11. Inspekcja

Baley milczał. Robot pozytronowy był symbolem przewagi Kosmitów i już przez to miał charakter broni.

— To broń ekonomiczna — powiedział. — Solaria dostarcza nowych modeli Światom Zaziemskim i to ją przed nimi chroni.

— To oczywiste — powiedział Quemot obojętnie.

— Pomogło to nam uzyskać niepodległość. Myślę jednak o czymś innym, czymś na kosmiczną skalę…

— Czy to jeszcze jedna z pańskich teorii socjologicznych?

Quemotowi prawie się udało nie okazać dumy, pozwolił sobie jednak na uśmiech politowania.

— Teoria jest istotnie moja. O ile wiem, nikt jeszcze na to nie wpadł, chociaż rzecz powinna być oczywista dla każdego, kto zapoznałby się z danymi o zaludnieniu Zaziemskich Światów. Zacznijmy od tego, że odkąd mamy roboty pozytronowe, korzystamy z ich pracy — Nie na Ziemi — wtrącił Baley.

— Chwileczkę, agencie! Niewiele wiem o pańskiej Ziemi, wiadomo mi jednak, że i wasza gospodarka zaczyna korzystać z robotów.

Żyjecie w Miastach, pozostawiając większą część powierzchni planety niezamieszkałą. A kto pracuje w kopalniach i na farmach?

— Roboty — zgodził się Baley. — Ale jeśli już o tym mowa, to właśnie Ziemianie zbudowali pierwszego pozytronowego robota, doktorze.

— Czy jest pan tego pewien?

— Taka jest prawda. Można to sprawdzić.

— To ciekawe, bo w zastosowaniu robotów jesteście na ostatnim miejscu — zastanawiał się socjolog. — Może sprawia to wielka liczba ludności. A jednak i w Miastach są roboty?

Baley przytaknął.

— I jest ich obecnie więcej, niż przed pół wiekiem?

Baley potwierdził, nieco zniecierpliwiony.

— A więc wszystko się zgadza. To tylko kwestia czasu. Praca robotów zastępuje pracę ludzi. Więcej robotów, mniej ludzi, tak to właśnie wygląda. Przestudiowałem bardzo dokładnie dane demograficzne, sporządziłem wykresy i — właściwie było to zastosowanie matematyki w socjologii, nieprawdaż?

— Zgadza się — powiedział Baley.

— Może więc coś w tym jest? Powinienem to sobie przemyśleć.

W każdym razie moje wnioski, nie wątpię że prawidłowe, są następujące w gospodarce, która korzysta z pracy robotów, stosunek liczby robotów do liczby zatrudnionych ludzi zmienia się na korzyść robotów, niezależnie od regulacji prawnych usiłujących temu zapobiec. Można ten proces opóźnić, nie można go jednak powstrzymać.

Liczba robotów rośnie szybciej niż liczba ludności. Osiągnięty zostaje punkt krytyczny…

Quemot zrobił przerwę — Zastanawiam się, czy Możnaby dokładnie określić ten punkt. Przyda się tu pańska matematyka.

— A co się stanie, doktorze, gdy ten punkt zostanie osiągnięty?

spytał niespokojnie Baley.

— Liczba ludności zaczyna maleć i wreszcie planeta dochodzi do stanu równowagi społecznej. Czeka to Aurorę, czeka to również i Ziemię. Na Ziemi może to potrwać kilka stuleci, ale rzecz jest nieunikniona.

— Co pan nazywa stanem równowagi społecznej?

— Sytuacje taką jak na Solarii. Świat w którym ludzie stanowią klasę wyższą. Nie ma powodu, by obawiać się Zaziemskich Światów.

Wystarczy poczekać sto lat a wszystkie one zmienią się w Solarię.

Będzie to w pewnym sensie koniec historii ludzkości, jej dopełnienie. Wszyscy otrzymają w końcu wszystko, czego im trzeba, czego pragną. Istnieje jakieś powiedzenie, nie wiem skąd wzięte, o swobodzie ubiegania się o szczęście…

— Stwórca obdarzył wszystkich pewnymi nienaruszalnymi prawami a w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście — powiedział Baley.

— Trafił pan! Z czego to jest?

— Z pewnego starego dokumentu…

— Czy nie widzi pan, że na Solarii jest inaczej? Tak w końcu będzie w całe] Galaktyce. Koniec z ubieganiem się o szczęście. Rodzaj ludzki dziedziczyć będzie prawa do życia, wolności i szczęścia, po prostu do szczęścia.

