12. Chybiony cel

Wybuchnęła śmiechem.

Śmiała się do utraty tchu, aż jej okrągła twarz poczerwieniała.

Oparła się o ścianę, łapiąc oddech.

— Nie, niech się pan nie zbliża, proszę. Wszystko w porządku.

— Czy ta możliwość jest aż tak zabawna? — spytał posępnie Baley.

Próbowała coś powiedzieć, ale znów wybuchnęła śmiechem. Wyszeptała wreszcie.

— Ach, z pana prawdziwy Ziemianin! Jak mogłabym to być ja?

— Dobrze go pani znała. Znała pani jego zwyczaje. Mogła pani to uplanować.

— Myśli pan, że mogłabym widzieć się z nim? Że mogłabym podejść do niego na tyle blisko, by zdzielić go czymś w głowę? Pan po prostu nie ma o tym pojęcia!

Baley poczuł, ze się czerwieni — Dlaczego nie miałaby pani do niego podejść? Jest pani przyzwyczajona do przebywania z ludźmi.

— Z dziećmi.

— Jedno umożliwia drugie. Jest pani w stanie znieść moją obecność.

— Z odległości dwudziestu stóp — powiedziała z lekceważeniem.

— Właśnie odwiedziłem kogoś, kto prawie zemdlał, bo nie mógł tego znieść.

Klorissa spoważniała — To co innego.

— Moim zdaniem to wystarczy. Przyzwyczajenie do przebywania z dziećmi umożliwia widzenie Delmarre’a.

Klorissa nie była już rozbawiona — Chciałabym zauważyć, że to, co ja mogę wytrzymać, me ma tu znaczenia. To doktor Delmarre był przeczulony na tym punkcie, prawie jak sam Liebig. Prawie tak!

Gdybym nawet mogła znieść jego widok, on nigdy nie zniósłby mojego. Pani Delmarre była jedyną osobą, której wolno było się do niego zbliżyć.

— Kto to jest ten Liebig, o którym pani wspomniała?

Klorissa wzruszyła ramionami — Jeden z tych zwariowanych geniuszy, wie pan co mam na myśli. Pracował z szefem przy programowaniu robotów.

Baley zanotował to w pamięci i wrócił do tematu. — Można leż powiedzieć ,że pani miała powód.

— Jaki powód?

— Jego śmierć dała pani pozycję. Kieruje pani tym zakładem.

— Pan to nazywa powodem? Wielkie nieba! A któżby pragnął takiej pozycji? Na Solarii? To byłby powód, by go utrzymywać przy życiu, by go chronić. Musi pan wymyślić coś lepszego.

Baley poskrobał się za uchem. Miała racje.

— Czy zauważył pan mój pierścionek? — spytała Klorissa.

— Zauważyłem.

— A czy zna pan jego znaczenie?

— Nie znam.

— Co by pan powiedział na mały wykład?

— Jeśli pomoże mi to zrozumieć ten przeklęty świat. — wypalił Baley — zgodzę się na wszystko.

— Wielkie nieba! — uśmiechnęła się Klorissa. — Widzę, że lubi pan nas tak samo, jak my Ziemie. Wyobrażam sobie! O, tu jest pusta sala. Usiądźmy. Nie, tu jest za mało miejsca. Zrobimy tak: pan usiądzie a ja zostanę tutaj.

Odstąpiła, robiąc mu przejście a potem stanęła pod ściana, tak by go widzieć.

Baley usiadł, zawahawszy się tylko przez chwile.

— Dlaczego nie?

Niech sobie Kosmitka stoi! — pomyślał.

Klorissa skrzyżowała muskularne ramiona — Kluczowa rolę odgrywa w naszym społeczeństwie analiza genetyczna. Badamy, oczywiście nie same geny ale enzymy, którymi rządzą geny. Ich znajomość pozwala poznać chemię organizmu, to znaczy poznać człowieka.

Czy to jasne?

Teorię rozumiem — odpowiedział Baley. — A jak się ją stosuje?

— W końcowej fazie rozwoju płodu pobieramy próbki krwi. To pozwala nam uzyskać pierwsze przybliżenie. Teoretycznie powinniśmy wtedy wyłapać wszystkie mutacje i decydować, czy ryzykować narodziny. W rzeczywistości za mało jeszcze wiemy, by uniknąć pomyłek. Może kiedyś… Po narodzinach robimy biopsje, prowadzimy badania płynów ustrojowych. Na długo przed osiągnięciem dojrzałości wiemy, co się kryje w naszych chłopcach i dziewczynkach.

