— Myślę, że to wrodzony talent, sir.

— Ale co pan właściwie chciał osiągnąć?

— No więc, sir, skoro pan pyta, to odkryliśmy, kto zamordował ojca Tubelceka i pana Hopkinsona, i kto podawał panu truciznę, sir. — Vimes przerwał na chwilę. — Dwa z trzech to niezły wynik, sir.

Vetinari znowu zajrzał do papierów.

— Właściciele zakładów, skrytobójcy, kapłani, rzeźnicy… wydaje się, że doprowadził pan do furii większość liczących się osób w tym mieście. — Westchnął. — Doprawdy, nie mam chyba wyboru. Od tego tygodnia podnoszę panu pensję.

Vimes zamrugał.

— Sir?

— Nic przesadnego. Dziesięć dolarów miesięcznie. I spodziewam się, że na komendzie Straży Miejskiej będą potrzebowali nowej tarczy do strzałek. Zwykle potrzebują, jeśli sobie dobrze przypominam.

— To Detrytus — odparł Vimes; jego mózg nie potrafił wymyślić niczego innego prócz szczerego wyjaśnienia. — Rozbija je.

— No tak. A skoro już mowa o rozbijaniu, Vimes, zastanawiam się, czy ten pański kryminologiczny geniusz mógłby mi pomóc w rozwiązaniu pewnej zagadki, jaką odkryliśmy dziś rano.

Patrycjusz wstał i ruszył do schodów.

— Tak, sir? Co to takiego, sir? — Vimes podążył za nim w dół.

— To w Sali Szczurów, Vimes.

— Rzeczywiście, sir?

Vetinari pchnął podwójne drzwi.

Voilà — powiedział.

— To jakiś instrument muzyczny, prawda?

— Nie, komendancie. Słowo to oznacza: „Co to takiego jest na stole?” — rzucił ostrym tonem Vetinari.

Vimes się rozejrzał. W sali nie było nikogo. Długi mahoniowy stół był pusty.

Jeśli nie liczyć topora. Tkwił wbity w drewno tak głęboko, że niemal rozszczepił blat na całej długości.

— To jest topór — stwierdził Vimes.

— Niesamowite — rzekł Vetinari. — Przecież miał pan ledwie moment, żeby to zbadać. Ale dlaczego tu jest?

— Trudno powiedzieć, sir.

— Według zeznań służących, sir Samuelu, przyszedł pan do pałacu o szóstej rano…

— Zgadza się, sir. Chciałem sprawdzić, czy ten drań siedzi bezpiecznie w celi, sir. No i czy wszystko jest w porządku, oczywiście.

— Nie wchodził pan do tego pomieszczenia?

Nieruchomy wzrok Vimesa skierowany był w horyzont.

— Dlaczego miałbym to robić, sir?

Patrycjusz trącił drzewce topora. Zawibrowało delikatnie.

— O ile wiem, rada miejska spotkała się dziś rano w tej sali. W każdym razie przyszli tutaj rano. Poinformowano mnie, że bardzo szybko opuścili pomieszczenie. I wyglądali podobno na bardzo zdenerwowanych.

— Może któryś z nich to zrobił, sir?

— Naturalnie, istnieje taka możliwość — przyznał Vetinari. — Przypuszczam, że nie zdoła pan znaleźć na toporze któregoś z tych pańskich słynnych śladów?

— Raczej nie, sir. Za dużo jest na nim odcisków palców.

— Byłoby straszne, nieprawdaż, gdyby ludzie pomyśleli, że mogą brać prawo we własne ręce…

— Nie ma obawy, sir. Za mocno je trzymam.

Vetinari raz jeszcze puknął w topór.

— Niech mi pan powie, sir Samuelu, czy mówi panu coś zdanie: Quis custodiet ipsos custodes?

Tego wyrażenia używał czasem Marchewa, ale Vimes nie był w nastroju do przyznawania się do czegokolwiek.

