15. Barwy portretu

Cios był dobrze wymierzony.

Żyjąc po swojemu, Solarianie uważali zapewne życie osobiste za świętość. Pytania o małżeństwo i dzieci były w złym tonie. Małżonkowie mogli kłócić się całymi latami i nikomu nie wypadało zwracać na to uwagi.

Czy jednak i wtedy, gdy chodziło o morderstwo? Czy nikt nie spytał podejrzanej o kłótnie z mężem? Czy nikt nie wspomniałby o tym, gdyby wiedział?

No cóż, Leebig wspomniał.

— O co się kłócili?

— Myślę, że powinien pan ją samą o to zapytać.

— Powinienem — pomyślał Baley wstając. — Dziękuję za współpracę, doktorze. Może będę pana jeszcze potrzebował. Mam nadzieję, że będzie pan osiągalny.

— Koniec oglądania — powiedział Leebig i nagle, wraz ze swoją częścią pokoju, znikł.

Baley po raz pierwszy nie miał nic przeciw podróży samolotem.

Czuł się jak w swoim żywiole.

Nie pomyślał nawet o Ziemi ani o Jessie. Był poza Ziemią dopiero drugi tydzień a równie dobrze mogły to być lata. Na Solarii przebywał od trzech dni, a wydawało się, że od zawsze.

Czy można tak szybko przywyknąć do koszmaru?

Czy sprawiła to Gladia? Już wkrótce będzie ją widział a nie oglądał. Czy stąd płynęła pewność siebie i uczucia zrozumienia i oczekiwania?

Czy ona to wytrzyma? Czy nie wymknie się po paru chwilach, jak to zrobił Quemot?

Kiedy wszedł, stała w odległym końcu sali. Wyglądała jak blade odbicie siebie samej.

Usta ledwie muśnięte czerwienią, ledwie podkreślone brwi, blady błękit w muszlach uszu, nic poza tym. Była blada, wystraszona, bardzo młoda.

Ciemnoblond włosy były ściągnięte z tyłu głowy a szaroniebieskie oczy miały spłoszony wyraz. Miała na sobie granatową, prawie czarną suknię z długimi rękawami, z cienką białą lamówką po bokach, białe rękawiczki, pantofelki na płaskich obcasach. Prócz twarzy, ani cal skóry nie był odsłonięty. Nawet szyję zakrywała nie rzucająca się w oczy kryza.

Baley zatrzymał się — Czy to nie za blisko, Gladio?

Oddech miała szybki i płytki — Zapomniałam już, jak to jest. To całkiem jak oglądanie, jeśli nie myśli się o tym, jako widzeniu, nieprawdaż?

— Dla mnie to zupełnie normalne — odpowiedział Baley.

— Tak, na Ziemi — przymknęła oczy. — Próbuję czasem wyobrazić to sobie, te tłumy ludzi dookoła. Idzie się drogą, inni idą obok, a jeszcze inni naprzeciw. Dziesiątki…

— Setki — powiedział Baley. — Czy oglądałaś sceny z życia na Ziemi w książkofilmach? A może oglądałaś powieści, których akcja rozgrywa się na Ziemi?

— Prawie nie mamy takich, ale oglądałam powieści, których akcja rozgrywa się w innych Światach Zaziemskich, gdzie ludzie widują się nieustannie. W powieściach nie robi to wrażenia. Wygląda to jak spotkania w stereowizji.

— Czy w tych powieściach ludzie się całują?

Mocno się zaczerwieniła — Nie czytam powieści tego rodzaju.

— Nigdy?

— Cóż, zawsze można trafić na jakieś nieprzyzwoite filmy, więc czasem, z ciekawości… To obrzydliwe, naprawdę.

— Naprawdę?

— Ziemia jest taka inna — mówiła z ożywieniem Gladia. — Tylu ludzi. Wyobrażam sobie, Eliaszu, że można tam dotknąć kogoś przechodząc? Mam na myśli przypadkowe dotkniecie.

Baley uśmiechnął się — Można nawet kogoś niechcący przewrócić — Pomyślał o tłumach na drogach ekspresowych, tłumach ludzi popychających się, wskakujących i zeskakujących z pasów i nieuchronnie zdjęła go tęsknota za domem.

— Nie stój tam — powiedziała Gladia.

— Czy mogę podejść?

— Chyba tak. Powiem ci, jaka odległość będzie odpowiednia.

