w którym po raz kolejny znajduje potwierdzenie stara prawda, że na kogo jak na kogo, ale na kolegów ze studiów zawsze można liczyć.
– Wiesz, Reynevan – powiedział Henryk Hackeborn – powszechnie się twierdzi, ze źródłem wszystkich nieszczęść, które cię spotykają, całym złem i przyczyną twego marnego losu jest ta Francuzka, Adela Sterczą.
Reynevan nie zareagował na tak odkrywcze stwierdzenie. Krzyże go swędziały, a nijak było się podrapać, mając ręce związane w przegubach i dodatkowo w łokciach przyciśnięte do boków skórzanym pasem. Konie oddziału klapały kopytami po wyboistej drodze. Strzelcy sennie kiwali się w siodłach.
Przesiedział w wieży ziębickiego zamku trzy doby. Ale daleki był od załamania. Był zamknięty i pozbawiony swobody, prawda, niepewny jutra, tez prawda. Ale póki co nie bili, a karmili, choć podle i monotonnie, lecz codziennie, a od tego ostatnio odwykł i z przyjemnością przywykał.
Sypiał źle, nie tylko z przyczyny pcheł imponujących rozmiarów, grasujących w słomie. Ilekroć zamknął oczy, widział białą, porowatą jak ser twarz Peterlina. Albo Adelę i Jana Ziębickiego, w różnych konfiguracjach. Sam nie wiedział, co gorsze.
Zakratowane okienko w grubym murze dawało widok na malusieńki jeno kawalątek nieba, ale Reynevan wciąż wisiał u wnęki, uczepiony krat, pełen nadziei, ze zaraz usłyszy Szarleja, niczym pająk pnącego się po murze z pilnikiem w zębach. Lub spoglądał na drzwi, marząc, ze za moment wylecą z zawiasów pod mocarnym barkiem Samsona Miodka. Nie pozbawiona przesłanek wiara w omnipotencję przyjaciół podtrzymywała go na duchu.
Rzecz oczywista, żaden ratunek nie nadszedł. Wczesnym rankiem dnia czwartego wyciągnięto go z celi, związano i wsadzono na konia. Wyjechał z Ziębic Bramą Paczkowską, eskortowany przez czterech konnych kuszników, armigera i rycerza w pełnej zbroi, z tarczą przyozdobioną ośmioramienną gwiazdą Hackebornów.
– Wszyscy mówią – ciągnął Henryk Hackeborn – ze to był twój pech, ruszenie tej Francuzki. To, żeś ją przeleciał, było twoją zgubą.
Reynevan i tym razem nie odpowiedział, ale przed pełnym zadumy kiwnięciem głową nie ustrzegł się.
Ledwo stracili z oczu miejskie wieże, z pozoru ponury i do obrzydzenia słuzbisty Hackeborn ożywił się, poweselał i zrobił rozmowny, bez żadnej zachęty. Nosił – jak połowa Niemców – imię Henryk i był, jak się okazało, krewniakiem możnych Hackebornów z Przewozu, niedawno, bo wszystkiego przed dwoma laty przybyłym z Turyngii, gdzie ród coraz niżej spadał rangą w służbie landgrafów, co za tym idzie, coraz bardziej biedniejąc. Na Śląsku, gdzie nazwisko Hackeborn coś znaczyło, rycerz Henryk liczył w służbie Jana Ziębickiego na przygodę i karierę. Tej pierwszej miała mu dostarczyć spodziewana lada dzień wielka antyhusycka krucjata, drugą miała zapewnić korzystna koligacja. Henryk Hackeborn wyznał Reynevanowi, ze wzdycha właśnie do ślicznej i pełnej temperamentu Jutty de Apolda, córki cześnika Bertolda Apoldy, pana na Schonau. Jutta niestety, wyznał dalej rycerz, afektu nie tylko że nie odwzajemnia, ale i podkpiwać z awansów pozwala sobie. Ale nic to, grunt to wytrwałość, kropla drąży skałę.