— Trudno powiedzieć, sir. Chodzi o jakiś deser, prawda?

— To znaczy: „Kto pilnuje samych strażników”, sir Samuelu.

— Aha.

— I co?

— Sir?

— Kto pilnuje straży, zastanawiam się.

— Och, to proste. Pilnujemy siebie nawzajem.

— Doprawdy? Intrygująca myśl…

Patrycjusz wyszedł z sali do głównego holu. Vimes maszerował za nim.

— Jednakże — stwierdził Vetinari — dla zachowania spokoju w mieście golem musi zostać zniszczony.

— Nie, sir.

— Pozwoli pan, że powtórzę tę instrukcję.

— Nie, sir.

— Jestem przekonany, że wydałem panu rozkaz, komendancie. Wyraźnie czułem, jak moje wargi się poruszają.

— Nie, sir. On jest żywy, sir.

— Jest zrobiony z gliny, Vimes.

— Jak my wszyscy, sir. Według tych broszur, które rozdaje funkcjonariusz Wizytuj. Poza tym on sam uważa, że jest żywy, a dla mnie to całkiem wystarczy.

Patrycjusz skinął ręką w stronę schodów i swojego gabinetu pełnego papierów.

— Mimo to, komendancie, otrzymałem nie mniej niż dziewięć oficjalnych pism od najważniejszych osobistości religijnych, stwierdzających, że jest abominacją.

— Rozumiem, sir. Przeanalizowałem ten punkt widzenia, sir, i doszedłem do następującego wniosku: dupki, cała ta banda.

Patrycjusz na moment zasłonił dłonią usta.

— Sir Samuelu, jest pan twardym negocjatorem. Z pewnością potrafi pan czasem ustąpić.

— Trudno powiedzieć, sir. — Vimes podszedł do głównych drzwi i otworzył je. — Mgła się rozwiała, sir — oznajmił. — Są jeszcze niewielkie chmury, ale widać stąd wszystko aż do Mosiężnego Mostu…

— Do czego pan użyje tego golema?

— Nie „użyję”, sir. Zatrudnię go. Pomyślałem, że przyda się do utrzymywania porządku.

— Strażnik?

— Tak jest, sir. Nie słyszał pan, sir? Golemy wykonują wszystkie brudne prace.

Vetinari przez chwilę patrzył, jak komendant Vimes odchodzi, i westchnął.

— On tak lubi dramatyczne wyjścia — powiedział.

— Istotnie, panie — zgodził się Drumknott, który bezgłośnie pojawił się u jego ramienia.

— Ach, Drumknott. — Vetinari wyjął z kieszeni spory kawałek świecy i wręczył go sekretarzowi. — Pozbądź się tego jakoś bezpiecznie, dobrze?

— Panie?

— To świeca z wczorajszej nocy.

— Niewypalona, panie? Przecież sam widziałem w lichtarzu ogarek…

— Ależ oczywiście. Odciąłem mały kawałek i zapaliłem na chwilę knot. Nie mogłem pozwolić, by nasz dzielny policjant się domyślił, że rozwiązałem tę zagadkę. Przecież tak bardzo się starał i tak dobrze się bawił, będąc… no, będąc Vimesem. Nie jestem tak całkiem bez serca.

— Ależ panie, mogłeś załatwić tę sprawę dyplomatycznie! A zamiast tego on pakował się wszędzie, przewracał wszystko do góry nogami, wielu ludzi rozzłościł albo nastraszył…

— Rzeczywiście? Coś podobnego… No, no…

— Aha — powiedział Drumknott.

— No właśnie.

— Czy życzysz sobie, panie, by naprawić stół w Sali Szczurów?

— Nie, Drumknott, zostaw ten topór, gdzie jest. Myślę, że będzie… interesującą ciekawostką.

— Czy mogę coś zauważyć, panie?

