Znowu spojrzał na Dorfla.

— Wiem, że wszyscy macie pewien sekret. Ale patrząc, jak toczą się sprawy, myślę, że nikt z was nie zostanie, żeby go dotrzymywać.

Popatrzył z nadzieją.

NIE. GLINA Z MOJEJ GLINY. NIE ZDRADZĘ.

Marchewa westchnął.

— Cóż, nie będę cię zmuszał. — Uśmiechnął się. — Chociaż wiesz, że bym mógł. Wystarczy dopisać kilka dodatkowych słów na twoim chemie. Kazać ci stać się bardziej rozmownym.

Ognie zapłonęły w oczach Dorfla.

— Ale nie zrobię tego. Ponieważ byłoby to nieludzkie. Nikogo nie zamordowałeś. Nie mogę pozbawić cię wolności, ponieważ jej nie masz. Idź. Możesz iść. W końcu i tak wiem, gdzie mieszkasz.

PRACA TO ŻYCIE.

— Czego właściwie pragną golemy, Dorfl? Widziałem was, jak chodzicie tu i tam, i pracujecie bez przerwy. Ale co tak naprawdę chcielibyście osiągnąć?

WYTCHNIENIE.

Dorfl odwrócił się i wyszedł z budynku.

— Niech to l*cho! — rzucił Marchewa, co było trudnym wyczynem lingwistycznym. Zabębnił palcami na biurku, potem wstał gwałtownie, ubrał się i wyszedł na korytarz poszukać Angui.

Stała oparta o ścianę w pokoju kaprala Tyłeczka i rozmawiała z krasnoludem.

— Odesłałem Dorfla do domu — oznajmił.

— A ma dom? — zdziwiła się Angua.

— No, w każdym razie z powrotem do rzeźni. Ale to chyba nie jest najlepszy czas dla golema, żeby samemu chodzić po ulicy, więc przejdę się za nim i będę miał na oku… Dobrze się czujecie, kapralu?

— Tak, sir — odparła Cheri.

— Nosicie, no… — Umysł Marchewy zbuntował się na myśl o tym, co nosi krasnolud, i podsunął: — Kilt?

— Tak, sir. Spódnicę, sir. Skórzaną, sir.

Marchewa usiłował znaleźć odpowiednią frazę, ale musiał się ograniczyć do krótkiego:

— Aha.

— Pójdę z tobą — zaproponowała Angua. — Cheri przypilnuje wszystkiego tutaj.

— No… kilt — wymamrotał Marchewa. — No tak. No to… miejcie oko na wszystko. Niedługo wrócimy. I tego… lepiej siedźcie za biurkiem, dobrze?

— Chodź już — ponagliła Angua.

Po chwili maszerowali we mgle.

— Nie wydaje ci się, że Tyłeczek jest… jakiś dziwny?

— Jak dla mnie wydaje się całkiem normalną kobietą.

— Kobietą?! Powiedział ci, że jest kobietą?!

— Powiedziała. To Ankh-Morpork, mamy tu czasowniki odpowiednie do płci.

Wyczuwała zapach jego zdumienia. Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że gdzieś pod tymi wszystkimi warstwami skór i kolczug krasnoludy występują w dostatecznie różnych odmianach, by zagwarantować produkcję nowych krasnoludów. Ale nie był to temat, który by krasnoludy poruszały, z wyjątkiem tych kluczowych chwil zalotów, kiedy pomyłka wzbudziłaby spore zakłopotanie.

— No cóż, powinna mieć dość przyzwoitości, żeby zachować to dla siebie — stwierdził w końcu Marchewa. — Wiesz, nic nie mam przeciwko kobietom. Jestem prawie pewien, że moja przybrana matka też była kobietą. Ale nie uważam za rozsądne, no wiesz, zwracanie powszechnej uwagi na ten fakt.

— Marchewa, coś ci się chyba stało w głowę — uznała Angua.

— Co takiego?

— Chyba wetknąłeś ją sobie w tyłek. Na bogów! Trochę makijażu, sukienka, a ty się zachowujesz, jakby stała się nagle panną Va Va Voom i zaczęła tańczyć na stołach w Klubie Skunksa.

Kilka sekund trwało pełne oszołomienia milczenie, gdy oboje wyobrazili sobie krasnoludzią striptizerkę. Oba umysły cofnęły się ze zgrozą.

— Zresztą — podjęła Angua — jeśli nie może być sobą w Ankh-Morpork, to gdzie?

— Będą kłopoty, kiedy zauważą to inne krasnoludy — ostrzegł Marchewa. — Prawie że widziałem jego kolana. Jej kolana.

— Każdy ma kolana.

— Może, ale takie demonstrowanie ich to proszenie się o kłopoty. Wiesz, ja sam jestem do kolan przyzwyczajony. Mogę patrzeć na nie i myśleć: „No tak, kolana, zwykłe zawiasy w nogach”, ale niektórzy z chłopców…

Angua pociągnęła nosem.

— Tutaj skręcił w lewo. Co niektórzy z chłopców?

— No… nie wiem, jak zareagują, to wszystko. Nie powinnaś jej zachęcać. Znaczy, naturalnie, są kobiety krasnoludów, ale… ale mają dość wrodzonej przyzwoitości, żeby tego nie okazywać.

Usłyszał, jak Angua syknęła. Kiedy znowu się odezwała, jej głos dobiegał jakby z daleka.

— Wiesz, Marchewa, zawsze szanowałam twoje podejście do mieszkańców Ankh-Morpork.

— Tak?

— Podziwiałam to, że wydajesz się nie dostrzegać takich rzeczy, jak ich kształt i kolor.

— Tak?

— I zawsze troszczysz się o ludzi.

— Tak?

— I wiesz, że żywię wobec ciebie ciepłe uczucia.

— Tak?

— Ale po prostu czasami…

— Tak?

— Naprawdę, naprawdę, ale naprawdę się zastanawiam dlaczego.


Karoce stały już gęsto zaparkowane przed rezydencją lady Selachii, kiedy kapral Nobbs maszerował do drzwi. Zastukał. Otworzył mu lokaj.

— Idź do wejścia dla dostawców — powiedział i spróbował zatrzasnąć drzwi.

Jednak wysunięta stopa Nobby’ego była już na to przygotowana.

— Przeczytaj to — rzucił i podetkał lokajowi pod nos dwie kartki papieru.

Tekst na pierwszej głosił:


Po wysłuchaniu oświadczeń licznych ekspertów, wśród nich pani Suchoślizg, akuszerki, niniejszym potwierdzam, iż jest rzeczą wysoce prawdopodobną, że okaziciel niniejszego dokumentu, C. W. St John Nobbs, jest istotą ludzką.

Podpisano: lord Vetinari


Druga była listem od Smoka Herbowego Królewskiego.

Lokaj szeroko otworzył oczy.

— Jest mi niezmiernie przykro, wasza wysokość — powiedział.

Raz jeszcze przyjrzał się kapralowi. Nobby był wygolony do czysta — a przynajmniej kiedy ostatnio się ogolił, to był czysty — ale twarz miała tak wiele drobnych elementów topograficznych, że wyglądała jak zły, bardzo zły przykład rolnictwa rabunkowego.

— Oj — dodał lokaj, ale szybko się opanował. — Inni goście mają zwykle karty.

Nobby wyjął z kieszeni pomiętą talię.

— Teraz będę raczej zajęty bywaniem, ale potem chętnie zagram kilka partyjek Okalecz pana Cebulę. Gdybyś miał ochotę.

Lokaj zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, ale nie zyskał tym wiele. Słyszał pogłoski — kto nie słyszał? — że w Straży Miejskiej służy prawowity król Ankh-Morpork. Musiał przyznać, że gdyby ktoś chciał ukryć następcę tronu, nie mógłby mu znaleźć lepszego miejsca niż za obliczem C. W. St J. Nobbsa.

Z drugiej strony… Lokaj był z zamiłowania kimś w rodzaju historyka i wiedział, że w dziejach nawet na tronie zasiadały kreatury garbate, jednookie, z rękami do ziemi albo brzydkie jak sam grzech. Gdyby to brać pod uwagę, Nobby wyglądał istotnie królewsko. Jeśli — technicznie rzecz biorąc — nie był garbaty, to tylko dlatego, że garbił się również z przodu i po bokach. Zdarzają się chwile, pomyślał lokaj, kiedy opłaca się skierować swój powóz ku szczęśliwej gwieździe, nawet jeśli wzmiankowana gwiazda jest czerwonym karłem.

— Nigdy nie byłeś na takim przyjęciu, panie?

— Pierwszy raz — przyznał Nobby.

— Jestem pewien, że krew podpowie waszej miłości, co trzeba robić — stwierdził słabym głosem lokaj.


Muszę odejść, myślała Angua, kiedy szli szybko wśród oparów. Nie mogę tak żyć z miesiąca na miesiąc.

Nie o to chodzi, że nie jest sympatyczny. I nie ma chyba człowieka bardziej troskliwego.

O to właśnie chodzi. Troszczy się o każdego. Troszczy się o wszystko. Troszczy się bez rozróżnienia. Wie wszystko o wszystkich, bo wszyscy go interesują, ale ta troska jest całkiem ogólna, nigdy nie osobista. Nie uważa, że osobiste jest tym samym co ważne.

Gdyby miał choć jedną porządną ludzką cechę, jak choćby egoizm…

Jestem pewna, że on sam tak nie uważa, ale widać, że ta sprawa z wilkołakiem budzi w nim niepokój. Przejmuje się, co ludzie gadają za moimi plecami, i nie wie, jak sobie z tym poradzić.

Co to mówiły wczoraj te krasnoludy? Jeden powiedział coś w rodzaju: „Chęć ją bierze”, a drugi dodał: „Być jak zwierzę”. Widziałam jego minę. Ja sobie radzę z takim rzeczami… w każdym razie na ogół… ale on nie potrafi. Gdyby choć komuś przyłożył. Nie pomogłoby to, ale sam poczułby się lepiej.

I będzie jeszcze gorzej. W najlepszym razie przyłapią mnie w czyimś kurniku, a wtedy nać rzeczywiście trafi w wiatrak. Albo złapią mnie w czyimś pokoju…

Starała się wyprzeć tę myśl, ale bez skutku: można tylko kontrolować wilkołaka; nie można go oswoić.

To jest miasto. Zbyt wielu ludzi, zbyt wiele zapachów…

Może coś by z tego wyszło, gdybyśmy zamieszkali gdzieś sami. Ale jeśli powiem „Ja albo miasto”, nawet nie zauważy, że jest jakiś wybór.

Wcześniej czy później będę musiała wrócić do domu. Tak będzie dla niego najlepiej.


Vimes wracał przez wilgotną ciemność. Wiedział, że jest za bardzo rozzłoszczony, by myśleć rozsądnie.

Dotarł donikąd, a pokonał daleką drogę. Miał całą pakę faktów, wykonał wszystkie logiczne działania, a jednak gdzieś komuś musi się wydawać durniem.

W oczach Marchewy i tak już pewnie wygląda na durnia. Przecież stale wpadał na świetne pomysły — pomysły doświadczonego policjanta — a każdy z nich okazywał się marnym żartem. Złościł się, krzyczał i robił co należy, ale nic z tego nie wychodziło. Niczego się nie dowiedzieli. Zwiększyli tylko zakres swojej ignorancji.

Widmo starej pani Easy pojawiło się przed oczami jego duszy. Nie pamiętał jej zbyt dobrze. Był wtedy kolejnym zasmarkanym dzieciakiem w gromadzie innych zasmarkanych dzieciaków. A ona kolejną zatroskaną twarzą nad fartuchem. Jedną z mieszkanek ulicy Kogudziobnej. Szyła, żeby związać koniec z końcem i zachować pozory; jak wszyscy inni z tej ulicy, przekradała się przez życie, nie prosząc o nic i jeszcze mniej dostając.

Co mógł zrobić? Przecież praktycznie zeskrobali nawet ze ścian te przeklęte tape…

Zatrzymał się.

W obu pokojach były te same tapety. W każdym pokoju na tym piętrze. Te paskudne zielone tapety.

Ale… nie, to nie to. Vetinari sypiał tam przecież od lat, jeśli w ogóle sypiał. Nie można przecież zakraść się i wyremontować pokoju tak, żeby nikt nie zauważył.

Mgła rozwiała się na moment. Dostrzegł oświetlony pokój w pobliskim budynku, po czym gęste kłęby znów przesłoniły wszystko.

Mgła. Tak. Wilgoć. Wsuwa się do wnętrza, wnika w tapety. Stare, zakurzone, pleśniejące tapety…

Czy Cudo sprawdził tapety? W końcu, w pewnym sensie, tak naprawdę się ich nie widzi. Nie są „w pokoju”, ponieważ raczej określają, czym jest ten pokój. Czy można otruć kogoś ścianą?

Ledwie ośmielał się o tym myśleć. Jeśli pozwoli, by umysł skupił się na tym podejrzeniu, ono wywinie się i odleci, tak jak pozostałe.

Ale… to jest to, przekonywał sam siebie gdzieś w głębi. Wszystkie te korowody z podejrzanymi i śladami… to tylko coś, co dostarcza ciału zajęcia, gdy umysł pracuje w ukryciu. Każdy prawdziwy glina wie, że nie po to szuka się śladów, by odkryć, kto jest sprawcą. Nie; człowiek zaczyna z dobrym wyobrażeniem tego, kto jest sprawcą, i dzięki temu wie, jakich śladów ma szukać.

Nie czeka go chyba kolejny dzień zaskoczeń przedzielanych rozpaczliwie dziwacznymi pomysłami. Dostatecznie fatalnie się czuł, obserwując wyraz twarzy kaprala Tyłeczka — twarzy, która za każdym razem wydawała się bardziej barwna.

Powiedział: „Ale przecież arsen jest metalem, więc może ktoś zrobił z niego sztućce?”. Nie zapomni miny krasnoluda, który starał się wytłumaczyć, że owszem, jest to w zasadzie możliwe, trzeba się tylko upewnić, że nikt nie zauważy, jak łyżka rozpuszcza się w zupie niemal natychmiast.

Tym razem najpierw się dobrze zastanowi.


— Hrabia Ankh, jego wysokość lord kapral C. W. St J. Nobbs!

Gwar rozmów ucichł. Odwróciły się głowy. Gdzieś w tłumie ktoś wybuchnął śmiechem i został pospiesznie uciszony przez sąsiadów.

Wystąpiła lady Selachii. Była kobietą wysoką, o kanciastej sylwetce, ostrych rysach i haczykowatym nosie, będących charakterystycznymi cechami jej rodu. Kiedy się zbliżała, człowiek miał wrażenie, że ktoś cisnął w niego toporem.

Dygnęła.

Wokół zabrzmiały zdumione syknięcia, ale spojrzała groźnie na zebranych i natychmiast przez salę przeszła fala dygów i ukłonów. W tyle ktoś zaczął:

— Przecież on jest całkowitym auć…

…ale natychmiast mu przerwano.

— Czy ktoś coś zgubił? — zapytał nerwowo Nobby. — Mogę wam pomóc szukać.

Lokaj z tacą pojawił się przy nim.

— Coś do picia, panie?

— Dobra, podaj kufel winkle’a.

Opadły szczęki. Jednak lady Selachii nie straciła głowy.

— Winkle’a? — spytała.

— To rodzaj piwa, wasza wysokość — odparł lokaj.

Jej wysokość wahała się tylko przez moment.

— Jak się zdaje, kamerdyner pija piwo. Proszę przynieść — poleciła. — I ja też napiję się winkle’a. Cóż to za niezwykły pomysł!

Wywołało to pewien efekt wśród gości, którzy wiedzieli, na której stronie krakersa rozsmarowany jest pasztet.

— Rzeczywiście! Kapitalna myśl! Też poproszę kufel winkle’a.

— Hua hua! Łewelacja! Winkle i dla mnie!

— Winkle dla wszystkich!

— Przecież on jest absolutnym…

— Zamknij się!


Vimes przeszedł po Mosiężnym Moście ostrożnie, licząc hipopotamy. Zauważył dziewiątą sylwetkę, ale opierała się o balustradę i mruczała do siebie w sposób znajomy i — przynajmniej dla Vimesa — niegroźny. Lekkie ruchy powietrza doniosły do niego zapach tłumiący nawet fetor rzeki. Zapach stwierdzał, że przed Vimesem stoi pewien czubek, który awansował na pełną kopułę.

— Demoniszcze, demoniszcze, mówiłem im, postawić na sztorc i ściągnąć koniec? Tysiącletnia wskazówka i krewetki! Mówiłem, powiadam, ale czy oni słuchają…

— Dobry wieczór, Ron — rzucił Vimes, nie oglądając się nawet na żebraka.

Paskudny Stary Ron ruszył za nim krok w krok.

— Demoniszcze, wyślizgali mnie z tego, ot co…

— Tak, Ron — zgodził się Vimes.

— …I krewetki… Demoniszcze, powiadam, pochlebować to po masłowej stronie… Królowa Molly ostrzega, żebyś pilnował pleców, szefie.

— Co powiedziałeś?

— …Teraz niech smażą! — odparł niewinnie Paskudny Stary Ron. — Wyspodniować ich, ot co, wyślizgali mnie, oni i ta ich łasica…

Żebrak wyminął Vimesa, ciągnąc po ziemi skraj brudnego płaszcza, i pokuśtykał w mrok. Jego miały piesek biegł przed nim.


W kuchni rozpętało się prawdziwe pandemonium.

— Specjalnie Warzone Winkle’a? — upewnił się kamerdyner.

— Jeszcze sto cztery kufle — potwierdził lokaj.

Kamerdyner wzruszył ramionami.

— Harry, Sid, Rob, Jeffrey… Każdy po dwie tace i biegiem pod Królewską Głowę! Co jeszcze robi?

— No więc teraz mieli w planie czytanie poezji, ale on opowiada dowcipy…

— Anegdoty?

— Niezupełnie.


Zadziwiające, że w takiej mgle jeszcze mży. Wiatr wdmuchiwał przez otwarte okno i mgłę, i mżawkę, aż Vimes musiał je zamknąć. Zapalił świece na biurku i otworzył notes.

Powinien pewnie użyć demonicznego terminarza, ale wolał zapisywać swoje rozważania na kartce, jak należy. Lepiej mu się myślało, kiedy pisał.

Napisał więc „Arsen” i zakreślił to słowo dużym okręgiem. Wokół wypisał: „Paznokcie ojca Tubelceka”, „Szczury”, „Vetinari” i „Pani Easy”. Niżej na tej samej stronie dodał „Golemy” i narysował drugie kółko. Wokół tego zapisał: „Oj. Tubelcek?” i „Pan Hopkinson?”. Po namyśle dołożył jeszcze „Skradziona glina” i „Grys”.

A niżej: „Dlaczego golem miałby się przyznać do czegoś, czego nie zrobił?”.

Przez chwilę wpatrywał się w płomień świecy, po czym zanotował: „Szczury jedzą co popadnie”.

Minęła chwila.

„Co miał kapłan, co ktokolwiek chciałby zdobyć?”.

Z dołu dobiegły brzęki pancerzy — to wrócił patrol. Krzyknął kapral.

„Słowa”, pisał Vimes. „Co miał pan Hopkinson? Chleb krasnoludów -› Nieukradziony. Co miał jeszcze?”.

Przyjrzał się kartce. Napisał „Piekarnia”, popatrzył na to słowo, wymazał je i zastąpił innym: „Piekarnik?”. Zakreślił „Piekarnik?”, zakreślił „Kradziona glina” i połączył jedno z drugim.

Arszenik znalazł się pod paznokciami kapłana. Może wykładał truciznę na szczury? Arszenik ma przecież liczne zastosowania. I bez trudności da się go kupić na wagę od dowolnego alchemika.

Napisał „Arsenowy Potwór” i przyjrzał się temu. Pod paznokciami można znaleźć brud. Jeśli ludzie się bronią, bywa tam krew albo skóra. Ale nie jakaś maź i arszenik.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w notatki. Po namyśle zaczął pisać dalej: „Golemy nie są żywe. Ale myślą, że są. Co robią rzeczy, które są żywe? -› Odp: Oddychają, jedzą, wydalają”. Przerwał na chwilę, zapatrzony w mgłę, po czym dopisał bardzo starannie: „I robią więcej rzeczy”.

Coś zamrowiło go na karku.

Zakreślił nazwisko zabitego Hopkinsona i wyrysował linię wzdłuż strony. Tam zrobił nowe kółko i wpisał: „Miał wielki piekarnik”.

Hm… Cudo mówił, że nie da się porządnie wypalić gliny w piecu chlebowym. Ale może da się ją wypalić nieporządnie.

Znów spojrzał na płomyk świecy.

Mogliby chyba to zrobić… bogowie! Nie, na pewno nie…

Ale w końcu potrzebna jest tylko glina. I świątobliwy mąż, który wie, jak napisać słowa. I ktoś, kto wyrzeźbi figurę, ale golemy miały setki, setki lat, żeby nauczyć się sprawnie posługiwać rękami…

Te wielkie, ogromne dłonie, tak podobne do pięści.

A wtedy powinno im bardzo zależeć na zniszczeniu wszystkich dowodów. Pewnie nawet nie uważają tego za zabójstwo, raczej jakby wyłączenie…

Zakreślił kolejne niekształtne koło.

Grys. Stara wypalona glina, roztarta na drobno.

Dodali trochę własnej gliny. Dorfl miał nową stopę, prawda? Nie wyrzeźbił jej całkiem poprawnie. Włożyli w nowego golema cząstki samych siebie.

Wszystko to brzmiało… Nobby by pewnie powiedział: „Paskudnie”. Vimes sam nie wiedział, jak to określić. Przypominało to te wszystkie tajne stowarzyszenia. „Glina z mojej gliny”. Moje ciało i krew…

Przeklęte stwory! Małpują lepszych od siebie!

Vimes ziewnął. Spać… Powinien się trochę zdrzemnąć. Albo co…

Spojrzał na zapisaną kartkę. Jego dłoń odruchowo zsunęła się ku dolnej szufladzie biurka, jak zawsze, kiedy był zmartwiony i usiłował coś wymyślić. Co prawda od bardzo dawna nie było tam już żadnych butelek, ale stare przyzwyczajenia…

Coś brzęknęło delikatnie i szkliście, zachlupotało kusząco…

Dłoń Vimesa uniosła się, ściskając pękatą butelkę. Etykieta stwierdzała: „Gorzelnie Bearhuggera — MacAbre, Najlepszy Malt”.

Płyn wewnątrz niemal wspinał się po ściankach z niecierpliwości.

Vimes patrzył. Sięgnął do szuflady po butelkę whisky, i oto była.

Ale nie powinno jej być. Wiedział, że Marchewa i Fred Colon mają go na oku, ale i bez tego odkąd ożenił się z Sybil, nie kupił ani jednej flaszki, bo przecież obiecał…

Ale to tutaj to nie była jakaś siwucha. To macabre…

Kiedyś jej próbował. Teraz już nie pamiętał dlaczego, bo jedyny alkohol, jaki wtedy pijał, był tak subtelny jak cios pałką w ucho wewnętrzne. Musiał jakoś znaleźć pieniądze. Samo powąchanie tego było niczym Noc Strzeżenia Wiedźm… Samo powąchanie…


— A ona na to: „Zabawne, nic takiego wczoraj nie robiłam”! — dokończył kapral Nobbs.

Spojrzał dumnie na towarzystwo.

Milczeli. Potem ktoś z tyłu parsknął niepewnym śmiechem, jak człowiek, który nie wie, czy zaraz go nie uciszą. Potem zachichotał ktoś jeszcze. Potem jeszcze dwóch. Wreszcie cała grupa wybuchnęła śmiechem.

Nobby promieniał.

— A znacie o tym Klatchaninie, który wszedł do baru z takim malutkim pianinem… — zaczął.

— Myślę — przerwała mu stanowczo lady Selachii — że bufet jest już gotowy.

— Macie świńskie raciczki? — spytał uprzejmie Nobby. — Pod winkle’a najlepiej pasuje talerz świńskich raciczek.

— Normalnie nie jadam kończyn — oświadczyła lady Selachii.

— Świński kostkowy sandwicz… Próbowała pani świńskich kostek? Nie ma nic lepszego.

— Nie… nie jest to, zapewne, najdelikatniejsza z potraw?

— Och, można odkroić skórkę — uspokoił ją Nobby. — Nawet kopytka. Jeśli czuje się pani… wytwornie.


Sierżant Colon otworzył oczy i jęknął. Głowa go bolała. Chyba go czymś uderzyli. Możliwe, że ścianą.

I związali go — ręce i nogi.

Zdawało się, że leży w ciemności na drewnianej podłodze. W powietrzu unosił się dziwny zapach — znajomy, ale irytująco nierozpoznawalny.

Kiedy oczy z wolna przyzwyczaiły mu się do ciemności, dostrzegł cienkie linie światła, jakie mogą oznaczać drzwi. Słyszał też głosy.

Spróbował podnieść się na kolana i jęknął, gdy ból w głowie uderzył z nową siłą.

Kiedy ktoś cię wiąże, pomyślał, to nie wróży niczego dobrego. Oczywiście, wiązanie i tak jest lepsze od zabijania, ale może oznaczać, że odkładają człowieka na bok, żeby zabić później.

Takie rzeczy się nie zdarzają, powiedział sobie. Za dawnych dni, kiedy człowiek przyłapał kogoś na kradzieży, to praktycznie przytrzymywał mu drzwi, żeby tamten mógł uciec. Dzięki temu wracał do domu w jednym kawałku.

Zdołał się jakoś podnieść, wykorzystując kąt między ścianą a ciężkimi skrzyniami. Nie poprawił tym zbytnio swojej sytuacji, ale kiedy ucichły już huczące w głowie gromy, podskakując niezgrabnie, zbliżył się do drzwi.

Z drugiej strony wciąż słyszał jakieś głosy. Najwyraźniej ktoś poza sierżantem Colonem też miał kłopoty.

— …klaunie! Po to mnie tu wezwałeś? W straży mają wilkołaka! Ah-ha. Nie któregoś z tych waszych dziwolągów, ale prawdziwego bimorfa! Rzucisz monetą, a wilkołak wyniucha, na którą stronę spadła.

— To może go zabijemy i odciągniemy stąd ciało?

— Myślisz, że nie wyczuje różnicy między trupem a żywym ciałem?

Sierżant Colon jęknął cichutko.

