w którym Reynevan, szlachetny jak Perceval i równie głupi, rzuca się z odsieczą i staje w obronie. W efekcie cała kompania musi uciekać. Bardzo szybko.
– Basilicus super omnes – powiedział Reynevan. – Annus cyclicus. Voluptas? Tak, na pewno voluptas. Voluptas pa-pillae. De sanctimonut et… Expeditione hominis. Samsonie!
– Słucham?
– Expeditione hominis. Albo positione hominis. Na nadpalonym papierze. Tym z Powojowic. Kojarzy ci się z czymś?
– Voluptas papillae… Oj, Reinmarze, Reinmarze.
– Pytałem, czy ci się kojarzy!
– Nie. Niestety. Ale cały czas myślę.
Reynevan nie skomentował, choć mimo zapewnień Samson Miodek zdawał się mniej myśleć, a więcej drzemać w siodle rosłego myszatego wałacha, konia, którego załatwił Justus Schottel, świdnicki mistrz drzeworytnik, na podstawie sporządzonej przez Szarleja listy.
Reynevan westchnął. Skompletowanie zamówionego ekwipunku trwało nieco dłużej, niż planowano. Miast trzech, spędzili w Świdnicy bite cztery dni. Demeryt i Samson nie narzekali, ba, wręcz radzi byli, mogąc poszwendać się po sławnych świdnickich piwnicach i dogłębniej przebadać jakość tegorocznego marcowego. Reynevan natomiast, któremu dla konspiracji włóczenie się po szynkach odradzono, nudził się w pracowni w towarzystwie nudnego Szymona Ungera, złościł, niecierpliwił, kochał i tęsknił. Pilnie liczył dni rozłąki z Adelą i za nic w świecie nie chciało mu wyjść mniej niż dwadzieścia osiem. Dwadzieścia osiem dni! Miesiąc bez mała! Zastanawiał się, czy i jak Adela jest w stanie to znieść.
Piątego dnia rankiem oczekiwania nadszedł kres. Pożegnawszy się z drzeworytnikami, trzej wędrowcy opuścili Świdnicę, tuż za Bramą Dolną dołączając do długiej kolumny innych wędrowców, konnych, pieszych, obładowanych, objuczonych, pędzących bydło i owce, ciągnących wózki, pchających taczki, jadących na wehikułach najprzeróżniejszej konstrukcji i urody. Nad kolumną unosił się smród i duch przedsiębiorczości.
Do sporządzonej przez Szarleja listy ekwipunku Justus Schottel z własnej inicjatywy dołączył i dostarczył całkiem sporo rozmaitych, acz wyraźnie chaotycznie zebranych sztuk odzieży, wszyscy trzej wędrowcy zyskali więc szansę przeodziania się. Szarlej skorzystał z szansy natychmiast i teraz prezentował się poważnie, ba, wojacko nawet, odziany w pikowany hagueton, noszący rdzawe i budzące respekt odciski pancerza. Poważny ubiór w magiczny iście sposób zmienił też samego Szarleja – pozbywszy się błazeńskiego stroju demeryt wyzbył się też błazeńskich manier i odżywek. Teraz siedział wyprostowany na swym pięknym cisku, opierał pięść o biodro i patrzył na mijanych kupców z marsową miną, z prezencją jeśli nie Gawaina, to co najmniej Gareta.
Samson Miodek też zmienił wygląd, choć w dostarczonych przez Schottela pakunkach niełatwo było znaleźć coś na olbrzyma pasującego. Wreszcie udało się zastąpić workowaty klasztorny chałat luźną krótką żurnadą i kapuzą powycinaną w modne ząbki. Był to ubiór na tyle popularny, że Samson przestał się – na ile było to możliwe – wyróżniać z tłumu. Teraz, w kolumnie innych wędrowców, każdy przyglądający się widział szlachcica w kompanii żaka i sługi. Taką przynajmniej miał Reynevan nadzieję. Liczył też, że Kyrielejson i jego banda, jeśli nawet zwiedzieli się o towarzyszącym mu Szarleju, wypytują o dwóch – nie o trzech – podróżnych.
Sam Reynevan, wyrzuciwszy swe podniszczone i niezbyt świeże rzeczy, wybrał z oferty Schottela obcisłe spodnie i lentner z modnie watowanym przodem, nadającym sylwetce ptasi nieco wygląd. Całość uzupełniał beret, jaki zwykli nosić szkolarze – jak choćby świeżo poznany Jan von Gutenberg. Ciekawe, że właśnie Gutenberg stał się przedmiotem dyskursu, przy czym, o dziwo, wcale nie szło o wynalazek druku. Gościniec za Bramą Dolną, biegnący do Rychbachu doliną rzeki Piławy, stanowił część ważnego szlaku handlowego Nysa-Drezno i jako taki był bardzo uczęszczany. Tak bardzo, że zaczęło to drażnić czuły Szarlejowy nos.
