Dla Bisesy pierwszy ranek był najgorszy ze wszystkich.
Podejrzewała, że owego dnia, który zaczęli nazywać dniem Nieciągłości, trzymała się tylko dzięki kombinacji adrenaliny i szoku, jaki przeżyła. Ale w nocy, w pokoju będącym pośpiesznie zaadaptowanym magazynem, który Grove oddał do ich dyspozycji, ległszy na cienkim materacu, spała źle. Następnego dnia rano, kiedy z ociąganiem otworzyła oczy, żeby się przekonać, że wciąż jest tutaj, cały zapas adrenaliny gdzieś się ulotnił i poczuła się niepocieszona. Drugiej nocy, pod wpływem nalegań Abdiego, rozpaczliwie pragnąc zasnąć, wykorzystała swoje wyposażenie ratunkowe. Wydobyła zatyczki do uszu i daszki chroniące oczy, połknęła tabletkę nasenną — Casey nazywał ją Niebieskim Bombowcem — i spała przez dziesięć godzin.
Ale mijały dni, a Bisesa, Abdikadir i Casey wciąż tkwili w forcie Jamrud. Nie zdołali nawiązać łączności na żadnej z wojskowych długości fali, telefon Bisesy mamrotał o nieustającej kauteryzacji i żadne grupy poszukiwawcze nie przyleciały z bazy ONZ, w odpowiedzi na ich cierpliwie popiskujące sygnalizatory — Caseya nie można było ewakuować. I na niebie nie pojawiła się choćby jedna smuga kondensacyjna.
Większość czasu spędzała, tęskniąc za córką Myrą. Nie chciała stanąć twarzą w twarz ze swymi uczuciami, jak gdyby samo przyznanie się do nich sprawiało, że rozstanie z Myrą było czymś rzeczywistym. Marzyła o tym, żeby mieć coś do roboty, cokolwiek, żeby uwolnić się od tych myśli.
Tymczasem życie toczyło się dalej.
Po pierwszych paru dniach, kiedy stało się oczywiste, że załoga Ptaka nie ma żadnych wrogich zamiarów, ścisły nadzór brytyjskich żołnierzy nieco zelżał, chociaż Bisesa podejrzewała, że kapitan Grove jest zbyt ostrożnym dowódcą, aby nadal nie mieć ich na oku. Oczywiście nie było im wolno zbliżać się do małego schowka, w którym znajdowała się broń z dwudziestego pierwszego wieku, pistolety maszynowe, flary i wszystko to, co wydobyto z Ptaka. Pomyślała, że w zaakceptowaniu ich obecności tym dziewiętnastowiecznym Brytyjczykom prawdopodobnie pomógł fakt, że Casey był białym Amerykaninem oraz że zarówno Bisesę, jak i Abdiego można było traktować jak należących do „sojuszniczych” ras. Gdyby załogę Ptaka stanowili Rosjanie, Niemcy albo Chińczycy — a w Claviusie było pełno żołnierzy pochodzących z tych krajów — nastawienie mogłoby się okazać bardziej wrogie.
Ale kiedy Bisesa o tym myślała, zaskoczyło ją, że w ogóle rozważa takie kwestie, zderzenie kultur obejmujących wieki dziewiętnasty i dwudziesty pierwszy. Cała ta sytuacja była surrealistyczna. Miała wrażenie, jakby kręciła się w kółko. I nie opuszczało jej zdumienie, że wszyscy pozostali tak łatwo pogodzili się z tą sytuacją, z nagą, faktycznie niezaprzeczalną realnością uskoku w czasie, liczącego w jej wypadku sto pięćdziesiąt lat, a w wypadku nieszczęsnego pitekantropa i jej dziecka zapewne około miliona lat.
Abdikadir powiedział:
— Nie sądzę, aby Brytyjczycy w pełni rozumieli to wszystko, a my może rozumiemy to aż nazbyt dobrze. Kiedy w 1895 roku H.G. Wells opublikował Wehikuł czasu — to będzie za dziesięć lat w tym obszarze czasu! — musiał poświęcić dwadzieścia czy trzydzieści stron na wyjaśnienie, czym jest sam wehikuł czasu. Nie jak działa, ale czym właściwie jest. W naszym wypadku mamy do czynienia z procesem akulturacji. Po stuleciu fantastyki naukowej ty i ja w zupełności przywykliśmy do idei podróży w czasie i potrafimy natychmiast zaakceptować jej implikacje, choć przeżycie takiej podróży w rzeczywistości to dziwne doznanie.
— Ale to nie dotyczy tych Brytyjczyków z epoki wiktoriańskiej. Dla nich model T. Forda byłby baśniowym pojazdem z przyszłości.
— Jasne. Myślę, że dla nich uskoki w czasie oraz ich implikacje po prostu przekraczają granice wyobraźni… Ale gdyby H.G. Wells był tutaj — czy on kiedykolwiek odwiedził Indie? — jego umysł mógłby eksplodować, kiedy uświadomiłby sobie konsekwencje tego, co się dzieje…
Żadne z tych tłumaczeń nie pomogło Bisesie. Może prawda była taka, że Abdikadir i wszyscy inni czuli się równie dziwnie, jak ona sama, ale po prostu potrafili to lepiej ukrywać.
Natomiast Ruddy rozumiał jej dezorientację. Powiedział jej, że od czasu do czasu nękają go halucynacje.
— Kiedy byłem dzieckiem, pozostawionym samemu sobie w rodzinie zastępczej w Anglii, pewnego razu zacząłem walić pięścią w drzewo. Przyznaję, że to dziwne zachowanie, ale nikt nie rozumiał, że próbowałem się przekonać, czy to moja babka! Później, w Lahore, zachorowałem, to była chyba malaria i od tego czasu niekiedy powracają moje napady. Dlatego wiem, jak to jest być dręczonym przez wrażenie czegoś nierzeczywistego. — Kiedy mówił, pochylił się do przodu, skupiony, z oczyma zniekształconymi przez grube okulary. — Ale ty jesteś dla mnie wystarczająco rzeczywista. Powiem ci, co trzeba zrobić: pracować! — Uniósł do góry krótkie, poplamione atramentem palce. — Czasami pracuję szesnaście godzin dziennie. Praca to najlepsza zapora dla rzeczywistości…
Taka była sesja terapeutyczna na temat natury rzeczywistości z dziewiętnastoletnim Rudyardem Kiplingiem. Była tym wszystkim jeszcze bardziej otumaniona niż na początku.
Kiedy czas mijał i obie grupy, Brytyjczycy z epoki wiktoriańskiej i załoga Bisesy, nadal nie mieli łączności ze swymi światami zewnętrznymi, Grove był coraz bardziej zaniepokojony.
Powodem tego były względy czysto praktyczne, magazyny fortu były na wyczerpaniu. Ale Grove także został odcięty od wielkiego aparatu administracyjnego imperium, co Bisesa wywnioskowała z krótkiej rozmowy Ruddy’ego i Josha. Nawet wśród cywilów byli miejscowi komendanci policji wraz ze swymi zastępcami i asystentami, którzy podlegali wicegubernatorowi, który podlegał wicekrólowi, który podlegał sekretarzowi stanu, który wreszcie podlegał samej Królowej Wiktorii w dalekim Londynie. Brytyjczyków zachęcano do myślenia o sobie, jak o członkach jednolitej struktury społecznej, gdzie by nie służyli, byli żołnierzami królowej, częścią jej globalnego imperium. Bisesa widziała, że dla Grove’a ta izolacja była równie niepokojąca jak dla niej świadomość odcięcia od globalnej sieci telekomunikacyjnej dwudziestego pierwszego wieku.
Grove zaczął więc wysyłać patrole zwiadowców, przede wszystkim swych hinduskich jeźdźców, którzy potrafili szybko pokonywać znaczne odległości. Dotarli do Peszawaru, gdzie powinien się znajdować miejscowy garnizon i centrum dowodzenia. Ale Peszawar zniknął. Nie było żadnych oznak zniszczenia, nawet okropnych śladów wybuchu bomby jądrowej, które Bisesa nauczyła ich rozpoznawać. Była tam jedynie naga skała, brzeg rzeki, skarłowaciała roślinność oraz ślady stworzeń, którymi mogły być lwy. Było tak, jakby Peszawar w ogóle nigdy nie istniał. Jeźdźcy zameldowali, że podobna historia powtórzyła się, kiedy próbowali odszukać Claviusa, obóz ONZ Bisesy. Żadnego śladu, nawet śladu zniszczenia.
Grove postanowił więc penetrować teren dalej: w dolinie Indusu, w głębi Indii i na północy.
Tymczasem Casey, wciąż w znacznym stopniu unieruchomiony, także podjął wyzwanie, próbując nawiązać kontakt z resztą świata. Z pomocą kilku żołnierzy z korpusu sygnalizacyjnego, których mu przydzielił Grove, z rozbitego Ptaka wygrzebał sprzęt telekomunikacyjny i w małym pomieszczeniu na terenie fortu zbudował na poczekaniu stację nadawczo-odbiorczą. Ale bez względu na to, ile czasu spędzał na próbach wywołania kogokolwiek, odpowiedzi nie było.
Natomiast Abdikadir realizował własny plan, który dotyczył unoszącej się w powietrzu osobliwej kuli. Bisesa zazdrościła im obu, że tak szybko znaleźli pożyteczną pracę, która wypełniała im czas, jak gdyby zdołali się przystosować lepiej niż ona.
Czwartego dnia rano Bisesa wyszła z fortu i znalazła Abdikadira, który stał na stołku, trzymając wysoko w powietrzu poobijaną puszkę. Casey i Cecil de Morgan siedzieli na składanych krzesłach z twarzami skąpanymi w porannym słońcu i obserwowali, co się dzieje. Casey pomachał do Bisesy.
— Hej, Bis! Chodź i popatrz na ten kabaret. — Chociaż de Morgan natychmiast zaproponował jej swoje krzesło, Bisesa usiadła na ziemi obok Caseya. Nie lubiła de Morgana i nie chciała mieć wobec niego jakichkolwiek, choćby błahych, zobowiązań.
Puszka Abdikadira była wypełniona wodą, musiała więc być ciężka. Mimo to oparł ją jedną ręką na ramieniu i ołówkiem zaznaczył poziom wody. Następnie opuścił puszkę, odsłaniając unoszącą się kulę, Złe Oko, po którego powierzchni ściekała woda; Abdi starał się złowić każdą jej kroplę. Namiot z dwoma „małpoludami” stał parę metrów dalej, podparty w środku czymś w rodzaju masztu.
Casey zarechotał.
On tak moczy to cholerstwo już od pół godziny.
— Po co, Abdi?
— Mierzę jego objętość — mruknął Abdikadir. — I powtarzam pomiary, dla uzyskania większej dokładności. To się nazywa nauka. Dzięki za wsparcie. — I znowu podniósł puszkę.
Bisesa powiedziała do Caseya:
— Myślałam, że lekarz wojskowy powiedział, że nie powinieneś opuszczać łóżka.
Casey wydał ordynarny dźwięk i wysunął przed siebie grubo obandażowaną nogę.
— A niech to. To było czyste złamanie i złożyli je jak trzeba. — Bisesa wiedziała, że nie użyto środków znieczulających. — Nie lubię tak siedzieć z palcem w dupie.
— A pan, panie de Morgan? — powiedziała Bisesa. — Dlaczego to pana interesuje?
Faktor rozłożył ręce.
— Jestem biznesmenem, proszę pani. Głównie dlatego jestem tutaj. I stale rozglądam się za nowymi możliwościami. Naturalnie jestem zaintrygowany waszą rozbitą latającą machiną! Rozumiem, że zarówno wy, jak i kapitan Grove chcecie całą rzecz trzymać w sekrecie. Ale to, ta unosząca się w powietrzu doskonała kula, nie należy ani do was, ani do Grove’a. A w tych dniach pełnych dziwów, jakie to dziwne, że tak szybko przywykliśmy do jej obecności! Oto unosi się niepodtrzymywana przez nic, co można zobaczyć. Bez względu na to, jak mocno ją się uderzy albo nawet ostrzela, już tego próbowano i trzeba było uważać na niebezpiecznie rykoszetujące kule, od jej powierzchni nie da się odłupać nawet kawałka, a jej samej przesunąć choćby o ułamek cala. Kto ją wykonał? Co ją utrzymuje w górze? Co jest wewnątrz?
— I ile jest warta — warknął Casey.
De Morgan roześmiał się swobodnie.
— Nie można człowieka winić za to, że pyta.
Josh opowiedział Bisesie coś niecoś na temat przeszłości de Morgana. Jego rodzina należała do zubożałej arystokracji, której rodowód sięgał czasów pierwszego najazdu Wilhelma Zdobywcy ponad osiemset lat temu i która wykroiła niemałą posiadłość z pokonanych saksońskich królestw. W ciągu następnych stuleci „chciwość i głupota, które trwają przez pokolenia”, jak to rozbrajająco ujął sam de Morgan, spowodowały, że rodzina została bez grosza, choć wciąż karmiła się pamięcią dawnych bogactw i władzy. Ruddy powiedział, że z jego doświadczeń wynika, iż Raj jest pełen „cwaniaków” w rodzaju de Morgana. Jeśli chodzi o Bisesę, uważała, że nie można ufać Morganowi, z tymi jego zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami i świdrującymi oczyma.
Abdikadir zszedł ze stołka. Ciemny, poważny, skupiony włączył w swoim zegarku kalkulator i wprowadził zapisane liczby.
— No, mądralo — kpiąco powiedział Casey — powiedz, czego się dowiedziałeś.
Abdikadir usiadł na ziemi przed Bisesą.
— Oko jest odporne na nasze badania, ale mimo to coś niecoś można zmierzyć. Przede wszystkim wokół Oka istnieją anomalie magnetyczne. Sprawdziłem to za pomocą kompasu z mego zestawu ratunkowego.
Casey chrząknął.
— Od chwili gdy spadliśmy na ziemię, mój kompas sfiksował.
Abdikadir pokręcił głową.
— To prawda, że nie można określić północy magnetycznej. Wydaje się, że z ziemskim polem magnetycznym dzieje się coś osobliwego. Ale same kompasy są w porządku. — Zerknął na Oko. — Linie sił pola wokół niego są zagęszczone. Ich wykres przypominałby sęk.
— Jak to możliwe?
— Nie mam pojęcia.
Bisesa pochyliła się do przodu.
— Co jeszcze, Abdi?
— Zastosowałem trochę szkolnej geometrii. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Zanurzenie tego przedmiotu w wodzie to był jedyny sposób, jaki przyszedł mi do głowy, żeby określić jego objętość, patrząc, jak zmienia się poziom wody w puszce.
— Eureka! — wykrzyknął żartobliwie de Morgan. — Sir, jest pan Archimedesem de nosjours…
Abdikadir nie zwrócił na niego uwagi.
— Przeprowadziłem z tuzin pomiarów, mając nadzieję, że w ten sposób zmniejszę błąd, ale wynik wciąż nie jest zbyt dokładny. Nie przychodzi mi do głowy żaden sposób, za pomocą którego można by określić pole powierzchni. Ale myślę, że pomiary promienia i obwodu są całkiem dokładne. — Uniósł do góry suwmiarkę. — Przerobiłem celownik laserowy z helikoptera…
— Nie chwytam — powiedział Casey. — To po prostu kula. Jeżeli znasz jej promień, ze wzorów możesz obliczyć całą resztę. Pole powierzchni wynosi, zaraz, cztery pi er kwadrat…
— Możesz to obliczyć, jeżeli założysz, że ta kula jest jak każda inna kula, z jaką się przedtem zetknąłeś — łagodnie powiedział Abdi. — Ale ta tutaj unosi się w powietrzu, czego nie widziałem nigdy dotąd. Nie chciałem czynić co do niej żadnych założeń; chciałem sprawdzić wszystko, co zdołam.
Bisesa kiwnęła głową. — I stwierdziłeś…
— Po pierwsze, to idealna kula. — Znów zerknął w górę. — Naprawdę idealna, w granicach tolerancji pomiarów laserowych w każdej osi. Nawet w 2037 roku nie potrafimy żadnego materiału uformować z tak fantastyczną precyzją.
De Morgan poważnie kiwnął głową.
— Prawie arogancki pokaz geometrycznej doskonałości.
— Tak. Ale to tyko początek. — Abdikadir podniósł zegarek w górę, tak aby Bisesa mogła zobaczyć jego wyświetlacz. — Szkolna geometria, Casey. Stosunek obwodu koła do jego średnicy jest równy…
— Pi — zagrzmiał Casey. — Tyle wie nawet żarliwy chrześcijanin.
— Nie w tym wypadku. Ten stosunek dla Oka wynosi trzy. Nie około trzech czy trochę więcej, ale dokładnie trzy — trzy z dokładnością laserową. Kreski na suwmiarce są tak małe, że nie da się powiedzieć, czy ten stosunek rzeczywiście wynosi pi, tak jak powinno być. Jak widzisz, twoje wzory mimo wszystko tutaj nie mają zastosowania, Casey. Z pomiarów objętości otrzymałem tę samą wartość pi. Chociaż oczywiście wiarygodność tych pomiarów jest o wiele mniejsza, nie można porównywać lasera z puszką brudnej wody…
Bisesa wstała i obeszła Oko, spoglądając w górę. Wciąż towarzyszyło jej uczucie nieokreślonego niepokoju.
— To niemożliwe. Pi to pi. Ta liczba jest wbudowana w strukturę naszego wszechświata.
