w którym Reynevan i Szarlej przez czas dość długi mają spokój, opiekę lekarską, pociechą duchową, regularne odżywianie i towarzystwo nietuzinkowych ludzi, z którymi mogą do woli konwersować na ciekawe tematy. Słowem, mają to, co zwykle ma się w domu wariatów.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Błogosławione imię świętej Dympny.
Pensjonariusze Wieży Błaznów zareagowali szelestem słomy i nieskładnym, mało wyraźnym pomrukiem. Bożogrobiec bawił się pałką, postukiwał nią w otwartą lewą dłoń.
– Wy dwaj – powiedział do Reynevana i Szarleja – jesteście nowi w naszym bożym stadku. A my tu nowym nowe nadajem imiona. A ze dziś czcimy świętych męczenników Korneliusza i Cypriana, tedy jeden będzie Korneliusz, a drugi Cyprian.
Ani Korneliusz, ani Cyprian nie odpowiedzieli.
– Jam jest – kontynuował beznamiętnie mnich – mistrzem szpitalnym i opiekunem Wieży. Imię moje brat Trankwilus. Nomen omen. Przynajmniej dopóty, dopóki mnie ktoś nie zdrzaźni.
– Drzaźni mnie zaś, trzeba wam wiedzieć, gdy kto hałasuje, ciska się, wyczynia tumulty i brewerie, zanieczyszcza siebie i okolicę, używa słów nieładnych, bluźni Bogu i świętym, nie modli się i przeszkadza modlić innym. I w ogóle grzeszy. A na grzeszników mamy tu u nas różne sposoby. Kijaszek dębowy. Ceberek z wodą zimną. Klatkę żelazną. I łańcuszek u ściany. Jasne?
– Jasne – odpowiedzieli unisono Korneliusz i Cyprian.
– Tedy – brat Trankwilus ziewnął, przyjrzał się swej pałce, dobrze wysłużonemu i wyślizganemu dębowemu drewnu – zaczynacie kurację. A wymodlicie przychylność i instancję świętej Dympny, opuści was, daj to Bóg, wariacja i obłęd, wrócicie, wyleczeni, na zdrowe łono społeczeństwa. Dympna z łaskawości słynie w świętych gromadce, szansę więc macie duże. Ale nie ustawajcie w modlitwie. Jasne?
– Jasne.
– No to z Panem Bogiem.
Bożogrobiec wyszedł po trzeszczących schodach, wijących się wokół muru i kończących gdzieś wysoko drzwiami, masywnymi, sądząc po odgłosach otwierania i zamykania. Ledwo dudniące w kamiennej studni echo przebrzmiało, Szarlej wstał.
– No, bracia w udręce – rzekł wesoło – witajcie, kimkolwiek jesteście. Wychodzi, że trochę czasu przyjdzie nam spędzić razem. Choć po niewoli, ale zawsze. Może by tak więc jednak poznać się nawzajem?
Podobnie jak przed godziną, odpowiedział mu chrobot i szelest słomy, parsknięcie, cicha klątwa i kilka innych słów i odgłosów, w większości nieprzystojnych. Tym aliści razem Szarlej nie dał się zniechęcić. Zdecydowanie podszedł do jednego ze słomianych barłogów, jakich kilkanaście uformowanych było pod ścianami wieży i wokół dzielących dno zrujnowanych filarów i arkad. Ciemność w niewielkim tylko stopniu rozjaśniało światło sączące się z góry, z maleńkich okienek u szczytu. Ale wzrok przyzwyczaił się już i co nieco widzieć się dało.
– Dobry dzień! Jestem Szarlej!
– A idźże precz – odburknął człek z barłogu. – Czepiaj się, pomyleńcze, sobie podobnych. Ja jestem zdrów na umyśle! Normalny!
Reynevan otworzył usta, zamknął je prędko i otworzył znowu. Widział bowiem, czym chcący uchodzić za normalnego się zajmuje, a zajmował się energicznym manipulowaniem przy własnych genitaliach. Szarlej chrząknął, wzruszył ramionami, poszedł dalej, ku następnemu barłogowi. Człowiek, który na nim leżał, nie poruszał się, jeśli nie liczyć lekkich drgawek i dziwnych skurczów twarzy.
– Dobry dzień! Jestem Szarlej…
– Bbb… bbuub… błe-błeee… Błeee…
– Tak myślałem. Idziemy dalej, Reinmarze. Dobry dzień! Jestem…
– Stój! Gdzie leziesz, szaleńcze? Na rysunki? Oczu nie masz?
Na twardym jak kamień klepisku, wśród odgarniętej słomy, widniały nabazgrane kredą figury geometryczne, wykresy i kolumny cyfr, nad którymi ślęczał siwy starzec z czubkiem głowy łysym jak jajo. Wykresy, figury i cyfry pokrywały też całkowicie ścianę nad jego barłogiem.
– Ach – cofnął się Szarlej. – Przepraszam. Rozumiem. Jakże mogłem zapomnieć: noli turbare circulos meos.
Starzec uniósł głowę, wyszczerzył poczerniałe zęby.
– Uczeni?
– Poniekąd.
– Tedy zajmijcie sobie miejsca u filara. U tego oznaczonego omegą.
Zajęli i wymościli sobie, nagarnąwszy słomy, barłogi pod wskazanym filarem, oznaczonym wydrapaną grecką literą. Ledwie zdążyli uporać się z zadaniem, gdy objawił się brat Trankwilus, tym razem w kompanii kilku innych zakonników w habitach z podwójnym krzyżem. Stróże grobu jerozolimskiego przynieśli parujący kocioł, ale pacjentom wieży pozwolono zbliżyć się z miskami dopiero po chóralnym odmówieniu Pater noster, Ave, Credo, Conftteor i Miserere. Reynevan jeszcze nie podejrzewał, że był to początek rytuału, któremu przyjdzie mu się poddawać długo. Bardzo długo.
– Narrenturm – odezwał się, tępo patrząc w dno miski, w przylepione resztki kaszy jaglanej. – We Frankensteinie?
– We Frankensteinie – potwierdził Szarlej, dłubiąc w zębach źdźbłem słomy. – Wieża jest przy hospicjum świętego Jerzego, prowadzonego przez bożogrobców z Nysy. Na zewnątrz murów miejskich, przy Bramie Kłodzkiej.
– Wiem. Przechodziłem obok. Wczoraj. Chyba wczoraj… Jakim sposobem tu trafiliśmy? Dlaczego uznano nas za umysłowo chorych?
– Najwidoczniej – demeryt parsknął śmiechem – ktoś poddał analizie nasze ostatnie postępki. Nie, drogi Cyprianie, żartowałem, aż tyle szczęścia nie mamy. To jest nie tylko Wieża Błaznów, to również… przejściowo… więzienie Inkwizycji. Karcer miejscowych dominikanów jest bowiem w remoncie. Frankenstein ma dwa miejskie więzienia, w ratuszu i pod Krzywą Wieżą, ale oba zawsze przepełnione. Dlatego tu, do Narrenturmu, wsadza się aresztowanych z nakazu Świętego Oficjum.
– Ten Trankwilus – nie rezygnował Reynevan – traktuje nas jednak jak będących niespełna rozumu.
– Skrzywienie zawodowe.
– Co z Samsonem?