(„Cukier i przyprawy…” z głębi pamięci Baley’a wypłynął dziecinny wierszyk).

— Kod genetyczny każdego zapisany jest w jego pierścieniu mówiła Klorissa. — To stary zwyczaj, pozostałość z czasów, gdy nie było jeszcze selekcji eugenicznej. Dziś wszyscy Solarianie są zdrowi.

— Ale pani wciąż nosi swój pierścień. Dlaczego?

— Bo jestem kimś wyjątkowym — powiedziała z dumą Klorissa, bynajmniej nie zakłopotana. — Doktor Delmarre poświęcił wiele czasu na wyszukanie sobie asystenta. Szukał kogoś wyjątkowego jeśli idzie o umysł, kogoś bystrego, pracowitego, zrównoważonego. To ostatnie było najważniejsze. Ten ktoś musiał nauczyć się przestawać z dziećmi i uniknąć załamania.

— On sam tego nie potrafił, nieprawdaż? Czy to dowód braku równowagi?

— W pewnym sensie, — odpowiedziała Klorissa — ale w normalnych okolicznościach to pożądane. Myje pan ręce, nieprawdaż?

Baley spojrzał na swe dłonie. Były należycie czyste — Myję.

— Otóż gdyby komuś lęk przed pobrudzeniem rąk uniemożliwił naprawę mechanizmu w razie konieczności, byłoby to dowodem braku równowagi psychicznej. Jest natomiast pożądane utrzymywanie rąk w czystości w normalnych okolicznościach.

— Rozumiem. Idźmy dalej.

— To już wszystko .Mój kod genetyczny jest trzeci w historii Solarii pod względem doskonałości. Przyjemnie jest nosić taki pierścień.

— Gratuluję pani!

— Proszę się z tego nie śmiać. Nie ma w tym mojej zasługi. To przypadkowa przemiana genów rodziców ale można być z tego dumnym. Nikt nie uwierzyłby, że byłabym zdolna do morderstwa. Nie z takim kodem genetycznym. Oskarżać mnie to daremny trud.= Baley wzruszył ramionami. Ta dama najwyraźniej uważa kod genetyczny za dowód. Tak samo myśli pewnie cała Solaria.

— Czy chce pan zobaczyć dzieci? — spytała Klorissa.

— Dziękuję pani. Tak.

Wydawało się, że korytarze nie mają końca. Budowla musiała być kolosalna. Nie przypominało to olbrzymich bloków mieszkalnych w Miastach Ziemi ale ten pojedynczy, uczepiony powierzchni planety budynek musiał mieć rozmiary góry.

Były tam setki łóżeczek z różowiutkimi niemowlętami, wrzeszczącymi albo śpiącymi. Potem były sale zabaw dla raczkujących.

— W tym wieku nie sprawiają kłopotów — powiedziała Klorissa.

— Trzeba im tylko olbrzymiej ilości robotów. Praktycznie każde musi mieć swego robota, póki nie zacznie chodzić.

— Dlaczego?

— Jeśli nie mają własnego opiekuna, chorują.

Baley skinął głową — Potrzeba uczucia. Nie można ich tego pozbawić.

Klorissa zmarszczyła brwi i powiedziała szorstko — Dzieciom potrzeba opieki.

— Dziwie się trochę, że tę potrzebę uczucia mogą zaspokoić roboty.

Widać było, że jest niezadowolona — Jeśli chce mnie pan zaszokować, używając takich słów, nie uda się to panu. Wielkie nieba!

Niech pan nie będzie dziecinny!

— Zaszokować panią?

— Ja też potrafię użyć tego słowa! Uczucie! Może chce pan usłyszeć inne słowo w tym rodzaju? Mogę je również wymówić. Miłość.

Miłość! A teraz proszę się zachowywać przyzwoicie!

Baley nie zamierzał dyskutować o tym, co jest przyzwoite a co nie. Spytał — Więc czy roboty potrafią zapewnić dzieciom opiekę?

— Oczywiście, w przeciwnym razie ten żłobek nie mógłby funkcjonować. Roboty wygłupiają się z dziećmi. Niańczą je i przytulają.