— Eee… To może wyprowadzimy go gdzieś w tę mgłę…?

— One umieją wyczuć strach, idioto! Ah-ha. Dlaczego nie pozwoliłeś mu się rozejrzeć? Co by znalazł? Znam tego strażnika. Tłusty stary tchórz z mózgiem nie lepszym, ah-ha, od świni. Przez cały czas cuchnie strachem.

Sierżant Colon miał nadzieję, że nie zacznie cuchnąć niczym innym.

— Poślij do niego Meshugę, ah-ha.

— Jesteś pewien? On się robi jakiś dziwny. Chodzi gdzieś, a nocą krzyczy. Przecież one nie powinny tego robić. W dodatku pęka. Wiadomo, tępe golemy niczego nie zrobią po…

— Wszyscy wiedzą, że nie można ufać golemom. Ah-ha. Dopilnuj tego.

— Słyszałem, że Vimes jest…

— Sam zająłem się Vimesem!

Colon jak najciszej odsunął się od drzwi. Nie miał pojęcia, czym jest ta rzecz zwana Meshugą, którą zrobiły golemy. Tyle że wydawało się bardzo dobrym pomysłem, by znaleźć się tam, gdzie jej nie ma.

Gdyby był kimś tak sprytnym jak Vimes albo Marchewa, pewnie… pewnie znalazłby gwóźdź albo coś takiego i pozbył się więzów. Były mocne i wcinały mu się w skórę, przede wszystkim dlatego że sznur był cienki, niewiele grubszy od dratwy, wielokrotnie owiniętej i zasupłanej. Gdyby tylko udało się znaleźć coś, o co by potrzeć…

Niestety jednak, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, czasami ludzie nieprzewidująco wrzucają swych związanych jeńców do pomieszczeń całkowicie pozbawionych gwoździ, poręcznych ostrych kamieni, kawałków szkła czy nawet — w przypadkach ekstremalnych — dostatecznej ilości starego złomu, by zbudować z niego w pełni funkcjonalny wóz pancerny.

Zdołał jakoś opaść na kolana i zaczął przesuwać się po deskach podłogi. Wystarczy nawet drzazga. Kawałek metalu. Szeroko otwarta brama z napisem WOLNOŚĆ. Zadowoli się byle czym.

Znalazł tylko maleńki krąg światła na podłodze. Dziura po sęku, który już dawno wypadł, i teraz przedostawało się przez nią światło — słaby, pomarańczowy blask.

Colon położył się i przysunął do dziury oko. Niestety, wskutek tego w pobliże otworu trafił też jego nos.

Smród był przerażający. Była w nim jakaś sugestia wodnistości, a w każdym razie ciekłości. Colon musiał się znaleźć nad jednym z licznym potoków, które płynęły przez miasto, choć w ciągu wieków zostały całkowicie zabudowane. Teraz — jeśli ktoś w ogóle pamiętał o ich istnieniu — wykorzystywano je do celów, do jakich ludzkość zawsze używała świeżej i czystej wody, to znaczy do czynienia jej możliwie mętną i niezdatną do picia. A ten potok przepływał pod targiem bydła. Zapach amoniaku wwiercał się w zatoki Colona niczym świder.

A jednak w dole paliło się światło.

Colon wstrzymał oddech i spojrzał jeszcze raz.

Kilka stóp pod sobą zobaczył bardzo małą tratwę. Leżało na niej kilka martwych szczurów i palił się malutki ogarek świecy.

W pole widzenia wpłynęła mała wiosłowa łódź. Na jej dnie leżał szczur, a przy wiosłach siedział…

— Ciut Szalony Artur?

Gnom spojrzał w górę.

— Kto tam jest?

— To ja, Fred Colon, twój stary kumpel! Możesz mi pomóc?

— Co ty tam robisz?

— Leżę związany, a oni chcą mnie zabić! Dlaczego tam tak strasznie śmierdzi?

— To potok Kogudziobny. Zlewają do niego ścieki ze wszystkich zagród bydła. — Ciut Szalony Artur wyszczerzył zęby. — Czujesz chyba, jak ci oczyszcza nos, co? Możesz mnie nazywać Królem Złotej Rzeki.

— Oni chcą mnie zabić, Artur! Więc nie zalewaj!

— Aha, niezły żart.

Pod wpływem rozpaczy w mózgu Colona zaiskrzyły dodatkowe komórki.

— Byłem na tropie tych typów, którzy trują twoje szczury — powiedział.

— Gildia Szczurołapów! — warknął Artur, omal nie upuszczając wiosła. — Wiedziałem, że to oni. Tak? Bo tu właśnie złapałem te szczury. Jest ich tam więcej, martwych jak ćwieki.

— Zgadza się! I muszę przekazać nazwiska komendantowi Vimesowi! Osobiście! Ze wszystkimi rękami i nogami na miejscu! On bardzo dba o takie szczegóły.

— Wiesz, że leżysz na klapie? — spytał Artur. — Zaczekaj no chwilę.

Machnął wiosłami i zniknął. Colon przetoczył się na bok. Po chwili coś zaszurało pod ścianą i ktoś kopnął go w ucho.

— Au!

— Dostanę za to jakąś forsę? — zapytał Ciut Szalony Artur, unosząc ogryzek świecy. Była to bardzo mała świeca, jaką można by umieścić na torcie urodzinowym dziecka.

— A co z obywatelską powinnością?

— Aha! Czyli forsy nie będzie?

— Będzie. Dużo. A teraz mnie rozwiąż.

— Użyli jakiegoś sznurka — stwierdził Artur. — Zamiast przyzwoitego powroza.

Colon poczuł, że ma wolne ręce, choć nadal czuł ucisk na przegubach.

— Co z tą klapą? — zapytał.

— Leżysz na niej. Wygodna do wyrzucania różnych śmieci. Z dołu wygląda, jakby od lat nikt jej nie otwierał. Wiesz, teraz już wszędzie tam znajdowałem martwe szczury! Wielkie jak twój łeb i dwa razy bardziej zdechłe. A tak mi się coś zdawało, że te, co je złapałem dla Świdry, były ciut powolne.

Brzęknęło i Colon miał wolne także nogi. Usiadł ostrożnie i spróbował je rozmasować.

— Jest stąd jakieś wyjście?

— Mnóstwo dla mnie, ale nic dla takich wielkich tępaków jak ty. Będziesz musiał popływać.

— Chcesz, żeby wskoczył do… do tego?

— Nie ma zmartwienia, nie utopisz się.

— Na pewno?

— Ale możesz się udusić. Słyszałeś o tym potoku, o którym mówią, że można nim pływać bez wioseł?

— To chyba nie ten? — spytał Colon z nadzieją.

— Wszystko przez te zagrody dla bydła — tłumaczył Ciut Szalony Artur. — Bydło w zamknięciu robi się nerwowe.

— Znam to uczucie.

Coś zatrzeszczało za drzwiami. Colon zdołał wreszcie się podnieść.

Drzwi się otworzyły.

Jakaś postać przesłoniła otwór wyjścia. Za nią paliło się światło, więc była widoczna tylko jako ciemna sylwetka, gdy jednak Colon uniósł głowę, spojrzał prosto w dwoje trójkątnych, rozjarzonych oczu.

Ciało Colona, pod wieloma względami bardziej inteligentne od umysłu, który musiało nosić, przejęło dowodzenie. Wykorzystało adrenalinowe dopalanie, jakie zagwarantował mózg, wyskoczyło wysoko w górę i skierowało stopy tak, że okute czubki butów sierżanta równocześnie trafiły w klapę.

Wieloletnie warstwy brudu i rdzy ustąpiły.

Colon przeleciał. Na szczęście jego ciało wykazało się dostatecznym refleksem, by zatkać własny nos, kiedy uderzył o powierzchnię przerażającego potoku, który zareagował cichym: glup!

Wielu ludzi, kiedy wpada do wody, walczy o oddech. Sierżant Colon walczył o brak oddechu. Alternatywa była zbyt straszna, by o niej myśleć.

Uniósł się jak boja, częściowo dzięki rozmaitym gazom uwolnionym z gęstej cieczy. Kilka stóp od niego świeczka na rozkołysanej tratwie Ciut Szalonego Artura zapłonęła na niebiesko.

Ktoś wylądował mu na hełmie i kopnął w blachę, tak jak człowiek spina konia ostrogami.

— W prawo… zwrot! Naprzód!

Na wpół idąc, na wpół płynąc, Colon ruszył cuchnącym ściekiem. Groza dodała mu sił. Owszem, potem zażąda pewnie zwrotu dotacji, z odsetkami, ale na razie szybko rozcinał powierzchnię cieczy. Potrzebowała kilku sekund, by zamknąć się za nim na powrót.

Nie zatrzymywał się, póki nagły spadek ciśnienia nad głową nie powiedział mu, że wyszedł na otwartą przestrzeń. Na ślepo macał w ciemności, aż znalazł oślizłe słupy pomostu i przylgnął do nich, dysząc ciężko.

— Co to był za stwór? — zapytał Ciut Szalony Artur.

— Golem — wysapał Colon.

Udało mu się chwycić rękami pomost. Spróbował się podciągnąć, ale opadł z powrotem do wody.

— Hej, chyba coś słyszałem! — zawołał Artur.

Sierżant Colon uniósł się nad powierzchnią niczym wystrzelony z głębiny pocisk. Wylądował na pomoście i zgiął się wpół.

— Nie, to chyba jakiś ptak — stwierdził Artur.

— Jak zwracają się do ciebie przyjaciele, Ciut Szalony Arturze? — zapytał Colon.

— Nie wiem. Nie mam żadnych.

— No tak… Wcale się nie dziwię.


Lord de Nobbes miał teraz mnóstwo przyjaciół.

— W górę serca! Kto pierwszy dno zobaczy! — zawołał.

Ludzie aż piszczeli ze śmiechu.

Nobby uśmiechnął się radośnie do tłumu gości. Nie pamiętał już, kiedy tak dobrze się bawił całkiem ubrany.

W kącie pracowni lady Selachii drzwi zamknęły się dyskretnie. W wygodnej palarni za nimi anonimowi ludzie zasiedli w skórzanych fotelach i spojrzeli na siebie wyczekująco.

— To niewiarygodne — odezwał się w końcu jeden z nich. — Po prostu niewiarygodne. Ten człowiek rzeczywiście ma antycharyzmę.

— To znaczy?

— To znaczy jest tak okropny, że aż fascynuje. Jak te historie, które opowiada… Zauważyliście państwo? Goście wręcz go zachęcali, bo nie mogli uwierzyć, że ktoś będzie opowiadał takie dowcipy w mieszanym towarzystwie!

— Szczerze mówiąc, mnie dość się podobał ten o bardzo małym człowieczku grającym na pianinie…

— A jego maniery przy stole… Zauważyliście?

— Nie.

— No właśnie.

— I zapach, nie zapominajcie o zapachu.

— Nawet może nie wstrętny, raczej… dziwny.

— Właściwie to odkryłem, że po kilku minutach nos sam się blokuje, a wtedy jest…

— Chodzi mi o to, że w pewien niewyjaśniony sposób przyciąga do siebie ludzi.

— Jak publiczna egzekucja.

Przez chwilę trwało pełne zadumy milczenie.

— W każdym razie zabawny z niego typek, na swój sposób.

— Chociaż niezbyt inteligentny.

— Wystarczy dać mu kufel piwa i talerz tego, czym tam były te rzeczy z kopytami, a będzie szczęśliwy jak świnia w błocie.

— Myślę, że to trochę obraźliwe.

— Przepraszam.

— Znałem kilka wspaniałych świń.

— W samej rzeczy.

— Ale mogę go sobie wyobrazić, jak pije piwo i zjada kopyta, podpisując królewskie proklamacje.

— Istotnie. Hm… Myślicie, że umie czytać?

— A czy to ważne?

Znowu zapadła cisza, zakłócana odgłosem mknących myśli.

— I jeszcze coś — odezwał się ktoś inny. — Nie musimy się martwić, że założy dynastię, która mogłaby się okazać niewygodna.

— Dlaczego pan tak sądzi?

— Wyobrażacie sobie, żeby jakaś księżniczka za niego wyszła?

— No… znane są przypadki, kiedy całowały żaby…

— Żaby owszem, przyznaję.

— …Poza tym warto pamiętać, że władza i korona to potężne afrodyzjaki.

— Jak potężne, pańskim zdaniem?

Cisza. I wreszcie:

— Prawdopodobnie nie aż tak potężne.

— Nada się doskonale.

— Świetnie.

— Smok dobrze się sprawił. Przypuszczam, że ten mały prymityw nie jest naprawdę hrabią, co?

— Proszę nie żartować.


Cheri Tyłeczek siedziała na niewygodnym stołku za biurkiem. Wszystko, co miała robić — jak jej powiedziano — to notować patrole wychodzące i wracające ze służby.

Kilku ludzi obrzuciło ją zdziwionymi spojrzeniami, ale milczeli. Zaczynała się już uspokajać, kiedy z Królewskiej Drogi wróciła czwórka krasnoludów.

Gapili się na nią. I na jej uszy.

Potem ich spojrzenia zsunęły się w dół. W Ankh-Morpork nikt nie wpadł na pomysł biurkowego panelu. Zresztą na ogół pod biurkiem można było zobaczyć dolną połowę sierżanta Colona. Z licznych powodów sugerujących zasłonięcie dolnej połowy sierżanta Colona przed widokiem publicznym, potencjalne budzenie zgorszenia nie mieściło się w pierwszej dziesiątce.

— To… to kobieca odzież, tak? — odezwał się jeden z krasnoludów.

Cheri przełknęła nerwowo ślinę. Dlaczego akurat teraz? Tak jakoś myślała, że będzie przy niej Angua. Ludzie zawsze się uspokajali, kiedy się do nich uśmiechnęła, naprawdę zdumiewający efekt.

— No? — Zająknęła się. — Co z tego? Mogę, jeśli chcę.

— I jeszcze… w uchu…

— Tak?

— To… Moja matka nigdy nawet… Buee… Obrzydliwe! I to w miejscu publicznym! A gdyby weszły tu jakieś dzieci?

— Widzę twoje kostki! — oburzył się inny krasnolud.

— Porozmawiam o tym z kapitanem Marchewą — zagroził trzeci. — Nie sądziłem, że dożyję czegoś takiego.

Dwa krasnoludy wyszły gniewnie do szatni. Trzeci pospieszył za nimi, ale zawahał się, kiedy mijał biurko. Spojrzał na Cheri z zakłopotaniem.

— E… Eee… Ładne kostki, trzeba przyznać — powiedział i uciekł biegiem.

Czwarty krasnolud zaczekał, aż pozostali wyjdą, a potem zbliżył się niepewnie.

Cheri aż trzęsła się ze zdenerwowania.

— Nie waż się nic mówić na temat moich nóg! — powiedziała, grożąc mu palcem.

— Tego… — Krasnolud rozejrzał się szybko i pochylił nad blatem. — Eee… Czy… czy to… szminka?

— Tak! I co z tego?

— No… — Krasnolud pochylił się jeszcze bardziej, znów się rozejrzał i konspiracyjnie zniżył głos. — Mogłabym też spróbować?


Angua z Marchewą szła przez mgłę w milczeniu, które przerywała tylko krótkimi wskazówkami co do kierunku.

Nagle się zatrzymała. Aż do tej chwili zapach Dorfla, a w każdym razie świeży zapach starego mięsa i krowich odchodów kierował się prosto do dzielnicy rzeźni.

— Skręcił w ten zaułek — powiedziała. — To praktycznie w przeciwną stronę. I przyspieszył… Jest też dużo ludzi i… kiełbaski?

Marchewa ruszył biegiem. Dużo ludzi i zapach kiełbasek oznaczał przedstawienie tego teatru ulicznego, jakim było życie w Ankh-Morpork.

W głębi uliczki zebrał się spory tłum. Najwyraźniej przebywał tu już dłuższy czas, gdyż z tyłu kręciła się znajoma postać z tacą; wyciągała szyję, żeby widzieć coś ponad głowami ludzi.

— Co się dzieje, panie Dibbler? — spytał Marchewa.

— O, witam, kapitanie. Mają golema.

— Kto ma?

— No, paru facetów. Właśnie przynieśli młoty.

Przed nimi stały gęsto zbite ciała. Marchewa złożył obie dłonie i jak taranem wbił się między dwóch ludzi, rozsuwając ich na boki. Stękając i opierając się, tłum rozstąpił się przed nim niczym tor wodny przed lepszej klasy prorokiem.

Dorfl stał pod murem na końcu zaułka. Trzech mężczyzn z młotami zbliżało się do niego ostrożnie, w sposób typowy dla motłochu — żaden z nich nie chciał zadać pierwszego ciosu w obawie, że drugi trafi w niego.

Golem skulił się pod ścianą. Zasłaniał się tabliczką, na której było napisane:

JESTEM WART 530 DOLARÓW.

— Pieniądze? — odezwał się jeden z mężczyzn. — Tylko o tym potraficie myśleć.

Tabliczka rozpadła się od uderzenia.

Chciał podnieść młot do kolejnego ciosu. Kiedy narzędzie nie drgnęło, mężczyzna niemal wykręcił salto do tyłu.

— Tylko o pieniądzach można myśleć, kiedy wszystkim, co masz, jest cena — odezwał się spokojnie Marchewa, wyjmując mu młot z dłoni. — Co tu wyczyniasz, przyjacielu?

— Nie możesz nas powstrzymać — wymamrotał mężczyzna. — Wszyscy wiedzą, że one nie są żywe.

— Ale mogę cię aresztować za umyślne niszczenie cudzej własności.

— Jeden z nich zabił starego kapłana!

— Słucham? — zdziwił się Marchewa. — Jeśli to jest rzecz, to nie może popełnić morderstwa. Miecz jest rzeczą… — Wydobył swój miecz; klinga świsnęła niemal jedwabiście. — I gdyby ktoś wbił go w ciebie, dobry człowieku, nie mógłbyś w żaden sposób winić miecza.

Mężczyzna zezował, usiłując zogniskować wzrok na klindze.

I znowu Anguę ogarnęło zdumienie. Marchewa nie próbował grozić temu człowiekowi. Nie groził. Użył po prostu miecza, by zademonstrować celną metaforę. I to wszystko. Byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że nie wszyscy tak to odbierają.

Jakaś część jej umysłu stwierdziła: Trzeba być naprawdę bardzo wyrafinowanym, żeby być tak prostym jak Marchewa.

Mężczyzna przełknął ślinę.

— Trafna uwaga — przyznał.

— No tak, ale… nie można im ufać — odezwał się drugi z uzbrojonych w młoty. — Skradają się za plecami i nigdy nic nie mówią. Co takiego knują, pytam?

Kopnął Dorfla. Golem zakołysał się lekko.

— No cóż — rzekł Marchewa. — Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. A tymczasem muszę wszystkich prosić, by zajęli się swoimi sprawami…

Trzeci członek zespołu demolującego dopiero niedawno zamieszkał w mieście i dał się porwać idei, gdyż niektórzy ludzie się dają.

Wyzywająco podniósł młot i otworzył usta, by powiedzieć: „Ach, tak”, ale znieruchomiał, ponieważ tuż za uchem usłyszał warkot. Był to warkot niski i dość cichy, ale jego złożona forma falowa przeniknęła wprost do niewielkiego galaretowatego kawałka w rdzeniu kręgowym, gdzie wcisnęła pradawny guzik z napisem „Pierwotna Groza”.

Obejrzał się. Stojąca za nim atrakcyjna strażniczka uśmiechnęła się przyjaźnie. To znaczy, uniosła kąciki ust tak, że odsłoniła zęby.

Upuścił młot na własną stopę.

— Brawo — pochwalił go Marchewa. — Zawsze powtarzam, że więcej można dokonać uprzejmym słowem i uśmiechem.

Tłum patrzył na niego z wyrazem, jaki zawsze mieli na twarzach ludzie patrzący na Marchewę. Było to wstrząsające zrozumienie faktu, że on naprawdę wierzy w to, co mówi. Ogrom tego często po prostu odbierał ludziom oddech.

Odwrócili się i szybko odeszli.

Marchewa zbliżył się do golema, który na kolanach próbował poskładać rozbitą tabliczkę.

— Chodźmy, panie Dorfl — powiedział. — Odprowadzimy pana przez resztę drogi.


— Oszaleliście? — powiedział Sock i spróbował zamknąć drzwi. — Myślicie, że chcę to z powrotem?

— Jest pańską własnością — przypomniał Marchewa. — Ludzie próbowali go rozbić.

— Powinniście im pozwolić. Nie słyszeliście, co mówią? Nie chcę tego pod moim dachem!

Znów próbował zatrzasnąć drzwi, ale przeszkodziła mu stopa strażnika.

— Obawiam się, że popełnia pan wykroczenie — oznajmił Marchewa. — Konkretnie: zaśmiecanie.

— Niech pan będzie poważny!

— Zawsze jestem.

— Zawsze jest — potwierdziła Angua.

Sock zamachał gorączkowo rękami.

— Może sobie iść. A sio! Nie chcę, żeby w mojej rzeźni pracował zabójca! Weźcie go sobie, jeśli tak wam na nim zależy.

Marchewa chwycił drzwi i otworzył siłą. Sock cofnął się.

— Czy proponuje pan łapówkę przedstawicielowi prawa, panie Sock?

— Czy pan oszalał?

— Nigdy nie szaleję — odparł Marchewa.

— Nigdy — westchnęła Angua.

— Strażnikom nie wolno przyjmować prezentów. — Marchewa obejrzał się na Dorfla, który stał opuszczony na ulicy. — Ale mogę go od pana kupić. Za uczciwą cenę.

Sock przyjrzał się Marchewie, potem golemowi, potem znów Marchewie.

— Kupić? — upewnił się. — Za pieniądze?

— Tak.

Rzeźnik wzruszył ramionami. Kiedy ktoś proponuje pieniądze, nie warto się zastanawiać, czy jest normalny.

— To co innego — uznał. — Kiedy go kupowałem, był wart pięćset trzydzieści dolarów, ale oczywiście teraz zdobył nowe umiejętności…

Angua warknęła. Wieczór był męczący, a zapach świeżego mięsa drażnił zmysły.

— Przecież jeszcze przed chwilą chciał pan go nam podarować!

— No, podarować owszem, ale interes to co innego…

— Zapłacę jednego dolara — zaproponował Marchewa.

— Dolara? To przecież rozbój w biały…

Angua błyskawicznie wyciągnęła rękę i chwyciła go za kołnierz. Wyczuwała żyły, zapach jego krwi i strachu… Starała się myśleć o kapuście.

— Już prawie noc — warknęła.

Podobnie jak człowiek w zaułku, Sock także posłuchał zewu dziczy.

— Dolar — wychrypiał. — W porządku. Uczciwa cena. Jeden dolar.

Marchewa wręczył mu monetę, po czym sięgnął po notes.

— Bardzo ważne jest pokwitowanie — wyjaśnił. — Oficjalne i zgodne z prawem przeniesienie własności.

— Oczywiście. Jasne. Chętnie.

Sock zerknął zrozpaczony na Anguę. Nie wiedział dlaczego, ale jej uśmiech nie wyglądał tak, jak powinien. Pospiesznie napisał kilka linii.

Marchewa zajrzał mu przez ramię.


Ja Gerhardt Sock oddaję okazicielowi pełne i całe prawo własności golema Dorfla w zamian za Jednego Dolara i za wszystko co golem zrobi, on tera odpowiada i niema to ze mną nic wspulnego

Podpisano: Gerhardt Sock


— Interesujący dobór sformułowań, ale wygląda na legalny dokument — uznał, odbierając rzeźnikowi papier. — Bardzo dziękuję, panie Sock. To chyba najlepsze możliwe rozwiązanie.

— To wszystko? Mogę już iść?

— Naturalnie. I…

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

— No brawo — mruknęła Angua. — Teraz masz golema. Wiesz chyba, że odpowiadasz za wszystko, co on zrobi?

— Jeśli to prawda, czemu ludzie je rozbijają?

— Do czego chcesz go używać?

Marchewa spojrzał zamyślony na Dorfla, który stał wpatrzony w ziemię.

— Dorfl!

Golem uniósł wzrok.

— Tu jest twój kwit. Nie musisz mieć właściciela.

Golem ujął kartkę papieru między dwa grube palce.

— To znaczy, że teraz należysz do siebie — mówił zachęcającym tonem Marchewa. — Sam jesteś swoim właścicielem.

Dorfl wzruszył ramionami.

— Czego się spodziewałeś? — spytała Angua. — Że zacznie machać chorągiewką?

— On chyba nie zrozumiał — domyślił się Marchewa. — Czasami trudno jest wtłoczyć komuś do głowy nową myśl…

Urwał nagle.

Wyjął kartkę z nieruchomych palców Dorfla.

— To chyba może zadziałać — stwierdził. — Metoda wydaje się trochę… inwazyjna. Ale w końcu one rozumieją tylko słowa…

Otworzył głowę Dorfla i wrzucił do środka pokwitowanie.

Golem mrugnął. A dokładniej, jego oczy pociemniały, a potem znów się rozjarzyły. Bardzo powoli uniósł jedną rękę i poklepał się w czubek głowy. Potem uniósł drugą i obracał nią w obie strony, jakby nigdy jej jeszcze nie widział. Popatrzył na własne stopy, potem wokół siebie, na skryte we mgle budynki. Spojrzał na Marchewę. Spojrzał na chmury nad ulicą. I znowu na Marchewę.

A potem, bardzo wolno, wcale się nie zginając, runął na plecy i z hukiem uderzył o bruk. Światło w jego oczach przygasło.

— No i masz — powiedziała Angua. — Teraz się zepsuł. Możemy już iść?

— Coś tam jeszcze się jarzy — zauważył Marchewa. — Pewnie to było dla niego za wiele. Nie możemy go tak zostawić. Może gdybym wyjął pokwitowanie…

Przyklęknął obok golema i sięgnął do klapki w głowie.

Dłoń Dorfla poruszyła się tak szybko, że nawet nie było widać ruchu. Nagle znalazła się na miejscu, chwytając Marchewę za przegub.

— Ha… — Marchewa delikatnie cofnął rękę. — Najwyraźniej… czuje się lepiej.

— Thssss — powiedział Dorfl. Głos wibrował we mgle.

Golemy mają usta. Usta są elementem konstrukcji. Ale te były otwarte i odsłaniały wąską linię czerwonego światła.