— Naszego, tak — powiedział Abdikadir.
— Co masz na myśli? Abdikadir wzruszył ramionami.
— Wygląda na to, że ta kula — choć najwyraźniej znajduje się tutaj — nie jest z naszego wszechświata. Natknęliśmy się na anomalie czasowe, Biseso. Może to jest anomalia przestrzenna.
— Jeżeli tak jest — zagrzmiał Casey — kto, czy co jest tego przyczyną? I co mamy z tym zrobić?
Oczywiście nie było odpowiedzi. Wpadł zaaferowany kapitan Grove.
— Przepraszam, że niepokoję, pani porucznik — powiedział do Bisesy. — Pewnie pamięta pani, że wysyłałem patrole zwiadowców, no i jeden z jeźdźców zameldował o czymś dosyć dziwnym, na północ stąd.
— „Dziwnym” — powiedział Casey. — Bóg kocha te wasze brytyjskie niedomówienia!
Grove był nieporuszony.
— Mogłaby pani zrozumieć z tego coś więcej niż moi chłopcy… Zastanawiam się, czy miałaby pani ochotę na małą wycieczkę.
— Hej, dupku, muszę się dostać do kibla. — Oczywiście to była Sabie, która wołała z modułu powrotnego, witając Kolę kolejnego dnia.
Śnił o domu, o Nadii i chłopcach. Zwisając w swym śpiworze, jak nietoperz z owocowego drzewa, otoczony nikłą czerwoną poświatą świateł awaryjnych o małej mocy, dopiero po paru chwilach zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Och, — wciąż jestem tutaj. Nadal w tym na poły opuszczonym statku kosmicznym, bez końca okrążającym milczącą Ziemię. Przez chwilę unosił się, chwytając się ostatnich resztek snu.
Był w przedziale mieszkalnym, razem ze skafandrami kosmicznymi i innym niepotrzebnym sprzętem, otoczony gratami ze Stacji, które wciąż trzymali, bo nie mogli otworzyć włazu, żeby je wyrzucić. Śpiąc w tym przedziale, zostawiał pozostałej dwójce nieco więcej miejsca, co powstrzymywało trzech świrujących kosmonautów od pozabijania się nawzajem. Ale nie było tu wygodnie. Wciąż czuł zapach gnijącej, zużytej bielizny, „kozackich ochraniaczy na jaja”, jak mawiała Sabie.
Jęknął, przekręcił się i wysunął ze śpiwora. Poszedł do małej, umieszczonej w ścianie toalety i uruchomił pompy wysysające odchody na zewnątrz, w przestrzeń kosmiczną. Kiedy zdali sobie sprawę, że utknęli na orbicie, musieli wygrzebać tę ubikację spod kupy śmieci; podróż do domu miała trwać tylko kilka godzin i przerw toaletowych nie planowano. Tego dnia rano zajęło mu to tylko chwilę. Był odwodniony i jego mocz był gęsty, jakby nie chciał opuścić jego ciała.
Miał na sobie tylko długie kalesony i zaczął dygotać. Ażeby maksymalnie zwiększyć żywotność Sojuza, Musa wydał polecenie, by funkcjonowały jedynie jego podstawowe układy, przy minimalnym poborze mocy. Dlatego w statku robiło się coraz zimniej i coraz bardziej wilgotno. Na ścianach osadzała się czarna pleśń. Powietrze, coraz bardziej cuchnące, było wypełnione pyłem, drobinkami złuszczonej skóry, włosami i resztkami jedzenia i wszystko to oczywiście nie osiadało wobec braku siły ciążenia. Oczy im łzawiły i przez cały czas kichali; poprzedniego dnia Kola zmierzył sobie czas i stwierdził, że w ciągu godziny kichnął dwadzieścia razy.
To już dziesiąty dzień, pomyślał. Dzisiaj dokonają kolejnych szesnastu bezcelowych okrążeń Ziemi, co daje całkowitą sumę stu sześćdziesięciu okrążeń od chwili, gdy Stacja przestała istnieć.
Przymocował pierścienie no górnych części nóg. Te elastyczne opaski, ochrona przed zaburzeniami równowagi płynów wywołanymi mikrograwitacją, były na tyle ciasne, aby ograniczyć odpływ płynów z nóg, ale nie tak ciasne, by zatrzymać ich dopływ. Kola założył jednoczęściowy kombinezon — w istocie kolejny łach, znaleziony w kupie śmieci w przedziale mieszkalnym.
Następnie opuścił się na dół przez otwarty właz i znalazł się w module powrotnym. Musa i Sabie nawet na niego nie spojrzeli; wszyscy mieli po dziurki w nosie wzajemnego widoku. Obrócił się w powietrzu i wprawnie wślizgnął się na swoją koję. Jak tylko usunął się z drogi, Sabie przepchnęła się przez właz i Kola usłyszał, jak tłucze się w kabinie powyżej.
— Śniadanie. — Musa pchnął przez powietrze tacę w stronę Koli. Leżały na niej przyklejone taśmą tubki i puszki z jedzeniem, już otwarte i do połowy puste. Już dawno wykończyli niewielkie zapasy jedzenia, które znajdowały się na pokładzie Sojuza i napoczęli żelazne racje, które miały im dodać sił po wylądowaniu: puszki mięsa i ryb, tubki z homogenizowanymi jarzynami i serem, a nawet trochę landrynek. Ale to nie było w stanie ich nasycić. Kola przejechał palcem po pustej puszce i wessał unoszące się w powietrzu okruchy.
Żadne z nich nie było zresztą bardzo głodne. Był to skutek pozostawania w stanie nieważkości. Jednak Koli brakowało gorących potraw, których nie jadł od chwili opuszczenia Stacji.
Musa już był pochłonięty stałymi czynnościami przy układzie łączności.
— Stereo jeden, Stereo jeden…
Oczywiście nie było odpowiedzi, bez względu na to, ile czasu temu poświęcał. Ale jaki mieli wybór? Trzeba było próbować.
Tymczasem Sabie krzątała się „na górze”, w przedziale mieszkalnym. Odkryła stary sprzęt radioamatorski, z którego kiedyś korzystali astronauci na Stacji, żeby nawiązać kontakt z radioamatorami na Ziemi, zwłaszcza z dziećmi. Zainteresowanie ogółu Stacją już dawno zmalało, a jej przestarzałe wyposażenie zdemontowano, zapakowano w pudła i przeniesiono do Sojuza celem zniszczenia. Teraz Sabie próbowała je uruchomić. Może zdołają odebrać jakieś sygnały albo nawet będą w stanie coś nadać na długościach fali, których konwencjonalny sprzęt nie obejmuje. Musa stale narzekał, kiedy Sabie chciała podłączyć sprzęt do układu zasilania statku kosmicznego. Wywiązała się kolejna gwałtowna kłótnia, ale tym razem Kola postanowił interweniować.
— To strzał w ciemno, ale może się uda. To chyba nie może nam zaszkodzić…
Kola pochylił się do przodu i wcisnął zawór zbiornika wody. Ukazała się kulka o średnicy kilku centymetrów, która poszybowała w stronę jego twarzy. Zdając sobie sprawę, że Musa łakomie go obserwuje — będzie awantura, jeżeli uroni choćby kropelkę — Kola szeroko otworzył usta. Woda osiadła mu na języku. Zamknął usta, delektując się jej świeżością zanim ją połknął. Ze wszystkich reżimów racjonowania, jakie narzucił Musa, ten dotyczący wody był najtrudniejszy do zniesienia. Sojuz nie posiadał żadnych urządzeń do recyklingu; był zaprojektowany do krótkich skoków z Ziemi na orbitę i z powrotem i został zaopatrzony tylko w mały zbiornik wody. Ale Sabie jak zwykle nie przestawała gderać.
— Nie racjonuje się wody, nawet kiedy się jest na pustyni. Pijesz ją, kiedy jej potrzebujesz. Inaczej się nie da… — Czy miała rację, czy nie, woda i tak się kończyła.
Z przegródki w ścianie Kola wyjął środek czyszczący do zębów. Był to kawałek gazy nasyconej silnie aromatyzowaną pastą do zębów, który owijało się wokół palca i przesuwało wokół ust. Kola używał tego ostrożnie, wysysając z kawałka gazy każdą drobinkę miętowej pasty; jej smak jakoś zaspokoił nieco jego pragnienie.
I taki był początek jego dnia. Nie mógł się umyć, bo już dawno temu skończyły się miękkie myjki, których się zwykle używa do mycia ciała i włosów. Bez wątpienia wszyscy cuchnęli jak kozackie ochraniacze na jaja. Ale przynajmniej tak samo.
Kiedy Musa nie przestawał żałosnym głosem wołać w ciemność, Kola zajął się własnym, narzuconym sobie programem, który polegał na obserwowaniu Ziemi.
W ciągu długich godzin spędzonych w przestrzeni kosmicznej Kola zawsze znajdował wielką przyjemność w obserwowaniu Ziemi. Stacja, podobnie jak teraz Sojuz, orbitowała zaledwie kilkaset kilometrów nad powierzchnią, więc widok planety nie wywoływał w nim żadnego uczucia odosobnienia i niepewności, o czym informowali podróżnicy lecący na Marsa, kiedy patrzyli na błękitną wysepkę, na której przyszli na świat. W oczach Koli Ziemia była olbrzymia — i prawie pusta.
Podczas połowy każdego okrążenia przelatywał nad wielkimi pustymi obszarami Pacyfiku, błękitnym przestworem, zakłóconym jedynie śladami pozostawianymi przez nieliczne statki i plamkami wysp. Nawet na kontynentach na ogół nie było widać ludzi: na terenie Azji i północnej Afryki rozciągały się pustynie pozbawione jakichkolwiek śladów, z wyjątkiem dymu sporadycznego ogniska. Ludzie mieszkali w przeważającej mierze na wybrzeżach lub w dolinach rzek. Ale nawet miasta trudno było dostrzec z orbity; kiedy próbował odszukać Moskwę czy Londyn, Paryż czy Nowy Jork, dostrzegał jedynie tętniącą życiem szarość wtopioną w zielono-brązowy wiejski krajobraz.
Wrażenie robiła na nim nie kruchość Ziemi, ale jej ogrom; nie uderzał go oczywisty fakt podboju planety przez człowieka, lecz szczupłość zajmowanej przez ludzi powierzchni, nawet w połowie dwudziestego pierwszego wieku.
Ale to było przed metamorfozą.
Uchwycił się tego, co znał. Geometria Ziemi widzianej z niskiej orbity nie uległa zmianie: co dziewięćdziesiąt minut obserwował wschód słońca, którego światło ze zdumiewającą szybkością przenikało kolejne warstwy atmosfery, a jego barwa płynnie przechodziła ze szkarłatnej w pomarańczową a potem żółtą. Kształty i położenia kontynentów, pustyń, rozmieszczenie łańcuchów górskich — wszystko to wyglądało prawie tak samo jak przedtem.
Ale poniżej, na terenie kontynentów, widać było szereg osobliwości.
Widać było przemieszczenia układu warstw lodu. Przelatując nad Himalajami, wyraźnie widział lodowce, które spływały ze zboczy gór, torując sobie drogę w dół. Tymczasem Sahara nie była już pustynią przynajmniej nie całkiem. Tu i ówdzie pojawiły się nowe oazy i skrawki zieleni, które mogły mieć długość pięćdziesięciu kilometrów, ograniczone prostoliniowymi odcinkami. Podobnie widział fragmenty pustyni wklinowane w zielone obszary południowoamerykańskich lasów tropikalnych. Świat nagle stał się jakąś nieforemną mozaiką. Ale te dziwne skrawki zieleni na pustyni stopniowo zanikały, w miarę upływu kolejnych dni zieleń brązowiała, wyraźnie ginąc.
O ile konsekwencje tych zmian w świecie fizycznym były stosunkowo niewielkie, o tyle wpływ na ludzkość był dramatyczny.
W ciągu dnia miasta i farmy zawsze trudno było dostrzec z orbity. Ale teraz nawet szerokie drogi, które kiedyś przecinały czerwone centrum Australii, gdzieś znikły. Wielką Brytanię, której kształt łatwo było rozpoznać, wydawała się pokrywać gęsta warstwa lasu, rozciągająca się od brzegów Szkocji po Kanał La Manche. Kola rozpoznał Tamizę, ale była teraz znacznie szersza, niż pamiętał i nie było śladu Londynu. Raz Kola dostrzegł na środku Morza Północnego jasną pomarańczowo-żółtą poświatę. Okazało się, że to była płonąca platforma wiertnicza. Unosił się z niej wielki czarny pióropusz dymu, który rozpościerał się nad Europą Zachodnią. Kiedy ich radio objęło swym zasięgiem ten obszar, Musa rozpaczliwie próbował nawiązać kontakt. Ale nie było żadnej odpowiedzi i żadnego śladu statków czy samolotów lecących na ratunek ogarniętej pożarem platformie.
I tak dalej. O ile świat widziany w dzień był odmieniony, o tyle jego widok nocą po prostu rozdzierał serce. Światła miast, kiedyś jarzące się jak naszyjnik otaczający brzegi kontynentów, znikły, zgasły.
Wszędzie, gdzie patrzył, było tak samo, z wyjątkiem kilku, bardzo nielicznych wyjątków. Na środku pustyni dostrzegł jakby błysk ogniska, chociaż wiedział, że mogły go zwieść błyski wyładowań atmosferycznych. W środkowej Azji, w pobliżu granicy Mongolii, zobaczył większą grupę ognisk. Wydawało się nawet, że widać jakieś miasto na terenie dawnego Iraku, ale było małe i tylko jedno, a w nocy jego światła migotały jak gdyby od ognisk i latarń, a nie światła elektrycznego. Sabie twierdziła, że widzi jakieś oznaki zamieszkania w miejscu, gdzie znajdowało się Chicago. Raz nadzieję załogi Sojuza rozbudził przelotny widok intensywnego świecenia na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ale okazało się, że to uskok tektoniczny, rzeka lawy wypływającej z pękniętej ziemi, którą niebawem zakryły wielkie kłęby popiołu i pyłu.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ludzkość przestała istnieć, tylko tyle można było powiedzieć. A jeśli chodzi o rodzinę Koli, Nadia, chłopcy i Moskwa zniknęli. Rosja była pusta.
Członkowie załogi dyskutowali, co mogło spowodować tę ogromną metamorfozę. Może jakaś wielka wojna sprawiła, że świat nagle się wyludnił; ta hipoteza wydawała się najbardziej prawdopodobna. Ale jeśli tak właśnie było, na pewno słyszeliby wojskowe rozkazy, widzieliby błyski startujących międzykontynentalnych pocisków balistycznych, słyszeliby pełne rozpaczy wołania o pomoc, widzieliby płonące miasta. I jaka potęga mogłaby unieść bloki lodu i obszary zieleni o rozmiarach dziesiątków kilometrów i umieścić je tak bezsensownie?
Te dyskusje nigdy nie zaprowadziły ich zbyt daleko. Może brakowało im wyobraźni, aby zmierzyć się z tym, co widzą. A może bali się, że rozmawiając o tym, sprawią, że stanie się to rzeczywistością.
Kola próbował podejść do sprawy analitycznie. Zewnętrzna, podwieszona gondola z czujnikami funkcjonowała prawidłowo. Zaprojektowana tak, by fotografować zewnętrzne otoczenie Stacji, miała praktycznie nieograniczoną pojemność. Kola mógł łatwo przeprogramować gondolę, aby była skierowana na Ziemię. Orbita Sojuza, cienia nieistniejącej Stacji, nie pokrywała całej Ziemi, ale zataczała pętlę daleko od równika i kiedy ukazywała się pod nimi Ziemia, w polu widzenia kamer pojawiały się coraz to nowe części planety. Kola mógłby utworzyć fotograficzny zapis stanu Ziemi widzianej z orbity, obejmujący szeroki pas na północ i na południe.
Kiedy samotny Sojuz krążył nad Ziemią, Kola cierpliwie próbował odkładać na bok wszelkie uprzedzenia, kontrolować swoje emocje i obawy, po prostu rejestrując to, co widzi. Ale dziwnie było pomyśleć, że gdzieś w ogromnej elektronicznej pamięci gondoli zostały zapamiętane zdjęcia Stacji, które zrobili zaraz po odłączeniu się, zdjęcia Stacji, która jakimś cudem przestała istnieć, ozdobnika w rozgrywającej się wokół nich dziwnej symfonii.
Sabie chciała wiedzieć, jaki jest cel tych cierpliwych wysiłków. Celem jej planu wykorzystania amatorskiego radia było nawiązanie kontaktu, który umożliwi im przetrwanie, a jaki może być pożytek z tych zdjęć? Kola nie czuł potrzeby, aby się przed nią tłumaczyć. Nie było nikogo innego, kto byłby w stanie to zrobić, a Ziemia, czuł to, zasługiwała na to, żeby zarejestrować jej metamorfozę.
Poza tym, o ile wiedział, jego żony i chłopców już nie było. Gdyby to była prawda, jaki był sens robienia czegokolwiek?
