża Babel! Patrz, po południowej stronie są schody. — Miał rację, musiały mieć szerokość około dziesięciu kroków. — Ścigajmy się! — I ruszył, ciągnąc ją za rękę.
Była z natury rzeczy bardziej wysportowana niż on; przeszła przeszkolenie wojskowe i pochodziła z czasów, w których znacznie lepiej się odżywiano i lepsza była opieka medyczna. Ale on był młodszy i zahartowany nieustannym marszem. Był to uczciwy wyścig, po jakichś stu stopniach stanęli i padli na schody.
Z tej wysokości Eufrat wyglądał jak szeroka srebrzysta wstęga jaśniejąca w szarym świetle, która przecinała serce miasta. Bisesa nie widziała wyraźnie zachodniej strony miasta, ale po jego wschodniej stronie skupiły się wielkie budowle: świątynie, pałace i przypuszczalnie budynki rządowe. Miasto było rozplanowane bardzo starannie. Główne drogi biegły prosto, przecinały się pod kątem prostym i wszystkie zaczynały się i kończyły na jednej z wielu bram. Pałace mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, każdą powierzchnię pokrywały polichromowane płytki, na których hasały smoki i inne fantastyczne stworzenia.
Zapytała:
— Jaka to epoka? Telefon odpowiedział:
— Jeżeli jest to czas panowania Nabuchodonozora, to mamy chyba szósty wiek przed Chrystusem. Persowie podbili Babilonię dwa stulecia przed Aleksandrem i doprowadzili miasto do ruiny. Kiedy przybył Aleksander, było to wciąż tętniące życiem miasto, ale najlepsze czasy miało już dawno za sobą. My jednak patrzymy na nie w chwili, gdy było bliskie największej świetności.
Josh przypatrzył się jej.
— Mam wrażenie, że jesteś smutna, Biseso.
— Po prostu się zamyśliłam.
— Myślałaś o Myrze…
— Bardzo bym chciała, żeby tu była, żebym mogła jej to pokazać.
— Może pewnego dnia będziesz mogła jej o tym opowiedzieć.
— Jasne.
Ruddy, Abdikadir, Eumenes i de Morgan wchodzili wolno na szczyt zigguratu. Ruddy oddychał chrapliwie, ale dotarł na szczyt i usiadł, a Josh poklepał go po plecach. Eumenes stał, najwyraźniej w ogóle nie zmęczony i patrzył na Babilon.
Abdikadir pożyczył od Bisesy noktowizor i rozejrzał się wokoło.
— Spójrz na zachodnią stronę rzeki…
Linia murów przecinała rzekę, obejmując przepołowiony prostokąt miasta. Ale na drugim brzegu rzeki, chociaż Bisesie wydawało się, że dostrzega zarysy ulic, widać było jedynie pomarańczowo-brązowy iłowiec, z murów pozostały tylko kupy gruzu, a zamiast bram i wież strażniczych sterczały ich kikuty.
Josh powiedział:
— Wygląda, jakby połowę miasta roztopiono.
— Albo zbombardowano — dodał Abdikadir ponuro. Odezwał się Eumenes.
— Ono nie było takie — przetłumaczył de Morgan. — Nie takie… — O ile wschodnia połowa miasta miała charakter oficjalny i administracyjny, o tyle zachodnia stanowiła dzielnicę mieszkalną, z mnóstwem domów, kamienic czynszowych, placów i targowisk. Eumenes widział miasto takim zaledwie kilka lat przedtem. Było to wtedy tętniące życiem, pełne ludzi miasto. A teraz zostało po prostu unicestwione.
— Kolejna linia podziału — powiedział Abdikadir ponuro. — Serce młodego Babilonu przeszczepione do trupa starego.
Eumenes rzekł:
— Myślałem, że zaczynam się godzić z osobliwościami uskoków czasu, które nas dotknęły. Ale kiedy widzę coś takiego, oblicze miasta starte na proch, brzemię tysięcy lat…
— Tak — powiedział Ruddy. — To straszliwe okrucieństwo czasu.
— To więcej niż okrucieństwo — odparł Eumenes. — To arogancja. — Wskutek suchego tłumaczenia do Bisesy nie docierało poruszenie Sekretarza, a ponadto dzieliły ich dwa tysiąclecia i odmienna mowa ciała. Ale znów wyczuła narastający w nim zimny gniew.
Z dołu dobiegł ich jakiś głos; to macedoński oficer wzywał Eumenesa. Grupa poszukiwawcza odnalazła jakiegoś Babilończyka, który ukrywał się w Świątyni Marduka.
Schwytanego człowieka przyprowadzono do Eumenesa. Gdy przywlokło go dwóch krzepkich żołnierzy, był wyraźnie przerażony, widać było szeroko otwarte oczy w usmolonej twarzy. Miał na sobie wytworne szaty intensywnie niebieskiego koloru, przetykane złotymi nićmi. Ale te szaty, poszarpane i brudne, zwisały na nim, jak gdyby nie jadł od wielu dni. Kiedyś być może był gładko ogolony i miał starannie wygoloną głowę, ale teraz na jego twarzy widać było kilkudniowy czarny zarost, a ciało miał pokryte brudem. Kiedy przyprowadzono go bliżej, Bisesa aż się cofnęła, kiedy poczuła odór moczu.
Poszturchiwany kłującym macedońskim mieczem gadał chętnie, ale w jakimś starożytnym języku, którego nie znał nikt z nowożytnych. Oficer, który go znalazł, miał na tyle przytomności umysłu, aby wyszukać perskiego żołnierza, który potrafił zrozumieć ten język i dzięki temu słowa Babilończyka przetłumaczono na archaiczną grekę Eumenesa, a następnie na angielski.
De Morgan, marszcząc brwi, tłumaczył niepewnie.
— Mówi, że był kapłanem jakiejś bogini, ale nie mogę zrozumieć jej imienia. Został sam, kiedy pozostali w końcu opuścili kompleks świątynny. Był zbyt przerażony, by opuścić świątynię. Przebywał tam przez sześć dni i nocy, nie miał nic do jedzenia, żadnej wody, oprócz tej, którą pił ze świętej chrzcielnicy bogini…
Eumenes niecierpliwie pstryknął palcami.
— Dajcie mu jeść i pić. I każcie opowiedzieć, co się tutaj wydarzyło.
Stopniowo, między pochłanianymi łapczywie kęsami jedzenia, kapłan opowiedział im swoją historię. Zaczynała się, rzecz jasna, od Nieciągłości.
Pewnej nocy kapłanów i pozostałych pracowników świątyni obudziło okropne zawodzenie. Niektórzy wybiegli na zewnątrz. Było ciemno, ale gwiazdy nie znajdowały się na swoim miejscu. Jego źródłem był świątynny astronom, który prowadził obserwacje „planet”, błędnych gwiazd, tak jak czynił to każdej nocy od czasu, gdy był małym chłopcem. Ale nagle jego planeta znikła, a gwiazdozbiory zawirowały na niebie. Szok i rozpacz, jakie przeżył, sprawiły, że postawił na nogi świątynię i całe miasto.
— Oczywiście — mruknął Abdikadir. — Babilończycy od tysięcy lat prowadzili skrupulatne obserwacje nieba. Ich filozofia i religia opierały się na wielkich cyklach na niebie. Dziwnie było pomyśleć, że mniej zaawansowani ludzie nie byliby tacy przerażeni…
Ale to pierwsze koszmarne przeżycie, w istocie zauważone jedynie przez religijną elitę, było zwiastunem tego, co miało dopiero nastąpić. Bo kiedy noc się skończyła, słońce wzeszło o sześć godzin później niż powinno. A kiedy wzeszło, nad miastem powiał dziwny gorący wiatr i spadł deszcz, gorący i słony deszcz, jakiego nikt przedtem nie doświadczył.
Ludzie, w większości wciąż w bieliźnie nocnej, umknęli do dzielnicy religijnej. Niektórzy pobiegli do świątyń i domagali się dowodu, że ich bogowie ich nie opuścili w ten najdziwniejszy ranek w historii Babilonu. Inni wspięli się na szczyt zigguratu, aby zobaczyć, jakie jeszcze zmiany przyniosła noc. Króla nie było — dla Bisesy nie było jasne, czy kapłan miał na myśli samego Nabuchodonozora, czy może jego następcę, i nie było nikogo, kto by zaprowadził porządek.
I wtedy pojawiły się pierwsze, pełne paniki doniesienia o „wymazaniu” zachodnich dzielnic miasta. Większość mieszkańców tam właśnie mieszkała; dla kapłanów, ministrów, dworzan i innych dygnitarzy, którzy zostali we wschodniej części miasta, wstrząs, jakiego doznali, był druzgocący.
Resztki porządku wkrótce przestały istnieć. Tłum przypuścił szturm do Świątyni Marduka. Ci, którzy zdołali się wedrzeć do środka, wpadli do najgłębiej położonej komnaty, a kiedy ujrzeli, co się stało z samym Mardukiem, królem starożytnych babilońskich bogów…
Kapłan nie był w stanie dokończyć.
Po tym pierwszym szoku po mieście rozeszła się pogłoska, że wschodnia połowa zostanie starta na proch, podobnie jak zachodnia. Ludzie otworzyli bramy i krzycząc wybiegli z miasta. Uciekli nawet ministrowie, dowódcy wojskowi i kapłani, zostawiwszy tego nieszczęśnika, który skrył się w swej zbezczeszczonej świątyni.
Łapczywie pochłaniając jedzenie, kapłan opisał kolejne noce, podczas których słyszał odgłosy plądrowania i podpalania, pijackie śmiechy i wrzaski. Ale ilekroć za dnia odważył się wytknąć głowę na zewnątrz, tylekroć nie widział nikogo. Było jasne, że większość mieszkańców pierzchła gdzieś daleko poza tereny uprawne i zginęła z głodu i pragnienia.
Eumenes kazał swym ludziom wymyć kapłana i postawić go przed obliczem Króla. Następnie powiedział:
— Kapłan mówi, że starą nazwą miasta jest „Brama Bogów”. Jakie to trafne, bo teraz ta brama otworzyła się… Chodźcie. — I zamaszystym krokiem ruszył naprzód.
Pozostali pośpieszyli za nim. Ruddy wykrztusił:
— Gdzie teraz idziemy? Bisesa odparła:
— No, oczywiście do Świątyni Marduka.
Świątynia, kolejna wielka piramida, była jak skrzyżowanie katedry z oficjum. Szybko idąc korytarzami i wchodząc na kolejne poziomy, Bisesa mijała zdumiewająco różne komnaty, z których każda była misternie ozdobiona i w których znajdowały się ołtarze, posągi, fryzy i rozmaite tajemnicze przedmioty, jak pastorały, ozdobne noże, pióropusze, instrumenty muzyczne podobne do lutni i puzonów, a nawet małe wozy i rydwany. W niektórych głębiej położonych komnatach nie było okien i światło pochodziło od lamp oliwnych płonących w wydrążonych w ścianach małych wnękach. W powietrzu unosił się silny zapach kadzideł, które, jak powiedział de Morgan, były nasączone żywicą olibanową. Wokół widać było ślady niewielkich zniszczeń: drzwi wyłamane z ciężkich drewnianych zawiasów, potłuczona ceramika, gobelin zerwany z jednej ze ścian.
Ruddy powiedział:
— Tutaj oddają cześć więcej niż jednemu bogu, to pewne. To biblioteka kultu religijnego. Więcej jarmarcznego politeizmu! De Morgan mruknął:
— Prawie nie rozpoznaję bogów z powodu nadmiaru złota. Patrzcie, jest wszędzie…
Bisesa powiedziała:
— Kiedyś odwiedziłam Watykan. Tam też tak było — bogactwo każdej powierzchni tak obfite, że ledwo można było dostrzec szczegóły.
— Tak — powiedział Ruddy. — I przyczyny te same: szczególny wpływ, jaki religia ma na człowieka i nagromadzenie bogactw w starożytnym imperium.
Widać było jednak pewne ślady grabieży: rozbite drzwi, kilka oprawek, z których zapewne wyrwano kamienie szlachetne. Ale wyglądało, jakby uczyniono to bez przekonania.
Komnata samego Marduka znajdowała się na samym szczycie kompleksu. Ale była zrujnowana i wszyscy zatrzymali się w drzwiach wstrząśnięci.
Bisesa dowiedziała się później, że wielki posąg Marduka, który tam stał, był wykonany ze złota i ważył dwadzieścia ton. Kiedy Eumenes ostatnim razem był w tej świątyni, już go nie było, kilkaset lat przed wizytą Aleksandra Kserkses splądrował te budowle i zabrał wielki złoty posąg. No tak, posąg kiedyś tu był, ale został zniszczony, na podłodze widać było kałużę lśniącego żużla. Zamiast glazurowanych ścian widać było tylko gołe cegły, osmalone w wyniku działania jakiegoś wielkiego gorąca. Bisesa zobaczyła spopielone fragmenty gobelinów czy może dywanów. Ocalała tylko podstawa posągu, miękka i zaokrąglona, na której można było dostrzec niewyraźne ślady dwóch potężnych stóp.
A w samym środku wypalonej świątyni unosiło się w powietrzu niczym niepodtrzymywane tajemnicze Oko, ogromne, znacznie większe od tych, które dotąd widzieli, o średnicy około trzech metrów.
Josh gwizdnął.
— Abdi, będziesz potrzebował bardzo wielkiego wiadra, że by je zanurzyć.
Bisesa podeszła do Oka. W niepewnym świetle lamp oliwnych widziała, jak jej zniekształcone odbicie robi się coraz większe, jak gdyby ta druga Bisesa, unosząca się wewnątrz Oka niby ryba w szklanej kuli, płynęła w jej stronę. Nie czuła żadnego gorąca, żadnego śladu wielkiej energii, która wypaliła tę komnatę. Podniosła dłoń i zbliżyła ją do Oka. Czuła, jakby napierała na jakąś niewidzialną, lecz sprężystą barierę. Im mocniej napierała, tym silniej była odpychana, czując przy tym delikatne odciąganie w bok.
Josh i Abdikadir obserwowali ją z pewnym niepokojem. Josh podszedł do niej.
— Dobrze się czujesz, Bis?
— Nie czujesz tego?
— Czego? Popatrzyła na kulę.
— Czyjejś… obecności. Abdikadir powiedział:
— Jeżeli to jest źródło sygnałów elektromagnetycznych, które śledziliśmy…
— Teraz je słyszę — szepnął telefon, który trzymała w kieszeni.
— To jest coś więcej — powiedziała. Tutaj coś jest, pomyślała. Tak, jakaś świadomość. A przynajmniej wszechogarniająca czujność, wielka niczym katedra, która przyciągała ją do siebie. Ale nawet nie wiedziała, skąd to wie. Potrząsnęła głową i tajemnicze wrażenie czyjejś obecności rozwiało się.