– Co, co – żachnął się Szarlej. – Spojrzeli na jego gębę i puścili. Ironia, hę? Puścili, mając za idiotę. A nas zapudłowali u czubków. Szczerze powiedziawszy, pretensji nie mam, winie tylko siebie. Im o ciebie szło, Cyprianie, o nikogo więcej, tylko o tobie wspominał significavit. Mnie wsadzili, bo stawiałem opór, rozkwasiłem parę nosów, ha, parę kopów, nie chwaląc się, tez trafiło w to, w co trafić miało… Gdybym zachował się spokojnie, jak Samson…
– Między nami mówiąc – dokończył po chwili ciężkiego milczenia – cała moja w nim, w Samsonie, nadzieja. Że coś wymyśli i zorganizuje. I to szybko. Inaczej… Inaczej możemy mieć kłopoty.
– Z Inkwizycją? A o co nas oskarżą?
– Problem – głos Szarleja był nader ponury – nie w tym, o co nas oskarżą. Problem w tym, do czego się przyznamy.
Reynevan nie potrzebował wyjaśnień, wiedział, w czym rzecz. Rzeczy podsłuchane w cysterskiej grangii oznaczały wyrok śmierci, śmierci poprzedzonej torturami. O tym, że podsłuchali, nikt nie mógł się dowiedzieć. Nie wymagało wyjaśnień znaczące spojrzenie, którym demeryt wskazał innych pensjonariuszy Wieży. Reynevan też wiedział, że Inkwizycja miała w zwyczaju umieszczać wśród uwięzionych szpicli i prowokatorów. Szarlej, co prawda, obiecał, że takowych zdemaskuje szybko, ale zalecił ostrożność i konspirację również wobec innych, choćby i z pozoru uczciwych. Nawet tych, zaznaczył, nie należy dopuszczać do konfidencji. Nie warto, zawyrokował, by cokolwiek wiedzieli i mieli o czym mówić.
– Albowiem – dodał – człowiek rozciągnięty na skrzypcu mówi. Mówi dużo, mówi wszystko, co wie, mówi o czym tylko się da. Bo dopóki mówi, nie przypiekają.
Reynevan pomarkotniał. Tak widocznie, że aż Szarlej uznał za celowe dodać mu otuchy przyjaznym walnięciem w plecy.
– Głowa do góry, Cyprianie – pocieszył. – Jeszcze się za nas nie wzięli.
Reynevan pomarkotniał jeszcze bardziej i Szarlej dał za wygraną. Nie wiedział, że Reynevan wcale nie martwi się, że na mękach powie o podsłuchanych w grangii konszachtach. Że stokroć bardziej przeraża go myśl o tym, że zdradzi Katarzynę Biberstein.
Odpocząwszy nieco, obaj lokatorzy kwatery „Pod Omegą” porobili dalsze znajomości. Szło im rozmaicie. Jedni z pensjonariuszy Narrenturmu rozmawiać nie chcieli, jeszcze inni nie mogli, będąc w stanie, który doktorowie z praskiego uniwersytetu określali – za szkołą Salerno – jako dementia bądź debilitas. Inni byli rozmowniejsi. Nawet ci nie bardzo jednak kwapili się z ujawnianiem personaliów, toteż Reynevan w myśli ponadawał im stosowne przydomki.
Ich najbliższym sąsiadem był Tomasz Alfa – bytował bowiem pod filarem oznaczonym taką właśnie grecką literą, a do Wieży Błaznów trafił w dniu świętego Tomasza z Akwinu, siódmego marca. Za co trafił i dlaczego tak długo siedzi, nie wyjawił, ale na Reynevanie bynajmniej nie zrobił wrażenia obłąkanego. Powiadał się wynalazcą, Szarlej jednak na podstawie manieryzmów mowy uznał go za zbiegłego mnicha. Wynajdywanie dziury w klasztornym murze, orzekł, nie może pretendować do miana prawdziwej wynalazczości.
Niedaleko od Tomasza Alfy, pod literą tau i wydrapanym na ścianie napisem: POENITEMINI mieszkał Kameduła. Ten stanu duchownego ukryć nie mógł, tonsura jeszcze nie porosła mu włosem. Więcej o nim wiadomo nie było, albowiem milczał jak prawdziwy brat z Camaldoli. I jak prawdziwy kameduła bez szemrania i słowa skargi znosił nader częste w Narrenturmie posty.
Po przeciwnej stronie, pod napisem: LIBERA NOS DEUS NOSTER sąsiadowali ze sobą dwaj osobnicy, będący, jak na ironię, sąsiadami również na wolności. Obaj zaprzeczali byciu wariatami, obaj uważali się za ofiary perfidnie uknutych intryg. Jeden, pisarz grodzki, przez bożogrobców na dzień swego przybycia ochrzczony Bonawenturą, winą za uwięzienie obarczał żonę, radą tymczasem nieskrępowanie używać sobie z gachem. Bonawentura zaraz na wstępie uraczył Reynevana i Szarleja długim wywodem o kobietach, z samego przyrodzenia swego i natury swojej podłych, przewrotnych, lubieżnych, nierządnych, niegodziwych i zdradliwych. Wywód na czas dłuższy pogrążył Reynevana w czarnych wspomnieniach i jeszcze czarniejszej melancholii.
Drugi z sąsiadów został przez Reynevana w myśli przezwany Institorem, ciągle i głośno martwił się bowiem o swoje institorium, czyli bogaty i profitowny kram w rynku. Wolności, twierdził, pozbawiły go, denuncjując, własne dzieci, a to w celu zawładnięcia kramem i profitami z niego. Podobnie jak Bonawentura, Institor przyznawał się do naukowych zainteresowań – obaj amatorsko parali się astrologią i alchemią. Obaj dziwnie cichli na dźwięk słowa „Inkwizycja”.
Niedaleko sąsiadów, pod napisem DUPA, miał swój barłóg jeszcze jeden obywatel Frankensteinu, nie kryjący tożsamości Mikołaj Koppirnig, wolny mularz z lokalnej strzechy i astronom amator, do tego – niestety – typ małomówny, mrukliwy i nietowarzyski.
Opodal, pod ścianą, z dala nieco od enklawy naukowców, siedział poznany już wcześniej Circulos Meos, dla skrótu Circulos. Siedział, nagarnąwszy słomy jak pelikan w gnieździe, wrażenie potęgował łysy czerep i spore wole u szyi. Tego, że nie umarł, dowodził żywym smrodem, błyskaniem łysiny i nieustannym, denerwującym skrobaniem kredy o mur lub klepisko. Wyjaśniło się, że nie był on, jak Archimedes, mechanikiem, wykresy i figury służyły innym celom. Za ich właśnie sprawą Circulos wsadzony został do wariatkowa.
Obok barłogu Izajasza, człeka młodego i apatycznego, przezwanego tak dla cytowanej co i rusz księgi prorockiej, stała budząca grozę żelazna klatka, służąca jako karcer. Klatka była pusta, a kiblujący najdłużej Tomasz Alfa nie widział, by kogokolwiek kiedykolwiek do niej wsadzono. Nadzorujący Narrenturm brat Trankwilus, oświadczył Alfa, to mnich faktycznie spokojny i bardzo wyrozumiały. Oczywiście dopóty, dopóki go ktoś nie zdrzaźni.