Pogoda wydawała się niespokojna: nad oceanami krążyły wielkie układy niskiego ciśnienia, prąc w kierunku lądu i dając początek potężnym burzom z piorunami. Oglądane z przestrzeni kosmicznej burze budziły zachwyt, gdy błyskawice migotały, przeskakując między chmurami i wyzwalając reakcje łańcuchowe, które ogarniały cały kontynent. Na równiku chmury tworzyły wielkie zwały, które zdawały się ciągnąć w jego stronę. Czasami wyobrażał sobie, że Sojuz mógłby wpaść w środek takiej burzy. Zapewne morze i atmosfera były tak samo wzburzone jak lądy. Kiedy mijały kolejne dni, widoczność powoli pogarszała się. Ale, o dziwo, rosnące ciemności sprawiły, że poczuł się lepiej, jak wtedy, gdy był dzieckiem i wierzył, że zło odejdzie, jeśli nie będzie go widział.
Kiedy Kola nie mógł już tego wytrzymać, zajmował się swoim drzewkiem cytrynowym. To drzewko, małe bonsai, było przedmiotem jednego z eksperymentów na Stacji. Po pierwszym dniu pobytu w Sojuzie, wygrzebał je z opakowania i teraz trzymał w małym schowku pod siedzeniem. Pewnego dnia, na pokładzie wielkich statków kursujących między światami, ludzie będą hodowali owoce w przestrzeni kosmicznej i może przypomną sobie Kolę, jako pioniera nowego sposobu pielęgnowania życia poza Ziemią. Wygadało na to, że teraz możliwości te odeszły w niebyt, ale małe drzewko pozostało. Będzie je wystawiał na światło słoneczne sączące się przez okna i zraszał cenną wodą jego małe listeczki. Gdyby potarł te liście między palcami, poczułby ostry zapach, który przypominałby mu dom.
Niezwykłość odmienionego świata pokrytego oceanem powietrza kontrastowała z przytulną, swojską atmosferą Sojuza i było tak, jak gdyby to, co widzieli za oknami, było jakąś lekką sztuką, nie mającą z rzeczywistością nic wspólnego.
Owego dziesiątego dnia, około południa, Sabie wystawiła głowę z włazu do przedziału mieszkalnego.
— Jeżeli nie macie akurat jakiegoś ważnego spotkania — powiedziała — myślę, że powinniśmy porozmawiać.
Tamci dwaj leżeli skuleni na swych kojach pod cienkimi, posrebrzanymi kocami, unikając swojego wzroku. Sabie wsunęła się na swoje miejsce.
— Zaczyna nam wszystkiego brakować — powiedziała Sabie bez ogródek. — Zaczyna nam brakować jedzenia i wody, powietrza i wilgotnych chusteczek, a mnie już się skończyły tampony.
Musa powiedział:
— Ale sytuacja na dole się nie unormowała…
— Och, daj spokój, Musa — warknęła Sabie. — Czy to nie oczywiste, że sytuacja nigdy się nie unormuje? Cokolwiek się wydarzyło na Ziemi, wygląda na to, że tak już zostanie. A my jesteśmy na to skazani.
— Nie możemy wylądować — spokojnie powiedział Kola. — Nie mamy wsparcia z dołu.
— Z technicznego punktu widzenia — powiedział Musa — moglibyśmy sami poradzić sobie z powrotem na Ziemię. Zautomatyzowane systemy Sojuza…
— Taak — powiedziała Sabie — bo to jest Mały-Statek-Kosmiczny-Który-To-Potrafi, tak?
— Nie będą nas poszukiwać — upierał się Kola. — Żadnych helikopterów, żadnych lekarzy. Spędziliśmy w przestrzeni kosmicznej trzy miesiące plus dziesięć nieplanowanych dni. Będziemy słabi jak małe kocięta. Może nawet nie będziemy w stanie wydostać się z tego modułu.
— Więc — warknął Musa — musimy się postarać, aby wylądować gdzieś blisko ludzi — jakichkolwiek ludzi — i zdać się na ich łaskę.
— To nie jest miła perspektywa — powiedziała Sabie — ale jaki mamy wybór? Pozostać na orbicie? Czy tego właśnie pragniesz, Kola? Siedzieć tutaj, robiąc zdjęcia, dopóki język ci nie przyschnie do podniebienia?
Kola powiedział:
— Może to byłby lepszy koniec niż to, co nas czeka na dole. — Przynajmniej znajdował się w znanym sobie otoczeniu, tutaj, w jeszcze jako tako funkcjonującym Sojuzie. Nie miał pojęcia, co może ich czekać na dole i nie był pewien, czy jest na tyle odważny, by stawić temu czoło.
Musa wyciągnął swą niedźwiedziowatą rękę i ścisnął Kolę za kolano.
— Nic w naszej przeszłości — nasze wyszkolenie, nasze tradycje — nie przygotowało nas na takie doświadczenie. Ale jesteśmy Rosjanami. A jeżeli jesteśmy ostatnimi Rosjanami, co jest zupełnie możliwe, musimy żyć albo umrzeć z honorem.
Sabie miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby trzymać język za zębami.
Kola z ociąganiem skinął głową.
— Więc lądujmy.
— Dzięki Bogu — powiedziała Sabie. — Teraz pytanie: gdzie?
Sojuz był tak skonstruowany, że mógł lądować na lądzie, na szczęście, pomyślał Kola, bo lądowanie na oceanie, tak jak to kiedyś robili Amerykanie, oznaczałoby dla nich pewną śmierć.
— Możemy zdecydować, gdzie zacząć schodzenie w dół — powiedział Musa. — Ale potem będziemy w kleszczach automatycznej sekwencji. Kiedy będziemy opadać na spadochronach, nie będziemy mieli wielkiego wpływu na nasz los. Nie znamy nawet prognozy pogody, wiatr może nas znieść setki kilometrów. Potrzebujemy miejsca na nieplanowane lądowanie. Oznacza to, że musimy wylądować na terenie środkowej Azji, tak jak planowali nasi konstruktorzy.
Wyglądało na to, że spodziewał się sprzeciwu ze strony Sabie, ale tylko wzruszyła ramionami.
— To niekoniecznie taki zły pomysł. W środkowej Azji widać ślady ludzi — nic nowoczesnego, ale ludzkie domostwa i to duża koncentracja — te wszystkie ogniska, które widzieliśmy. Musimy znaleźć ludzi i to jest równie dobre miejsce jak każde inne. — To się wydawało logiczne, ale Kola zobaczył niezrozumiałą surowość w wyrazie jej ust, jak gdyby coś kalkulowała, już rozważając sytuację po wylądowaniu.
Musa klasnął w dłonie.
— Doskonale. A więc załatwione. Nie ma co się wahać. Teraz musimy przygotować statek…
Z przedziału mieszkalnego dobiegł dźwięk brzęczyka.
— Jasna cholera — powiedziała Sabie. — To moje radio. — Jednym ruchem uniosła się i popłynęła do włazu.
Prosty detektor, który skleciła Sabie, w rzeczywistości odebrał dwa sygnały. Jednym z nich był stały ciąg impulsów, silnych, lecz najwyraźniej automatycznych, nadchodzących gdzieś ze Środkowego Wschodu. Drugi jednak stanowił ludzki głos, przerywany trzaskami i słaby.
— …wiedzieć. Tu starszy chorąży Casey Othic, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych i ONZ w forcie Jamrud w Pakistanie, nadający do wszystkich stacji. Proszę odpowiedzieć. Tu starszy chorąży Casey Othic…
Sabie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— Amerykanin — krzyknęła. — Wiedziałam! — Zaczęła stroić sprzęt, chcąc odpowiedzieć, zanim Sojuz znajdzie się poza zasięgiem nadajnika.
W dniu w którym miała wyruszyć grupa poszukiwawcza Bisesy, trębacz zagrał pobudkę o piątej rano. Bisesa obudziła się z zapuchniętymi oczami, jej ciało jeszcze nie przywykło do nowej strefy czasowej. Poszła poszukać swych towarzyszy.
Po szybkim śniadaniu uformowała się grupa, zabierając ze sobą lekki sprzęt. Oddział złożony z dwudziestu kawalerzystów, głównie sipajów, pod dowództwem nowo mianowanego kaprala Batsona, miał eskortować Bisesę. Byli tam także Josh i Ruddy, którzy twierdzili, że nie mogą przegapić tej wyprawy. Wszyscy byli pieszo; kapitan Grove słusznie nie chciał ryzykować mułów, których liczba stale malała. Grove był także zaniepokojony tym, że znaleźli się tam dziennikarze. Ale na północy i na zachodzie nie widziano żadnych Pasztunów, nie wystrzelili ani jednej kuli. Wydawało się, że nawet ich wioski gdzieś przepadły, jak gdyby poza Jamrud zniknęła cała ludność planety. Grove ustąpił Ruddy’emu i Joshowi, ale nalegał, aby grupa przez cały czas zachowywała ścisłą wojskową dyscyplinę.
I pomaszerowali. Wkrótce Jamrud zniknął za horyzontem, a świat wokół, jeśli nie liczyć ich samych, wydawał się pusty. Był to dziesiąty dzień od chwili, gdy Bisesa tutaj utknęła.
Droga była ciężka. Przedzierali się przez teren, który przypominał górzystą pustynię. W południe gorąco stało się nie do wytrzymania, choć był dopiero marzec — oczywiście jeżeli to rzeczywiście był marzec 1885 roku — a w nocy, jak powiedziano Bisesie, temperatura spadnie poniżej zera. Mimo to Bisesa spodziewała się, że będzie jej wygodnie w kombinezonie, który był wykonany z tkaniny przystosowanej do różnych warunków atmosferycznych, wyprodukowanej w 2037 roku. Brytyjscy żołnierze byli znacznie gorzej wyposażeni, mieli kurtki z serży i hełmy korkowe i byli obładowani różnorakim sprzętem, bronią, amunicją, pościelą oraz zapasami żywności i wody. Ale nie narzekali. Najwyraźniej przywykli do swego rynsztunku i znali sposoby naprawiania jego braków, na przykład wykorzystując mocz do zmiękczania skóry butów.
Kiedy posuwali się naprzód w wojskowym szyku, Batson rozesłał pikiety. W terenie pełnym pagórków i grzbietów trójka czy czwórka żołnierzy wdrapywała się na kolejne, wyżej położone wzniesienie, pod osłoną ognia towarzyszy, aby mieć pewność, że nie ukrywają się tam jacyś Pasztunowie. Kiedy posuwali się coraz dalej na północ, napotykali wzgórza wznoszące się na wysokość trzystu metrów ponad poziom szlaku i czasami mijało około czterdziestu minut, zanim pikiety osiągnęły najwyższy punkt, ale mimo to reszta kolumny nie ruszała do przodu, dopóki zwiadowcy nie znaleźli się na miejscu i nie potwierdzili, że droga jest czysta. Było to irytujące i takie postępowanie wymuszało wiele postojów, ale mimo to posuwali się naprzód w całkiem przyzwoitym tempie.
Kiedy tak maszerowali, znaleźli więcej Oczu. Napotykali je co parę kilometrów, unosiły się w powietrzu w zupełnej ciszy i najwyraźniej były identyczne z tym w Jamrud. Batson zaznaczał na mapie ich położenie. Ale niebawem ich widok stał się równie znajomy jak owego pierwszego Oka i prawie nikt nie zwracał na nie uwagi. Z wyjątkiem Bisesy. Przekonała się, że trudno jej było obrócić się do nich tyłem, jak gdyby to były prawdziwe oczy, które patrzyły, jak idzie.
— Co za miejsce — powiedział Ruddy do Bisesy, kiedy posuwali się z trudem przez jałowy teren. Gestem wskazał rząd idących przodem sipajów. — Fragment ludzkości, wciśnięty między puste niebo a zmarniałą ziemię. Wiesz, takie są całe Indie, gdzie by nie spojrzeć. A Granica jeszcze bardziej niż cała reszta — to taka zapiaszczona kwintesencja całości. Trudno tu pozostać dogmatycznym.
— Stanowisz dziwną mieszaninę młodości i starości, Ruddy — powiedziała.
— Dziękuję. Przypuszczam, że cała ta forsowna wędrówka wydaje ci się prymitywna, tobie, z twoimi latającymi maszynami i myślącymi skrzynkami, tym cudownym przyszłościowym diabelstwem do prowadzenia wojen!
— Wcale nie — powiedziała. — Pamiętaj, że sama jestem żołnierzem i biorę udział w tej wędrówce. Armia to dyscyplina i koncentracja, niezależnie od technologii. A zresztą brytyjskie wojsko było — przepraszam, jest — technologicznie zaawansowane jak na swoje czasy. Telegram może przekazać wiadomość z Indii do Londynu w ciągu paru godzin, macie najlepsze statki na świecie, a koleje zapewniają szybkie podróże na terenie kraju. Macie to, co nazywamy zdolnością szybkiego reagowania.
Skinął głową.
— Zdolnością, która umożliwiła mieszkańcom małej wyspy zbudowanie i utrzymanie globalnego imperium, proszę pani.
Jako towarzysz wędrówki Ruddy był zawsze interesujący, chociaż nie zawsze sympatyczny. Z pewnością nie był typem żołnierza. Miał w sobie coś z hipochondryka, bo stale skarżył się na ból stóp, oczu, głowy, pleców i w ogóle czuł się „marnie”.
Ale jakoś sobie z tym radził. Podczas postojów siadał w cieniu jakiegoś głazu lub drzewa i w zniszczonym notesie robił notatki albo zapisywał fragmenty wierszy. Kiedy układał wiersze, nucił bez końca jakąś melodyjkę, która służyła mu jako swego rodzaju licznik. Był nieporządny i wskutek nerwowych odruchów łamał ołówki i darł papier.
Bisesa wciąż nie mogła uwierzyć, że to on. A on ze swej strony wciąż próbował ją namówić, żeby odkryła przed nim przyszłość.
— Już to przerabialiśmy — powiedziała nieustępliwie. — Nie wiem, czy mam prawo. I myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla mnie dziwne przeżycie.
— Jak to?
— Dla mnie jesteś Ruddy, tu i teraz, żywy. A mimo to otacza cię cień przyszłości, cień rzucany przez Kiplinga, którym się staniesz.
— Dobry Boże — mruknął Josh. — Nie pomyślałem o tym.
— A poza tym… — Pomachała ręką w stronę opustoszałej krainy. — Mnóstwo rzeczy się zmieniło, delikatnie mówiąc. Kto wie, czy wszystko w waszych życiorysach to wciąż wasze prawdziwe przeznaczenie.
— Ach — szybko powiedział Ruddy. — Ale jeśli nie — jeśli moja utracona przyszłość stała się urojeniem, przekornym snem smętnego diabła — co złego się stanie, jeżeli się o tym dowiem?
Bisesa pokręciła głową.
— Ruddy, czy ci nie wystarczy, że dowiedziałam się o tobie sto pięćdziesiąt lat później?
Ruddy pokiwał głową.
— Masz rację, taka informacja to więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek może zdobyć, i powinienem być wdzięczny temu osobliwemu bóstwu, które jest odpowiedzialne za jej przekazanie.
Josh zaczął się z nim drażnić.
— Ruddy, jak możesz być taki spokojny? Myślę, że jesteś najbardziej próżnym człowiekiem, jakiego spotkałem. Wiesz, Biseso, on był przekonany, że jest mu przeznaczona wielkość na długo przedtem, zanim pojawiłaś się w naszym życiu. Teraz chce, żebyś powiedziała mu osobiście — jako korespondent z przyszłości — że wszystkie te zakłócenia zostały zaaranżowane właśnie ze względu na niego!
Ruddy nie stracił opanowania ani na chwilę.
Tego pierwszego dnia marszu natknęli się na jeszcze jedną osobliwość.
Dotarli do uskoku. Przypominał stopień wycięty w zasłanej gruzem ziemi o wysokości niecałego pół metra. Jego odkryta część była pionowa i zupełnie gładka, a cały uskok był idealnie prostoliniowy, ciągnąc się w obie strony aż po horyzont. Można by go przeskoczyć bez trudu, ale żołnierze niepewnie tłoczyli się obok.
Josh stał koło Bisesy.
— No dobrze — powiedział. — Co o tym sądzisz? To mi wygląda na miejsce, gdzie ktoś zszył ze sobą dwie części świata.
— Myślę, że to właśnie jest to, Josh — mruknęła. Przykucnęła i dotknęła powierzchni skały. — To obszar aktywny tektonicznie. Indie wrzynają się w Azję. Jeśli wziąć dwa kawałki lądu, rozdzielone okresem czasu równym kilkuset tysiącom lat, można się spodziewać właśnie takiej różnicy poziomów…
— Chyba cię nie rozumiem — przyznał Josh.
Wstała, otrzepując spodnie z kurzu. Z wahaniem wyciągnęła dłoń, aż jej palce przecięły linię uskoku, po czym gwałtownie ją cofnęła. Mruknęła do siebie:
— Czego się spodziewałaś, Biseso, pola siłowego? — Bez wahania wskoczyła na wyższą warstwę i przeszła parę kroków — w przyszłość albo w przeszłość.
Josh i pozostali wdrapali się za nią i ruszyli dalej.
Na następnym postoju przyjrzała się obrzękowi na policzku Ruddy’ego, który nazywał „raną z Lahore”. Myślał, że był wywołany ukąszeniem mrówki i nie reagował na przepisaną przez lekarza kokainę. Bisesa niewiele wiedziała o medycynie, ale pomyślała, że wygląda to na schorzenie wywołane przez pierwotniaka o nazwie Leishmania, pasożyta przenoszonego przez moskity. Poddała go działaniu środka ze swego zestawu medycznego i wkrótce zaczął ustępować. Później Ruddy mówił, że ten incydent utwierdził go bardziej niż wszystko inne, nawet niż spektakularne przybycie Bisesy w helikopterze, że naprawdę pochodziła z przyszłości.