Twarz Eumenesa była jak burza. Więc teraz wiemy, w jaki sposób zniszczono Babilon. — Ku zaskoczeniu Bisesy podniósł z ziemi złote berło. Trzymając je nad głową jak kij, uderzył w powierzchnię Oka. Berło wygięło się, ale na Oku nie pozostał żaden ślad. — Ten arogancki bóg Oka może się jeszcze przekonać, że Aleksander, syn Zeusa-Ammona, jest trudniejszym przeciwnikiem niż Marduk. — Zwrócił się do pozostałych. — Jest wiele do zrobienia. Będę potrzebował waszej pomocy i przenikliwości.
Abdikadir powiedział:
— Powinniśmy wykorzystać miasto jako bazę…
— To oczywiste.
— Wprowadźcie wojsko do miasta. Musimy pomyśleć o zaopatrzeniu w wodę i żywność. I musimy zorganizować rutynowe służby, takie jak obserwacje pożarów, patrole, ekipy naprawcze.
Josh powiedział:
— Jeśli mieszkalna część miasta przestała istnieć, będziemy musieli sporo odbudować.
— Myślę, że jeszcze przez jakiś czas będziemy korzystali z namiotów — powiedział Abdikadir z żalem.
— Wyślemy zwiadowców, żeby sporządzili mapę okolicy — powiedział Eumenes. — I nakłonimy rolników do opuszczenia lepianek albo przejmiemy i będziemy prowadzić ich gospodarstwa. Już nie wiem, czy to jest lato, czy zima, ale tu, w Babilonii, można uprawiać ziemię i zbierać plony przez cały rok. — Wpatrywał się w niewzruszone Oko. — Aleksander miał uczynić to miasto swoją stolicą. Więc stanie się, być może stolicą nowego świata…
Do komnaty wpadł zaaferowany Casey. Miał ponury wyraz twarzy.
— Mamy wiadomość.
Bisesa przypomniała sobie, że o tej porze miał nasłuchiwać sygnałów radiowych od kosmonautów.
— Od Koli i Sabie?
— Tak.
— To wspaniale!
— Wcale nie. Mamy problem.
Wśród bagaży, jakie pozwolono mu zabrać na wyprawę transkontynentalną, Kola przemycił sprzęt radiowy z Sojuza. Jakiś instynkt kazał mu trzymać to w tajemnicy nawet przed Sabie, która już dawno straciła zainteresowanie tym, co kiedyś było jej zamiarem i teraz był z tego rad. Jak tylko Czyngis-chan założył główny obóz kilkadziesiąt kilometrów od Babilonu, Kola wydobył sprzęt i uruchomił go.
O dziwo, wcale nie było to trudne. Mongolscy strażnicy ze świty Yeh-lii byli czujni, ale nie mieli pojęcia, co robi z tymi skrzynkami, przewodami i pająkowatą anteną. Trudniejszą — i w istocie zasadniczą — sprawą było utrzymanie tego, co robi, w tajemnicy przed Sabie, przynajmniej jeszcze przez kilka godzin.
Wiedział, że będzie miał tylko tę jedną szansę. Modlił się, żeby transmisja przebiegła bez zakłóceń i żeby Casey był po drugiej stronie. Jakość była kiepska — jonosfera po wystąpieniu Nieciągłości była zaburzona i sygnał przerywały zakłócenia, szumy i trzaski — ale Casey faktycznie nasłuchiwał w porze dnia, którą uzgodnili, kiedy Kola jeszcze orbitował w Sojuzie, w niemożliwej i utraconej przeszłości. Kola nie był zaskoczony, kiedy się dowiedział, że Casey i pozostali udali się do Babilonu; był to logiczny cel podróży i omawiali tę możliwość, jeszcze jak był na orbicie. Był zaszokowany, kiedy dowiedział się, z kim podróżuje Casey, zaszokowany, ale i pełen nadziei, bo może jednak była na świecie siła, która zdoła stawić opór potędze Czyngis-chana.
Kola marzył, żeby kontakt trwał jak najdłużej, żeby słuchać tego człowieka z dwudziestego pierwszego wieku, jego własnej epoki. Miał wrażenie, że Casey, którego nigdy nie poznał osobiście, stał się jego najbliższym przyjacielem na tym świecie.
Ale nie było na to czasu. Kola nie miał wyboru, nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Mówił i mówił, przekazując wszystko, co wiedział o Czyngis-chanie, jego armii i jego taktyce; powiedział też o Sabie i o tym, co uczyniła i co podejrzewał, że może jeszcze uczynić.
Mówił tak długo, jak zdołał. Okazało się, że trwało to około pół godziny. Potem pojawiła się Sabie z dwoma krzepkimi Mongołami, którzy odciągnęli go od radia i niezwłocznie rozbili urządzenie końcami swych lanc.
Zwiadowcy Aleksandra przynieśli wiadomość, że awangarda armii Mongołów znajduje się w odległości zaledwie kilku dni jazdy. Ku zaskoczeniu swych doradców Król wydał rozkaz, by spróbować pertraktacji.
Aleksander był przerażony tym, co powiedzieli mu nowożytni o zniszczeniach spowodowanych ekspansją Mongołów. On sam był splamionym krwią zdobywcą, ale poza samymi podbojami miał określone ambicje, jego cele niewątpliwie były dużo bardziej cywilizowane niż cele Czyngis-chana, który żył piętnaście wieków po nim. Postanowił stawić czoło Mongołom. Ale był zdania, że w tym pustym świecie trzeba budować coś nowego, nie niszczyć. Powiedział do swych doradców:
— My i nasi towarzysze w czerwonych kurtkach, który pochodzą zza oceanu, oraz ci jeźdźcy z azjatyckich pustkowi, wszyscy jesteśmy ofiarami tych przemieszczeń w czasie i przestrzeni, cudów przekraczających wyobrażenia jakiegokolwiek człowieka. Czy nie mamy innej odpowiedzi na to wszystko, poza wzajemnym wymordowaniem się? Czy niczego nie nauczyliśmy się od siebie nawzajem, poza używaniem broni i stosowaniem taktyki?…
Wydał więc rozkaz, by wysłano grupę posłów, którzy mieli wręczyć dary i złożyć hołd, aby rozpocząć rozmowy z przywódcami Mongołów. Grupa pod dowództwem Ptolemeusza miała liczyć tysiąc ludzi.
Ptolemeusz był jednym z najbliższych towarzyszy Króla, Macedończykiem i przyjacielem Aleksandra od dziecka. Był wojownikiem o surowych rysach twarzy, śniadym i małomównym, ale nader bystrym mężczyzną. Być może stanowił właściwy wybór podczas takiej delikatnej misji. Telefon Bisesy powiedział, że w innej rzeczywistości Ptolemeusz, po podziale imperium Aleksandra, po jego śmierci, zostanie faraonem starożytnego królestwa Egiptu. Ale przygotowując się do tej misji, Ptolemeusz, wściekły, ciężkim krokiem przemierzał królewski pałac. Bisesa zastanawiała się, czy wyznaczenie go do tej wysoce niebezpiecznej i prawdopodobnie zgubnej misji miało coś wspólnego z nieustającymi intrygami w wąskim gronie ludzi z otoczenia Aleksandra.
Zgodnie z propozycją Abdikadira kapitan Grove przydzielił do tej grupy doświadczonego kaprala Batsona oraz kilku brytyjskich żołnierzy. Zaproponowano, by towarzyszył im także ktoś z grupy Bisesy, ponieważ uważano, że Sabie jest siłą sprawczą przewidywanego ataku. Ale Aleksander orzekł, że trzej rozbitkowie z dwudziestego pierwszego wieku są zbyt cenni, by ryzykowali życiem w tym przedsięwzięciu i na tym stanęło. Jednak zgodnie z sugestią Eumenesa Bisesa napisała krótki list, który Batson miał wręczyć Koli, gdyby go spotkał.
Grupa wymaszerowała z Babilonu. Przy dźwiękach trąbek i bębnów wyruszyli na wschód; macedońscy oficerowie w swych galowych mundurach, w jasno fioletowych pelerynach, a kapral Batson i brytyjscy żołnierze w kiltach i kurtkach z serży.
Aleksander był doświadczonym wojownikiem i chociaż miał nadzieję na pokój, przygotowywał się do wojny. Dlatego Bisesę, Abdikadira i Caseya, a także kapitana Grove’a i kilku jego oficerów wezwano na naradę wojenną.
Podobnie jak Brama Isztar pałac królewski w Babilonie wznosił się na podwyższeniu znajdującym się mniej więcej piętnaście metrów nad nadrzeczną równiną, górując nad miastem i jego okolicą.
Pałac był olbrzymi, z nowożytnej perspektywy Bisesy stanowił nieprzyzwoitą demonstrację bogactwa, władzy i ucisku. Idąc ku środkowi kompleksu pałacowego, mijali tarasowate ogrody na dachach budynków. Drzewa wyglądały dosyć zdrowo, ale trawa trochę zżółkła, a kwiaty były rachityczne; od czasu Nieciągłości ogrody były zaniedbane. Jednak pałac był symbolem miasta i nowego królestwa Aleksandra i widać było nagłe ożywienie, gdy służący biegali tam i z powrotem z dzbanami świeżej wody. Bisesa dowiedziała się, że nie byli to niewolnicy, lecz dawni babilońscy dygnitarze, którzy chyłkiem powrócili do miasta. W chwili wystąpienia Nieciągłości okazali się tchórzami i teraz, na rozkaz Aleksandra, zostali „zdegradowani” do roli służących.
W samym środku kompleksu pałacowego znajdowała się sala tronowa. Pomieszczenie to miało długość około pięćdziesięciu kroków, a każda jego powierzchnia od podłogi do sufitu była pokryta wielobarwnymi glazurowanymi cegłami z rysunkami lwów, smoków i stylizowanych drzew życia. Nowożytni weszli do środka, starając się nie okazywać, że są przytłoczeni skalą tego, co ich otaczało.
W środku komnaty ustawiono stół, na którym spoczywał wielki gipsowy model miasta, jego murów i okolicy. Miał około pięciu metrów średnicy, był jaskrawo pomalowany i pełen szczegółów, włącznie z postaciami ludzi na ulicach i kozami pasącymi się na polach. Maleńkie kanały migotały wypełnione prawdziwą wodą.
Bisesa i pozostali usadowili się na sofach stojących przed stołem, a służący przynieśli im napoje.
Bisesa powiedziała:
— To był mój pomysł. Pomyślałam, że ten model będzie dla wszystkich bardziej zrozumiały niż mapa. Nie miałam pojęcia, że będzie taki wielki i że zrobią go tak szybko.
Kapitan Grove powiedział spokojnie:
— To dowodzi, co można zrobić, kiedy ma się do dyspozycji nieograniczone zasoby ludzkich umysłów i mięśni.
Weszli Eumenes i jego doradcy i zajęli swoje miejsca. Eumenes zyskał w oczach Bisesy, kiedy okazało się, że nie lubi rozbudowanego protokołu; był na to zbyt inteligentny. Ale jako członek dworu Aleksandra, nie mógł uniknąć paru ceremonialnych gestów, a jego doradcy krążyli wokół niego, kiedy uroczyście usiadł na sofie. Wśród owych doradców znajdował się także de Morgan, który polubił wyszukane perskie stroje, podobnie jak pozostali dworzanie Aleksandra. Tego dnia twarz miał nalaną i zaczerwienioną i wyraźne cienie pod oczami.
Casey powiedział, nie owijając w bawełnę:
— Cecil, chłopie, wyglądasz jak dupek, pomimo tego koktajlowego stroju, który masz na sobie.
De Morgan chrząknął.
— Kiedy Aleksander i jego Macedończycy zaczynają swoje hulanki, brytyjscy żołnierze w burdelach w Lahore to przy nich uczniacy. Król przesypia to wszystko. Czasami omija go ta zabawa, ale nigdy nie śpi wieczorami, kiedy wszystko zaczyna się od nowa… — De Morgan wziął od sługi kielich wina. — A to macedońskie wino jest jak kozie szczyny. Ale muszę wypić klina. — Pociągnął wielki haust i wzdrygnął się.
Eumenes przywołał zebranych do porządku. Kapitan Grove przedstawił propozycję, jak wzmocnić i tak już potężne linie obronne Babilonu. Powiedział do Eumenesa:
— Wiem, że już kazałeś swoim ludziom wzmocnić mury i wykopać fosę. — Było to szczególnie ważne po zachodniej stronie, gdzie mury zostały prawie doszczętnie zniszczone przez czas; w istocie Macedończycy postanowili opuścić zachodnią część miasta i wykorzystać Eufrat jako naturalną przeszkodę, teraz budowali umocnienia obronne na jego brzegu. — Ale — powiedział Grove — zalecałbym zorganizowanie głębszych linii obronnych dalej od miasta, zwłaszcza na wschodzie, skąd nadejdą Mongołowie. Mam na myśli bunkry i okopy — umocnienia, które możemy szybko zbudować. — Wiele z tych pojęć wymagało tłumaczenia za pośrednictwem pomocników Eumenesa i skacowanego de Morgana.
Eumenes przez chwilę słuchał cierpliwie.
— Każę Diadesowi tym się zająć. — Diades był głównym inżynierem Aleksandra. — Ale musicie wiedzieć, że Król nie zamierza tylko się bronić. Spośród wszystkich walk, Aleksander najbardziej dumny jest ze swych zwycięskich walk oblężniczych — w Milecie, Tyrze i wielu innych miejscach.
— Są to heroiczne czyny, które z pewnością przetoczą się echem przez wieki.
Kapitan Grove skinął głową.
— W rzeczy samej. — Jeśli dobrze rozumiem, chcesz powiedzieć, że Aleksander nie będzie zachwycony, jeśli sam stanie się ofiarą oblężenia. Zamierza stanąć do otwartej walki.
— Tak — mruknął Abdikadir — ale Mongołowie byli marni w działaniach oblężniczych i zdecydowanie woleli spotykać nieprzyjaciela na otwartym terenie. Jeżeli opuścimy miasto, spotkamy nieprzyjaciół na wybranym przez nich terenie.
Eumenes warknął:
— Król tak powiedział. Grove powiedział spokojnie:
— Więc musimy go słuchać. — Ale — powiedział Abdikadir — Aleksandra i Czyngis-chana dzieli z górą piętnaście stuleci, znacznie więcej niż Czyngis-chana i nas. Powinniśmy wykorzystać całą posiadaną przewagę. Eumenes powiedział baz zająknienia:
— Mówisz „przewagę”. Masz na myśli karabiny i granaty.
— Znowu użył angielskich słów.
Od czasu spotkania armii Aleksandra Brytyjczycy i nowożytni próbowali ukryć przed Macedończykami niektóre sekrety. Teraz Casey poderwał się z kanapy i sięgnął przez stół, chcąc złapać de Morgana.
— Cecil, ty sukinsynu. Co jeszcze zdradziłeś?