Dzieciom nie przeszkadza fakt, że to tylko roboty. Gorzej jest później, między trzecim a dziewiątym rokiem życia.

— Czy tak?

— Dzieci w tym wieku upierają się, całkiem na oślep, by bawić Się z innymi.

— Spodziewam się, że pozwalacie im na to?

— Musimy, nie zapominając jednak, że naszym zadaniem jest przygotowanie ich do wymagań życia dorosłych. Każde dziecko ma własny pokój w którym może się zamykać. Od początku śpią same, ściśle tego przestrzegamy. Dalej, z upływem lat wydłuża się codzienna pora izolacji. Kiedy dziecko kończy dziesięć lat, potrafi przez tydzień zadowalać się oglądaniem. Warunki oglądania są, oczywiście odpowiednio dobierane Może to trwać cały dzień, na dworze, w ruchu…

— Dziwie się, że tak liczycie się z instynktem, bo że liczycie się, to widać.

— O jakim instynkcie pan mówi?

— O instynkcie stadnym. Jest taki. Sama pani powiedziała, że obstają przy tym, by się ze sobą bawić.

Klorissa wzruszyła ramionami — Więc to pan nazywa instynktem? I cóż stąd? Dziecko instynktownie boi się upadku, ale dorosły może się przyzwyczaić do pracy na wysokościach, gdzie niebezpieczeństwo upadku stale istnieje. Oglądał pan chyba akrobatów na linie? Są światy, w których ludzie mieszkają w wysokich budynkach.

Dzieci boją się też instynktownie hałasów, a czy pan się ich boi?

— Nie, jeśli nie ma powodu.

— Założę się, że ludzie na Ziemi nie mogą zasnąć, jeśli wokół jest naprawdę cicho. Nie ma takiego instynktu, który uniemożliwiałby wychowanie, przynajmniej nie u ludzi. Przy odpowiednim podejściu z każdym pokoleniem jest łatwiej. To sprawa ewolucji.

— Jak to?

— Każda istota rozwijając się powtarza historię ewolucji swego gatunku. Płody, które oglądaliśmy, mają do pewnego momentu skrzela i ogonki. Nie można tych etapów przeskoczyć. Podobnie dziecko musi przejść przez „Zwierzęcą” fazę rozwoju społecznego. Doktor Delmarre był zdania, że z każdym pokoleniem trwa to krócej.

— A czy tak jest?

— Zakładał, że przy obecnym tempie, w ciągu trzech tysięcy lat dojdziemy do tego, iż dzieci będą od samego początku zadowalać się oglądaniem. Szef miał też inne pomysły. Interesował się udoskonalaniem robotów. Chciał umożliwić im, bez szkody dla ich równowagi umysłowej, wpajanie dzieciom dyscypliny. I dlaczego nie? Dyscyplina dziś dla lepszego życia jutro, to właściwa wykładnia Pierwszego Prawa, jeśli tylko robot zdoła to zrozumieć.

— Czy istnieją już takie roboty?

Klorissa pokręciła głową — Chyba nie. Doktor Delmarre i Liebig pracowali usilnie nad jakimiś modelami doświadczalnymi.

— Czy Doktor Delmarre wypróbowywał te nowe modele w swojej posiadłości? Czy był biegły w robotyce?

— O, tak. Często przeprowadzał próby z robotami.

— Czy wie pani, że był przy nim robot, kiedy go zamordowano?

— Słyszałam o tym, — Nie wie pani, co to był za model?

— Musi pan spytać o to Liebiga. To robotyk, który pracował z doktorem Delmarrem.

— Pani nie wie nic na ten temat?

— Nie.

— Proszę mi dać znać, gdyby przyszło coś pani na myśl.

— Zrobię to. Proszę nie myśleć, że doktor Delmarre interesował się tylko nowymi modelami robotów. Lubił powtarzać, że nadejdzie czas, gdy w swego rodzaju bankach, w odpowiednich warunkach gromadzone będą niezapłodnione jajeczka, wykorzystywane do sztucznego zapłodnienia. To będzie rzeczywiste zastosowanie zasad eugeniki. Przestanie istnieć ostatni powód, dla którego konieczne było widzenie. Nie wiem, czy odważyłabym się posunąć aż tak daleko. To był człowiek o szerokich horyzontach, prawdziwy dobry Solarianin.