Około czwartej Batson zarządził postój. W cieniu pagórka żołnierze zaczęli rozbijać obóz na noc. Ułożyli w stos broń, zdjęli rynsztunek i buty i założyli chaplies — sandały — które mieli w plecakach. Rozdali małe łopatki i wszyscy, nie wyłączając Josha, Bisesy i Ruddy’ego, zabrali się do budowy niskiego muru z gruzu i kopania dołów do spania. Wszystko to miało stanowić ochronę przed atakami Pasztunów, chociaż owego dnia w ogóle ich nie widzieli. Po całodziennym marszu była to ciężka praca, ale mniej więcej po godzinie wszystko było gotowe. Bisesa zgłosiła się na ochotnika, żeby stanąć na warcie, lecz Batson uprzejmie odmówił.
Potem zabrali się do jedzenia; składało się ono ze zwyczajnego gotowanego mięsa i ryżu, ale po całym długim dniu mieli doskonały apetyt. Josh usiadł koło Bisesy, która dodała do jedzenia i wody małe tabletki, które jak powiedziała, powinny ją zabezpieczyć przed infekcją; posiadany przez nią zapas tych cudów rodem z dwudziestego pierwszego wieku nie starczy na długo, ale może na tyle, że jej organizm zdąży się zaaklimatyzować, taką przynajmniej miała nadzieję.
Zwinęła się w kłębek w swojej jamie pod lekkim ponczo, ze zwiniętym pasem, który posłużył za poduszkę. Wyjęła małe jasnoniebieskie urządzenie, które nazywała „telefonem” i położyła przed sobą na ziemi. Jakoś nie zaskoczyło jej, gdy mała zabawka przemówiła:
— Muzyka, Bisesa?
— Coś rozpraszającego.
Muzyka wydobywała się z małego urządzenia, głośna i dźwięczna. Żołnierze utkwili w nim spojrzenie, a Batson warknął:
— Na miłość boską, proszę to przyciszyć! — Bisesa posłuchała i muzyka grała dalej cicho.
Ruddy teatralnym gestem klasnął w dłonie nad głową.
— Na Boga! Co to za barbarzyństwo? Bisesa roześmiała się.
— Daj spokój, Ruddy. To orkiestrowa przeróbka kilku klasycznych rapowych kawałków. Są sprzed dziesiątków lat, to muzyka mojej babki!
Ruddy głośno odchrząknął, jak pięćdziesięciolatek.
— Nie uwierzę, że Europejczykom kiedykolwiek spodobają się takie rytmy. — Ostentacyjnie podniósł koc i ruszył w stronę najdalszego końca małego obozowiska.
Josh został sam z Bisesa.
— Wiesz, on naprawdę cię lubi.
— Ruddy?
— To zdarzało się już przedtem, pociągają go silne, starsze kobiety, jest w tym jakaś prawidłowość. Może uczyni cię jedną ze swych muz, jak je nazywa. I może, choć jego los teraz nieustannie się zmienia, to zdumiewające przeżycie będzie dla tego obdarzonego wyobraźnią człowieka źródłem nowych impulsów twórczych.
— Chyba napisał kiedyś kilka futurystycznych utworów.
— Zatem można więcej zyskać niż stracić…
Bawiła się swym telefonem, słuchając tej dziwnej muzyki z wyrazem twarzy, który wyrażał, jak sądził, coś jakby „odwrotną” nostalgię, nostalgię za przyszłością. Podjął:
— Czy twoja córka lubi taką muzykę?
— Tak, lubiła, kiedy była mała — powiedziała Bisesa. — Tańczyłyśmy razem do tej muzyki. Ale teraz z tego wyrosła, ma już osiem lat. Lubi nowe gwiazdy muzyki syntetycznej — całkowicie generowanej przez komputer, no, przez maszyny. Wiesz, małe dziewczynki chcą, aby ich idole byli bezpieczni, a cóż może być bezpieczniejszego niż symulacja?
Niewiele z tego zrozumiał, ale był oczarowany jeszcze jednym elementem kultury, którą ledwie pojmował. Powiedział ostrożnie:
— Musi być jeszcze ktoś, za kimś tęsknisz, po tamtej stronie.
Spojrzała na niego oczyma zasnutymi mgłą, a on ku swemu rozczarowaniu zdał sobie sprawę, że Bisesa wie dokładnie, co chce z niej wyciągnąć.
— Przez jakiś czas byłam sama, Josh. Ojciec Myry zmarł i nikogo innego nie ma. — Oparła głowę na ramieniu. — Wiesz, poza Myrą to nie ludzi mi tak bardzo brak, ale całej reszty. Ten mały telefon powinien łączyć mnie ze światem, z całą planetą. Wszędzie są animacje — reklamy, wiadomości, muzyka, kolor — dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nieustanny zalew informacji.
— Tam musi być bardzo hałaśliwie.
— Może. Ale przywykłam do tego.
— Tu także istnieją rozmaite przyjemności. Odetchnij… Czujesz ten zapach? W powietrzu czuje się lekki mróz… Płonący ogień. Niebawem nauczysz się odróżniać rodzaje drewna jedynie po zapachu dymu…
— I jeszcze coś — mruknęła. — Zapach piżma. Jak w zoo. Tu są zwierzęta. Zwierzęta, których nie powinno być, nawet w twoim czasie.
Odruchowo wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni.
— Jesteśmy tu bezpieczni — powiedział. Nie zareagowała i po chwili niepewnie cofnął rękę. — Jestem z miasta — powiedział. — Urodziłem się w Bostonie. Więc to wszystko — wszystko wokół — i dla mnie jest nowe.
— Co cię tu przywiodło?
— Nic zaplanowanego. Wiesz, zawsze byłem ciekaw, zawsze chciałem zobaczyć, co jest za rogiem, za następną przecznicą. Zgłaszałem się na ochotnika do kolejnych zwariowanych misji, aż w końcu wylądowałem tutaj, na krańcu świata.
— Och, dotarłeś jeszcze dalej, Josh. Ale myślę, że jesteś typem człowieka, który da sobie radę w tej dziwnej sytuacji. — Patrzyła na niego z odrobiną rozbawienia w oczach, może się z nim drocząc.
Ciągnął uparcie:
— Nie wyglądasz mi na żołnierza, o ile ich znam.
Ziewnęła.
— Moi rodzice byli farmerami. Mieli duże gospodarstwo przyjazne dla środowiska w Cheshire. Byłam jedynaczką. Farma miała być moja, miałam na niej gospodarować, kochałam to miejsce. Ale kiedy miałam szesnaście lat, ojciec ją sprzedał. Przypuszczam, że myślał, że nigdy na serio nie chciałam się nią zajmować.
— Ale ty chciałaś.
— Tak. Nawet starałam się o przyjęcie do szkoły rolniczej. To wywołało rozdźwięk w rodzinie, a może pokazało, jak jest naprawdę. Chciałam się wyrwać. Przeniosłam się do Londynu. A potem, jak tylko osiągnęłam odpowiedni wiek, wstąpiłam do wojska. Oczywiście nie miałam pojęcia, jak tam będzie — ćwiczenia fizyczne, musztra, broń, zajęcia w polu — ale polubiłam to.
— Jakoś nie widzę w tobie zabójcy — powiedział. — A to właśnie robią żołnierze.
— Nie w moich czasach — odparła. — A w każdym razie nie w brytyjskiej armii. Utrzymywanie pokoju, po to się poruszamy po świecie. Oczywiście czasami trzeba zabijać — czy nawet prowadzić wojnę, aby zachować pokój — ale to zupełnie inne zagadnienie.
Położył się na plecach, patrząc w gwiazdy.
— Dziwnie jest słyszeć, jak mówisz o swoich kłopotach rodzinnych, awarii łączności, porzuconych ambicjach. Kiedy o tym myślę, wyobrażam sobie, że ludzie żyjący sto pięćdziesiąt lat później będą na to zbyt mądrzy, zbyt rozwinięci, jakby powiedział profesor Darwin!
— Och, nie sądzę, abyśmy byli bardzo rozwinięci, Josh. Ale w niektórych sprawach zmądrzeliśmy. Na przykład w sprawie religii. Weźmy Abdikadira i Caseya. Mógłbyś pomyśleć, że żarliwy muzułmanin i gorliwy chrześcijanin są diametralnie różni. Ale obaj są ekumenami.
— To słowo pochodzi z greckiego, jak ekumeniczny?
— Tak. W ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci byliśmy blisko otwartego konfliktu między chrześcijaństwem a islamem. Patrząc dalekowzrocznie, to absurd; obie te religie mają wspólne korzenie i zasadniczo kredo ich obu to pokój. Ale wszystkie podejmowane na wysokim szczeblu próby ich pogodzenia, konferencje biskupów i mułłów, skończyły się na niczym. Ekumeni to oddolny ruch, który próbuje osiągnąć to, do czego nie doprowadziły kontakty na wysokim szczeblu. Nie rzucają się w oczy do tego stopnia, że stanowią niemal podziemie, ale istnieją i nie przestają drążyć.
Rozmowa ta uświadomiła mu, jak bardzo odległa w czasie jest jej epoka i jak niewiele z niej potrafi zrozumieć. Zapytał ostrożnie:
— A czy w twoich czasach o Bogu zapomniano, tak jak przewidywali niektórzy myśliciele?
Zawahała się.
— Nie zapomniano, Josh. Ale rozumiemy samych siebie lepiej niż poprzednio. Rozumiemy, dlaczego potrzebujemy bogów W moich czasach są tacy, którzy uważają wszystkie religie za rodzaj psychopatologii. Wskazują na tych, którzy są gotowi torturować i zabijać swych współwyznawców z powodu nieznacznych różnic w niejasnej ideologii. Ale są też inni, którzy mówią, że mimo swych wszystkich wad religie stanowią próbę odpowiedzi na najbardziej podstawowe pytania dotyczące istnienia. Nawet jeżeli nic nam nie mówią o Bogu, z pewnością wiele mówią o tym, co to znaczy być człowiekiem. Ekumeni mają nadzieję, że wynikiem zjednoczenia religii nie będzie ich osłabienie, lecz wzbogacenie, tak jak możliwość oglądania drogocennego klejnotu z każdej strony. I może te nieśmiałe kroki to nasza największa nadzieja na prawdziwe oświecenie w przyszłości.
— To brzmi jak utopia. I to działa?
— Powoli, jak utrzymywanie pokoju. Jeżeli tworzymy utopię, poruszamy się w ciemności. Ale próbujemy.
— To piękna wizja — wyszeptał. — Przyszłość to musi być cudowne miejsce. — Obrócił się do niej. — Jakie to wszystko dziwne. Jakie porywające. Być tutaj z tobą, jak rozbitkowie w czasie, razem…!
Wyciągnęła rękę i koniuszkiem palca dotknęła jego warg.
— Dobranoc, Josh. — Naciągnęła na siebie ponczo i zwinęła się w kłębek.
Leżał, a serce nie przestawało mu walić.
Następnego dnia ruszyli dalej, posuwając się terenem, który stale się wznosił, nierówny i pozbawiony jakiegokolwiek życia. Powietrze przerzedziło się, a gdy powiał północny wiatr, zrobiło się przejmująco zimno, pomimo świecącego jasno słońca. Teraz było już oczywiste, że nic im nie grozi ze strony Pasztunów czy kogokolwiek innego i Batson pozwolił żołnierzom na zaprzestanie pikietowania terenu, dzięki czemu poruszali się żwawiej.
Chociaż ubiór Bisesy przystosowany do różnych warunków atmosferycznych chronił ją wystarczająco, inni źle znosili zimno. Kiedy z trudem posuwali się pod wiatr, żołnierze owinięci kocami psioczyli, że nie zabrali ze sobą zimowych szyneli. Zarówno Ruddy, jak i Josh byli przygaszeni, zamknięci w sobie, jak gdyby wiatr wywiał z nich całą energię. Ale nikt nie spodziewał się takich warunków; nawet starzy pogranicznicy mówili, że w marcu nigdy nie doświadczyli takiego zimna.
Mimo to wytrwale maszerowali naprzód. Przez większość czasu nawet Kipling nie narzekał; powiedział, że za bardzo zmarzł.
Czternastu spośród dwudziestu żołnierzy było Hindusami. Bisesa odniosła wrażenie, że Europejczycy trzymają się z dala od sipajów i że Hindusi mają gorsze wyposażenie i broń.
Ruddy powiedział:
— Kiedyś stosunek żołnierzy brytyjskich do hinduskich wynosił około jeden do dziesięciu. Ale Bunt wywrócił wszystko do góry nogami. Teraz jeden Europejczyk przypada na trzech Hindusów. Najlepsza broń i cała artyleria są w rękach żołnierzy brytyjskich, a Hindusi są wykorzystywani jako poganiacze mułów. Nikt nie chce szkolić i uzbrajać potencjalnych buntowników, to zrozumiałe. Pamiętaj, że hinduska służba cywilna liczy tylko około tysiąca ludzi — to dzielni mieszkańcy równin — którzy administrują krajem liczącym czterysta milionów mieszkańców. Jedynie siła, która za tym stoi, umożliwia skutecznie działanie.
— Ale właśnie dlatego — powiedziała łagodnie — musicie szkolić hinduską elitę. To nie Ameryka czy Australia. Niemożliwe, aby brytyjscy osadnicy albo ich potomkowie kiedykolwiek przewyższyli liczebnie Hindusów.
Ruddy pokręcił głową.
— Mówisz o rosnącej liczbie babu, z całym szacunkiem! Taki pogląd może zyskać poparcie w Londynie, ale nie tutaj. Musisz wiedzieć o Lucknow, gdzie biali zostali natychmiast wymordowani! Siedzimy na beczce prochu. Może nie ujawniamy najlepszej broni, ale mącąc babu w głowach wizjami wolności i samookreślenia, dajemy im do rąk najpotężniejszą możliwą broń — broń, do której jeszcze nie zdążyli dojrzeć.
Takie rzucane mimochodem protekcjonalne uwagi działały Bisesie na nerwy. Ale wiedziała, że Ruddy jest w istocie przedstawicielem swojej klasy, bardziej elokwentnym od większości z nich. Pewnym pocieszeniem był dla niej fakt, że Ruddy mylił się całkowicie co do przyszłości, nawet co do tego, co się wydarzy za jego życia. Konfrontacja między Kozakami a sowarami w środkowej Azji, czego od dawna obawiał się Londyn, nigdy nie nastąpi. W rzeczywistości Rosja i Wielka Brytania miały się sprzymierzyć w obliczu nowego, wspólnego wroga, którym był Kaiser. Imperium zawsze dbało o zdobycze i zyski, ale nie cała brytyjska spuścizna w tym rejonie była szkodliwa. W Indiach dobrze funkcjonowała służba cywilna i aż do czasów Bisesy Indie były drugim co do wielkości demokratycznym krajem na świecie. Ale narzucony im podział, gdy Raj przestał istnieć, od samego początku był źródłem napięć, które doprowadziły do straszliwego zniszczenia Lahore.
Jednak, przypomniała sobie, to była stara historia. Zaledwie w ciągu kilku dni, jakie tutaj spędzili, odniosła wrażenie, że zauważyła zmianę w nastawieniu sipajów. Nie byli już tak pełni szacunku dla białych, jak gdyby coś wiedzieli na temat przyszłości, że tacy babu jak Gandhi i sama Bisesa w końcu odniosą zwycięstwo. Nawet gdyby czas jakoś znów się posklejał, nie wierzyła, aby ten kawałek historii, skażony jej własną teraźniejszością, mógł być dokładnie taki jak przedtem.
Wkrótce zaczęli się wdrapywać na strome wzgórza, a kiedy północny wiatr wleciał do dolin i urwistych wąwozów, droga stała się jeszcze trudniejsza. Ale to był dopiero początek.
W końcu przedarli się przez ostatnią, zasłaną głazami dolinę i stanęli przed prawdziwymi górami. Szczyty tych gór były pokryte szaro-białymi lodowcami, które spływały w dół ich zboczami. Nawet stąd, z odległości wielu kilometrów, Bisesa słyszała skrzypienie i trzeszczenie lodowych rzek, które torowały sobie drogę w dół, żłobiąc zbocza gór.
Wszyscy zatrzymali się w miejscu, zaszokowani tym widokiem.
— Dobry Boże — powiedział Ruddy. — Sipaje mówią, że przedtem tak tu nie było.
Bisesa wyciągnęła noktowizor i przymocowała go do lornetki. Zlustrowała podnóże gór. Zobaczyła, że za ich szczytami lód ciągnie się dalej; była to krawędź pokrywy lodowej.
— Myślę, że to jest fragment epoki lodowcowej. Ruddy, drżąc, objął się rękami.
— Epoka lodowcowa… Tak… Słyszałem to określenie. Chyba profesor Agassiz… kontrowersyjny pogląd… teraz już nie!
— Kolejny uskok w czasie? — zapytał Josh.
— Patrz. — Bisesa wskazała podnóże gór. Lodowce zatrzymały się tam gwałtownie, tworząc urwistą ścianę. Ale dalsze masy lodu wciąż spływały z gór, powoli i nieubłaganie. Bisesa zobaczyła jak urwisko się rozszczepia, jak odpadają od niego kawały wielkie jak góry lodowe, odsłaniając oślepiająco błękitne rozpadliny. U podstawy urwiska lód już się topił i leniwe potoki spływały na niżej położone tereny. — Myślę, że to kolejna powierzchnia rozdziału. Jak ten uskok na równinie. To może być przeskok w czasie wynoszący od dziesięciu tysięcy do dwóch milionów lat.