— Oczywiście — zgodził się Vetinari, patrząc, jak Vimes mija bramę pałacu.

— Przyszło mi do głowy, sir, że gdyby komendant Vimes nie istniał, musiałby go pan stworzyć.

— A wiesz, Drumknott, właściwie myślę, że to zrobiłem.


— Ateizm To Także Postawa Religijna — zahuczał Dorfl.

— Wcale nie! — zaprotestował funkcjonariusz Wizytuj. — Ateizm to zaprzeczenie istnienia boga!

— A Zatem Postawa Religijna. W Samej Rzeczy Bowiem Szczery Ateista Myśli O Bogu Bezustannie, Choć Istotnie W Terminach Negacji. Zatem Ateizm Jest Formą Wiary. Gdyby Ateista Naprawdę Nie Wierzył, Nie Przejmowałby Się Lub Nie Przejmowałaby Się Zaprzeczaniem.

— Czytałeś broszury, które ci przyniosłem? — zapytał podejrzliwie Wizytuj.

— Tak. Wiele Z Nich Nie Ma Żadnego Sensu. Ale Chętnie Przeczytałbym Więcej.

— Naprawdę? — Oczy Wizytuja rozbłysły. — Naprawdę chcesz więcej broszur?

— Tak. Są W Nich Liczne Tezy, Które Chciałbym Przedyskutować. Jeśli Znasz Jakichś Kapłanów, Z Radością Podjąłbym Z Nimi Dysputę.

— Dobrze już, wystarczy — przerwał im sierżant Colon. — Złożysz tę nieszczęsną przysięgę, Dorfl, czy nie?

Dorfl uniósł dłoń wielkości łopaty.

— Ja, Dorfl, W Trakcie Poszukiwania Bóstwa, Którego Istnienie Przetrwa Racjonalną Argumentację, Przysięgam Na Chwilowe Zasady Osobiście Wyznawanego Systemu Moralnego…

— Naprawdę chcesz więcej tych broszur? — upewnił się funkcjonariusz Wizytuj.

— Tak.

— O mój boże! — Wizytuj zalał się łzami. — Nikt mnie jeszcze nigdy nie poprosił o nowe broszury.

Colon obejrzał się, wyczuwając, że Vimes ich obserwuje.

— Nic z tego nie będzie, sir — powiedział. — Od godziny próbuję go zaprzysiąc, a ciągle zaczynamy się kłócić o przysięgi i różne takie…

— Chcesz zostać strażnikiem, Dorfl? — zapytał Vimes.

— Tak.

— Dobrze. Dla mnie to jak przysięga. Daj mu odznakę, Fred. A to dla ciebie, Dorfl: zaświadczenie, że jesteś oficjalnie żywy. Na wypadek gdybyś miał jakieś problemy. No wiesz… z ludźmi.

— Bardzo Dziękuję — rzekł z powagą golem. — Gdybym Kiedyś Czuł, Że Nie Jestem Żywy, Wyjmę To I Przeczytam.

— Jakie są twoje obowiązki? — spytał Vimes.

— Służyć Społeczeństwu, Chronić Niewinnych I Solidnie Szturchać Pośladki, Sir.

— Szybko się uczy, co? — ucieszył się Colon. — Nawet mu nie mówiłem o tym ostatnim.

— Ludziom się to nie spodoba — zauważył Nobby. — Taki golem jako strażnik nie będzie popularny.

— Jaka Jest Lepsza Praca Dla Tego, Który Ukochał Wolność, Niż Funkcja Strażnika? Prawo Jest Sługą Wolności. Wolność Bez Ograniczeń To Tylko Słowo — oznajmił grzmiącym głosem Dorfl.

— Coś ci powiem — rzekł Colon. — Jak nic z tego nie wyjdzie, zawsze możesz znaleźć robotę przy wypieku ciasteczek szczęścia.