— O bogowie… — Angua cofnęła się o krok. — One nie mogą mówić!

— Thssss! — Była to nie tyle zgłoska, ile odgłos uchodzącej pary.

— Poszukam kawałka twojej tab… — zaczął Marchewa, rozglądając się dookoła.

— Thssss!

Dorfl wstał niezgrabnie, łagodnie odsunął go na bok i odszedł ciężkim krokiem.

— Teraz jesteś zadowolony? — spytała Angua. — Nie będę tropić tego nędznego gliniaka. Może poszedł rzucić się do rzeki.

Marchewa pobiegł kilka kroków za golemem, ale zatrzymał się i zawrócił.

— Dlaczego tak bardzo ich nienawidzisz? — spytał.

— Nie zrozumiesz tego. Naprawdę myślę, że nie zrozumiesz. To… to są nieożywione rzeczy. One… tak jakby ciskają ci w twarz fakt, że nie jesteś człowiekiem.

— Ale ty jesteś człowiekiem!

— Trzy tygodnie na cztery. Czy nie rozumiesz, że kiedy ty musisz cały czas uważać, golemy, te przedmioty, są akceptowane? To okropne. Przecież one nawet nie żyją. Ale mogą sobie chodzić, gdzie chcą, i nigdy nie słyszą złośliwych uwag o srebrze albo czosnku… No, przynajmniej do teraz. To są zwyczajne maszyny do wykonywania pracy.

— Tak są traktowane, istotnie — przyznał Marchewa.

— Znowu jesteś rozsądny! — warknęła. — Umyślnie starasz się rozumieć wszystkie punkty widzenia! Czy nie mógłbyś chociaż raz spróbować być niesprawiedliwy?


Nobby na chwilę został sam wśród rozbawionych gości. Odepchnął więc łokciami kelnerów koło bufetu i w tej właśnie chwili nożem wyskrobywał salaterkę.

— Ach, lord de Nobbes — usłyszał za plecami jakiś głos.

Odwrócił się.

— Co jest? — spytał. Oblizał nóż i wytarł go w obrus.

— Czy jesteś zajęty, panie?

— Właśnie robiłem sobie kanapkę z pastą mięsną — wyjaśnił Nobby.

— To pâté de foie gras, panie.

— Tak się nazywa? Nie ma takiego kopa jak wołowe smarowidło Clammera, to pewne. Chcesz przepiórcze jajo? Trochę są małe…

— Nie, dziękuję.

— Jest ich tu masa — rzekł łaskawie Nobby. — I za darmo. Nie musisz płacić.

— Mimo to…

— Potrafię zmieścić do ust sześć naraz. Popatrz…

— Zadziwiające, panie. Zastanawiałem się jednakże, czy nie zechciałbyś dołączyć do kilku z nas w palarni.

— Fghmf? Mfgmf fgmf mgghjf?

— Istotnie. — Przyjazna ręka objęła Nobby’ego za ramiona i zręcznie pokierowała dalej od bufetu, hrabia zdążył jednak porwać talerz kurzych udek. — Tak wiele osób pragnie z panem porozmawiać…

— Mgffmph?


Sierżant Colon próbował się oczyścić, ale czyszczenie się w wodzie z Ankh jest trudnym manewrem. Najlepsze, na co można liczyć, to jednolita szarość.

Fred Colon nie osiągnął poziomu wyrafinowanej desperacji Vimesa. Vimes wyznawał pogląd, że życie tak jest pełne nieracjonalnych elementów przydarzających się ze wszystkich stron, iż szansa, by wykryć w tym jakiś sens, jest wyjątkowo mała. Colon, jako człowiek z natury bardziej optymistyczny, a z intelektu o wiele pewniejszy, ciągle jeszcze był na etapie wiary, że Ślady są Ważne.

Dlaczego związali go takim sznureczkiem? Wciąż miał na nogach i rękach jego pętle.

— Na pewno nie wiesz, gdzie byłem? — zwrócił się do Ciut Szalonego Artura.

— Sam tam wszedłeś — odparł Artur, biegnąc za nim. — Jak to możliwe, że nie wiesz?

— Bo było ciemno i mgliście, a ja nie zwracałem uwagi. Dlatego. Robiłem, co do mnie należy.

— Aha! Niezłe.

— Nie marudź. Gdzie byłem?

— Mnie nie pytaj. Ja tylko poluję pod całym regionem targu bydła. Nie przejmuję się tym, co na górze. Jak mówiłem, korytarze biegną wszędzie.

— A czy ktoś w tej okolicy robi sznurek?

— Nie, tu są same zwierzaki, mówiłem. Kiełbasy, mydło i takie tam. Czy to już jest ten moment, kiedy mi dajesz pieniądze?

Colon poklepał się po kieszeniach.

— Będziesz musiał przyjść na komendę, Ciut Szalony Arturze.

— Muszę pilnować interesów tutaj!

— Na dzisiejszą noc mianuję cię strażnikiem specjalnym — oznajmił Colon.

— Z jaką pensją?

— Dolar za nockę.

Oczka Ciut Szalonego Artura błysnęły. Czerwienią.

— Na bogów, wyglądasz strasznie — stwierdził Colon. — A czemu tak się gapisz na moje ucho?

Ciut Szalony Artur nie odpowiedział.

Colon obejrzał się.

Za jego plecami stał golem. Był wyższy niż wszystkie, jakie dotąd widział, i zbudowany bardziej proporcjonalnie — posąg człowieka zamiast zwykłej niezgrabnej figury. Był też przystojny w zimnym, posągowym stylu. A jego oczy świeciły jak czerwone reflektory.

Uniósł pięść nad głowę i otworzył usta. Zajaśniało więcej czerwonego światła.

Ryknął jak byk.

Ciut Szalony Artur kopnął Colona w kostkę.

— Uciekamy czy jak? — zapytał.

Colon cofał się, wciąż obserwując golema.

— Nie… nie ma strachu, one nie mogą szybko biegać — wymamrotał.

Wtedy jednak rozsądne ciało znowu zrezygnowało ze słuchania głupiego mózgu, odpaliło nogi, odwróciło Colona i pchnęło go w przeciwnym kierunku.

Sierżant zaryzykował szybki rzut oka przez ramię. Golem pędził za nim długimi, swobodnymi susami.

Colon przyzwyczajony był do pracy w spokoju. Nie miał odpowiedniej budowy do szybkich biegów, o czym się właśnie przekonał.

Dogonił go Ciut Szalony Artur.

— A ty — wyrzęził Colon — też pewno nie umiesz biegać szybciej niż to coś!

— Wystarczy, że szybciej od ciebie — stwierdził Artur. — Tędy!

Ciąg drewnianych stopni prowadził w górę po ścianie magazynu. Gnom wbiegł na nie jak szczury, na które polował. Colon, sapiąc jak machina parowa, sunął za nim.

Zatrzymał się w połowie drogi i obejrzał.

Golem dotarł do pierwszego stopnia. Sprawdził go ostrożnie. Drewno zaskrzypiało i całe poszarzałe ze starości schody zadygotały.

— Nie wytrzymają ciężaru! — krzyknął Artur. — Drań je rozwali! Tak!

Colon opanował się i pobiegł w górę.

Golem uznał chyba, że drewno go utrzyma, i zaczął skakać ze stopnia na stopień. Poręcze trzęsły się pod dłońmi Colona, a cała konstrukcja kołysała się groźnie.

— No, chodź! — zawołał Ciut Szalony Artur, który dotarł już na dach. — Dogania cię!

Wtedy właśnie schody runęły. Colon rozpaczliwie pochwycił krawędź dachu. Potem całym ciałem głucho rąbnął o mur budynku.

Z dołu dobiegły trzaski drewna uderzającego o bruk.

— Właź — powiedział Artur. — No, podciągnij się, głupia ofermo!

— Nie mogę — odparł Colon.

— Dlaczego?

— Bo on mnie trzyma za nogę…


— Cygaro, wasza miłość?

— Brandy, panie?

Lord de Nobbes siedział wygodnie w fotelu, ledwie sięgając stopami podłogi. Brandy i cygara, tak? To jest życie… Wypuścił kłąb dymu.

— Właśnie rozmawialiśmy, panie, o przyszłości rządów miasta w chwili obecnej, kiedy stan zdrowia lorda Vetinari tak się pogorszył…

Nobby skinął głową. O takich sprawach się dyskutuje, kiedy się jest jaśniepaństwem. Do takich spraw się urodził.

Brandy rozgrzewała go przyjemnie.

— Z pewnością naruszyłoby to aktualną równowagę, gdybyśmy już teraz zaczęli się rozglądać za nowym patrycjuszem — odezwał się inny fotel. — Jakie jest pańskie zdanie, lordzie de Nobbes?

— No tak. Jasne. Gildie biłyby się jak koty w worku — stwierdził Nobby. — Wszyscy to wiedzą.

— Mistrzowskie podsumowanie, jeśli wolno to stwierdzić.

Z innych foteli rozległ się generalny pomruk aprobaty.

Nobby uśmiechnął się szeroko. Tak, to były te luksusy, nie ma co. Bywanie u innych jaśniepaństwa i ważne rozmowy o ważnych sprawach zamiast wymyślania powodów, dlaczego skarbonka na herbatę jest pusta… O tak.

— Poza tym, czy ktokolwiek z przywódców gildii zdoła stanąć na wysokości zadania? — mówił dalej fotel. — Naturalnie, potrafią zorganizować gromadę kupców, ale władać całym miastem… Nie sądzę. Panowie, przyszła chyba pora, by sprawy podążyły w nowym kierunku. Pora, by krew dała znać o sobie.

Dziwacznie to ujął, pomyślał Nobby, ale najwyraźniej tak właśnie należy się wyrażać.

— W takiej chwili — ciągnął fotel — miasto z pewnością zwróci się ku przedstawicielom najszacowniejszych rodów. I będzie to w interesie wszystkich, jeśli któryś z nich weźmie na siebie to brzemię.

— Powinien sobie głowę zbadać, moim zdaniem — oznajmił Nobby. Pociągnął solidny łyk brandy i machnął cygarem. — Ale nie ma się o co martwić — dodał. — Wszyscy wiedzą, że mamy tu pod ręką króla. Żaden kłopot. Poślijcie po kapitana Marchewę, oto moja rada.


Kolejny wieczór przygniótł miasto warstwami mgły.

Kiedy Marchewa wrócił na komendę, kapral Tyłeczek wykrzywiła się do niego i wzrokiem wskazała trzy osoby siedzące ponuro na ławce pod ścianą.

— Chcą się spotkać z oficerem! — szepnęła. — Ale sierżant Colon jeszcze nie wrócił, a w gabinecie pana Vimesa nikt nie odpowiada na pukanie. Chyba go nie ma.

Marchewa rozciągnął usta w powitalnym uśmiechu.

— Pani Palm — powiedział. — I pan Boggis… i doktor Downey. Tak mi przykro. Jesteśmy ostatnio dość zapracowani, przy tym otruciu i tej sprawie z golemami…

Przewodniczący Gildii Skrytobójców uśmiechnął się także, jedynie ustami.

— Właśnie o sprawie otrucia chcemy porozmawiać — rzekł. — Czy znajdzie się jakieś… mniej publiczne miejsce?

— No… jest kantyna. O tej porze powinna być pusta. Proszę tędy…

— Muszę stwierdzić, że dobrze się wam powodzi — stwierdziła pani Palm. — Kantyna…

Urwała, gdy przestąpiła próg.

— Ludzie tutaj jedzą? — spytała po chwili.

— Głównie to narzekają na kawę — wyjaśnił Marchewa. — I piszą raporty. Komendant Vimes bardzo pilnuje raportów.

— Kapitanie Marchewa — zaczął Downey. — Musimy z panem porozmawiać w bardzo poważnej sprawie, związanej… Na czym usiadłem?

Marchewa pospiesznie zmiótł ręką siedzenie krzesła.

— Przepraszam pana, ale ostatnio brakuje nam czasu na sprzątanie…

— Zostawmy to na razie, zostawmy. — Przewodniczący Gildii Skrytobójców pochylił się, składając dłonie. — Kapitanie Marchewa, przyszliśmy porozmawiać o tej strasznej sprawie otrucia lorda Vetinari…

— Naprawdę powinni państwo zaczekać na komendanta Vimesa…

— Jak się zdaje, komendant Vimes przy licznych okazjach wygłaszał uwłaczające Patrycjuszowi uwagi — zauważył Downey.

— Chodzi panu o „Powinien wisieć, ale trudno by znaleźć taką oślizłą linę”? No tak. Ale wszyscy mówią takie rzeczy.

— A pan?

— No, ja nie — przyznał Marchewa.

— Słyszałem, że osobiście przejął kierowanie śledztwem w tej sprawie?

— Owszem. Ale…

— Nie wydało się to panu dziwne?

— Nie, sir. Nie, kiedy już się zastanowiłem. Wydaje mi się, że ma jakąś niezwykłą słabość do Patrycjusza. Powiedział kiedyś, że jeśli ktokolwiek miałby zabić Vetinariego, chciałby, żeby to był on.

— Doprawdy?

— Ale uśmiechał się, kiedy to mówił. Tak jakby się uśmiechał, w każdym razie.

— On, hm… praktycznie codziennie odwiedza jego wysokość?

— Tak, proszę pana.

— I jak rozumiem, jego wysiłki zmierzające do wykrycia truciciela nie przyniosły sukcesu?

— Nie w ścisłym sensie, sir — odparł Marchewa. — Znaleźliśmy wiele sposobów, w jakie nie jest mu podawana trucizna.

Downey skinął głową pozostałej dwójce.

— Chcielibyśmy obejrzeć gabinet komendanta — oświadczył.

— Nie jestem pewien, czy to…

— Proszę się bardzo dobrze zastanowić. Nasza trójka reprezentuje większość gildii w mieście. Uważamy, że istnieją ważne powody, by zbadać gabinet komendanta. Oczywiście, pan będzie nam towarzyszył, kapitanie, by dopilnować, czy nie robimy nic nielegalnego.

Marchewa był wyraźnie zakłopotany.

— No, myślę… jeśli pójdę z państwem…

— Otóż to — rzekł Downey. — Załatwimy to oficjalnie.

Marchewa wskazał im drogę.

— Nie wiem nawet, czy już wrócił — powiedział, otwierając drzwi. — Jak wspomniałem, jesteśmy… Oj.

Downey spojrzał zza progu na spoczywającą bezwładnie w fotelu postać.

— Jak się zdaje, sir Samuel jest obecny — stwierdził. — Ale jedynie ciałem, nie duchem.

— Aż stąd czuję alkohol — dodała pani Palm. — To straszne, co alkohol robi z człowieka.

— Cała flaszka najlepszego bearhuggera — zauważył pan Boggis. — Niektórym wystarcza, co?

— Przecież on od roku nie wypił ani kropelki! — Marchewa potrząsnął nieruchomym Vimesem. — Chodzi na spotkania o tym i w ogóle!

— Rozejrzyjmy się… — rzucił Downey. Otworzył szufladę biurka. — Kapitanie Marchewa! — zawołał. — Zechce pan poświadczyć, że w szufladzie znajduje się torba szarego proszku? Teraz…

Dłoń Vimesa wysunęła się błyskawicznie i zatrzasnęła szufladę na palcach skrytobójcy. Cofający się łokieć trafił go w żołądek, a kiedy Downey zgiął się, Vimes przedramieniem przyłożył mu w nos.

Dopiero wtedy otworzył oczy.

— Co jest? Co się dzieje? — Rozejrzał się. — Doktor Downey? Pan Boggis? Marchewa? Hm?

— Czo?! Czo?! — wrzeszczał Downey. — Uderzyłeś mie!

— Tak mi przykro — zapewnił Vimes. Troska promieniowała z całej jego postaci, gdy odsunął fotel, trafiając Downeya w krocze, i wstał. — Obawiam się, że się zdrzemnąłem. I oczywiście, kiedy się ocknąłem i zobaczyłem, że ktoś okrada moje…

— Jesteś w sztok pijany, człowieku! — przerwał mu Boggis.

Vimes spoważniał natychmiast.

— Doprawdy? W Quirmie przy młynie chrząszcz brzmi w trzcinie pod stołem z powyłamywanymi nogami — warknął, dźgając Boggisa palcem w pierś. — Pod wściekle powyłamywanymi nogami stołu piekielny chrząszcz demonicznie brzmiał w cuchnących trzcinach przy nieznanym mi bliżej młynie w Quirmie. Mam kontynuować? — Szturchał dalej, aż cofający się Boggis przylgnął plecami do ściany. — Bo lepiej nie będzie!

— A czo ż tą paczką?! — krzyknął Downey, jedną ręką zaciskając cieknący nos, a drugą machając w stronę biurka.

Vimes wciąż miał na twarzy wściekły, ponury uśmiech.

— A tak, rzeczywiście — rzekł. — Tu mnie macie. To bardzo niebezpieczna substancja.

— Przyżnaje pan!

— W samej rzeczy. I nie mam chyba innego wyjścia, niż szybko pozbyć się dowodu…

Chwycił torbę, rozerwał ją, przechylił i większą część zawartości wsypał sobie do ust.

— Mmm… — powiedział, dmuchając proszkiem na wszystkie strony. — Czuję mrowienie na języku!

— Przecież to arszenik! — szepnął Boggis.

— Dobrzy bogowie, naprawdę? — Vimes przełknął. — Zadziwiające. Mam tutaj na dole takiego krasnoluda, wiecie, prawdziwy spryciarz, cały czas siedzi przy różnych pipetach, odczynnikach i takich różnych, i sprawdza, co jest, a co nie jest arszenikiem. A pan tak od razu potrafił to rozpoznać, od pierwszego rzutu oka! Godne podziwu, muszę przyznać.

Upuścił naderwany pakiet Boggisowi na dłoń, ale złodziej cofnął rękę i torba upadła, rozsypując zawartość na podłogę.

— Przepraszam… — Marchewa przyklęknął i obejrzał proszek.

Policjanci tradycyjnie wierzą, że potrafią rozpoznać każdą substancję, wąchając ją i ostrożnie kosztując. W straży zaprzestano tej praktyki, kiedy funkcjonariusz Flint wsadził palec do czarnorynkowej partii chlorku amonu zmieszanego z radem, oblizał, powiedział: „Tak, to stanowczo slab wurble wurble szlup”, po czym musiał spędzić trzy dni przywiązany do łóżka, dopóki pająki sobie nie poszły.

Mimo to Marchewa stwierdził:

— Jestem pewien, że to nie trucizna.

Polizał palec i spróbował odrobinę.

— To cukier — oświadczył.

Downey, który najwyraźniej nie mógł odzyskać panowania nad sobą, pogroził Vimesowi palcem.

— Sam pan przyznał, że jest niebezpieczny! — wrzasnął.

— Oczywiście. Gdyby pan jadł tego dużo, zobaczyłby pan, co robi z zębami! — huknął Vimes w odpowiedzi. — A myśleliście, że co to jest?

— Otrzymaliśmy informację… — zaczął Boggis.

— Ach, otrzymaliście informację, tak? Słyszał pan, kapitanie? Otrzymali informację. No, czyli wszystko w porządku.

— Działaliśmy w dobrej wierze…

— Niech pomyślę. Ta wasza informacja to coś w stylu: Vimes jest na komendzie pijany do nieprzytomności, a w biurku ma torbę arszeniku? Założę się, że bardzo chcieliście podziałać trochę w dobrej wierze, co?

Pani Palm odchrząknęła.

— To zaszło za daleko. Ma pan rację, sir Samuelu. Wszystkim nam ktoś przysłał liścik. — Wręczyła Vimesowi skrawek papieru zapisany dużymi, drukowanymi literami. — Jak widzę, zostaliśmy wprowadzeni w błąd. — Obrzuciła groźnym spojrzeniem Boggisa i Downeya. — Proszę o wybaczenie, sir Samuelu. Idziemy, panowie.

Zniknęła za drzwiami. Boggis szybko podążył za nią.

Downey wytarł nos chusteczką.

— Jaka jest cena gildii za pańską głowę, sir Samuelu? — zapytał.

— Dwadzieścia tysięcy dolarów.

— Doprawdy? Sądzę, że stanowczo należy podnieść pańską kategorię.

— Jestem zachwycony. Będę musiał kupić nowe sidła na niedźwiedzie.

— Ja, tego… Odprowadzę pana do wyjścia — wtrącił Marchewa.

Kiedy wrócił, znalazł Vimesa obmacującego mur za oknem.

— Ani cegła nietknięta… — mruczał do siebie. — Ani kafelek nieobluzowany… A od frontu cały czas ktoś siedział na dyżurze. Dziwne…

Wzruszył ramionami i wrócił do biurka. Sięgnął po liścik.

— I nie spodziewam się, że znajdziemy na tym jakieś ślady — stwierdził. — Za wiele odcisków brudnych palców na papierze. — Odłożył kartkę i spojrzał na Marchewę. — Kiedy już znajdziemy tego człowieka — powiedział — gdzieś blisko szczytu listy zarzutów będzie Zmuszenie komendanta Vimesa do Wylania całej Butelki Single Malta na Dywan. To zbrodnia.

Zadrżał. Są rzeczy, do których nie wolno człowieka zmuszać.

— To obrzydliwe — stwierdził Marchewa. — Jak mogli choćby pomyśleć, że otruje pan Patrycjusza!

— Uraża mnie raczej to, że ich zdaniem byłbym na tyle głupi, by trzymać truciznę w szufladzie biurka — odparł Vimes, zapalając cygaro.

— Właśnie — zgodził się Marchewa. — Uznali pana za durnia, który trzyma dowód przestępstwa w miejscu, gdzie każdy może je znaleźć.

— Otóż to. — Vimes rozsiadł się w fotelu. — Dlatego właśnie mam go w kieszeni.

Wyciągnął nogi na biurko i dmuchnął dymem. Będzie musiał pozbyć się dywanu. Nie miał zamiaru spędzić reszty swych lat pracy w pokoju nawiedzanym przez zapach duchów upadłej mocy.

Marchewa wciąż stał z rozdziawionymi ustami.

— Na miłość bogów — powiedział Vimes. — Przecież to całkiem proste. Ktoś się spodziewał, że zawołam: „Nareszcie, alkohol!” i bez zastanowienia wleję w siebie zawartość tej flaszki. Następnie godne szacunku filary społeczeństwa… — wyjął cygaro z ust i splunął — …powinny znaleźć mnie, w dodatku w twojej obecności, co jest całkiem ładnym pociągnięciem, z dowodami mojego przestępstwa schowanymi, ale nie tak dobrze, żeby nie można było ich znaleźć. — Ze smutkiem pokręcił głową. — Widzisz, kłopot polega na tym, że kiedy człowiek raz w tym zasmakuje, nigdy już się nie wyrwie.

— Przecież zachowywał się pan wzorowo, sir — zaprotestował Marchewa. — Nie widziałem, żeby wypił pan choćby kropelkę od…

— Ach, to… Mówiłem o policyjnej robocie, nie o alkoholu. Wielu ludzi chętnie ci pomoże w sprawach alkoholu, ale nikt nie organizuje takich spotkań, gdzie można wstać i powiedzieć: „Mam na imię Sam i jestem piekielnie podejrzliwym sukinsynem”.

Wyjął z kieszeni papierową torbę.

— Trzeba to dać Tyłeczkowi, niech się przyjrzy — powiedział. — Tego na pewno nie chciałbym kosztować. Dlatego skoczyłem do kantyny i nasypałem do torby cukru z miseczki. Wyłowiłem tylko wszystkie niedopałki Nobby’ego. — Otworzył drzwi, wysunął głowę na korytarz i zawołał: — Tyłeczek! — Po czym dodał, już do Marchewy: — Wiesz, czuję się znowu pełen energii. Ten stary mózg wreszcie zaczął pracować jak trzeba. Odgadłeś, że to golem dokonał tych zabójstw?

— Tak, sir.

— Aha. Ale wiesz, co w nim jest wyjątkowego?

— Nic mi nie przychodzi do głowy, sir. Z wyjątkiem tego, że był nowy. Myślę, że golemy same go zrobiły. Ale naturalnie potrzebny był im kapłan, żeby wypisał słowa, i musiały wypożyczyć piekarnik pana Hopkinsona. Myślę, że obaj starsi panowie uznali to za bardzo interesujące. W końcu byli historykami.

Tym razem to Vimes otworzył niemo usta i znieruchomiał.

Opanował się po chwili.

— Tak, tak, oczywiście — przyznał głosem, który prawie nie drżał. — Tak, znaczy się, to przecież oczywiste. Widoczne jak nos na twarzy. Ale… no, doszedłeś do tego, co jeszcze jest w nim takie niezwykłe? — zapytał, usuwając z tonu głosu wszelkie odcienie nadziei.

— Chodzi panu o to, że oszalał, sir?

— No, nie uważałem go za zdobywcę pierwszej nagrody w zawodach zdrowia psychicznego.

— Ale to one doprowadziły go do obłędu, sir. Inne golemy. Nie zamierzały, ale to było nieuniknione. Chciały, żeby tak wiele zrobił. Był jakby… ich dzieckiem. Tak myślę. Ich nadziejami i marzeniami. A potem odkryły, że zabija ludzi… Wie pan, dla golema to straszne. Nie wolno im zabijać, a tu nagle ich własna glina…

— Dla ludzi też nie jest to dobre zajęcie.

— Ale one opierały na nim swoją przyszłość…

— Wzywał mnie pan, komendancie? — spytała Cheri.

— Tak. Czy to arszenik? — Vimes wręczył jej torbę.

Cheri powąchała proszek.

— Może być kwas arsenawy, sir. Muszę to dokładniej zbadać, naturalnie.

— Myślałem, że kwas chlupie sobie w słojach — mruknął Vimes. — Eee… Co masz na rękach?

— Lakier do paznokci, sir.

— Lakier do paznokci?

— Tak jest, sir.

— Hm… Dobrze, bardzo dobrze. Zabawne, myślałem, że będzie zielony.

— Nie wyglądałby dobrze na palcach, sir.

— Chodziło mi o arszenik, Tyłeczek.

— Och, związki arsenu występują we wszystkich kolorach, sir. Siarczki… to rudy, sir… mogą być brązowe, czerwone, żółte albo szare. Potem się je gotuje z saletrą i dostaje kwas arsenawy, sir. Oraz mnóstwo paskudnego dymu, ale naprawdę paskudnego.

— Niebezpieczna rzecz — stwierdził Vimes.