De Morgan cofnął się ze strachu, a dwóch strażników Eumenesa skoczyło do przodu z dłońmi na mieczach. Abdikadir i Grove chwycili Caseya i odciągnęli go do tyłu.
Bisesa westchnęła.
— Daj spokój, Casey, czego się spodziewałeś? Wiesz już, jaki jest Cecil. Podałby Eumenesowi na talerzu twoje jaja, gdyby widział w tym dla siebie jakąś korzyść.
Abdikadir powiedział:
— A Eumenes prawdopodobnie i tak o tym wiedział. Ci Macedończycy nie są głupcami.
Eumenes słuchał tej wymiany zdań z zainteresowaniem. Powiedział: Zapominacie, że Cecil, mówiąc mi to, mógł nie mieć wyboru. — De Morgan przetłumaczył to z wahaniem, odwracając wzrok i Bisesa ujrzała mroczną stronę wyboru, jakiego dokonał. — A poza tym — ciągnął Eumenes — fakt, że o tym wiem, zaoszczędzi nam czasu, którego teraz bardzo potrzebujemy, nieprawdaż?
Kapitan Grove pochylił się do przodu.
— Ale musisz zrozumieć, Sekretarzu, że nasza broń, choć potężna, ma swoje ograniczenia. Mamy jedynie niewielki zapas granatów, a amunicja do karabinów… — Najliczniejsze uzbrojenie było rodem z dziewiętnastego wieku; było to kilkaset strzelb typu Martini, które zabrano z Jamrud. Taka ilość broni nie zdałaby się na wiele w starciu z szybko poruszającą się hordą liczącą dziesiątki tysięcy ludzi.
Eumenes szybko pojął, o co chodzi.
— Więc musimy być ostrożni, jeśli chodzi o wykorzystanie tej broni.
— Właśnie — warknął Casey. — OK, jeśli się na to zdecydujemy, powinniśmy użyć nowoczesnej broni, aby osłabić siłę ich pierwszego uderzenia.
— Tak — powiedział Abdikadir. — Granaty błyskowo-hukowe wystraszą konie — i ludzi, jeśli nie nawykli do broni palnej.
Bisesa powiedziała:
— Ale oni mają Sabie. Nie wiemy, jaką broń miała ze sobą w Sojuzie, na pewno co najmniej kilka pistoletów.
— To nie na wiele jej się przyda — powiedział Casey.
— Zgoda. Ale jeśli związała się z Mongołami, mogła ich zaznajomić z bronią palną. I ma za sobą nowoczesne szkolenie. Musimy brać pod uwagę możliwość, że nadejdą, przewidując, co możemy uczynić.
— Jasna cholera — powiedział Casey. — O tym nie pomyślałem.
— Dobrze — powiedział kapitan Grove. — Casey, co jeszcze proponujesz?
— Przygotować się do gaszenia pożarów w mieście — odparł Casey. Nowożytni szybko przedstawili Eumenesowi taktykę: jak można przewidzieć nadejście nieprzyjaciela i zorganizować powiązane ze sobą gniazda strzelnicze i tak dalej. — Będziemy musieli przeszkolić część waszych ludzi, jak strzelać z kałasznikowa — powiedział Casey do Grove’a. — Kluczową sprawą będzie, aby nie marnować amunicji, nie strzelać dopóki cel nie będzie wyraźnie widoczny… Jeśli wciągniemy Mongołów do miasta, możliwe, że będziemy w stanie związać znaczną część ich sił.
Eumenes znów pojął w mig jego pomysł.
— Ale równocześnie Babilon zostanie zniszczony — powiedział.
Casey wzruszył ramionami.
— Wygranie tej wojny będzie kosztowało, a jeśli przegramy, Babilon i tak zginie.
Eumenes powiedział:
— Może taka taktyka powinna być ostatnią deską ratunku. Coś jeszcze?
Bisesa powiedziała:
— Oczywiście przynosimy z przyszłości nie tylko broń, ale i wiedzę. Może moglibyśmy zaproponować broń, którą można by sporządzić, dysponując dostępnymi tutaj materiałami.
Casey rzekł:
— Co masz na myśli, Bis?
— Widziałam te katapulty i machiny oblężnicze, które mają Macedończycy. Może moglibyśmy zasugerować pewne udoskonalenia. A poza tym jest przecież grecki ogień. Czyż to nie prymitywna forma napalmu? Po prostu ciężka benzyna i wapno niegaszone, jak sądzę…
Omawiali te możliwości przez jakiś czas, ale Eumenes im przerwał.
— Tylko mgliście pojmuję, o czym mówicie, ale obawiam się, że nie będziemy mieli dość czasu, żeby zrealizować te plany.
— Mam coś, co można by zrobić szybko — mruknął Abdikadir.
— Co? — spytała Bisesa.
— Strzemiona. — Rysując pośpiesznie, opisał, co ma na myśli. — Rodzaj podnóżka dla jeźdźców, przymocowanego skórzanymi paskami…
Kiedy Eumenes zrozumiał, że te urządzenia, które można szybko i łatwo wykonać, będą mogły znacznie zwiększyć ruchliwość konnicy, jego zainteresowanie gwałtownie wzrosło.
— Ale nasi ludzie obrośli tradycją. Będą się sprzeciwiać wszelkim innowacjom.
— Ale — zwrócił uwagę Abdikadir — Mongołowie mają strzemiona.
Było dużo do zrobienia, a czasu niewiele; i na tym zebranie się skończyło.
Bisesa odciągnęła Abdikadira i Caseya na bok.
— Naprawdę myślicie, że ta bitwa jest nieunikniona?
— Tak — warknął Casey. — Alternatywa dla wojny — pokojowy sposób rozstrzygnięcia sporu — zależy od gotowości każdej ze stron do ustąpienia. W epoce żelaza ludzie nie dysponowali doświadczeniem zdobytym przez nas w ciągu dwóch tysięcy lat rozlewu krwi, paroma Hiroszimami czy Lahore, aby zrozumieć, że niekiedy trzeba ustąpić. Dla nich wojna to jedyne wyjście.
Bisesa przyjrzała mu się.
— To zaskakująco głębokie, jak na ciebie, Casey.
— Ale nie warte funta kłaków — powiedział. I szybko powrócił do żartobliwego tonu. Zachichotał i zatarł ręce. — Ale to także niezła zabawa. Wiecie, to wszystko to jakieś pieprzone bzdury. Ale pomyślcie tylko: Aleksander Wielki kontra Czyngis-chan! Zastanawiam się, ile by trzeba zapłacić za bezpośrednią transmisję czegoś takiego.
Bisesa wiedziała, co ma na myśli. Ona także przeszła przeszkolenie wojskowe; oprócz strachu i pragnienia, aby to wszystko nie działo się naprawdę — żeby po prostu mogła pójść do domu — niecierpliwie wyczekiwała tego, co ma nastąpić.
Wyszli z sali tronowej, rozmawiając, spekulując i układając plany.
Po dniu i nocy spędzonych w zupełnej ciemności Kolę zaprowadzono do Yeh-lii. Ręce związano mu za plecami sznurem z końskiego włosia i ciśnięto na ziemię.
Nie miał ochoty na tortury i mówił szybko, opowiadając Yeh-lii, co uczynił; wszystko, co pamiętał. Kiedy skończył, Yeh-lii wyszedł z jurty.
Pojawiła się nad nim twarz Sabie.
— Nie powinieneś był tego robić, Kola. Mongołowie znają potęgę informacji. Widziałeś to na własne oczy w Biszkeku.
Nie mógłbyś popełnić większej zbrodni, nawet gdybyś sprowokował samego Czyngis-chana. Szepnął:
— Możesz mi dać trochę wody? — Nie pił od chwili, gdy go schwytano.
Zignorowała jego prośbę.
— Wiesz, że może być tylko jeden wyrok. Próbowałam cię bronić. Powiedziałam, że jesteś księciem, księciem niebios. Będą pobłażliwi. Nie przelewają królewskiej krwi…
Splunął jej w twarz. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, było, jak się z niego śmieje.
Wywlekli go na zewnątrz ze związanymi rękami. Czterech krzepkich żołnierzy trzymało go za ręce i nogi. Z jurty wyszedł oficer, z dłońmi w grubych rękawicach, niosąc gliniany kubek, w którym znajdowało się roztopione srebro. Wlali mu je do jednego oka, potem do drugiego, a na koniec do uszu.
Potem poczuł, że go podnoszą, niosą i wrzucają do jamy wyścielonej miękką, świeżo wykopaną ziemią. Nie słyszał, jak przybijają mu nad głową deski ani też swych własnych krzyków.
Aleksander poddał swoje wojsko ostremu szkoleniu. Większość szkolenia odbywała się zgodnie z tradycyjnymi macedońskimi metodami, które obejmowały forsowne marsze, biegi z obciążeniem i walkę wręcz.
Ale podjęto także próbę włączenia brytyjskich żołnierzy do macedońskiej armii. Wkrótce stało się jasne, że żaden brytyjski jeździec ani sowar nie będzie w stanie dorównać konnicy Aleksandra, jednak szeregowcy i sipaje znaleźli się w samym sercu macedońskiej piechoty. Biorąc pod uwagę brak wspólnego języka i zderzenie odrębnych kultur, jednolity łańcuch rozkazów był praktycznie niemożliwy, ale żołnierzy nauczono, jak interpretować podstawowe sygnały macedońskich trębaczy.
Praca Abdikadira z konnicą postępowała szybko, choć jak przewidywał Eumenes, pierwsze próby Macedończyków jazdy z prototypowymi strzemionami Abdikadira były dosyć farsowe.
Starszy pułk konnicy rekrutował się z młodych macedońskich arystokratów; sam Aleksander nosił ich mundur. Ale kiedy po raz pierwszy dano im strzemiona, dumni jeźdźcy po prostu odcięli swymi bułatami dyndające skórzane urządzenia.
Dopiero gdy dzielny sowar niewprawnie dosiadł jednego z masywnych macedońskich koni i pokazał, jak skutecznie może kierować nawet nieznanym sobie koniem, po silnych naciskach ze strony Króla szkolenie rozpoczęło się na dobre.
Jednak nawet bez strzemion umiejętności jeździeckie Macedończyków były zdumiewające. Jeździec zachowywał równowagę, trzymając się końskiej grzywy i kierował koniem wyłącznie naciskiem kolan. Mimo to jeźdźcy potrafili staczać potyczki i gwałtownie zmieniać kierunek ruchu i ta ich elastyczność i ruchliwość czyniły z nich czołowy element sił Aleksandra. Teraz, dzięki strzemionom, ich ruchliwość znacznie się poprawiła, jeździec mógł zaprzeć się nogami i pewnie trzymać ciężką lancę.
— Oni są po prostu niesamowici — powiedział Abdikadir, patrząc, jak stuosobowe grupy gwałtownie zawracają jak jeden mąż i pędzą jak strzała przez pola Babilonu. — Prawie żałuję, że dałem im te strzemiona; jeszcze kilka pokoleń i ten rodzaj umiejętności jeździeckich zostanie zapomniany.
— Ale nadal będziemy potrzebowali koni — warknął Casey. — Pomyśl, konie będą główną siłą napędową wojny przez następne dwadzieścia trzy stulecia, aż do Pierwszej Wojny Światowej.
— Może tutaj będzie inaczej — zamyśliła się Bisesa.
— Jasne. Nie jesteśmy już tą samą na poły obłąkaną bandą użerających się ze sobą zbyt zaawansowanych naczelnych, jak przed pojawieniem się Nieciągłości. Fakt, że zostaliśmy zamieszani w walkę z Mongołami pięć minut po tym, jak znaleźliśmy się w tym miejscu, to po prostu aberracja umysłowa. — Casey roześmiał się i odszedł.
Grove uzgodnił, że Macedończycy powinni się trochę oswoić ze strzelaniną. W oddziałach liczących co najmniej tysiąc żołnierzy Macedończycy patrzyli, jak Grove i Casey poświęcają część zapasów nowoczesnej broni — granat, kilka strzałów z kałasznikowa do uwiązanej kozy. Bisesa twierdziła, że ma to zasadnicze znaczenie, niech teraz zsikają się w gacie, ale potem utrzymają pozycje podczas walki z Mongołami, na wypadek gdyby Sabie miała w zanadrzu podobne niespodzianki. Macedończycy nie mieli problemów ze zrozumieniem zasad działania broni palnej; zabijanie na odległość przy pomocy łuków było im dobrze znane. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczyli, jak wybucha względnie nieszkodliwy granat błyskowo-hukowy, krzyknęli i zaczęli uciekać, mimo nawoływań oficerów. Byłoby to komiczne, gdyby nie było tak niepokojące.
Popierany przez Grove’a Abdikadir nalegał, aby Bisesa nie brała bezpośredniego udziału w walce. Kobieta byłaby szczególnie narażona na atak; Grove uroczo to wyraził, używszy określenia „los gorszy od śmierci”.
Dlatego też Bisesa zabrała się energicznie do innego zadania: zaczęła organizować szpital.
W tym celu zarekwirowała mały dom. Do pomocy przydzielono jej Filipa, osobistego lekarza Aleksandra i brytyjskiego chirurga. Bisesie bardzo brakowało jakichkolwiek środków, ale brak zapasów starała się zrekompensować nowoczesnym know-how. Eksperymentowała z winem jako środkiem antyseptycznym. Na terenie prawdopodobnego pola walki założyła punkty sanitarne i przeszkoliła kilka par silnych, długonogich zwiadowców Aleksandra jako noszowych. Próbowała zorganizować apteczki dla ofiar urazów, proste zestawy, które miały służyć jako pomoc w opatrywaniu najczęstszych obrażeń, z jakimi będą mieli do czynienia, nawet ran postrzałowych. Była to innowacja zastosowana przez brytyjską armię na Falklandach; po wstępnej ocenie rodzaju obrażenia brało się odpowiedni zestaw.
Najtrudniejszą do wpojenia sprawą okazała się potrzeba higieny. Ani Macedończycy, ani też dziewiętnastowieczni brytyjscy żołnierze nie zdawali sobie sprawy choćby z potrzeby ścierania krwi podczas udzielania pomocy medycznej kolejnym pacjentom. Macedończycy byli zdumieni jej mętnymi informacjami o niewidzialnych stworzeniach, jakichś maleńkich bogach czy może demonach atakujących otwarte rany lub organy wewnętrzne, przy czym Brytyjczycy byli niewiele mądrzejsi, jeśli chodzi o świadomość istnienia bakterii i wirusów. W końcu musiała zaapelować do ich dowódców, aby wymusili stosowanie się do jej zaleceń.