– Panowie wynalazcy – gderał demeryt, opędzając się od much – pan Gutenberg et consortes, mogliby wreszcie wynaleźć coś praktycznego. Jakiś, dajmy na to, inny sposób komunikacji. Jakieś perpetuum mobile, coś, co porusza się samo, bez konieczności zdawania się na konie i woły, jak te tu, bez ustanku demonstrujące nam ogromne zaiste możliwości swych kiszek. Ach, zaprawdę powiadam wam, marzy mi się coś, co samo jedzie, nie zanieczyszczając zarazem środowiska naturalnego. Co? Reinmarze? Samsonie? Hę? Co ty na to, przybyły z zaświatów filozofie?
– Coś, co samo jeździ, a nie smrodzi – zastanowił się Samson Miodek. – Samo się porusza, a nie paskudzi na drogi i nie zatruwa środowiska. Ha, zaiste, niełatwy to dylemat. Doświadczenie podpowiada mi, że wynalazcy go rozwiążą, ale tylko w części.
Szarlej może i miał zamiar indagować olbrzyma o sens wypowiedzi, przeszkodził mu jednak jeździec, oberwaniec na chudej szkapie, wyrywający na oklep w stronę czoła kolumny. Szarlej opanował spłoszonego ciska, pogroził oberwańcowi pięścią, rzucił za nim serię wyzwisk. Samson stanął w strzemionach, spojrzał w tył, skąd oberwaniec przygalopował. Szybko zdobywający doświadczenie Reynevan wiedział, czego wypatruje.
– Na złodzieju czapka gore – odgadł. – Tego uciekiniera ktoś spłoszył. Ktoś jadący od strony miasta…
– …i uważnie przyglądający się wszystkim podróżnym – dokończył Samson. – Pięciu… Nie, sześciu zbrojnych. Kilku ma godło na jakach. Czarny ptak z rozpostartymi skrzydłami…
– Znam ten herb…
– Ja też! – rzekł ostro Szarlej, ściągając wodze. – W konie! Za chudą kobyłą! Jazda! Co tchu!
Blisko już czoła kolumny, w miejscu, gdzie droga wchodziła w mroczne bukowiny, skręcili w las, po jakimś czasie ukryli się w krzakach. I widzieli, jak oboma skrajami drogi, przyglądając się wszystkim, skrupulatnie zaglądając do wozów i pod płachty furgonów, przejechało sześciu konnych. Stefan Rotkirch. Dieter Haxt. Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem. Oraz Wittich, Morold i Wolfher Sterczowie.
– Taak – powiedział przeciągle Szarlej. – Tak, Reinmarze. Siebie miałeś za mądrego, a cały świat za głupi. Z przykrością informuję cię, że było to mniemanie błędne. Bo cały świat już przejrzał i ciebie, i twoje łatwe do przejrzenia zamiary. Wie, że zmierzasz do Ziębic, gdzie twa luba. Jeśli zaś właśnie zaczynasz mieć wątpliwości, jeśli zaczynasz szukać sensu jazdy do Ziębic, to nie trudź się myśleniem. Ja ci to powiem: sensu nie ma. Żadnego. Twój plan jest… Pozwól, niech poszukam odpowiedniego słowa… Hmm…
– Szarleju…
– Mam! Absurdalny.
Spór był krótki, ostry i zupełnie bezcelowy. Reynevan pozostał głuchy na logikę Szarleja, Szarlej a nie wzruszyły Reynevanowe miłosne tęsknoty. Samson Miodek wstrzymał się od głosu.
Reynevan, którego myśli zaprzątała głównie kalkulacja dni rozłąki z kochanką, nalegał, rzecz jasna, by kontynuować jazdę ku Ziębicom, bądź to śladem Sterczów, bądź też podjąwszy próbę wyprzedzenia ich, na przykład gdy staną na popas, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu Rychbachu lub w samym mieście. Szarlej był zdecydowanie przeciw. Dany przez Sterczów pokaz ostentacji, twierdził, świadczyć może tylko o jednym.
– Oni – pouczył – mają za zadanie właśnie wypłoszyć cię w kierunku Rychbachu i Frankensteinu. A tam gdzieś czekają już Kyrielejson i de Barby. Wierz mi, chłopcze, to standardowy sposób chwytania zbiegów.
– Jakie więc masz propozycje?
– Moje propozycje – Szarlej wskazał wokół siebie szerokim gestem – limituje geografia. Tamto wielkie, zasnute chmurami, na wschodzie, to jest, jak wiesz, Ślęża. To, co się wznosi tam, to są zaś Góry Sowie, tamto duże to jest góra zwana Wielką Sową. Przy Wielkiej Sowie są dwie przełęcze, Walimska i Jugowska, tamtędy migiem moglibyśmy dostać się do Czech, na Broumovsko.
– Czechy, jak twierdziłeś, są ryzykowne.