— Bardzo, sir. Ale użyteczna. Garbarze, farbiarze, malarze… Nie tylko trucicielom się przydaje.

— Dziwię się tylko, że ludzie bez przerwy nie padają trupem.

— Większość używa golemów, sir…

Słowa wisiały w powietrzu, choć Cheri zamilkła.

Vimes pochwycił spojrzenie Marchewy i zaczął pogwizdywać fałszywie pod nosem. To jest to, myślał. W tym właśnie punkcie wypełniło nas tyle pytań, że zaczęły się przelewać i zmieniać w odpowiedzi.

Od wielu dni nie czuł się tak ożywiony. Niedawne podniecenie wciąż rozlewało się mrowieniem po żyłach, pobudzając mózg do akcji. Wiedział, że to iskra, jaką daje zmęczenie. Człowiek jest tak wykończony, że dawka adrenaliny wali w niego jak padający troll. Na pewno mają już wszystko. Wszystkie kawałki. Brzegi, narożniki, cały obraz. Czekają tylko, żeby je poukładać…

— Te golemy — odezwał się Marchewa. — Byłyby wręcz pokryte arsenem, tak?

— Możliwe, sir. Był taki jeden w siedzibie Gildii Alchemików w Quirmie, i miał nawet platerowane arsenem dłonie, sir, z powodu tego, że mieszał w zlewkach palcami…

— Nie czują gorąca — powiedział Vimes.

— Ani bólu — dodał Marchewa.

— Zgadza się — przyznała Cheri. Spoglądała niepewnie to na jednego, to na drugiego.

— Nie można ich otruć — ciągnął Vimes.

— I wykonują polecenia — uzupełnił Marchewa. — Bez dyskusji.

— Golemy wykonują całą brudną robotę.

— Czemu nie dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, Cudo? — zapytał Marchewa.

— No wie pan, sir… Golemy po prostu są. Nikt ich nie zauważa.

— Smar pod paznokciami… — Vimes zwrócił się do swojego gabinetu w ogólności. — Staruszek podrapał swojego zabójcę. Smar pod paznokciami. Z arsenem.

Spojrzał na swój notes, wciąż leżący na biurku.

To tam jest, pomyślał. Coś, czego nie zauważyliśmy. Ale patrzyliśmy wszędzie. To znaczy, że widzieliśmy rozwiązanie, ale nie zrozumieliśmy, że to właśnie ono. I jeśli nie zobaczymy go teraz, w tej chwili, nie zobaczymy już nigdy…

— Bez urazy, sir, ale to chyba nie pomoże — odezwał się z oddali głos Cuda. — W wielu zawodach, gdzie wykorzystuje się arsen, występuje też jakiś rodzaj smaru.

Coś, czego nie widzimy, myślał Vimes. Coś niewidzialnego. Nie, wcale nie musi być niewidzialne. Coś, czego nie widzimy, bo zawsze jest. Coś, co uderza w nocy…

I nagle zobaczył.

Zamrugał. Rozbłyskujące w umyśle gwiazdki wyczerpania sprawiały, że myśli biegły dziwnym torem. Ale cóż, racjonalne myślenie nie doprowadziło do niczego.

— Niech nikt się nie rusza. — Uniósł rękę, nakazując milczenie. — Jest tam — powiedział cicho. — Na moim biurku. Widzicie?

— Co takiego, sir? — zdziwił się Marchewa.

— Chcesz powiedzieć, że jeszcze się nie domyśliłeś?

— Czego, sir?

— Co takiego zatruwa jego wysokość. Tam jest… na biurku. Widzisz?

— Pański notes?

— Nie!

— On pije whisky Bearhuggera? — zapytała Cheri.

— Wątpię.

— Suszka? — zgadywał Marchewa. — Zatrute pióra? Paczka pantweedów?

— Gdzie są? — Vimes poklepał się po kieszeniach.

— Wystają spod listów na tacy z korespondencją przychodzącą — odparł Marchewa. Po czym dodał z wyrzutem: — Wie pan, sir, to ta, na którą pan nie odpowiada.

Vimes sięgnął po paczkę i wyjął cygaro.

— Dzięki — rzekł. — Ha! Nie spytałem Mildred Easy, co jeszcze zabierała. Ale oczywiście, one też są drobną premią dla służących. A stara pani Easy była szwaczką, prawdziwą szwaczką. I jest jesień. Zabiła ją nadciągająca noc! Rozumiecie?

Marchewa przykucnął i spojrzał z boku na blat biurka.

— Nic nie mogę zauważyć, sir — oświadczył.

— Oczywiście, że nie — zgodził się Vimes. — Bo nie ma nic do zauważenia. Nie widzisz tego. Po tym poznajesz, że tam jest. Gdyby tego nie było, zauważyłbyś od razu. — Uśmiechnął się szeroko. — Ale nic byś nie zobaczył. Rozumiesz?

— Dobrze się pan czuje, sir? Wiem, że przez ostatnie dni się pan przepracowywał…

— Raczej się niedopracowywałem! Biegałem w kółko i szukałem jakichś bezsensownych śladów, zamiast pomyśleć choćby z pięć minut! Co wam zawsze powtarzam?

— No… tego… Nigdy nikomu nie ufaj, sir?

— Nie, nie to.

— No to… Każdy jest czegoś winien?

— To też nie.

— Hm… To, że ktoś jest przedstawicielem mniejszości etnicznej, nie znaczy jeszcze, że nie jest złośliwym, wrednym małym gnojkiem, sir?

— N… Kiedy to powiedziałem?

— W zeszłym tygodniu, sir. Po tym, jak mieliśmy wizytę z Kampanii Równego Wzrostu.

— W każdym razie to też nie. Chodzi mi… Jestem pewien, że zawsze powtarzam coś innego, co byłoby tu bardzo odpowiednie. Takie krótkie zdanie na temat pracy policyjnej.

— W tej chwili niczego sobie nie przypominam, sir.

— No to, u licha, będę musiał coś wymyślić i zacząć często to powtarzać.

— Znakomicie, sir — rozpromienił się Marchewa. — Dobrze znów widzieć pana takiego jak dawniej, sir. Nie mogę się doczekać, aż skopiemy komuś ty… szturchniemy w pośladki, sir. Eee… A co znaleźliśmy?

— Zobaczysz. Idziemy do pałacu. Sprowadź Anguę, może nam być potrzebna. I przygotuj nakaz rewizji.

— To znaczy młot, sir?

— Tak. I sierżanta Colona także.

— Jeszcze się nie zameldował, sir — wtrąciła Cheri. — Już dwie godziny temu powinien skończyć służbę.

— Pewno już się gdzieś przeciąga, z daleka od kłopotów — uznał Vimes.


Ciut Szalony Artur wyjrzał nad brzegiem muru. Gdzieś z dołu, poniżej Colona, spoglądało na niego dwoje czerwonych oczu.

— Ciężki jest, co?

— Akk…

— Kopnij go drugą nogą!

Coś mlasnęło głośno, Colon skrzywił się, potem nastąpiło puknięcie, chwila ciszy i głośny trzask ceramiki na bruku.

— But, za który trzymał, zsunął się — jęknął Colon.

— Jak to się stało?

— Został… nasmarowany.

Ciut Szalony Artur pociągnął go za palec.

— No to właź na górę.

— Nie mogę.

— Czemu? Przecież nic cię już nie trzyma.

— Ręce zmęczone. Jeszcze dziesięć sekund i będę tylko kredowym konturem…

— Nie, nikt nie ma tyle kredy. — Artur przyklęknął tak, że jego głowa znalazła się na poziomie oczu sierżanta. — Jak już masz zginąć, to może byś mi podpisał kwit, że mam obiecanego dolara?

W dole, na ulicy, zastukały gliniane odłamki.

— Co to było? — wystraszył się Colon. — Myślałem, że to draństwo się roztrzaskało…

Ciut Szalony Artur wyjrzał.

— Wierzysz pan w bajki o reinkarnacji, panie Colon?

— W życiu bym nie tknął tych zagranicznych bzdur!

— No więc on się zbiera do kupy. Jak układanka z tych krzywych kwadracików.

— Nieźle się starasz, Ciut Szalony Arturze — pochwalił go Colon. — Ale mówisz tak tylko dlatego, żebym znalazł jeszcze trochę siły i się podciągnął, prawda? Posągi się nie składają, kiedy są roztrzaskane.

— Jak sobie chcesz. Ma już gotową nogę.

Colon zdołał zerknąć w dół przez tę niewielką i brzydko pachnącą przestrzeń między murem a własną pachą. Zobaczył tylko strzępy mgły i słabe lśnienie.

— Pewien jesteś? — zapytał.

— Jak ganiasz po szczurzych norach, to uczysz się widzieć po ciemku. Inaczej jesteś trupem.

Coś zasyczało daleko pod stopami Colona.

Jedną obutą stopą i palcami drugiej sierżant zaczął drapać o cegły.

— Ma ciutkę problemów — stwierdził swobodnym tonem Ciut Szalony Artur. — Wygląda na to, że złożył sobie kolana w drugą stronę.


Dorfl siedział zgarbiony w zapomnianej piwnicy, gdzie spotykały się golemy. Od czasu do czasu podnosił głowę i syczał. Czerwony blask wylewał mu się z oczu. Jeśli cokolwiek płynęło z powrotem przez to lśnienie, wlatywało przez oczodoły w czerwone niebo za nimi, to tam…

Dorfl kulił się pod blaskiem wszechświata. Jego pomruk był odległy, przytłumiony, nie miał z Dorflem nic wspólnego.

Słowa stały wokół horyzontu, sięgając aż pod niebo.

I jakiś głos powiedział spokojnie: „Sam jesteś swoim właścicielem”. Dorfl oglądał tę scenę znowu i znowu, widział zatroskaną twarz, dłoń sięgającą w górę, przesłaniającą widok, czuł nagłą, lodowatą wiedzę…

— …swoim właścicielem.

Ten głos odbił się echem, wzniósł się, przetoczył tam i z powrotem coraz potężniejszy, aż dźwięk pochwycił cały niewielki świat pomiędzy Słowami.

Golem musi mieć właściciela
.
Litery wyrastały nad światem, ale echa oblewały je, atakowały niczym burza piaskowa. Pojawiły się pęknięcia, pobiegły zygzakami po kamieniu, aż wreszcie…

Słowa eksplodowały. Ich płyty, wielkie jak góry, rozsypały się w strugi czerwonego piasku.

I wlał się wszechświat. Dorfl czuł, że chwyta go, przetacza, unosi w górę…

…i teraz golem znalazł się wewnątrz wszechświata. Czuł go wokół siebie, jego szum, jego krzątaninę, wirującą złożoność, huk…

Nie było Słów pomiędzy tobą a Nim.

Ty należałeś do Niego, On należał do ciebie.

Nie mogłeś odwrócić się do Niego plecami, bo i tam był, przed tobą.

Byłeś odpowiedzialny za każde Jego tyknięcie, każdy ruch.

Nie mogłeś powiedzieć: „Takie miałem rozkazy”. Nie mogłeś powiedzieć „To niesprawiedliwe”. Nikt nie słuchał. Nie było Słów. Byłeś swoim właścicielem.

Dorfl orbitował przez chwilę wokół dwóch jaśniejących słońc, po czym odleciał znowu.

Nie „Nie będziesz”. Powiedz: „Nie będę”.

Dorfl wirował na czerwonym niebie, aż zobaczył przed sobą ciemny otwór, który ściągał go ku sobie. Pomknął przez czerwony blask, a otwór się powiększał, przemknął po obrzeżach pola widzenia…

Golem otworzył oczy.

NIE MA WŁAŚCICIELA!

Wyprostował się płynnie i wstał. Uniósł rękę i wyciągnął palec.

Bez wysiłku wbił go w ścianę, gdzie kiedyś toczyła się dyskusja, a następnie pociągnął starannie przez pękające cegły. Stracił kilka minut, ale czuł, że trzeba to powiedzieć.

Dokończył ostatnią literę i wybił za nią rząd trzech kropek. Potem odszedł, pozostawiając za sobą trzy słowa:

NIE MA WŁAŚCICIELA…


Błękitne obłoki dymu z cygar przesłaniały sufit palarni.

— A tak, kapitan Marchewa… — mówił fotel. — Rzeczywiście. Ale… czy to właściwy człowiek?

— Ma takie znamię w kształcie korony. Widziałem. — Nobby starał się pomóc.

— Ale jego pochodzenie…

— Wychowały go krasnoludy. — Nobby skinął kieliszkiem na kelnera. — Jeszcze raz to samo, szefie.

— Nie wydaje mi się, żeby krasnoludy mogły zagwarantować wychowanie na wysokim poziomie — zauważył inny fotel. Inne zaśmiały się dyskretnie.

— Plotki i folklor — mruknął ktoś.

— To bardzo duże, ruchliwe, a przede wszystkim skomplikowane miasto. Obawiam się, że sam miecz i znamię nie dowodzą należnych kwalifikacji. Potrzebny nam król z rodu przyzwyczajonego do rozkazywania.

— Jak twój, panie.

Rozległ się odgłos ssania i siorbania — to Nobby zaatakował nową porcję brandy.

— Jasne, że jestem przyzwyczajony do rozkazywania — przyznał, opuszczając kieliszek. — Wiecznie mi ktoś rozkazuje.

— Potrzebny nam król, który uzyska poparcie wielkich rodów oraz najważniejszych gildii.

— Ludzie lubią Marchewę — przypomniał Nobby.

— Och, ludzie…

— Zresztą kto tam weźmie tę posadę, musi coś zrobić z robotą — stwierdził Nobby. — Ten Vetinari ciągle tylko przekłada papiery. Co to za zabawa? Co za życie, siedzieć tak po całych dniach, martwić się, ani chwili nie mieć dla siebie? — Wyciągnął rękę z pustym kieliszkiem. — Jeszcze raz to samo, kolego. Ale tym razem dolej do pełna. Po co komu taki wielki kieliszek, a w nim tylko trochę nachlupane na dnie?

— Wielu woli rozkoszować się bukietem — powiedział cicho wstrząśnięty fotel. — Lubią wąchać trunek.

Nobby przyjrzał się kieliszkowi przekrwionymi oczami człowieka, który słyszał plotki o tym, co wyczyniają wyższe sfery.

— Nie — uznał. — Ja dalej będę go sobie wlewał do gardła, jeśli wam to nie przeszkadza.

— Gdybyśmy mogli przejść do rzeczy — wtrącił niecierpliwie kolejny fotel. — Król nie będzie musiał całego swego czasu poświęcać na rządzenie miastem. Będzie miał odpowiednich ludzi, którzy się tym zajmą. Doradców. Ministrów. Osoby z doświadczeniem.

— No to co będzie musiał robić? — zdziwił się Nobby.

— Będzie musiał królować — wyjaśnił fotel.

— Machać do tłumów.

— Zasiadać na bankietach.

— Podpisywać pisma.

— W obrzydliwy sposób żłopać dobrą brandy.

— Królować!

— Wydaje się, że to niezła fucha — uznał Nobby. — Niektórym by pasowała, nie?

— Oczywiście, król musi być taką osobą, która rozpozna aluzję, jeśli ta spadnie mu na głowę z dużej wysokości — powiedział ktoś ostrym tonem, ale inne fotele szybko go uciszyły.

Nobby po kilku próbach odnalazł własne usta i zaciągnął się cygarem.

— Zdaje mi się… — powiedział. — Mi się zdaje… że powinniście znaleźć kogoś z jaśniepaństwa, kto ma akurat dużo wolnego czasu, i powiedzieć: „Ej, to twój szczęśliwy dzień. Pokaż no, jak machasz tą ręką”.

— Aha! To znakomity pomysł. Czy jakieś konkretne nazwisko przyszło ci na myśl, panie? Może jeszcze kropelkę brandy?

— No, dzięki, prawdziwy z ciebie łaskawca. Ale i ze mnie też, nie? Zgadza się, sługusie, lej do krawędzi. Nie, jakoś nie wiem, kto by tu pasował.

— Bowiem my, panie, myśleliśmy, żeby zaproponować koronę właśnie tobie…

Nobby wytrzeszczył oczy. A potem wydął policzki.

Prychanie dobrą brandy w pokoju nie jest najlepszym pomysłem, zwłaszcza kiedy na drodze znajduje się zapalone cygaro. Płomień trafił w ścianę, gdzie pozostawił doskonałą chryzantemę przypalonej boazerii. Jednocześnie, zgodnie z fundamentalną zasadą fizyki, fotel Nobby’ego z piskiem odjechał na kółkach w tył i huknął o drzwi.

— Król? — Nobby zakrztusił się, a potem musieli klepać go po plecach, żeby odzyskał oddech. — Król? — wychrypiał. — Żeby pan Vimes odrąbał mi głowę?

— Cała brandy, jaką tylko zdołasz wypić, panie — kusił czyjś głos.

— Nic mi z tego, jeśli nie będę miał gardła, żeby ją tam wlewać!

— O czym ty gadasz?

— Pan Vimes dostanie szału! Jak nic!

— Wielkie nieba, człowieku…

— Panie — poprawił ktoś.

— Panie, chciałem powiedzieć. Kiedy zostaniesz królem, to ty będziesz mówił temu nieszczęsnemu sir Samuelowi, co ma robić. Ty będziesz, jak byś to pewnie określił, „szefem”. Możesz…

— Mówić Kamiennej Gębie, co ma robić?

— Zgadza się!

— Będę królem i będę rozkazywał Kamiennej Gębie? — upewnił się Nobby.

— Tak!

Kapral wbił spojrzenie w kłęby dymu.

— Dostałby szału!

— Posłuchaj no, mały, głupi człowieczku…

— Panie!

— Mały głupi panie, jeśli zechcesz, możesz go posłać na szafot.

— Tego bym nie mógł.

— Dlaczego nie?

— Bo dostałby szału!

— Ten człowiek nazywa siebie przedstawicielem prawa, a jakiego prawa przestrzega? Skąd się bierze to jego prawo?

— Nie wiem! — jęknął Nobby. — Mówi, że przesiąka mu przez buty!

Rozejrzał się. Cienie wśród dymu zdawały się go okrążać.

— Nie mogę być królem! Stary Vimes dostanie szału!

— Czy mógłbyś przestać to powtarzać?

Nobby szarpnął za kołnierzyk.

— Trochę tu gorąco i duszno od dymu — wymamrotał. — Gdzie jest okno?

— Tam…

Fotel się zakołysał. Nobby trafił w szybę hełmem naprzód, wylądował na dachu jakiejś karocy, odbił się i odbiegł w ciemność, starając się uciec przed przeznaczeniem w ogólności, w szczególności zaś przed osiami powozów.


Cheri Tyłeczek wkroczyła do pałacowych kuchni i wystrzeliła z kuszy w sufit.

— Nie ruszać się! — wrzasnęła.

Pracownicy Patrycjusza podnieśli głowy znad kolacji.

— Kiedy mówisz „nie ruszać się” — odezwał się Drumknott, starannie i delikatnie wyjmując z talerza kawałek tynku — czy w samej rzeczy masz na…

— Dziękuję, kapralu. Teraz ja się tym zajmę — powiedział Vimes, klepiąc Cheri po ramieniu. — Czy jest tu Mildred Easy?

Wszystkie głowy odwróciły się równocześnie.

Mildred upuściła łyżkę do zupy.

— Wszystko w porządku — uspokoił ją. — Chciałbym tylko zadać ci jeszcze kilka pytań…

— Ja… bardzo mi przykro…

— Nie zrobiłaś nic złego. — Vimes obszedł stół dookoła. — Ale nie tylko jedzenie zabierałaś stąd dla rodziny, prawda?

— Ja…

— Co jeszcze wynosiłaś?

Mildred spojrzała na znieruchomiałe nagle twarze pozostałych służących.

— Jeszcze starą pościel, ale pani Dipplock mówiła, że mogę…

— Nie, nie to.

Mildred oblizała zaschnięte wargi.

— I jeszcze… jeszcze… trochę pasty do butów…

— Posłuchaj — rzekł Vimes najłagodniej, jak tylko potrafił. — Wszyscy wynoszą jakieś drobiazgi z miejsc, gdzie pracują. Drobiazgi, których nikt już nie potrzebuje. To tak jakby… jakby premia. Resztki i końcówki. Końcówki, panno Easy? Myślę tu o słowie „końcówki”…

— Eee… Chodzi panu o… o końcówki świec?

Vimes odetchnął głęboko. To wielka ulga mieć rację, nawet jeśli człowiek odkrył ją po wykorzystaniu wszystkich możliwych sposobów, by się mylić.

— Aha — powiedział.

— Ale… to przecież nie kradzież, proszę pana. Nigdy niczego nie ukradłam!

— Zabierałaś do domu ogarki. Wciąż pewnie miały w sobie pół godziny świecenia, jeśli postawić je na spodeczku?

— Ale to nie jest kradzież, proszę pana. To przywileje.

Sam Vimes klepnął się dłonią w czoło.

— Przywileje! Oczywiście! To jest to słowo. Przywilej. Każdy ma jakieś przywileje, zgadza się? No to tę sprawę mamy załatwioną — uznał. — Jak przypuszczam, zabierałaś świece z sypialni?

Mimo zdenerwowania Mildred Easy uśmiechnęła się jak ktoś obdarzony przywilejem, którego istoty niższe nie uzyskały.

— Tak, proszę pana. Mam pozwolenie. Są o wiele lepsze od tych, które się palą w korytarzach.

— I kiedy trzeba, wstawiasz nowe świece?

— Tak.

Może odrobinę częściej niż trzeba, pomyślał Vimes. Szkoda by było, gdyby za bardzo się wypaliły…

— Czy możesz mi pokazać, skąd je bierzesz?

Pokojówka spojrzała za stół, na ochmistrzynię, która zerknęła na komendanta i skinęła głową. Była dostatecznie inteligentna, by wiedzieć, kiedy coś, co brzmi jak pytanie, wcale nim nie jest.

— Trzymamy je w składziku świec, tu obok.

— Zaprowadź mnie tam, proszę.

Był to niewielki pokoik, gdzie na półkach, od podłogi po sufit, leżały świece. Świece długie na dwa łokcie, używane w salach publicznych, i mniejsze, wykorzystywane wszędzie poza tym, posortowane według jakości.

— Tych używamy w pokojach jego wysokości, proszę pana. — Mildred wręczyła mu dwanaście cali białej świecy.

— No tak… Doskonała jakość. Numer pięć. Piękna biała stearyna. — Vimes podrzucił świecę do góry. — Takimi świecimy w domu. To, czego używamy na komendzie, to właściwie sam łój. Nasze kupujemy od Carry’ego przy Rzeźniczej. Bardzo przystępne ceny. Kiedyś braliśmy od Spadgera i Williamsa, ale ostatnio pan Carry opanował rynek. Prawda?

— Tak, proszę pana. Tutaj dostarcza je specjalnie.

— I codziennie zanosisz te świece do pokoju jego wysokości?

— Tak, proszę pana.

— Gdzieś jeszcze?

— Ależ nie, proszę pana. Jego wysokość jest bardzo wymagający w tej kwestii. My używamy świec numer trzy.

— I zabierasz te swoje… hm, to, do czego masz przywilej, do domu?

— Tak. Babcia mówiła, że dają piękny blask, proszę pana.

— I pewnie siedziała przy twoim małym braciszku, tak? Bo przypuszczam, że to on pierwszy zachorował, więc siedziała przy nim całą noc. A jeśli znam starszą panią Easy, to pewnie szyła przy okazji…

— Tak, proszę pana…

Umilkła.

— Weź moją chusteczkę — powiedział Vimes po chwili.

— Czy stracę tutaj posadę, proszę pana?

— Nie. To wykluczone. Nikt wplątany w tę sprawę nie zasługuje na utratę pracy — rzekł Vimes. Spojrzał na świecę. — Może oprócz mnie — dodał.

Zatrzymał się jeszcze w progu.

— A gdybyś kiedyś jeszcze potrzebowała ogarków, zawsze mamy ich pełno na komendzie. Nobby będzie musiał kupować tłuszcz spożywczy, tak jak wszyscy.


— Co teraz robi? — spytał sierżant Colon.

Ciut Szalony Artur znów wyjrzał poza krawędź dachu.

— Ma kłopoty z łokciami — poinformował. — Ogląda jeden i przymierza go na wszystkie strony, ale nie działa.

— Też miałem kłopoty, kiedy składałem komplet kuchenny dla pani Colon. Instrukcja, jak otworzyć pudło, była w pudle…

— O, jakoś sobie poradził — zauważył łowca szczurów. — Wygląda na to, że jednak pomylił je z kolanami.

Colon usłyszał pod sobą głuche stuknięcie.

— A teraz skręcił za róg… — Rozległ się głośny trzask pękającego drewna. — Wszedł do budynku. Pewnie wlezie tu po schodach, ale chyba sobie poradzisz.

— Jak?

— Przecież wystarczy, że puścisz ten dach, nie?

— Spadnę i się zabiję!

— Właśnie. Miły i czysty sposób zejścia. Żadnego wyrywania najpierw rąk i nóg.

— Chciałem na emeryturze odpocząć na własnej farmie! — zawodził Colon.

— I tak możesz wyciągnąć nogi — zgodził się Artur. Znowu wyjrzał. — Albo… — dodał, jakby nie uważał tego za lepszą ewentualność — …możesz spróbować złapać się rynny.

Colon zerknął w bok. Rzeczywiście, kilka stóp od niego biegła rynna. Gdyby się rozkołysał i wytężył wszystkie siły, mógłby akurat chybić o kilka cali i runąć w dół.

— Czy wygląda na bezpieczną?

— W porównaniu z czym, szefuniu?

Każdy mięsień w ramionach krzyczał z bólu. Colon spróbował zakołysać nogami jak wahadłem. Wiedział, że ma nadwagę. Zawsze planował pewnego dnia wziąć się do ćwiczeń. Nie zdawał sobie tylko sprawy, że to będzie właśnie dzisiaj.

— Chyba słyszę, jak idzie po schodach — powiedział Ciut Szalony Artur.

Colon zakołysał się szybciej.

— A co ty masz zamiar zrobić?

— No, o mnie się nie martw. Nic mi nie będzie. Skoczę.

— Skoczysz?

— Pewno. To całkiem bezpieczne, jak ktoś jest normalnego wzrostu.

— Uważasz, że jesteś normalnego wzrostu?

Ciut Szalony Artur przyjrzał się dłoniom Colona.