— Wiecie, to zabawne — wtrącił Nobby. — W ciasteczkach szczęścia nigdy nie znajduje się złej wróżby. Zauważyliście? Nigdy nie napiszą czegoś w stylu „O rany, ułoży ci się naprawdę fatalnie”. Znaczy, to nigdy nie są ciasteczka nieszczęścia.

Vimes zapalił cygaro i machnął zapałką, by ją zgasić.

— Przyczyną jest jedna z fundamentalnych sił napędowych wszechświata, kapralu.

— Jaka? Że niby ludzie, którzy czytają wróżby z ciasteczek szczęścia, to szczęściarze?

— Nie. Taka, że ludzie, którzy sprzedają ciasteczka szczęścia, chcą je nadal sprzedawać. Chodźmy, funkcjonariuszu Dorfl. Pójdziemy się przejść.

— Jest sporo korespondencji, sir — przypomniał Colon.

— Powiedzcie kapitanowi Marchewie, żeby ją przejrzał — odparł Vimes już od drzwi.

— Jeszcze się nie zjawił, sir.

— Listy zaczekają.

— Tak jest, sir.

Colon usiadł za biurkiem. To dobre miejsce, uznał. Bez najmniejszej nawet szansy na kontakt z Naturą. Dziś rano przeprowadził jedną z rzadkich rozmów z panią Colon i stanowczo wyjaśnił, że nie jest już zainteresowany zbliżeniem się do ziemi, ponieważ był już tak blisko, jak to tylko możliwe, i odkrył, że jest brudna. Solidna, gruba warstwa bruku, stwierdził, to minimalna odległość, na jaką skłonny jest zbliżyć się do Natury. A poza tym Natura okazała się lepka i śliska.

— Idę na służbę — poinformował Nobby. — Kapitan Marchewa kazał mi się zająć prewencją przy ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej.

— A jak masz to robić? — zdziwił się Colon.

— Powiedział: Trzymaj się z daleka.

— Nobby, a o co chodzi z tym, że niby nie jesteś jednak lordem? — zapytał Colon ostrożnie.

— Chyba mnie wylali — odparł Nobby. — I dobrze. To jaśniepańskie żarcie jest takie sobie, a drinki to zwykłe siki.

— To miałeś szczęście, że ci się udało wyrwać. Nie będziesz już musiał oddawać swoich ubrań ogrodnikom i w ogóle.

— No. Po prawdzie to żałuję, że im powiedziałem o tym pierścieniu.

— Pewno. Oszczędziłbyś sobie kłopotów — zgodził się Colon.

Nobby splunął na odznakę i pracowicie wytarł ją o rękaw.

Dobrze, westchnął w duchu, że im nie powiedziałem o tiarze, diademie i trzech złotych medalionach.


— Dokąd Zmierzamy? — spytał Dorfl, gdy spacerowym krokiem przechodzili po Mosiężnym Moście.

— Pomyślałem, że może powoli wprowadzę cię w obowiązki strażnicze w pałacu — odparł Vimes.

— Aha. To Tam, Gdzie Straż Pełni Także Funkcjonariusz Wizytuj, Mój Nowy Przyjaciel.

— Znakomicie.

— Chciałbym Zadać Pytanie — oznajmił golem.

— Tak?

— Rozbiłem Kołowrót, Ale Golemy Go Naprawiły. Dlaczego? Wyprowadziłem Też Zwierzęta, Ale One Tylko Niemądrze Kręciły Się Po Ulicach. Niektóre Wróciły Nawet Do Zagród Przy Rzeźni. Dlaczego?

— Witaj w świecie, funkcjonariuszu Dorfl.

— Czy Wolność Jest Przerażająca?

— Ty to powiedziałeś.

— Mówisz Ludziom: Zrzućcie Łańcuchy, A Oni Wykuwają Dla Siebie Nowe?

— Owszem, wydaje się, że to podstawowa ludzka działalność.