Zapewniła swym pomocnikom taką praktykę, jaką była w stanie. Poświęciła jeszcze kilka kóz, rąbiąc je na kawałki macedońskim bułatem albo strzelając w brzuch lub miednicę. Nie było sposobu, by uniknąć widoku prawdziwej krwi. Macedończycy nie byli wrażliwi — większość z tych, którzy przeżyli w armii Aleksandra, doznała kiedyś poważnych obrażeń — ale pomysł, żeby coś z tym zrobić, był dla nich zupełnie nowy. Skuteczność nawet prostych środków, jak na przykład opasek uciskowych, zaskoczyła ich i zachęciła do dalszej pracy i nieustannego uczenia się.
Bisesa pomyślała, że oto jeszcze raz zmienia bieg historii. Gdyby przeżyli — to wielki znak zapytania — zastanawiała się, jaka nowa synteza medycyny wcześniejsza o dwa tysiące lat może się rozwinąć z prymitywnej edukacji, jaką starała się przekazać, może będzie to zupełnie nowa dziedzina wiedzy, równoważna funkcjonalnie mechanice Newtona dwudziestego pierwszego wieku, lecz sformułowana w języku macedońskich bogów.
Ruddy Kipling nalegał, aby, jak to określił, „włączyć się”.
— Oto stoimy na rozstajach historii, gdzie mają stoczyć bitwę dwaj najwięksi wodzowie, jakich wydała ludzkość, a jej ceną jest los nowego świata. Jestem gotowy na wszystko, Biseso!
— Twierdził, że przeszedł przeszkolenie z Pierwszym Ochotniczym Oddziałem Strzelców w Pendżabie, będącym częścią wspólnej angielskiej i hinduskiej inicjatywy zmierzającej do odparcia zagrożenia ze strony buntowniczych plemion zamieszkujących okolice Granicy Północno-Zachodniej. — Zakładając że nie zostanę tam zbyt długo — powiedział — po tym jak wyśmiałem umiejętności strzeleckie moich towarzyszy w małym wierszu o tym, jak podziurawili kulami moje ciało, kiedy szedłem sąsiednią ulicą…
Brytyjczycy popatrzyli na tego pyzatego, pękatego i nieco napuszonego młodzieńca, który wciąż był blady z powodu nękającej go choroby i zaczęli się śmiać. Macedończyków po prostu wprawiał w zakłopotanie i też nie chcieli go mieć w swoich szeregach.
Po tych odmowach, trochę wbrew opinii Bisesy, Ruddy uparł się, żeby dołączyć do jej prowizorycznego oddziału szpitalnego.
— Wiesz, kiedyś miałem ambicję, żeby zostać lekarzem…
— Może nawet tak było, ale okazał się zdumiewająco delikatny i zemdlał, kiedy po raz pierwszy zobaczył świeżą krew kozy.
Jednak postanowiwszy odegrać swoją rolę w wielkiej wiktorii i nie zmienił zdania. Stopniowo przyzwyczaił się do atmosfery szpitala, zapachu krwi, beczenia rannych i przestraszonych zwierząt. W końcu był w stanie założyć bandaż na otwartą ranę na nodze kozy i doprowadzić rzecz do końca, zanim zrobiło mu się słabo.
Potem przyszedł największy triumf, kiedy zjawił się jakiś żołnierz z raną ciętą dłoni, co przydarzyło mu się w trakcie szkolenia. Ruddy zdołał oczyścić ranę i obwiązać ją, nie wzywając Bisesy, chociaż, jak później z humorem przyznał, kiedy już było po wszystkim, zwymiotował.
Wtedy Bisesa wzięła go za ramiona, nie zwracając uwagi na lekki odór wymiocin.
— Ruddy, odwaga na polu bitwy to jedno, ale niemniejszej odwagi wymaga pokonanie własnych demonów, a ty tego dokonałeś.
— Przekonam siebie, aby uwierzyć w to, co mówisz — powiedział, oblewając się rumieńcem.
Chociaż Ruddy nauczył się znosić widok krwi, cierpienia i śmierci, wciąż ogromnie poruszało go samo zdarzenie, nawet śmierć kozy.
Podczas obiadu powiedział:
— Czymże jest życie, skoro jest tak cenne, a tak łatwo je zniszczyć? Może to nieszczęsne koźlę, które dziś pokroiliśmy na kawałki, uważało się za pępek świata. A teraz zostało unicestwione, wyparowało jak kropla rosy. Dlaczego Bóg daje nam coś tak cennego jak życie, by potem go pozbawić w wyniku okrutnej śmierci?
— Ale — powiedział de Morgan — to nie Boga możemy teraz o to pytać. Już nie uważamy się za szczytowy produkt Stworzenia, gorszy jedynie od samego Boga, bo teraz są w naszym świecie te istoty, które Bisesa wyczuwa wewnątrz Oczu. Może są mniej doskonałe niż Bóg, ale doskonalsze od nas, tak jak my jesteśmy doskonalsi od tych zarzynanych przez nas koźląt. Dlaczego Bóg miałby słuchać naszych modłów, skoro to oni stoją bliżej Boga?
Ruddy spojrzał na niego z niesmakiem.
— To dla ciebie typowe, de Morgan, lubisz gnębić swych współtowarzyszy.
De Morgan tylko się roześmiał.
Josh powiedział:
— A może nie ma boga Nieciągłości. — Wydawał się niezwykle zatroskany. — Wiecie, to całe przeżycie, wszystko, czego doświadczyliśmy od chwili Nieciągłości, jest jak straszny sen, jak majaczenie w gorączce. Biseso, mówiłaś mi o wielkim wymieraniu gatunków w przeszłości. Mówisz, że w moich czasach już to rozumiano, choć mało kto się z tym zgadzał. I że wśród znalezionych skamieniałości nie ma śladu umysłu, niczego, aż do chwili, gdy pojawił się człowiek i jego bezpośredni przodkowie. Jeżeli sami mamy umrzeć, może będzie to pierwszy przypadek, kiedy wymrze inteligentny gatunek. — Zgiął dłoń, przyglądając się swoim palcom. — Abdikadir mówi, że według naukowców z dwudziestego pierwszego wieku umysł jest powiązany ze strukturą wszechświata, że w jakiś sposób powołuje świat do istnienia.
— Załamanie się funkcji kwantowych, tak. Może.
— Jeżeli tak jest i jeżeli nasze umysły mają zostać unicestwione, może to właśnie stanowi następstwo. Mówią, że kiedy stajemy oko w oko ze śmiercią, przemyka nam przed oczami całe nasze życie. Może my jako rasa przechodzimy ostatni psychiczny wstrząs, zanim pogrążymy się w niebyt — fragmenty naszej krwawej przeszłości wydobywają się na powierzchnię w ostatnich chwilach życia — i może ginąc, rozbijamy strukturę przestrzeni i czasu… — Mówił teraz szybko, coraz bardziej poruszony.
Ruddy tylko się roześmiał.
— Takie myśli to niepodobne do ciebie, Josh! Bisesa wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Josha.
— Zamknij się, Ruddy. Posłuchaj, Josh. To nie jest sen o śmierci. Myślę, że Oczy to tylko artefakty, a Nieciągłość to akt celowy. Myślę, że stoją za tym jakieś umysły, umysły potężniejsze od naszych, ale do nich podobne.
— Ale — powiedział de Morgan ponuro — twoje istoty z Oka same potrafią tasować przestrzeń i czas. Czyż nie jest to domeną bogów?
— Och, nie sądzę, aby byli bogami — powiedziała Bisesa. — Są potężni, tak, znacznie potężniejsi od nas, ale nie są bogami.
Josh powiedział:
— Dlaczego tak myślisz?
— Bo obce jest im współczucie.
Dano im jeszcze cztery dni. Wtedy powrócili wysłannicy Aleksandra.
Spośród tysiąca ludzi, którzy wyruszyli, powróciło jedynie dwunastu. Kapral Batson przeżył, ale ucięto mu uszy i nos. A w przytroczonej do siodła torbie przywiózł odciętą głowę Ptolemeusza.
Kiedy Bisesa się o tym dowiedziała, przeszył ją dreszcz nie tylko na myśl o nadciągającej wojnie, lecz także z powodu utraty kolejnego włókna w rozpadającej się tkance historii. Wiadomość o tym, co spotkało Batsona, doświadczonego żołnierza, doprowadziła ją do rozpaczy. Dowiedziała się, że i Aleksander opłakiwał stratę towarzysza.
Następnego dnia macedońscy zwiadowcy donieśli o wzmożonej aktywności w obozie Mongołów. Wyglądało na to, że atak jest bliski.
Tego popołudnia Josh zastał Bisesę w Świątyni Marduka. Siedziała oparta o jedną z osmalonych, sczerniałych ścian, z nogami okrytymi kocem dla ochrony przed rosnącym zimnem. Wpatrywała się w Oko, które nazwali Okiem Marduka, chociaż niektórzy żołnierze nazywali je „Jajem Marduka”. Bisesa zaczęła spędzać tu większość wolnego czasu.
Josh usiadł koło niej, objąwszy się rękami.
— Miałaś odpoczywać.
— Odpoczywam. Odpoczywam i obserwuję.
— Obserwujesz obserwatorów? Uśmiechnęła się.
— Ktoś musi. Nie chcę, żeby myśleli…
— Co?
— Że nie wiemy. O nich i o tym, co nam uczynili, co zrobili z naszą historią. A poza tym myślę, że tkwi w tym jakaś energia. Musi tak być, skoro pojawiło się to Oko i jego kopie na całej planecie, skoro dwadzieścia ton złota zamieniło się w kałużę… Nie chcę, żeby zjawili się tutaj Sabie i Czyngis-chan i położyli na nim łapę. Jeżeli nam się nie uda, kiedy nadejdą Mongołowie, stanę w tych drzwiach z pistoletem w dłoni.
— Och, Biseso, masz w sobie tyle siły! Szkoda, że nie jestem taki jak ty.
— Nie, nie żałuj tego. — Trzymał ją mocno za rękę, ale nie próbowała jej uwolnić. — Masz. — Pogrzebała pod kocem i wyciągnęła metalową flaszkę. — Napij się herbaty z mlekiem.
Otworzył flaszkę i pociągnął łyk.
— Dobre. Mleko jest trochę, hmm, jakby nieprawdziwe.
— To z mojego zestawu ratunkowego. Skondensowane i napromienione. W armii amerykańskiej dają pigułki samobójcze, a w brytyjskiej herbatę. Trzymałam ją na specjalną okazję. Co może być bardziej specjalnego?
Sączył herbatę. Jakby zamknął się w sobie.
Bisesa zastanawiała się, czy wstrząs spowodowany Nieciągłością wreszcie do niego dociera. Podejrzewała, że ugodził ich wszystkich w rozmaity sposób.
Zapytała:
— Dobrze się czujesz?
— Myślę o domu. Kiwnęła głową.
— Nikt z nas nie mówi zbyt wiele o domu, prawda?
— Może to zbyt bolesne.
— Mimo to powiedz mi, Josh. Opowiedz mi o swojej rodzinie.
— Jako dziennikarz poszedłem w ślady ojca. Relacjonował wojnę między stanami. — Bisesa pomyślała, że było to dla Josha zaledwie dwadzieścia lat przedtem. — Dostał kulę w biodro. Potem przyplątała się infekcja i w parę lat później umarł. Miałem wtedy tylko siedem lat — szepnął Josh. — Spytałem go, dlaczego został dziennikarzem zamiast walczyć. Powiedział, że ktoś musi patrzeć, żeby przekazać to innym. W przeciwnym razie będzie tak, jakby nic się w ogóle nie wydarzyło. No cóż, uwierzyłem mu i poszedłem w jego ślady. Czasami nie podobało mi się to, że moje życie zostało w pewnym sensie zaprogramowane, jeszcze zanim się urodziłem. Ale przypuszczam, że to nic wyjątkowego.
— Spytaj Aleksandra.
— Taak… Moja matka wciąż żyje. Albo żyła. Szkoda, że nie mogę jej powiedzieć, że jestem bezpieczny.
— Może jakimś sposobem to wie.
— Bis, wiem, z kim byś była, gdyby…
— Z moją córeczką — powiedziała Bisesa. — Nigdy mi nie mówiłaś o jej ojcu. Wzruszyła ramionami.
— Przystojny dupek z mojego pułku — wyobraź sobie Caseya pozbawionego wdzięku i poczucia higieny osobistej — zaszaleliśmy i byłam nieostrożna. Byliśmy pijani. Kiedy urodziła się Myra, Mikę był zakłopotany. To nie był zły człowiek, ale wtedy mnie to nie obchodziło. Chciałam jej, nie jego. A potem i tak zginął. — Poczuła szczypanie w oczach i przycisnęła oczodoły nasadą dłoni. — W owym czasie nie było mnie w domu przez wiele miesięcy. Wiedziałam, że nie spędzam z Myrą tyle czasu, ile powinnam. Zawsze sobie obiecywałam, że się poprawię, ale nigdy nie potrafiłam pozbierać mego życia do kupy. Teraz utknęłam tutaj i muszę mieć do czynienia z tym pieprzonym Czyngis-chanem, kiedy chciałabym po prostu wrócić do domu.
Josh ujął jej twarz w dłonie.
— Nikt z nas tego nie chce — powiedział. — Ale przynajmniej mamy siebie. A jeśli jutro zginę… Bis, wierzysz, że wrócimy? Że będziemy żyli, jeśli czas zostanie poszatkowany na nowo?
— Nie. Och, może być inna Bisesa Dutt. Ale to już nie będę ja.
— Więc ta chwila to wszystko, co mamy — wyszeptał. Potem stało się to, co nieuniknione. Ich usta spotkały się i wciągnęła go pod koc, zdzierając z niego ubranie. Był delikatny — i nieporadny, prawie prawiczek — ale przywarł do niej z rozpaczliwą namiętnością, która znalazła odbicie w niej samej.
Pogrążyła się w odwiecznym, płynnym cieple tej chwili.
Ale kiedy było po wszystkim, pomyślała o Myrze i ogarnęło ją poczucie winy. Czuła w sobie jedynie pustkę, miejsce, w którym kiedyś była Myra, a teraz znikła na dobre.
I przez cały czas miała świadomość obecności Oka groźnie unoszącego się nad nimi i widziała odbicia swoje i Josha, jak jakichś owadów unieruchomionych w lśniącej kryjówce.
Pod koniec dnia Aleksander, złożywszy ofiarę w intencji powodzenia w bitwie, wydał rozkaz zgromadzenia armii. Liczące dziesiątki tysięcy ludzi oddziały zebrały się pod murami Babilonu; żołnierze mieli na sobie jasne tuniki, w dłoniach połyskujące tarcze, a ich konie rżały i wierzgały niespokojnie. W paradzie wzięło także udział kilkuset prowadzonych przez kapitana Grove’a Brytyjczyków w uniformach z czerwonej serży, którzy dumnie prezentowali broń.