— To twoje palce są tuż przy moich butach?

— Jasne, jasne, masz normalny wzrost. Nie twoja wina, że trafiłeś do miasta olbrzymów.

— Właśnie. Im jesteś mniejszy, tym wolniej spadasz. Powszechnie znany fakt. Pająk nawet nie zauważy takiego upadku, mysz wstanie i pójdzie, koń połamie wszystkie kości, a taki elefant się rozpry…

— O bogowie… — jęknął Colon.

Wyczuwał już rynnę butem. Ale próba złapania jej oznaczała, że czeka go jedna długa, niezmiernie długa chwila, kiedy już właściwie nie będzie trzymał się dachu, a jeszcze właściwie nie będzie trzymał się rynny — natomiast zagrozi mu bardzo poważna ewentualność zatrzymania się na bruku.

Dalej na dachu rozległ się kolejny trzask.

— No dobra — rzucił Ciut Szalony Artur. — Zobaczymy się na dole.

— O bogowie…

Gnom zstąpił z dachu.

— Na razie wszystko dobrze! — zawołał, mijając Colona.

— O bogowie…

Sierżant Colon spojrzał w dwa czerwone, błyszczące punkty.

— Do teraz idzie świetnie — dobiegł pogrubiony dopplerowsko głos z dołu.

— O bogowie…

Colon machnął nogami, przez moment stał na niczym, chwycił koniec rynny, uchylił się, gdy ceramiczna pięść przeleciała mu nad głową, usłyszał paskudny odgłos, gdy zardzewiałe ćwieki mocowań żegnały się z murem… A potem, wciąż obejmując przechylającą się rynnę, jakby miało mu to pomóc, plecami naprzód odleciał we mgłę.


Pan Sock obejrzał się, słysząc trzask otwieranych drzwi, po czym cofnął się lękliwie pod maszynę do kiełbasek.

— Ty? — szepnął. — Przecież nie możesz tu wracać! Sprzedałem cię!

Dorfl przyglądał mu się nieruchomo przez kilka sekund, po czym wyminął go i z zachlapanego krwią stojaka przy ścianie zdjął największy tasak.

Sock zadygotał.

— Z-z-zawsze byłem d-d-dobry d-dla ciebie — wyjąkał. — D-d-dawałem ci wolne na t-t-t-twoje święte d-d-dni…

Dorfl spojrzał na niego znowu.

To tylko czerwone światło, pomyślał bełkotliwie Sock. Ale wydawało się bardziej zogniskowane. Miał wrażenie, że przez oczy ten krwawy blask wlewa mu się do głowy i bada duszę.

Golem odsunął go na bok, wyszedł z hali i ruszył do zagród zwierząt.

Sock odżył. One nigdy się nie bronią, prawda? Nie mogą. W taki sposób są zrobione.

Obejrzał się na swoich pracowników, ludzi i trolle.

— Nie stójcie tak! Łapcie go!

Jeden czy dwóch się zawahało. Golem miał w ręku naprawdę wielki tasak. A kiedy przystanął i popatrzył na nich, w jego postawie także było coś niezwykłego. Nie wyglądał na coś, co nie będzie się bronić.

Ale Sock nie dobierał sobie ludzi ze względu na muskulaturę głowy. Poza tym żaden nie lubił pracować z golemem.

Troll zamachnął się na niego siekierą. Nie odwracając nawet głowy, Dorfl chwycił ją jedną ręką i palcami przełamał jesionowe stylisko. Człowiekowi z młotem wyjął z dłoni narzędzie i cisnął o mur tak mocno, że wybił dziurę.

Potem szli tylko za nim w bezpiecznej odległości. Dorfl nie zwracał na nich uwagi.

Para nad zagrodami mieszała się z mgłą. Setki ciemnych oczu obserwowało czujnie Dorfla idącego między płotami. Zwierzęta zawsze cichły w obecności golema.

Zatrzymał się przy największej zagrodzie. Zza jego pleców dobiegały głosy.

— Nie mówcie mi tylko, że chce je wszystkie zarżnąć! Nie zdążymy pokawałkować mięsa przed końcem zmiany.

— Słyszałem o jednym takim, co pracował u stolarza i też był jakiś dziwny. Jednej nocy zrobił pięć tysięcy stołów. Stracił rachubę czy co…

— Patrzy na nie tylko…

— Rozumiecie, pięć tysięcy stołów. Jeden z dwudziestoma siedmioma nogami. Zaciął się przy nogach…

Dorfl mocno uderzył tasakiem i przerąbał zamek na bramie. Bydło obserwowało go z tym czujnym wyrazem pysków, jaki miewa bydło, a który oznacza, że zwierzęta czekają, aż pojawi się kolejna myśl.

Przeszedł do zagród owiec i także je otworzył. Następne były świnie, a potem drób.

— Wszystkie? — nie dowierzał pan Sock.

Nie zwracając uwagi na patrzących, golem przeszedł spokojnie wzdłuż zagród i zniknął w rzeźni. Wrócił po chwili, ciągnąc na sznurku starego kudłatego kozła. Minął wyczekujące zwierzęta i dotarł do szerokich wrót prowadzących na główną drogę. Otworzył je i wtedy wypuścił kozła.

Zwierzak wciągnął powietrze i przewrócił oczami. Potem najwyraźniej uznał, że daleki zapach pól kapusty za murami miasta jest bardziej kuszący od zapachów w pobliżu — i potruchtał drogą.

Za nim popłynęła rzeka zwierząt; jedynym dźwiękiem był szelest ruchu, stukanie kopyt. Omijały stojącą nieruchomo postać Dorfla, który patrzył spokojnie, jak odchodzą.

Oszołomione tym poruszeniem kury lądowały na głowie golema i gdakały.

U pana Socka gniew przezwyciężył wreszcie strach.

— Co ty wyprawiasz, do demona?! — wrzasnął, próbując zatrzymać kilka spóźnionych owiec wybiegających z zagrody. — Wypuszczasz przez tę bramę pieniądze, ty…

Dorfl chwycił go nagle za gardło, podniósł na wysokość ramienia i obracał w tę i w tamtą stronę, jakby się zastanawiał, co dalej.

Wreszcie odrzucił tasak, sięgnął pod kwokę, która przysiadła w pobliżu, i wyjął nieduże brązowe jajko. Ceremonialnym gestem rozbił je starannie na czaszce pana Socka, po czym go puścił.

Byli koledzy z pracy Dorfla odskakiwali na boki, kiedy przechodził przez halę.

Przy wyjściu wisiała tablica informacyjna. Dorfl chwycił kredę i napisał:

NIE MA WŁAŚCICIELA…

Kreda rozkruszyła mu się w palcach.

Po chwili Dorfl zniknął we mgle.


Cheri podniosła głowę znad warsztatu.

— Knot jest pełen kwasu arsenawego — oznajmiła. — Brawo, sir! Ta świeca nawet waży trochę więcej od innych.

— Cóż za ohydny sposób zabójstwa — stwierdziła Angua.

— Z pewnością bardzo sprytny — uznał Vimes. — Vetinari siedzi przez pół nocy i pisze, a rankiem świeca jest wypalona. Zatruty światłem. Światło to coś, czego się nie widzi. Kto patrzy na światło? Nie jakiś łażący za tropem stary gliniarz.

— Nie jest pan jeszcze taki stary, sir — pocieszył go Marchewa.

— A co z łażeniem?

— Ani taki łażący — dokończył Marchewa szybko. — Zawsze wskazywałem ludziom, że chodzi pan w sposób niezwykle celowy i znaczący.

Vimes spojrzał na niego podejrzliwie, ale zobaczył jedynie szczery wyraz skupienia i niewinności.

— Nie widzimy światła, ponieważ światło jest tym, czym widzimy — podsumował. — No dobrze. A teraz chyba powinniśmy zajrzeć do fabryki świec, nieprawdaż? Ty też pójdziesz, Tyłeczek, i zabierz swoje… Czyżbyś urósł, Tyłeczek?

— Buty na wysokim obcasie — wyjaśniła Cheri.

— Myślałem, że krasnoludy noszą żelazne buty…

— Tak jest, sir. Ale mam przy swoich wysokie obcasy. Przyspawane.

— Aha… dobrze. Świetnie. — Vimes wziął się w garść. — No więc jeśli nadal możesz chodzić, weź ze sobą te swoje alchemiczne rzeczy. Detrytus powinien kończyć służbę w pałacu. Do zamkniętych drzwi nie ma nikogo lepszego. To chodzący łom. Zgarniemy go po drodze.

Załadował kuszę i zapalił zapałkę.

— No dobra — rzekł. — Robiliśmy to po nowoczesnemu, a teraz spróbujemy policyjnej roboty w stylu dziadka. Pora…

— Szturchnąć pośladek, sir? — podpowiedział szybko Marchewa.

— Blisko — przyznał Vimes, zaciągnął się cygarem i wypuścił kółko z dymu. — Ale jednak pudło.


Wizja świata sierżanta Colona zmieniała się niewątpliwie. Kiedy już coś miało zarejestrować się w jego umyśle jako najgorszy moment życia, szybko było zastępowane przez coś jeszcze straszniejszego.

Przede wszystkim rynna, której się trzymał, trafiła w ścianę budynku po drugiej stronie zaułka. W dobrze zorganizowanym świecie wylądowałby na pożarowych schodach ewakuacyjnych, ale pożarowe schody ewakuacyjne były w Ankh-Morpork nieznane i płomienie zwykle musiały uciekać przez dach.

Kiedy rynna oparła się o mur, sierżant zaczął się zsuwać po skośnej rurze. Nawet to mogłoby skończyć się szczęśliwie, gdyby nie fakt, że Colon był ciężki i kiedy zjechał bliżej środka, rynna się ugięła. Niestety, lane żelazo wytrzymuje tylko pewien zakres ugięcia, a potem pęka, co właśnie uczyniło.

Colon spadł i wylądował na czymś miękkim — no, a w każdym razie bardziej miękkim od bruku; to coś powiedziało „muu-r-r-r-r-m”. Odbił się od tego i spadł na coś niższego, bardziej miękkiego, co zrobiło „baaarp”. Stoczył się dalej na coś jeszcze niższego i najwyraźniej zrobionego z pierza, co zaczęło go dziobać.

Ulicę wypełniały kręcące się niepewnie zwierzęta. Kiedy zwierzęta znajdą się w stanie niepewności, zaczynają się denerwować, a uliczka była już — można to tak określić — wybrukowana ich niepokojem. Dzięki temu okazała się nieco bardziej miękka, niż byłaby w innym przypadku.

Racice deptały Colonowi po rękach. Bardzo duże i mokre nosy sapały mu w kark.

Jak dotąd nie miał zbyt wielkiego doświadczenia ze zwierzętami, chyba że podzielonymi na porcje. Kiedy był mały, miał różową pluszową świnkę nazwaną Panem Okropą; doszedł też do szóstego rozdziału „Chowu zwierząt”. Były tam ryciny. Nigdzie nie wspomniano o gorących, cuchnących oddechach ani o wielkich, depczących stopach, podobnych do talerzy na kiju. Krowy, według książki sierżanta Colona, powinny robić „muuu”. Każde dziecko to wie. Nie powinny robić „muu-r-r-r-r-m”, niczym jakiś morski potwór, i pryskać na niego śliną.

Spróbował wstać, pośliznął się na chwili kryzysu jakiejś krowy i usiadł na owcy. Zabeczała „blaaaart”! Czy taki głos powinna wydawać porządna owca?

Wstał znowu i usiłował przedostać się do krawężnika.

— A sio! Zejdźcie mi z drogi, przeklęte owce! Wynocha!

Gęś syknęła na niego i wyciągnęła stanowczo za dużo szyi.

Colon cofnął się i zatrzymał, kiedy coś szturchnęło go w plecy. To była świnia.

Ale nie Pan Okropa. Nie mała świnka, która chodziła z nim na zakupy, ani mała świnka, która zostawała w domu. Trudno sobie wyobrazić, jakie miała racice, ale prawdopodobnie w rodzaju tych, na których rośnie szczecina, łuski i szpony jak orzechy nerkowca.

Ta świnka była wielkości kucyka. Ta świnka miała kły. I nie była różowa. Jej ostra sierść miała barwę czarną z odcieniem błękitu, ale świnka miała też — bądźmy sprawiedliwi, pomyślał Colon — czerwone świńskie oczka.

Ta świnka sprawiała wrażenie takiej, która wybiła psy gończe, wypruła flaki koniowi i pożarła myśliwego.

Colon odwrócił się i stanął twarzą w twarz z bykiem, podobnym do mięsnego sześcianu na nogach. Byk przesunął wielką głowę z boku na bok, żeby każde z oczu mogło się dobrze przyjrzeć sierżantowi. Jednak szybko stało się jasne, że żadnemu z nich sierżant się zbytnio nie podoba.

Opuścił łeb. Nie miał dość miejsca, by szarżować, ale na pewno mógł popychać.

Gdy zwierzęta tłoczyły się wokół, Colon wybrał jedyną możliwą drogę ucieczki.


Ludzie siedzieli nieruchomo na całej uliczce.

— Witam, witam, dobry wieczór, cóż my tu mamy? — odezwał się Marchewa.

Mężczyzna podtrzymujący własną rękę jęknął.

— Zostaliśmy brutalnie zaatakowani.

— Nie mamy czasu — odezwał się Vimes.

— Możemy mieć — zauważyła Angua. Klepnęła go w ramię i wskazała ścianę po drugiej stronie, gdzie ktoś znajomym pismem wypisał:

NIE MA WŁAŚCICIELA…

Marchewa przykucnął obok ofiary.

— Zostaliście napadnięci przez golema?

— Tak! Wściekły łajdak! Ledwie wyszedł z tej mgły i od razu się na nas rzucił! Sami wiecie, jakie one są!

Marchewa uśmiechnął się szeroko. Jego wzrok przebiegł wzdłuż ciała mężczyzny do leżącego w rynsztoku wielkiego młota; potem przemieścił się ku innym narzędziom rozrzuconym na scenie starcia. Niektóre miały połamane uchwyty. Był też długi łom wygięty w równy pierścień.

— Mieliście szczęście, że byliście tak dobrze uzbrojeni.

— Był spokojny, a potem nas zaatakował. — Jeden z mężczyzn spróbował pstryknąć palcami. — Ot, tak… Auć!

— Chyba uszkodził pan sobie palce.

— Zgadza się.

— Nie rozumiem tylko, jak mógł być spokojny, a potem się na was rzucić, a równocześnie ledwie wyjść z mgły i od razu…

— Wszyscy wiedzą, że im nie wolno się bronić!

— Się bronić… — powtórzył Marchewa.

— Nie powinno tak być, że one chodzą sobie po ulicy i w ogóle — wymamrotał mężczyzna z bolącym palcem, odwracając wzrok.

Z tyłu rozległ się tupot nóg i do strażników podbiegło kilku ludzi w poplamionych krwią fartuchach.

— Tędy poszedł! — wrzasnął jeden. — Dogonicie go, ale musicie się pospieszyć!

— No dalej, nie stójcie tak! Za co płacimy podatki? — ponaglił drugi.

— Przeszedł po wszystkich zagrodach i wypuścił zwierzęta. Wszystkie! Na Świńskiej Górce nie można się ruszyć!

— Golem wypuścił zwierzęta? — nie dowierzał Vimes. — Po co?

— Skąd mogę wiedzieć? Zabrał judascapa z rzeźni Socka, więc połowa tych bestii biegła za nim! A potem wziął i wsadził starego Fosdyke’a w maszynę do kiełbas…

— Co?

— Nie, nie pociągnął za dźwignię. Wepchnął mu tylko do ust pęczek pietruszki, wrzucił do spodni cebulę, posypał płatkami i wcisnął do podajnika!

Angui zadrżały ramiona. Nawet Vimes się uśmiechnął.

— Potem poszedł do handlarza drobiem, złapał pana Terwilliego i… — Rzeźnik przerwał, świadom obecności damy, nawet jeśli dama wydawała z siebie zduszone parskania i usiłowała nie wybuchnąć śmiechem. — I skorzystał z szałwii i cebuli. Jeśli wiecie, o co mi chodzi…

— Znaczy, że on… — zaczął Vimes.

— Tak!

Jego kolega pokiwał głową.

— Biedny Terwillie, długo nie będzie mógł spojrzeć z bliska na szałwię i cebulę.

— Zapewne to ostatnia rzecz, jaką by zrobił — rzekł Vimes.

Angua musiała odwrócić się plecami.

— Powiedz, co się zdarzyło u waszego handlarza wieprzowiny — zaproponował rzeźnik.

— Nie jest to chyba konieczne — stwierdził Vimes. — Dostrzegam już wzorzec zachowań.

— No właśnie! A biedny Sid jest dopiero uczniem i nie zasłużył na to, co mu zrobił!

— Ojej — zmartwił się Marchewa. — Eee… Mam chyba taką maść, która mogłaby…

— Pomoże na jabłko? — upewnił się rzeźnik.

— Wepchnął mu jabłko do ust?

— Źle!

— Ouć! — skrzywił się Vimes.

— I co z tym zrobić? — zapytał groźnie rzeźnik, zbliżając nos na kilka cali do twarzy komendanta.

— No, jeśli da się je złapać za ogonek…

— Mówię poważnie! Co zamierzacie z tym zrobić? Płacę podatki i znam swoje prawa! — Dźgnął palcem w napierśnik Vimesa.

Komendant zmartwiał. Spojrzał na wyciągnięty palec, potem na wielki czerwony nos rzeźnika.

— W takim przypadku sugeruję, żeby wziął pan drugie jabłko…

— Ehm… przepraszam bardzo — wtrącił głośno Marchewa. — Pan Maxilotte, prawda? Ma pan sklep przy Rzeźniczej?

— Zgadza się. I co z tego?

— Bo nie przypominam sobie, żebym widział pańskie nazwisko w rejestrze płatników podatku, co jest bardzo dziwne, bo powiedział pan przecież, że pan płaci, a przecież by pan nie kłamał w takiej sprawie, a zresztą i tak kiedy pan płaci, dają panu pokwitowanie, bo takie są przepisy, i jestem pewien, że je pan znajdzie, jak się pan rozejrzy…

Rzeźnik opuścił palec.

— E, no tak…

— Jeśli pan chce, mogę odwiedzić pana i pomóc — zaproponował Marchewa.

Rzeźnik spojrzał na Vimesa rozpaczliwie.

— On naprawdę to wszystko czyta — potwierdził komendant. — Dla przyjemności. Marchewa, może byś… Na bogów, co to takiego?

Z końca ulicy dobiegł ryk.

Coś wielkiego i zabłoconego zbliżało się groźnie powolnym krokiem. W mroku wyglądało jak bardzo gruby centaur, pół człowiek, pół… Właściwie, jak uświadomił sobie Vimes, kiedy stwór znalazł się bliżej, pół Colon, pół byk.

Sierżant Colon stracił hełm, a pewne cechy jego zewnętrznej aparycji sugerowały, że niedawno znalazł się blisko ziemi, i to mocno użyźnianej.

Kiedy masywny byk przetruchtał obok, sierżant zawołał:

— Boję się zejść! Boję się zejść!

— A jak wsiadłeś?! — krzyknął Vimes.

— To było łatwe, sir! Złapałem go za rogi, a zaraz potem już siedziałem na grzbiecie!

— To trzymaj się!

— Tak jest, sir! Trzymam się, sir!


Byki Rogery były zagniewane i oszołomione, co można uznać za typowy stan umysłu dorosłych byków[16].

Tym razem jednak miały szczególny powód. Bydło rzeźne ma własną religię. To zwierzęta o bogatym życiu duchowym. Wierzą, że dobre i posłuszne bydło przechodzi przez magiczną bramę do lepszego miejsca, gdzie umiera. Nie wiedzą, co dzieje się później, ale słyszały, że wiąże się to z dobrym jedzeniem i — z jakichś nieznanych powodów — z chrzanem.

Rogery nie mogły się już doczekać. Ostatnio trochę szwankowały im mięśnie, a krowy biegały jakoś szybciej niż w czasach, gdy były młodymi byczkami. Czuły już niemal w pysku smak niebiańskiego chrzanu…

Zamiast tego zapędzono je na cały dzień do ciasnej zagrody, a potem otworzyła się brama, wszędzie było pełno jakichś zwierząt i wcale to nie wyglądało na Spiżarnię Obiecaną.

W dodatku ktoś usiadł im na grzbietach. Kilka razy próbowały go zrzucić. Za czasów młodości Rogerów ten bezczelny człowiek byłby już kilkoma krwawymi plamami na ziemi; teraz jednak artretyczne byki zrezygnowały, dopóki nie znajdą jakiegoś wygodnego drzewa, żeby zeskrobać o nie intruza.

Marzyły tylko, żeby ten nieszczęsny człowiek przestał wrzeszczeć.


Vimes zrobił kilka kroków za bykiem i przystanął.

— Marchewa? Angua? Pójdziecie do fabryki świec Carry’ego. Miejcie wszystko na oku, dopóki do was nie dołączymy. Tak? Obserwujcie budynek, ale nie wchodźcie, zrozumiano? Zrozumiano? Pod żadnym pozorem nie wchodźcie do środka. Czy wyrażam się jasno? Bądźcie tylko w pobliżu. Jasne?

— Tak jest, sir — odparł Marchewa.

— Detrytus, zdejmijmy Freda z tej bestii.

Ludzie rozstępowali się przed bykiem. Tona hodowlanego buhaja nie napotyka na utrudnienia w ruchu, w każdym razie nie na długo.

— Możesz zeskoczyć, Fred?! — krzyknął Vimes, biegnąc obok.

— Wolałbym nie sprawdzać, sir!

— A możesz nim kierować?

— Jak, sir?

— Złap byka za rogi, człowieku!

Colon ostrożnie ujął w dłonie po jednym rogu. Byki Rogery potrząsnęły głowami i niemal go zrzuciły.

— Jest trochę ode mnie silniejszy, sir! Po prawdzie to dużo silniejszy, sir!

— Mogę strzelić mu w łeb, panie Vimes — zaproponował Detrytus, unosząc swą przerobioną machinę oblężniczą.

— Jesteśmy na ulicy pełnej ludzi, sierżancie. Możecie trafić niewinną osobę, nawet w Ankh-Morpork.

— Przepraszam, sir. — Detrytus rozpromienił się nagle. — Ale zawsze wtedy możemy powiedzieć, że czegoś była winna.

— Nie, to by… Co ten kurak wyprawia?

Nieduży czarny kogucik przemknął ulicą, przebiegł między nogami byka i wyhamował tuż przed jego łbem. Coś małego skoczyło z grzbietu ptaka, chwyciło za pierścień w byczym nosie, podciągnęło się wyżej, usiadło w masie skręconej sierści na byczym czole i chwyciło w małe dłonie po pasemku włosów.

— Wygląda na Ciut Szalonego Artura ge-noma, sir — oświadczył Detrytus. — On… chyba próbuje… wziąć tego byka z byka.

Usłyszeli odgłos, jakby powolny dzięcioł obrabiał szczególnie trudne drzewo, przerywany litanią wyzwisk spomiędzy byczych ślepi.

— A masz, ty klocu…

Byk stanął jak wryty. Próbował przekręcić głowę tak, by jeden albo drugi z Rogerów zobaczył, co takiego, u licha, tłucze je w czoło. Ale równie dobrze mógłby próbować obejrzeć własne uszy.

Zatoczył się do tyłu.

— Fred, ześliźnij mu się z grzbietu, kiedy jest zajęty czymś innym — poradził Vimes.

Sierżant Colon z przerażoną miną przerzucił nogę nad wielkim byczym karkiem i zjechał na ziemię. Vimes chwycił go i wciągnął do bramy. I zaraz wypchnął go z bramy. Brama była przestrzenią zbyt ciasną, by znaleźć się w niej w towarzystwie Freda Colona.

— Chyba wpadłeś po uszy w gówno, Fred.

— No więc, sir, zna pan ten potok, co się da nim płynąć bez wiosła? Tam zacząłem, a potem było coraz gorzej.

— Wielcy bogowie! Jeszcze gorzej?

— Proszę o zgodę na odmeldowanie się i wzięcie kąpieli, sir.

— Odmawiam, ale możesz się trochę odsunąć. Gdzie twój hełm?

— Ostatnio widziałem go na owcy. Sir, zostałem związany i zamknięty w piwnicy, ale bohatersko wyrwałem się na wolność, sir! I gonił mnie golem, sir!

— Gdzie to było?

Colon miał nadzieję, że nikt go o to nie spyta.

— Gdzieś przy Rzeźniczej, sir — powiedział. — Była straszna mgła i…

Vimes chwycił go za rękę.

— Co to jest?

— Związali mnie tym sznurkiem, sir. Ale ja z narażeniem życia i kończyn…

— Nie wygląda mi to na sznurek.

— Nie, sir?

— Nie. Wygląda jak… knot świecy.

Colon wytrzeszczył oczy.

— To ślad, sir? — zapytał.

Plasnęło głośno, kiedy Vimes klepnął go w ramię.

— Dobra robota, Fred — pochwalił, wycierając rękę o spodnie. — To z pewnością potwierdza nasze podejrzenia.

— Tak właśnie pomyślałem, sir — zapewnił szybko Colon. — To podejrznia nasze potwierdzenia i muszę to jak najszybciej dostarczyć komendantowi, nie zważając na…

— Dlaczego ten gnom tłucze głową byka, Fred?

— To Ciut Szalony Artur, sir. Jesteśmy mu winni dolara. Udzielił mi… niejakiej pomocy, sir.

Roger opadł już na kolana, oszołomiony i ogłuszony. Nie dlatego że Ciut Szalony Artur mógłby mu wymierzyć morderczy cios, ale dlatego że nie przerywał. Po jakimś czasie hałas i stukanie zaczynało działać na nerwy.

— Powinniśmy mu pomóc? — spytał Vimes.

— Wygląda na to, że sam całkiem dobrze sobie radzi, sir.

Ciut Szalony Artur obejrzał się i wyszczerzył zęby.

— Dolar, zgadza się?! — zawołał. — Nie próbuj mnie wykiwać, bo się wezmę za ciebie! Jeden z tych kloców nadepnął kiedyś mojego dziadka!

— Zranił go?

— Od razu wykręcił mu jeden róg!

Vimes stanowczo chwycił Colona za ramię.

— Chodźmy, Fred. Wszystko teraz wylewa się na ulicę.