Dorfl zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Tak — rzekł w końcu. — Rozumiem Dlaczego. Wolność To Tak, Jakby Mieć Otworzony Czubek Głowy.

— Muszę wam uwierzyć na słowo, funkcjonariuszu.

— Będziecie Mi Płacić Dwa Razy Więcej Niż Innym Strażnikom — zakomunikował golem.

— Będziemy?

— Tak. Nie Sypiam. Mogę Pracować Bez Przerwy. To Świetny Interes. Nie Potrzebuję Wolnych Dni, Żeby Pochować Swoją Babcię.

Jak szybko się uczą, pomyślał Vimes.

— Ale masz swoje dni święte, prawda? — zapytał.

— Albo Wszystkie Dni Są Święte, Albo Żaden. Jeszcze Nie Zdecydowałem.

— Tego… A po co ci pieniądze, Dorfl?

— Będę Oszczędzał I Kupię Golema Klutza, Który Pracuje W Fabryce Pikli, I Oddam Go Jemu Samemu. Potem Razem Będziemy Zarabiać I Oszczędzać Na Golema Bobkesa Ze Składu Węgla; Trzech Nas Będzie Pracować, Aż Kupimy Golema Shmatę, Który Trudzi Się W Siedmiodolarowej Pracowni Krawieckiej Przy Ulicy Zapiekanki Brzoskwiniowej; Następnie Wszyscy Czterej…

— Niektórzy mogliby próbować raczej uwolnić swych towarzyszy siłą, drogą krwawej rewolucji — zauważył Vimes. — Oczywiście, nie sugeruję nic takiego, w żadnym razie.

— Nie. To By Była Kradzież. Jesteśmy Kupowani I Sprzedawani. A Zatem Wykupimy Się, By Być Wolni. Poprzez Naszą Pracę. Nikt Inny Tego Dla Nas Nie Zrobi. Uczynimy To Sami.

Vimes uśmiechnął się. Chyba żadna inna rasa na całym świecie nie żądałaby pokwitowania za swoją wolność. Pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się zmienić.

— Oho — rzekł. — Jacyś ludzie chcą z nami porozmawiać.

Do mostu zbliżał się spory tłumek przybrany w szare, czarne i żółte szaty. Tworzyli go kapłani. Wyglądali na zagniewanych. Kiedy przeciskali się i przepychali między ludźmi, spięło się nawet ze sobą kilka aureoli.

Na czele szedł Hughnon Ridcully, pierwszy kapłan Ślepego Io, pełniący funkcję najbliższą chyba religijnego rzecznika miasta. Zauważył Vimesa i pospieszył ku niemu, groźnie wznosząc palec.

— Posłuchaj no, Vimes — zaczął i urwał. Zobaczył Dorfla. — To jest to? — zapytał.

— Jeśli chodzi o golema, to jest on. Funkcjonariusz Dorfl, wasza wielebność.

Dorfl z szacunkiem dotknął hełmu.

— Czym Możemy Służyć? — zapytał.

— Tym razem przesadziłeś, Vimes! — oświadczył Ridcully, ignorując pytanie golema. — Posunąłeś się za daleko! Pozwoliłeś, żeby ta rzecz mówiła, a przecież nawet nie jest żywa!

— Ma być rozbita!

— Bluźnierstwo!

— Ludzie na to nie pozwolą!

Ridcully obejrzał się na kapłanów.

— Ja mówię — przypomniał. Po czym wrócił do Vimesa. — To się kwalifikuje jako straszliwa profanacja i oddawanie czci idolom…

— Nie oddaję mu czci. Ja tylko go zatrudniam — odparł Vimes, który całkiem dobrze się bawił. — Jest bardzo przydatny. — Nabrał tchu. — A jeśli szukacie czegoś, co jest straszliwą profanacją…

— Przepraszam — wtrącił Dorfl.

— Nie słuchamy cię! — zawołał kapłan. — Nie jesteś żywy!

Dorfl kiwnął głową.