Zmieniła temat — Czy chce pan teraz wyjść na zewnątrz? Grupa od pięciolatków do ośmiolatków bawi się na dworze i może pan ich zobaczyć w działaniu.

— Spróbuję — powiedział ostrożnie Baley. — Może będę musiał prędko wracać.

— Ach tak. Zapomniałam. Może nie chce pan wychodzić wcale?

Baley zmusił się do uśmiechu — Staram się przywyknąć do przebywania na dworze.

Wiatr był taki, że trudno było oddychać. Nie było zimno, ale uczucie, że ubranie przylega mu do ciała, przyprawiało Baley’a o dreszcze.

Kiedy spróbował coś powiedzieć, zęby tak mu szczekały, że musiał mówić krótkimi zdaniami. Oczy go bolały od wpatrywania się W odległy horyzont, zamglony, zielono-niebieski. Pewną ulgę przynosiło patrzenie pod nogi, na ścieżkę. Przede wszystkim zaś unikał Baley patrzenia w błękitną pustkę, w której piętrzyły się tylko przypadkowe białe obłoki i lśniło nagie słońce.

Był jednak w stanie zwalczyć chęć ucieczki w zamknięcie.

Idąc za Klorissą, minął drzewo i wyciągnął rękę, bo go dotknąć.

Pień był szorstki i twardy. Palmiaste liście szeleściły mu nad głową, nie podniósł jednak oczu, by im się przyjrzeć. Żywe drzewo!

— Jak się pan czuje? — zawołała Klorissą.

— W porządku!

— Już widać grupę dzieci. Bawią się. Roboty organizują im zabawy i pilnują, żeby małe bestie nie powybijały sobie nawzajem oczu.

Nietrudno o to przy osobistym kontakcie Baley podniósł powoli oczy, spoglądając wzdłuż betonowej ścieżki, ponad trawnikiem, w dół zbocza i dalej — ostrożnie — gotów cofnąć wzrok, gdyby zdjął go strach.

Małe figurki chłopców i dziewczynek biegały tam jak szalone, nie dbając o to, że biegają tak po zewnętrznej powierzchni ich świata, mając nad głową tylko powietrze i przestrzeń. Błysnął poruszający się żwawo wśród dzieci robot. W powietrzu rozlegały się odległe, bezładne krzyki.

— Przepadają za tym — powiedziała Klorissa. — Za popychaniem się i pociąganiem, przewracaniem się i wstawaniem i w ogóle za dotykaniem się. Wielkie nieba! Jak im się udaje z tego wyrosnąć?

— A co robią te starsze? — Baley. wskazał stojącą na uboczu grupkę. — Oglądają. Nie są tu obecne. Mogą, oglądając się, spacerować, rozmawiać, bawić się, wszystko prócz dotykania.

— A dokąd udają się dzieci opuszczając ten zakład?

— Do swoich posiadłości. Śmiertelność średnio równa jest liczbie dorastających.

— Do posiadłości rodziców?

— Wielkie nieba, nie! To byłby dziwny traf, gdyby ojciec zmarł akurat w chwili, gdy dziecko dorasta. Zajmują wolne miejsca. Nie byłyby chyba specjalnie szczęśliwe zajmując dom, który należał do rodziców, zakładając, że znają swoich rodziców.

— A nie znają?

— Uniosła brwi — Czemu miałyby znać?

— Czy rodzice ich nie odwiedzają?

— Też pomysł? Komu by na tym zależało?

— Pozwoli pani, że coś sobie wyjaśnię? Czy to nietakt pytać kogoś o dzieci?

— To osobiste pytanie, nie sądzi pan?

— W pewnym sensie.

— Ja jestem z tym obyta. Dzieci to mój zawód. Inni nie są.

— A czy pani ma dzieci?

Klorissa najwyraźniej z trudem przełknęła ślinę — Należało mi się. A panu należy się odpowiedź. Nie mam.

— Czy jest pani zamężna?

— Tak. i mam własną posiadłość, w której bym przebywała, gdybym nie musiała być tutaj. Nie potrafię po prostu pilnować tych wszystkich robotów na odległość.

Odwróciła się ze zmartwiona miną — Teraz jedno się przewróciło i oczywiście płacze.

Robot nadbiegał wielkimi krokami.