Baley podchodził krok za krokiem a Gladia patrzyła rozszerzonymi oczami.

— Czy chciałbyś obejrzeć moje malarstwo pól? — spytała.

Baley był o sześć stóp od niej. Zatrzymał się i popatrzył na nią.

Wydawała się tak drobna i krucha. Spróbował wyobrazić ją sobie, jak godzi, czymś trzymanym w ręku (czym?) w głowę swego męża Spróbował wyobrazić ją sobie jako szaloną z wściekłości, pełną nienawiści morderczynię.

Musiał przyznać, że było to możliwe. Nawet drobnej budowy kobieta mogłaby strzaskać czyjąś czaszkę, jeśliby miała odpowiednia broń i była wystarczająco wściekła. Baley znał morderczynie (oczywiście na Ziemi), które normalnie wyglądały niewinnie jak króliczki — Co to jest malarstwo pól, Gladio?

— To nowy rodzaj sztuki.

Baley przypomniał sobie wzmiankę Leebiga. Skinął potakująco głową.

— Chciałbym to zobaczyć.

— Więc chodźmy.

Baley zachowywał sześciostopową odległość. I tak było to mniej niż jedna trzecia odległości, jakiej zażądała Klorissa.

Sala, do której weszli rozbłysła światłem. Jarzył się każdy jej kąt i każda ściana. Gladia z miną dumnej właścicielki patrzyła wyczekująco na Baleya. Jego reakcja musiała być zgodna z jej oczekiwaniami, chociaż nic nie powiedział. Obracając się powoli, próbował zrozumieć, co właściwie ogląda. Nie były to przedmioty materialne, tworzywem było światło. Świetlne formy tkwiły na podtrzymujących je cokołach. Były żywą geometrią, prostymi i krzywymi liniami kolorowego światła łączącymi się w całości, wyraźnie jednak rozpoznawanymi. Nie było tam dwóch podobnych do siebie kształtów.

Baley szukając właściwych słów, spytał — Czy to ma coś przedstawiać?

Gladia zaśmiała się mówiąc swym miłym niskim głosem — Co się komu podoba. Te świetlne formy mają po prostu sprawiać, ze czujesz się wesół, albo zagniewany, albo zaciekawiony, jak ja, kiedy je tworzyłam. Mogłabym stworzyć jedną dla ciebie, coś w rodzaju portretu. Może nie być zbyt udany, bo będzie to improwizacja…

— Mogłabyś? Bardzo mnie to ciekawi?

— Dobrze — powiedziała i pobiegła do świetlnej postaci w kącie sali mijając o kilka cali Baleya. Wydała się tego nie zauważać. Dotknęła czegoś przy cokole i cała świetność ponad nim zgasła jak zdmuchnięta.

Baley westchnął — Nie rób tego!

— To nic. ta mi się już opatrzyła. Inne tylko przyciemnię, żeby mnie nie rozpraszały — Odsłoniła tablice kontrolną w ścianie i przesunęła opornik.

— Czy robot nie mógłby tego zrobić?

— Pst — powiedziała niecierpliwie. — Nie wpuszczam tu robotów. Tu jestem tylko ja — patrzyła na niego w skupieniu. — Kłopot w tym, że znam cię niezbyt dobrze.

Nie patrzyła na cokół, dotykała tylko palcami jego gładkiej powierzchni. Palce były zgięte, napięte w oczekiwaniu. Jeden poruszył się, opisując półkole nad powierzchnią cokołu. Świetlna przegroda o głębokiej żółtej barwie uniosła się i zawisła ukośnie. Palec cofnął się nieco. Światło pojaśniało. Uniosła wzrok. — To chyba to. Niematerialna siła.

— Na Jozafata! — powiedział Baley.

— Czujesz się urażony? — uniosła palce a złocista pochyła płaszczyzna znieruchomiała.

— Ależ nie. Co to jest? Jak to robisz?

— To niełatwo wyjaśnić — powiedziała Gladia. — Sama nie bardzo to rozumiem. Pola siłowe o różnych poziomach energii dają takie właśnie efekty optyczne. W istocie mamy tu do czynienia z przenikaniem nadprzestrzeni w zwykłą przestrzeń. Odcienie światła zalezą od poziomu energii, kształt i kolor, od promieniowania moich palców, odbieranego przez czujniki ukryte w cokole.