— Może i tak będzie — powiedział szorstko Baley — ale na razie na pańskiej Solarii zabito człowieka, a kolejny może umrzeć.

Pożałował tych słów, ledwie je wypowiedział. Quemot wyglądał jak uderzony w twarz. Zwiesił głowę — Odpowiedziałem na pańskie pytania jak umiałem najlepiej. Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?

— To wystarczy, dziękuję panu. Przykro mi, że zakłóciłem panu żałobę po stracie przyjaciela.

Quemot powoli podniósł wzrok — Niełatwo będzie znaleźć takiego partnera do szachów. Nigdy nie opuścił partii i prowadził niezwykle wyrównaną grę. Był dobrym Solarianinem.

— Rozumiem pana — rzekł cicho Baley. — Czy mogę skorzystać z pańskiego sprzętu, by połączyć się z kolejnym rozmówcą?

— Moje roboty są do pańskich usług — odpowiedział Qu0mot.

— A teraz pożegnam już pana. Koniec oglądania.

Nie minęło pół minuty od zniknięcia Quemota a przy Baleyu stał już robot. Baley znów nie mógł się nadziwić. Widział tylko, za Quemot dotyka przycisku. Był to zapewne sygnał o charakterze ogólnym: ,,Róbcie swoje!”. Zapewne roboty, które słuchały rozmowy, wiedziały czego w danym momencie może zażądać człowiek i jeśli nie były w stanie spełnić żądania do akcji wkraczał właściwy robot wezwany przez radio.

Na chwilę nawiedziła Baleya wizja Solarii jako zrobotyzowanej sieci o wciąż zmniejszających się okach, w których tkwili ludzie.

Pomyślał o nakreślonym przez Quemota obrazie światów zmieniających się w Solarie, o sieciach wiążących coraz ciaśniej Ziemię aż do…

Rozmyślania przerwał mu z mechaniczną pewnością siebie robot.

— Jestem gotów służyć pomocą, proszę pana.

— Czy wiesz, jak się połączyć z miejscem pracy Rikaina Delmarrea?

— Tak, proszę pana.

Baley wzruszył ramionami. Znów niepotrzebne pytanie. Robot wie. Kropka. Uświadomił sobie, że trzeba być ekspertem, kimś w rodzaju robotyka, by skutecznie kierować robotami. Jak sobie z tym radził przeciętny Solarianin? Zapewne o tyle, o ile…

— Połącz ronię z asystentem Delmarre’a. Jeśli go nie ma w pracy, znajdź go, gdziekolwiek jest.

— Tak, proszę pana.

Robot odchodził już, gdy Baley zawołał — Chwileczkę! Która godzina jest tam teraz?

— 06.30, proszę pana.

— Rano?

— Tak, proszę pana.

Baleya znów zdjęła irytacja na ten świat, który zrobił z siebie ofiarą wschodów i zachodów słońca. Takie są skutki życia na nieosłoniętej powierzchni planety!

Pomyślał o Ziemi, ale zaraz wziął się w garść. Pogrążanie się w tęsknocie za domem nie wyszłoby mu na dobre.

— Wywołaj tego asystenta, chłopcze. Powiedz mu, że to sprawa wagi państwowej i każ któremuś z chłopców przynieść mi coś do jedzenia. Wystarczy szklanka mleka i kanapka.

Jadł kanapkę z wędliną i myślał, że po tym co przytrafiło się Gruerowi, Daniel Olivaw uzna pewnie wszystko co jadalne za podejrzane i może mieć w tym rację. Skończył jednak jedzenie i popił mlekiem bez żadnych złych następstw (przynajmniej natychmiastowych).

Czegoś przecież dowiedział się od Quemota, chociaż nie tego, po co przybył. Nie dowiedział się wiele o morderstwie ale dość dużo o sprawach ogólniejszych.

Wrócił robot — Wezwanie zostało przyjęte, proszę pana.

Przed Baleyem pojawiła się nagle siedząca w łóżku postać.

Wyraz twarzy miała dość nieprzychylny.

Odskoczył, jakby wpadł bez uprzedzenia na pole siłowe. Znów nie został należycie poinformowany! Znów nie postawił właściwego pytania.