— Podniesie je i przytuli a jeśli coś mu się stało, wezwie mnie.

— Mam nadzieję, że się bez tego obejdzie.

Baley nabrał tchu. Upatrzył sobie trzy drzewa, rosnące w małym trójkącie o pięćdziesiąt stóp w lewo. Poszedł w ich kierunku po paskudnie miękkiej murawie, brzydząc się trochę tą miękkością. (Było to jak chodzenie po rozkładających się zwłokach. Aż go zemdliło na samą myśl o tym).

Był już wśród drzew. Oparł się plecami o pień. Czuł się prawie jak pośród ścian. Słońce niegroźnie przebłyskiwało poprzez liście.

Klorissa patrzyła na niego ze ścieżki. Powoli zbliżyła się do połowy dzielącej ich odległości.

— Nie ma pani nic przeciw temu, że trochę tu postoje?

— Niech pan sobie nie przeszkadza.

— Jakie możliwości chodzenia ze sobą mają dzieci opuszczając zakład?

— Chodzenia ze sobą?

— Poznania się wzajemnie, — Baley nie był pewien, jakich słów wolno mu użyć — by móc się pobrać.

— To nie ich sprawa — odparła Klorissa. — Kojarzy się je w wyniku analizy genetycznej, zwykle we wczesnej młodości. To chyba rozsądne?

— A czy zawsze tego chcą?

— Czy chcą się pobrać? Nigdy tego nie chcą? To straszna robota, przekonać je do tego. Musza najpierw oswoić się ze sobą. Widują się po trochu co dzień, a kiedy mija początkowe skrępowanie, można z nimi dokazywać cudów.

— A jeśli partner im się nie podoba?

— Jak to? Czy to nie wszystko jedno, jeśli już analiza genetyczna wskazała partnera?

— Rozumiem — powiedział pośpiesznie Baley i westchnął, pomyślawszy o Ziemi.

— Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

Baley zastanawiał się, czy ma sens przedłużanie tej wizyty. Nie miałby nic przeciw rozstaniu się z Klorissa i fetologią i przejściu do kolejnego etapu.

Właśnie otwierał usta, by to powiedzieć, gdy Klorissa krzyknęła do kogoś — Hej ty, dziecko! Ty tam! Co robisz!? — A do Baley’a Uwaga! Ziemianinie, uważaj!

Nuta popłochu w jej głosie sprawiła, że Baley’a zawiodły nerwy.

Ogarnęła go panika. Zwaliła się nań groza otwartej przestrzeni i nieskończonego przestworu niebios.

Zachwiał się. Słyszał, że wydaje jakieś dźwięki Czuł, że pada i wolno przewraca się na bok. Miał wrażenie, że patrzy na to z dala.

Z dala też dobiegł go przeszywający powietrze nad jego głowa świst, zakończony ostrym uderzeniem.

Baley zamknął oczy, jego palce zacisnęły się na cienkim korzeniu wystającym z gruntu, a paznokcie zaryły się w ziemi.

Otworzył oczy (musiała minąć ledwie chwila). Klorissa ostro karciła stojącego w pewnej odległości dzieciaka. Bliżej stał milczący robot. Baley zdążył tylko zauważyć, że chłopiec trzyma jakiś przedmiot z napiętą struną — i oczy uciekły mu w bok. Dysząc ciężko stanął na* nogach. Przyjrzał się lśniącemu metalowemu prętowi, tkwiącemu w pniu, pod którym stał przed chwilą. Chwycił za pręt i bez trudu go wyciągnął. Nie był głęboko wbity. Spojrzał na czubek, nie dotykając go. Był przytępiony, zdołałby jednak rozciąć mu skórę.

Dopiero za drugą próbą udało mu się poruszyć nogami. Postąpił ku Klorissie, wołając — Hej ty, dzieciaku!

Klorissa odwróciła się z zaczerwienioną twarzą — To był przypadek, Czy jest pan ranny?

— Nie! Co to za przedmiot?

— To strzała. Wystrzeliwuje się ją z łuku, dzięki pracy napięte] cięciwy.

— O, tak! zawołał zuchwale dzieciak i wypuścił w powietrze drugą strzałę a potem roześmiał się.

— Zostaniesz ukarany. Odejdź! — powiedziała Klorissa.