Aleksander dosiadł konia i przejechał przed frontem armii, przemawiając mocnym, czystym głosem, który odbijał się echem od murów Babilonu. Bisesa nigdy by nie odgadła, jakie odniósł rany. Nie potrafiła zrozumieć jego słów, ale reakcja nie pozostawiała wątpliwości: brzęk dziesiątków tysięcy mieczy uderzanych o tarcze i dziki okrzyk wojenny, Alalalalai! Al-e-han-dreh! Al-e-han-dreh!…
Potem Aleksander podjechał do małego oddziału brytyjskiego. Zatrzymawszy konia, z ręką owiniętą wokół końskiej grzywy, przemówił ponownie, ale tym razem po angielsku. Mówił z silnym akcentem, ale słowa można było zrozumieć bez trudności. Mówił o Ahmedzie Khelu i Maiwandzie, bitwach Imperium Brytyjskiego podczas Drugiej Wojny Afgańskiej, które zajmowały poczesne miejsce w koszarowej mitologii tych wojsk i wspomnieniach niektórych żołnierzy. Aleksander powiedział:
Od dzisiejszego dnia do końca świata,
By imię nasze z ust do ust nie brzmiało,
Nas, małej, ale szczęsnej garstki braci:
Bo kto dziś ze mną kroplę krwi wyleje,
Mym będzie bratem… [1]
Europejczycy i sipaje wznosili okrzyki równie głośno jak Macedończycy. Casey Othic ryczał:
— Słyszymy! Pozdrawiamy! Rozumiemy!
Kiedy parada się skończyła, Bisesa odszukała Ruddy’ego. Stał na platformie Bramy Isztar, spoglądając na równinę, gdzie pod złowieszczym, niebieskoszarym niebem już płonęły obozowe ogniska. Palił jeden z ostatnich tureckich papierosów, zachowany na tę okazję, jak powiedział.
— Szekspir, co, Ruddy?
— Ściśle mówiąc: Henryk V. — Nadął się jak paw, najwyraźniej bardzo z siebie dumny. — Aleksander dowiedział się, że umiem dobrze posługiwać się słowem. No i wezwał mnie do pałacu, aby wymyślić krótkie przemówienie, które mógłby wygłosić do naszych żołnierzy. Zamiast proponować mu coś własnego zwróciłem się do barda ze Stratfordu — i czyż mogłoby być coś bardziej odpowiedniego? A poza tym — dodał — skoro staruszek prawdopodobnie w ogóle nie istniał w tym nowym wszechświecie, raczej nie oskarży mnie o plagiat!
— Niezłe z ciebie ziółko, Ruddy.
Kiedy światło przygasło, żołnierze zaczęli śpiewać. Macedońskie pieśni były jak zwykle pieśniami żałobnymi o domu i utraconych ukochanych. Ale dzisiaj wieczorem Bisesa usłyszała w nich angielskie słowa, jakiś dziwnie znany refren.
Ruddy uśmiechnął się.
— Rozpoznajesz to? To hymn „Chwalmy Pana, Króla Niebios”. Biorąc pod uwagę naszą sytuację, myślę, że któryś z tych żołnierzy ma naprawdę poczucie humoru! Posłuchaj ostatniej zwrotki…
Aniołowie, oddawajcie Mu cześć Stańcie przed Nim twarzą w twarz Niech Słońce i Księżyc biją Mu pokłony Mieszkańcy wszystkich czasów i przestrzeni Wysławiajcie Go! Wysławiajcie Go! Wysławiajcie Go! Wysławiajcie Go! Wysławiajcie wraz z nami Boga pełnego łaski…
Kiedy śpiewali, stapiały się w jedno akcenty z Londynu, Newcastle, Glasgow, Liverpoolu i Pendżabu.
Ale gdy ze wschodu powiał łagodny wietrzyk, przywiał w stronę miasta dym ognisk. A kiedy Bisesa spojrzała w tę stronę, zobaczyła, że Oczy powróciły całymi dziesiątkami, unosząc się wyczekująco nad polami Babilonii.
Kurz — to właśnie Josh zobaczył najpierw, wielką chmurę kurzu, który wzbijał się pod kopytami pędzących koni.
Było około południa. Tym razem dzień był pogodny, bezchmurny i przez pędzący wał kurzu, szeroki na jakieś pół kilometra, prześwitywały mgliste, nieuchwytne kształty. Potem Josh zobaczył wyraźnie wyłaniające się z popielatej poświaty cienie, które niebawem przeobraziły się w krępe, groźne postacie. Na pierwszy rzut oka można było w nich rozpoznać mongolskich wojowników.
Pomimo wszystkiego, co mu się dotąd przydarzyło, Joshowi trudno było uwierzyć, że horda Mongołów pod wodzą samego Czyngis-chana naprawdę się zbliża, zamierzając go zabić.
A jednak tak właśnie było; widział to na własne oczy. Poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej.
Siedział w Bramie Isztar, w ciasnym stanowisku strażniczym, wychodzącym na wschód, w stronę nacierających Mongołów. Towarzyszyli mu Macedończycy i kilku Brytyjczyków. Ci ostatni byli zaopatrzeni w całkiem dobre szwajcarskie lornetki. Grove uświadomił im znaczenie odpowiedniego osłonięcia obiektywów, nie mieli pojęcia, jakie informacje ma Czyngis-chan na temat ich sytuacji w Babilonie, ale Sabie Jones z pewnością wiedziała, co oznaczają błyski światła odbijającego się od szkła. Josh był najlepiej wyposażony z nich wszystkich, bo Abdikadir — który pojechał walczyć — zostawił mu swój cenny noktowizor, który zakładało się jak okulary.
Kiedy Mongołowie ukazali się po raz pierwszy, zarówno wśród macedońskich, jak i brytyjskich obserwatorów dało się wyczuć napięcie, wyraźny dreszcz podniecenia. Joshowi wydało się, że w sąsiedniej bramie widzi jaskrawy napierśnik samego Aleksandra, a potem zobaczył pierwsze starcie.
Mongołowie nadciągali długą linią i wydawało się, że są pogrupowani w oddziały liczące około dziesięciu ludzi. Josh szybko je policzył; linia Mongołów miała jakichś dwudziestu ludzi na grubość i dwustu na szerokość, a więc pierwszy rzut liczył około czterech lub pięciu tysięcy ludzi.
Ale Aleksander zgromadził na równinie pod Babilonem dziesięć tysięcy własnych żołnierzy. Ich długie, szkarłatne peleryny wydymały się na wietrze, hełmy z brązu były pomalowane na kolor błękitny, a grzebienie ozdabiały emblematy oznaczające stopień.
Zaczęło się.
Najpierw poleciały strzały. Przednie szeregi nacierających Mongołów uniosły w górę łuki i wystrzeliły w powietrze. Łuki były wykonane z powlekanego rogu i trafiały dokładnie w cel na odległość ponad stu metrów.
Macedończycy byli ustawieni w dwa długie rzędy, piechurzy znajdowali się w środku, a elitarne oddziały tarczowników zabezpieczały obie flanki. Kiedy poleciały strzały, rozległy się donośne uderzenia bębnów i granie trąbek i żołnierze szybko przegrupowali się, formując coś na kształt pudła, głębokiego na ośmiu ludzi. Unieśli nad głowami skórzane tarcze i zwarli je ze sobą, jak w rzymskiej formacji zwanej żółwiem.
Strzały uderzyły w tarcze z wyraźnie słyszalnym łoskotem Pancerz złożony z tarcz wytrzymał uderzenie, ale nie był doskonały. W paru miejscach ludzie z przeszywającym krzykiem padli na ziemię, w osłonie na krótko pojawiła się dziura i zrobiło się nagłe poruszenie, gdy rannego wyciągano z szeregu, po czym pancerz zamknął się znowu.
A więc ludzie już zaczęli ginąć, pomyślał Josh.
Może o ćwierć mili od murów miasta Mongołowie nagle ruszyli do ataku. Wojownicy ryknęli, bębny wojenne załomotały, a stukot końskich podków przywodził na myśl burzę. Zgiełk był niesamowity.
Josh nie uważał się za tchórza, ale zwyczajnie struchlał. I był zaskoczony, z jakim spokojem zaprawieni w boju żołnierze Aleksandra utrzymują pozycje. Ponowne granie trąbek i wykrzykiwane rozkazy — Synaspismos! — rozbiły formację żółwia i znów uformowały się otwarte linie, chociaż niektórzy żołnierze nadal trzymali tarcze w górze, zasłaniając się przed strzałami. Teraz były to linie poczwórne, przy czym część żołnierzy została w rezerwie. Byli to piechurzy, którzy mieli przyjąć na siebie atak mongolskiej konnicy; między Babilonem a nacierającymi Mongołami znajdowała się jedynie cienka linia ludzi. Ale żołnierze zwarli ze sobą tarcze, wbili końce swych długich włóczni w ziemię i z wyciągniętymi przed siebie długimi na stopę żelaznymi mieczami czekali na pędzących Mongołów.
W ostatniej chwili przed bezpośrednim zderzeniem obu armii Josh widział wyraźnie samych Mongołów, a nawet oczy ich opancerzonych koni. Zwierzęta wyglądały jak oszalałe; zastanawiał się, jakich bodźców czy narkotyków użyli Mongołowie, aby skłonić konie do ataku na taką masę piechoty.
Mongołowie zderzyli się z macedońskimi liniami. Zderzenie było niezwykle gwałtowne.
Opancerzone konie przedarły się przez przednią linię obrońców i cała formacja jakby ugięła się w środku. Ale tylne linie Macedończyków natarły na konie, zabijając je lub powalając na ziemię. Mongołowie i ich konie zaczęli padać na ziemię, a ich tylne linie uderzyły w zatrzymaną przednią linię natarcia.
Wszędzie wzdłuż macedońskich linii rozgorzała walka. Do Josha dotarł zapach kurzu i metalu pomieszany z zapachem krwi. Rozlegały się krzyki wściekłości i bólu oraz szczęk żelaza. Nie było żadnych strzałów ani odgłosów eksplozji typowych dla nowoczesnej wojny. Ale tak czy inaczej ludzkie istnienia likwidowano z niemniejszą skutecznością.
Josh nagle zdał sobie sprawę, że tuż przed nim, prawie na poziomie jego oczu, unosi się srebrzysta kula. To było Oko. Może, pomyślał ponuro, są tutaj oprócz ludzi także inni obserwatorzy.
Pierwszy atak trwał tylko kilka minut. Potem, na sygnał trąbki, Mongołowie nagle zaczęli uciekać. Ci, którzy jeszcze mieli konie, pocwałowali do tyłu. Zostawili za sobą linię zwijających się ciał, odciętych kończyn i okaleczonych koni.
Mongołowie zatrzymali się w luźnym szyku kilkaset metrów od macedońskich pozycji. Obrzucali nieprzyjaciół obelgami w swym niezrozumiałym języku, wystrzelili parę strzał i nawet pluli w ich stronę. Jeden z nich przywlókł nieszczęsnego macedońskiego piechura i teraz, z szyderczym okrucieństwem zaczął wycinać dziurę w piersi żyjącego mężczyzny. Macedończycy odpowiedzieli obelgami, ale kiedy ich oddział pobiegł do przodu z uniesioną bronią, oficerowie krzyknęli, aby zawrócili i pozostali na swych pozycjach.
Mongołowie nie przestawali się cofać, wciąż szydząc z Macedończyków, ale żołnierze Aleksandra nie ruszyli ich śladem. Korzystając z przejściowego spokoju, noszowi wybiegli przez Bramę Isztar.
Pierwszy macedoński wojownik, jakiego przyniesiono do szpitala Bisesy, był ranny w nogę. Ruddy pomógł jej wciągnąć nieprzytomnego człowieka na stół.
Strzałę złamano i wyciągnięto, ale przebiła mięsień łydki na wylot. Wyglądało na to, że nie uszkodziła żadnych kości, ale ze świeżej rany zwisały fragmenty tkanki mięśniowej. Bisesa wepchnęła je z powrotem do otworu, zatkała go nasączoną winem tkaniną, po czym z pomocą Ruddy’ego ciasno obandażowała. Żołnierz się poruszył. Oczywiście nie miała żadnego środka znieczulającego, ale gdyby się obudził, być może strach i adrenalina na jakiś czas powstrzymają ból.
Ruddy pracując obiema rękami, otarł pot z czoła rękawem kurtki.
— Ruddy, świetnie sobie radzisz.
— Tak. Ten człowiek przeżyje, prawda? I pójdzie z bułatem i tarczą w dłoni, aby umrzeć na jakimś innym polu bitwy.
— Możemy ich tylko łatać.
— Tak…
Ale nie było czasu, nie było czasu. Człowiek z raną nogi był zaledwie pierwszym z przynoszonych na noszach rannych, którzy nagle zaczęli napływać przez Bramę Isztar. Filip, lekarz Aleksandra, wybiegł im naprzeciw i tak jak go nauczyła Bisesa, zaczął przeprowadzać szybką selekcję, oddzielając tych, którym można było pomóc od pozostałych i odsyłając rannych tam, gdzie mogli otrzymać najskuteczniejszą pomoc medyczną.
Bisesa kazała macedońskim sanitariuszom zabrać rannego w nogę do namiotu rannych i złapała następne nosze. Okazało się, że ofiarą był mongolski wojownik. Dostał mieczem w górną część uda i z przeciętej arterii tryskała krew. Próbowała zacisnąć brzegi rany, ale było już zdecydowanie za późno i po chwili krwawienie samo ustało.
Ruddy powiedział:
— Ten człowiek w ogóle nie powinien był się tu znaleźć.
Z dłońmi ociekającymi krwią, ciężko dysząc, Bisesa cofnęła się.
— Tak czy owak nic nie możemy dla niego zrobić. Zabierzcie go stąd. Następny!…
Ciągnęło się to przez całe popołudnie — strumień okaleczonych, zwijających się z bólu ciał; nie przestawali pracować, aż poczuli, że nie mogą już dłużej, ale mimo to pracowali dalej.
Abdikadir znajdował się wśród sił rozmieszczonych poza murami Babilonu. Był już bliski włączenia się do walki, kiedy macedońskie linie prawie się ugięły. Ale zarówno jego, jak i Brytyjczyków — oraz Caseya, który był gdzieś dalej — trzymano w rezerwie; broń palną mieli ukrytą pod macedońskimi pelerynami. Aleksander obiecał im, że ich czas nadejdzie, ale jeszcze nie teraz, nie teraz.
Aleksander i jego nowożytni doradcy dysponowali historyczną perspektywą, która była bardzo pomocna. Znali klasyczną taktykę Mongołów. Ich pierwszy atak stanowił jedynie manewr mylący, którego celem było uwikłanie Macedończyków w pościg. W razie konieczności mogli się cofać całymi dniami, doprowadzając do wyczerpania i rozdzielenia sił Aleksandra, aż w końcu byli gotowi do zamknięcia pułapki. Nowożytni opowiedzieli Aleksandrowi, jak Mongołowie rozbili kiedyś armię chrześcijańskich rycerzy w Polsce, zwabiwszy ich w pułapkę, swego czasu Aleksander rzeczywiście natknął się na scytyjskich jeźdźców, którzy stosowali podobną taktykę. Nie dał się na to nabrać.