Nikt go nie uprzedził, że asystent Rikaina Delmarre’a to kobieta.

Jej bujne włosy, obecnie w nieładzie, były ciemniejsze niż u większości Kosmitów. Miała owalną twarz, wydatny podbródek i nieco kartoflowaty nos. Podrapała się w ramię a Baley modlił się, by prześcieradło pozostało na swoim miejscu. Jeszcze miał w pamięci beztroskie podejście Gladii do tego, na co pozwala oglądanie. Pomyślał też, że oto pozbywa się złudzeń. Ziemianie wyobrażali sobie, że wszystkie Kosmitki są pięknościami. Gladia z pewnością odpowiadała tym wyobrażeniom. Ta jednak była taka sobie, nawet jak na ziemskie Standardy.

Przekonał się jednak, że ma pociągający głos, gdy spytała — Czy zdaje pan sobie sprawę, która jest godzina?

— Wiem, — odpowiedział — ale powinienem panią uprzedzić, ze mam zamiar widzieć się z panią.

— Widzieć się ze mną? Wielkie nieba! — jej oczy rozszerzyły się i uniosła dłoń do twarzy (Baley zauważył, że nosi pierścionek) — Czy nie jest pan przypadkiem moim nowym asystentem?

— Nie, nie jestem nikim takim. Badam sprawę śmierci Rikaina Delmarrea.

— Ach tak? Cóż, niech pan bada.

— Jak się pani nazywa?

— Klorissa Cantoro.

— Jak długo pracowała pani z doktorem Delmarrem?

— Trzy lata.

— Przypuszczam, że obecnie przebywa pani w miejscu pracy?

— Baley nie miał pojęcia, jak nazwać miejsce pracy fetologa.

— Chodzi panu o żłobek? Tak, oczywiście. Nie ruszam się stąd, odkąd zabito staruszka i wygląda na to, że się stąd nie ruszę, póki mi nie przydzielą asystenta. Przy okazji, może pan mógłby mi to załatwić?

— Niestety, proszę pani, nie mam tu żadnych wpływów.

— Spytać nigdy nie zaszkodzi…

Klorissa odrzuciła prześcieradło i nie zastanawiając się długo wstała z łóżka. Miała na sobie nocną koszulę. Sięgnęła do zapięcia pod szyją.

— Chwileczkę — powiedział pospiesznie Baley. — Jeśli zgadza się pani na widzenie, to na razie byłoby wszystko. Może się pani ubierać na osobności.

— Na osobności? — wysunęła dolną wargę patrząc ze zdziwieniem na Baleya. — Pan jest drobiazgowy — nieprawdaż? Zupełnie jak szef.

— Czy zgadza się pani na widzenie? Chciałbym się trochę rozejrzeć.

— Nie bardzo wiem o co chodzi z tym widzeniem ale jeśli chce pan obejrzeć żłobek, mogę pana oprowadzić. Jeśli pozwoli mi pan umyć się i dojść trochę do siebie, będzie to nawet miła odmiana.

— Nie chcę niczego oglądać! Chcę widzieć!

Kobieta przechyliła głowę a w jej spojrzeniu pojawił się błysk zawodowej ciekawości — Czy jest pan może odchyleńcem? Kiedy robił pan ostatnio analizę genetyczną?

— Na Jozafata! — wymamrotał Baley. — Proszę posłuchać. Nazywam się Eliasz Baley. Jestem Ziemianinem.

— Ziemianinem! — wykrzyknęła. — Wielkie nieba! Co pan tu robi? Czy to jakiś głupi żart?

— Nie żartuję, proszę pani. Wezwano mnie, bym przeprowadził śledztwo w sprawie śmierci Delmarre’a. Jestem detektywem.

— Ach, wiec to o takie badania chodziło. Sądziłam jednak, ze jest oczywiste, iż zrobiła to jego żona.

— Mam co do tego wątpliwości, proszę pani. Czy pozwoli mi pani widzieć się z panią? Pojmuje pani, że jako Ziemianin nie przywykłem do oglądania. Mam pozwolenie szefa służby bezpieczeństwa na widywanie ludzi, którzy mogliby mi pomóc. Mogę pokazać pani odpowiedni dokument.

— Cóż, zobaczymy ten dokument.

Baley pokazał jej urzędowe pismo.