— Tak — powiedział Josh, którego oddech zamieniał się w parę. — Widzę. Kolejna granica między światami, co, Ruddy?
Ale biedny, krótkowzroczny Kipling niewiele zdołał dojrzeć przez pokryte szronem okulary.
— Powinniśmy wracać — powiedział Batson, szczękając zębami. — Zobaczyliśmy to, co mieliśmy zobaczyć i dalej nie możemy iść. — Wszyscy przyznali mu rację.
Radio Bisesy zapiszczało. Wyjęła z kieszeni słuchawki i założyła na głowę. Była to nadana na falach krótkich wiadomość od Caseya. Jedna z grup wysłanych przez Grove’a dostrzegła w dolinie Indusu coś, co wyglądało na potężną armię. I Casey powiedział, że na swej prowizorycznej radiostacji odebrał sygnał. Sygnał z przestrzeni kosmicznej. Serce zabiło jej szybciej.
A więc czas ruszać.
Zanim Bisesa odwróciła się, jeszcze po raz ostatni przebiegła wzrokiem pole widzenia wzdłuż kruszącego się podnóża lodowca. Nic dziwnego, że pogoda się popsuła, pomyślała. Ten wielki kawał lodu nie powinien się tu znajdować. Wiejące znad niego zimne wiatry zakłócą klimat w promieniu wielu kilometrów, a kiedy lód się stopi, popłyną wezbrane rzeki, pojawią się powodzie. To znaczy, oczywiście, jeżeli sytuacja pozostanie stabilna i nie będzie więcej uskoków w czasie…
Spostrzegła jakiś ruch. Jeszcze raz przyjrzała się, zwiększając powiększenie. Dwie, trzy, cztery postacie szły w błękitnawym cieniu lodowca. Posuwały się w pozycji wyprostowanej i miały na sobie coś ciemnego i ciężkiego, zapewne skóry. Trzymały kije albo włócznie. Były przysadziste, barczyste, miały potężne, umięśnione ramiona. Pomyślała, że wyglądają jak napompowani amerykańscy piłkarze. Casey, ten widok by cię zadręczył. Ponad nimi unosiły się równomiernie rozmieszczone maleńkie światełka: sznur Oczu.
Jedna z postaci stanęła i obróciła się w jej stronę. Czy dostrzegła światło odbijające się w jej okularach ochronnych? Dotknęła przycisków i powiększenie osiągnęło maksimum. Obraz rozmazał się i zadrżał, ale zdołała zobaczyć twarz. Była szeroka, niemal pozbawiona brody, miała wystające kości policzkowe, spadziste czoło i gęste brwi przechodzące w burzę czarnych włosów oraz wielki wystający nos, z którego w regularnych odstępach czasu unosiła się para, niby z jakiejś ukrytej lokomotywy. Nie była to istota ludzka — nie całkiem — ale mimo to w Bisesie odezwało się coś atawistycznego i poczuła dreszcz. Potem obraz zamglił się i widziała już tylko niewyraźne białe i niebieskie plamy.
Sytuacja wcale się nie poprawiła. Był to jeden z tych rzadkich dni, gdy na niebie nie kłębiły się chmury. Jamrud zaczęły nękać nawałnice, czasami gradowe, które zjawiały się znikąd. Sipaje mówili, że jeszcze nigdy nie widzieli takiej pogody.
Jednak brytyjscy oficerowie mieli na głowie ważniejsze sprawy niż pogoda. Coraz bardziej zbijały ich z tropu raporty zwiadowców o jakiejś armii na południowym zachodzie i gorączkowo szukali sposobu zdobycia dokładniejszych informacji.
Ale mimo tych trudności rozbitkowie w Jamrud dowiadywali się znacznie więcej o ich nowym świecie, bo kiedy załoga Sojuza samotnie okrążała planetę, przesyłała obrazy oraz inne dane do prowizorycznej stacji odbiorczej Caseya. Ten zaś, wykorzystując to, co ocalało z awioniki Małego Ptaka, zapisywał, przetwarzał i wyświetlał otrzymane dane.
Zniekształcone przez burze obrazy odmienionego świata były zdumiewające i fascynowały w różny sposób wszystkich, którzy na nie patrzyli. Bisesa myślała, że dla Caseya i Abdikadira, mimo że obrazy same w sobie były niepokojące, stanowiły uspokajające przypomnienie domu, gdzie przywykli do możliwości oglądania takich obrazów, kiedy mieli na to ochotę. Ale Sojuz wkrótce musiał spaść na ziemię i ich jedyne oko na niebie zamknie się na zawsze.
Jeśli chodzi o ludzi z 1885 roku, Ruddy, Josh, kapitan Grove i pozostali byli na początku zwyczajnie oszołomieni wyświetlaczami i innymi gadżetami. O ile Caseyowi i Abdiemu dodawało otuchy coś znajomego, o tyle Ruddy’ego i innych zbijało z tropu. Kiedy jednak przywykli do tej nowej technologii, uświadomili sobie, jakie to cudowne móc oglądać obrazy świata z przestrzeni kosmicznej. Mimo że Sojuz był tylko kilkaset kilometrów wyżej, na widok zakrzywionego horyzontu, zwałów chmur żeglujących po niebie albo znajomych, możliwych do rozpoznania kształtów, takich jak Indie czy linia brzegowa Wielkiej Brytanii, wpadali w niekłamany zachwyt.
— Nigdy sobie nie wyobrażałem, że można mieć taką boską perspektywę — powiedział Ruddy. — Och, wiadomo, jak wielki jest świat, znamy liczby. — Walnął się w brzuch. — Ale nigdy tego nie czułem, nie tutaj. Jakże małe i rozproszone są ludzkie dzieła, jakże błahe są jego pretensje i namiętności — jesteśmy jak mrówki!
Ale dziewiętnastowieczna widownia wkrótce do tego przywykła i nauczyła się rozumieć, co widzi; nawet sztywni wojskowi, tacy jak Grove, zaskoczyli Bisesę swoją elastycznością. Minęło zaledwie kilka dni od przesłania pierwszych obrazów, gdy trajkoczący, oniemiali z wrażenia ludzie otaczający Caseya zaczęli wpadać w ponury nastrój. Ponieważ bez względu na to, jak cudowne były te obrazy i technologia, która powoływała je do życia, świat, jaki ukazywała, był naprawdę przygnębiający.
Bisesa sporządziła kopie wszystkich danych i zapisała je w jedynym przenośnym urządzeniu elektronicznym, jakie posiadała, czyli w swoim telefonie. Zdawała sobie sprawę, że dane te są bardzo cenne. Przez długi czas te obrazy będą wszystkim, co mieli, żeby wiedzieć, co się znajduje za horyzontem. Poza tym zgadzała się z kosmonautą Kolą, że powinien istnieć dokument mówiący, skąd pochodzą. W przeciwnym razie ludzie w końcu zapomną i uwierzą, że tak było zawsze.
Ale telefon miał własny program.
— Pokaż mi gwiazdy — powiedział cichutkim szeptem. Tak więc każdego wieczoru stawiała go na znajdującym się w pobliżu kamieniu, gdzie siedział cierpliwie, jak metalowy owad, a jego mała kamera wpatrywała się w niebo. Bisesa umieściła tam dla ochrony małą osłonę z wodoszczelnego materiału. Te sesje obserwacyjne często trwały godzinami, gdy telefon czekał na przerwę w powłoce mknących po niebie chmur.
Pewnego wieczoru, kiedy Bisesa siedziała ze swym telefonem, Abdikadir, Josh i Ruddy przyszli z fortu, aby jej towarzyszyć. Abdikadir przyniósł napoje, świeżą lemoniadę i wodę z cukrem.
Ruddy dość szybko pojął, na czym polega program realizowany przez telefon. Obserwując niebo i porównując położenia gwiazd z mapami astronomicznymi przechowywanymi w swojej bazie danych, telefon mógł określić datę.
— Tak jak astronomowie w Babilonie — powiedział.
Josh usiadł koło Bisesy, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w zapadający zmierzch. Nie można by go nazwać przystojnym. Miał małą twarz, odstające uszy, a policzki wydymały mu się, kiedy się uśmiechał; miał cofnięty podbródek, ale wargi pełne i dziwnie zmysłowe. Był ujmujący, musiała to przyznać i choć czuła się z niejasnych powodów winna, jak gdyby zdradzała Myrę, wyraźna sympatia, jaką jej okazywał, zaczynała mieć dla niej znaczenie. Powiedział:
— Myślisz, że wymazano nawet gwiazdy na niebie?
— Nie wiem, Josh — powiedziała. — Może tam, w górze, to moje niebo, może twoje, a może niczyje. Chcę się dowiedzieć.
Ruddy powiedział:
— W dwudziestym pierwszym wieku z pewnością znacznie lepiej rozumiecie naturę kosmosu, a nawet przestrzeń i czas, niż my, biedacy.
— Tak — z przejęciem powiedział Josh. — My możemy nie wiedzieć, dlaczego nam się to przydarzyło, ale ty, Biseso, dysponująca zaawansowaną wiedzą możesz snuć przypuszczenia, jak to się stało, że ten świat wywrócił się do góry nogami…
Abdikadir wtrącił:
— Może. Ale będzie nam trochę trudno rozmawiać o czasoprzestrzeni, ponieważ nawet o szczególnej teorii względności usłyszycie dopiero za parę dziesięcioleci.
Ruddy miał skonsternowaną minę.
— O czym szczególnym?
Telefon szepnął sucho:
— Zacznij od próby dogonienia wiązki światła. Jeżeli to było dobre dla Einsteina…
— Dobra — powiedziała Bisesa. — Josh, spróbuj się zastanowić. Kiedy patrzę na ciebie, nie widzę cię takim, jakim jesteś teraz. Widzę cię takim, jakim byłeś chwilę przedtem, przed ułamkiem sekundy, przed czasem, w ciągu którego światło gwiazd odbite od twojej twarzy dotarło do moich oczu.
Josh skinął głową.
— Jak dotąd wszystko jasne.
Bisesa powiedziała:
— Przypuśćmy, że próbuję dogonić światło odbite od twojej twarzy, pędząc coraz szybciej i szybciej. Co zobaczę?
Josh zmarszczył brwi.
— To jak dwa pociągi, z których jeden wyprzedza drugi, oba jadą szybko, ale z punktu widzenia jednego z nich ten drugi wydaje się poruszać powoli. — Uśmiechnął się. — Kiedy uśmiechniesz się na powitanie, zobaczysz moje policzki i usta, poruszająca się jak lodowiec.
— Tak — powiedziała. — Doskonale, chwytasz, o co chodzi. I Einstein — ach, to był fizyk z początków dwudziestego wieku, ważna postać — otóż Einstein nauczył nas, że nie jest to tylko efekt wzrokowy. Nie chodzi o to, że widzę, jak twoja twarz porusza się wolniej, Josh. Światło dostarcza najbardziej podstawowego sposobu mierzenia czasu, więc im szybciej się poruszam, tym wolniej dla ciebie płynie czas.
Ruddy szarpnął za wąsy.
— Dlaczego? Abdikadir roześmiał się.
— Pięciu pokoleniom nauczycieli od czasów Einsteina nie udało się znaleźć dobrej odpowiedzi, Ruddy. Po prostu tak właśnie zbudowany jest wszechświat.
Josh wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Jakie to cudowne, że światło będzie zawsze młode, nigdy się nie zestarzeje. Może prawdą jest, że anioły są zbudowane z samego światła!
Ruddy pokręcił głową.
— Anioły czy nie, to jest cholernie mętne. I co to ma wspólnego z naszą obecną sytuacją?
— Bo — powiedziała Bisesa — we wszechświecie, w którym czas wokół ciebie płynie z rozmaitą szybkością, zależnie od tego, jak szybko się poruszasz, pojęcie równoczesności jest sprawą dosyć delikatną. To, co jest równoczesne, powiedzmy, dla Josha i Ruddy’ego, może nie być równoczesne dla mnie. Zależy od tego, jak się poruszamy, jak światło porusza się między nami.
Josh kiwnął głową, ale najwyraźniej był niepewny.
— I to nie jest po prostu wynik wyczucia czasu…
— Nie wyczucia czasu, ale praw fizyki — powiedziała Bisesa.
— Myślę, że rozumiem — powiedział Josh. — A jeśli to może mieć miejsce, jest rzeczą możliwą, że dwa zdarzenia, które nie są równoczesne — powiedzmy, chwila w moim życiu w 1885 roku i chwila w życiu Bisesy w 2037 — można do siebie zbliżyć tak, że się zetkną, że będzie można nawet…
— Pocałować się? — powiedział Ruddy ni to drwiąco, ni to poważnie.
Biedny Josh zarumienił się.
Ruddy powiedział:
— Ale to wszystko stanowi opis z punktu widzenia tej innej osoby. Z jakiego więc punktu widzenia należy postrzega nasz nowy świat? Z punktu widzenia Boga czy też Oka Czasu?
— Nie wiem — odparła Bisesa.
— Musimy się więcej dowiedzieć — powiedział Josh stanowczo. — Jeżeli kiedykolwiek mamy mieć szansę rozwiązania tego problemu…
— O tak — głucho zaśmiał się Ruddy. — Właśnie. Rozwiązać problem!
Abdikadir powiedział:
— W naszych czasach przywykliśmy do myśli, że morza rzeki i powietrze są zanieczyszczone. Teraz okazuje się, że czas nie jest równym, niepowstrzymanym strumieniem, lecz wzburzonym i pełnym wirów. — Wzruszył ramionami. — Może jest po prostu czymś, do czego będziemy się musieli przyzwyczaić.
— Może prawda jest prostsza — brutalnie powiedział Ruddy. — Może wasze hałaśliwe maszyny zakłóciły święty spokój wieczności. Te gwizdy i grzmoty straszliwych wojen waszych czasów wstrząsnęły murami wieczności tak silnie, że jej pęknięcia nie mogą się zrosnąć.
Josh przenosił wzrok z jednego na drugiego.
— Mówicie, że wszystko to może nie mieć charakteru naturalnego — może nawet nie być wynikiem działania jakichś istot przewyższających nas inteligencją — zatem może to nasza wina?
— Może — powiedziała Bisesa. — A może nie. Nasza wiedza jest tylko trochę bogatsza niż wasza, Josh. Naprawdę nie wiemy.
Ruddy wciąż rozmyślał o teorii względności.
— Kim był ten gość, jak mówiłaś, Einstein? To mi wygląda na Niemca.
Abdikadir powiedział:
— Był niemieckim Żydem. W waszym czasie miał, hm, sześć lat i chodził do szkoły w Monachium. Ruddy mruczał:
— Przestrzeń i czas mogą być zakrzywione. Nie ma pewności, nawet w fizyce, jak opinie Einsteina mogły się przyczynić do zmian i rozpadu świata, a teraz mówicie, że był Żydem i Niemcem, to się musiało stać i jest zwyczajnie śmiechu warte!
Telefon powiedział cicho:
— Biseso, jest jeszcze coś.
— Co?
— Tau Ceti.
Josh powiedział:
— Co to jest? Och, gwiazda.
— Gwiazda taka jak Słońce, oddalona o dwanaście lat świetlnych. To nowa. Była słaba, a kiedy ją zauważyłem, jej blask już przygasał po tym, jak osiągnął wartość szczytową, była widoczna tylko przez kilka nocy, ale…
Abdikadir szarpał brodę.
— Co w tym niezwykłego?
— To po prostu niemożliwe — powiedział telefon.
— Jak to?
— Nowa może występować jedynie w układzie podwójnym, jej towarzysz musi dostarczyć dodatkowego materiału gwieździe, która w końcu wybucha.
— A Tau Ceti jest gwiazdą pojedynczą — powiedziała Bisesa. — Więc w jaki sposób mogła stać się nową?
— Możesz sprawdzić moje zapisy — powiedział telefon zgryźliwie.
Bisesa niepewnie spojrzała w niebo. Ruddy zrzędził:
— To są sprawy, które wydają mi się daleką i abstrakcyjną zagadką. Może powinniśmy się zająć pilniejszymi sprawami. Twój telefon od wielu dni pracował nad wyznaczeniem daty. Jak dużo czasu zajmie mu przekazanie tych cudownych wiadomości?
— To zależy od telefonu. Zawsze miał swój własny umysł. Roześmiał się.
— Panie Gadżet! Powiedz pan, co wywnioskowałeś, najlepiej jak potrafisz, może być nie wszystko. Rozkazuję ci!
Telefon powiedział:
— Biseso…
Poprzednio ustawiła zabezpieczenia, aby telefon nie powiedział Brytyjczykom zbyt wiele. Ale teraz wzruszyła ramionami.
— OK, możesz mówić.
— Trzynasty wiek — szepnął telefon. Ruddy nachylił się bliżej.
— Kiedy?
— Trudno określić dokładniej. Zmiany położeń gwiazd są niewielkie — moje kamery są przeznaczone do pracy w dzień i muszę stosować długą ekspozycję — a chmury potwornie przeszkadzają… W tym okresie było wiele zaćmień księżyca; jeśli zaobserwuję jedno z nich, być może uda mi się określić dokładny dzień.
— Jednak trzynasty wiek — żachnął się Ruddy i spojrzał na pokryte chmurami niebo. — To sześć stuleci od domu!