— Więc jeśli tego dotknę… — Baley postąpił naprzód. Gladia ustąpiła mu miejsca. Dotknął ostrożnie cokołu i poczuł lekkie mrowienie w palcu.

— Dalej. Porusz palcem, Eliaszu.

Baley zrobił to i brudnoszary strzęp światła uniósł się przebijając żółtą płaszczyznę. Baley cofnął szybko palec. Gladia roześmiała się, zaraz jednak przybrała skruszoną minę.

— Nie powinnam się śmiać. To trudne nawet dla kogoś, kto ma długi trening. — Zrobiła lekki ruch dłonią zbyt szybki, by mógł go zapamiętać i potworność, którą stworzył, znikła. Znów było tylko żółte światło.

— Jak się tego nauczyłaś?

— Próbowałam wciąż na nowo. To nowy rodzaj sztuki i tylko parę osób to potrafi…

— A ty jesteś najlepsza — powiedział ponuro Baley. — Na Solarii każdy jest najlepszy, albo jedyny, albo jedno i drugie naraz.

— Nie śmiej się. Moje prace mają powodzenie. Miałam już parę wystaw. — Zadarła dumnie podbródek.

— Twój portret czeka — powiedziała.

Jej palce znów się poruszyły. Pojawiło się kilka rosnących świetlnych krzywych o ostrych kątach. Kolor niebieski przeważał.

— To Ziemia — Gladia przygryzła dolną wargę — zawsze myślałam o Ziemi w tym kolorze. Wszyscy ci ludzie i to całe widywanie ich… Oglądanie jest raczej różowe, me uważasz?

— Na Jozafata! Nie umiem myśleć o rzeczach, jak o kolorach.

— Nie? — spytała roztargnionym tonem — Kiedy mówisz „na Jozafata!”, to dla mnie kropla fioletu, mały kleks o ostrych konturach.

I mały kleks pojawił się w samym środku.

— A teraz zakończenie — spłaszczony, matowo szary sześcian pojawił się, by zamknąć wszystko inne. Przenikało przezeń światło, było jednak przyćmione, uwięzione. Baley posmutniał, jakby to coś zamknęło jego samego, odcinając go od czegoś, czego pragnął — Co to było, to ostatnie?

Gladia odpowiedziała — To przecież ściany które cię otaczają tak, że nie możesz wyjść na zewnątrz, musisz być w środku, jesteś w środku. Czy tego nie czujesz?

Baley czuł i nie podobało mu się to.

— Nie jestem całkiem zamknięty. Wyszedłem na zewnątrz.

Nie mógł się oprzeć chęci stawiania oporu.

— To, że cię widzę, że możesz to znieść.

Spojrzała na niego z namysłem — Czy chciałbyś przejść się trochę ze mną.

Miał ochotę powiedzieć — Na Jozafata, nie!

— Nigdy jeszcze nie spacerowałem tak z nikim. Jest jeszcze dzień i piękna pogoda.

Baley spojrzał na swój portret — A jeśli pójdę, czy wymażesz tę szarość?

Uśmiechnęła się — Zobaczymy, jak się będziesz sprawował.

Gdy wychodzili z sali, świetlisty kształt pozostał tam, wciąż unosząc duszę Baleya szczelnie zamkniętą w szarości Miast.

Baley dygotał. Ruch powietrza wokół niego przyprawiał go o dreszcze.

— Czy ci nie zimno? — spytała Gladia?

— Przedtem było cieplej.

— Jest schyłek dnia, ale nie jest zimno. Jeśli chcesz włożyć płaszcz, robot przyniesie go za chwilę.

— Nie. Tak jest dobrze. — Zaczęli iść wąską, wyłożoną płytami ścieżką. — Czy tu przechadzaliście się z doktorem Leebigiem?

— O, nie. Chodziliśmy po polach, gdzie można co najwyżej zobaczyć robota przy pracy i można usłyszeć głosy zwierząt. My, na wszelki wypadek, nie odejdziemy daleko od domu.

— Na wypadek czego?

— Na wypadek, gdybyś chciał wejść do środka.

— Albo gdybyś ty miała dość widzenia.

— Widzenie wcale mi nie przeszkadza — powiedziała Gladia z nutą brawury w głosie.

Nad nimi szumiały liście. Zieloność i żółtość były wszędzie dookoła. W powietrzu rozlegały się ostre, Wysokie krzyki. Słychać było brzęczenie. I były cienie.