— Tak jest, sir. A większość z tego się rozchlapuje.

— Hej, wy tam! Do was mówię! Jesteście strażnikami? Podejdźcie no tutaj!

Vimes odwrócił się. Jakiś człowiek przeciskał się przez tłum.

Tak w ogóle, pomyślał Colon, to całkiem możliwe, że najgorszy moment mojego życia jeszcze nie nadszedł. Vimes zwykle bardzo gwałtownie reagował na słowa „Hej, wy tam! Do was mówię!”, wypowiadane pewnym określonym tonem.

Mówiący nosił się arystokratycznie i miał ten gniewny nastrój człowieka, który nie jest przyzwyczajony do rygorów życia, a który właśnie odkrył, że jeden z nich go dotyczy.

Vimes zasalutował sprężyście.

— Ta-jest, sir! Jestem strażnikiem, sir!

— Chodźcie ze mną, człowieku, i aresztujcie tę rzecz. Przeszkadza moim pracownikom.

— Jaką rzecz?

— Golema, człowieku! Wszedł to fabryki, bezczelny jak nie wiem co, i zaczął malować na ścianach!

— Jakiej fabryki, sir?

— Chodźcie ze mną, mówię. Tak się składa, że jestem dobrym znajomym waszego komendanta i mogę mu wspomnieć, jaką prezentujecie postawę.

— Bardzo przepraszam, sir — odparł Vimes z uprzejmością, jakiej Colon nauczył się lękać.

Po drugiej stronie ulicy stała niepozorna fabryczka. Rozgniewany człowiek wszedł do środka.

— Eee… on powiedział „golem”, sir — wymruczał niepewnie Colon.

Vimes od bardzo dawna znał Freda Colona.

— Tak, Fred. Dlatego niezwykle istotne jest, żebyś trzymał straż na ulicy.

Ulga uniosła się nad sierżantem jak gorąca para.

— Tak jest, sir! — zawołał raźnie.

Hala fabryki pełna była machin szyjących. Przed nimi pokornie siedziały kobiety. To było coś, czego gildie nienawidziły, ale ponieważ Gildia Szwaczek nie interesowała się specjalnie szyciem, nie było nikogo, kto mógłby protestować. Pętle pasów transmisyjnych łączyły każdą z machin z bloczkami na długiej osi pod dachem, a tę z kolei napędzał… wzrok Vimesa prześledził jej bieg wzdłuż hali… kołowrót, w tej chwili nieruchomy i trochę połamany. Dwa golemy stały przy nim, jakby zagubione.

W murze obok coś wybiło wielką dziurę, a nad nią ktoś wypisał czerwoną farbą:

ROBOTNICY! NIE MACIE INNEGO WŁAŚCICIELA PRÓCZ WAS SAMYCH!

Vimes uśmiechnął się.

— Włamał się do środka, rozbił kołowrót, wyciągnął z niego moje golemy, wymalował ten głupi napis na ścianie i poszedł! — odezwał się fabrykant.

— Hm… No tak, rozumiem. Wielu ludzi zaprzęga do kołowrotów woły — zauważył Vimes uprzejmie.

— A co to ma wspólnego? Zresztą woły nie mogą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wzrok Vimesa przesuwał się wzdłuż rzędów robotnic. Ich twarze miały to zatroskane, kogudziobne spojrzenie ludzi, których bogowie przeklęli dumą obok ubóstwa.

— Rzeczywiście nie — przyznał. — Większość manufaktur krawieckich pracuje na Nastroszonym Wzgórzu, ale tutaj płace są niższe, prawda?

— Ludzie są zadowoleni, że mają pracę!

— Tak. — Vimes raz jeszcze przyjrzał się szwaczkom. — Zadowoleni.

Zauważył, że na drugim końcu hali golemy próbują naprawić kołowrót.

— Posłuchaj teraz, człowieku. Życzę sobie, żebyś… — zaczął właściciel szwalni.

Vimes złapał go za kołnierz i pociągnął, aż ich twarze znalazły się w odległości kilku cali.

— Nie, to ty posłuchaj — syknął. — Spotykam oszustów, złodziei i bandytów, i wcale mi to nie przeszkadza. Ale po dwóch minutach w twoim towarzystwie potrzebuję kąpieli. I jeśli znajdę tego przeklętego golema, to uścisnę mu rękę, słyszysz?

Ku zaskoczeniu tej części umysłu Vimesa, która aż się trzęsła ze złości, właściciel szwalni znalazł w sobie dość odwagi, by odpowiedzieć.

— Jak śmiesz?! Powinieneś reprezentować prawo!

Vimes niemal wbił mu palec w nos.

— Od czego mam zacząć?! — ryknął. Spojrzał gniewnie na dwa golemy. — Czemu, klauny jedne, naprawiacie kołowrót?! Mamusia nie nauczyła was roz… Czy nie macie ani odrobiny rozsądku?

Wyszedł wściekły. Sierżant Colon zaprzestał prób zeskrobania z siebie nieczystości i ruszył za nim.

— Ludzie mówią, że widzieli golema, który wyszedł drugimi drzwiami, sir! — zameldował. — Był czerwony… To znaczy z czerwonej gliny, sir. Zły jesteś, Sam?

— Kim jest właściciel tej fabryki?

— To pan Catterail, sir. Wie pan, zawsze pisze do nas listy o tym, że niby w straży jest za dużo, jak to nazywa, „ras niższych”. No… czyli krasnoludów i trolli.

Sierżant musiał biec, żeby dotrzymać kroku komendantowi.

— Znajdź jakichś zombi — polecił Vimes.

— Ale zawsze śmiertelnie pan nie znosił zombi, sir, proszę wybaczyć żart.

— A jakieś chcą wstąpić?

— Jasne, sir. Paru dobrych chłopaków, sir, i jakby ta szara skóra z nich nie wisiała, człowiek by przysiągł, że ani pięciu minut nie leżeli w grobach.

— Jutro odbierz od nich przysięgę.

— Tak jest, sir. Świetny pomysł. I duże oszczędności, bo nie trzeba ich włączać w program emerytalny.

— Mogą zacząć patrole przy Królewskim Wzgórku. W końcu są tylko ludźmi.

— Naturalnie, sir. — Kiedy Sam wpadał w taki nastrój, człowiek godził się na wszystko. — Widzę, że postanowił się pan włączyć w tę akcję afirmatywną, sir.

— W tej chwili przyjąłbym nawet gorgonę!

— Zawsze jest jeszcze pan Bleakley, sir. Ma już dość pracy u koszernego rzeźnika i…

— Ale nie wampiry. Żadnych wampirów. A teraz idziemy, Fred.


Nobby Nobbs powinien od razu się domyślić. To właśnie powtarzał sobie, biegnąc przez ciemne ulice. Wszystkie te bzdury o królach i to, że chcieli z niego zrobić…

To przerażająca myśl…

Ochotnika.

Nobby całe życie przeżył w takim czy innym mundurze. I jedną z podstawowych lekcji, jakie opanował, była ta, że ludzi z czerwonymi gębami i gromkim głosem nigdy, ale to nigdy nic nie obchodzi los takich jak Nobby. Wzywają ochotników, by dokonali czegoś „wielkiego i czystego”, po czym człowiek ma szorować jakiś ciężki zwodzony most. Pytają: „Ktoś lubi dobre jedzenie?”, a potem trzeba przez tydzień obierać ziemniaki. Nigdy nie wolno się zgłaszać na ochotnika. Nawet jeśli sierżant stanie przed oddziałem i powie: „Potrzebny nam ktoś do picia alkoholu, całych butelek, oraz kochania się namiętnie z kobietami do własnego użytku”. Zawsze jest w tym jakiś haczyk. Choćby chóry anielskie wzywały ochotników do raju, Nobby miał dość rozumu, żeby zrobić krok w tył.

Kiedy nadejdzie wezwanie dla kaprala Nobbsa, nie będzie na nie czekał. W ogóle go nie będzie.

Wyminął idące środkiem ulicy stadko świń.

Nawet pan Vimes nigdy nie oczekiwał, żeby Nobby zgłosił się na ochotnika. Szanował jego dumę.

Kaprala Nobbsa bolała głowa. To pewnie od tych przepiórczych jaj. Przecież żaden zdrowy ptak nie znosiłby czegoś tak malutkiego.

Przecisnął się obok krowy, która wsadziła łeb do czyjegoś okna.

Nobby jako król? Akurat. Nikt nigdy Nobby’emu nic nie dał, najwyżej chorobę skóry albo sześćdziesiąt batów. W tym świecie człowiek był Nobby’emu wilkiem. Gdyby ogłoszono mistrzostwa świata dla życiowych oferm, Nobby zająłby pierw… ostatnie miejsce.

Przestał biec i ukrył się w bramie. W jej gościnnym cieniu wyjął zza ucha krótki niedopałek i zapalił.

Teraz, kiedy czuł się bezpieczny i mógł myśleć nie tylko o ucieczce, zaczął się zastanawiać, skąd wzięło się na ulicy tyle zwierząt. W przeciwieństwie do drzewa genealogicznego, którego owocem był Fred Colon, genealogiczne pnącze Nobbsów rozkwitało jedynie w miejskich murach. Nobby niejasno zdawał sobie sprawę z istnienia zwierząt, czyli jedzenia w stanie pierwotnym, i nie wnikał głębiej w tę kwestię. Ale był prawie pewien, że nie powinny tak nieporządnie włóczyć się po mieście.

Grupy ludzi usiłowały je schwytać. Ale że ludzie byli zmęczeni i przeszkadzali sobie nawzajem, a zwierzęta były głodne i wystraszone, jedynym skutkiem tej akcji okazywały się coraz bardziej zabrudzone ulice.

Nobby uświadomił sobie, że nie jest w bramie sam.

Zerknął w dół.

Obok niego w mroku przyczaił się kozioł. Był cuchnący i miał skołtunioną sierść, ale odwrócił łeb i rzucił Nobby’emu najmądrzejsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek człowiek oglądał na zwierzęcym pysku. Niespodziewanie i bardzo nietypowo, ogarnęło Nobby’ego poczucie wspólnoty.

Oderwał koniec swojego papierosa i podał kozłowi, który go zjadł.

— Starczy dla nas obu — powiedział Nobby.


Rozmaite zwierzęta gospodarskie rozbiegały się jak oszalałe, kiedy Marchewa, Angua i Cheri maszerowali ulicą Rzeźniczą. Zwłaszcza od Angui starały się trzymać z daleka. Cheri miała wrażenie, że niewidzialna bariera przesuwa się przed nimi. Niektóre zwierzaki usiłowały wspinać się na mury albo z obłędem w oczach kryły się w bocznych zaułkach.

— Czego one się tak boją? — zdziwiła się.

— Nie mam pojęcia — odparła Angua.

Kilka oszalałych owiec pędziło przed nimi, kiedy obchodzili dookoła fabrykę świec. Światło w wysokich oknach dowodziło, że nawet w nocy trwała produkcja.

— Robią prawie pół miliona świec w ciągu dwudziestu czterech godzin — stwierdził Marchewa. — Słyszałem, że mają bardzo zaawansowane maszyny. To ciekawe. Chciałbym je obejrzeć.

Na tyłach budynku blask rozjaśniał kłęby mgły. Skrzynie świec były ładowane na czekające w kolejce wozy.

— Wygląda tu całkiem normalnie — uznał Marchewa, kiedy ukryli się w dogodnie mrocznej bramie. — Bardzo zapracowani.

— Nie wiem, co właściwie chcemy osiągnąć — odezwała się Angua. — Jak tylko nas zobaczą, zniszczą wszystkie dowody. A jeśli nawet znajdziemy arszenik, to co z tego? Posiadanie arszeniku nie jest przestępstwem, prawda?

— Eee… a jest przestępstwem posiadanie tego? — szepnęła Cheri.

Ulicą szedł wolno golem. Był całkiem niepodobny do tych, które znali. Tamte były stare; naprawiały się same już tyle razy, że stały się równie niekształtne co piernikowe ludziki. Ten jednak wyglądał jak człowiek, a raczej tak jak ludzie chcieliby wyglądać. Przypominał posąg z białej gliny. Na głowie, jako element konstrukcji, miał koronę.

— Miałem rację — westchnął Marchewa. — Rzeczywiście zrobiły sobie golema. Biedaczyska. Myślały, że król da im wolność.

— Spójrzcie na jego nogi — powiedziała Angua.

Z każdym krokiem golema na jego nogach, na tułowiu i ramionach pojawiały się i gasły czerwone linie.

— Pęka — stwierdziła.

— Wiedziałam, że nie da się wypalać gliny w piecu chlebowym — rzekła Cheri. — Nie ma właściwego kształtu.

Golem otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu fabryki.

— Idziemy! — rzucił Marchewa.

— Komendant Vimes kazał na siebie czekać — przypomniała Angua.

— Tak, ale przecież nie wiemy, co się tam dzieje — odparł Marchewa. — Poza tym lubi, kiedy wykazujemy się inicjatywą. Nie możemy tak tu siedzieć bezczynnie.

Przebiegł przez ulicę i otworzył drzwi.

Wewnątrz po obu stronach ciągnęły się rzędy skrzyń, między nimi pozostało tylko wąskie przejście. Zewsząd, nieco stłumione barierą skrzyń, dobiegały stukania i gwar pracującej fabryki. Pachniało gorącym woskiem.

Cheri zdała sobie sprawę, że kilka stóp ponad jej małym, okrągłym hełmem toczy się szeptem rozmowa.

— Żałuję, że pan Vimes kazał nam zabrać ją ze sobą. A jeśli coś jej się stanie?

— O czym ty mówisz?

— No bo… wiesz przecież… to dziewczyna.

— Co z tego? W straży mamy jeszcze przynajmniej trzy krasnoludy płci żeńskiej i jakoś się nie przejmujesz.

— Nie, daj spokój… Kto na przykład?

— Lars Zczaszkipij chociażby.

— Nie! Poważnie?

— Ten nos chcesz nazwać kłamcą?

— Przecież w zeszłym tygodniu w pojedynkę zakończył bójkę pod Górnikiem!

— I co z tego? Dlaczego zakładasz, że kobiety są słabsze? Nie martwiłbyś się o mnie, gdybym sama wzięła się za szalejących klientów w barze.

— Pomógłbym w razie potrzeby.

— Mnie czy im?

— To nieuczciwe!

— Doprawdy?

— Nie pomagałbym im, dopóki nie zaczęłabyś naprawdę na ostro.

— Ach tak? A mówią, że rycerskość umiera.

— W każdym razie Cheri jest… trochę inna. Na pewno radzi sobie z alchemią, ale w starciu lepiej na nią uważajmy. A teraz chodź.

Weszli do fabryki.

Nad ich głowami przejeżdżały świece — setki, tysiące świec; wisiały za knoty z nieskończonego łańcucha skomplikowanych drewnianych ogniw, który zygzakami sunął tam i z powrotem po długiej hali.

— Słyszałem o czymś takim — powiedział Marchewa. — To taśma produkcyjna, to sposób wytwarzania tysięcy rzeczy, które są takie same. Ale popatrzcie na tę szybkość… Jestem zdumiony, że kołowrót może…

Angua pokazała ręką. Kołowrót cicho zgrzytał niedaleko niej, ale był pusty.

— Coś przecież musi to wszystko napędzać — stwierdziła.

Marchewa skinął głową. Trochę dalej, w głębi hali, zygzaki łańcuchów łączyły się w skomplikowanym węźle. Ktoś stał tam pośrodku, a jego ręce aż rozmazywały się od szybkości.

Tuż obok Marchewy taśma produkcyjna kończyła się w drewnianym pojemniku. Świece spadały do niego kaskadą. Nikt go nie opróżniał, więc przesypywały się na podłogę.

— Cheri, czy umiesz się posługiwać jakąś bronią? — spytał Marchewa.

— Eee… nie, panie kapitanie.

— Rozumiem. W takim razie zaczekaj na ulicy. Nie chcę, żeby coś ci się stało.

Odeszła z wyraźną ulgą.

Angua wciągnęła nosem powietrze.

— Był tu wampir — stwierdziła.

— Myślę, że… — zaczął Marchewa.

— Wiedziałem, że tu traficie! Żałuję, że kupiłem to draństwo! Mam kuszę! Ostrzegam was, mam kuszę!

Odwrócili się oboje.

— O, pan Carry — powiedział uprzejmie Marchewa. Wyjął odznakę. — Kapitan Marchewa, Straż Miejska Ankh-Morpork…

— Wiem! Wiem, kim jesteście! I czym jesteście też wiem! Wiedziałem, że przyjdziecie! Mam kuszę i nie zawaham się jej użyć!

Kusza chwiała się w jego rękach, jasno dowodząc, że kłamie.

— Doprawdy? — zdziwiła się Angua. — A czym jesteśmy?

— Wcale nie chciałem się w to mieszać! — oświadczył Carry. — To zabiło tych dwóch staruszków, tak?

— Tak — potwierdził Marchewa.

— Dlaczego? Przecież mu nie kazałem.

— Myślę, że pomagali go zrobić. Wiedział, kogo ma za to winić.

— Golemy mi to sprzedały! Myślałem, że pomoże rozwinąć produkcję, ale to draństwo nie chciało przestać…

Zerknął na sunącą nad głowami linię świec, lecz oderwał od nich spojrzenie, nim Angua zdążyła się ruszyć.

— Ciężko pracuje, tak?

— Ha! — Jednak Carry nie wyglądał na człowieka, który docenił żart. Wyglądał na człowieka cierpiącego tortury. — Zwolniłem wszystkich oprócz dziewcząt w dziale pakowania, a one pracują na trzy zmiany i w nadgodzinach. Czterech ludzi szuka dla mnie łoju, dwóch kupuje knoty, a trzech usiłuje wynająć dodatkowe magazyny.

— Więc niech mu pan każe przestać robić świece — poradził Marchewa.

— Wychodzi na ulice, kiedy braknie nam surowca! Chcecie, żeby chodził po mieście i szukał sobie czegoś do roboty? Hej, stójcie blisko siebie! — dodał z naciskiem Carry i machnął kuszą.

— Przecież wystarczy zmienić mu słowa w głowie…

— Nie pozwala mi. Myślisz, że nie próbowałem?

— Nie może nie pozwolić! Golemy muszą…

— Powiedziałem, że nie pozwala!

— A co z tymi zatrutymi świecami? — spytał Marchewa.

— To nie był mój pomysł!

— A czyj?

Kusza przesuwała się na boki. Carry oblizał wargi.

— Wszystko zaszło już za daleko — rzekł. — Wycofuję się.

— Czyj to pomysł, panie Carry?

— Nie chcę skończyć w jakiejś ciemnej uliczce, mając w sobie tyle krwi co banan.

— Przecież nigdy byśmy w ten sposób nie postąpili — zapewnił Marchewa.

Carry wręcz promieniował grozą. Angua czuła, jak się z niego wylewa. Może pociągnąć spust w ataku paniki.

Czuła też inny zapach.

— Kim jest ten wampir? — spytała.

Przez moment myślała już, że Carry strzeli z tej kuszy.

— Nie wspomniałem o nim ani razu!

— Ma pan w kieszeni czosnek. A cała hala wręcz cuchnie wampirem.

— Powiedział, że golemowi możemy kazać zrobić wszystko… — wymamrotał Carry.

— Na przykład zatrute świece? — dokończył Marchewa.

— Tak, ale mówił, że tylko aby usunąć Vetinariego z drogi. — Carry zaczynał chyba nad sobą panować. — No i nie umarł, przecież bym słyszał. A to, że się pochorował, to jeszcze nie zbrodnia, więc nie możecie…

— Te świece zabiły jeszcze dwie osoby.

— Kogo? — Carry’ego znów ogarnęła panika.

— Starszą panią i dziecko na Kogudziobnej.

— Byli ważni? — zapytał.

Marchewa pokiwał głową.

— Właściwie to było mi pana nawet żal — powiedział. — Aż do tej chwili. Jest pan szczęśliwym człowiekiem, panie Carry.

— Tak myślicie?

— O tak. Bo my dotarliśmy do pana wcześniej niż komendant Vimes. A teraz niech pan odłoży tę kuszę i porozmawiamy…

Rozległ się nowy dźwięk. A raczej nagły brak dźwięku, tak wszechobecnego, że nie był już słyszany w sposób świadomy.

Łańcuch pod sufitem stanął. Zabrzmiał chór woskowych stuknięć, gdy wiszące świeczki uderzały jedna o drugą. A potem zapadła cisza. Ostatnia świeczka spadła z łańcucha, stoczyła się po stosie w pojemniku i wylądowała na podłoże.

I w tej ciszy — kroki.

Carry cofnął się.

— Za późno! — jęknął.

I Marchewa, i Angua zobaczyli, jak zgina palec.

Angua odepchnęła Marchewę, kiedy zaczep uwolnił cięciwę, ale on to przewidział. Jego ręka sunęła już w górę i w bok. Angua usłyszała obrzydliwy, drący odgłos, gdy dłoń Marchewy przesunęła się przed jej twarzą, i jego stęknięcie, kiedy siła strzału obróciła go w miejscu.

Wylądował ciężko na ziemi, ściskając lewą rękę. Bełt sterczał mu z dłoni.

Angua przykucnęła.

— Nie jest chyba harpunowaty. Daj, wyciągnę…

Marchewa chwycił ją za przegub.

— Grot jest ze srebra. Nie dotykaj!

Oboje unieśli głowy, gdy cień przesłonił światło.

Król golem spojrzał z góry na Anguę.

Poczuła, że wydłużają jej się zęby i paznokcie.

A potem zauważyła małą, okrągłą buzię Cheri wyglądającej nerwowo zza skrzyń. Z trudem powstrzymała swe wilkołacze instynkty.

— Nie ruszaj się! — krzyknęła do krasnoludki i do każdej nabrzmiewającej cebulki włosowej. Zawahała się, czy pędzić za uciekającą Cheri, czy odciągnąć Marchewę w bezpieczne miejsce.

Raz jeszcze powtórzyła swojemu ciału, że kształt wilka jest wykluczony. Było tu zbyt wiele nowych zapachów, zbyt wiele ogni…

Golem błyszczał od łoju i wosku.

Cofnęła się.

Widziała, jak za golemem Cheri patrzy na rannego Marchewę, jak dostrzega wiszącą na ścianie siekierę pożarniczą, jak zdejmuje ją i waży w rękach.

— Nie próbuj… — zaczęła Angua.

— T’dr’duzk b’hazg t’t!

— No nie… — jęknął Marchewa. — Tylko nie to!

Cheri biegiem ruszyła na golema i uderzyła go na wysokości pasa. Siekiera odskoczyła, ale krasnoludka wykonała obrót i trafiła go w udo. Odprysnął kawałek gliny.

Angua zawahała się. Siekiera Cheri migotała, zataczając kręgi wokół golema, a krasnoludka wznosiła kolejne przerażające okrzyki bojowe. Angua nie rozumiała słów, ale wiele krasnoludzich okrzyków w ogóle ich nie wykorzystuje. Są czystą emocją w formie dźwiękowej.

Po każdym trafieniu odpryski ceramiki rykoszetowały na skrzyniach.

— Co ona krzyczała? — spytała Angua, odciągając na bok Marchewę.

— To najstraszniejszy z krasnoludzich okrzyków bojowych! Kiedy zostanie użyty, ktoś musi zginąć!

— Ale co to znaczy?

— Dzisiaj jest dobry dzień, żeby umarł ktoś inny!

Golem obserwował krasnoludkę obojętnie, jak słoń przyglądający się atakowi wściekłego kurczaka. Wreszcie chwycił siekierę w powietrzu i odrzucił na bok, ciągnąc za nią Cheri niczym warkocz komety.

Angua postawiła Marchewę na nogi. Strumyk krwi płynął mu z ręki. Starała się zamknąć nozdrza na zapachy.

Jutro pełnia, pomyślała. Koniec z wyborem.

— Może zdołamy go jakoś przekonać… — zaczął Marchewa.

— Uwaga! — krzyknęła na niego. — To jest prawdziwy świat!

Marchewa dobył miecza.

— Aresztuję cię…

Ramię golema przesunęło się błyskawicznie. Miecz wbił się po rękojeść w skrzynkę świec.

— Masz jeszcze jakieś dobre pomysły? — spytała Angua, gdy cofali się krok za krokiem. — Czy możemy już iść?

— Nie. Musimy go gdzieś zatrzymać.

Ich pięty natrafiły na ścianę skrzyń.

— Chyba musimy go zatrzymać tutaj — stwierdziła.

Golem uniósł pięści.

— Ty robisz unik w prawo, ja w lewo. Może…

Potężne uderzenie wstrząsnęło podwójnymi drzwiami w przeciwległej ścianie.

Król golem odwrócił głowę.

Drzwi zadygotały znowu i wypadły z zawiasów do wnętrza. Przez chwilę widzieli w wejściu sylwetkę Dorfla. Potem czerwony golem rozłożył ręce i ruszył do ataku.

Nie biegł szybko, ale miał w sobie przerażający pęd powolnego ruchu lodowca. Deski podłogi drżały i wibrowały pod jego stopami.

Oba golemy z hukiem zderzyły się pośrodku. Zygzakowate linie ognia objęły ciało króla, kiedy otworzyły się jego pęknięcia. Mimo to ryknął gniewnie, chwycił Dorfla w pasie i cisnął nim o ścianę.

— Co teraz? — spytała Angua. — Możemy już poszukać Cheri i wynieść się stąd?

— Powinniśmy mu pomóc — stwierdził Marchewa, gdy golemy znów zwarły się z trzaskiem.

— Jak? Jeśli to… jeśli on nie zdoła tego powstrzymać, czemu myślisz, że nam się uda? Chodź!

Marchewa strząsnął jej rękę.

Dorfl wygrzebał się z odłamków cegieł i znowu zaszarżował. Golemy zwarły się, próbując uchwycić przeciwnika. Przez moment stały nieruchomo, splecione w uścisku, aż nagle Dorfl podniósł rękę, trzymając coś białego. Odepchnął się od króla i jego własną nogą wymierzył cios w głowę.

Biały golem okręcił się, Dorfl uderzył drugą ręką, ale tamten ją pochwycił, obrócił się z przedziwną gracją, powalił Dorfla na ziemię, przetoczył się i kopnął. Dorfl poturlał się po podłodze. Rozłożył ramiona, by się zatrzymać, i stopami z rozpędem walnął o ścianę.