— Stwierdzenie To Jest Zasadniczo Prawdziwe.

— Widzicie? Sam się przyznał!

— Proponuję, Żebyście Wzięli Mnie, Rozbili, Odłamki Roztłukli Na Kawałki, A Kawałki Roztarli Na Proszek, Po Czym Przemielili Je Na Najdrobniejszy Z Możliwych Pył. Wierzę Wam, Że Nie Znajdziecie W Nim Nawet Jednego Atomu Życia…

— To prawda! Tak zróbmy!

— Jednakże, Aby W Pełni Przetestować Tezę, Jeden Z Was Musi Zgodzić Się Poddać Temu Samemu Procesowi.

Zapadła cisza.

— To nie fair — stwierdził po chwili jeden z kapłanów. — Przecież potem wystarczy ulepić cię z tego pyłu i wypalić, a znowu będziesz żywy…

Tym razem milczenie trwało dłużej.

— Czy tylko mnie się tak wydaje — rzekł w końcu Ridcully — czy stąpamy tu po śliskim teologicznym gruncie?

I znów cisza.

— Czy to prawda — odezwał się inny kapłan — że mówiłeś, iż uwierzysz w każde bóstwo, którego istnienie da się wykazać metodą logicznej dyskusji?

— Tak.

Vimesa ogarnęło niejasne przeczucie co do najbliższej przyszłości. Odsunął się od Dorfla na kilka kroków.

— Przecież bogowie w oczywisty sposób istnieją — rzekł kapłan.

— Nie Jest To Ewidentne.

Błyskawica przebiła chmury i trafiła w hełm Dorfla. Strzelił ogień, a potem dało się słyszeć kapanie — to stopiony pancerz golema ściekał w kałużę u jego rozgrzanych do białości stóp.

— Nie Nazwałbym Tego Rozstrzygającym Argumentem — stwierdził spokojnie Dorfl spośród kłębów dymu.

— Ale zwykle robił wrażenie na słuchaczach — wtrącił Vimes. — Aż do teraz.

Pierwszy kapłan Ślepego Io odwrócił się do kolegów.

— W porządku, chłopcy, nie ma potrzeby…

— Ale Offler jest mściwym bóstwem — oznajmił stojący z tyłu kapłan.

— Cynglem jest i tyle — stwierdził Ridcully.

Kolejna błyskawica przemknęła zygzakiem, lecz kilka stóp nad kapeluszem pierwszego kapłana skręciła pod kątem prostym, by uziemić się w drewnianym hipopotamie, który pękł na dwie części. Kapłan uśmiechnął się z wyższością i spojrzał na golema, który stygł, trzeszcząc cicho.

— Chcesz zatem powiedzieć, że zaakceptujesz istnienie dowolnego boga tylko wtedy, jeśli da się je wykazać w dyskusji?

— Tak.

Ridcully zatarł ręce.

— To dla mnie żaden problem, ceramiczny kolego — rzekł. — Na początek weźmy…

— Przepraszam Bardzo — przerwał mu Dorfl. Schylił się i podniósł swoją odznakę. Błyskawica nadała jej interesujący, nadtopiony kształt.

— Co robisz? — spytał Ridcully.

— Gdzieś W Mieście Popełniana Jest Zbrodnia — wyjaśnił Dorfl. — Ale Kiedy Nie Będę Na Służbie, Chętnie Podejmę Dyskusję Z Kapłanem Najgodniejszego Z Bogów.

Odwrócił się i ruszył przez most. Vimes skinął kapłanom na pożegnanie i poszedł za nim.

Pozbieraliśmy go i wypaliliśmy w ogniu, myślał. Nie ma w głowie żadnych słów prócz tych, które sam postanowił tam umieścić. I nie jest zwyczajnym ateistą, ale ateistą ceramicznym. Ognioodpornym!

Zapowiadał się miły dzień.

Za nimi na moście zaczynała się bójka.