Poza tym Aleksander rozgrywał własną grę: ukrył połowę swojej piechoty i całą konnicę wewnątrz murów Babilonu, no i jak dotąd nie wykorzystał broni z dziewiętnastego i dwudziestego pierwszego wieku. To mogło się udać. Chociaż mongolskich zwiadowców zauważono w okolicy Babilonu, było praktycznie niemożliwe, aby szpiedzy Czyngis-chana przeniknęli potajemnie do miasta.
Pomimo pełnego napięcia oczekiwania Mongołowie tego dnia już nie ponowili ataku.
Kiedy nadszedł wieczór, na horyzoncie można było dostrzec długą linię ognisk, rozciągającą się z północy na południe, która wydawała się obejmować cały świat. Abdikadir zdawał sobie sprawę z szemrania żołnierzy na widok budzącej grozę liczebności mongolskich sił. Pomyślał, że mogliby bać się jeszcze bardziej, gdyby im powiedziano, że wśród długiej linii mongolskich jurt dostrzeżono charakterystyczny kopulasty kształt statku kosmicznego.
Aleksander odwiedził obóz, mając u boku Hefajstiona i Eumenesa. Król lekko utykał, ale jego hełm i żelazny napierśnik lśniły srebrzyście. Wszędzie, którędy przechodził, żartował ze swymi ludźmi. Mongołowie nas nabierają, twierdził. Prawdopodobnie dla każdego ze swych ludzi rozpalili dwa lub trzy ogniska, w końcu znani są z tego, że wyruszają do bitwy z wypchanymi manekinami, dosiadającymi zapasowych koni, aby wystraszyć wrogów. Ale Macedończycy są zbyt cwani, żeby się nabrać na takie sztuczki! Tymczasem sam Aleksander pozwolił rozpalić bardzo niewiele ognisk, by Mongołowie nie zdawali sobie sprawy z liczebności sił przeciwnika oraz niezłomnego męstwa i siły woli macedońskich żołnierzy!
Nawet Abdikadir czuł, jak poprawił mu się nastrój po wizycie Króla. Aleksander to niezwykły człowiek, pomyślał, chociaż podobnie jak Czyngis-chan budzący przerażenie.
Z kałasznikowem u boku zwinął się w kłębek pod swym ponczo i szorstkim brytyjskim kocem, próbując zasnąć.
Czuł się dziwnie spokojny. Konfrontacja z armią Mongołów wydawała się potęgować jego własną determinację. Znać Mongołów jako abstrakcyjne pojęcie z dawno nieodkurzanych stron historii to jedno, a odczuć na własnej skórze ich brutalność to coś zupełnie innego.
Mongołowie wyrządzili islamowi ogromne szkody. Zjawili się w bogatym islamskim kraju Khwarezm — starożytnej cywilizacji, stabilnej i scentralizowanej już w połowie siódmego wieku przed Chrystusem. Faktycznie Aleksander Wielki natknął się na nich podczas swej euroazjatyckiej wyprawy. Mongołowie splądrowali piękne miasta Afganistanu i północnej Persji, od Heratu do Kandaharu i Samarkandy. Podobnie jak Babilonia, Khwarezm zbudowano w oparciu o skomplikowany podziemny system nawadniający, który przetrwał od czasów starożytnych. Mongołowie zniszczyli go także, a wraz z nim i Khwarezm; niektórzy arabscy historycy utrzymują, że gospodarka na tym obszarze nigdy nie odzyskała dawnej świetności. I tak dalej. Wydarzenia te położyły się cieniem na duchu całego islamu.
Abdikadir nigdy nie był fanatykiem. Teraz jednak odkrył w sobie zamiłowanie do naprawiania historii. Tym razem islam zostanie uratowany przed Mongołami i odrodzi się. Ale najpierw tę przeklętą wojnę trzeba wygrać, i to bez względu na koszty.
Pomyślał, że w chaosie spowodowanym Nieciągłością pocieszający jest fakt, że ma coś do roboty: musi zrealizować zupełnie określony cel. A może po prostu odnajdywał swoje macedońskie korzenie.
Zastanawiał się, co by na to wszystko powiedział Casey. Casey, gorliwy chrześcijanin urodzony w Iowa w 2004 roku, a obecnie uwięziony między armiami Mongołów i Macedończyków w czasie bez daty.
— Dobry chrześcijański żołnierz — mruknął Abdikadir — jest zawsze o krok od nieba. — Uśmiechnął się do siebie.
Kola leżał w jamie wydrążonej w ziemi pod jurtą Czyngis-chana przez trzy dni — trzy dni, ślepy i głuchy, cierpiąc przejmujący ból. Ale mimo to żył. Był nawet w stanie wyczuć upływ czasu, dzięki drganiom wywołanym krokami na deskach znajdujących się nad głową, krokami, które zbliżały się i oddalały jak fale przypływu.
Gdyby Mongołowie go przeszukali, znaleźliby ukrytą pod kamizelką plastikową torbę z wodą, która tak długo trzymała go przy życiu, oraz jeszcze coś, od czego zależało jego ryzykowne przedsięwzięcie. Ale nie przeszukali go. Tak, to było ryzykowne przedsięwzięcie, ale opłaciło się, przynajmniej jak dotąd.
Wiedział o Mongołach znacznie więcej niż Sabie, ponieważ dorastał ze świadomością ich istnienia, liczącą osiem stuleci, lecz wciąż bardzo silną. I słyszał o zwyczaju Czyngis-chana zamykania nieprzyjacielskich książąt pod podłogą swojej jurty. Kola przekazał Caseyowi tyle informacji, ile zdołał, wiedząc, że zostanie ujęty; a kiedy to się stało, pozwolił, aby podstępna Sabie tak skołowała Mongołów, że wyrazili zgodę na jego „łagodne” potraktowanie. Chciał tylko być tutaj w ciemności i pozostać przy życiu, trzymając urządzenie, które sporządził, zaledwie o jakiś metr od Czyngis-chana.
W Sojuzie nie było granatów, które idealnie nadawałyby się do tego celu. Ale pozostały niewykorzystane sworznie wybuchowe. Mongołowie nie zorientowaliby się, co wyniósł ze statku kosmicznego, nawet gdyby go uważnie obserwowali. Oczywiście Sabie by to wiedziała, ale w swej arogancji założyła, że Kola jest kimś nieistotnym, niezdolnym, aby przeszkodzić w realizacji jej własnych ambicji. Kiedy go zignorowano, Kola mógł łatwo zrobić proste urządzenie spustowe i ukryć swoją prowizoryczną broń.
Musiał czekać na właściwy moment, kiedy uderzy. Właśnie dlatego musiał tkwić w ciemności i znosić męczarnie. Trzy dni — to było jak przeżycie trzech dni po własnej śmierci. Ale o dziwo, jego ciało nadal funkcjonowało, nadal musiał oddawać mocz i wypróżniać się, jak gdyby to ciało myślało, że jego los będzie miał jakiś dalszy ciąg. Pomyślał, że to jak skurcze świeżych zwłok, manekina, które nic nie znaczą.
Trzy dni. Ale Rosjanie byli cierpliwi. Mieli takie powiedzenie: najgorsze jest zawsze pierwsze pięćset lat.
Nadszedł świt. Macedończycy zaczęli się ruszać, kaszleć, przecierać oczy, załatwiać się. Abdikadir usiadł. Różowo-szare, jaśniejące niebo było dziwnie piękne, a rozproszone światło słoneczne na tle szarych chmur przywodziło na myśl kwiaty wiśni rozsypane na wulkanicznej lawie.
Ale po przebudzeniu się miał tylko chwilę spokoju.
Świt i zmierzch to dla żołnierza najniebezpieczniejszy okres, ponieważ oczy próbują przystosować się do szybko zmieniającego się oświetlenia. I właśnie w tym momencie Mongołowie przypuścili atak.
Zbliżyli się do macedońskich pozycji w zupełnej ciszy. Teraz zabrzmiały naccara, ich bębny wojenne i Mongołowie ruszyli do przodu, wrzeszcząc jak opętani. Nagła wrzawa była mrożąca krew w żyłach, jak gdyby nadciągał jakiś potężny kataklizm, powódź lub obsunięcie się ziemi.
Ale macedońskie trąbki odezwały się zaledwie w chwilę później. Żołnierze pobiegli na stanowiska. Rozległy się krótkie komendy wykrzykiwane macedońskim dialektem. Formować się, utrzymać pozycje! Macedońska piechota, ustawiona w osiem szeregów, tworzyła ścianę skóry i żelaza.
Oczywiście Aleksander był przygotowany na atak. Przewidując go, dopuścił wroga tak blisko, jak było można. Teraz nadszedł czas, aby zatrzasnąć pułapkę.
Abdikadir zajął swoją pozycję, trzy szeregi za pierwszą linią. Po obu stronach stali zalęknieni brytyjscy żołnierze. Czując na sobie ich spojrzenia, Abdikadir zmusił się do uśmiechu i uniósł kałasznikowa.
Pierwszy raz wyraźnie zobaczył mongolskiego wojownika przez celownik.
Ciężka konnica zajmowała miejsce w środku ataku, a lekka galopowała zaraz za nią. Jeźdźcy mieli na sobie zbroje wykonane z bawolich skór i metalowe hełmy ze skórzanymi ochraniaczami wokół szyi i uszu. Byli obwieszeni różnoraką bronią: mieli dwa łuki, trzy kołczany, lancę z paskudnie wyglądającym hakiem na końcu, topór i zakrzywioną szablę. Nawet konie miały na sobie szeroki skórzany pancerz, który osłaniał ich boki i metalowe kołpaki na głowach. Opancerzeni Mongołowie wyglądali bardziej na jakieś owady niż na ludzi.
Ale nie wszystko działo się pod ich dyktando. Na sygnał trąbki na balustradach murów Babilonu pojawili się łucznicy i tuż nad głową Abdikadira zaczęły świstać strzały, spadając na nacierających Mongołów. Kiedy jakiś jeździec padał, następował chwilowy zamęt, który zakłócał przebieg ataku.
Teraz poleciały płonące strzały, których końce pokryto smołą. Były wycelowane w doły w ziemi, w których umieszczono bele siana nasączone smołą. Po chwili wśród Mongołów wytrysnęły wielkie słupy ognia i dymu. Ludzie zaczęli krzyczeć, a konie spłoszyły się i zatrzymały. Ale choć liczne ofiary zwolniły tempo natarcia Mongołów, nie zatrzymały ich całkowicie.
I znów ich ciężka konnica uderzyła w macedońskie linie obronne.
Macedończycy zaczęli się cofać na całej długości. Było to nieuniknione wobec impetu ataku Mongołów i gwałtowności, z jaką jeźdźcy wymachiwali mieczami i maczugami.
Abdikadir, teraz dosłownie o metr od toczącej się zaciętej walki, zobaczył, jak konie stają dęba, a płaskie twarze Mongołów wyłaniają się w górze, nad walczącymi i ginącymi ludźmi. Czuł zapach krwi, kurzu, potu przerażonych koni i nawet w takiej chwili, obrzydliwy smród, który mógł dochodzić tylko od samych Mongołów. Gęstwa ludzi i zwierząt i ryk wydobywający się z dziesięciu tysięcy gardeł sprawiały, że trudno było nie tylko walczyć, ale w ogóle unieść broń. Ostrza świstały v powietrzu, krew i części ciała fruwały na wszystkie strony podczas tej niemal absurdalnej, nieprawdopodobnej jatki i stopniowo krzyki wściekłości zamieniały się w okrzyki bólu. Napór jeszcze się wzmógł, kiedy w ślad za ciężką pojawiła się mongolska lekka konnica, wciskając się tam, gdzie uderzenie ciężkiej konnicy uczyniło wyłom w murze obrońców.
Ale Aleksander odpowiedział atakiem na atak. Dzielni piechurzy wypadli zza macedońskich linii, dzierżąc długie, zakrzywione lance; nawet jeśli samo pchnięcie chybiło, uderzenie lancy mogło zrzucić jeźdźca. Mongołowie spadali z koni, ale macedońscy piechurzy padali jak kwiaty ścinane kosą.
Wśród zgiełku nagle rozległ się wyraźny dźwięk macedońskiej trąbki.
W środku pola walki, tuż przed Abdikadirem, ocalali macedońscy żołnierze z pierwszej linii cofnęli się, niknąc w tylnych szeregach i pozostawiając na polu walki zabitych i rannych. Nagle między Abdikadirem a najdzikszymi wojownikami, jakich nosiła ziemia, zrobiło się pusto.
Zaskoczeni Mongołowie na spłoszonych koniach wahali się przez chwilę. Jeden z nich, ogromny mężczyzna, niski, ale szeroki w barach niczym niedźwiedź, patrzył prosto w oczy Abdikadira, trzymając uniesioną w górę krótką maczugę, z której kapała krew.
Przy boku Abdikadira pojawił się kapitan Grove.
— Strzelaj!
Abdikadir uniósł kałasznikowa i pociągnął za spust. Głowa Mongoła rozprysła się na kawałki, rozsiewając wokół mgiełkę krwi i kości, a metalowy hełm wyleciał w powietrze. Jego koń poniósł, a pozbawione głowy ciało ześlizgnęło się z siodła w kłębiący się wokół tłum.
Wszędzie wokół Abdikadira Brytyjczycy strzelali w masę Mongołów; grzechot staroświeckich karabinów Martini-Henry’ego i Snidera mieszał się z seriami kałasznikowów. Ludzie i konie rozpadali się pod miażdżącym gradem kul. Granaty fruwały w powietrzu. Większość z nich były to granaty błyskowo-hukowe, ale to wystarczyło, żeby przerazić konie i co najmniej kilku wojowników. Jeden z granatów eksplodował pod koniem. Wydawało się, jakby zwierzę wybuchło, a jeździec z krzykiem wyleciał w powietrze.
Jeden z granatów wylądował blisko Abdikadira. Podmuch był jak uderzenie w brzuch. Kiedy upadł na plecy, dzwoniło mu w uszach, a nos i usta wypełnił metaliczny smak krwi i cierpki smak chemikaliów. Czuł się dziwnie nieswojo, jak gdyby przeleciał przez kolejną Nieciągłość. Ale skoro leżał, w linii przed nim musiała powstać wyrwa. Uniósł karabin i zaczął strzelać nie patrząc, jednocześnie próbując podnieść się na nogi.
Wydano rozkaz natarcia. Linia Brytyjczyków ruszyła wielkimi krokami naprzód, nieprzerwanie prowadząc ogień.
Założywszy nowy magazynek, Abdikadir ruszył razem z nimi. Ziemia przed nim była zasłana trupami i częściami rozerwanych ciał, a gdzieniegdzie wnętrznościami, na których się ślizgał. Idąc, musiał nawet nastąpić na rannego mężczyznę, który krzyknął z bólu, ale nie miał innego wyjścia.