Król chwycił swoją nogę, balansował przez chwilę i połączył się w całość. Po czym jego czerwone spojrzenie omiotło halę i błysnęło wściekle, gdy natrafiło na Marchewę.

— Musi stąd być jakieś inne wyjście — stwierdziła Angua. — Carry się wydostał.

Król ruszył ku nim, lecz musiał się zmierzyć z nieprzewidzianym problemem: założył sobie nogę tyłem do przodu. Kulejąc biegał w kółko, ale jakimś sposobem kolejne kółka były coraz bliżej nich.

— Nie możemy tak Dorfla zostawić — oświadczył Marchewa.

Wyciągnął z kadzi mieszalniczej długi metalowy pręt i ostrożnie zsunął się na podłogę. Król zbliżał się, kołysząc całym ciałem. Marchewa odskoczył w tył, przytrzymał się podstawy kadzi i uderzył z rozmachem.

Golem uniósł rękę, pochwycił pręt w powietrzu i odrzucił. Wzniósł obie ręce i spróbował ruszyć z miejsca.

Nie mógł. Spojrzał w dół.

— Thsss — powiedziało to, co pozostało z Dorfla, ściskając go za kostkę.

Król pochylił się, zamachnął i kantem dłoni spokojnie odciął czubek głowy przeciwnika. Wyjął chem i zmiął go w ręku.

Blask w oczach Dorfla zgasł.

Angua wpadła na Marchewę z taką siłą, że omal się nie przewrócił. Objęła go ramionami i zaczęła ciągnąć za sobą.

— Teraz Dorfl jest martwy, zupełnie martwy! — zawołał.

— To straszne, owszem — zgodziła się. — Albo byłoby straszne, gdyby Dorfl był żywy. Marchewa, one są… maszynami. Patrz, zdążymy dobiec do drzwi…

Marchewa wyrwał się z jej uścisku.

— Zostało popełnione morderstwo — oznajmił. — A my jesteśmy strażnikami. Nie możemy tylko patrzeć. To coś go zabiło!

— To coś jest rzeczą i on też jest rzeczą.

— Komendant Vimes powiedział, że ktoś musi przemówić w imieniu tych, którzy nie mają głosu.

On naprawdę w to wierzy, pomyślała Angua. Vimes włożył słowa do jego głowy…

— Zajmij go czymś! — krzyknął Marchewa i ruszył biegiem.

— Jak? Zorganizować konkurs piosenki?

— Mam plan!

— No świetnie…


Vimes spojrzał na wejście do fabryki świec. Niewyraźnie widział dwie pochodnie płonące po obu stronach tarczy.

— Popatrz tylko — powiedział. — Farba jeszcze nie wyschła, a już wszystkim w oczy świeci!

— Co to jest, sir? — zapytał Detrytus.

— Ten jego przeklęty herb!

Detrytus spojrzał wyżej.

— Czemu tam jest zapalona ryba na czubku?

— W heraldyce to się nazywa poisson — wyjaśnił z goryczą Vimes. — I to niby ma być lampa.

— Lampa zrobiona z poisson — stwierdził Detrytus. — Coś w tym jest.

— Przynajmniej dewizę mają w przyzwoitym języku — dodał sierżant Colon. — A nie w tym staromodnym bełkocie, co go nikt nie rozumie. „I oto sztuka wydała świecę”. To jest, sierżancie Detrytus, żart językowy albo inaczej gra słów. Bo sztukę uprawiają artyści, a on ma na imię Arthur, rozumiecie.

Vimes stał między dwoma sierżantami i czuł, że w jego głowie otwiera się nagle czarna otchłań. Ryba — poisson. A poison…

— Niech to demon! — krzyknął. — Demon, demon, demon! Pokazał mi to! „Tępy łazęga Vimes, i tak nie zauważy”. O tak! I miał rację!

— Nie warto tak ostro — pocieszył go Colon. — Znaczy, trzeba przecież wiedzieć, że pan Carry ma na imię Arthur…

— Zamknij się, Fred — burknął Vimes.

— Już się zamykam, sir!

— Co za bezczelność… Kto to?

Jakaś postać wybiegła z budynku, rozejrzała się pospiesznie i pomknęła ulicą.

— To Carry! — zawołał Vimes.

Nie krzyknął nawet „Za nim!”, ale błyskawicznie ze startu zatrzymanego ruszył pełnym biegiem. Uciekinier omijał kręcące się tu i tam zabłąkane owce i świnie, i ogólnie utrzymywał niezłe tempo, ale Vimesa gnała wściekłość. Dzieliło ich kilka łokci, kiedy Carry odskoczył w zaułek.

Vimes zahamował i chwycił się muru. Zauważył kształt kuszy, a człowiek szybko uczył się w straży — jeśli miał szansę zdążyć się nauczyć — że bardzo niemądrze jest wbiegać za kimś uzbrojonym w kuszę do ciemnego zaułka, kiedy sylwetka goniącego jest wyraźnie widoczna przy dowolnym oświetleniu.

— Wiem, że to ty, Carry! — zawołał.

— Mam kuszę!

— Ale możesz z niej strzelić tylko raz!

— Chcę zeznawać jako świadek koronny!

— Próbuj dalej!

Carry zniżył głos.

— Powiedzieli, że mogę kazać to robić temu przeklętemu golemowi. Nie sądziłem, że ktoś dozna krzywdy.

— Jasne, jasne — odparł Vimes. — A zatrute świece robiłeś pewnie dlatego, że ładniej się palą.

— Wie pan, o co mi chodzi! Powiedzieli, że nic mi nie grozi i…

— Kim są ci „oni”?

— Powiedzieli, że nikt tego nie wykryje.

— Doprawdy?

— Proszę posłuchać, powiedzieli jeszcze, że…

Głos ucichł na chwilę, a potem przybrał ten przymilny ton, jakiego używają osobnicy tępi, kiedy myślą, że są sprytni.

— Jeśli wszystko wam powiem, wypuścicie mnie, prawda?

Obaj sierżanci dogonili komendanta. Vimes przyciągnął Detrytusa do siebie, chociaż w rezultacie okazało się, że przyciąga siebie do Detrytusa.

— Idź za róg i dopilnuj, żeby nie uciekł drugim końcem tej uliczki — szepnął.

Troll skinął głową.

— Co chciałby mi pan powiedzieć, panie Carry? — zwrócił się Vimes do mroku w zaułku.

— Dobiliśmy targu?

— Czego?

— Targu.

— Nie, do wszystkich demonów, nie dobiliśmy targu, panie Carry! Nie jestem handlarzem! Ale coś panu powiem, panie Carry. Oni pana zdradzili.

Przez chwilę trwała cisza, a potem z ciemności zabrzmiało jakby westchnienie.

Za plecami Vimesa sierżant Colon tupał nogami, żeby się rozgrzać.

— Nie może pan tam siedzieć przez całą noc, panie Carry — powiedział Vimes.

Znów zabrzmiał dźwięk, tym razem jakby uderzenia o skórę. Vimes spojrzał w górę na kłęby mgły.

— Coś tam jest nie w porządku! Idziemy!

Wbiegł do zaułka. Colon ruszył za nim, zgodnie z zasadą, że można bezpiecznie wbiec do zaułka mieszczącego w sobie uzbrojonego przeciwnika, pod warunkiem że biegnie się za plecami kogoś innego.

Jakiś kształt wyrósł nagle przed nimi.

— Detrytus?

— To ja, sir.

— Gdzie on zniknął? Przecież nie ma tu żadnych drzwi.

Jego oczy z wolna przyzwyczaiły się do mroku. Zauważył skuloną sylwetkę pod murem, a stopą zaczepił o kuszę.

— Panie Carry?

Przyklęknął i zapalił zapałkę.

— Paskudnie — stwierdził Colon. — Ktoś mu skręcił kark.

— Martwy jest, tak? — upewnił się Detrytus. — To może wezmę i obrysuję kredą jego kontur?

— Nie róbcie sobie kłopotu, sierżancie.

— Żaden kłopot. Mam kredę przy sobie.

Vimes uniósł głowę. Mgła wypełniała zaułek, ale widział, że nie ma tu drabin, nie ma poręcznych niskich dachów.

— Wynośmy się stąd — powiedział.


Angua stała przed królem.

Zwalczyła przemożną chęć, by dokonać Przemiany. Nawet szczęki wilkołaka nie byłyby skuteczne przeciwko temu stworowi. I nie miał tętnicy szyjnej.

Nie śmiała odwrócić głowy. Król zbliżał się niepewnie, drgał co chwila i chwiał się, co u istoty ludzkiej sugerowałoby szaleństwo. Rękami poruszał szybko, ale chaotycznie, jak gdyby wysyłane sygnały nie docierały jak należy do celu. Dorfl poważnie go uszkodził swym atakiem. Przy każdym ruchu czerwony blask wylewał się z dziesiątków nowych pęknięć.

— Rozsypujesz się! — krzyknęła. — Piec nie był odpowiedni do gliny!

Król zaatakował. Odskoczyła. Usłyszała, jak gliniana dłoń rozrąbuje paczkę świec.

— Wariat z ciebie! Wypiekli cię jak bochenek chleba! Jesteś niedopieczony!

Dobyła miecza. Zwykle go nie używała. Przekonała się, że uśmiech zawsze załatwia sprawę.

Golem dłonią ściął koniec ostrza.

Spojrzała ze zgrozą na rozerwany metal, po czym zrobiła salto w tył, gdy kolejny cios sięgał już jej twarzy. Wylądowała na świecy i upadła ciężko. Zachowała jednak dość przytomności umysłu, by się odtoczyć, zanim golem ją przydepnął.

— Gdzie jesteś?! — wrzasnęła.

— Możesz go ściągnąć trochę bliżej drzwi? — odpowiedział jej głos z ciemności pod dachem.

Marchewa pełzł wzdłuż chybotliwej konstrukcji podtrzymującej taśmę produkcyjną.

— Marchewa!

— Już prawie…

Król spróbował złapać ją za nogę. Kopnęła i trafiła go stopą w kolano.

Ku jej zdumieniu, pojawiło się pęknięcie. Ale pod spodem wciąż płonął ogień. Kawałki gliny zdawały się w nim unosić. Cokolwiek by człowiek zrobił, golem wciąż działał, nawet jeśli był już tylko skupioną chmurą pyłu.

— Aha. Dobrze — powiedział Marchewa i zeskoczył z podpory.

Wylądował królowi na grzbiecie, jedną ręką objął go za szyję, a drugą zaczął tłuc go w głowę rękojeścią miecza. Golem zachwiał się i spróbował go dosięgnąć.

— Muszę wyjąć mu słowa! — wołał Marchewa, gdy gliniane ramiona przelatywały obok niego. — To… jedyny… sposób!

Król zatoczył się w przód i trafił w stos skrzyń, które rozpadły się i rozsypały świece po podłodze. Marchewa chwycił go za uszy i próbował przekręcić głowę.

Angua słyszała jego głos.

— Masz… prawo… do… obrońcy…

— Marchewa! Daruj sobie jego prawa!

— Masz… prawo…

— Odczytaj mu tylko ostatnie!

Coś poruszyło się w otwartych wrotach i z wyciągniętym mieczem wbiegł Vimes.

— O bogowie… Sierżancie Detrytus!

Troll pojawił się za nim.

— Tak, sir?

— Bełt z kuszy przez głowę, jeśli można.

— Jak pan sobie życzy, sir…

— Jego głowę, nie moją, sierżancie! Mojej nic nie dolega! Marchewa, zeskocz z tego!

— Nie mogę otworzyć mu głowy, sir!

— Spróbujemy sześcioma stopami zimnej stali, tylko puść tego gliniaka!

Marchewa złapał równowagę na plecach króla, wybrał moment, kiedy golem się zachwiał, i skoczył.

Wylądował niezgrabnie na stosie rozsypanych świec. Noga wyjechała spod niego i potoczył się po podłodze, aż zatrzymała go bezwładna skorupa, która była kiedyś Dorflem.

— Popatrz no tutaj, szefuniu! — zawołał Detrytus.

Król odwrócił się.

Vimes nie widział wszystkiego, co nastąpiło potem, ponieważ wydarzyło się zbyt szybko. Pamiętał tylko podmuch powietrza i brzęk odbitego bełtu zlany z drewnianym stukiem, gdy grot wbił się w futrynę za jego plecami.

A sam golem pochylał się nad Marchewą, który próbował się odczołgać.

Golem wzniósł i opuścił pięść…

Vimes nie zauważył nawet ruchu ręki Dorfla, ale nagle znalazła się na drodze, ściskając króla za przegub.

Maleńkie gwiazdki światła rozbłysły w oczach Dorfla.

— Tssssss!

Król cofnął się, wyraźnie zaskoczony. Dorfl trzymał się go i zdołał powstać na tym, co pozostało z jego nóg. I kiedy się podnosił, podnosiła się także jego pięść.

Czas zwolnił. W całym wszechświecie nic się nie poruszało oprócz pięści Dorfla.

Sunęła niczym planeta, pozornie nieprędko, jednak przerażająco niepowstrzymanie.

I nagle król się zmienił na twarzy. Uśmiechnął się na moment przed uderzeniem.

A potem jego głowa eksplodowała. Vimes zapamiętał to jak w zwolnionym tempie — jedna sekunda płynącej w powietrzu ceramiki. I słowa. Strzępki papieru wysypały się z wnętrza, wiele, dziesiątki… Spłynęły wolno na podłogę.

Król runął powoli, ze spokojem. Czerwone światło zgasło, rozstąpiły się szczeliny pęknięć, a potem były już tylko… odłamki.

Dorfl przewrócił się na nie.

Angua i Vimes równocześnie podbiegli do Marchewy.

— On ożył! — wołał Marchewa. — Ten stwór chciał mnie zabić, a wtedy Dorfl ożył! Ale widziałem, że stwór wyrwał mu słowa z głowy! Golem musi przecież mieć słowa…

— Swojemu golemowi dali ich aż za wiele, jak widzę — stwierdził Vimes.

Podniósł kilka karteczek.

… ZAPROWADŹ POKÓJ I SPRAWIEDLIWOŚĆ DLA WSZYSTKICH…

…RZĄDŹ NAMI MĄDRZE…

…NAUCZ NAS WOLNOŚCI…

…POPROWADŹ NAS DO…

Biedak, pomyślał.

— Wracajmy do domu. Trzeba ci opatrzyć rękę — powiedziała Angua.

— Nie słuchasz mnie, co? On jest żywy!

Vimes przyklęknął obok Dorfla. Rozbita czaszka wyglądała na pustą niczym skorupka zjedzonego wczoraj jajka. Ale w oczodołach wciąż lśniły punkciki światła.

— Asssss — zasyczał Dorfl tak cicho, że Vimes nie był pewien, czy naprawdę to usłyszał.

Gliniany palec przesunął się po podłodze.

— Próbuje coś napisać — domyśliła się Angua.

Vimes wyjął swój notes, umieścił pod dłonią Dorfla i delikatnie wsunął w palce ołówek. Wszyscy patrzyli na jego rękę, gdy wypisał — trochę drżąco, ale wciąż z mechaniczną precyzją golemów — siedem słów.

Potem znieruchomiał. Ołówek wypadł mu z dłoni. Światło w oczach pociemniało i zgasło.

— Coś podobnego… — szepnęła Angua. — Nie potrzebują słów w głowach…

— Możemy go odbudować — stwierdził Marchewa. — Mamy garncarnię.

Vimes spojrzał na słowa, a potem na to, co pozostało z Dorfla.

— Panie Vimes… — odezwał się Marchewa.

— Zrób to — rzekł Vimes.

Marchewa zamrugał niepewnie.

— Od razu — dodał Vimes.

Raz jeszcze spojrzał na nierówne litery.

SŁÓW W SERCU NIE DA SIĘ ODEBRAĆ.

— A kiedy go odbudujecie — dodał — kiedy go odbudujecie… Dajcie mu głos. Zrozumiano? I niech ktoś obejrzy twoją rękę.

— Głos, sir?

— Wykonać!

— Tak jest!

— Dobrze. — Vimes się uspokoił. — Funkcjonariusz Angua i ja rozejrzymy się tutaj. Ruszajcie, kapitanie.

Przyglądał się, jak Marchewa z trollem wynoszą szczątki.

— No dobra — rzucił. — Szukamy arszeniku. Może gdzieś tu jest jakiś warsztat. Nie przypuszczam, żeby ryzykowali pomieszanie zatrutych świec z normalnymi. Cudo by wiedziała… Zaraz, gdzie jest kapral Tyłeczek?

— Ehm… Chyba nie utrzymam się dłużej…

Unieśli głowy.

Cheri wisiała na łańcuchu ze świecami.

— Jak się tam dostaliście? — zdziwił się Vimes.

— Jakoś tak akurat przelatywałam obok, sir.

— Możesz zeskoczyć? To nie jest wysoko… Och…

Kilka stóp pod Cheri stała wielka kadź roztopionego łoju. Od czasu do czasu na powierzchni z cichym „glup” pękał bąbel.

— Jak to jest gorące? — szepnął Vimes do Angui.

— Próbował pan kiedyś jeść gorący dżem?

Vimes podniósł głos.

— Możecie przejść na rękach po łańcuchu, kapralu?

— Jest tłusty i śliski, sir.

— Kapral Tyłeczek! Rozkazuję wam nie spadać!

— Oczywiście, sir.

Vimes ściągnął kurtkę.

— Trzymajcie się. Zobaczę, czy nie da się tam wspiąć… — mruczał.

— Ręce mi się ześlizgują, sir.

— Na bogów, czemu nie krzyczeliście wcześniej?

— Wszyscy byli bardzo zajęci, sir.

— Proszę się odwrócić, sir — rzuciła Angua, odpinając klamry pancerza. — Natychmiast! I zamknąć oczy!

— Dlaczego? Co…?

— Terrraz, sirrr!

— Aha… tak.

Vimes słyszał, jak Angua cofa się od kadzi, a jej krokom towarzyszy brzęk zrzucanego ekwipunku. Potem zaczęła biec i kroki zmieniły się w biegu, a potem…

Otworzył oczy.

Wilk wzleciał w górę jak w zwolnionym tempie, pochwycił w szczęki ramię krasnoluda akurat w chwili, kiedy Cheri wypuściła łańcuch, potem wygiął ciało w łuk tak, że razem ze swą pasażerką spadł na podłogę po drugiej stronie kadzi.

Angua przekoziołkowała, skomląc żałośnie.

Cheri podniosła się na nogi.

— To wilkołak!

Angua turlała się po podłodze, drapiąc pysk łapami.

— Co mu się stało? — spytała Cheri. Jej panika nieco opadła. — Wygląda na… rannego. Gdzie jest Angua? Oj…

Vimes przyjrzał się porwanemu skórzanemu kubrakowi krasnoludki.

— Nosisz kolczugę pod ubraniem?

— Och… To moja srebrna kamizelka. Ale… ona przecież wiedziała! Mówiłam jej…

Vimes chwycił Anguę za obrożę. Spróbowała go ugryźć, lecz spojrzała mu w oczy i odwróciła głowę.

— Ugryzła to srebro… — powiedziała Cheri.

Angua wstała, spojrzała na nich groźnie i pobiegła za skrzynie. Słyszeli jej skomlenie, które stopniowo zmieniało się w głos.

— Piekielne krasnoludy i ich piekielne kamizelki…

— Dobrze się czujecie, funkcjonariuszu?! — zawołał Vimes.

— Piekielna srebrna bielizna… Możecie mi rzucić ubranie, proszę?

Vimes zwinął jej ubranie w kłębek i — dla przyzwoitości zamykając oczy — podał jej nad skrzyniami.

— Nikt mnie nie uprzedził, że ona jest wil… — jęknęła Cheri.

— Spójrzcie na to w ten sposób, kapralu — powiedział Vimes tonem tak cierpliwym, jak tylko potrafił. — Gdyby nie była wilkołakiem, wy byście byli teraz największą na świecie pamiątkową świeczką.

Angua wynurzyła się zza skrzyń, rozcierając usta. Skóra wokół warg była wyraźnie zbyt różowa…

— Poparzyłaś się? — spytała zmartwiona Cheri.

— Wkrótce się zagoi — mruknęła Angua.

— Nie powiedziałaś mi, że jesteś wilkołakiem.

— A jak twoim zdaniem miałam to ująć?

— Wystarczy — rzucił Vimes. — Jeśli tę sprawę mamy już załatwioną, drogie panie, to chcę przeszukać całą fabrykę. Zrozumiano?

— Mam dobrą maść — zaproponowała potulnie Cheri.

— Dzięki.

Znaleźli worek w piwnicy. Było tam kilka pudeł gotowych świec i dużo martwych szczurów.


Troll Wulkanit uchylił odrobinę drzwi swojej garncarni. Planował, żeby ta odrobina stanowiła nie więcej niż jedną szesnastą zwykłego otwarcia, ale ktoś z drugiej strony natychmiast pchnął mocno, co zmieniło ją w trochę więcej niż jeden i trzy czwarte.

— Zara, co jest? — zapytał, kiedy Marchewa z Detrytusem weszli do środka, niosąc między sobą skorupę Dorfla. — Nie możecie tak się zwyczajnie tu wedrzeć…

— Nie wdzieramy się zwyczajnie — odparł Detrytus.

— To skandal! — oznajmił Wulkanit. — Nie macie prawa mnie nachodzić. Nie macie powodów…

Detrytus wypuścił golema, odwrócił się i złapał Wulkanita za gardło.

— Widzisz te statuje Monolita, o tam? Widzisz? — warknął i przekręcił głowę trolla twarzą w stronę rzędu trollowych posągów religijnych pod ścianą składu. — Mam rozwalić jedną i zobaczyć, co ma w środku? Może znajdzie się powód.

Wąskie oczka Wulkanita strzelały na wszystkie strony. Może troll nie myślał zbyt szybko, ale potrafił wyczuć morderczy nastrój.

— Przecie nie ma potrzeby, zawsze żem straży pomagał — wymamrotał. — O co chodzi?

Marchewa ułożył golema na stole.

— No to zacznij — rzekł. — Odbuduj go. Użyj jak najwięcej starej gliny. Jasne?

— Jak on może działać, kiedy mu zgasło światło? — zapytał Detrytus, wciąż trochę zdziwiony ich misją ratunkową.

— Mówił, że glina pamięta.

Sierżant wzruszył ramionami.

— I daj mu język — dodał Marchewa.

Wulkanit był wstrząśnięty.

— Tego nie zrobię — oznajmił. — Wszyscy wiedzą, że to bluźnierstwo, kiedy golemy mówią.

— Ach tak? — rzucił Detrytus. Przeszedł pod ścianę, do szeregu posągów. Po czym mówił dalej: — Ups, a tutaj przypadkiem żem się potknął, oooj, żem się przytrzymał statuja, och, ręka mu się odłamała, nie wiem, gdzie się schować ze wstydu… A co to za biały proszek, co to go widzę na własne oczy, jak się przypadkiem wysypał na podłogę?

Polizał palec i bardzo ostrożnie spróbował.

— Slab! — huknął do drżącego Wulkanita. — I ty mi mówisz o bluźnierstwie, ty koprolicie osadowy? Ty rób, co ci kazał kapitan Marchewa, ale już, albo wychodzisz stąd w worku!

— To brutalność policji… — wymruczał Wulkanit.

— Nie, to wrzaski policji! — wrzasnął Detrytus. — Ale jeśli wolisz brutalność, nie ma sprawy!

Wulkanit starał się uzyskać pomoc od Marchewy.

— Tak nie wolno, on ma odznakę, zastrasza mnie, nie może tak mi robić…

Marchewa skinął głową, tak by Wulkanit zauważył błysk w jego oczach.

— To prawda! Sierżancie Detrytus!

— Słucham, sir?

— Wszyscy mamy za sobą ciężki dzień. Możecie skończyć służbę.

— Ta-jest, sir! — odparł Detrytus z wyraźnym entuzjazmem.

Odpiął odznakę i odłożył ją starannie. Potem zaczął strząsać z siebie elementy pancerza.

— Spójrz na to w taki sposób — tłumaczył Wulkanitowi Marchewa. — Nie tworzymy przecież życia. Dajemy tylko życiu miejsce… no, do życia.

Troll poddał się.

— Dobra, dobra — burczał. — Się robi, się robi…

Obejrzał rozmaite bryły i odłamki, które pozostały z Dorfla. Poskrobał mech na brodzie.

— Zabraliżeście prawie wszystkie kawałki — stwierdził; profesjonalizm na chwilę wyparł urazę. — Mogę go posklejać cementem szamotowym. To załatwi sprawę, o ile go wypalimy przez noc. Zara… gdzieś tu trochę miałem…

Detrytus zamrugał, patrząc na swój palec, wciąż biały od proszku. Zbliżył się bokiem do Marchewy.

— Czy ja to żem właśnie polizał? — zapytał.

— No… tak.

— Dzięki za to bogom. — Detrytus zamrugał gwałtownie. — Bobym nie chciał wierzyć, że naprawdę jest tu pełno kosmatych pają… wuble wible sklup… — Runął na podłogę, ale z zadowoloną miną.

— Nawet jak to zrobić, i tak się nie da go ożywić — mruczał Wulkanit, wracając do warsztatu. — Nie znajdziecie kapłana, co by mu napisał słowa. Nie drugi raz.

— Sam stworzy własne słowa.

— A kto będzie pilnował pieca? Wypalanie potrwa najmarniej do śniadania…

— I tak niczego nie planowałem na resztę nocy — zapewnił trolla Marchewa i zdjął hełm.


Vimes zbudził się około czwartej. Zasnął przy biurku. Nie zamierzał, ale ciało zwyczajnie się wyłączyło.

Nie pierwszy raz otwierał tu zaczerwienione oczy. Ale przynajmniej teraz nie leżał w niczym lepkim.

Skupił wzrok na niedokończonym raporcie. Obok leżał jego notes; pokryte pracowitymi bazgrołami stronice przypominały, że swym prostym umysłem starał się zrozumieć skomplikowany świat.

Ziewnął i wyjrzał na końcówkę nocy.

Nie miał dowodów. Właściwie żadnych. Rozmawiał z bełkotliwym kapralem Nobbsem, który tak naprawdę niczego nie widział. Nie zostało nic, co rankiem by się nie rozpłynęło jak mgła. Były tylko liczne podejrzenia i sporo zbiegów okoliczności, które wspierały się o siebie niczym domek z kart bez kart na dole.

Popatrzył na notes.