— A dla nas osiem — ponuro powiedziała Bisesa. — Ale jakie to ma znaczenie? To może być trzynastowieczne niebo, ale świat, w którym się znajdujemy, to na pewno nie jest Ziemia z trzynastego wieku. Na przykład Jamrud tu nie pasuje.
Josh powiedział:
— Może trzynasty wiek to… to fundament. Jak podstawowa warstwa, na którą nałożono inne fragmenty czasu, tworząc tę wielką, chronologiczną układankę.
— Przykro mi, że przynoszę złe wiadomości — powiedział telefon.
Bisesa wzruszyła ramionami.
— Myślę, że to jest nie tyle złe, ile skomplikowane. Ruddy oparł się o skałę, objąwszy dłońmi głowę, a w jego grubych okularach odbijały się chmury.
— Trzynasty wiek — powiedział smutno. — Cóż za cudowna podróż! Myślałem, że przybywam na Granicę Północno-Zachodnią, co było wystarczająco ryzykowne, ale żeby zostać przeniesionym do średniowiecza!… Jednak przyznaję, że w tym momencie nie widzę w tym nic cudownego. Nie czuję nawet strachu z powodu faktu, że się zgubiliśmy.
Josh sączył lemoniadę.
— Więc co? Ruddy powiedział:
— Kiedy miałem pięć lat, wysłano mnie do przybranych rodziców w Southsea. Oczywiście jest to normalna praktyka, bo jeśli jesteś emigrantem, chcesz, żeby twoje dzieci wychowywały się w starym kraju. Ale mając pięć lat, nic o tym nie wiedziałem. Znienawidziłem to miejsce, jak tylko się tam zjawiłem. Lorne Lodge, Dom Pustki! — w istocie rzeczy, byłem tam regularnie karany za straszliwą zbrodnię bycia sobą. Razem z siostrą pocieszaliśmy się, bawiąc się w Robinsona Crusoe, ale nigdy nie śniłem, że pewnego dnia zostanę Robinsonem Crusoe w czasie! Zastanawiam się, gdzie jest teraz biedna Trix… Ale to, co mnie w tamtej sytuacji najbardziej bolało, to fakt, że zostałem porzucony — tak to wtedy odbierałem — zdradzony przez rodziców i pozostawiony w tym opuszczonym miejscu, pełnym udręki i bólu.
— I tak też jest tutaj — powiedział w zamyśleniu Josh.
— Kiedyś porzucili mnie rodzice — gorzko powiedział Ruddy. — A teraz porzucił nas sam Bóg.
Wszyscy na chwilę zamilkli. Pod świecącymi na niebie obcymi gwiazdami noc wydawała się ich przytłaczać swoim ciężarem. Od chwili Nieciągłości Bisesa jeszcze nigdy nie czuła się tak opuszczona i zatęskniła za Myrą.
Abdikadir powiedział łagodnie:
— Ruddy, rodzice chcieli dla ciebie jak najlepiej, prawda? Tylko nie wiedzieli, że tak to odbierasz.
Josh powiedział:
— Sugerujesz, że ten, kto jest odpowiedzialny za to, co się stało ze światem — Bóg czy nie — w rzeczywistości chce dobrze?
Abdikadir wzruszył ramionami.
— Jesteśmy ludźmi, a świat został odmieniony przez siły najwyraźniej nadludzkie. Dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że zrozumiemy motywy, jakie nimi kierowały?
Ruddy powiedział:
— W porządku. Ale czy ktokolwiek z nas naprawdę wierzy, że ta ingerencja wynikała z życzliwości?
Nikt nie odpowiedział.
Nagle okazało się, że to już ich ostatnie okrążenie, może w ogóle ostatnia orbita, po jakiej ludzie okrążali Ziemię, pomyślał Kola w przypływie nostalgii. Ale niezbędne przygotowania nie uległy zmianie i wyszkolenie całej trójki kazało im zacząć pracować razem tak efektywnie, jak musieli, od początku tej osobliwej przygody. W rzeczywistości Kola podejrzewał, że wszystkich cieszyła dobrze znana rutyna.
Pierwszym zadaniem było przeniesienie do przedziału mieszkalnego wszystkich śmieci, w tym większą część zawartości ich zestawu ratunkowego, który już został zużyty. Ale Sabie zapakowała do modułu powrotnego wygrzebany przez siebie sprzęt radioamatorski, bo mógł się przydać po wylądowaniu.
Teraz trzeba było się odpowiednio ubrać. Po kolei wchodzili do przedziału mieszkalnego. Kola najpierw włożył elastyczne spodnie, na tyle obcisłe, aby powodowały przemieszczanie się płynów ustrojowych w kierunku głowy, co powinno pomóc, by nie zemdlał po lądowaniu — rzecz nieoceniona, lecz wielce niewygodna. Następnie założył właściwy skafander. Najpierw musiał wsunąć nogi w otwór znajdujący się w części brzusznej. Warstwa wewnętrzna, wykonana z mocnego, elastycznego materiału, była hermetyczna, a warstwa zewnętrzna, wykonana z wytrzymałej, syntetycznej tkaniny, była zaopatrzona w zamek błyskawiczny i kieszenie z klapkami. W obecności siły ciążenia takiego zestawu prawie nie dałoby się założyć bez pomocy załogi naziemnej. Ale tutaj wiercił się, aż trafił nogami we właściwe miejsce, ręce wsunął w rękawy i wszystko pasowało jak ulał. Przywykł do tego stroju, który nawet przesiąkł jego zapachem, a w wypadku katastrofy mógł uratować mu życie. Ale po okresie swobody w stanie nieważkości czuł się, jak gdyby go zamknięto w oponie samochodowej.
Kiedy się ubrał, wgramolił się z powrotem do modułu powrotnego. Przypięli się wszyscy troje. Musa kazał im założyć hełmy i rękawice, po czym sprawdził ciśnienie w skafandrach.
Po raz ostatni Sojuz przeleciał nad Indiami i ich sygnał radiowy dotarł do Jamrud. Mały głośnik, który Sabie podłączyła do swego radia, nagle ożył.
— …Othic wzywa Sojuz, zgłoście się. Sojuz, Othic, zgłoście się…
Musa odpowiedział:
— Tu Sojuz, Casey. Jaka dziś u was pogoda?
— Leje jak z cebra. Ale co z wami? Musa zerknął na swoją załogę.
— Jesteśmy przypięci tak mocno, że nie możemy się ruszać. Systemy sprawdzone i sprawne, mimo dodatkowego czasu, jaki spędziliśmy na orbicie. Jesteśmy gotowi do zejścia.
— Ten Sojuz to twardy stary drań.
— O tak. Będzie mi przykro się z nim pożegnać.
— Musa, rozumiesz, że nie mamy możliwości śledzenia was. Nie będziemy wiedzieli, gdzie wylądujecie.
— Wiemy, gdzie jesteście — powiedział Musa. — Znajdziemy was, przyjacielu.
— Jeśli Bóg i Karol Marks pozwolą.
Nagle Kola poczuł, że nie chce przerwać z nimi kontaktu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Casey i jego ludzie to po prostu jeszcze jedna garstka rozbitków, zagubionych i bezradnych jak oni sami. Ale Casey był przynajmniej głosem dwudziestego pierwszego wieku dochodzącym do nich z ziemi; było tak, jakby znów dotknęli domu.
— Chcę coś powiedzieć. — Musa położył dłoń na panoramicznym hełmofonie. — Casey, Bisesa, Abdikadir — oraz Sabie i Kola — wszyscy. Jesteśmy daleko od domu. Wyruszyliśmy w podróż, której natury nie potrafimy zrozumieć. I wydaje się jasne, że ten nowy świat składający się ze skrawków wyciętych z przestrzeni i czasu nie jest naszym światem: składa się z fragmentów Ziemi, ale nie jest Ziemią. Myślę więc, że nie powinniśmy nazywać tego nowego świata naszym światem, „Ziemią”. Potrzebujemy nowej nazwy.
Casey powiedział:
— Na przykład?
— Już o tym myślałem — powiedział Musa. — Mir. Powinniśmy tę nową planetę nazwać Mir.
Sabie zarechotała.
— Chcesz nazwać planetę imieniem starej rosyjskiej stacji kosmicznej?
Ale Kola powiedział:
— Rozumiem. W naszym języku słowo „mir” znaczy zarówno „świat”, jak i „pokój”.
— Nam, tu na dole, to się podoba — powiedział Casey.
— Więc niech będzie Mir — powiedział Musa. Sabie wzruszyła ramionami.
— Jak chcecie — powiedziała z okrucieństwem w głosie. — Więc chcesz nazwać świat, Musa. Ale jakie znaczenie ma nazwa?
Kola mruknął:
— Wiecie, zastanawiam się, gdzie bylibyśmy my wszyscy, gdybyśmy nie znaleźli się właśnie w tym obszarze nieba, właśnie w tej chwili.
Casey powiedział:
— To zbyt skomplikowane dla kogoś takiego jak ja. Nawet nie potrafię zasłonić… szyi… deszczem.
Musa zerknął na Kolę.
— Tracimy wasz sygnał.
— Tak… my też… już nie…
— Tak. Na razie, Casey…
— …witajcie z powrotem. Witajcie w nowym domu, witajcie na Mirze!… Sygnał zanikł.
Niedługo przed świtem Bisesa i Abdikadir poszli do wraku helikoptera. Padający przez całą noc deszcz nie słabł ani na chwilę i błotnisty plac apelowy był usiany maleńkimi kraterami. Abdikadir na chwilę ściągnął kaptur swojego ponczo i wystawił twarz na deszcz, próbując poczuć jego smak.
— Słony — powiedział. — Tam przewalają się potężne burze. Przy boku strąconego helikoptera ustawiono przybudówkę.
Skuleni pod namiotem Casey i Brytyjczycy byli tak ochlapani błotem, że wyglądali, jakby sami byli uformowani z ziemi. Ale Cecil de Morgan miał na sobie zwykły strój i jeśli nie liczyć paru plam, wyglądał niemal elegancko. Bisesa nigdy nie czuła do niego sympatii, ale podziwiała opór, jaki stawiał naturze.
Kapitan Grove poprosił Caseya o przekazanie dotychczas zdobytych informacji. Casey, opierając się na kulach, za pomocą kredy naszkicował na kadłubie helikoptera zarys mapy świata w rzucie Mercatora, a przed nim ustawił ekran.
— OK — powiedział żywo. — Najpierw obraz całości. — Z tuzin oficerów i cywilów, stojących pod niepewną osłoną przybudówki, zgromadziło się, patrząc na migocące obrazy odmienionego świata.
Kształty kontynentów były dobrze znane. Ale wewnątrz ich linii brzegowej ląd stanowił układankę nieregularnych fragmentów zbrązowiałej zieleni lub bieli, pokazując, jak osobliwa fragmentacja czasu miała miejsce na całej planecie. Wydawało się, że niewielu ludzi przetrwało Nieciągłość. Nocna strona planety była pogrążona w niemal całkowitej ciemności, którą rozświetlały nieliczne rozproszone sztuczne światła. A ponadto ta pogoda. Nad oceanami, w okolicy biegunów albo w samym sercu kontynentów, tworzyły się wielkie układy burzowe i przewalały się burze, miotając rozwidlone, fioletowe błyskawice.
Casey postukał palcem w mapę świata.
— Naszym zdaniem oglądamy lądy, które zastąpiono fragmentami ich samych z wcześniejszych epok. Ale o ile jesteśmy w stanie się zorientować — biorąc pod uwagę, że Sojuz nie był odpowiednio wyposażony — istnieją tylko nieznaczne przesunięcia w położeniu kontynentów. To określa granice przesunięć w czasie, chociaż sądzimy, że istniejące małe przesunięcia mogą wystarczyć, aby później stać się źródłem aktywności wulkanicznej.
Ruddy już wcześniej podniósł rękę.
— Oczywiście lądy nie uległy przesunięciu, jak to określiłeś. Dlaczegóżby miało tak się stać?
Casey warknął:
— Dla ciebie Alfred Wegener jest dopiero pięcioletnim chłopcem. Płyty tektoniczne. Dryf kontynentów. To długa historia. Uwierz mi na słowo.
Bisesa zapytała:
— Jak daleko w czasie?
— Sądzimy, że żaden fragment nie jest starszy niż dwa miliony lat.
Ruddy roześmiał się trochę nerwowo.
— Tylko dwa miliony lat, to pocieszające, nieprawdaż? Casey powiedział:
— Plastry czasu przypuszczalnie ciągną się w górę od powierzchni Ziemi i w dół, może aż do samego środka planety. Może każdy taki plaster to wielki klin składający się z rdzenia, płaszcza, skorupy i nieba.
Grove powiedział:
— I każdy fragment ma własną roślinność, mieszkańców i słup powietrza nad nim?
— Na to wygląda. Sądzimy, że mieszanie się fragmentów powoduje zaburzenia pogody. — Postukał palcem w ekran, na którym widniały obrazy potężnych tropikalnych burz, kremowo-białych wirów wydobywających się z południowego Atlantyku i uderzających we wschodnioamerykańskie wybrzeże oraz frontów skłębionych czarnych chmur pędzących nad Azją. Casey powiedział: — Na niektórych plastrach jest lato, na innych zima. A klimat Ziemi waha się w dłuższych cyklach — epoki lodowcowe nadchodzą i mijają — i to także jest przemieszane.
— Pokazał obrazy płatów lądu skutych lodem, regularny, niemal dokładnie prostokątny obszar nad miejscem, gdzie był Paryż.
— Gorące powietrze wznosi się wyżej niż zimne, co wywołuje wiatry; gorące powietrze zawiera więcej pary wodnej niż zimne i nad zimnym lądem pozbywa się jej, stąd deszcze. I tak dalej. Kiedy to wszystko dodać do kupy, mamy taką popieprzoną pogodę.
Abdikadir zapytał:
— Jak wysoko rozciągają się te plastry?
— Tego nie wiemy — odparł Casey.
— Na pewno nie aż do Księżyca — powiedział cicho kapral Batson. — Bo gdyby tak było, znikłby albo został wyrzucony z orbity.
Casey uniósł brwi.
— Słuszna uwaga. Nie pomyślałem o tym. Ale wiemy na pewno, że sięgają co najmniej do wysokości orbit okołoziemskich.
— Sojuz — powiedziała Bisesa.
— Tak. Bis, ich zegary zgadzają się z naszymi co do sekundy. Musieli akurat przelatywać nad nami — to czysty przypadek — kiedy wystąpiła Nieciągłość i porwała ich razem z nami. — Potarł swój wielki nos. — Próbowaliśmy sporządzić mapę tych plastrów i w niektórych miejscach nam się udało. Tutaj jest Sahara… — Wskazał na pustyni skrawki zieleni, na ogół nieregularnych kształtów, ale niektóre z nich były okolone idealnym łukami geometrycznymi i liniami prostymi. — Rozmaite fragmenty pustyni wyglądają mniej więcej tak samo, nawet jeśli dzieli je pół miliona lat. Mimo to można w przybliżeniu określić wiek niektórych z nich na podstawie zmian geologicznych.
Obrócił się i narysował kredą dużą gwiazdkę na terenie środkowej Afryki.
— Ten obszar wydaje się najstarszy ze wszystkich. Widać to po szerokości rowu tektonicznego… I spójrzcie: Sahara nie rozciąga się tak daleko na południe, są tam jeziora i skrawki zieleni. Tak to na ogół wygląda, w terenie wszystko jest przemieszane. — Przemknęły kolejne obrazy. — Sądzimy, że większa część Azji pochodzi sprzed kilku tysięcy lat. Na tamtych stepach widać rozproszone domostwa, ale niczego nowoczesnego — smugi dymu z ognisk, żadnych elektrycznych świateł. Wydaje się, że największe skupisko ludzi znajduje się tutaj. — Wskazał obszar we wschodniej Azji, na północ od Chin. — Nie wiemy, kim są ci ludzie.
Kontynuował swój show, prowadząc niechętnych słuchaczy przez odmieniony świat. Australia przedstawiała się egzotycznie. Chociaż większa część jej centralnego obszaru była wypalona, tak jak w czasach Bisesy, wybrzeża i doliny rzeczne porastała bujna zieleń. Kilka zdjęć w dużym powiększeniu było na tyle szczegółowych, że można było zobaczyć zwierzęta. Bisesa dostrzegła hipopotama pasącego się na skraju małego lasku i jak w krótkiej, animowanej sekwencji z kryjówki wyskoczyło stado jakichś wielkich, wyprostowanych istot, zapewne umykając przed drapieżnikiem. Bisesa pomyślała, że to olbrzymie kangury; wydawało się, że Australia powróciła do swego dziewiczego stanu poprzedzającego pojawienie się człowieka. Tymczasem Ameryka Południowa stanowiła masę jednolitej zieleni, lasy tropikalne, przerzedzone i ginące w czasach Bisesy, powróciły do dawnej wspaniałości.
W Ameryce Północnej wielka płyta lodu ciągnęła się na północ i na wschód, docierając aż do bieguna i Wielkich Jezior.
