— Czemu nie? Słowa mają moc. Wszyscy o tym wiedzą. W mieście jest więcej golemów, niż mogłabyś przypuszczać. Wyszły z mody, ale są trwałe. Mogą pracować pod wodą, w absolutnej ciemności albo po kolana w truciźnie. Latami. Nie wymagają odpoczynku ani pożywienia. Są…

— Przecież to niewolnictwo! — wykrzyknęła Cudo.

— Ależ skąd. Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że klamka do drzwi jest w niewoli. Masz mi coś do powiedzenia, Dorfl?

Cudo nerwowo zerkała na wbity w pień tasak. Takie słowa jak „długi”, „ciężki” i „ostry” wypełniały jej głowę dokładniej niż dowolne inne mogłyby wypełnić glinianą czaszkę golema.

Dorfl nie odpowiadał.

— Jak długo tu pracujesz, Dorfl?

TRZYSTA DNI JUŻ.

I miewasz czasem wolne?

PUSTY ŚMIECH. CO JA BYM ROBIŁ Z WOLNYM CZASEM?

Chciałam powiedzieć, że nie zawsze przebywasz w rzeźni.

NIEKIEDY DOSTARCZAM TOWAR.

I spotykasz inne golemy? Posłuchaj mnie, Dorfl. Wiem, że jakoś utrzymujecie kontakt. A jeśli golem zabija prawdziwych ludzi, to nawet pękniętego kubka bym za ciebie nie dała. Tłum zjawi się tu od razu, z pochodniami. I młotami. Chwytasz, o co mi chodzi?

Golem wzruszył ramionami.

NIE MOGĄ ODEBRAĆ TEGO, CO NIE ISTNIEJE
, napisał.

Angua rozłożyła ręce.

— Staram się być uprzejma — powiedziała. — Mogłabym cię od razu skonfiskować. Pod zarzutem Utrudniania Pracy, Kiedy Dzień Był Męczący i Mam Już Wszystkiego Dość. Znasz ojca Tubelceka?

STARY KAPŁAN, KTÓRY MIESZKA NA MOŚCIE.

Jak go poznałeś?

DOSTARCZAŁEM TAM TOWAR.

Został zamordowany. Gdzie byłeś, kiedy zginął?

W RZEŹNI.

Skąd wiesz?

Dorfl zawahał się. Kolejne słowa pisał wolno, jakby przychodziły z daleka, po głębokim namyśle.

PONIEWAŻ CHODZI O COŚ, CO ZDARZYŁO SIĘ NIEDAWNO. PONIEWAŻ JESTEŚ WZBURZONA. PRZEZ OSTATNIE TRZY DNI PRACOWAŁEM NA MIEJSCU.

Cały czas?

TAK.

Dwadzieścia cztery godziny na dobę?

TAK. LUDZIE I TROLLE SĄ TU NA KAŻDEJ ZMIANIE. POTWIERDZĄ. W CZASIE DNIA MUSZĘ ZABIJAĆ, OPRAWIAĆ, ĆWIARTOWAĆ, ODDZIELAĆ KOŚCI, A NOCĄ BEZ ODPOCZYNKU MUSZĘ ROBIĆ KIEŁBASY, GOTOWAĆ WĄTROBY, SERCA, NERKI I FLAKI.

To okropne — uznała Cudo.

Ołówek poruszył się szybko.

PRAWIE.

Dorfl wolno odwrócił głowę w stronę Angui.

CZY JESTEM JESZCZE POTRZEBNY?
, napisał.

— Jeśli będziesz, wiem, gdzie cię znaleźć.

PRZYKRO MI Z POWODU TEGO STARUSZKA.

— No dobrze. Chodźmy, Cudo.

Opuszczając dziedziniec, czuły na plecach wzrok golema.

— On kłamał — stwierdziła Cudo.

— Dlaczego tak uważasz?

— Wyglądał, jakby kłamał.