— Chwileczkę! — zawołał Baley. Potarł kolano, którym uderzył o kamień, padając. — Mam kilka pytań. Jak się nazywasz?

— Bik — powiedział chłopak niedbale.

— Czy strzelałeś do mnie, Biku?

— Zgadza się — odpowiedział chłopiec.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że mogłeś mnie trafić, gdybym nie został ostrzeżony?

Bik wzruszył ramionami — Strzelałem po to, żeby trafić.

Klorissa zaczęła z pośpiechem mówić — Niech mi pan pozwoli wyjaśnić. Łucznictwo jest zalecanym sportem. Zachęca do rywalizacji a przy tym nie wymaga kontaktu osobistego. Urządzamy zawody z użyciem techniki oglądania. Obawiam się, że niektórzy chłopcy strzelają do robotów. Ich to bawi a robotom nie szkodzi. Jestem w tej posiadłości jedyną dorosłą osobą, chłopiec musiał wiec wziąć pana za robota.

Baley słuchał. Odzyskiwał jasność umysłu. Jego twarz przybrała zwykły zacięty wyraz — Czy myślałeś Biku, że jestem robotem? spytał.

— Nie — odpowiedział dzieciak. — Pan jest Ziemianinem.

— W porządku. Uciekaj.

Bik odbiegł pogwizdując a Baley zwrócił się do robota — Skąd chłopak wiedział, że jestem Ziemianinem? Czy to nie ty byłeś przy nim, kiedy strzelał?

— Ja, proszę pana. To ja powiedziałem mu, że jest pan Ziemianinem.

— Czy mówiłeś mu, co to takiego Ziemianin?

— Tak, proszę pana.

— I co mówiłeś?

— Ziemianin to gorszy gatunek człowieka. Nie powinno się go wpuszczać na Solarię, bo roznosi choroby zakaźne, proszę pana.

— Kto ci to powiedział, chłopcze?

Robot milczał.

— Czy wiesz, kto ci to powiedział?

— Nie wiem, proszę pana. To było w moim banku pamięci.

— Powiedziałeś mu chłopcze, ze roznoszę choroby zakaźne a on bez wahania strzelił do mnie. Czemu go nie powstrzymałeś?

— Powinienem to zrobić, proszę pana. Nie powinienem pozwolić mu próbować skrzywdzić człowieka, choćby to był Ziemianin. Nie byłem wystarczająco szybki.

— Może zawahałeś się, bo pomyślałeś, że jestem tylko Ziemianinem?

— Nie, proszę pana.

Baley zacisnął usta. Robot mógł zaprzeczać w dobrej wierze, on jednak był pewien, że ten czynnik odegrał swoje role.

— Co robiłeś przy tym chłopcu?

— Nosiłem mu strzały, proszę pana.

— Czy mogę im się przyjrzeć?

Wyciągnął rękę. Robot zbliżył się i wręczył mu tuzin strzał. Baley położył ostrożnie na ziemi strzałę, która trafiła w drzewo i obejrzał po kolei inne. Oddał je robotowi i podniósł strzałę.

— Dlaczego podałeś chłopcu właśnie tę strzałę?

— Nie wybierałem jej, proszę pana. Poprosił o strzałę i ta mi się trafiła pierwsza. Szukał celu, zobaczył pana, spytał, kto to jest teru dziwny człowiek, wyjaśniłem mu…

— Wiem, co mu wyjaśniłeś. Strzała, którą mu wręczyłeś ma szare lotki. Wszystkie inne mają czarne lotki.

Robot patrzył bezmyślnie.

— Czy przyprowadziłeś tu tego dzieciaka? celowo?

— Chodziliśmy bez celu, proszę pana.

Ziemianin spojrzał w lukę między dwoma drzewami, przez którą wpadła strzała zmierzająca do celu. Spytał — Czy przypadkiem ten dzieciak, Bik, nie jest najlepszym łucznikiem, jakiego tu macie?

— Robot pochylił głowę — On jest najlepszy, proszę pana.

Klorissa gapiła się na Baley’a — Jak pan na to wpadł?

— Ano tak — rzekł szorstko Baley. — Proszę porównać strzałę z szarymi lotkami z innymi. Tylko ta ma naoliwiony koniec. Może to zabrzmi melodramatycznie, proszę pani, ale uratowała mi pani życie.

Strzała, która mnie minęła jest zatruta.

Загрузка...