– W tej chwili – odparł zimno Szarlej – największym ryzykiem jesteś ty. I pościg, który depcze ci po piętach. Wyznam, że najchętniej ruszyłbym teraz właśnie do Czech. Z Broumova przeskoczył na Kłodzko, z Kłodzka na Morawę i na Węgry. Ale ty, podejrzewam, nie zrezygnujesz z Ziębic.
– Słusznie podejrzewasz.
– Cóż, przyjdzie więc nam zrezygnować z bezpieczeństwa, jakie zapewniłyby przełęcze.
– Byłoby to – wtrącił niespodzianie Samson Miodek – bezpieczeństwo bardzo względne. I trudno osiągalne.
– To fakt – zgodził się spokojnie demeryt. – Nie jest to najbezpieczniejsza okolica. Cóż, zatem kierujmy się jednak na Frankenstein. Ale nie traktem, lecz podnóżem gór, skrajem borów Przesieki Śląskiej. Drogi nadłożymy, trochę powędrujemy przez bezdroża, ale cóż nam pozostaje?
– Jechać traktem – wybuchnął Reynevan. – Za Sterczami! Dopaść ich…
– Sam – uciął ostro Szarlej – nie wierzysz w to, co mówisz, chłopcze. Bo przecież nie chcesz wpaść im w łapy. Bardzo nie chcesz.
Jechali więc, początkowo przez bukowiny i dąbrowy, potem duktami, wreszcie drogą, wijącą się wśród pagórków. Szarlej i Samson gawędzili cicho. Reynevan milczał i rozpamiętywał ostatnie słowa demeryta.
Szarlej po raz kolejny dowiódł, że umie jeśli nie czytać w myślach, to bezbłędnie zgadywać na podstawie przesłanek. Widok Sterczów obudził, co prawda, w Reynevanie zrazu wściekłość i dziką żądzę zemsty, gotów był niemal natychmiast ruszyć tropem, doczekać nocy, zakraść się i podrzynać gardła uśpionym. Powstrzymywał go jednak nie tylko rozsądek, ale i paraliżujący strach. Kilka razy już budził się, zlany zimnym potem, ze snu, w którym pojmano go i wleczono do katowni w lochach Sterzendorfu, względem zaś zgromadzonych tam narzędzi sen był przerażająco dokładny. Gdy Reynevan przypominał sobie te narzędzia, robiło mu się na przemian zimno i gorąco. Teraz też ciarki pełzały mu po plecach, a serce stawało, ilekroć na skraju drogi wyrastały ciemne sylwetki, które dopiero po uważniejszym spojrzeniu okazywały się nie Sterczami, lecz jałowcami.
Sprawę pogorszyło jeszcze, gdy Szarlej i Samson zmienili temat rozmowy i jęli się rozważań z zakresu historii literatury.
– Gdy trubadur Gwilelm de Cabestaing – prawił Szarlej, wymownie zerkając na Reynevana – uwiódł żonę pana de Chateau-Roussillon, ów kazał zakatrupić poetę, wypatroszył go, serce kazał kucharzowi usmażyć i dał niewiernej małżonce do zjedzenia. Ta zaś rzuciła się z wieży.
– Tak przynajmniej mówi legenda – odpowiadał Samson Miodek z erudycją, która w zestawieniu z jego kretyńską gębą wprawiała w osłupienie. – Panom trubadurom nie zawsze można dawać wiarę, ich strofy o miłosnych sukcesach u zamężnych dam częściej oddają chęci i marzenia, rzadziej zdarzenia rzeczywiste. Przykładem choćby Marcabru, którego, pomimo nachalnych sugestii, zdecydowanie nic nie łączyło z Eleonorą Akwitańską. Wyolbrzymione są też, moim zdaniem, romanse Bernarta de Ventadorn z panią Alaiz de Montpellier i Raula de Coucy z panią Gabrielą de Fayel. Wątpliwości budzi też Tybald z Szampanii, gdy przechwala się względami Blanki Kastylijskiej. A także Arnold de Mareil, według własnych słów kochanek Adalazji z Beziers, faworyty króla Aragonii.
– Tu może być – godził się Szarlej – że trubadur konfabulował, bo skończyło się na przepędzeniu z dworu, byłoby w poezji ziarno prawdy, rzecz mogłaby mieć smutniejszy finał. Albo gdyby król był bardziej krewki. Jak choćby pan de Saint-Gilles. Ten za dwuznaczną kanconę do swej żony kazał trubadurowi Piotrowi de Vidal uciąć język.
– Według legendy.
– A trubadur Giraut de Corbeilh, zrzucony z murów Carcassonne, to też legenda? A Gaucelm de Pons, otruty za przyczyną jakiejś pięknej mężatki? Mów co chcesz, Samsonie, ale daleko nie każdy rogacz był takim błaznem jak markiz Montferrat, który znalazłszy w ogrodzie swą żonę, śpiącą w objęciach trubadura Raimbauta de Vaqueyras, nakrył oboje płaszczem, by nie przemarzli.