Pokręciła głową — Widzenia! Co za ohyda. Co prawda, wielkie nieba, całe to moje zajęcie jest ohydne, więc co za różnica? Niech się pan tylko do mnie nie zbliża. Będzie pan stał w przyzwoitej odległości. Możemy do siebie wołać albo przekazywać wiadomości przez roboty, w razie potrzeby. Czy to jasne?

— Jasne.

Jej nocna koszula rozpięła się wzdłuż szwu właśnie w chwili gdy łączność się przerwała. Usłyszał jeszcze jak wymamrotała — Ziemianin!

— To wystarczająca odległość — powiedziała Klorissa.

Baley, oddalony od niej o jakieś dwadzieścia pięć stóp odrzekł:

— Zgoda, chciałbym jednak wejść już do środka.

Tym razem nie było tak źle. Ledwie zauważył przelot, ale przeciąganie tego nie miało sensu. Powstrzymał się od rozpięcia kołnierzyka, by móc oddychać swobodniej.

— Co się z panem dzieje? — spytała Klorissa. — Marnie pan wygląda.

— Nie jestem przyzwyczajony do otwartej przestrzeni.

— Zgadza się! Ziemianin! Wy przecież żyjecie zapuszkowani, czy coś w tym rodzaju. Wielkie nieba! — oblizała usta, jakby skosztowała czegoś, co jej nie smakowało. — Dobrze, niech pan wchodzi, odsunę się tylko. Już!

Włosy miała upięte w dwa grube warkocze, które owijały jej głowę, tworząc skomplikowany wzór geometryczny. Baley zastanawiał się, ile czasu zajmowało jej zaplatanie warkoczy, po czym przypomniał sobie, że prace te wykonały z pewnością nieomylne palce robota.

Uczesanie dodawało jej uroku, jeśli nie urody. Nie malowała twarzy. Miała na sobie codzienny strój, ciemnoniebieski jeśli nie liczyć długich liliowych rękawiczek, nie pasujących do reszty.

Baley zauważył zgrubienie na palcu, na którym nosiła pierścionek.

Stali, patrząc na siebie z dwóch końców sali.

— Nie lubi pani tego, nieprawdaż?

Klorissa wzruszyła ramionami. — Dlaczego miałabym to lubić?

Nie jestem przecież zwierzęciem. Mogę to jednak wytrzymać. Człowiek nabiera odporności, kiedy ma do czynienia z… z… — zadarła podbródek, jakby zdecydowała się wreszcie to powiedzieć — z dziećmi. — Wymówiła to słowo bardzo wyraźnie.

— Zabrzmiało to, jakby nie lubiła pani swego zawodu.

— To ważne i potrzebne zajęcie, ale rzeczywiście nie lubię go.

— A czy Rikain Delmarre je lubił?

— Myślę, że nie, chociaż nigdy tego nie okazał. Był dobrym Solarianinem.

— I był drobiazgowy.

Klorissa zrobiła zdziwioną minę.

— Sama pani to powiedziała. Kiedy wspomniałem o ubieraniu się na osobności, powiedziała pani, że jestem drobiazgowy jak szef.

— Aha. Cóż, był drobiazgowy. Nawet kiedy oglądał kogoś dbał o formy.

— Czy to coś niezwykłego?

— Właściwie nie. Formy należy zachować, ale nikt tego nie robi.

Nie podczas oglądania. Tak naprawdę nie ma nas tam, więc po co sobie utrudniać życie? Nie sądzi pan? Ja się tam nie przemęczam, chyba że chodziło o szefa. Przy nim trzeba było dbać o formy.

— Podziwiała go pani?

— Był dobrym Solarianinem.

— Nazwala pani to miejsce żłobkiem i wspomniała o dzieciach.

Czy tu się wychowuje dzieci?

— Od miesiąca wzwyż. Każdy płód z Solarii trafia tutaj.

— Płód?

— Tak. Sprawdza się je w miesiąc po poczęciu. Czy to pana wprawia w zakłopotanie?

— Nie! — uciął Baley. — Czy może mnie pani oprowadzić?

— Mogę. Proszę zachować odległość.

Baley z kamiennym wyrazem twarzy patrzył z góry w głąb wielkiej sali oddzielonej od nich szklaną przegrodą. Z pewnością sala była sterylna a temperatura i wilgotność kontrolowane.

Mieściły się w niej całe rzędy zbiorników a w każdym z nich w podobnym do wody płynie unosiła się drobna istotka. Rozwijało się życie.