Reynevan, choć sercowe perypetie Hackeborna obchodziły go wielekroć mniej od zeszłorocznego śniegu, udawał, że słucha, grzecznie potakiwał, nie warto, w końcu, być niemiłym wobec własnej eskorty. Gdy po jakimś czasie rycerz wyczerpał zasób nurtujących go tematów i zamilkł, Reynevan spróbował zadrzemać, ale nic z tego nie wyszło. Przed zamkniętymi oczami stale stawał mu martwy Peterlin na murach lub Adela z łydkami na ramionach księcia Jana.
Byli w Służejowskim Lesie, barwnym i pełnym aromatów po porannym deszczyku, gdy rycerz Henryk przerwał milczenie. Sam, nie indagowany, zdradził Reynevanowi cel podróży – zamek Stolz, gniazdo możnego pana Jana Bibersteina. Reynevan zainteresował się i zaniepokoił zarazem. Miał zamiar wypytać gadułę, ale nie zdążył, bo rycerz płynnie zmienił temat i jął dywagować na temat Adeli von Sterczą i marnego losu, jaki romans z ową przyniósł Reynevanowi.
– Wszyscy uważają – powtórzył – że to był twój pech, żeś ją przeleciał.
Reynevan nie polemizował.
– A przecie tak nie jest – ciągnął Hackeborn, robiąc wszechwiedzącą minę. – Na odwrót wręcz jest. Są tacy, co to odgadli. I wiedzą. To, żeś tę Francuzkę przefiknął, życie ci uratowało.
– Słucham?
– Książę Jan – wyjaśnił rycerz – bez najmniejszych oporów wydałby cię Sterczom, Rachenau i Baruthowie mocno na niego naciskali. Ale co to by oznaczało? Że Adela kłamie, zapierając się. Żeś jednak ją chędożył. Dociera do ciebie? Z tych samych powodów książę nie dał cię katu na śledztwo w sprawie owych morderstw, któreś jakoby popełnił. Bo wiedział, że na mękach zaczniesz paplać o Adeli. Rozumiesz?
– Trochę.
– Trochę! – zaśmiał się Hackeborn. – Owo trochę dupę ci uratuje, bratku. Zamiast na szafot czy do katowni, jedziesz na zamek Stolz. Bo tam o miłosnych przewagach w Adelinej łożnicy możesz opowiadać tylko murom, a mury tamój grube. Cóż, posiedzieć trochę posiedzisz, ale ocalisz głowę i inne członki. Na Stolzu nikt cię nie dostanie, nawet biskup, nawet Inkwizycja. Bibersteinowie to potężni wielmoże, nie boją się nikogo, a z nimi nikt zadrzeć się nie ośmieli. Tak, tak, Reynevan. Ocaliło cię to, że księciu Janowi nijak przyznać, żeś przed nim obracał jego nową metresę. Rozumiesz? Kochanka, której rozkoszne poletko orał przedtem jedynie ślubny małżonek, to niemal dziewica, a taka, która już dawała innym miłośnikom, to poćpiega. Bo jeśli był w jej łożu Reinmar de Bielau, to mógł przecie być każdy.
– Miły jesteś. Dziękuję.
– Nie dziękuj. Rzekłem, za sprawą Amora jesteś uratowany. I tak na to patrz.
Oj, nie do końca, pomyślał Reynevan. Nie do końca.
– Wiem, o czym myślisz – zaskoczył go rycerz. – O tym, że umrzyk jest jeszcze dyskretniejszy? Że na Stolzu gotowi cię otruć albo kark cichaczem skręcić? Otóż nie, błędnie mniemasz, jeśli tak mniemasz. Chcesz wiedzieć, dlaczego?
– Chcę.
– Dyskretne odosobnienie cię na Stolzu zaoferował księciu sam pan Jan von Biberstein. A książę przystał na to w mig. A teraz najlepsze: wiesz, czemu Biberstein pospieszył z taką ofertą?
– Pojęcia nie mam.