– To była jego siostra, nie żona. Ale reszta się zgadza.
– A co spotkało Daniela Carreta za przyprawienie rogów baronowi de Faux? Baron zabił go rękami wynajętych zbirów, kazał sporządzić sobie puchar z jego czaszki i teraz pija z niego.
– Wszystko prawda – kiwnął głową Samson Miodek. – Oprócz tego, że nie był to baron, lecz hrabia. I nie zabił, lecz uwięził poetę. I sporządził nie puchar, lecz ozdobny woreczek. Na sygnet i drobne pieniądze.
– Wo… – zachłysnął się Reynevan. – Woreczek?
– Woreczek.
– Cóżeś to nagle tak posiniał, Reinmarze? – udał troskę Szarlej. – Cóżeś to, niezdrów może? Wszak zawsześ twierdził, że wielka miłość żąda poświęceń. Mówi się wybrance: wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek i życie… A woreczek? Woreczek to drobiazg.
Z niedalekiego kościółka – jak twierdził Szarlej, ze wsi o nazwie Lutomia – dobiegł akurat dźwięk dzwonu, gdy jadący na czele Reynevan zatrzymał się, uniósł rękę.
– Słyszycie?
Byli na rozstaju, przy krzywym krzyżu i figurze, rozmytej przez deszcze w bezkształtny bałwan.
– To waganci – stwierdził Szarlej. – Śpiewają.
Reynevan pokręcił głową. Dobiegające z ginącego w lesie wąwozu dźwięki niczym nie przypominały ani Tempus est iocundum, ani Amor tenet omnia, ani In taberna guando sumus, ani żadnej z innych popularnych goliardzkich pieśni. Głosy, które słyszał, niczym nie przypominały głosów wagantów, którzy wyprzedzili ich niedawno. Przypominały raczej…
Zmacał dłonią rękojeść korda, kolejnego z otrzymanych w Świdnicy podarunków. A potem pochylił się w siodle i popędził konia. W kłus. A potem w cwał.
– Dokąd? – ryknął za nim Szarlej. – Stój! Stój, do diabła! Wpakujesz nas w kłopoty, głupcze!
Reynevan nie słuchał. Wjeżdżał w jar. A za jarem, na polanie, wrzała bitwa. Stał tam zaprzęg, dwa przysadziste konie i furgon nakryty czarnym smołowanym płótnem. Obok furgonu jakichś dziesięciu pieszych w brygantynach, kolczych kapturach i kapalinach, uzbrojonych w broń drzewcową, atakowało dwóch rycerzy. Zajadle jak psy. Rycerze bronili się. Zajadle. Jak osaczone dziki.
Jeden rycerz, konny, był w pełnej zbroi płytowej, zakuty w blachy od stóp do głów, znaczy, od kopuły salady po szpiczaste sabatony. Ostrza sulic i glewi odskakiwały od napierśnika, dzwoniły na taszkach i bejgwantach, nie dawały wrazić się w szczeliny. Nie mogąc dobrać się do jeźdźca, napastnicy wyżywali się na koniu. Nie dźgali, starali się nie kaleczyć – w końcu koń kosztował grube pieniądze – ale tłukli drzewcami, co się zmieści, licząc, że szalejące zwierzę zwali rycerza. Koń faktycznie szalał, trząsł łbem, chrapał i gryzł ociekające pianą kiełzno. Szkolony snadź w tym sposobie walki wierzgał przy tym i kopał, utrudniając dostęp do siebie i swego pana. Rycerz jednak kolebał się w siodle tak energicznie, że aż dziw brał, że się w nim utrzymuje.
Drugiego z rycerzy, również w pełnej płycie, z siodła bowiem zsadzić się pieszym udało – teraz bronił się zaciekle, przyparty do czarnego furgonu. Nie miał hełmu, spod odrzuconego kaptura powiewały długie, jasne, okrwawione włosy, spod podobnie jasnych wąsów błyskały zęby. Atakujących go przepędzał ciosami trzymanego oburącz szarszuna, który, lubo długi i ciężki, śmigał w dłoniach rycerza niby jakiś ozdobny dworski mieczyk. Broń była groźna nie tylko z wyglądu – przystęp atakującym utrudniało już trzech leżących na ziemi rannych, wyjących z bólu i usiłujących odczołgać się na bok. Reszta napastników okazywała więc respekt, nie podchodząc, a usiłując dziabnąć rycerza z bezpiecznej odległości. Jednak nawet jeśli pchnięcia trafiały, jeśli nie zostawały odbite ciężką klingą szarszuna, ostrza ześlizgiwały się po blachach.