— Prawdopodobnie masz rację — zgodziła się Angua. — Ale widzisz, jak wielka jest ta rzeźnia. Założę się, że nie zdołamy udowodnić, że zniknął stąd na pół godziny. Zaproponuję chyba, żeby objąć go tym, co komendant Vimes nazywa specjalną obserwacją.

— Znaczy, tak… po cywilnemu? — upewniła się Cudo.

— Coś w tym rodzaju — odparła ostrożnie Angua.

— Zabawne, że w rzeźni trzymają domowego kozła — odezwała się Cudo, kiedy szły przez mgłę.

— Co? Ach, chodzi ci o judascapa? Jest taki w prawie każdej rzeźni. To nie zwierzę domowe, ale raczej pracownik.

— Pracownik? Co taki kozioł może robić?

— Ha! Codziennie wchodzić do rzeźni. To właśnie jego praca. Pomyśl: masz zagrodę pełną wystraszonych zwierząt. Biegają w koło bez przewodnika. Widzą rampę prowadzącą do budynku, bardzo przerażającą. I nagle zjawia się ten kozioł, wcale nie przestraszony, więc stado rusza za nim i… — Angua wydała odgłos podrzynanego gardła. — I tylko kozioł wychodzi.

— To obrzydliwe!

— Z punktu widzenia kozła chyba dość rozsądne. On wychodzi żywy.

— Skąd wiesz o tym wszystkim?

— Człowiek chwyta takie informacje, kiedy pracuje w straży.

— Widzę, że muszę się jeszcze dużo uczyć — stwierdziła Cudo. — Na przykład nigdy bym nie pomyślała, że trzeba nosić przy sobie kawałek koca.

— To wyposażenie specjalne, kiedy spotykasz się z nieumarłymi.

— Wiedziałam, że na wampiry dobry jest czosnek. Zresztą działa na nie wszystko co święte. A co działa na wilkołaki?

— Słucham? — Angua wciąż myślała o golemie.

— Mam srebrną kolczugę. Obiecałam rodzinie, że będę ją nosić. Ale czy jest coś jeszcze, co dobrze działa na wilkołaki?

— Dżin z tonikiem zawsze jest mile widziany — rzuciła Angua odruchowo.

— Angua?

— Hm… tak? Słucham?

— Ktoś mi mówił, że nawet w straży jest wilkołak! Nie mogę uwierzyć!

Angua zatrzymała się i spojrzała na krasnoludkę badawczo.

— Przecież wcześniej czy później wyjdzie z niego wilk — tłumaczyła Cudo. — Dziwię się, że komendant Vimes na to pozwolił.

— W straży jest wilkołak, rzeczywiście — przyznała Angua.

— Od razu wiedziałam, że funkcjonariusz Wizytuj jest jakiś dziwny.

Angua rozdziawiła usta.

— Zawsze sprawia wrażenie wygłodniałego — mówiła Cudo. — I cały czas tak się dziwnie uśmiecha. Wilkołaka zawsze rozpoznam, na pierwszy rzut oka.

— Rzeczywiście, wygląda na trochę głodnego — przyznała Angua. Nic innego nie przyszło jej do głowy.

— Cóż, będę się trzymać od niego z daleka!

— Dobrze.

— Angua…

— Tak?

— Dlaczego nosisz swoją odznakę przypiętą do obroży na szyi?

— Co? Ach, to. No… zawsze jest pod ręką. Wiesz. W każdych okolicznościach.

— Czy ja też mam tak nosić?

— Nie, raczej nie.


Pan Sock aż podskoczył.

— Dorfl, ty głupia bryło gliny! Nigdy nie skradaj się z tyłu do człowieka w krajarce bekonu! Przecież ci mówiłem! Postaraj się robić jakiś hałas, do licha!

Golem podniósł swoją tabliczkę, na której napis stwierdzał:

DZISIAJ NIE MOGĘ PRACOWAĆ.

O co chodzi? Krajarka nigdy nie prosi o wolne!

JEST DZIEŃ ŚWIĘTY.