– A ja mam. Bo plotka poszła po Ziębicach. Poprosiła go o to siostra księcia, hrabina Eufemia. A ową książę w wielkiej ma estymie. Gadają, jeszcze z dziecięcych lat. Dlatego hrabina na ziębickim dworze tyle znaczy. Choć przecie pozycji to ona nie ma nijakiej, bo cóż ona za hrabina, pusty to tytuł i czczy. Urodziła szwabskiemu Fryderykowi jedenaścioro dzieci, a gdy owdowiała, dzieci te wysiudały ją z Oettingen, żadna to tajemnica. Ale w Ziębicach z niej całą gębą pani, nie zaprzeczysz temu.
Reynevan ani myślał zaprzeczać.
– Nie ona jedna – podjął po małej chwili Hackeborn – prosiła za tobą u pana Jana Bibersteina. Chcesz wiedzieć, kto jeszcze?
– Chcę.
– Bibersteinowa córa, Katarzyna. Musiałeś jej w oko wpaść.
– Czy to taka wysoka? Jasnowłosa?
– Nie udawaj głupka. Znasz ją wszak. Plotka głosi, że już wcześniej ratowała cię przed pogonią. Ech, jak to się wszystko poplotło dziwacznie. Powiedz sam, nie jest to ironia losu, komedia z omyłek? Nie jest to Narrenturm? Istna Wieża Błaznów?
To prawda, pomyślał Reynevan. To jest istna Wieża Błaznów, Narrenturm. A ja… Szarlej miał rację – jestem błaznem największym. Królem durniów, marszałkiem głupków, wielkim przeorem zakonu kretynów.
– W wieży na Stolzu – podjął wesoło Hackeborn – długo nie posiedzisz, jeśli wykażesz rozsądek. Szykuje się, wiem to na pewno, wielka wyprawa krzyżowa na czeskich heretyków. Złożysz śluby i przyjmiesz krzyż, to cię wypuszczą. Powojujesz. A zasłużysz się w walce ze schizmą, to wybaczą ci winy.
– Jest tylko jeden szkopuł.
– Jaki?
– Nie chcę wojować.
Rycerz odwrócił się w kulbace, długo mu się przyglądał.
– A to – spytał z przekąsem – niby dlaczego? Reynevan nie zdążył odpowiedzieć. Rozległ się jadowity świst i syk, a zaraz potem donośny trzask. Hackeborn zachłysnął się, sięgnął rękami do gardła, w którym, przebiwszy blachę gorgetu, tkwił bełt z kuszy. Rycerz obficie opluł się krwią, powoli przechylił do tyłu i spadł z konia. Reynevan widział jego oczy, szeroko otwarte, pełne bezbrzeżnego zdumienia.
Potem zaczęło się dziać dużo i szybko.
– Napaaad! – wrzasnął armiger, wyszarpując miecz z pochwy. – Do broooni!
Z krzaków przed nimi huknęło straszliwie, błysnął ogień, zakłębił się dym. Koń pod jednym z pachołków padł jak rażony gromem, przygniatając jeźdźca. Pozostałe konie postawały dęba, spłoszone wystrzałem, stanął dęba także koń Reynevana. Związany Reynevan nie zdołał utrzymać równowagi, spadł, boleśnie uderzając biodrem o grunt.
Z chaszczy wypadli konni. Reynevan, choć skulony na piasku, poznał ich od razu.
– Bij, zabij! – ryczał, wywijając mieczem, Kunz Aulock. Znany jako Kyrielejson.
Ziębiccy strzelcy dali salwę z kusz, ale wszyscy trzej bezbożnie chybili. Chcieli uciekać, ale nie zdążyli, padli pod ciosami mieczy. Armiger mężnie ścinał się z Kyrielejsonem, konie chrapały i tańczyły, klingi dzwoniły. Starciu koniec położył Stork z Gorgowic, wbijając armigerowi burderz w plecy. Armiger wyprężył się, a wtedy Kyrielejson dobił go pchnięciem w gardło.
Głęboko w lesie, w gęstwinie, alarmująco krzyczała wystraszona sroka. Śmierdziało prochem.