Drobne, skulone stworzonka z wielkimi główkami, maleńkimi kończynami i zanikającymi ogonkami były czasem mniejsze niż pół pięści Baleya.

— Jak się to panu podoba, agencie? — spytała z odległości dwudziestu stóp Klorissa.

— Ile ich tu jest? — odpowiedział pytaniem Baley.

— Sto pięćdziesiąt dwa. Co miesiąc trafia do nas piętnaście do dwudziestu.

— Czy to jedyne takie miejsce na planecie?

— Tak. To wystarcza, przy założeniu, że długość życia wynosi trzysta lat a liczba ludności dwadzieścia tysięcy. Budynek jest nowy.

Doktor Delmarre nadzorował budowę i sporo rzeczy ulepszył. Śmiertelność jest praktycznie zerowa.

Między zbiornikami chodziły roboty i przyglądając się embrionom sprawdzały przyrządy, skrupulatnie, bez znużenia.

— Kto przeprowadza operacje? — spytał Baley. — Doktor Delmarre?

— Oczywiście, że nie! Lekarze. Nie myśli pan chyba, że doktor Delmarre zbliżyłby się… Zresztą mniejsza o to.

— Dlaczego nie używa się robotów?

— W chirurgii? Pierwsze Prawo ogromnie to utrudnia, Robot mógłby usunąć wyrostek robaczkowy aby uratować człowiekowi życie ale potem nadawałby się już tylko do kapitalnego remontu. Dla pozytronowego mózgu to wstrząsające doświadczenie.

— Widzę, że roboty opiekują się płodami. Czy pani albo doktor Delmarre czasem się tym zajmowali?

— Kiedy rzeczy idą źle, musimy. Gdy chodzi o życie, nie można zdać się na roboty.

— Zbyt duże ryzyko fałszywej oceny, jak sadzę?

— Wcale nie. Zbyt duże ryzyko przeceniania wartości życia.

Kobieta spochmurniała — Obowiązkiem fetologa jest dbać o to, aby rodziły się zdrowe dzieci. Nawet najstaranniejsza analiza genetyczna nie daje pewności, że wszystkie możliwe kombinacje genów będą korzystne, nie mówiąc już o mutacjach. Mutacje, to nasza największa troska.

Szedł za nią wzdłuż galerii.

— Pokażę panu żłobek i dormitoria dzieci. Są dużo większym problemem, niż noworodki. Jeśli chodzi o nie, nie możemy polegać na robotach. Czy próbował pan kiedyś nauczyć robota dyscypliny?

Pierwsze Prawo uniemożliwia to i dzieci świetnie o tym wiedzą Widziałam, jak trzylatek unieruchomił tuzin robotów jęcząc „Boli!”

Krzywdzisz mnie!”. Tylko najnowocześniejsze modele są w stanie zrozumieć, że dziecko może z rozmysłem kłamać.

— A jak radził sobie z dziećmi Delmarre? Wbijał im rozum do głowy?

— Miałby ich dotykać? Wielkie nieba! Potrafił jednak z nimi mówić i odpowiednio używać robotów. Widziałam, jak kiedyś przea kwadrans przyglądał się dziecku trzymając robota w gotowości by dać mu klapsa Klaps! klaps! Po kilku takich lekcjach dziecko nie ryzykowało więcej. Szef był w tym tak biegły, że wystarczyło tylko dostroić znów robota.

— A pani? Czy wychodzi pani czasem do dzieci?

— Będę musiała. Daleko mi do szefa. Może kiedyś poradzę sobie z tym zdalnym wychowaniem ale dziś poniszczyłabym roboty. Kiedy jednak o tym myślę… Chodzić wśród dzieci! Małe zwierzęta!

— Przypuszczam, że pan nie miałby nic przeciw widzeniu ich — powiedziała, oglądając się na Baleya.

— Nie sprawiłoby mi to przykrości.

Wzruszyła ramionami z rozbawieniem — Ziemianin! — Poszła dalej.

— A w ogóle, po co to wszystko? Musi pan dojść do wniosku, że to Gladia Delmarre jest morderczynią. Musi pan.

— Nie jestem tego pewien — rzekł Baley.

— Jak pan może nie być pewien? Kto jeszcze mógłby to zrobić?

— Cóż, na przykład pani.

Reakcja Klorissy zaskoczyła Baleya.

Загрузка...