Obserwacja wydarzenia, opisanie którego zająć tych kilka linijek musiało, Reynevanowi zajęła chwilkę tylko. Miał przed oczami to, co miałby każdy: dwóch pasowanych rycerzy w biedzie, napastowanych przez hordę opryszków. Albo: dwa lwy kąsane przez hieny. Albo: Rolanda i Florismarta, stawiających opór przewadze Maurów. Reynevan w jednej chwili poczuł się więc Olivierem. Wrzasnął, wyszarpnął z pochwy kord, uderzył konia piętami i runął na odsiecz, zupełnie nie zważając na ostrzegawcze krzyki i przekleństwa Szarleja.
Jakkolwiek szaleńcza, odsiecz nie była nawet o moment za wczesną. Atakowany rycerz zwalił się bowiem właśnie z konia, czyniąc huk, jak gdyby miedziany kocioł zrzucono z wieży kościelnej. Przyparty zaś drzewcami do wozu blondyn z szarszunem mógł wspomóc go jedynie plugawymi słowy, którymi szczodrze obrzucał napastników.
Na to wszystko wpadł Reynevan. Koniem roztrącił i obalił kłębiących się nad zrzuconym z siodła, jednego, siwowąsego, który obalić się nie dał, ciął, aż zadzwoniło, kordem po kapalinie. Kapalin spadł, a siwowąsy obrócił się, wykrzywił złowrogo i z rozmachem zdzielił Reynevana halabardą, z bliska, na szczęście więc jedynie drzewcem. Ale Reynevan i tak spadł z konia. Siwowąsy skoczył na niego, przygniótł, chwycił za gardło. I odfrunął. Dosłownie. Z taką bowiem mocą Samson Miodek huknął go pięścią w bok głowy. Na Samsona momentalnie skoczyli inni, olbrzym znalazł się w opałach. Porwał z ziemi halabardę, pierwszego atakującego walnął płazem po hełmie tak, że żeleźce odleciało, a walnięty padł jak skoszony. Samson zawinął ratyszczem, zamłynkował nim jak trzciną, czyniąc rum wokół siebie, Reynevana i podnoszącego się z ziemi rycerza. Rycerz przy upadku zgubił saladę, znad kryjącego szyję bartu widać było młodą, rumianą twarz, perkaty nos i zielone oczy.
– Poczekajcie, świńskie ryje! – krzyczał śmiesznym dyszkantem. – Ja wam pokażę, gównojady! Na czerep świętej Sabiny! Popamiętacie mnie!
W sukurs będącemu już w położeniu opłakanym, broniącemu się przy wozie jasnowłosemu przyszedł Szarlej. Demeryt w iście akrobatycznym stylu, w pełnym cwale podniósł czyjś upuszczony miecz, rozpędził pieszych, rąbiąc na prawo i lewo z podziwu godną wprawą. Jasnowłosy, któremu w ścisku przy wozie wytrącono szarszun, nie tracił czasu na szukanie go w piachu, rzucił się w wir walki z pięściami.
Niespodziewana odsiecz przechyliła, wydawałoby się, szalę na stronę napadniętych, gdy wtem załomotały podkute kopyta i na polanę w pełnym galopie wpadli czterej ciężkozbrojni. Jeśli nawet Reynevan przez moment miał wątpliwości, rozwiał je triumfalny wrzask pieszych, ze zdwojoną ochotą rzucających się do boju na widok posiłków.
– Żywcem brać! – wrzeszczał spod zasłony hełmu przywódca ciężkozbrojnych, z trzema srebrnymi rybami na tarczy. – Żywymi hultajów!
Pierwszą ofiarą nowo przybyłych był Szarlej. Demeryt wprawdzie zwinnie uniknął ciosu bojowego topora, zeskakując z kulbaki, ale na ziemi przeważającą siłą opadli go piesi. Z pomocą pospieszył mu Samson Miodek, gromiąc swym ratyszczem. Olbrzym nie uląkł się napierającego nań rycerza z toporem, walnął jego rumaka w chroniący łeb żelazny naczółek z taką siłą, że ratyszcze pękło z trzaskiem. Ale koń zakwiczał i padł na kolana. A jeźdźca ściągnął z siodła jasnowłosy. Obaj zaczęli się barować, spleceni jak dwa niedźwiedzie.
Reynevan i strącony z siodła młodzik desperacko stawili opór pozostałym pancernym, dodając sobie odwagi dzikim krzykiem, klątwami i wzywaniem świętych. Beznadziejność sytuacji była jednak nie do przeoczenia. Nic nie wskazywało, by atakujący w ferworze pamiętali o rozkazie brania żywcem – a nawet jeśli, Reynevan widział się już na stryczku.
Ale fortuna była im tego dnia łaskawą.
– Bij, w imię Boże! Morduj, kto w Boga wierzy!