Sock spojrzał w czerwone oczy. Stary Fiszbin wspominał chyba coś o tym, kiedy sprzedawał Dorfla… Coś w stylu: „Czasami wychodzi na parę godzin, bo ma dzień święty. To przez te słowa w jego głowie. Gdyby nie wyszedł i nie podreptał do świątyni czy gdzie tam jeszcze, słowa przestaną działać i nie pytaj nawet dlaczego. Nie warto go wtedy zatrzymywać”.

Golem kosztował pięćset trzydzieści dolarów. Sock uznał wtedy, że to okazja — i to była okazja, nie da się zaprzeczyć. Golem przestawał pracować tylko wtedy, kiedy skończył wszystkie zajęcia. A czasem i wtedy nie, jeśli wierzyć opowieściom. Słyszało się o golemach, które zalewały cały dom, bo nikt im nie powiedział, żeby przestały nosić wodę ze studni. Albo o myjących naczynia, aż talerze były już cienkie jak papier. Głupie stwory. Ale przydatne, jeśli miało się je na oku.

A jednak… a jednak… Rozumiał, dlaczego nikt nie trzymał ich długo. Chodzi o to, że taka dwuręka machina stała nieruchomo, wchłaniała wszystko i zapamiętywała… gdzie? I nigdy się nie skarżyła. Nawet się nie odzywała.

Taka okazja może przysporzyć zmartwień. I człowiek rzeczywiście czuje ulgę, wypisując pokwitowanie dla nowego właściciela.

— Mam wrażenie, że ostatnio sporo coś macie tych dni świętych — zauważył.

NIEKTÓRE OKRESY SĄ BARDZIEJ ŚWIĘTE OD IN-NYCH.

Ale przecież nie mogą się migać od pracy? Praca to coś, co golemy robią.

— Nie wiem, jak sobie poradzimy… — zaczął.

TO DZIEŃ ŚWIĘTY.

No dobrze. Możesz wziąć wolne od rana.

WIECZOREM. DZIEŃ ŚWIĘTY ZACZYNA SIĘ O ZACHODZIE SŁOŃCA.

Ale wróć szybko, dobrze? — poprosił niepewnie Sock. — Bo jak nie… Wracaj szybko, słyszysz?

I jeszcze coś. Niczym nie można było takim zagrozić. Nie dało się wstrzymać wypłaty, bo nie dostawały wypłaty. Nie można ich było przestraszyć. Fiszbin opowiadał, że jakiś tkacz przy Nastroszonym Wzgórzu rozkazał swojemu golemowi roztrzaskać się młotem na kawałki — i golem się roztrzaskał.

TAK. SŁYSZĘ.

W pewnym sensie nie miało znaczenia, kim są. Właściwie to ich anonimowość była ważnym elementem całej sprawy. Sami uważali się za część tryumfalnego marszu historii, fali postępu i lepszej przyszłości. Byli ludźmi, którzy uznali, że Czas Nadszedł. Rządy potrafią przetrwać hordy barbarzyńców, ataki obłąkanych terrorystów i tajne stowarzyszenia, ale mają poważne kłopoty, kiedy dobrze sytuowani i anonimowi ludzie siadają przy stole i snują takie właśnie myśli.

— Przynajmniej ten sposób jest czysty — stwierdził jeden z nich. — Bez krwi.

— I wszystko dla dobra miasta, oczywiście.

Z powagą skinęli głowami. Nikt nie musiał dodawać, że co jest dobre dla nich, jest też dobre dla Ankh-Morpork.

— Ale on nie umrze?

— Najwyraźniej da się go utrzymać… w złym stanie. Dawkę można stopniować, jak mi mówiono.

— To dobrze. Wolę, żeby był w złym stanie niż martwy. Nie ufałbym Vetinariemu, że pozostanie w grobie.

— Słyszałem, jak kiedyś mówił, że tak naprawdę wolałby być skremowany.