Cienie przyciągały uwagę Baleya. Ten zwłaszcza kształtem S przypominający człowieka, którego ruchy były upiornym naśladownictwem jego własnych ruchów. Baley słyszał oczywiście o cieniach, wiedział czym były, ale nie zauważył ich w rozproszonym świetle Miast.

Za plecami miał słońce Solarii. Starał się nie patrzeć na nie, ale wiedział, że ono tam jest.

Pociągała go ogromna pusta przestrzeń. W myśli przemierzał powierzchnię planety a dokoła niego były tysiące mil i lata świetlne przestrzeni. Dlaczego pociągała go ta myśl? Nie pragnął przecież samotności. Pragnął Ziemi, ciepła, przyjacielskiej atmosfery Miast.

Próbował wyczarować w myśli Nowy Jork z całym jego tłokiem i hałasem i stwierdził, że widzi tylko spokojny krajobraz Solarii.

Nieświadomie zbliżył się do Gladii i dopiero gdy był o dwie stopy od niej, zauważył jej wyraz twarzy. — Przepraszam — powiedział, odsuwając się. Zaczerpnęła tchu — Nic nie szkodzi. Może pójdziemy tędy? Kwietniki powinny ci się spodobać.

Słońce świeciło im w plecy. Baley poszedł w milczeniu za Gladią.

— Później będzie tu naprawdę pięknie — powiedziała. — Kiedy jest ciepło mogę sobie zbiec do jeziora i pływać albo biec po prostu przed siebie aż w końcu padam i leżę na trawie.

Spojrzała po sobie — Ten strój jest nieodpowiedni. W nim trzeba poruszać się z godnością.

— A jak chciałabyś być ubrana?

— W stanik i szorty, najwyżej — wykrzyknęła unosząc ręce jakby odczuła tę wyobrażoną swobodę. — Czasem mniej. Czasem noszę tylko sandały i czuję jak każdy cal skóry styka się z powietrzem. Przepraszam, pewnie cię uraziłam?

— Nie, wcale nie. Czy tak się ubierałaś, spacerując z Leebigiem?

— To zależało od pogody. Czasem miałam na sobie naprawdę niewiele, ale to przecież było tylko oglądanie. Mam nadzieję, że to rozumiesz?

— Rozumiem. A co z doktorem Leebigiem? Czy on też tak lekko się ubierał?

— Jothan? — Gladią błysnęła uśmiechem — O nie. On jest zawsze bardzo uroczysty. — Zrobiła poważną minę i zmrużyła oko, znakomicie uchwyciwszy podobieństwo. Baley wydał pomruk uznania.

— Rozmowa z nim wyglądała tak: „Moja droga Gladio, jeśli weźmie się pod uwagę oddziaływanie wyższego rzędu potencjału na strumień pozytronów…” — O tym z tobą rozmawiał? O robotyce?

— Najczęściej o tym. On to bierze strasznie serio. Próbował nauczyć mnie czegoś i nie dawał za wygraną.

— I nauczyłaś się czegoś?

— Niczego. Wszystko mi się plątało. Czasem złościł się ale kiedy zaczynał zrzędzić, a byliśmy nad jeziorem, wskakiwałam do wody, tak by go ochlapać.

— Ochlapać? Myślałem, że to było oglądanie?

Zaśmiała się — Ależ z ciebie Ziemianin! Ochlapałam tylko obraz.

Był w swojej posiadłości. Woda nic mogła go dosięgnąć, ale i tak się kulił. Spójrz!

Baley spojrzał. Obeszli kępę drzew i weszli na polanę z malownicza sadzawką pośrodku. Wąskie ścieżki dzieliły polanę. Między nimi bujnie rosły kwiaty.

Baley znał kwiaty z książkofilmów. Przypominały w jakiś sposób świetlice konstrukcje Gladii, które były chyba konstruowane z myślą o kwiatach. Dotknął ostrożnie kwiatu i rozejrzał się wkoło. Przeważały kwiaty żółte i czerwone. Mignęło mu słońce.

— Słońce stoi nisko — powiedział z niepokojem.

— Jest późne popołudnie — zawołała Gladia, która tymczasem podbiegła do sadzawki i usiadła na kamiennej ławie przy brzegu Chodź tu — wołała go, kiwając ręką, — Nic musisz siadać, jeśli nie chcesz, — Czy ono obniża się tak codziennie? — spytał Baley podchodząc i zaraz tego pożałował. Jeśli planeta się obracała, słońce tylko w południe mogło stać wysoko.