Wśród tętentu i bogobojnych okrzyków do walki wkroczyły następne siły – trzech kolejnych ciężkich jeźdźców w pełnych zbrojach i przyłbicach z zasłonami typu hunds-gugel, psia kapuca. Nie było wątpliwości, po czyjej są stronie. Ciosy długich mieczy jednego po drugim rozciągały na zakrwawionym piasku pieszych w kapalinach. Cięty potężnie, zachwiał się w siodle rycerz z rybami w herbie. Drugi osłonił go tarczą, podtrzymał, złapał konia za wodze, obaj rzucili się w galop, do ucieczki. Trzeci też chciał uciekać, ale dostał mieczem po głowie i runął pod kopyta. Co mężniejsi piesi próbowali się jeszcze zastawiać drzewcami, ale co i rusz któryś rzucał broń i zmykał w las.
Jasnowłosy potężnym ciosem pięści w żelaznej rękawicy obalił tymczasem swego przeciwnika, usiłującego wstać pchnął stopą w ramię, gdy zaś pchnięty usiadł ciężko, rozejrzał się za czymś, czym by go mógł grzmotnąć.
– Łap! – krzyknął jeden z ciężkozbrojnych. – Łap, Rymbaba!
Nazwany Rymbaba jasnowłosy chwycił w locie rzucony mu czekan, paskudnie wyglądający martel de fer, z rozmachem, aż zahuczało, walnął po hełmie usiłującego wstać, raz, drugi, potem trzeci raz. Głowa bitego opadła na ramię, spod wgiętej blachy krew obficie wylała się na auentail, obojczyk i napierśnik. Jasnowłosy stanął nad rannym okrakiem i grzmotnął raz jeszcze.
– Jezu Chryste – sapnął. – Jak ja lubię tę robotę… Młodzik z perkatym nosem zacharczał, wypluł krew.
Potem wyprostował się, uśmiechnął ubroczonymi usty i wyciągnął do Reynevana dłoń.
– Dzięki za pomoc, szlachetny paniczu. Na piszczele świętego Afrodyzjusza, nie przepomnę wam tego! Jestem Kuno von Wittram.
– A mnie – jasnowłosy wyciągnął prawicę do Szarleja – niech czarci w piekle oprawią, jeśli przepomnę pomocy waścinej. Jam jest Paszko Pakosławic Rymbaba.
– Zbierać się – skomenderował jeden z pancernych, pokazując spod otwartej zasłony śniadą twarz i sine od gładko zgolonego zarostu policzki. – Rymbaba, Wittram, łapcież konie! Żywiej, u kaduka!
– O, wa – Rymbaba pochylił się i wysmarkał w palce.
– Toć uciekli!
– Wrócą wnet – orzekł drugi z przybyłych z odsieczą, wskazując na porzuconą tarczę z trzema rybami w słup. – Czyście się obaj blekotu naćpali, by napadać podróżnych akurat tu?
Szarlej, głaszcząc ciska po chrapach, obdarzył Reynevana znaczącym, bardzo znaczącym spojrzeniem.
– Akurat tu – powtórzył rycerz. – Na dziedzinie Seidlitzów. Nie darują…
– Nie darują – potwierdził trzeci. – W konie, wszyscy! Drogą i lasem niósł się krzyk, rżenie, łomot kopyt.
Przez paprocie i karcze biegli halabardnicy, drogą pędziło kilkunastu konnych, ciężkozbrojnych i kuszników.
– W nogi! – wrzasnął Rymbaba. – W nogi, komu szyja miła!
Poszli w cwał, ścigani wrzaskiem i świstem pierwszych bełtów.
Nie ścigano ich długo. Gdy piechota została z tyłu, konni zwolnili, nie dowierzając widać przewadze. Strzelcy posłali za uciekającymi jeszcze jedną salwę – i na tym pogoń się skończyła.
Dla pewności gnali jeszcze galopem parę staj, pokluczyli, oglądając się co i rusz, wśród wzgórz i jaworowych lasów. Nikt ich jednak nie ścigał. By dać odetchnąć komom, zatrzymali się w pobliżu wioski, przy skrajnej chałupie. Chłopina, nie czekając, aż mu splądrują chatę i obejście, sam wyniósł miskę pierogów i ceber maślanki. Raubritterzy siedli u płota. Jedli i pili w milczeniu. Najstarszy, który wcześniej przedstawił się jako Notker von Weyrach, długo przypatrywał się Szarlejowi.
– Taaaak – rzekł wreszcie, oblizując umazane maślanką wąsy. – Porządni i śmiali z was ludzie, panie Szarleju i ty, paniczu von Hagenau. Nawiasem, czyście jaki potomek tego sławnego poety?
– Nie.
– Aha. O czym to ja? A, że śmiałe i dzielne z was chłopy. A i wasz pachoł, choć na oko przygłup, odważny jest i waleczny ponad podziwienie. Taaak. Pospieszyliście z pomocą moim chłopcom. I przez to samiście w opałach, nie miną was kłopoty. Zadarliście z Seidlitzami, a oni są mściwi.
– Prawda – poświadczył drugi rycerz, z długimi włosami i sumiastym wąsem, który przedstawił się jako Woldan z Osin. – Seidlitze są osobliwe sukinsyny. Cały ich ród, znaczy się, także samo Laasany. I Kurzbachy. Wszystko wyjątkowo złośliwe bydlaki i mściwe dranie… Ej, Wittram, ej, Rymbaba, aleście nabździli w sprawę, żeby was zaraza!