– Proszę, proszę – powiedział Kyrielejson, trącając leżącego Reynevana czubkiem buta. – Pan Bielawa. Dawnośmy się nie widzieli. Nie cieszysz się?
Reynevan nie cieszył się.
– Naczekaliśmy się tu na ciebie – poskarżył się Aulock – w słocie, chłodzie i niewygodzie. No, ale finis coronat opus. Mamy cię, Bielawa. I to gotowego, że tak powiem, do użycia, już stroczonego jak pakunek. Oj, nie jest, nie jest to twój dzień.
– Daj, Kunz, kopnę go w zęby – zaproponował jeden z bandy. – On mnie oka wonczas mało nie wybił, w tamtej karczmie pod Brzegiem. To ja mu tera zębce wykopnę.
– Zostaw, Sybek – warknął Kyrielejson. – Trzymaj nerwy na wodzy. Idź lepiej i sprawdź, co ów rycerz miał w jukach i kiesce. A ty, Bielawa, czemu tak gały na mnie wytrzeszczasz?
– Zabiłeś mi brata, Aulock.
– Hę?
– Brata mi zabiłeś. W Balbinowie. Będziesz za to wisiał.
– Bredzisz – rzekł zimno Kyrielejson. – Musiałeś z tego konia na głowę spaść.
– Zabiłeś mi brata!
– Powtarzasz się w bredniach.
– Łżesz!
Aulock stanął nad nim, z wyrazu jego twarzy dało się odczytać, iż rozważa dylemat – kopnąć, azali nie kopnąć. Nie kopnął, w sposób oczywisty z lekceważenia. Odszedł kilka kroków, stanął nad koniem zabitym wystrzałem.
– Niech mnie diabli schwycą – powiedział, kiwając głową. – Oręż prawie groźny i morderczy, ta twoja handkanona, Stork. Podziwuj się sam, jaką dziurę w kobyle zrobiło. Kułak się zmieści! Iście, broń to przyszłości. Nowoczesność!
– Do dupy z taką nowoczesnością – odrzekł kwaśno Stork z Gorgowic. – Nie w konia, jeno w jeźdźca mierzył żem z tej cholernej rury. I nie w tego jeźdźca, ale w tamtego.
– Nic to. Nieważne, gdzie mierzony, grunt, że trafiony. Hej, Walter, co tam czynisz?
– Dorzynam tych, co jeszcze dychają! – odkrzyknął Walter de Barby. – Świadków nam nie trza, nie?
– Pospiesz się! Stork, Sybek, ruk-cuk, wsadźcie Bielawę na konia: Na tego rycerskiego kastelana. A przywiążcie krzepko, bo to zbytnik. Pamiętacie?
Stork i Sybek pamiętali, oj, pamiętali, bo wsadzenie Reynevana na siodło poprzedzili serią kuksańców i niewybrednych wyzwisk. Skrępowane ręce przywiązano mu do łęku siodła, a łydki do puślisk. Walter de Barby skończył dorzynanie, trupy ziębiczan zawleczono w krzaki, konie przegnano, na komendę Kyrielejsona cała czwórka – plus Reynevan – ruszyła z kopyta. Jechali ostro, ewidentnie pragnąc jak najszybciej oddalić się od miejsca napadu i odsądzić od możliwej pogoni. Reynevan podrygiwał w siodle. Żebra kłuły przy każdym oddechu, bolały jak diabli. Nie może tak dalej być, pomyślał niedorzecznie, nie może tak być, by mnie co i rusz bito.
Kyrielejson poganiał kamratów krzykiem, jechali galopem. Cały czas gościńcem. Najwyraźniej przedkładali tempo nad możliwość ukrycia się, gęsty las nie pozwoliłby nawet na kłus, o galopie nie wspominając.
Wpadli na rozstaje. Wprost w zasadzkę.