Normalny, który nadal wszystkich ignorował, był tym, kto niebawem „zdrzaźnił” brata Trankwilusa. Podczas porannej modlitwy Normalny oddał się bowiem swemu ulubionemu zajęciu – igraszkom z własnym przyrodzeniem. Rzecz nie uszła sokolim oczom bożogrobca i Normalny dostał tęgi wycisk dębowym kijem, którego, jak się pokazało, Trankwilus nie naszał od parady.
Mijały dni, wyznaczone nudnym rytmem posiłków i modłów. Mijały noce. Te ostatnie były udręką, tak za przyczyną dokuczliwego zimna, jak i chóralnego, koszmarnego wręcz chrapania pensjonariuszy. Dni łatwiej było znieść. Można było chociaż pogadać.
– Przez złość i zawiść – Circulos poruszył wolem i zamrugał zaropiałymi oczyma. – Siedzę tu przez złość ludzką i zawiść kolegów nieudaczników. Znienawidzili mnie, albowiem osiągnąłem, czego im osiągnąć się nie udało.
– Mianowicie? – zainteresował się Szarlej.
– A co ja będę – Circulos wytarł o chałat ubrudzone kredą palce. – Co ja będę wam tłomaczył, profanom, i tak nie pojmiecie.
– Wypróbujcie nas.
– No, jeśli wola… – Circulos odchrząknął, podłubał w nosie, potarł piętą o piętę. – Udała mi się rzecz niemała. Określiłem precyzyjnie datę końca świata.
– Czyżby na rok tysiąc czterysta dwudziesty? – spytał po chwili grzecznego milczenia Szarlej. – Miesiąc luty, poniedziałek po świętej Scholastyce? Niespecjalnie oryginalnie, zauważę.
– Obrażacie mnie – wypiął resztki brzucha Circulos. – Nie jestem jakimś tam nawiedzonym millenarystą, jakimś niedouczonym mistykiem, nie powtarzam za fanatykami chiliastycznych bredni. Ja zbadałem rzecz sine ira et studio, na podstawie źródeł naukowych i matematycznych komputacyj. Znacie Objawienie świętego Jana?
– Pobieżnie, ale owszem.
– Baranek otworzył siedem pieczęci, tak? I ujrzał Jan siedmiu aniołów, tak?
– Bezwzględnie.
– A wybranych i opieczętowanych było sto czterdzieści cztery tysiące, tak? A starszych dwudziestu czterech, tak? A dwom świadkom dano moc prorokowania przez tysiąc dwieście sześćdziesiąt dni, tak? Gdy się więc to wszystko doda, a sumę pomnoży przez osiem, liczbę liter w słowie „Apollyon”, skalkuluje się… Ach, co wam będę tłomaczył, i tak nie pojmiecie. Koniec świata nastąpi w lipcu. Dokładniej, szóstego lipca, in octava Apostolorum Petri et Pauli. W piątek. W południe.
– Roku?
– Obecnego, świętego. Tysiąc czterysta dwudziestego piątego.
– Taak – potarł brodę Szarlej. – Jest, widzicie, jednakowoż pewien szkopuł…
– Jaki niby?
– Mamy wrzesień.
– To żaden dowód.
– I jest po południu.
Circulos wzruszył ramionami, po czym odwrócił głowę i demonstracyjnie zagrzebał się w słomę.
– Wiedziałem – prychnął – że nie ma co gadać z nieukami. Żegnam.
Mikołaj Koppirnig, wolny mularz z Frankensteinu, gadatliwy nie był, jego oschłość i opryskliwość nie zraziły jednak stęsknionego za konwersacją Szarleja.
– Tak tedy – nie rezygnował demeryt – jesteście astronomem. I wsadzono was do pudła. Cóż, potwierdza się, że zbyt wnikliwe przyglądanie się niebu nie popłaca i nie przystoi dobremu katolikowi. Ale ja, mości panie, inaczej jeszcze zsumuję dwa i dwa. Koniunkcja astronomii i więzienia może oznaczać tylko jedno: podważanie teorii ptolomejskiej. Mam rację?
– Rację w czym? – odburknął Koppirnig. – W koniunkcjach? Macie, a jakże. W reszcie takoż. Toć miarkuję, żeście z tych, co zawżdy mają rację. Widywałem już takich.
– Takich na pewno nie – uśmiechnął się demeryt. – Ale o to mniejsza. Ważniejsze, jakże to jest, wedle was, z tym Ptolomeuszem? Co jest w środku wszechświata? Ziemia? Czy Słońce?
Koppirnig milczał długo.
– A niech tam sobie będzie, co chce – powiedział wreszcie gorzko. – Skąd mnie wiedzieć? Jaki tam ze mnie astronom, co ja się znam? Wszystko odwołam, do wszystkiego się przyznam. Powiem, co każą.
– Aha – rozpromienił się Szarlej. – Trafiłem więc! Zderzyła się astronomia z teologią? I postraszyli?
– Jak to? – zdziwił się Reynevan. – Astronomia jest nauką ścisłą. Co więc ma do niej teologia? Dwa a dwa jest zawsze cztery…
– I mnie się tak zdawało – przerwał ponuro Koppirnig. – Ale rzeczywistość jest inna.
– Nie rozumiem.
– Reinmarze, Reinmarze – uśmiechnął się z politowaniem Szarlej. – Naiwnyś jak dziecię. Sumowanie dwóch i dwóch nie przeczy Pismu, czego nie da się powiedzieć o obrotach ciał niebieskich. Nie można dowodzić, że Ziemia kręci się wokół nieruchomego Słońca, gdy w Piśmie napisane jest, że Jozue kazał Słońcu stanąć w miejscu. Słońcu. Nie Ziemi. Dlatego…
– Dlatego – przerwał jeszcze bardziej ponuro wolny mularz – trza się rychtować instynktem samozachowawczym. Względem niebios astrolabium i luneta mogą się mylić, Biblia jest nieomylna. Niebiosa…
– Ten, co mieszka nad kręgiem ziemi – wpadł w słowo Izajasz, wyrwany z apatii dźwiękiem słowa „Biblia” – on rozciągnął niebiosa jak tkaninę i rozpiął je jak namiot mieszkalny.
– No proszę – pokiwał głową Koppirnig. – Czubek, a wie.
– Właśnie.
– Co właśnie? – uniósł się Koppirnig. – Co właśnie? Tacyście mądrzy? Ja tam wszystko odwołam. Byle mnie ino wypuścili, wszystko potwierdzę, co zechcą. Że Ziemia jest płaska, a jej geometrycznym środkiem jest Jerozolima. Że Słońce zatacza kręgi wokół papieża, będącego środkiem wszechświata. Wszystko przyznam. Zresztą może oni mają rację? Psiakrew, ich instytucja istnieje bez mała półtora tysiąca lat. Już choćby z tego powodu nie mogą się mylić.
– A od kiedy to – zmrużył oczy Szarlej – daty leczą głupotę?
– A do diabła z wami! – zdenerwował się wolny mularz. – Sami se idźcie na męki i stos! Ja wszystko odwołuję! Ja mówię: a jednak się NIE porusza, eppur NON si muove!
– Cóż ja zresztą mogę wiedzieć – rzekł gorzko po chwili milczenia. – Cóż ze mnie za astronom? Jestem człek prosty.