Wiedział przecież, że w nocy cała średnica planety oddzielała go bezpiecznie od słońca. Wiedział, że chmury i zmierzch zakrywają to co było najgorszego w otwartej przestrzeni. Gdy pomyślał jednak o powierzchni planety widział blask, światło wysoko nad głową.

Zerknął na słońce, próbując jednocześnie ocenić odległość od domu na wypadek, gdyby zdecydował się wracać.

Gladia wskazywała drugi koniec kamiennej ławki.

— To całkiem blisko ciebie — zauważył.

Rozłożyła ręce — Zaczynam się przyzwyczajać.

Usiadł zwrócony do niej twarzą, by uniknąć widoku słońca. Nachyliła się nad wodą i zerwała żółty, biało prążkowany wewnątrz, kielichowaty kwiatek, nic nadzwyczajnego.

— To roślina miejscowego pochodzenia. Większość kwiatów pochodzi z Ziemi.

Woda kapała z przerwanej łodyżki, gdy podała ostrożnie kwiat Baleyowi. Wyciągnął, równie ostrożnie rękę — Zabiłaś go — powiedział.

— To tylko kwiat. Są ich tysiące — I nagle, nim zdążył ująć kwiat, porwała go z powrotem. Oczy jej zapłonęły — Czy chcesz dać mi do zrozumienia, że mogłabym zabić człowieka, bo zerwałam kwiat?

Baley powiedział pojednawczo — Niczego nie daję do zrozumienia. Czy mogę go obejrzeć?

Właściwie nie miał ochoty dotykać kwiatu. Wyrósł on w wilgotnym gruncie i nosił jeszcze ślady błota. Jak mogli ci ludzie, tak ostrożni w kontaktach z Ziemianami i nawet ze sobą, być tak niedbali, stykając się ze zwykłym brudem?

Wziął jednak łodyżkę w dwa palce i przyjrzał się kwiatowi. — Kilka cienkich bibulastych płatków zakrzywiających się wokół wspólnego środka tworzyło kielich. Wewnątrz kryła się biała wypukłość, wilgotna, pokryta czarnymi włoskami, które drżały na wietrze.

— Nie powąchasz? — spytała Gladia.

Baley uświadomił sobie, że kwiat pachnie. Nachylił się: — Pachnie jak perfumy.

Gladia klasnęła w dłonie rozbawiona — To w twoim stylu. Przecież to perfumy pachną jak kwiaty.

Baley skinął smutno głową. Otwarta przestrzeń zaczynała dawać mu się we znaki. Cienie wydłużały się i otoczenie pomroczniało. Nie miał jednak zamiaru się poddawać. Zależało mu, jakkolwiek romantycznie by to wyglądało, na tym by z jego portretu znikły szare świetlne ściany.

Gladia zabrała kwiat, bez oporu ze strony Baleya. Powoli rozchylała płatki — Myślę, że każda kobieta pachnie inaczej…

— To zależy jakich perfum używa — zauważył Baley obojętnie.

— Wyobrażam sobie, że z bliska można to ocenić. Ja nie używam perfum, bo nikt nie zbliża się do mnie, nie licząc ciebie, w tej chwili.

Przypuszczam, że często stykasz się z zapachem perfum. Na Ziemi twoja żona jest zawsze przy tobie, nieprawdaż? — Skupiła całą uwagę na kwiatku starannie odbywając płatki.

— Nie przez cały czas, nie bezustannie — odparł.

— Ale przez większość czasu. I kiedy zechcesz…

Baley przerwał — Dlaczego doktor Leebig tak usilnie starał się nauczyć cię robotyki?

Z kwiatu została już tylko łodyżka z wewnętrzną wypukłością.

Gladia obracała ją w palcach a potem wrzuciła do sadzawki. — Myślę, że chciał bym została jego asystentką.

— Czy ci to powiedział, Gladio?

— To było na samym końcu, Eliaszu. Sądzę, że się zniecierpliwił. W każdym razie spytał, czy praca robotyka nie wydaje mi się zajmująca. Powiedziałam, naturalnie, że nie wyobrażam sobie, co może być nudniejsze. Był bardzo zły.

— I potem już się z tobą nie przechadzał?

— Chyba właśnie odtąd — nic. Chyba zraniłam jego uczucie, ale co mogłam zrobić innego?