Ze wszystkich dróg, także z tyłu, runęli na nich ukryci dotąd w zaroślach konni. Było ich łącznie ze dwudziestu, z czego połowa pancernych w pełnych białych zbrojach. Kyrielejson i jego kompania nie mieli żadnych szans, ale i tak, trzeba przyznać, stawili zaciekły opór. Aulock zwalił się z konia jako pierwszy, z głową strasznie rozrąbaną toporem. Runął pod końskie kopyta Walter de Barby, na wylot przebity mieczem przez wielkiego rycerza z polskim Ogończykiem na tarczy. Wziął po łbie buzdyganem Stork. Sybka z Kobylejgłowy zsiekano i skłuto tak, że krew sowicie obryzgała skulonego w siodle Reynevana.
– Wolnyś, kamracie.
Reynevan zamrugał oczami. W głowie mu wirowało. Wszystko stało się zbyt szybko jak na jego gust.
– Dzięki, Bolko… Przepraszam… Wasza książęca mość…
– Dobra, dobra – przerwał Bolko Wołoszek, dziedzic Opola i Prudnika, pan na Głogówku, przecinając kordelasem jego więzy. – Nie mościuj mi. W Pradze tobie było Reynevan, a mnie Bolko. Przy piwie i w bitce. I wtedy, kiedyśmy dla oszczędności brali we dwu jedną kurwę w bordelu na Celetnej, na Starym Mieście. Zapomniałeś?
– Nie zapomniałem.
– Ja też nie. Jak widzisz. Nie zostawia się scholara kamrata w biedzie. A Jan Ziębicki w rzyć mnie może pocałować. Zresztą stwierdzam z zadowoleniem, że to wcale nie ziębickich porąbaliśmy. Choć przypadkiem, ale uniknęliśmy dyplomatycznego incydentu, bośmy, wyznaję, na drodze do Stolza czatując, ziębickiej się raczej spodziewali eskorty. A tu masz, niespodzianka. Cóż to za jedni, panie podstarosto? Poznaj, Reynevan, to mój podstarosta, pan Krzych z Kościelca. Cóż tedy, panie Krzychu? Rozpoznano którego? Żyje który może?
– To Kunz Aulock i jego kompania – uprzedził Reynevana olbrzym z Ogończykiem na tarczy. – Dycha zaś jeszcze ino jeden. Stork z Gorgowic.
– Oho! – zmarszczył brew i zaciął usta pan na Głogówku. – Stork. I żywy? Dawać go tu.
Wołoszek ruszył konia, z wysokości siodła przyjrzał się zabitym.
– Sybek z Kobylejgłowy – rozpoznał. – Kilka razy uciekł już katu, ale, jak to mówią, nosił wilk razy kilka. A tu Kunz Aulock, cholera, z takiej porządnej rodziny. Walter de Barby, cóż, jakie życie, taka śmierć. A kogóż tu mamy? Pan Stork?
– Litości – zabełkotał Stork z Gorgowic, krzywiąc zalaną krwią twarz. – Pardonu… Pomiłuj, panie…
– Nie, panie Stork – odparł zimno Bolko Wołoszek. – Opole to niebawem moja będzie dziedzina, moje księstwo. Gwałt na opolskiej mieszczce to zatem w moich oczach bardzo ciężka zbrodnia. Zbyt ciężka na szybką śmierć. Szkoda, że tak mało mam czasu.
Młody książę stanął w strzemionach, rozejrzał się.
– Związać łotra – rozkazał. – I utopić.
– Gdzie? – zdziwił się Ogończyk. – Toć nie masz tu nijakiej wody.
– Tam w rowie – wskazał Wołoszek – jest kałuża. Fakt, niewielka, ale głowa zmieści się akuratnie.
Głogóweccy i opolscy rycerze zawlekli ryczącego i szamoczącego się w więzach Storka do rowu, obrócili i trzymając za nogi, wepchnęli głową do kałuży. Ryk zmienił się we wściekłe bulgotanie. Reynevan odwrócił twarz.
Trwało to bardzo, bardzo długo.
Wrócił Krzych z Kościelca w towarzystwie drugiego rycerza, również Polaka, herbu Nieczuja.
– Całą wodę z kałuży wychlał, niecnota – powiedział wesoło Ogończyk. – Dopiero mułem się zadławił.