– Nie wierzcie mu, panie Szarleju – odezwał się Bonawentura, który właśnie zbudził się z drzemki. – Teraz tak mówi, bo się stosu zląkł. A jaki to z niego astronom, we Frankensteinie wszyscy wiedzą, bo co noc na dachu z astrolabią siedzi i gwiazdy liczy. I nie on jeden w rodzinie, wszyscy u nich takie gwiazdowiedy, u Koppirnigów. Nawet ten najmłodszy, maluśki Mikołajek, co to się ludziska śmieją, że pierwsze jego słowo było „mama”, drugie „papu”, a trzecie „heliocyntryzm”.
Im wcześniej zapadał zmrok, im robiło się zimniej, tym większą liczbę pensjonariuszy gromadziły konwersacje i dysputy. Gadano, gadano, gadano. Najpierw razem, potem już każdy sobie.
– Zmarnują mi institorium. Wszystko roztrwonią, w diabły przepuszczą, na nic obrócą. Zrujnują dorobek. Dzisiejsza młodzież!
– A wszystkie białogłowy, co do jednej, kurwy. Z uczynku lub z wolej.
– Nastanie apokalipsa, nie zostanie nic. Nic zgoła. Ale co ja będę wam tłomaczył, profanom.
– A ja wam mówię, że będzie po nas wcześniej. Przyjedzie inkwizytor. Umęczą, a potem spalą. I dobrze nam tak, grzesznikom, bośmy Boga obrazili.
– Przeto jak słomę pożera język ognisty, a siano znika w płomieniu, tak korzeń ich będzie zgnilizną, a kiełek ich jak pył porwany się wzniesie, bo odrzucili Prawo Pana Zastępów…
– Słyszycie? Czubek, a wie.
– Właśnie.
– Problem w tym – rzekł zamyślony Koppirnig – żeśmy za dużo myśleli.
– O, to, to – potwierdził Tomasz Alfa. – Przeto nie uniknąć nam kary.
– …zostaną zgromadzeni, uwięzieni w lochu; będą zamknięci w więzieniu, a po wielu latach będą ukarani.
– Słyszycie? Czubek, a wie.
Pod ścianą, w oddaleniu, cierpiący na dementia i debilitas bełkotali i bredzili. Obok, na swym barłogu, Normalny walił konia, postękując i jęcząc.
W październiku nastały jeszcze większe chłody. Wówczas, szesnastego – w datach pozwalał orientować się kalendarz, jaki Szarlej wyrysował na murze kredą ukradzioną Circulosowi – do Narrenturmu trafił znajomy.
Znajomego wciągnęli do Wieży nie bożogrobcy, ale zbrojni w kolczugach i przeszywanych kaftanach. Stawiał opór, dostał więc kilka razy w kark, a ze schodów zrzucono go. Stoczył się i rozpłaszczył na polepie. Pensjonariusze, wśród nich Reynevan i Szarlej, przyglądali się, jak leży. Jak podchodzi do niego frater Trankwilus ze swą pałką.
– Dziś wypada – powiedział, zwyczajowo pozdrowiwszy wpierw imieniem świętej Dynipny, patronki i orędowniczki chorych na umyśle – dziś wypada świętego Gawła. Aliści było tu Gawłów a Gawłów, coby się tedy nie powtarzać… Mamy dziś również pamiątkę świętego Mummolina. Tedy będziesz się, bracie, zwać Mummolinem. Jasne?
Leżący na polepie uniósł się na łokciach, spojrzał na bożogrobca. Przez chwilę wydawało się, że w krótkich a dobranych słowach skomentuje. Trankwilus też chyba tego oczekiwał, bo uniósł pałkę i cofnął się o krok dla lepszego rozmachu. Ale leżący zgrzytnął tylko zębami i zmełł w nich wszystkie rzeczy niewypowiedziane.
– No – kiwnął głową bożogrobiec. – To rozumiem. Z Bogiem, bracie.
Leżący usiadł. Reynevan ledwie go poznał. Nie było szarego płaszcza, przepadła srebrna klamra, przepadł szaperon, przepadła liripipe. Obcisły wams był wytytłany w kurzu i tynku, popruty na obu watowanych barkach.
– Witaj.
Urban Horn uniósł głowę. Włosy miał zmierzwione, oko podbite, wargę rozciętą i opuchniętą.
– Witaj, Reinmarze – odrzekł. – Wiesz, wcale się nie dziwię, widząc cię w Narrenturmie.
– Jesteś cały? Jak się czujesz?
– Świetnie. Wręcz promiennie. Pewnie blask słoneczny bije mi z dupy. Zajrzyj i sprawdź. Bo mnie trudno.
Wstał, obmacał boki. Pomasował krzyże.
– Zabili mi psa – powiedział zimno. – Zatłukli. Mojego Belzebuba. Pamiętasz Belzebuba?
– Przykro mi – Reynevan dobrze pamiętał zęby brytana o cal od twarzy. Ale naprawdę było mu przykro.
– Tego im nie daruję – zgrzytnął zębami Horn. – Policzę się z nimi. Gdy się stąd wyrwę.
– Z tym może być problem. – Wiem.
Podczas prezentacji Horn i Szarlej długo sobie wzajem się przypatrywali, mrużąc powieki i przygryzając wargi. Widać było, że trafił cwaniak na cwaniaka i frant na franta. Widać to było tak wyraźnie, że żaden z frantów o nic drugiego nie zapytał.
– Tak tedy – rozejrzał się Horn – siedzimy, gdzie siedzimy. Frankenstein, szpital kanoników regularnych, stróżów grobu jerozolimskiego. Narrenturm. Wieża Błaznów.
– Nie tylko – zmrużył powieki Szarlej. – O czym szanowny pan niewątpliwie wie.
– Szanowny pan niewątpliwie wie – przyznał Horn. – Wsadziła go tu bowiem Inkwizycja i biskupi significavit. Cóż, co by o Świętym Oficjum nie myśleć, ich więzienia są zwykle porządne, przestronne i schludne. Tutaj też, jak węchem czuję, kible zwykło się co jakiś czas opróżniać, a pensjonariusze nieźle się prezentują… Widać, bożogrobcy dbają. A jak karmią?
– Podle. Ale regularnie.
– To nieźle. Ostatnim głupiejowem, jakie oglądałem, była florencka Pazzeria przy Santa Maria Nuova. Trzeba było zobaczyć tamtejszych pacjentów! Wygłodzeni, zawszeni, zarośnięci, brudni… A tu? Was, jak widzę, choćby od razu na dwór… No, może nie na cesarski, może nie na Wawel… Ale już w takim Wilnie, gwarantuję, moglibyście wystąpić tak, jak stoicie, nie wyróżnilibyście się zbytnio. Taaak… Mogłem, mogłem trafić gorzej… Gdybyż jeszcze nie było tu tych nienormalnych… Furiatów, mam nadzieję, wśród nich nie ma? Ani, strzeż Boże, sodomitów?
– Nie ma – uspokoił Szarlej. – Ustrzegła nas święta Dympna. Tylko ci, o. Leżą, bełkocą, bawią się ptaszkami. Nic szczególnego.
– To świetnie. Cóż, pobędziemy trochę razem. Może i czas dłuższy.
– Może i krótszy, niż sądzicie – uśmiechnął się krzywawo demeryt. – My siedzimy tu już od świętego Korneliusza. I spodziewamy się inkwizytora co dnia. Kto wie, może to już dziś?
– Dziś nie – zapewnił spokojnie Urban Horn. – Jutro też nie. Inkwizycja ma w tej chwili inne zajęcia.