— A przedtem mówiłaś mu o swoich kłótniach z doktorem Delmarrem?

Zacisnęła pięści. Ciało jej zesztywniało. Przechyliła głowę i nienaturalnie wysokim głosem spytała — O jakich kłótniach?

— O kłótniach z twoim mężem. Podobno go nienawidziłaś.

Patrzyła na niego z wściekłością. Twarz miała wykrzywioną, plamy na policzkach — Kto ci to powiedział? Jothan?

— Doktor Leebig wspomniał o tym. To chyba prawda?

To nią wstrząsnęło — Wciąż próbujesz udowodnić, że go zabiłam. Miałam cię za przyjaciela a jesteś tylko… detektywem.

Uniosła pięści w górę.

— Wiesz, że nie zdołasz mnie dotknąć — powiedział.

Opuściła ręce i zaczęła płakać. Odwróciła głowę.

Baley pochylił głowę i zamknął oczy by nie oglądać niepokojąco długich cieni. Spytał — Doktor Delmarre nie był zbyt uczuciowy, nieprawdaż?

— Był bardzo zajęty — odpowiedziała zdławionym głosem.

— A ty jesteś uczuciowa. Mężczyźni cię pociągają.

— Nic na to nie poradzę. Wiem, że to wstrętne. Nie powinno się nawet mówić o tym.

— Mówiłaś jednak o tym z doktorem Leebigiem.

— Jothan był pod ręką i wydawało się, że mnie rozumie a ja czułam się lepiej, mówiąc o tym.

— Czy to był powód kłótni. Miałaś mężowi za złe, że nie był dla ciebie czuły?

— Czasami go nienawidziłam. Był dobrym Solarianinem, a że nie mieliśmy zgody na dz… na dz… — urwała.

Baley czekał. Kiedy Gladia uspokoiła się spytał, najłagodniej jak umiał — Czy go zabiłaś, Gladio?

— N-nie!. — A potem jakby opuściła ją chęć oporu dodała Nie powiedziałam ci wszystkiego.

— Więc zrób to teraz, proszę.

— Kłóciliśmy się wtedy, kiedy zginął. Krzyczałam na niego On na mnie nigdy nie krzyczał. Prawie mi nie odpowiadał a to tylko pogarszało sprawę. Byłam po prostu wściekła. Niczego nie pamiętam…

— Na Jozafata! — Baley zachwiał SHJ i wbił wzrok w kamienną ławkę — Czego nie pamiętasz?

— Był martwy, krzyczałam, zjawiły się roboty…

— Zabiłaś go?

— Nie pamiętam tego Eliaszu a pamiętałabym, gdybym to zrobiła, prawda? Tak się bałam… Pomóż mi, Eliaszu!

— Pomogę ci Gladio, bądź spokojna. — Myśli, Baleya skupiły się na narzędziu zbrodni. Co się z nim stało? Musiało zostać usunięte.

Mógł to zrobić tylko morderca. Gladię znaleziono na miejscu zbrodni zaraz po dokonaniu morderstwa, nie mogła więc tego zrobić. Mordercą musiał być. ktoś inny.

Baley poczuł, że musi wracać pod dach. Robiło mu się niedobrze.

— Gladio…

Spojrzał na słońce. Było już nad horyzontem. Obrócił głowę i patrzał na nie z jakąś chorobliwą fascynacją. Nigdy nie widział takiego słońca. Było szerokie, czerwone, nieco przyćmione. Można było na me patrzeć. Nie oślepiało. Widać było cienkie krwawe pasma chmur ponad nim. Jedno cienkie pasmo niczym czarna sztaba przecinało tarczę.

— Słońce jest takie czerwone — wymamrotał.

Usłyszał zdławiony głos Gladii, mówiącej ze smutkiem — Zawsze jest takie o zachodzie, czerwone i gasnące.

Baley wyobrażał sobie, jak słońce zapada za horyzont a powierzchnia planety ucieka od niego z prędkością tysiąca mil na godzinę, jak po obracającej się powierzchni niczym mikroby biegają ludzie, a ona wiruje, szaleńczo, bez końca.

To jego głowa wirowała, a kamienna ławka nachyliła się. Ciemnoniebieskie niebo ciążyło, słońce znikło. Zapamiętał zamieniające się miejscami trawę i wierzchołki drzew, krzyk Gladii i jakiś inny głos.

Загрузка...