– Czas by nam stąd znikać, wasza książęca mość – dodał Nieczuja.
– Racja – zgodził się Bolko Wołoszek. – Racja, panie Śląski. Posłuchaj, Reynevan. Ze mną jechać nie możesz, nie zdołam cię ukryć u siebie w Głogówku ani w Opolu, ani w Niemodlinie. Ani ojciec, ani stryj Bernard nie będą chcieli zwady z Ziębicami, wydadzą cię Janowi, gdy się upomni. A upomni się.
– Wiem.
– Wiem, że wiesz – młody Piast zmrużył oczy. – Ale nie wiem, czy rozumiesz. Dlatego wejdę w szczegóły. Obojętne, który kierunek wybierzesz, omijaj Ziębice. Omijaj Ziębice, kamracie, radzę ci to po starej amicycji. Omijaj to miasto i księstwo z daleka. Wierz mi, nie masz tam czego szukać. Może miałeś, ale już nie masz. Czy to dla cię jasne? Reynevan kiwnął głową. Było to dla niego jasne, ale przyznanie za nic nie chciało mu przejść przez gardło.
– Tedy – książę szarpnął wodze, obrócił konia – każdy w swoją drogę. Radź sobie sam.
– Jeszcze raz dzięki. Jestem twoim dłużnikiem, Bolko.
– Nie ma o czym gadać – machnął ręką Wołoszek. – Rzekłem, po starej uczelnianej drużbie. Ech, to były czasy, w Pradze… Bywaj, Reinmar. Bene vale.
– Bene vale, Bolko.
Wkrótce ścichły na trakcie kopyta koni opolskiego orszaku, znikł wśród brzeziny wiozący Reynevana skarogniady kastelan, do niedawna własność Henryka Hackeborna, rycerza z Turyngii, przybyłego na Śląsk po własną śmierć. Na rozstaju uspokoiło się, ucichły wrzaski srok i sójek, wznowiły śpiew wilgi.
Nie minęła godzina, gdy pierwszy lis zaczął obgryzać twarz Kunza Aulocka.
Wydarzenia na wiodącym do Stolza gościńcu stały się – na kilka dni przynajmniej – sensacją, ewenementem towarzyskim, modnym tematem rozmów i plotek. Książę ziębicki Jan przez kilka dni chodził zachmurzony, wścibscy dworacy rozpowiedzieli, że dąsa się na siostrę, księżną Eufemię, irracjonalnie przypisując jej winę za wszystko. Rozniosło się też, że boleśnie po uszach oberwała służka pani Adeli de Sterczą. Fama głosiła, że za wesołość, za szczebiotanie i za śmiech – w chwili, gdy pani całkiem nie było do śmiechu.
Hackebornowie z Przewozu zapowiedzieli, że morderców młodego Henryka dostaną choćby spod ziemi. Piękna i pełna temperamentu Jutta de Apolda śmiercią zalotnika nie przejęła się, jak mówiono, wcale.
Młodzi rycerze zorganizowali pościg za zbrodniarzami, cwałując od zamku do zamku wśród grania rogów i grzmotu kopyt. Pościg bardziej przypominał piknik i rezultaty też przyniósł piknikowe. Niektóre, jak ciąże i słanie swatów – z dużym opóźnieniem.
Ziębice odwiedziła Inkwizycja, lecz tego, z czym przybyła, nie dowiedzieli się zza dominikańskich murów najbardziej nawet wścibscy i żądni sensacji plotkarze. Inne wieści i plotki rozchodziły się szybko.
We Wrocławiu, u świętego Jana Chrzciciela, kanonik Otto Beess modlił się żarliwie przed głównym ołtarzem, dziękował Bogu, opuściwszy czoło na złożone dłonie.
W Księginicach, wsi pod Lubinem, staruteńka, zupełnie zgrzybiała matka Waltera de Barby myślała o nadchodzącej zimie i o głodzie, który teraz, gdy została bez opieki i pomocy, niezawodnie zabije ją na przednówku.