Choć naciskany, do wyjaśnień przystąpił Horn dopiero po obiedzie. Który, nawiasem mówiąc, zjadł ze smakiem. I nie pogardził resztką, której nie dojadł Reynevan, czujący się ostatnio marnie i tracący apetyt.
– Jego prześwietność biskup wrocławski Konrad – wyjaśnił Horn, palcem wybierając z dna miski ostatnie krupki – uderzył na husyckie Czechy. Wespół z panem Putą z Czastolovic zbrojnie najechał Nachodsko i Trutnovsko.
– Krucjata?
– Nie. Łupieska rejza.
– To przecież – uśmiechnął się Szarlej – dokładnie to samo.
– Oho – parsknął Horn. – Miałem pytać, za co szanowny pan siedzi, ale już nie zapytam.
– I dobrze. Co tedy z tą rejzą?
– Pretekstem, o ile w ogóle potrzebny był pretekst, było rzekome obrabowanie przez husytów poborcy podatkowego, dokonane podobno trzynastego września. Zagrabiono wówczas ponoć półtora tysiąca z górą grzywien…
– Ile?
– Powiedziałem: rzekomo, podobno, ponoć. Nikt w to nie wierzy. Ale jako pretekst biskupowi pasowało. Czas zaś wybrał akuratnie. Uderzył pod nieobecność husyckich wojsk polnych z Hradca Kralove. Tamtejszy hetman, Jan Czapek z San, pociągnął był bowiem na Podjesztedzie, aż pod łużycką granicę. Biskup, wynika z tego, niezłych ma szpiegów.
– Ano, pewnie ma – Szarlej nawet nie mrugnął. – Mówcie dalej. Panie Horn? Mówcież, niechajcie wariatów. Zdążycie się jeszcze napatrzeć.
Urban Horn oderwał wzrok od Normalnego, z entuzjazmem oddającego się samogwałtowi. I od jednego z debili, w skupieniu lepiącego z własnych odchodów malutki ziggurat.
– Taak… Na czym to ja… Aha. Biskup Konrad i pan Puta weszli do Czech szlakiem przez Lewin i Homole. Spustoszyli i złupili okolice Nachodu, Trutnova i Vizmburka, popalili wsie. Grabili, mordowali, kto wpadł im w ręce, chłopów, baby, bez różnicy. Oszczędzano dzieci mieszczące się pod brzuch konia. Niektóre.
– A potem?
– Potem…
Stos dogasał, płomień nie szalał już i nie trzeszczał, pełgał jeszcze tylko po kupie drewna. Drewno nie spaliło się w całości, raz, że dzień był słotny, dwa, wzięto wilgotne, by heretyk nie zgorzał zbyt szybko, by poskwierczał i należycie poznał przedsmak kary, która czeka go w piekle. Przesadzono jednak, nie zadbano o zachowanie złotego środka, umiaru i kompromisu – nadmiar mokrego opału sprawił, że delikwent nie spłonął, ale za to bardzo prędko udusił się dymem. Nawet nie zdążył specjalnie pokrzyczeć. Nie spalił się też doszczętnie – przykrępowany łańcuchem do pala trup zachował człekokształtną z grubsza postać. Krwiste, niedosmażone mięso w wielu miejscach trzymało się jeszcze szkieletu, skóra zwisała poskręcanymi warkoczami, a obnażona tu i ówdzie kość była bardziej czerwona niż czarna. Głowa upiekła się raczej równo, zwęglona skóra odpadła od czerepu. Bielejące zaś w rozdziawionych w przedśmiertnym wrzasku ustach zęby nadawały całości makabrycznego dość wyglądu.
Wygląd ten, paradoksalnie, rekompensował rozczarowanie z tytułu zbyt krótkotrwałej i mało męczeńskiej kaźni. Wywierał, co tu dużo gadać, lepszy skutek psychologiczny. Na miejsce auto da fe spędzono tłum schwytanych w pobliskiej wsi Czechów, tymi widok jakiegoś bezkształtnego skwarka na palenisku pewnie by nie wstrząsnął. Domyślając się jednak w niedopieczonym i wyszczerzonym trupie swego niedawnego kaznodziei, Czesi załamywali się zupełnie. Mężczyźni dygotali, zakrywszy oczy, kobiety wyły i zawodziły, dziko darły się dzieci.
Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, wyprostował się w siodle, dumnie i energicznie, aż zgrzytnęła zbroja. Początkowo miał zamiar wygłosić przed jeńcami mowę, kazanie, mające uświadomić motłochowi całe zło herezji i ostrzec przed srogą karą, jaka spotka odstępców od wiary. Zrezygnował jednak, patrzył tylko, wydymając wargi. Po co było język sobie strzępić? Słowiańska hołota i tak słabo rozumiała po niemiecku. A o karze za kacerstwo lepiej i dobitniej od słów mówił spalony zewłok przy palu. Posieczone, pokaleczone nie do rozpoznania trupy, zwalone na stos pośrodku rżyska. Ogień, szalejący po strzechach osady. Słupy dymu, bijące w niebo z innych podpalonych wsi nad Metują. Dobiegające ze stodoły przeraźliwe krzyki młódek, zawleczonych tam na uciechę przez kłodzkich knechtów pana Puty z Czastolovic.
W tłumie Czechów szalał i srożył się ojciec Miegerlin. W asyście zbrojnych, w towarzystwie kilku dominikanów ksiądz polował na husytów i ich sympatyków. W polowaniu pomagał spis nazwisk, który Miegerlin dostał od Birkarta Grellenorta. Ksiądz nie miał jednak Grellenorta za wyrocznię, a jego spisu za świętość. Twierdząc, że heretyka pozna po oczach, uszach i ogólnym wyrazie twarzy, księżulo w czasie całej wyprawy nałapał już z pięć razy więcej ludzi, niż było na liście. Część mordowano na miejscu. Część szła w pęta.
– Co z tymi? – spytał, podjeżdżając, marszałek biskupi, Wawrzyniec von Rohrau. – Wasza dostojność? Co przykażecie z nimi zrobić?
– To samo – Konrad z Oleśnicy spojrzał na niego surowo – co i z poprzednimi.
Widząc ustawiających się kuszników i knechtów z piszczałami, tłum Czechów podniósł okropny wrzask. Kilkunastu mężczyzn wyrwało się z ciżby i runęło do ucieczki, puścili się za nimi konni, doganiali, rąbali i dźgali mieczami. Inni zbili się ciasno, klękali, padali na ziemię. Mężczyźni ciałami zasłaniali kobiety. Matki – dzieci.
Kusznicy kręcili korbami.
Cóż, pomyślał Konrad, w tym tłumie są pewnie jacyś niewinni, może i dobrzy katolicy. Ale Bóg rozpozna swoje owieczki.
Jak rozpoznawał w Langwedocji. W Beziers, w Carcassonne, w Tuluzie. W Montsegur.