Ktoś tutaj ciężko pracował… A tak, to przecież on.

Wydarzenia zeszłej nocy brzęczały mu w głowie. Po co wypisywał to wszystko o herbach?

A tak…

Tak!

Dziesięć minut później wchodził przez wrota do garncarni. Ciepło promieniowało na zewnątrz, ogrzewając wilgotne powietrze.

Marchewę i Detrytusa znalazł śpiących na podłodze po obu stronach pieca. Do licha… potrzebny był mu ktoś, komu można zaufać, ale nie miał serca budzić tych dwóch. Przez ostatnie kilka dni nikogo nie oszczędzał…

Coś zastukało w drzwi pieca.

Gałka zaczęła się sama obracać. Po chwili drzwi otworzyły się tak daleko, jak tylko mogły, i coś na wpół wyśliznęło się, na wpół wypadło na ziemię.

Vimes wciąż jeszcze nie był całkiem przytomny. Zmęczenie i nieustępliwe duchy adrenaliny skwierczały na obrzeżach świadomości. Zobaczył jednak, jak płonący człowiek rozwija się i staje wyprostowany.

Rozgrzane do czerwoności ciało stygło, trzaskając cicho. W miejscu, gdzie stało, podłoga czerniała i dymiła.

Golem uniósł głowę i rozejrzał się dookoła.

— Ty! — Vimes niepewnie wyciągnął palec. — Pójdziesz ze mną.

— Tak — zgodził się Dorfl.


Smok Herbowy Królewski wszedł do swojej biblioteki. Brud na szybach niedużych wąskich okien gwarantował, że będzie tu panować co najwyżej szarość. Setka świec rozjaśniała jednak pomieszczenie.

Smok usiadł przy biurku, przysunął sobie księgę i zaczął pisać.

Po chwili znieruchomiał, zapatrzony w przestrzeń. Nie słyszał żadnego dźwięku prócz z rzadka cichego skwierczenia świecy.

— Ah-ha. Wyczuwam pana, komendancie — powiedział. — Czy heroldowie pana wpuścili?

— Dziękuję za troskę, ale znalazłem inne wejście — zapewnił Vimes, wynurzając się z cieni.

Wampir raz jeszcze pociągnął nosem.

— Jest pan sam?

— A kogo miałbym przyprowadzić?

— Czemu zawdzięczam pańską wizytę, sir Samuelu?

— To ja zawdzięczam wiele losowi. Przyszedłem cię aresztować.

— Coś podobnego! Ah-ha. A za co, jeśli wolno spytać?

— Pozwolisz, że zwrócę twoją uwagę na bełt w kuszy — powiedział Vimes. — Ani kawałka metalu, jak zauważysz. Drewno od początku do końca.

— Jakaż rozwaga… ah-ha. — Smok Herbowy Królewski mrugnął do niego. — Wciąż jednak mnie pan nie poinformował, o co jestem oskarżony.

— Na początek o współudział w zabójstwie pani Flory Easy i dziecka, Williama Easy.

— Obawiam się, że te nazwiska nic mi nie mówią.

Vimesowi palec zadrżał na spuście.

— Nie. Prawdopodobnie nie. Prowadzimy dalsze śledztwo i może się pojawić kilka dodatkowych spraw. Fakt, że trułeś Patrycjusza, uważam za okoliczność łagodzącą.

— Naprawdę chce pan postawić zarzuty?

— Wolałbym postawić na przemoc — odparł Vimes. — Zarzuty to coś, czym będę się musiał zadowolić.

Wampir odchylił się do tyłu na krześle.

— Słyszałem, że ostatnio ciężko pan pracował, komendancie — rzekł. — Dlatego nie będę…

— Mamy zeznanie pana Carry — skłamał Vimes. — Zmarłego pana Carry.

Wyraz twarzy Smoka zmienił się brakiem żadnego, choćby najlżejszego drgnienia mięśnia.

— Doprawdy nie wiem, ah-ha, o czym pan mówi, sir Samuelu.

— Tylko ktoś, kto potrafi latać, mógł się dostać do mojego gabinetu.

— Niestety, nie nadążam za pańskim rozumowaniem.

— Pan Carry został zabity dziś w nocy — ciągnął Vimes. — Przez kogoś, kto zdołał się wydostać z uliczki strzeżonej z obu końców. I wiem, że w fabryce był wampir.

— Wciąż usilnie staram się pana zrozumieć, komendancie — zapewnił Smok Herbowy Królewski. — Nic nie wiem o śmierci pana Carry, a zresztą w mieście jest wiele wampirów. Obawiam się, że pańska… awersja jest powszechnie znana.

— Nie lubię, kiedy ludzi traktuje się jak bydło. — Vimes zerknął na grube woluminy leżące w stosach w całym pokoju. — I oczywiście tym właśnie się zawsze zajmowałeś, prawda? To są księgi hodowlane Ankh-Morpork. — Kusza przesunęła się znowu w kierunku wampira, który nawet nie drgnął. — Władza nad małymi ludzikami. Tego pragną wampiry. Krew to tylko metoda prowadzenia punktacji. Zastanawiam się, jak wielkie wpływy miałeś przez lata.

— Pewne. Tutaj przynajmniej pan się nie myli.

— Osoba dobrze urodzona, co? Na bogów… Myślę, że ludzie chcieli usunąć Vetinariego z drogi. Ale nie zabić go. Zbyt wiele rzeczy przydarzyłoby się zbyt szybko, gdyby umarł. Czy Nobby naprawdę jest hrabią?

— Dokumenty to sugerują.

— Ale to twoje dokumenty, tak? Bo widzisz, ja nie sądzę, żeby miał w sobie choć kroplę szlachetnej krwi. Nobby jest pospolity jak błoto. To jedna z jego zalet. Nie przywiązuję wagi do pierścienia. Jeśli wziąć pod uwagę, co ukradła jego rodzina, można by pewnie wykazać, że jest diukiem Pseudopolis, szeryfem Klatchu i księżną wdową Quirmu. W zeszłym roku zwinął mi etui na cygara, a jestem całkiem pewien, że nie jest mną. Nie, Nobby raczej nie jest arystokratą. Ale myślę, że był wygodny.

Vimes miał wrażenie, że Smok Herbowy Królewski staje się większy, ale może tylko blask świec robił takie sztuczki z cieniami. Płomyki skwierczały cicho i migotały.

— Mnie też dobrze wykorzystałeś — ciągnął. — Przez całe tygodnie wymigiwałem się od spotkania. Pewnie robiłeś się już niecierpliwy. I taki byłeś zdziwiony, kiedy ci powiedziałem o Nobbym, prawda? Inaczej musiałbyś posłać po niego albo co… Bardzo podejrzane. A tak komendant Vimes go odkrył. To praktycznie oficjalne potwierdzenie. Ale potem zacząłem się zastanawiać. Kto chce króla? No, niemal wszyscy. Mamy to wbudowane. Król wszystko naprawi. To zabawne, wiesz? Nawet ci, którzy wszystko zawdzięczają Vetinariemu, wcale go nie lubią. Dziesięć lat temu większość przywódców gildii była bandą rzezimieszków, a dzisiaj… No, dalej są bandą rzezimieszków, prawdę mówiąc, lecz Vetinari dał im czas i energię, by doszli do wniosku, że nigdy nie był im potrzebny.

Wzruszył ramionami.

— I wtedy nagle zjawia się młody Marchewa, który charyzmę ma niemal wypisaną na czole, a poza tym ma miecz i znamię. Wszystkich ogarnia dziwne uczucie i dziesiątki dupków zaczynają grzebać w kronikach i powtarzać: „Hej, wygląda na to, że król wrócił”. Potem obserwują go przez jakiś czas i mówią: „Niech to demon, on naprawdę jest porządny, uczciwy, sprawiedliwy i prawy, tak jak w bajkach. Ojojoj… jeśli ten chłopak zasiądzie na tronie, możemy mieć poważne kłopoty. Może się okazać, że jest jak któryś z tych niewygodnych królów sprzed wieków, którzy chodzili po mieście i rozmawiali z prostymi ludźmi”.

— Preferuje pan prostych ludzi?

— Prostych ludzi? Nie ma w nich nic szczególnego. Niczym się nie różnią od bogatych i potężnych, tyle że nie mają pieniędzy ani władzy. Prawo powinno zadbać, żeby powstała jakaś równowaga. Dlatego sądzę, że powinienem być po ich stronie.

— Człowiek żonaty z najbogatszą kobietą w mieście?

Vimes ponownie wzruszył ramionami.

— Hełm strażnika nie jest jak korona. Nawet kiedy się go zdejmie, wciąż się go nosi.

— To bardzo interesujące określenie pozycji, sir Samuelu. Byłbym pierwszy, który wyrazi podziw temu, jak pogodził się pan z własną przeszłością, ale…

— Nie ruszaj się! — Vimes zmienił chwyt kuszy. — Zresztą… Marchewa by się nie nadawał. Ale plotki już krążyły, więc ktoś stwierdził: „No dobrze, w takim razie weźmy takiego króla, którym potrafimy kierować. Fama głosi, że jest prostym strażnikiem, więc poszukajmy odpowiedniego”. Rozejrzeli się i odkryli, że jeśli chodzi o kogoś prostego, nie ma lepszego kandydata niż Nobby Nobbs. Ale… myślę, że nie byli całkiem pewni. Zabójstwo Vetinariego nie wchodziło w grę. Jak wspomniałem, zbyt wiele wydarzyłoby się zbyt szybko. Ale odsunąć go delikatnie, tak żeby wciąż był, ale jakby go nie było, a oni tymczasem wypróbują ten pomysł… to co innego. Wtedy ktoś przekonał pana Carry, żeby zaczął produkować trujące świece. Miał golema. Golemy nie mówią. Nikt by się nie dowiedział. Ale golem okazał się nieco… zbłąkany.

— Mam wrażenie, że koniecznie chce mnie pan włączyć w tę sprawę — rzekł Smok Herbowy Królewski. — Nic nie wiem o tym człowieku poza tym, że był klientem…

Vimes przeszedł przez pokój i zdarł z tablicy arkusz pergaminu.

— Ty robiłeś mu herb! — krzyknął. — Nawet mi go pokazałeś, kiedy tu byłem! „Rzeźnik, piekarz bułeczek i wytwórca świeczek”, pamiętasz?

Wampir milczał.

— Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy — ciągnął Vimes — specjalnie mi pokazałeś herb Arthura Carry. Już wtedy zbudziły się we mnie podejrzenia, ale po historii z Nobbym wypadło mi to z głowy. Ale pamiętam, że ten herb przypominał mi godło Gildii Skrytobójców.

Machnął pergaminem.

— Przyglądałem mu się długo wczoraj w nocy, aż w końcu skręciłem sobie poczucie humoru o dziesięć punktów w dół, pozwoliłem, żeby się rozstroiło, i wtedy spojrzałem na klejnot, na tę lampę w kształcie ryby. Lampe au poisson, tak się to nazywa. A może to gra słów w obcym języku? Lampe au poison? Trująca lampa? Trzeba mieć umysł jak Detrytus, żeby coś takiego zauważyć. A Fred Colon zastanawiał się, czemu dewizę zostawiłeś we współczesnym ankhmorporskim, zamiast wypisać ją w jakimś starożytnym języku. I to zwróciło moją uwagę, więc posiedziałem nad słownikiem i przetłumaczyłem. Wiesz, brzmiałoby to Ars Enixa Est Candelam. Ars Enixa. To naprawdę musiało cię rozbawić. Powiedziałeś, kto to zrobił i w jaki sposób, a potem oddałeś temu biedakowi, żeby mógł się przechwalać. Nieważne, że nikt by niczego nie zauważył. Ty sam czułeś się lepiej. Bo my, zwykli śmiertelnicy, nie jesteśmy tacy sprytni jak ty. Prawda? — Pokręcił głową. — Dobrzy bogowie, tarcza herbowa… Czy tym go przekupiłeś? Tylko tego było trzeba?

Smok zgarbił się na krześle.

— A potem zacząłem się zastanawiać, jaki ty miałeś w tym interes — ciągnął Vimes. — Oczywiście, wielu ludzi dało się wciągnąć. Dla tych samych co zawsze powodów, zapewne. Ale ty? Widzisz, moja żona hoduje smoki. Właściwie dla przyjemności. Czy też zajmujesz się hodowlą? Takie małe hobby, żeby stulecia szybciej mijały? A może błękitna krew jest słodsza? Wiesz, mam nadzieję, że taka jest przyczyna. Jakiś przyzwoity, obłąkany, egoistyczny motyw.

— Gdyby ktoś miał takie inklinacje, ale ja z całą stanowczością się do nich nie przyznaję, mógłby myśleć o udoskonaleniu ludzkiej rasy — rzekł cień w mroku.

— Hodowla dla uzyskania cofniętego podbródka albo króliczych zębów? Takie rzeczy? Tak… Rozumiem, że byłoby to o wiele prostsze, gdyby wyszła ta sprawa z królem. Wszystkie te dworskie bale. Wszystkie te ustalenia, prowadzące do tego, że odpowiednia dziewczyna spotyka odpowiedniego chłopaka. Miałeś na to setki lat, prawda? I wszyscy się ciebie radzili. To ty wiesz przecież, gdzie ma korzenie każde drzewo genealogiczne. Ale pod Vetinarim zrobił się niezły bałagan. Na szczyty wspinają się całkiem nieodpowiedni ludzie. Wiem, jak przeklina Sybil, kiedy ktoś zostawi otwarte wrota zagród; strasznie jej to psuje program hodowlany.

— Myli się pan w kwestii kapitana Marchewy, ah-ha. Miasto wie, jak sobie radzić z… z trudnymi królami. Ale czy pragnęłoby ruszać w przyszłość z władcą, którego naprawdę można nazwać Rex?

Vimes wytrzeszczył oczy. Z mroku dobiegło westchnienie.

— Nawiązuję tu, ah-ha, do jego najwyraźniej ustabilizowanego związku z wilkołakiem.

Vimes wciąż patrzył nieruchomo. Wreszcie nadeszło zrozumienie.

— Myślisz, że będą mieli szczenięta?

— Genetyka wilkołaków nie jest prosta, ah-ha, ale samo ryzyko takiego wydarzenia uznano by za niemożliwe do zaakceptowania. Gdyby ktoś miał taki sposób myślenia.

— Na bogów, i chodzi o takie rzeczy?

Smok wciąż siedział przygarbiony na krześle, ale jego kontury się rozmywały.

— Niezależnie od, ah-ha, motywów, panie Vimes, nie ma żadnych dowodów. Tylko przypuszczenia, zbiegi okoliczności oraz pańskie przekonanie łączą mnie z ewentualnym zamachem na, ah-ha, życie Vetinariego…

Staremu wampirowi głowa opadła na pierś. Cienie ramion zdawały się wydłużać.

— Obrzydliwe było wplątanie w to golemów — stwierdził Vimes, obserwując cienie. — Czuły, co robi ich „król”. Może to nie był najrozsądniejszy pomysł z ich strony, ale nie miały nic więcej. Glina z ich gliny. Te biedaki nie miały nic prócz gliny, a wy, dranie, nawet to im odebraliście…

Smok skoczył nagle, rozwijając skrzydła. Drewniany bełt zagrzechotał gdzieś pod sufitem, gdy wampir powalił Vimesa na podłogę.

— Naprawdę sądziłeś, że zdołasz mnie zatrzymać kawałkiem drewna? — spytał Smok Herbowy Królewski, ściskając ofiarę za gardło.

— Nie — wychrypiał Vimes. — Wybrałem bardziej… poetyckie… rozwiązanie. Musiałem tylko… grać na czas. Czujesz… się słabo, prawda? Kto mieczem wojuje… jak to… mówią…

Uśmiechnął się.

Wampir zrobił zdziwioną minę. Odwrócił głowę i spojrzał na świece.

— Ty… wsadziłeś coś do świec? Naprawdę?

— Wiedzieliśmy, że… czosnek… będzie pachniał, ale… nasz alchemik uznał, że… jeśli wziąć wodę… święconą i nasączyć knoty… woda paruje… i zostaje sama… świętość.

Uścisk zelżał. Smok przysiadł na piętach. Jego twarz się zmieniła, wydłużyła, stała się podobna do lisiej.

Pokręcił głową.

— Nie — rzekł i tym razem to on się uśmiechnął. — Nie, to tylko słowa. Nie może działać…

— Postawisz na to swoje… nieżycie? — zapytał Vimes, rozcierając szyję. — To lepszy sposób niż… odszedł Carry.

— Próbuje pan na mnie wymusić przyznanie się do winy, panie Vimes?

— Och, przyznanie już uzyskałem. Kiedy spojrzałeś prosto na świece.

— Doprawdy? Ah-ha. Ale któż jeszcze mnie widział?

Z cienia rozległo się dudnienie, jakby odgłos dalekiego gromu.

— Ja Widziałem — oznajmił Dorfl.

Wampir spoglądał to na golema, to na Vimesa.

— Dałeś jednemu z nich głos? — zapytał.

— Tak — odparł Dorfl. Wyciągnął rękę i chwycił wampira. — Mógłbym Cię Zabić — powiedział. — Ta Możliwość Jest Dla Mnie Dostępna Jako Niezależnie Myślącej Osobie. Jednak Nie Uczynię Tego, Ponieważ Sam Jestem Swoim Właścicielem I Dokonałem Wyboru Moralnego.

— O bogowie… — mruknął pod nosem Vimes.

— To bluźnierstwo… — szepnął wampir.

Aż syknął, gdy Vimes rzucił mu spojrzenie niczym promień słońca.

— Tak mówią ludzie, kiedy pozbawieni głosu zaczynają mówić. Zabierz go stąd, Dorfl. Wsadź go do pałacowych lochów.

— Mógłbym Zignorować To Polecenie, Ale Postanawiam Je Wykonać Ze Względu Na Żywiony Szacunek Oraz Poczucie Społecznej Odpowiedzialności…

— Tak, tak. Świetnie — rzucił pospiesznie Vimes.

Smok sięgnął golema szponami, ale równie dobrze mógłby kopnąć górę.

— Żywy Czy Nieumarły, Pójdziesz Ze Mną — oznajmił Dorfl.

— Czy nie ma końca twoich zbrodni? Zrobiłeś tę rzecz policjantem? — zapytał wampir. Wyrywał się, ale Dorfl niewzruszenie wlókł go za sobą.

— Nie. Ale to interesująca sugestia, nie sądzisz? — odpowiedział Vimes.

Po chwili został sam w gęstym, aksamitnym mroku Królewskiego Kolegium.

Vetinari go wypuści, pomyślał. Bo to jest polityka. Bo on jest elementem systemu działania miasta. I pozostała jeszcze kwestia dowodów. Mam ich dosyć, żeby wykazać to sobie, ale…

Ale ja będę wiedział.

Oczywiście, będzie obserwowany i może pewnego dnia, kiedy Vetinari dojrzeje, zostanie wysłany jakiś dobry skrytobójca z drewnianym sztyletem nasączonym czosnkiem, i wszystko dokona się nocą. Tak działa polityka w tym mieście. Jak gra w szachy. Kogo obchodzi, że zginie kilka pionków?

Ja będę wiedział. I będę jedynym, który to wie, gdzieś w głębi.

Odruchowo poklepał się po kieszeniach, szukając cygara.

W ogóle bardzo trudno zabić wampira. Można go przebić kołkiem i zmienić w proch, ale dziesięć lat później kropla krwi spadnie komuś w niewłaściwym miejscu i… patrzcie, kto wrócił. Wracały częściej niż surowe brokuły.

Wiedział, że to niebezpieczne myśli. Takie myśli dręczą strażnika, kiedy po zakończeniu pościgu stoją naprzeciw siebie bez tchu on i ścigany w wąskiej szczelinie pomiędzy zbrodnią i karą.

A może ten strażnik o jeden raz za wiele oglądał cywilizację odartą ze skóry i przestał się zachowywać jak strażnik, a zaczął jak zwykła ludzka istota. Może sobie uświadomił, że brzęk cięciwy kuszy albo świst miecza mogłyby uczynić ten świat czystym…

Ale nie wolno myśleć w ten sposób, nawet o wampirach. Nawet jeśli odbierały życie innym ludziom, bo takie drobne życie nic nie znaczy i — do demona — co właściwie im możemy odebrać?

Nie można tak myśleć, ponieważ dali człowiekowi miecz i odznakę, i zmienili go tym w kogoś innego, a to znaczy, że są pewne myśli, których rozważać nie wolno.

Tylko zbrodnie dzieją się w ciemności. Kara musi być wymierzona w pełnym świetle. Na tym polega praca dobrego strażnika, jak zawsze powtarza Marchewa: zapalać świecę w ciemności.

Znalazł cygaro. Jego dłonie odruchowo podjęły teraz poszukiwanie zapałek.

Grube tomy leżały w stosach pod ścianami. Blask świec ukazywał złocone litery i połysk skóry. Wszystko w nich było: rodowody, spisy heraldyczne… „Kto jest kim” stuleci, rejestry hodowlane miasta. Ludzie stawali na nich, żeby patrzeć na innych z góry.

Nie ma zapałek…

W zakurzonej ciszy Królewskiego Kolegium Heraldycznego Vimes podniósł lichtarz i zapalił cygaro.

Kilka razy z rozkoszą wypuścił dym i w zadumie spojrzał na księgi. W jego dłoni świece skwierczały cicho i migotały.


Zegar tykał nierytmicznie. Gdy wreszcie dotarł chwiejnie do pierwszej, Vimes wstał i wszedł do Gabinetu Podłużnego.

— A, Vimes. — Vetinari uniósł wzrok znad papierów.

— Tak, sir.

Vimes złapał kilka godzin snu i nawet spróbował się ogolić.

Patrycjusz przełożył na biurku jakieś papiery.

— Ostatnia noc była chyba bardzo pracowita…

— Tak, sir.

Vimes stał na baczność. Wszyscy ludzie w mundurach mają zasady zachowania w takich sytuacjach wyryte w duszy. Na przykład trzeba patrzeć prosto przed siebie.

— Jak się zdaje, mam w celi Smoka Herbowego Królewskiego — stwierdził Patrycjusz.

— Tak, sir.

— Czytałem pański raport. Dowody są raczej słabe, moim zdaniem.

— Sir?

— Jeden z pańskich naocznych świadków nie jest nawet żywy.

— Tak, sir. Podobnie jak podejrzany. Formalnie rzecz biorąc.

— On jednak jest ważną figurą w społeczeństwie. Autorytetem.

— Tak, sir.

Vetinari przejrzał papiery. Jeden z arkuszy pokrywały czarne od sadzy odciski palców.

— Mam wrażenie, że powinienem udzielić panu pochwały, komendancie.

— Sir?

— Heroldowie z Królewskiego Kolegium Heraldycznego, a przynajmniej tego, co zostało z Królewskiego Kolegium Heraldycznego, przysłali mi informację o tym, jak mężnie zachował się pan w nocy.

— Sir?

— Wypuścił pan z klatek te wszystkie heraldyczne bestie, podniósł alarm i tak dalej. Nazwali pana ostoją spokoju i siły. Jak rozumiem, większość tych zwierząt kwateruje obecnie u pana?

— Tak, sir. Nie chciałem, żeby cierpiały, sir. Mieliśmy kilka wolnych boksów, a Keith i Roderick dobrze się czują w sadzawce. Polubiły Sybil.

Vetinari odchrząknął. Przez chwilę wpatrywał się w sufit.

— Hm… pomagał pan przy pożarze.

— Tak, sir. To obywatelski obowiązek.

— Pożarze spowodowanym przewróconą świecą, jak rozumiem, być może podczas pańskiej walki ze Smokiem Herbowym Królewskim.

— Tak przypuszczam, sir.

— Podobnie jak heroldowie.

— Czy ktoś powiedział o tym Smokowi Herbowemu Królewskiemu? — spytał niewinnie Vimes.

— Tak.

— Dobrze to zniósł, prawda?

— Bardzo krzyczał, Vimes. W sposób rozdzierający serce, jak mi powiedziano. Podobno też z jakichś powodów wygłosił kilka gróźb pod pańskim adresem.

— Postaram się umieścić go w moim mocno wypełnionym rozkładzie dnia.

— Bingly bongly biip!! — odezwał się wesoły głosik.

Vimes trzepnął dłonią po kieszeni.

Vetinari zamilkł na chwilę. Bębnił tylko palcami o blat.

— Wiele było tam pięknych starych manuskryptów, jak podejrzewam. Bezcennych, jak mi mówią.

— Tak jest, sir. Bezwartościowych z całą pewnością.

— Czy to możliwe, że nie zrozumiał pan tego, co właśnie powiedziałem, komendancie?

— Niewykluczone, sir.

— Rodowody wielu znakomitych rodzin poszły z dymem. Oczywiście, heroldowie zrobią, co tylko możliwe, a same rody także prowadzą kroniki, ale szczerze mówiąc, jak rozumiem, będzie to już tylko łatanina i zgadywanie. Niezwykle krępująca sprawa. Pan się uśmiecha, komendancie?

— To prawdopodobnie złudzenie w tym świetle, sir.

— Komendancie, zawsze uważałem, że ma pan wyraźnie antyautorytarne skłonności.

— Sir?

— I wydaje się, że zdołał je pan zachować, nawet kiedy sam pan znalazł się w kręgach elity.

— Sir?

— To już praktycznie zen.

— Sir?

— Mam wrażenie, że ledwie kilka dni źle się czułem, a panu w tym czasie udało się zirytować wszystkie ważniejsze osoby w mieście.

— Sir…

— To było „tak, sir” czy „nie, sir”, sir Samuelu?

— Po prostu „sir”, sir.

Vetinari spojrzał na inny dokument.

— Czy naprawdę uderzył pan przewodniczącego Gildii Skrytobójców pięścią?

— Tak, sir.

— Dlaczego?

— Nie miałem sztyletu, sir.

Vetinari odwrócił się gwałtownie.

— Rada Kościołów, Świątyń, Świętych Gajów i Wielkich, Groźnie Wyglądających Głazów żąda… no, kilku rzeczy, z których pewne wymagają dzikich koni. Na początek jednak chcą, żebym pana zwolnił.

— Doprawdy, sir?

— Otrzymałem łącznie siedemnaście listów żądających pańskiej odznaki. Niektórzy chcieli, żeby dołączyć do niej pewne części pańskiego ciała. Dlaczego musi pan wszystkich irytować?

Загрузка...