Na początku pomyślał, że akcja poskutkowała. Na lewo i na prawo, jak daleko sięgał wzrokiem, Mongołowie się wycofywali, niezdolni stawić czoła broni palnej pochodzącej z czasów o ponad sześćset lat późniejszych.
Ale wtedy Abdikadir usłyszał piskliwy głos — głos kobiety — i kilku Mongołów zsiadło z koni. Ruszyli w stronę strzelaniny, wykorzystując ciała swoich towarzyszy i ich koni jako osłonę. Abdikadir znał tę taktykę: ocenić zagrożenie, przesunąć się, ukryć i ocenić zagrożenie ponownie. Używali tylko łuków, jedynej broni, która zasięgiem dorównywała karabinom i posuwając się do przodu, ubezpieczali się nawzajem. Krzyki Macedończyków i przekleństwa brytyjskich żołnierzy dowodziły, że niektóre ze strzał dosięgły celu.
Zrozumiał, że tych Mongołów wyszkolono tak, aby zdołali przetrzymać ogień karabinowy. Musiała za tym stać Sabie, tak jak się obawiali. Załadował następny magazynek i znów otworzył ogień.
Ale Mongołowie zbliżali się. Abdikadirowi i pozostałym strzelcom przydzielono tarczowników, ale już zostali wyeliminowani. Jeden z jeźdźców prawie dosięgnął Abdiego, który musiał zawinąć karabinem, wykorzystując go jak pałkę. Szczęściem trafił mężczyznę w skroń i Mongoł zatoczył się do tyłu. Zanim doszedł do siebie, Abdikadir zastrzelił go, po czym zaczął się rozglądać za następnym celem.
Ze swego wysoko położonego stanowiska na Bramie Isztar Josh widział całe rozległe pole walki. Jej krwawe jądro stanowiła ciżba koni i ludzi walczących bezpośrednio przed bramą, w miejscu gdzie mongolska ciężka konnica zderzyła się z piechotą Aleksandra. Oczy były wszędzie, unosiły się jak perły nad głowami walczących ludzi.
Ciężka konnica stanowiła najpotężniejszy instrument wojenny Mongołów, przeznaczony do rozbijania pojedynczym uderzeniem największych sił przeciwnika. Istniała nadzieja, że nagły atak z użyciem broni palnej wyrządzi wystarczająco dużo zniszczeń w jej szeregach, aby osłabić siłę tego uderzenia. Ale z jakiegoś powodu Mongołowie nie wycofali się, jak oczekiwano i uzbrojona piechota ugrzęzła wewnątrz miasta.
Była to niedobra wiadomość. W końcu w Jamrud było tylko trzystu brytyjskich żołnierzy. Ich liczba nie mogła się równać z liczbą Mongołów i nawet gdyby każda kula dosięgła celu, wojska Czyngis-chana na pewno w końcu by ich zmiażdżyły w wyniku samej przewagi liczebnej.
A teraz Mongołowie rzucili jeszcze więcej konnicy na skrzydła, z zamiarem otoczenia sił nieprzyjaciela. Oczekiwano tego, był to klasyczny mongolski manewr zwany tulughma, ale jego gwałtowność, gdy nowe jednostki uderzyły na macedońskie flanki, była iście oszałamiająca.
Jednak Aleksander nie dał za wygraną. Z murów miasta znowu zabrzmiały trąbki. Bramy otworzyły się z głośnym szczękiem i macedońska konnica wreszcie wydostała się na zewnątrz.
Kiedy jeźdźcy ukazali się w bramie, tworzyli ciasny klin, od pierwszego rzutu oka zrozumiał, o ile lepiej wyszkoleni byli ci jeźdźcy z odległej starożytności niż Mongołowie. Na czele oddziału jadącego po prawej stronie Josh ujrzał jasno fioletową pelerynę i hełm z białym pióropuszem samego Aleksandra, który jak zawsze wiódł swych ludzi ku chwale lub śmierci.
Macedończycy, szybcy, ruchliwi i niezwykle zdyscyplinowani, zrobili nagły zwrot i wdarli się w głąb mongolskiej flanki niczym skalpel. Mongołowie próbowali zawrócić, ale wciśnięci między macedońską piechotę i konnicę mieli ograniczone pole manewru i Macedończycy zaczęli dźgać swymi długimi włóczniami ich nieosłonięte twarze. Josh wiedział, że była to kolejna klasyczna taktyka: formacja bitewna udoskonalona przez Aleksandra Wielkiego, choć odziedziczona po jego ojcu, w której konnica po stronie prawej zadawała mordercze uderzenie, a znajdująca się pośrodku piechota posuwała się ich śladem.
Josh nie był zwolennikiem wojen. Ale w oczach wojowników po obu stronach widział euforię, kiedy rzucali się do boju, jakby ulgę, że wreszcie nadeszła chwila, gdy będzie można pozbyć się wszelkich zahamowań, a nawet radość. Josha przeszył dreszcz emocji, kiedy patrzył, jak ten starożytny, błyskotliwy manewr rozwija się przed jego oczyma, właśnie teraz, gdy ludzie walczyli i umierali, padając w pył, gdy gasły kolejne ludzkie istnienia. Dlatego my, ludzie, prowadzimy wojny, pomyślał; dlatego wikłamy się w tę grę o najwyższą stawkę, nie dla zysku czy władzy, czy też zdobyczy terytorialnych, ale dlatego, że jest źródłem prawdziwej rozkoszy. Kipling ma rację: wojna to zabawa. To ciemna strona naszego gatunku.
Może dlatego Oczy były tutaj, by podziwiać to wyjątkowe widowisko z udziałem najbardziej brutalnych istot w całym wszechświecie, które oto umierały w pyle. Josh poczuł urazę i jakąś mroczną dumę.
Jeśli nie liczyć niewielkich rezerw, wszystkie siły znajdowały się teraz na polu walki. Poza paroma potyczkami konnych gdzieś na skraju pola walki bitwa rozgrywała się teraz głównie w samym środku pola, gdzie trwała krwawa masakra, gdzie ludzie bez przerwy walczyli ze sobą. Doły z sianem nasączonym smołą wciąż płonęły, buchając dymem, który przesłaniał pole widzenia, a z murów Babilonu wciąż sypały się strzały.
Josh nie był już w stanie powiedzieć, kto zyskał przewagę w tej walce. Teraz nie było czasu na taktykę i generałowie wrogich armii, może najwięksi wodzowie wszystkich czasów, nie mogli uczynić już nic więcej, oprócz tego co Aleksander, czyli wymachiwać mieczami. Trzeba było walczyć albo umrzeć.
Stacja medyczna Bisesy była pełna ludzi. To znaczy ciał.
Pracując w pojedynkę, walczyła o uratowanie życia Macedończykowi, który leżał nieprzytomny na stole, porzucony jak tusza w sklepie mięsnym. Był to chłopiec, który miał nie więcej niż siedemnaście czy osiemnaście lat. Ale został pchnięty oszczepem w brzuch. Oczyściła i zaszyła ranę najlepiej, jak umiała, chociaż ręce trzęsły się jej zmęczenia. Wiedziała jednak, że chłopaka może wykończyć infekcja spowodowana przylepionym do ostrza brudem, który dostał się do środka.
Przez cały czas do środka wnoszono kolejne ciała. Tych, których oceniono jako nie nadających się do leczenia, już nie składano w domu, który przeznaczyła na kostnicę, lecz zwalano na ziemię, gdzie piętrzył się stos nieruchomych ciał, których krew wsiąkała w ziemię Babilonii. Spośród tych, którzy nadawali się do leczenia, garstkę połatano i wysłano z powrotem do walki, ale ponad połowa jej pacjentów zmarła na stole operacyjnym.
— Czego się spodziewałaś, Biseso? — pytała samą siebie. — Nie jesteś lekarką. Twoim jedynym doświadczonym pomocnikiem jest Grek, który kiedyś ściskał dłoń samemu Arystotelesowi. Nie masz żadnych środków, wszystkiego zaczyna brakować, od czystych bandaży do przegotowanej wody.
Ale wiedziała, że dziś uratowała kilka istnień ludzkich.
Te jej wysiłki mogły być daremne — wielka fala Mongołów mogła sforsować mury miasta i uśmiercić ich wszystkich — ale nagle zdała sobie sprawę, że naprawdę nie chce, żeby umarł ten chłopiec z dziurą w brzuchu. Poczuwając się do winy, starając się to ukryć przed wzrokiem innych, wygrzebała ze swego zestawu medycznego fiolkę streptomycyny i zrobiła nieprzytomnemu chłopcu zastrzyk w udo.
Potem zawołała, żeby go zabrać, jak wszystkich pozostałych.
— Następny! — krzyknęła.
Kola uważał, że ekspansja Mongołów miała charakter patologiczny. Stanowiła samonakręcającą się, koszmarną spiralę, zrodzoną z niekwestionowanego geniuszu wojennego Czyngis-chana i napędzaną przez łatwe podboje, plagę szaleństwa i zniszczenia, która rozprzestrzeniła się w znacznej części ówczesnego świata.
Zwłaszcza Rosjanie mieli powody, żeby gardzić pamięcią Czyngis-chana. Mongołowie zaatakowali ich dwukrotnie. Wielkie miasta, które dorobiły się na handlu, Nowogród, Riazań i Kijów zostały zamienione w cmentarzyska. W tych strasznych chwilach jego krajowi na zawsze wyrwano serce.
— Nigdy więcej — szepnął Kola, nie będąc w stanie usłyszeć własnych słów. — Nigdy więcej. — Wiedział, że Casey i pozostali ze wszystkich sił stawią opór mongolskiej nawale. Może Mongołowie narobili sobie dawniej zbyt wielu wrogów; może teraz w jakiś tajemniczy sposób nadszedł dla nich czas zapłaty.
Oczywiście jego własne przedsięwzięcie trzeba było doprowadzić do końca. Czy jego broń jest dostatecznie silna, czy w ogóle zadziała? Ale miał zaufanie do swych technicznych umiejętności.
Jednakże osiągnąć cel to była zupełnie inna sprawa. Obserwował Czyngis-chana. W przeciwieństwie do Aleksandra był dowódcą, który przyglądał się walkom z tyłu i o zmierzchu wracał do swojej jurty; miał już prawie sześćdziesiąt lat i był do pewnego stopnia przewidywalny.
Jednak czy Kola, po tych trzech dniach, mógł jeszcze mieć pewność, która jest godzina? Czy mógł być pewien, że te ciężkie kroki, które teraz wyczuwał, to rzeczywiście człowiek, którego zamierzał uśmiercić? Jedyne, czego żałował, to fakt, że nigdy się tego nie dowie.
Kola uśmiechnął się, pomyślał o żonie i zwolnił urządzenie spustowe. Nie miał ani oczu, ani uszu, ale poczuł, jak ziemia zakołysała się.
Abdikadir oraz garstka Brytyjczyków i Macedończyków, stojąc do siebie plecami, odpierali ataki Mongołów, którzy kłębili się wokół, większość wciąż na koniach, wywijając mieczami. Amunicja już dawno mu się skończyła, odrzucił więc bezużyteczny karabin i walczył bagnetem, bułatem, lancą, oszczepem, wszystkim, co mu wpadło w rękę po poległych wojownikach z epok oddalonych od siebie o ponad tysiąc lat.
Kiedy bitwa zamknęła się wokół niego, na początku miał wrażenie, jakby jego życie stało się pełniejsze, jakby zawęziło się do tej chwili, do tego miejsca, tego wysiłku i bólu, a wszystko, co było przedtem, stanowiło jedynie prolog. Ale kiedy rosło zmęczenie, ów stan przerodził się w uczucie jakieś nierzeczywistości, jakby miał za chwilę zemdleć. Przerabiał to podczas szkolenia, nazywali to „strefą szumu”, stanem, w którym ciało nie reaguje na ból, staje się niewrażliwe na gorąco i zimno i włącza się nowy rodzaj świadomości, rodzaj upartego autopilota. Ale i wtedy wcale nie było łatwiej wytrzymać.
Podczas gdy inni zostali wycięci w pień, ta mała grupka trwała, jak wysepka oporu w rozciągającym się wokół morzu krwi. Sam Abdikadir przyjmował cios za ciosem, ale wiedział, że już długo nie przetrzyma. Przegrywali bitwę i nic nie mógł na to poradzić.
Nagle nad polem bitwy rozległ się dźwięk trąbki i nieregularny łoskot bębna. To na chwilę odwróciło jego uwagę.
Z góry spadła na niego maczuga, wytrącając mu buławę z dłoni. Przeszył go ostry ból; miał złamany palec. Bezbronny, władając tylko jedną ręką, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mongolskim jeźdźcem, który zawisł nad nim, ponownie unosząc maczugę. Abdikadir rzucił się do przodu, prostując zdrową rękę, którą wbił w udo Mongoła, mierząc w splot nerwowy. Jeździec zesztywniał i osunął się na ziemię, a jego koń odskoczył do tyłu. Abdikadir ukląkł i znalazł swoją buławę na przesiąkniętej krwią ziemi, po czym wyprostował się i ciężko dysząc, rozglądał się za kolejnym napastnikiem.
Ale nie było żadnego.
Mongolscy jeźdźcy gwałtownie zawracali, kierując się w stronę swego dalekiego obozu. Kiedy oddalali się galopem, od czasu do czasu któryś z nich zatrzymywał się, aby podnieść zrzuconego z konia towarzysza. Abdikadir stał, ciężko dysząc, ściskając swoją buławę i nie wierząc własnym oczom. Było to tak zaskakujące, jak przypływ, który nagle zmienia kierunek.
Gdzieś niedaleko ucha usłyszał trzask. Wiedział, co to było, ale jego umysł zdawał się pracować powoli, starając się wydobyć to z pamięci. Jakby uderzenie dźwiękowe. Kula. Odwrócił się, żeby spojrzeć.
Około pięćdziesięciu Mongołów na koniach wciąż szturmowało Bramę Isztar. Strzelał do niego ktoś z tej grupy, ktoś znajdujący się w jej środku.
Upuścił buławę. Świat zawirował mu przed oczami i zobaczył, jak przesiąknięta krwią ziemia pędzi mu naprzeciw.
Bisesa usłyszała wrzaski i ryki tuż przed jej stanowiskiem medycznym. Wypadła na zewnątrz, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ruddy Kipling, z koszulą lepką od krwi, pośpieszył za nią.
Grupa mongolskich wojowników przedarła się przez linie obrońców i wlewała się przez bramę do środka. Macedończycy otoczyli ich, jak przeciwciała otaczają ognisko zakażenia, oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Chociaż Mongołowie cięli na prawo i na lewo, już ich ściągano z koni.