Przejdę do historii, pomyślał, jako obrońca prawdziwej wiary, pogromca herezji, śląski Szymon de Montfort. Potomność będzie wspominać moje imię z czcią. Jak Szymona właśnie, jak Schwenckefelda, jak Bernarda Gui. To potomność. Względem zaś dnia dzisiejszego, to może wreszcie docenią mnie w Rzymie? Może wreszcie podniesion będzie Wrocław do rangi archidiecezji, a ja zostanę arcybiskupem Śląska i elektorem Rzeszy? Może skończy się ta farsa, że formalnie diecezja jest częścią polskiej prowincji kościelnej i formalnie podlega – na pośmiewisko chyba – polskiemu metropolicie, arcybiskupowi Gniezna? Jasne, że prędzej diabli mnie porwą, niżbym miał uznać Polaczka za zwierzchnika, ale jakież to upokorzenie, podlegać takiemu Jastrzębcowi. Który – Boże, patrzysz na to! – bezczelnie domaga się przyjęcia jego duszpasterskiej wizytacji! We Wrocławiu! Polak we Wrocławiu! Nigdy! Nimmermehr!
Huknęły pierwsze strzały, szczęknęły cięciwy kusz, kolejni próbujący wymknąć się z kotła zginęli od mieczy. Wrzask mordowanych wzbił się w niebo. Tego, myślał biskup Konrad, opanowując spłoszonego rumaka, tego nie mogą w Rzymie nie dostrzec, tego nie mogą nie docenić. Że tu, na Śląsku, na pograniczu Europy i chrześcijańskiej cywilizacji, to ja, Konrad Piast z Oleśnicy, dzierżę wysoko krzyż. Że jam jest prawdziwy bellator Christi, defensor i orędownik katolicyzmu. A na heretyków i apostatów – kara i bicz Boży, flagellum Dei.
Na wrzaski mordowanych nałożyły się nagle krzyki od strony ukrytego za wzgórzem gościńca, po chwili z łomotem kopyt wypadł stamtąd poczet jeźdźców, galopem pędzących na wschód, ku Lewinowi. Za konnymi z turkotem toczyły się wozy, woźnice wrzeszczeli, wstając na kozłach, bez litości smagali konie, usiłując zmusić je do szybszego biegu. Za wozami gnano ryczące krowy, za krowami biegli piesi, wrzeszcząc głośno. Biskup wśród rozgardiaszu nie zrozumiał, co krzyczą. Ale inni zrozumieli. Rozstrzeliwujący Czechów knechci odwrócili się i jak jeden mąż rzucili do ucieczki, za konnymi, za wozami, za piechotą, wypełniającą już cały gościniec.
– Dokąd! – zaryczał biskup. – Stać! Co z wami? Co się dzieje!
– Husyci! – wrzasnął, wrywając przy nich konia, Otto von Borschnitz. – Husyci, księże! Idą na nas husyci! Husyckie wozy!
– Bzdura! Nie ma polnych wojsk w Hradcu! Husyci pociągnęli na Podjesztedzie!
– Nie wszycy! Nie wszyscy! Idą! Idą na nas! Uciekaaaać! Ratujcie życie!
– Stać! – ryknął, czerwieniejąc, Konrad. – Stójcie, tchórze! Stawać do walki! Do walki, psie syny!
– Ratuj się! – zawył, galopując obok, Mikołaj Zedlitz, starosta otmuchowski. – Husyyyci! Idą na nas! Husyyyyci!
– Pan Puta i pan Kolditz już uszli! Ratuj się, kto może!
– Stójcie… – biskup na próżno usiłował przekrzyczeć pandemonium. – Panowie rycerze! Jakże tak…
Koń zaszalał pod nim, stanął dęba, Wawrzyniec von Rohrau chwycił go za wodze i opanował.
– Uciekajmy! – krzyknął. – Wasza przewielebność! Ratujmy życie!
Gościńcem cwałowali dalsi konni, strzelcy i pancerni, wśród tych ostatnich biskup poznał Sandera Bolza, Hermana Eichelborna w płaszczu joannity, Hanusza Czenebisa, Jana Haugwitza, któregoś z Schaffów, łatwych do zidentyfikowania po widocznych z daleka tarczach pale d'argent et de gueules. Za nimi, z wykrzywionymi z przerażenia twarzami, gnali na łeb na szyję Markwart von Stolberg, Gunter Bischofsheim, Ramfold Oppeln, Niczko von Runge. Rycerze, którzy jeszcze wczoraj prześcigali się w przechwałkach, gotowi atakować nie tylko Hradec Kralove, ale i samo Hradiszcze Góry Tabor. A teraz pierzchali w popłochu.
– Ratuj się, kto żywy! – wrzasnął, pędząc obok, Tristram Rachenau. – Idzie Ambroż! Ambroooooż!
– Chryste, zmiłuj się! – bełkotał, biegnąc obok biskupiego konia, ksiądz Miegerlin. – Chryste, ocal!
Naładowany zdobyczą wóz ze złamanym kołem zatarasował gościniec. Zepchnięto go i obalono, w błoto posypały się kuferki, skrzynki, beczułki, pierzyny, kilimy, kożuchy, buty, połcie słoniny, inny dobytek, zagrabiony w palonych wsiach. Utknął kolejny wóz, za nim jeszcze jeden, woźnice zeskakiwali i uciekali pieszo. Droga usłana już była łupem ciśniętym przez knechtów. Po chwili pośród węzełków i tobołków ze zdobyczą biskup zobaczył porzucone pawęże, halabardy, berdysze, kusze, nawet broń palną. Odciążeni knechci uciekali tak chyżo, że doganiali konnych i pancernych. Nie mogący nadążyć wyli i wrzeszczeli w panice. Ryczały krowy, beczały owce.
– Prędzej, prędzej, wasza przewielebność… – ponaglał trzęsącym się głosem Wawrzyniec von Rohrau. – Ratujmy się… Ratujmy… Byle do Homola… Do granicy…
Na środku gościńca, częściowo wdeptana w ziemię, obfajdana przez bydło, obsypana obwarzankami i skorupami potłuczonych garnków, leżała chorągiew z wielkim czerwonym krzyżem. Znak krucjaty.
Konrad, biskup Wrocławia, zagryzł wargi. I dał koniowi ostrogę. Na wschód. Ku Homolu i Lewińskiej Przełęczy. Ratuj się, kto żywy. Byle prędzej. Prędzej. Bo idzie…
– Ambroż! Idzie Ambrooooż!
– Ambroż – kiwnął głową Szarlej. – Były hradecki proboszcz od Świętego Ducha. Słyszałem o nim. Był u boku Żiżki aż do jego zgonu. To niebezpieczny radykał, charyzmatyczny trybun ludowy, prawdziwy przywódca tłumów. Umiarkowani kalikstyni boją się go jak ognia, bo Ambroż umiarkowanie uważa za zdradę ideałów Husa i Kielicha. A na jedno jego skinienie podnosi się tysiąc taboryckich cepów.
– Fakt – potwierdził Horn. – Ambroż szalał już podczas poprzedniej biskupiej rejzy, w roku dwudziestym pierwszym. Wtedy, jak pamiętacie, skończyło się zawieszeniem broni, jakie z biskupem Konradem zawarli Hynek Kruszyna i Czeniek z Vartenberka. Żądny krwi kapłan wskazał obu jako zdrajców i kunktatorów, a motłoch rzucił się na nich z cepami, ledwo zdołali uciec. Ambroż od tamtego czasu wciąż mówi o odwecie… Reinmarze? Co ci jest?
– Nic.
– Wyglądasz – ocenił Szarlej – na nieobecnego duchem. Nie jesteś ty aby chory? Mniejsza z tym. Wróćmy do biskupiej rejzy, drogi panie Mummolinie. Co ona ma wspólnego z nami?