– Myśleć trzeba – pouczył Weyrach. – Myśleć, jeden z drugim!
– Przecie myślelim – wybąkał Kuno Wittram. – Bo było tak: patrzym, jedzie wóz. Tedy pomyślelim: może go tak ograbić? Od słowa do słowa… Tfu, na powrozy świętego Dyzmy! Sami wiecie, jak to jest.
– Wiemy. Ale myśleć trzeba.
– A takoż – dodał Woldan z Osin – baczenie mieć na eskortę!
– Nie było eskorty. Tylko woźnica, ciury i konny w bobrowej szubie, musi kupiec. Te uciekli. To i myślimy: dobra nasza. Aż tu masz: jak spod ziemi wyskakuje piętnastu zawziętych chmyzów z halebardami…
– Toć mówię. Myśleć trzeba.
– A bo to też i czasy takie! – zaperzył się Paszko Pakosławic Rymbaba. – Do czego to doszło! Głupi zasrany wóz, towaru tam pod tym wańtuchem pewnie za trzy grosze, a bronili, jakby tam był, nie przymierzając, Święty Graal.
– Drzewiej tak nie bywało – pokiwał modnie po rycersku podstrzyżoną czarną czupryną trzeci rycerz, ten śniady, niewiele starszy od Rymbaby i Wittrama, zwący się Tassilo de Tresckow. – Drzewiej, jak się zakrzykło: „Stój i dawaj!”, to dawali. A dziś bronią się, biją jak czarty, jak weneckie kondotiery. Górze nam się stało! Jak tu w takich warunkach na przemysł chodzić?
– Nijak – podsumował Weyrach. – Coraz trudniejsze nasze exercitium, coraz to cięższa nasza raubritterska dola. Hej…
– Heej… – zawtórowali żałosnym chórem rycerze rabusie. – Heeeej…
– Po gnojowisku – zauważył i wskazał Kuno Wittram – świnia ryje. Może zarżniem i zabierzem?
– Nie – zdecydował po chwili namysłu Weyrach. – Czasu szkoda.
Wstał.
– Panie Szarleju – rzekł. – Isto się nie godzi, samotrzeć cię tu ostawiać. Seidlitze pamiętliwi, niechybnie już pościgi rozsiali, będą śledzić po drogach. Tedy, jedźcie, prosim, z nami. Do Kromolina, naszego siodła. Tam nasi giermkowie są, a i druhów dość będzie. Nikt wam tam nie zagrozi ani nie ubliży.
– Niechby spróbował! – nastroszył jasne wąsy Rymbaba. – Jedźcież z nami, jedźcież, panie Szarleju. Bo to wam powiem, żeście mi się nadzwyczajnie udali.
– Jak i mnie młody panicz Reinmar – Kuno Wittram walnął Reynevana w plecy. – Klnę się na kielnię świętego Ruperta z Salzburga! Jedźcież tedy z nami do Kromolina. Panie Szarleju? Dobra?
– Dobra.
– Tedy – przeciągnął się Notker von Weyrach – w drogę, comitiva.
Gdy orszak się formował, Szarlej został z tyłu, dyskretnie wezwał ku sobie Reynevana i Samsona Miodka.
– Ów Kromolin – rzekł cicho, poklepując po szyi ciska – to gdzieś w pobliżu Srebrnej Góry i Stoszowic, przy tak zwanej Ścieżce Czeskiej, szlaku, który z Czech wiedzie przez Przełęcz Srebrną do Frankensteinu, do traktu wrocławskiego. Jechać z nimi tedy bardzo nam po drodze i bardzo na rękę. I dużo bezpieczniej. Trzymajmy się ich. Przymknąwszy oczy na proceder, którym się parają. W biedzie się nie wybiera. Radzę wszelako zachować ostrożność i za dużo nie gadać. Samsonie?
– Milczę i udaję gamonia. Pro bono commune.
– Świetnie. Reinmarze, zbliż się. Mam ci coś rzec. Reynevan, już w siodle, podjechał, podejrzewając, co go czeka i co usłyszy. Nie pomylił się.
– Posłuchaj mnie uważnie, niepoprawny durniu. Stanowisz dla mnie śmiertelne zagrożenie już samym faktem istnienia. Nie pozwolę, byś to zagrożenie zwiększał kretyńskim zachowaniem i postępkami. Nie będę komentował faktu, że chcąc być szlachetny, okazałeś się głupi, żeś rzucił się na odsiecz zbójcom i wsparł owych w walce z siłami porządku. Nie będę się naigrawał, da Bóg, fakt ten nauczył cię czegoś. Ale zapowiadam: jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, zostawię cię na łaskę losu, nieodwołalnie i definitywnie. Zapamiętaj, ośle, zakonotuj sobie, bałwanie: tobie nikt nie pospieszy z pomocą w potrzebie, tylko idiota zatem spieszy z pomocą innym. Jeśli ktoś wzywa pomocy, należy odwrócić się plecami i prędko oddalić. Zapowiadam: jeśli w przyszłości głowę choć zwrócisz w stronę biedaka, dziewicy w opresji, krzywdzonego dziecka lub bitego psa, rozstaniemy się. Strugaj sobie potem Percevala na własny rachunek i ryzyko.