W Niemczy, w karczmie „Pod Dzwonkiem”, było przez jakiś czas bardzo głośno – Wolfher, Morold i Wittich Sterczowie, a z nimi Dieter Haxt, Stefan Rotkirch i Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, wrzeszczeli, klęli i odgrażali się, wypijając kwaterkę za kwaterką i garniec za garncem. Donosząca napitek służba kurczyła się ze zgrozy, słysząc opisy mąk, jakie biesiadnicy zamierzają w najbliższej przyszłości zadać niejakiemu Reynevanowi de Bielau. Nad ranem nastroje poprawiła nadspodziewanie trzeźwa uwaga Morolda. Nie ma tego złego, stwierdził Morold, co by na dobre nie wyszło. Skoro Kunza Aulocka diabli wzięli, tysiąc złotych reńskich Tammona Sterczy zostanie w kieszeni. Znaczy, w Sterzendorfie.
Po czterech dniach wieść doszła i do Sterzendorfu.
Mała Ofka Baruth była bardzo, ale to bardzo niezadowolona. I bardzo zła na ochmistrzynię. Ofka nigdy nie darzyła ochmistrzyni sympatią, nazbyt często jej matka wyręczała się ochmistrzynią przy zmuszaniu Ofki do czynności przez Ofkę nielubianych – zwłaszcza jedzenia kaszy i mycia. Dziś jednak ochmistrzyni podpadła Ofce strasznie – przemocą oderwała ją od zabawy. Zabawa polegała na rzucaniu płaskiego kamienia na świeże krowie kupy i dzięki swej radosnej prostocie była ostatnio w modzie wśród rówieśników Ofki, głównie potomstwa straży grodowej i czeladzi.
Oderwana od igraszek dziewczynka marudziła, dąsała się i starała, jak mogła, utrudnić ochmistrzyni zadanie. Stawiała na złość małe kroczki, przez co ochmistrzyni musiała ją niemal wlec. Złym fukaniem reagowała na upomnienia i na wszystko, co ochmistrzyni mówiła. Bo guzik ją to obchodziło. Miała dość przekładania mów dziadka Tammona, bo u dziadka w komnacie śmierdziało, dziadek zresztą też śmierdział. Guzik ją obchodziło, że właśnie przyjechał do Sterzendorfu wuj Apecz, że wuj Apecz przywiózł dziadkowi niesłychanie ważne wiadomości, że właśnie przekazuje je, a gdy skończy, dziadek Tammo będzie miał, jak zwykle, dużo do powiedzenia, a przecie oprócz niej, urodzonej panienki Ofki, nikt nie rozumie tego, co dziadek Tammo gada.
Urodzona panienka Ofka miała to wszystko gdzieś. Miała tylko jedno pragnienie – wrócić pod wał grodowy i rzucać płaski kamień na krowie kupy.
Już na schodach usłyszała dźwięki dobiegające z komnaty dziadka. Wieści przekazane przez wuja Apecza musiały być zaiste przerażające i wielce niemiłe, Ofka bowiem jeszcze nigdy nie słyszała, by dziadek tak ryczał. Nigdy. Nawet wtedy, gdy dowiedział się, że najlepszy ogier stadniny struł się czymś i zdechł.
– Wuaahha-wuaha-buhhauahhu-uuuaaha! – dobiegało z komnaty. – Hrrrrhyr-hhhyh… Uaarr-raaah! O-o-oooo…
Potem zaś rozległo się:
– Bzppprrrr… Ppppprrrruuu… I zapadła głucha cisza.
A potem z komnaty wyszedł wuj Apecz. Długo patrzył na Ofkę. Jeszcze dłużej zaś na ochmistrzynię.
– Proszę naszykować jadła w kuchni – powiedział wreszcie. – Wywietrzyć w komnacie. I wezwać księdza. W takiej właśnie kolejności. Dalsze dyspozycje wydam, gdy zjem.
– Wiele – dodał, widząc odgadujące prawdę spojrzenie ochmistrzyni. – Wiele się teraz tutaj zmieni.