– Biskup nałapał husytów – wyjaśnił Horn. – Podobno. To znaczy: podobno husytów, bo nałapał na pewno. Jakoby miał listę, według której łapał. Mówiłem, że dobrych ma szpiegów?
– Mówiliście – kiwnął głową Szarlej. – Inkwizycja zatem jest zajęta wyciąganiem z owych jeńców zeznań. Chwilowo więc, sądzicie, nie będzie miała na nas czasu?
– Nie sądzę. Wiem.
Do rozmowy, do której musiało dojść, doszło wieczorem.
– Horn.
– Słucham cię, chłopcze, w najwyższym skupieniu.
– Psa, jakkolwiek szkoda zwierzęcia, nie posiadasz już.
– Trudno – oczy Urbana Horna zwęziły się – tego nie dostrzec.
Reynevan zachrząkał głośno, by zwrócić uwagę Szarleja, który opodal grał z Tomaszem Alfą w szachy ulepione z gliny i chleba.
– Nie uświadczysz też tutaj – kontynuował – ni żadnego wykrotu, ni humorów, ni fluidów. Słowem, niczego, co mogłoby cię uchronić przed koniecznością udzielenia mi odpowiedzi na pytania. Te same, które postawiłem ci w Balbinowie, w stajni mego zamordowanego brata. Pamiętasz, o co wtedy pytałem?
– Nie miewam kłopotów z pamięcią.
– Wspaniale. Odpowiedzi na pytania, które jesteś mi dłużny, nie sprawią ci zatem kłopotów również. Słucham zatem. Gadaj, ale już.
Urban Horn podłożył ręce pod kark, przeciągnął się. Potem spojrzał Reynevanowi w oczy.
– Proszę, proszę – powiedział. – Jak ostro. Ale już. A jak nie już, to co? Co mnie spotka, jeśli na żadne pytania nie odpowiem? Wychodząc ze słusznego poniekąd założenia, że nic nie jestem ci dłużny? Co wtedy? Jeśli wolno spytać?
– Wtedy – Reynevan spojrzeniem upewnił się, czy Szarlej słucha – możesz zostać obity. I to zanim zdążysz wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.
Horn milczał czas jakiś, nie zmieniając pozycji ani nie wyjmując splecionych dłoni spod karku.
– Wspomniałem już – odezwał się wreszcie – że nie byłem zaskoczony, widząc cię tutaj. W sposób oczywisty zlekceważyłeś przestrogi i rady kanonika Beessa, nie usłuchałeś też moich, a coś takiego musiało się źle dla ciebie skończyć, cud, że jeszcze żyjesz. Ale siedzisz, chłopcze. Jeśliś dotąd nie zmiarkował, to zmiarkuj: siedzisz w Wieży Błaznów. I żądasz ode mnie odpowiedzi na pytania, domagasz się wyjaśnień. Pragniesz wiedzy. A co, jeśli wiedzieć można, zamierzasz z ową począć? Na co ty liczysz? Że wypuszczą cię stąd dla uczczenia rocznicy odnalezienia relikwij świętego Smaragdusa? Że oswobodzi cię czyjaś wymuszona pokutą dobroczynność? Otóż nie, Reinmarze z Bielawy. Czeka cię inkwizytor i śledztwo. A wiesz ty, co to jest strappado? Jak myślisz, jak długo wytrzymasz, gdy podciągną cię za wykręcone do tyłu ręce? Obciążywszy wpierw u kostek czterdziestofuntowym ciężarem? A pod pachy podstawią pochodnie? Co? Jak długo, twoim zdaniem, potrwa, nim zaczniesz śpiewać? Powiem ci: nim zdążysz wymówić Veni Sancte Spiritus.
– Dlaczego zabito Peterlina? Kto go zabił?
– Upartyś, chłopcze, niby baran. Nie pojąłeś, co mówiłem? Nic ci nie powiem, niczego, co mógłbyś wypaplać na mękach. Gra jest zbyt ważna, a stawka za wysoka.
– Jaka gra? – rozdarł się Reynevan. – Jaka stawka? Gdzieś mam wasze gry! Twoje tajemnice dawno już przestały nimi być, sprawa, której służysz, też już nie jest sekretem. Myślisz, że co, że nie umiem zsumować dwóch i dwóch? Wiedz zresztą, że gwiżdżę na to. W zadku mam spiski i spory religijne. Słyszysz, Horn? Nie domagam się, byś wydawał wspólników, zdradzał dalsze skrytki, w których przechowywany jest Joannes Wilceph Anglicus, doctor evangelicus super omnes evangelistas. Ale muszę, do diabła, wiedzieć, dlaczego, jak i z czyjej ręki zginął mój brat. I ty mi to powiesz. Choćbym miał to z ciebie wytłuc!
– Oho! Patrzcie kogucika!
– Wstawaj. Zaraz dostaniesz po mordzie.
Horn wstał. Szybkim, zwinnym ruchem, przywodzącym na myśl rysia.
– Spokojnie – syknął. – Spokojnie, młodszy panie von Bielau. Bez nerwów. Cholera piękności szkodzi. Gotoweś zbrzydnąć. I stracić swoje słynne już na cały Śląsk powodzenie u mężatek.
Wychyliwszy korpus w tył, Reynevan mocno kopnął go pod kolano kopniakiem podpatrzonym u Szarleja. Zaskoczony Horn padł na klęczki. Ale od tego miejsca Szarlejowa taktyka zaczęła zawodzić. Mającego złamać mu nos ciosu Horn uniknął ruchem nieznacznym, acz szybkim, pięść Reynevana zawadziła tylko o ucho. Horn przedramieniem odbił szeroki i dość chaotyczny lewy sierpowy, rysio zwinnie zerwał się z klęczek, odskoczył.
– No, no – błysnął zębami. – Kto by się spodziewał? Ale skoro tak bardzo tego pragniesz, chłopcze… Jestem do usług.
– Horn – Szarlej, nie odwracając się, chlebową królową zabił chlebowego konia Tomasza Alfy. – Jesteśmy w więzieniu, znam zwyczaj, nie wtrącę się. Ale przysięgam, wszystko, co mu zrobisz, ja tobie zrobię w dwójnasób. Wliczając zwłaszcza zwichnięcia i fraktury.
Poszło szybko. Horn doskoczył jak prawdziwy ryś, płynnie i zwinnie, tanecznie. Reynevan uchylił się przed pierwszym uderzeniem, oddał, trafiając nawet, ale tylko raz, reszta ciosów bezskutecznie i bezsilnie spłynęła po gardach. Horn uderzył tylko dwa razy, bardzo szybko. Oba razy celnie. Reynevan z impetem uderzył tyłkiem o klepisko.
– Jak dzieci – powiedział, przesuwając króla, Tomasz Alfa. – Zupełnie jak dzieci.
– Wieża bije pionka – powiedział Szarlej. – Szach i mat. Urban Horn stanął nad Reynevanem, trąc policzek i ucho.
– Nie chcę już nigdy wracać do tej sprawy – powiedział chłodno. – Nigdy. Ale żeby nie wyszło, żeśmy na próżno dali sobie po facjatach, zaspokoję twą ciekawość choć trochę i zdradzę coś niecoś. Coś, co tyczy się twego brata Piotra. Chciałeś wiedzieć, kto go zabił. Nie wiem otóż kto, ale wiem co. Jest więcej niż pewne, że Piotra zabił twój romans z Adelą Sterczową. Będący pretekstem, pretekstem znakomitym, niemal doskonale maskującym prawdziwe powody. Nie powiesz mi, że już sam na to nie wpadłeś. Jakoby umiesz sumować dwa i dwa.