— W takim razie mam nadzieję, że rozsypią popioły na rzeczywiście dużym obszarze.

— A co ze strażą?

— A co z nią?

— Aha.


Vetinari otworzył oczy. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi bolały go włosy.

Skoncentrował się i rozmazana plama przy łóżku wyostrzyła się w kształt Samuela Vimesa.

— Ach, Vimes — powiedział słabym głosem.

— Jak się pan czuje, sir?

— Naprawdę okropnie. Kim był ten niski człowiek na wybitnie krzywych nogach?

— To Jimmy Pączek. Kiedyś był dżokejem i jeździł na bardzo grubym koniu.

— Wyścigowym?

— Tak się zdaje, sir.

— Gruby koń wyścigowy? Chyba nigdy nie zwyciężył w żadnej gonitwie.

— Nie sądzę, żeby mu się to udało. Ale Jimmy zarobił dużo pieniędzy poprzez niewygrywanie gonitw.

— Aha. Dał mi mleko i jakiś lepki płyn. — Vetinari wytężył pamięć. — Wymiotowałem jak kot.

— Tak mi powiedziano, sir.

— Zabawne porównanie. Rzygać jak kot… Ciekawe, dlaczego się przyjęło. Brzmi… śmiesznie. Wesoło nawet.

— Istotnie, sir.

— Czuję się, jakbym dostał ciężkiej grypy, Vimes. Głowa nie pracuje jak należy.

— Doprawdy, sir?

Patrycjusz zastanowił się. Najwyraźniej coś jeszcze go dręczyło.

— Dlaczego on cuchnął końmi, Vimes?

— Jest końskim lekarzem, sir. I to znakomitym. Słyszałem, że w zeszłym miesiącu leczył Groźbę Fortuny i nie przewróciła się aż do ostatniego furlonga.

— To nie brzmi optymistycznie, Vimes.

— No, nie wiem. Bo zdechła, podchodząc do linii startu.

— Aha. Rozumiem. No tak, no tak. Ależ ty masz paskudnie podejrzliwy umysł, Vimes.

— Dziękuję, sir.

Patrycjusz uniósł się na łokciach.

— Czy paznokcie u nóg powinny mrowić, Vimes?

— Trudno powiedzieć, sir.

— Myślę, że teraz trochę poczytam. Życie toczy się dalej, co?

Vimes podszedł do okna. Na krawędzi balkonu przykucnęła koszmarna figura wpatrzona w gęstniejącą mgłę.

— Wszystko w porządku, funkcjonariuszu Rzygacz?

— Ta jef, fir — odpowiedziało monstrum.

— Zamknę teraz okno. Mgła wlatuje do środka.

— Fufnie, fir.

Zamykając, Vimes odciął kilka pasemek, które rozwiały się stopniowo.

— Co to było? — zapytał Vetinari.

— Funkcjonariusz Rzygacz jest gargulcem, sir. Nie nadaje się na parady i całkiem się nie sprawdza na patrolach, ale jeśli chodzi o siedzenie w jednym miejscu, nie ma sobie równych. Jest mistrzem świata w bezruchu. Gdyby szukał pan zwycięzcy na sto sążni stania nieruchomo, to właśnie on. Trzy dni spędził w deszczu na dachu, kiedy łapaliśmy Guziarza z alei Parkowej. Nic się obok niego nie prześliźnie. Kapral Świdersson patroluje korytarz, funkcjonariusz Buogsbratason ma służbę piętro niżej, a funkcjonariusze Flint i Morena siedzą w pokojach po obu stronach pańskiego. Sierżant Detrytus będzie robił częste obchody i jeśli ktoś tylko się zdrzemnie, skopie mu tyłek, sir, a pan będzie o tym wiedział, bo ten biedak wpadnie tu przez ścianę.

— Dobra robota, Vimes. Czy słusznie mi się wydaje, że wszyscy moi strażnicy nie są ludźmi? Chyba same trolle i krasnoludy.

— Tak jest bezpieczniej, sir.