Angua pakowała się. A raczej rezygnowała z pakowania. Zawiniątko nie może być za ciężkie, skoro będzie je niosła w ustach. Ale trochę pieniędzy (niedużo — nie będzie zbyt często kupować jedzenia) i zmiana ubrania (na te okazje, kiedy ubranie będzie jej potrzebne) nie zajmowały dużo miejsca.

— Buty to pewien problem — stwierdziła głośno.

— Może gdybyś związała razem sznurówki, mogłabyś je nieść na szyi? — zaproponowała Cheri, siedząca na wąskim łóżku.

— Niezły pomysł. Chcesz wziąć te sukienki? Jakoś nigdy nie zaczęłam w nich chodzić. Można je poskracać.

Cheri chwyciła je w obie ręce.

— Ta jest z jedwabiu!

— Jest chyba dość materiału, żebyś mogła uszyć po dwie z jednej.

— Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli się nimi podzielę? Bo wiesz, niektórzy chłopcy… dziewczęta z komendy… — Cheri rozkoszowała się słowem „dziewczęta” — zaczynają się zastanawiać…

— Roztopią swoje hełmy, co?

— Ależ nie. Ale może udałoby się je przekuć w bardziej atrakcyjne kształty. Ehm…

— Tak?

— No… — Cheri poruszyła się niepewnie. — Nigdy tak naprawdę nikogo nie zjadłaś, prawda? No wiesz… Rozgryzanie kości i te rzeczy…

— Nie.

— Bo słyszałam, że mój daleki kuzyn został pożarty przez wilkołaki. Miał na imię Sfen.

— Nikogo takiego sobie nie przypominam — zapewniła Angua.

Cheri spróbowała się uśmiechnąć.

— No to w porządku — powiedziała.

— To chyba nie będzie ci potrzebna ta srebrna łyżeczka w kieszeni — zauważyła Angua.

Cheri rozdziawiła usta. A potem słowa zaczęły wydobywać się z nich jedno przez drugie.

— Eee… Sama nie wiem, jak się tam dostała, pewnie mi wpadła przy zmywaniu, oj, naprawdę nie chciałam…

— Mnie to nie przeszkadza, słowo. Przyzwyczaiłam się.

— Ale naprawdę nie myślałam, że ty…

— Posłuchaj, żebyśmy się dobrze zrozumiały. To nie jest tak, że nie chcę. To jest tak, że chcę, ale tego nie robię.

— Właściwie wcale nie musisz odchodzić…

— Sama nie wiem, czy potrafię traktować straż poważnie i… i czasami już mi się wydaje, że Marchewa wreszcie mnie poprosi… no i nigdy nic z tego nie wychodzi. Wiesz, idzie o te jego wieczne założenia o wszystkim… Rozumiesz? Dlatego lepiej, żebym odeszła teraz — skłamała Angua.

— Czy Marchewa nie spróbuje cię zatrzymać?

— Spróbuje, ale co mógłby mi powiedzieć?

— Zmartwi się.

— Tak. — Angua rzuciła na łóżko następną sukienkę. — A potem mu przejdzie.

— Hrolf Udgryzjel zaprosił mnie na spacer — oznajmiła zawstydzona Cheri, wpatrując się w podłogę. — A jestem prawie pewna, że to mężczyzna.

— Cieszę się.

Krasnoludka wstała.

— Odprowadzę się do komendy. Potem mam służbę.

Były już w połowie ulicy Wiązów, kiedy nad głowami przechodniów zobaczyły ramiona i głowę Marchewy.

— Chyba chce się z tobą zobaczyć — domyśliła się Cheri. — Może lepiej sobie pójdę?

— Za późno…

— O, dzień dobry, kapralu panno Tyłeczek! — zawołał wesoło Marchewa. — Witaj, Anguo! Szedłem się z tobą spotkać, ale najpierw, oczywiście, musiałem napisać list do domu.