Reynevan starł krew spod nosa. Nie odpowiedział. Oblizał puchnącą wargę.
– Reinmarze – dodał Horn. – Ty źle wyglądasz. Nie masz ty aby gorączki?
Przez czas jakiś Reynevan się dąsał. Na Horna – z wiadomych przyczyn, na Szarleja – bo nie interweniował i nie pobił Horna. Na Koppirniga, że chrapał, na Bonawenturę, że śmierdział, na Circulosa, na brata Trankwilusa, na Narrenturm i na świat cały. Na Adelę de Sterczą, bo paskudnie się wobec niego zachowała. Na Katarzynę Biberstein – bo on paskudnie się wobec niej zachował.
Na domiar złego czuł się źle. Miał katar, trzęsły nim dreszcze, źle spał, a budził się mokry od potu i zmarznięty.
Dręczyły go sny, w których wciąż i nieustannie czuł zapach Adeli, jej pudru, jej różu, jej pomadki, jej henny – na zmianę z zapachem Katarzyny, jej kobiecości, dziewczęcego potu, mięty i tataraku we włosach. Palce i dłonie pamiętały wracający w snach dotyk – i też porównywały. Nieustannie porównywały.
Budził się zlany potem. A na jawie przypominał sobie i nie przestawał porównywać.
Zły nastrój potęgowali Szarlej i Horn, którzy od incydentu zaprzyjaźnili się i pokumali, weszli w komitywę, przypadł, widać było, frant frantowi do gustu i poznał się ćwik na ćwiku. Siadując „Pod Omegą”, frantowie wiedli długie rozmowy. A na pewien temat jakby się uwzięli, w kółko do niego wracali. Nawet jeśli zaczynali od czegoś zupełnie innego – jak chociażby od widoków na wydostanie się z ciupy.
– Kto wie – mówił cicho Szarlej, w zamyśleniu obgryzając nadłamany paznokieć kciuka. – Kto wie, Horn. Może będziemy mieli szczęście… Mamy, widzisz, pewne nadzieje… Kogoś za murami…
– Kogóż to? – Horn spojrzał na niego bystro. – Jeśli można wiedzieć?
– Wiedzieć? A po cóż? Wiesz, co to jest strappado? Jak myślisz, jak długo wytrzymasz, gdy podciągną cię za…
– Dobra, dobra, daruj sobie. Ot, ciekawiło mnie, czy wasza nadzieja wypadkiem nie w ukochanej Reinmara, Adeli de Sterczą. Mającej obecnie, jak wieść niesie, duże wzięcie i wpływy wśród Piastów śląskich.
– Nie – zaprzeczył Szarlej, zauważalnie ubawiony wściekłą miną Reynevana. – W niej akurat nadziei nie pokładamy. Nasz drogi Reinmar ma, i owszem, powodzenie u płci nadobnej, ale nie wiążą się z tym żadne korzyści, poza, oczywiście, nader krótkotrwałą przyjemnością z pochędóżki.
– Tak, tak – zadumał się pozornie Horn – samo powodzenie u kobiet nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze do nich szczęście. Dobrą, że użyję eufemizmu, rękę. Wtedy ma się szansę mieć nie tylko zgryzoty i stracone zachody miłości, ale i jakieś profity. Choćby w takiej sytuacji jak nasza. Wszak nie kto inny, a miłująca dzieweczka uwolniła z okowów Walgierza Wdałego. Zakochana Saracenka wybawiła z niewoli Huona z Bordeaux. Litewski kniaź Witold uciekł z więzienia na zamku w Trokach z pomocą kochającej żony, księżnej Anny… Zaraza, Reinmarze, ty naprawdę źle wyglądasz.
– …Ecce enim veritatem dilexisti incerta et occulta sapientiae tuae manifestasti mihi. Asperges me hyssopo, et mundabor… Hej! Żebym ja tam zaraz którego nie musiał pokropić! Lavabis me… Hola! Nie ziewać tam! Tak, tak, Koppirnig, to do ciebie było! A ty, Bonawentura, czego czochrasz się o mur jak świnia? Przy modlitwie? Godności, godności więcej! I któremu to, chciałbym wiedzieć, tak nogi śmierdzą? Lavabis me et super nivem dealbabor. Auditui meo dabis gaudium… Święta Dympno… A temu co znowu?
– Jest chory.
Reynevana bolały plecy, na których leżał. Zdziwił się, że leży, albowiem dopiero co klęczał przy modlitwie. Posadzka ziębiła, zimno promieniowało przez słomę, miał wrażenie, że leży na lodzie. Dygotał z zimna, trząsł się cały, szczękał zębami tak, że od skurczów bolały mięśnie żuchw.
– Ludzie! Toż on rozpalony jak piec Molocha! Chciał zaprotestować, czyż nie widzą, że ziębnie, że trzęsie się od chłodu? Chciał prosić, by go czymś okryli, ale nie zdołał przecisnąć przez dzwoniące zęby nawet jednego artykułowanego słowa.
– Leż. Nie ruszaj się.
Obok ktoś rzęził, zanosił się kaszlem. Circulos, to chyba Circulos tak kaszle, pomyślał, z nagłym przerażeniem zdając sobie sprawę z faktu, że kaszlącego, choć oddalonego o dwa kroki, widzi jako bezkształtną, rozmywającą się plamę. Zamrugał. Nie pomogło. Poczuł, jak ktoś ociera mu czoło i twarz.
– Leż spokojnie – powiedziała pleśń na murze głosem Szarleja. – Leż.
Był okryty, ale tego, by go okrywano, nie pamiętał. Już go tak nie trzęsło, zęby nie szczękały.
– Jesteś chory.
Chciał powiedzieć, że on wie lepiej, w końcu jest lekarzem, studiował medycynę w Pradze i potrafi odróżnić chorobę od chwilowego przemarznięcia i osłabienia. Ku swemu zdziwieniu z jego otwartych ust, miast mądrej przemowy, wyrwał się tylko jakiś okropny skrzek. Kaszlnął silnie, gardło zabolało i zapiekło. Wysilił się i kaszlnął raz jeszcze. I stracił przytomność z tego wysiłku.
Majaczył. Marzył. O Adeli i o Katarzynie W nozdrzach miał zapach pudru, różu, mięty, henny, tataraku. Palce i dłonie pamiętały dotyk, miękkość, twardość, gładkość. Gdy zamykał oczy, widział skromną, zawstydzoną nuditas virtualis – małe okrąglutkie piersi ze stwardniałymi od żądzy sutkami. Cienką talię, wąskie biodra Płaski brzuch. Wstydliwie przykurczone uda…
Nie wiedział już, która z nich jest która.
Zmagał się z chorobą przez dwa tygodnie, do Wszystkich Świętych. Potem, gdy już wyzdrowiał, dowiedział się, ze kryzys i przesilenie miały miejsce około Szymona i Judy, standardowo, siódmego dnia. Dowiedział się też, że ziołowe driakwie i napary, które go uratowały, dostarczył brat Trankwilus. A podawali mu je Szarlej i Horn. Czuwając przy nim na zmianę.