– Szarleju…
– Milcz. I czuj się ostrzeżony. Ja nie żartuję.
Jechali przez śródleśne łąki, wśród sięgających strzemion traw i ziół. Niebo na zachodzie, zasnute poszarpanym pierzem chmur, gorzało smugami ognistej purpury. Ciemniała ściana gór i czarnych borów Przesieki Śląskiej.
Jadący w awangardzie Notker von Weyrach i Woldan z Osin, poważni i skupieni, śpiewali hymn, od czasu do czasu wznosząc ku niebu oczy spod podniesionych hunds-gugli. Śpiew ich, choć niegłośny, brzmiał dostojnie i surowo.
Pange lingua gloriosi, Corporis mysterium, Sanguinisgue pretiosi, Quem in mundi pretium Fructus ventris generosi Rex effudit Gentium.
Nieco z tyłu, tak daleko, by nie przeszkadzać własnym śpiewem, jechali Tassilo de Tresckow i Szarlej. Obaj, ze znacznie mniejszą powagą, śpiewali balladę miłosną.
So die bluomen uz dem grase dringent, same si lachen gegen der spilden sunnen, in einem meien an dem morgen fruo, und diu kleinen uogelln wól singent in ir besten wtse, die si kunnen, waz wiinne mac sich da gelichen zuo?
Za śpiewakami jechali stępa Samson Miodek i Reynevan. Samson przysłuchiwał się, kiwał w kulbace i mruczał, jasnym było, że słowa minnesangu zna i że – gdyby nie zachowywane incognito – chętnie przyłączyłby się do chóru. Reynevan pogrążony był w myślach o Adeli. Myśli trudno było jednak zebrać, albowiem zamykający kawalkadę Rymbaba i Kuno Wittram nieustannie ryczeli pieśni pijackie i sprośne. Ich repertuar sprawiał wrażenie niewyczerpanego.
Pachniało dymem i sianem.
Verbum caro, panem verum
verbo carnem efficit:
fitgue sanguis Christi merum,
et si sensus deficit,
ad firmandum cór sincerum
solą fides sufftcit.
Podniosła melodia i bogobojne wersy Tomasza z Akwinu nie były w stanie nikogo zmylić, rycerzy wyprzedzała snadź reputacja. Na widok orszaku w popłochu pierzchały zbierające chrust baby, zmykały niczym sarny dorastające dziewczęta. Drwale uciekali przez zręby, a zdjęci zgrozą pasterze wczołgiwali się pod owce. Uciekł, porzucając wózek, dziegciarz. Umknęło, zadarłszy habity aż po zadki, trzech wędrownych Braci Mniejszych. Wcale, ale to wcale nie podziałały na nich uspokająco poetyckie strofy Waltera von der Vogelweide.
Nu wól dań, welt ir die warheit schouwen, gen wir zuo des meien hóhgezite! der ist mit aller siner krefte komen. Seht an in und seht an werde frouwen, wederz da daz ander uberstrite: daz bezzer spil, ob ich daz han genomen.
Samson Miodek nucił pod nosem do wtóru. Moja Adela, myślał Reynevan, moja Adela. Zaprawdę, gdy wreszcie będziemy razem, gdy skończy się rozłąka, będzie tak, jak u Walthera von der Vogelweide, w pieśni, którą śpiewają – nastanie maj. Albo jak w innych strofach tegoż poety…
Rerum tanta novitas in solemni vere et veris auctoritas jubet nos gaudere…
– Mówiłeś coś, Reinmarze?
– Nie, Samsonie. Nic nie mówiłem.
– Ha. Ale dziwne jakieś wydawałeś pomruki.
Ech wiosna, wiosna… A moja Adela piękniejsza jest od wiosny. Ach, Adelo, Adelo, gdzieżeś jest, ukochana? Kiedyż wreszcie cię ujrzę? Ucałuję twe usta? Twe piersi…
Prędzej, naprzód, prędzej! Do Ziębic!
Ciekawe też, pomyślał nagle, gdzież jest i cóż też porabia Nikoletta Jasnowłosa?
Genitori, Genitogue laus et jubilatio, salus, honor, uirtus quoque sit et benedictio…
Z końca orszaku, niewidoczni za zakrętem drogi, darli się, płosząc zwierzynę, Rymbaba i Wittram.
Garbarze kurwiarze dupę wyprawili. Szewcy skurwysyny buty z niej zrobili!