Ale z walczącej grupy wyskoczyła pojedyncza postać i pobiegła główną aleją miasta. Była to kobieta. Macedończycy w ogóle jej nie zauważyli, a jeśli nawet, to nie potraktowali jej na tyle poważnie, aby próbować ją zatrzymać. Bisesa zobaczyła, że ma na sobie skórzaną zbroję i włosy związane z tyłu paskiem jasnopomarańczowego materiału.
— Fluoryzująca tkanina — mruknęła Bisesa. Ruddy powiedział:
— Co takiego?
— To musi być Sabie. Cholera, kieruje się do świątyni…
— Oko Marduka…
— Cały czas o to tylko chodziło. Ruszajmy!
Pobiegli aleją za Sabie. Zaniepokojeni macedońscy żołnierze przemknęli obok, śpiesząc do zagrożonej bramy, a zdumieni i przerażeni mieszkańcy cofnęli się ze strachu. Nad ich głowami unosiły się obojętnie Oczy, jak kamery telewizji użytkowej. Bisesa była zaszokowana ich liczbą.
Ruddy jako pierwszy wpadł do komnaty Marduka. Wielkie Oko wciąż unosiło się nad kałużą zastygłego złota. Sabie stała naprzeciw ogromnej kuli, dysząc, z potarganymi włosami opadającymi na mongolską zbroję, wpatrując się w swoje zniekształcone odbicie. Uniosła dłoń, by dotknąć Oko.
Ruddy Kipling zrobił krok w przód.
— Proszę pani, proszę stąd wyjść albo…
Jednym płynnym ruchem obróciła się, uniosła pistolet i strzeliła. Trzask wystrzału w starożytnej komnacie odbił się głośnym echem. Ruddy potoczył się w tył, uderzył w ścianę i osunął na ziemię.
Bisesa krzyknęła:
Ruddy! Sabie uniosła broń, mierząc w Bisesę.
— Nawet tego nie próbuj.
Ruddy spojrzał bezradnie na Bisesę, czoło miał pokryte potem, a grube szkła okularów pochlapane krwią. Trzymał się za biodro. Spomiędzy palców tryskała krew. Uśmiechał się głupawo.
— Dostałem.
Bisesa bardzo chciała do niego podejść. Ale stała nieruchomo w uniesionymi rękami.
— Sabie Jones.
— Stałam się sławna. — Gdzie jest Kola?
— Nie żyje… Ach. — Uśmiechnęła się. — Właśnie coś mi przyszło do głowy. Mongołowie odtrąbili odwrót. Myślałam, że to zwykły zbieg okoliczności. Ale wiesz, co musiało się stać? Czyngis-chan nie żyje, a jego synowie, bracia i dowódcy spieszą na auriltai, aby rozstrzygnąć, kto weźmie główną nagrodę. Mongołowie mają taką samą strukturę społeczną jak stado szympansów. I podobnie jak u szympansów, kiedy samiec alfa ginie, wszystkie chwyty są dozwolone. A Kola wykorzystał to przeciw nim samym. — Pokręciła głową. — Trzeba podziwiać tego małego sukinsyna. Zastanawiam się, jak to zrobił. — Broń ani na chwilę nie zadrżała w jej dłoni.
Ruddy jęknął.
Bisesa starała się nie stracić koncentracji.
— Czego ty chcesz, Sabie?
— A jak myślisz? — Sabie wskazała palcem przez ramię. — Słyszeliśmy sygnały tego czegoś na orbicie. Cokolwiek tu się dzieje, to jest klucz — do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości…
— Do nowego świata. — Tak.
— Myślę, że masz rację. Badałam to. Oczy Sabie się zwęziły.
— W takim razie możesz mi pomóc. Co ty na to? Albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie.
Bisesa spojrzała prosto w Oko. Oczy jej się rozszerzyły i zmusiła się do uśmiechu.
— Najwyraźniej ciebie oczekiwało.
Sabie odwróciła głowę. Była to prosta sztuczka, ale próżność Sabie ją zgubiła — i Bisesa zyskała pół sekundy. Jednym kopnięciem roztrzaskała nadgarstek Sabie, wytrącając jej broń, a drugim powaliła ją na ziemię.
Ciężko dysząc, stała nad leżącą kosmonautką. Wydawało się Bisesie, że czuje jej zapach, smród mleka i tłuszczu, jak u Mongołów, do których przystała.
— Sabie, naprawdę myślałaś, że Oko przejmuje się tobą i twoimi ambicyjkami? Niech cię piekło pochłonie. — Spojrzała gniewnie na Oko. — A ty, widziałeś już wystarczająco wiele? Czy tego właśnie chciałeś? Czy już ci wystarczy naszych cierpień?…
— Biseso. — To był jęk, ledwie przypominający słowo. Podbiegła do Ruddy’ego.
Hefajstion nie żył.
Aleksander wygrał wielką bitwę w niemal nieprawdopodobnych okolicznościach, w nowym świecie, przeciwko wrogowi z czasów późniejszych o ponad tysiąc lat. Ale jednocześnie stracił swego towarzysza, swego kochanka i swego jedynego prawdziwego przyjaciela.
Wiedział, czego wszyscy się po nim spodziewają w takiej chwili. Że pójdzie do namiotu i upije się do nieprzytomności. Albo że będzie całymi dniami w ogóle odmawiał jedzenia i picia, aż jego rodzina i przyjaciele zaczną się lękać o jego zdrowie. Albo też że każe zbudować niezwykle okazały pomnik, może przedstawiający majestatycznego lwa, pomyślał leniwie.
Aleksander postanowił, że nie uczyni żadnej z tych rzeczy. Oczywiście będzie opłakiwał Hefajstiona w samotności. Może każe obciąć grzywy i ogony wszystkim koniom w obozie. Homer pisał, jak Achilles wystrzygł swe konie na cześć zmarłego, ukochanego Patroklesa. Tak, tak właśnie Aleksander mógłby opłakiwać Hefajstiona.
Ale na razie było zbyt wiele do roboty.
Przeszedł przez przesiąknięte krwią pole walki i między namiotami i domami, w których leżeli ranni. Zaniepokojeni doradcy i towarzysze deptali mu po piętach, ponieważ Aleksander także doznał licznych ran. Oczywiście wielu cieszyło się, że go widzi. Niektórzy chwalili się swymi wyczynami podczas bitwy, a Aleksander słuchał cierpliwie i z poważnym wyrazem twarzy chwalił ich męstwo. Ale pozostali byli pogrążeni w szoku. Widział to już przedtem. Siedzieli, patrząc tępo, albo powtarzali te same historyjki bez końca. Dojdą do siebie, jak zawsze, tak jak ta skrwawiona ziemia, kiedy nadejdzie wiosna i znów zazieleni się trawa. Ale nic nie zdoła wymazać gniewu i poczucia winy tych, którzy przeżyli, podczas gdy ich towarzysze zginęli, tak jak ich Król nigdy nie zapomni Hefajstiona.
Ruddy leżał oparty o ścianę z bezwładnie opuszczonymi ramionami i przykurczonymi palcami. Jego drobne dłonie pokryte krwią wyglądają jak dwa kraby, pomyślała Bisesa. Krew tryskała z otwartej rany, tuż pod lewym biodrem.
— Dzisiaj wszędzie jest dużo krwi, Biseso. — Wciąż się uśmiechał.
— Tak. — Wyciągnęła z kieszeni tampon, próbując zatamować krwawienie. Ale krew nie przestawała płynąć. Strzał Sabie musiał przebić arterię udową, jedną z głównych dróg, którą krew dopływa do dolnych części ciała. Nie można go było nigdzie przenieść, nie mogła mu przeprowadzić transfuzji, nie mogła wezwać karetki.
Nie było czasu na sentymenty, musiała traktować Ruddy’ego jak uszkodzoną maszynę jak ciężarówkę z podniesioną maską, którą musi naprawić. Myślała rozpaczliwie. Zaczęła mu rozcinać nogawkę spodni.
— Spróbuj nic nie mówić — powiedziała. Wszystko będzie dobrze.
— Casey by powiedział, że gówno prawda.
— Casey ma na ludzi zły wpływ.
— Powiedz mi — szepnął.
— Co?
— Kim się stanę… albo kim mógłbym się stać?
— Nie ma na to czasu, Ruddy. — Odsłonięta rana ziała jak krwawy krater, z którego wciąż płynęła szkarłatna ciecz. — No, pomóż mi. — Chwyciła jego dłonie i przycisnęła je mocno do rany, wciskając własne palce w głąb rany aż po knykcie.
Zwinął się, ale nie krzyknął. Wydawał się okropnie blady. Krew utworzyła na podłodze świątyni małą kałużę, w której odbijało się roztopione złoto babilońskiego boga.
— Nie ma już czasu na nic, Biseso. Proszę.
— Będą cię kochali — powiedziała, nie przestając gorączkowo pracować. — Będziesz głosem narodu, głosem swego czasu. Staniesz się sławny na cały świat. I będziesz bogaty. Odmówisz zaszczytów, którymi będą cię nieustannie obsypywać. Pomożesz kształtować los swego narodu. Zdobędziesz nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Będą o tobie mówić, że głos twój słychać na świecie, ilekroć…
— Ach. — Uśmiechnął się i zamknął oczy. — Przesunęła palce. Krew znowu trysnęła równie mocno jak poprzednio; chrząknął.
— Te wszystkie książki, których nigdy nie napiszę.
— Ale one istnieją, Ruddy. Są w moim telefonie. Co do słowa. — Załóżmy, że tak jest, nawet jeśli to jest zupełnie bez sensu, bo ich autor nie dożyje chwili, gdy zostaną napisane… A moja rodzina?
Próba zatamowania krwotoku w taki sposób przypominała próbę zatkania pękniętej rury poduszką. Jedyne, co mogła zrobić, to znaleźć arterię udową i spróbować ją podwiązać.
— Ruddy, to będzie bolało jak diabli. — Zatopiła palce w ranie i rozwarła ją szeroko.
Wygiął się w łuk i zamknął oczy.
— Moja rodzina. Proszę. — Jego głos przypominał szelest suchych, jesiennych liści.
Zagłębiła się w ranę, przeciskając się przez warstwy tkanki tłuszczowej, mięśni i naczyń krwionośnych, ale nie mogła znaleźć arterii. Kiedy została przecięta, mogła się cofnąć w głąb ciała.
— Mogłabym rozciąć nogę — powiedziała. — I poszukać tej cholernej arterii. Ale utrata krwi… — Nie mogła uwierzyć, jak wiele krwi już wypłynęło z tego młodego człowieka; pokrywała mu nogi, ramiona, podłogę.
— Wiesz, to boli. I jest mi zimno. — Wypowiadał słowa z widocznym trudem. Był na skraju wstrząsu.
Przycisnęła ranę.
— Będziesz miał długie małżeństwo — powiedziała szybko.
— Chyba szczęśliwe. I dzieci. Syna.
— Tak?… A jego imię?
— John. John Kipling. Będzie wielka wojna, która zniszczy Europę.
— Niemcy, jak sądzę. Zawsze ci Niemcy.
— Tak. John zgłosi się na ochotnika i będzie walczył we Francji. I zginie.
— Ach. — Twarz Ruddy’ego była teraz prawie pozbawiona wyrazu, tylko zadrgały mu usta. — Przynajmniej ominie go taki ból jak… a może nie. Znów ta przeklęta logika! Chciałbym to zrozumieć. — Otworzył oczy, a Bisesa ujrzała w nich odbicie niewzruszonego Oka Marduka.
— Światło — powiedział. — Światło poranka… Przycisnęła zakrwawioną dłoń do jego piersi. Serce rannego zatrzepotało i zatrzymało się.
Odmawiając pomocy, Aleksander sztywno wspiął się na szczyt Bramy Isztar. Popatrzył ponad równiną na wschód, gdzie wciąż płonęły ogniska Mongołów. Unoszące się w powietrzu kule, zwane przez ludzi Oczami, których tyle było wszędzie podczas bitwy, teraz znikły co do jednego, z wyjątkiem owej ohydy w Świątyni Marduka. Może ci obojętni na wszystko bogowie zobaczyli wszystko, co chcieli zobaczyć.
Trzeba było zorganizować trybunały. Okazało się, że ten dziwny Anglik, Cecil de Morgan, przekazywał informacje mongolskim szpiegom, informacje, dzięki którym Sabie Jones tak szybko znalazła drogę do Oka Marduka. Angielski dowódca Grove oraz pozostali, Bisesa i Abdikadir, domagali się prawa do osądzenia dwojga zdrajców, de Morgana i Sabie, zgodnie z ich zwyczajem. Ale Aleksander był królem i wiedział, że jest tylko jeden rodzaj sprawiedliwości, który zaakceptują jego ludzie. De Morgan i Sabie zostaną osądzeni w obecności całej armii, która zebrała się na równinie za miastem; ich los był przesądzony.
Uważał, że to jeszcze nie koniec tej wojny, nawet jeśli ów potężny wódz, Czyngis-chan, był martwy. Był pewien, że ostatecznie zdoła zniszczyć Mongołów. Ale dlaczego Macedończycy i Mongołowie mieliby walczyć na życzenie Bogów Oka, jak psy wtrącone do jamy? Byli ludźmi, nie zwierzętami. Może był jakiś inny sposób.
Bawiło go, kiedy Bisesa i pozostali nazywali siebie nowożytnymi, jak gdyby Aleksander i jego epoka stanowili wyblakłe opowieści z dawno minionej przeszłości, opowiadane przez zmęczonego życiem starego człowieka. Z jego punktu widzenia te dziwne, patykowate, jarmarczne istoty z odległej i mało interesującej przyszłości były niczym. Była ich tylko garstka w porównaniu z ogromnymi tłumami Macedończyków i Mongołów. Och, ich rozmaite gadżety przydały się na krótko w trakcie bitwy z Czyngis-chanem, ale oni sami szybko ulegli wyczerpaniu i wtedy powrócono do najstarszej ze wszystkich broni, żelaza i krwi, dyscypliny i zwykłej odwagi. Nowożytni się nie liczyli. Było dla niego jasne, że serce nowego świata jest tutaj, gdzie jest on sam i ci Mongołowie.
Zawsze wiedział, że ten moment wahania nad rzeką Beas był wynikiem zaćmienia umysłu. Teraz miał to za sobą. Postanowił, że zleci Eumenesowi jeszcze raz zwrócić się do Mongołów, aby znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia. Gdyby pokonał Mongołów, byłby silny, ale gdyby się z nimi połączył, byłby jeszcze silniejszy. Z pewnością na tym poobijanym świecie nie było potęgi, która mogłaby się wtedy z nimi równać. A dysponując wiedzą, którą dostarczyła Bisesa i pozostali, możliwości, jakie niosła przyszłość, nie miały granic.
Tak myśląc i układając plany, Aleksander wystawił twarz na wiatr, który wiał ze wschodu, serca tego świata, w którym czas też nie miał granic.