Casey powiedział:
— Lód na tym obszarze pochodzi z różnych epok. Widać to po tych szczelinach i nierównych krawędziach. — Pokazał zbliżenia południowej krawędzi pokrywy lodowej, która wyglądała jak rozdarty kawałek papieru. Bisesa dostrzegła lodowce wypływające z tej nierównej krawędzi, wielkie, zablokowane przez lód, nieustannie wzbierające jeziora i potężne układy burzowe, powstające przypuszczalnie tam, gdzie zimne powietrze epoki lodowcowej opadało z pokrywy lodowej na cieplejszą ziemię. Na południe stamtąd ląd miał zielono-niebieską barwę, była to tundra skuta wieczną zmarzliną, nad którą szalały wiatry wiejące znad pokrywy lodowej. Na pierwszy rzut oka nie widziała żadnych śladów człowieka, ale po chwili uświadomiła sobie, że ludzie pojawili się w Ameryce dopiero niedawno.
Abdikadir powiedział:
— A co z Alaską? Jej kształt wydaje mi się jakiś dziwny.
Casey powiedział:
— Ciągnie się do Lądu Beringa, no wiesz, pomostu lądowego, który kiedyś łączył Azję z Ameryką, przecinającego Cieśninę Beringa, była to droga, którą pierwsi ludzie dostali się do Ameryki Północnej. Ale potem została przerwana przez morze…
Podróż trwała nieprzerwanie; niespokojnie patrzyli na przesuwające się przed ich oczyma drgające obrazy.
— A Europa? — spytał Ruddy ze ściśniętym gardłem. — Anglia?
Casey pokazał im Europę. Większą część kontynentu pokrywał gęsty zielony las. Na otwartych południowych obszarach Francji, Hiszpanii i Włoch widać było jakieś osady, ale były to tylko rozproszone wioski; może nawet zbudowane nie przez ludzi, pomyślała Bisesa, przypomniawszy sobie, że południową Europę zamieszkiwali neandertalczycy. Na terenie Anglii z pewnością nie było widać nic, co nosiło ślady ludzkiej działalności, a na południe od linii, która mogła być Murem Hadriana, rozciągał się gęsty, nieprzebyty las. Dalej na północ sosnowy las przecinała wielka biała blizna biegnąca przez Highlands, fragment pokrywy lodowej, będący pozostałością z czasów zlodowacenia.
— Nie ma jej — powiedział Ruddy. Bisesa była zaskoczona, widząc, jak jego oczy za grubymi okularami zaszły mgłą. — Może to mną tak wstrząsnęło dlatego, że urodziłem się za granicą. Mój kraj zniknął całkowicie; cała jego historia aż do czasów Rzymian czy jeszcze wcześniejszych wyparowała jak poranna rosa.
Kapitan Grove położył mu dłoń na ramieniu.
— Głowa do góry, chłopcze. Wykarczujemy ten cholerny las i zbudujemy twoją historię, jeśli będziemy musieli, zobaczysz.
Ruddy kiwnął głową, wydawało się, że nie może wykrztusić słowa.
Casey szeroko otwartymi oczyma obserwował ten mały melodramat i na moment przestał żuć gumę. Po chwili powiedział:
— Idźmy dalej. Sojuz znalazł na całej przeklętej planecie jedynie trzy miejsca, gdzie widać ślady zaawansowanej kultury technicznej i jedno z nich jest właśnie tutaj. Drugie… — Postukał palcem w mapę, na południowym krańcu charakterystycznej sylwetki jeziora Michigan.
— Chicago — szepnął Josh.
— Tak — powiedział Casey. — Ale nie róbcie sobie wielkich nadziei. Widać gęstą miejską zabudowę — dużo dymu, jak gdyby z fabryk — a nawet coś, co wygląda jak parowce na jeziorze. Ale nie odpowiadają na sygnały radiowe Sojuza.
— Mogą pochodzić z każdej epoki przed wynalezieniem radia — powiedział Abdikadir. — Powiedzmy, z 1850 roku. Nawet wtedy liczba mieszkańców była już spora.
— Tak — warknął Casey, zatrzymując obraz na ekranie. — Ale oni mają teraz własne kłopoty. Są otoczeni lodem. Środkowa część lądu znikła, nie ma tam żadnej ziemi uprawnej, żadnego handlu, bo nie ma z kim handlować.
— A gdzie jest — wolno powiedziała Bisesa — to trzecie miejsce?
Casey zatrzymał obraz na Środkowym Wschodzie.
— Tutaj. Jest tu miasto, małe, myślę, że stare, nie jak Chicago. Ale interesujące jest to, że Sojuz odebrał stamtąd sygnał, jedyny z całej planety, nie licząc naszego. Ale nie przypominał naszego sygnału. Jest silny, ale regularny, takie „ćwierkanie” przebiegające wszystkie częstotliwości.
— Może to radiolatarnia — powiedział Abdikadir.
— Może. Ale to nie nasza konstrukcja.
Bisesa spojrzała na ekran. Miasto było położone wśród wielkiego obszaru zieleni, z pozoru uprawnej ziemi poprzecinanej podejrzanie prostoliniowymi drogami wodnymi, niby świecącymi nićmi.
— Myślę, że to Irak.
— To jest Babilon — powiedział Cecil de Morgan stanowczo. Ruddy wydał stłumiony okrzyk:
— Babilon znów żyje…!
— I to wszystko — powiedział Casey. — Tylko my i ta radiolatarnia w Babilonie.
Zapadła cisza. Babilon. Sama nazwa była dla Bisesy egzotyczna i w jej głowie huczało od przypuszczeń, jak też się tam znalazła ta dziwna radiolatarnia.
Kapitan Grove wykorzystał moment. Mały człowieczek ze sterczącymi wąsami zrobił krok w przód i dziarsko klasnął w dłonie.
— Dziękuję, panie Othic. Oto, jak widzę tę sytuację. Musimy się skupić na własnym położeniu, ponieważ jest jasne, że nikt nie pospieszy nam z pomocą. I nie tylko o to chodzi. Myślę, że musimy znaleźć sobie coś do roboty — wyznaczyć sobie jakiś cel — czas przestać reagować na to, co na nas zsyłają bogowie, i wziąć sprawy w swoje ręce.
— No, no — mruknął Ruddy.
— Jestem otwarty na propozycje.
— Musimy się udać do Chicago — powiedział Josh. — Skoro jest tam tak wielu ludzi, tak wielki przemysł i taki potencjał…
— Oni nie wiedzą, że jesteśmy tutaj — wypalił Casey. — Och, być może widzieli przelatujący w górze Sojuz, ale nawet jeśli tak było, nic z tego nie zrozumieli.
— A my nie mamy sposobu, aby do nich dotrzeć — powiedział kapitan Grove. — Nie jesteśmy w stanie zorganizować przeprawy przez Atlantyk… Może w przyszłości. Ale na razie musimy o Chicago zapomnieć.
— Babilon — powiedział Abdikadir. — To oczywisty cel. I tam jest ta radiolatarnia, może dowiemy się więcej o tym, co się nam przytrafiło.
Grove kiwnął głową.
— Poza tym podoba mi się widok tej zieleni. Czyż Babilon nie był dawnym centrum rolnictwa? Żyzny Półksiężyc i w ogóle. Może powinniśmy rozważyć przeniesienie się w to miejsce. Marsz nie byłby niemożliwy.
Abdikadir uśmiechnął się.
— Myśli pan o pracy na roli, kapitanie?
— To nigdy nie było moją życiową ambicją, ale jak trzeba, to trzeba, panie Omarze.
Bisesa zauważyła:
— Ale ktoś już tam mieszka.
Twarz Grove’a stwardniała.
— Zajmiemy się tym, jak się tam znajdziemy. — W tym momencie Bisesa dostrzegła w jego spojrzeniu jakby błysk stali, coś, co pozwoliło tym Brytyjczykom zbudować imperium obejmujące całą planetę.
Nie było innych poważnych propozycji. Zatem Babilon.
Grupa podzieliła się na mniejsze grupki, rozmawiając i planując. Bisesę uderzyło poczucie determinacji i celu działania.
Josh, Ruddy i Abdikadir, grzęznąc w błocie, wrócili razem z Bisesą.
Abdikadir powiedział:
— Grove to spryciarz.
— Co masz na myśli?
— Jego pragnienie udania się do Babilonu. Nie po to, żeby orać pole. Tam będą kobiety.
— Chodzi ci o to, że zanim jego ludzie zaczną się buntować.
Josh uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Pomyślcie: pięciuset Adamów i pięćset Ew… Ruddy powiedział:
— Masz rację, Grove to dobry oficer. Jest dobrze zorientowany w nastrojach panujących w koszarach i w kantynie. — Wielu ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się w Jamrud podczas Nieciągłości, to „trzylatki”, powiedział Ruddy, żołnierze krótkterminowi. — Niewielu z nich ma w szpiku kostnym glinkę kamionkową… — Glinka kamionkowa to wybielacz, którego żołnierze używali do pasów. — W rzeczywistości nie tracą humoru. Ale takie nastroje nie będą trwać wiecznie; kiedy zrozumieją, jak niewielka jest szansa, aby ktokolwiek z nas wkrótce powrócił do domu, Babilon może być dobrym wyjściem.
Abdikadir powiedział:
— Wiesz, mamy szczęście, że jest Sojuz i mamy tyle danych. Ale jest też wiele pytań bez odpowiedzi. Na przykład te dwa miliony lat to interesujące ramy czasowe.
— Jak to?
— Bo mniej więcej dwa miliony lat temu pojawił się gatunek Homo erectus — pierwszy hominid na planecie. Niektóre poprzednie gatunki, takie jak pochwycone przez Brytyjczyków pitekantropy, zachodzą na siebie w czasie, ale…
— Myślisz, że te ramy czasowe mają coś wspólnego z nami?
— To może być zwykły zbieg okoliczności, ale dlaczego nie milion lat, dlaczego nie dwadzieścia czy dwieście milionów? I wygląda na to, że najstarsze części tego świata to te, gdzie my jesteśmy najstarsi, natomiast najmłodsze, jak obie Ameryki, gdzie dotarliśmy na samym końcu… Może ten nowy świat stanowi reprezentatywną próbkę ludzkości, hominidów, całej historii.
Zadrżała.
— Ale tak wielka część tego świata jest pusta.
— Historia Homo sapiens to zaledwie ostatni rozdział długiej, powolnej historii ewolucji hominidów. Jesteśmy zwykłym pyłkiem unoszącym się na powierzchni historii, Biseso. Może to właśnie pokazuje nam stan tego świata. To jego reprezentatywny przekrój w czasie.
Josh pociągnął Bisesę za rękaw.
— Coś mi przyszło do głowy, może to nie uderzyło ciebie czy pozostałych, ale w końcu moja perspektywa, człowieka z dziewiętnastego wieku, jest odmienna…
— Wyrzuć to z siebie, Josh.
— Patrzysz na ten nowy świat i widzisz skrawki swojej przeszłości. Ale ja widzę w tobie także odrobinę mojej przyszłości. Dlaczego miałabyś być ostatnia, dlaczego, Biseso, nie ma tam twojej własnej przyszłości?
Ta myśl ją uderzyła. Była wstrząśnięta, że dotąd nie przyszło jej to do głowy. Nie znalazła odpowiedzi.
— Kapitanie Grove! Proszę tutaj! — Stojąc na skraju placu apelowego, kapral Batson machał ręką. Grove pośpieszył w jego stronę, a za nim Bisesa i pozostali.
Batsonowi towarzyszyła mała grupka żołnierzy: brytyjski kapral i kilku sipajów, którzy trzymali dwóch mężczyzn. Ludzie ci mieli ręce związane na plecach. Byli niżsi, bardziej krępi niż sipaje i bardziej muskularni. Obaj mieli na sobie sięgające do kolan wyblakłe fioletowe bluzy, związane w pasie sznurkiem, a na nogach skórzane sandały. Mieli szerokie, smagłe i niedbale ogolone twarze oraz krótko przycięte, czarne, kędzierzawe włosy. Byli pokryci skorupą zaschłej krwi i wyraźnie przerażeni bronią sipajów; kiedy żołnierz dla żartu uniósł karabin, jeden z nich krzyknął i upadł na kolana.
Grove stanął przed tą dwójką z dłońmi na biodrach.
— Człowieku, zostaw ich, na Boga. Nie widzisz, że są przerażeni?
Sipaj cofnął się z zakłopotaniem. Ruddy wpatrywał się w przybyszy z zadowoleniem.
Grove warknął:
— No, Mitchell, kogo nam tutaj przywiodłeś? Co to za Pasztunowie?
— Nie wiem, panie — powiedział kapral. Miał akcent z południowo-zachodniej Anglii. — To chyba nie Pasztunowie. Patrolowałem teren na południowym zachodzie… — Grove wysłał grupę Mitchella, żeby przeprowadzili rozpoznanie „armii”, którą przedtem dostrzegli; wyglądało na to, że ci obcy to także zwiadowcy, wysłani w tym samym celu. — W rzeczywistości było ich trzech, na krępych, małych koniach przypominających kucyki. Cisnęli w nas włóczniami, a potem rzucili się na nas z nożami, trzech na sześciu! Musieliśmy zastrzelić ich konie, a potem jeden z tej trójki zginął, zanim tych dwóch poddało się. Nawet gdy ich konie upadły, zeskoczyli na ziemię i zaczęli je szarpać, żeby zmusić do powstania, jak gdyby nie rozumieli, że zostały zastrzelone.
Ruddy powiedział do kapitana sucho:
— Gdyby pan nigdy nie widział broni palnej, kapitanie, osłupiałby pan, kiedy koń by się tak pod panem przewrócił.
Kapitan Grove powiedział:
— Co pan chce przez to powiedzieć, sir?
— Że ci ludzie mogą pochodzić z innej epoki, starszej od wszystkich Pasztunów.
Dwaj obcy słuchali ich rozmowy z rozdziawionymi ustami. Potem zaczęli coś trajkotać, z oczyma rozszerzonymi przerażeniem, nie mogąc oderwać oczu od karabinów sipajów.
— To mi wygląda na grecki — mruknął Ruddy. Josh powiedział:
— Grecy? W Indiach?
Bisesa zbliżyła telefon do nieznajomych.
— Telefonie, czy możesz…
— Jestem bystry, ale nie aż tak — powiedział telefon. — Myślę, że to jakiś starożytny dialekt.
Cecil de Morgan wystąpił z tłumu, poprawiając pochlapaną błotem marynarkę z niewymuszoną swobodą.
— Kiedyś odebrałem doskonałą edukację. Wciąż pamiętam trochę z Eurypidesa… — Powiedział coś do nieznajomych, którzy zaczęli szybko trajkotać w odpowiedzi. De Morgan uniósł dłonie, najwyraźniej prosząc, aby mówili wolniej i przemówił znowu.
Po jakiejś minucie de Morgan obrócił się do Grove’a.
— Myślę, że zaczynamy nawiązywać kontakt, kapitanie, choć jest on daleki od doskonałości.
Grove powiedział:
— Zapytaj ich, skąd pochodzą. I z jakiej epoki. Ruddy powiedział:
— Nie zrozumieją pytania, kapitanie. A my prawdopodobnie nie zrozumiemy odpowiedzi.
Grove kiwnął głową. Bisesa podziwiała jego niewzruszoną postawę.
— Więc zapytaj, kto nimi dowodzi.
De Morgan musiał uczynić kilka prób, zanim to do nich dotarło. Ale Bisesa zrozumiała odpowiedź bez potrzeby wyjaśnień.
— Al-e-han-dre! Al-e-han-dre!…
Abdikadir zrobił krok w przód, a w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.
— On rzeczywiście tędy przechodził. Czy to możliwe? Czy to możliwe?…
Hamujący silnik rakietowy odpalono na krótko, aby ich popchnął wstecz. Ale to wystarczyło, żeby zejść z orbity.
Mieli to już za sobą, decyzja została podjęta i bez względu na to, ile życia Kola miał jeszcze przed sobą — minuty czy lata — konsekwencje tej decyzji były nieodwołalne.
Jeśli nie liczyć startu, wejście w atmosferę było najbardziej niebezpieczną częścią lotu kosmicznego, ponieważ ogromna energia zużyta na wprowadzenie statku na orbitę teraz musiała ulec rozproszeniu wskutek tarcia powietrza. Jedyne wypadki śmiertelne w trakcie realizacji programu kosmicznego w ojczyźnie Koli miały miejsce podczas wchodzenia w atmosferę i teraz Kola przypomniał sobie tych nieszczęsnych kosmonautów, jak również załogę zniszczonego wahadłowca Columbia. Ale mógł tylko czekać. Sojuz był tak skonstruowany, że mógł powrócić bez pomocy z ziemi czy poleceń załogi. Kola, który został wyszkolony jako pilot, marzył, żeby przestał być pasażerem, żeby miał większą kontrolę nad tym, co się dzieje, żeby miał przed sobą drążek sterowy i kierował statkiem w drodze na ziemię.
Wyjrzał przez okno. Poprzecinane chmurami splątane dżungle Ameryki Południowej przemknęły po raz ostatni pod dziobem statku. Zastanawiał się, czy ktokolwiek ujrzy jeszcze taki widok. I jak wiele czasu upłynie, zanim zostanie zapomniane samo istnienie takiego miejsca jak ten daleki kontynent. Ale kiedy Sojuz przelatywał nad obiema Amerykami, zmierzając w stronę Atlantyku, zobaczył burzę, kremowo białą spiralę, która rozsiadła się jak ogromny pająk nad Zatoką Meksykańską. Mniejsze burze krążyły nad Karaibami, Florydą, Teksasem i Meksykiem. Te dzieci potwora szalejącego nad Zatoką Meksykańską same były niezwykle potężne, żłobiąc głębokie wąwozy w lasach pokrywających Amerykę Środkową. Co gorsza, macierzysty układ burzowy przesuwał się na północ i po jego przejściu na pewno niewiele pozostanie z obszaru od Houston do Nowego Orleanu. Była to druga superburza, jaką widzieli w ciągu ostatnich kilku dni, resztki pierwszej nadal krążyły nad wschodnią częścią Stanów Zjednoczonych i zachodnim Atlantykiem. Ale kosmonauci nic nie mogli uczynić dla nikogo na ziemi, nawet nie mogli ich ostrzec.