— Pomyślałeś o wszystkim, Vimes.

— Mam nadzieję, sir.

— Dziękuję, Vimes. — Patrycjusz usiadł i zgarnął ze stolika przy łóżku masę papierów. — A teraz nie pozwól mi się zatrzymywać.

Vimes otworzył usta.

— Jeszcze coś, komendancie?

— No… raczej nie, sir. Chyba będzie lepiej, jak sobie już pójdę, sir.

— Jeśli ci to nie przeszkadza. Jestem pewien, że w moim gabinecie czeka mnóstwo papierkowej roboty, więc byłbym zobowiązany, gdybyś posłał kogoś po nią.

Vimes zamknął za sobą drzwi — trochę mocniej, niż było to konieczne. Bogowie, Vetinari doprowadzał go do szału, na przemian spuszczając ze smyczy i odsyłając do budy, jak psa. Miał tyleż poczucia wdzięczności co aligator. Patrycjusz polegał na Vimesie, że wykona swoje obowiązki… Wiedział, że je wykona, i tylko tyle uwagi poświęcał jego osobie. Ale pewnego dnia Vimes mu pokaże. Pewnego dnia…

… wykona swoje przeklęte obowiązki, naturalnie, bo przecież nie potrafi inaczej. Ale świadomość tego tylko pogarszała mu nastrój.

Przed pałacem unosiła się gęsta i żółta mgła. Vimes skinął strażnikom przy drzwiach, po czym wpatrzył się w lepkie, wirujące kłęby.

Droga do komendy w Pseudopolis Yard biegła niemal w linii prostej. Mgła ściągnęła do miasta wcześniejszy zmrok. Niewielu ludzi pozostało na ulicach — siedzieli w domach, uszczelniając okna przed wilgotnymi strzępami, które zdawały się przesączać wszędzie.

Tak… puste ulice, chłodny wieczór, wilgoć w powietrzu…

Potrzebował jeszcze tylko jednej rzeczy, żeby wszystko było doskonałe. Odesłał lektykę do domu, a sam wrócił do strażników.

— Jesteś funkcjonariusz Lucker, tak?

— Tak jest, sir Samuelu.

— Jaki nosisz numer buta?

Lucker zrobił przerażoną minę.

— Słucham, sir?

— To przecież proste pytanie, człowieku!

— Siedem i pół, sir.

— Od Pluggera przy Nowej Szewskiej? Te tanie?

— Tak jest!

— Nie mogę pozwolić, żeby moi ludzie pilnowali pałacu w tekturowych butach — oświadczył Vimes z udawaną wesołością. — Zdejmujcie je, funkcjonariuszu! Weźmiecie moje. Trochę są zabrudzone wyvernowym… no, tym, co robią wyverny, ale będą pasować. Nie stójcie tak z rozdziawioną gębą! Dawaj swoje buty, człowieku! Możesz zatrzymać moje. Mam ich dużo.

Strażnik patrzył w zalęknionym zdumieniu, jak Vimes wciąga na nogi tanie buty, prostuje się z zamkniętymi oczami i tupie kilka razy.

— Aha — rzekł. — Jestem przed pałacem, tak?

— Eee… Tak jest, sir. Właśnie pan z niego wyszedł. To ten duży budynek.

— Jasne — zgodził się Vimes z satysfakcją. — Ale wiedziałbym, że tu jestem, nawet gdybym nie wyszedł.

— Eee…

— To bruk — wyjaśnił. — Kamienie są wyjątkowo duże i trochę wgłębione pośrodku. Nie zauważyłeś? Stopy, mój chłopcze! Będziesz się musiał nauczyć nimi myśleć!

Zdziwiony strażnik patrzył, jak komendant znika we mgle, tupiąc radośnie.


Kapral Jaśnie Oświecony hrabia Ankh, Nobby Nobbs, pchnął drzwi komendy straży i wtoczył się do środka.

Sierżant Colon spojrzał na niego zza biurka i aż syknął.