Zdjął hełm i odgarnął włosy.

— No… — zaczął.

— Wiem, o co chcesz zapytać — przerwała mu Angua.

— Wiesz?

— Wiem, że o tym myślałeś. A ty wiedziałeś, że myślę, żeby pójść sobie…

— To było oczywiste, prawda?

— I odpowiedź brzmi: nie. Chciałabym, żeby mogła brzmieć: tak.

Marchewa osłupiał.

— Nigdy nie przyszło mi do głowy, że powiesz: nie. Znaczy, dlaczego niby?

— Na bogów, zadziwiasz mnie — powiedziała. — Naprawdę.

— Pomyślałem, że też będziesz miała ochotę — tłumaczył Marchewa. Westchnął. — Co tam… To nie takie ważne.

Angua poczuła się tak, jakby ktoś podciął jej nogi.

— Nieważne? — powtórzyła.

— No wiesz, owszem, byłoby miło, ale przecież nie będę się z tego powodu męczył po nocach.

— Nie?

— No nie. Oczywiście, że nie. Masz przecież inne zajęcia. Rozumiem. Myślałem tylko, że ci się spodoba. Ale sam się tym zajmę.

— Co? Jak chcesz…? — Angua urwała nagle. — O czym ty mówisz, Marchewa?

— O Muzeum Chleba Krasnoludów. Obiecałem siostrze pana Hopkinsona, że pomogę w porządkach. No wiesz, trzeba wszystko posortować. Nie powodzi jej się najlepiej i pomyślałem, że muzeum mogłoby na siebie zarabiać. Tak między nami, niektóre eksponaty powinny być lepiej prezentowane, ale niestety, stary Hopkinson nie lubił zmian. Jestem przekonany, że krasnoludy ustawiałyby się w kolejkach, gdyby tylko wiedziały o muzeum; wielu młodych powinno lepiej poznać swoje historyczne dziedzictwo. Wystarczy porządnie odkurzyć i parę razy machnąć pędzlem, a wszystko zacznie całkiem inaczej wyglądać, zwłaszcza starsze bochenki. Uznałem, że mogę na to poświęcić kilka wolnych dni. I myślałem, że poprawi ci to humor, ale rozumiem, że nie każdy interesuje się chlebem.

Angua patrzyła na niego. Było to spojrzenie, jakie Marchewa ściągał dość często. Badało wszystkie rysy jego twarzy, szukając najmniejszego znaku, że to żart. Długotrwały i wyrafinowany żart kosztem wszystkich. Każda cząstka jej ciała wiedziała, że nie może być inaczej — ale żaden ruch, żadne drgnienie tego nie potwierdzały.

— Tak — przyznała słabym głosem, wciąż obserwując jego twarz. — Myślę, że można z tego zrobić małą kopalnię złota.

— Muzea w dzisiejszych czasach muszą być o wiele ciekawsze. A wiesz, jest tam cały zbiór herbatników partyzanckich, nawet nieskatalogowanych. I kilka bardzo wczesnych przykładów precli obronnych.

— Coś podobnego. A może wymalujemy wielki szyld „Poznaj chleb krasnoludów”?

— Na krasnoludy to raczej nie podziała — stwierdził Marchewa, nieczuły na sarkazm. — Znajomość z chlebem krasnoludów jest zwykle krótka. Ale widzę, że pobudziło to twoją wyobraźnię.

Muszę odejść, myślała Angua, kiedy szli razem ulicą. Wcześniej czy później on zrozumie, że nic z tego nie będzie. Wilkołaki i ludzie… Oboje mamy zbyt wiele do stracenia. Wcześniej czy później będę musiała go zostawić.

Ale — po co myśleć o więcej niż jednym dniu naraz? — niech to będzie jutro.

— Chcesz te sukienki z powrotem? — spytała z tyłu Cheri.

— Może jedną czy dwie…

Загрузка...