W przewidzianym czasie z góry i z dołu rozległo się kilka uderzeń. Statek zadygotał, a jego ciężar nieznacznie zmalał. Zostały zdetonowane ścinane wybuchowo sworznie, odłączając moduł powrotny od pozostałych dwóch części Sojuza. Silniki rakietowe i pozostałe śmieci spłoną niebawem jak meteory, budząc zdumienie każdego, kto znajdował się tam, na dole.
Wytrzymali kilka następnych minut w ciszy, zakłócanej jedynie przez tykanie przyrządów i buczenie układu doprowadzania powietrza. Ale te drobne hałasy rozmaitych gadżetów wprowadzały niemal przytulną atmosferę; jak w domowym warsztacie, pomyślał Kola. Wiedział, że będzie mu tego brakowało.
Kiedy pędzili w dół, opór gęstniejącego powietrza zaczął im się dawać we znaki. Kola obserwował na przyrządzie pomiarowym, jak przyspieszenie ujemne rośnie, 0,1 g, 0,2 g. Wkrótce zaczął to odczuwać. Wciśnięty w koję zacisnął rozluźnione pasy. Ale wzrost ciśnienia nie był stały; górne warstwy atmosfery były niejednorodne i moduł spadając dygotał, jak samolot przelatujący przez turbulencję. Kola zdał sobie sprawę, tak jak nigdy przedtem, z kruchości kapsuły, w której wnętrzu spadał na ziemię.
Teraz widział przez okno jedynie czerń przestrzeni kosmicznej. Ale do tej czerni zaczęło się wsączać światło, na początku brązowe, jak stara, zaschła krew, ale szybko stawało się coraz jaśniejsze, przemierzając całe widmo, od czerwieni przez oranż aż do żółci. Kiedy powietrze gęstniało, hamowanie stawało się większe od dwóch, trzech i czterech. Światło na zewnątrz było teraz zupełnie białe, gdy pędząca kapsuła rozbijała cząsteczki powietrza i za oknami pojawiła się perłowa poświata, rzucając blade światło na ich skafandry. Wrażenie było takie, jak gdyby znajdowali się wewnątrz lampy fluoroscencyjnej. Ale gdy zewnętrzną powłokę kapsuły osmaliło zjonizowane powietrze, okna poczerniały i anielskie światło przygasło.
A huk nie ustawał. Kapsuła dygotała, rzucając ich na boki i na siebie nawzajem, mimo że byli mocno przypięci. Było znacznie ciężej nawet niż podczas startu i po trzech miesiącach w przestrzeni kosmicznej. Kola nie bardzo z tym sobie radził. Było mu trudno oddychać i wiedział, że nie byłby w stanie podnieść nawet palca, bez względu na to, jak pilne zadanie byłoby do wykonania.
W końcu dygotanie statku złagodniało. Z zewnątrz rozległ się ostry huk, który go przestraszył. Osłona okna rozprysła się, porywając sadzę i jego oczom ukazał się kawał zdumiewająco czystego, niebieskiego nieba. Nie ziemskiego nieba, nieba nowego świata, nieba Mira.
Rozwinął się pierwszy spadochron. Moduł powrotny kilka razy gwałtownie się zakołysał, po czym otworzył się główny spadochron, szarpnąwszy kapsułą, która znów się zakołysała. Kola widział nad sobą jedynie wielką pomarańczową czaszę głównego spadochronu. Trudno było uwierzyć, że minęło zaledwie około dziesięciu minut od chwili odrzucenia pozostałych części Sojuza i może pięć od chwili pierwszego kontaktu z atmosferą. Czuł, jak niewidzialne macki siły ciążenia chwytają jego narządy wewnętrzne; nawet głowa była ciężka, jakby z betonu, zbyt ciężka dla jego szyi. Ale czuł ogromną ulgę, najbardziej niebezpieczna część drogi powrotnej była za nimi.
Kiedy zbliżał się moment lądowania, zasyczał sprężony gaz. Kola poczuł, jak siedzenie unosi się w górę, gdy jego podstawa napełniła się, służąc jako amortyzator, co popchnęło go w stronę konsoli przyrządów i jeszcze bardziej zwiększyło uczucie niewygody.
— Chryste — warknęła Sabie, tak samo przygnieciona. — Będę cholernie szczęśliwa, gdy wydostanę się z tej kabiny.
— Dobrze ci służyła — spokojnie powiedział Musa. — Jeszcze tylko kilka minut.
Ale Kola cieszył się z tych kilku minut, choć było mu niewygodnie, ostatnich minut, w których zautomatyzowany system statku amortyzował jego upadek, może ostatnich minut jego dawnego życia.
— Przyziemienie — krzyknął Musa.
Kola schował głowę między kolana. Rozległ się krótki ryk rakiet odpalanych zaledwie kilka metrów nad ziemią. A potem trzask, kiedy uderzyli w ziemię. I podskoczyli znowu. Po zapierającej dech sekundzie kabina znowu opadła, głośno walnęła i z drżeniem jeszcze raz wyskoczyła w powietrze. Kola wiedział, co to oznacza: Sojuz był wleczony po ziemi przez spadochron.
— Cholera! — krzyknęła Sabie. — Musi wiać…
— Jeżeli się wywrócimy — powiedział Musa głosem pełnym irytacji — możemy mieć kłopot z wydostaniem się na zewnątrz.
— Może powinieneś był pomyśleć o tym wcześniej! — wrzasnęła Sabie.
Jeszcze jedno trzaśniecie, zgrzytliwy ruch, podskok. Chociaż wyściółka skafandra chroniła ciało, Kola poczuł, jak głowa lata mu wewnątrz hełmu i wyrżnął czołem w szybę chroniącą twarz. Nic nie mogli uczynić, musieli to przetrzymać i modlić się, żeby kapsuła się nie wywróciła.
I wtedy, po ostatnim podskoku, kapsuła wreszcie znieruchomiała i stała prosto. Siedzieli, ledwie oddychając. Musa szybko wcisnął guzik, żeby zwolnić spadochron.
Koli było nieznośnie gorąco; czuł, jak pot spływa mu po plecach. Wyciągnął rękę — była niezwykle ciężka — szukając dłoni Musy. Przez chwilę trzymali się za ręce, uspokajając się nawzajem, radzi, że wciąż żyją.
— Wszystko w porządku — wysapał Musa. — Wylądowaliśmy.
— Tak — powiedziała Sabie, gwałtownie dysząc. — Ale gdzie?
Nawet teraz, gdy wyłączali pozostałe układy statku kosmicznego, wszystko odbywało się według ustalonego porządku. Kola wyłączył wentylator, po czym zdjął hełm i rękawice. Zawór dopływu powietrza zewnętrznego otworzył się kilka minut przed lądowaniem i Kola odetchnął powietrzem, które było wyraźnie wolne od pyłu, który ich nękał we wnętrzu Sojuza.
Musa wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Czuję polin.
— Tak. — Był to słodki aromat, przypominający zapach dymu. Polin, rodzaj piołunu, porastał cały step. Wydawało się, że znajomy zapach pobudził energię Koli. — Może ten twój Mir w końcu nie będzie taki dziwny!
Musa uśmiechnął się.
— Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. — Wcisnął kolejny guzik. Szczęknęły zapadki. Właz nad ich głowami gwałtownie się otworzył i Kola ujrzał kółko zasnutego chmurami szarego nieba. Do kabiny wtargnęło więcej świeżego powietrza.
Musa zwolnił pasy i popchnął siedzenie.
— Tego się naprawdę bałem. — Musiał się ruszyć jako pierwszy z powodu zajmowanego miejsca w środku kabiny. Powoli, poruszając się jak starzec, ciężko podniósł się z miejsca. Normalnie pod ręką byłby cały zespół ratowników i lekarzy, którzy wyciągnęliby go z kabiny, tak jak lalkę z porcelany wyciąga się z opakowania, ale dzisiaj nie było nikogo, kto by mu pomógł. Kola i Sabie pochylili się, pchając go za tyłek i nogi, ale Kola czuł się słaby jak kocię. Musa powiedział: — Ten cholerny skafander jest taki sztywny, stawia mi opór.
W końcu stanął wyprostowany i wystawił głowę na zewnątrz kapsuły. Kola zobaczył, jak mruży oczy od światła, a strzechę gęstych włosów rozwiewa wiatr. Potem oczy rozszerzyły mu się. Położył dłonie na kadłubie — który wciąż był gorący po wejściu w atmosferę, więc trzeba było zachować ostrożność — po czym nadludzkim wysiłkiem (takie Kola odniósł wrażenie) podciągnął się w górę i usiadł na brzegu włazu.
— Teraz ja — powiedziała Sabie. Była wyraźnie osłabiona, ale w porównaniu z Musą wydawała się zwinna. Wspięła się na palce, a Musa pomógł jej się podciągnąć i po chwili siedziała obok niego. — Ojej! — powiedziała.
Kola, który pozostał sam w kapsule, widział tylko ich dyndające nogi.
— Co się dzieje? Co tam jest? Musa powiedział do Sabie:
— Pomóż mi. — Wydobył nogi z włazu, ciężko obrócił się na brzuchu i wyciągnął do niej ręce. Potem ześlizgnął się po zakrzywionym boku Sojuza i zniknął Koli z oczu.
Sabie spojrzała na Kolę, szczerząc zęby w uśmiechu.
— Chodź, popatrz na ten widok.
Kiedy Kola zmusił się do wstania, miał wrażenie, jakby z mózgu odpłynęła mu cała krew. Stał nieruchomo, dopóki uczucie nadchodzącego omdlenia nie ustąpiło. Wtedy sięgnął do włazu i pozwolił, aby Sabie pomogła mu wydobyć się na zewnątrz, po czym usiadł na czubku kadłuba.
Kola był może dwa metry nad ziemią. Moduł powrotny stanowił metalową kopułę, teraz spoczywającą na trawie. Z tej wysokości widział wieczny step, płaski i prawie nieskończony, rozciągający się pod grubą warstwą chmur. Widać było ślady ich lądowania: szereg wyżłobień i kraterów prowadzących do końcowego położenia statku, a dalej odrzucony, szarpany wiatrem główny spadochron, pomarańczowy na tle żółto-zielonej ziemi.
Bezpośrednio przed nim znajdowało się coś, co wyglądało jak wioska. Było to po prostu skupisko brudnych, kopulastych namiotów. Stali tam ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy okutani w futra. Wpatrywali się w niego z rozdziawionymi ustami. Za nimi luźno przywiązane konie skubały trawę, wyraźnie nieporuszone ich lądowaniem.
Z wioski ruszył w ich stronę jakiś człowiek. Miał szeroką twarz, głęboko i blisko siebie osadzone czarne oczy; był ubrany w ciężki, długi płaszcz i spiczastą, futrzaną czapkę. W dłoni dzierżył ciężki miecz z kutego żelaza.
— Mongolski wojownik — szepnęła Sabie. Kola zerknął na nią.
— Tego się spodziewałaś, prawda?
— Myślałam, że istnieje spora szansa, sądząc z tego, co widzieliśmy z orbity…
Wiatr zmienił kierunek i Kola poczuł zapach gotowanego mięsa, niemytego ciała i końskiego potu. Było tak, jakby z jego twarzy została zerwana zasłona i nagle stanął twarzą w twarz z rzeczywistością, to naprawdę była przeszłość albo jej część, a on był tu pozostawiony własnemu losowi.
Musa usiłował stanąć, opierając się jedną ręką o kadłub statku.
— Spadliśmy z kosmosu — powiedział do mężczyzny, uśmiechając się. — Czyż to nie cudowne? Proszę… — Wyciągnął puste dłonie. — Możesz nam pomóc?
Wojownik zareagował tak szybko, że Kola ledwie dostrzegł jego ruch. Miecz przeciął powietrze, rozmazując się jak wirująca łopata helikoptera. Głowa Musy wyskoczyła w powietrze, odcięta równie łatwo jak główka stokrotki i potoczyła się po ziemi jak piłka. Ciało Musy wciąż stało z rozpostartymi ramionami. Ale z kikuta jego szyi nagle buchnęła fontanna krwi, spływając po rozdartym pomarańczowym skafandrze. Potem jego ciało przewróciło się i zesztywniało.
Kola wpatrywał się w odciętą głowę Musy, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Wojownik ponownie uniósł miecz. Ale drugą ręką dał znak pozostałym, aby zeszli na ziemię.
— Witajcie na Mirze — mruknęła Sabie. Przerażonemu Koli wydało się, że usłyszał w jej głosie nutkę triumfu.
Chwytaczka nie przejmowała się swoim uwięzieniem. Była taka młoda, że może zapomniała, iż kiedykolwiek istniało jakieś inne życie. Wałęsała się wokół klatki albo wdrapywała na siatkę; kołysała się na lśniącym przedmiocie, który podtrzymywał to wszystko i z bezlitosną cierpliwością badała swe uszy i nos.
Kiedy mijały dni, ludzie po drugiej stronie siatki wydawali się coraz bardziej poruszeni, ale nigdy nie omieszkali przynieść małpoludom jedzenia i wody. Chwytaczka wdrapywała się na siatkę, próbując ich dosięgnąć, a ludzie nagradzali ją dodatkowymi kęsami jedzenia. Jednak Poszukiwaczka zamykała się w sobie coraz bardziej. Nienawidziła tego więzienia i dziwnych istot, które ją złapały. Nikt jej nie chwalił ani nie dawał dodatkowych kawałków owoców; w ponurej wrogości Poszukiwaczki nie było nic sympatycznego.
Kiedy zaczęły padać deszcze, zrobiło się jeszcze gorzej.
Deszcze były niekiedy tak ulewne, że ciężkie krople uderzały w skórę jak setki maleńkich pięści. Małpoludy były zawsze zmarznięte i przemoczone i nawet żywa ciekawość Chwytaczki przybladła. Czasami deszcz smagał nagie ciało, dłonie, stopy czy wargi, a kiedy się dostał do oczu, wywoływał naprawdę silny ból.
Deszcz był kwaśny z powodu tego, co się stało na świecie.
Nowy świat został sklejony z fragmentów starego, ale fragmenty te zostały wyrwane z wielu różnych epok, które dzieliły miliony lat. Przemieszanie mas powietrza było przyczyną nieustabilizowanej pogody, która nękała świat w ciągu pierwszych dni po wystąpieniu Nieciągłości. W oceanach niewidzialne rzeki potężnych prądów dążyły do osiągnięcia równowagi.
A lądy zostały rozdarte. Na Atlantyku pas gór wulkanicznych, rozciągających się na południe od Islandii, wskazywał przebieg grzbietu śródoceanicznego, w miejscu, gdzie rodziło się dno morskie ze stopionego materiału wydobywającego się z wnętrza planety. Nieciągłość rozerwała tę strefę. Golfsztrom, który przez tysiąclecia niósł ciepłą wodę z południa do Europy, teraz napotkał świeżą przeszkodę, nową wyspę wulkaniczną, która ostatecznie miała zdeklasować nawet Islandię.
Tymczasem „Pierścień Ognia” wokół Pacyfiku, gdzie przepychały się wielkie płyty tektoniczne, uwiarygodniał nadaną mu nazwę. Kotłowało się wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki Północnej, od Alaski aż po stan Waszyngton, obudziła się większość spośród dwudziestu siedmiu wulkanów Gór Kaskadowych.
Wybuch Mount Rainier był najgorszy ze wszystkich. Jego grzmot był niczym wielki krzyk, który obiegł całą planetę. W Indiach zabrzmiał jak odgłos strzałów dalekiej artylerii, a rozbitkowie z dziewiętnastego i dwudziestego pierwszego wieku poruszyli się niespokojnie przez sen. Wielka chmura w kształcie grzyba, złożona z popiołu i pyłu, uniosła się wysoko do atmosfery, rozprzestrzeniając się z szybkością huraganu. Większa część pyłu szybko została wypłukana przez deszcze, ale drobne cząsteczki pozostały, przesłaniając słońce. Temperatura spadła. Ochłodzone powietrze mogło zmagazynować mniejszą ilość wody niż przedtem.
Na całym świecie padał deszcz. Padał i padał, i padał.
W pewnym sensie wszystko to było korzystne. Spotworniały świat próbował się zrosnąć i ostatecznie w powietrzu, morzach i skałach miała zapanować nowa równowaga. Ale konwulsje związane z procesem gojenia były niszczycielskie dla wszystkiego, co żyje, roślin czy zwierząt, które walczyły, by przetrwać.
Poszukiwaczka nie miała długofalowych planów. Dla niej istniała tylko teraźniejszość, a jej teraźniejszość była pełna niedoli, tkwiła zamknięta w klatce, smagana kwaśnym deszczem, który lał się na nią z nieba. Kiedy deszcz był wyjątkowo ulewny, Chwytaczka kuliła się pod swą matką, a Poszukiwaczka zwijała się w kłębek, osłaniając dziecko i pozwalając, aby piekące krople zatrzymywały się na jej własnym grzbiecie.