— Dobrze się czujesz, Nobby? — zapytał i podbiegł, by podtrzymać kolegę.

— To potworne, Fred. Potworne!

— Usiądź. Strasznie jesteś blady.

— Zostałem wyniesiony, Fred — jęknął Nobby.

— Paskudna sprawa. Widziałeś, kto to zrobił?

Nobby bez słowa wręczył sierżantowi zwój, który wcisnął mu w rękę Smok Herbowy Królewski, i opadł na krzesło. Wyciągnął zza ucha króciutki, ręcznie zwijany papieros i zapalił drżącą dłonią.

— Nie mam pojęcia, i tyle. Człowiek się stara jak może, nie wychyla się, nie sprawia kłopotów, aż tu nagle coś takiego go spotyka.

Colon wolno przeczytał dokument; poruszał wargami, kiedy trafiał na takie trudne słowa jak „czy” albo „też”.

— Czytałeś to, Nobby? Tu piszą, że jesteś lordem!

— Ten staruch mówił, że jeszcze muszą dużo posprawdzać, ale myśli, że sprawa jest jasna, wiesz, z tym pierścieniem i w ogóle. Fred, co ja teraz zrobię?

— Będziesz siedział i jadł z sobolowych talerzy, myślę.

— Ale o to właśnie chodzi, Fred. Nie ma w tym żadnych pieniędzy. Nie ma wielkiego domu ani ziemi. Nawet miedziaka.

— Jak to? Nic?

— Ani suszonego groszku, Fred.

— Myślałem, że wyższe warstwy mają całe worki pieniędzy.

— A ja jestem najwyższą z wyższych, Fred. Nie mam pojęcia o lordowaniu. Nie chcę nosić modnych ciuchów, chodzić na myśliwskie bale, i całej reszty też nie chcę.

Sierżant usiadł obok niego.

— Nie podejrzewałeś, że masz takie hrabiowskie powiązania?

— No… mojego kuzyna Vincenta zamknęli kiedyś za nieprzyzwoite napastowanie służącej księżnej Quirmu.

— Pokojówki czy kuchennej?

— Chyba kuchennej.

— To się pewnie nie liczy. Czy ktoś jeszcze o tym wie?

— No, ona wiedziała, a potem powiedziała…

— Chodzi mi o twoje lordowanie.

— Tylko pan Vimes.

— No to nie ma problemu. — Colon oddał mu zwój. — Nikomu nie musisz mówić. Wtedy nie będziesz musiał łazić w złotych portkach ani polować na balach, chyba że coś zgubisz. Siedź tutaj, a ja zrobię ci kawę. Co ty na to? Przeżyjemy jakoś, nie martw się.

— Złoty chłop z ciebie, Fred.

— To jest nas dwóch, jaśnie panie. — Colon poruszył znacząco brwiami. — Złapałeś dowcip? Złapałeś?

— Przestań, Fred — poprosił ze znużeniem Nobby.

Drzwi otworzyły się nagle. Mgła wlała się do środka jak dym. W jej kłębach jarzyła się para czerwonych oczu. Strzępy oparu rozpłynęły się po chwili, odsłaniając masywnego golema.

— Umk — powiedział sierżant Colon.

Golem uniósł swoją tabliczkę.

PRZYSZEDŁEM DO WAS.

Tak. Tak. Tak. Ja, tego, no, widzę właśnie.

Golem odwrócił tabliczkę. Po drugiej stronie było napisane:

PRZYZNAJĘ SIĘ DO MORDERSTWA. TO JA ZABIŁEM STAREGO KAPŁANA. ZAGADKA ZBRODNI ROZWIĄZANA.

Colon, kiedy tylko jego wargi przestały się poruszać, skoczył za kruchą nagle osłonę biurka i zaczął przerzucać papiery.

— Uważaj na niego, Nobby! — zawołał. — Pilnuj, żeby nie uciekł.

— A dlaczego miałby uciekać? — zdziwił się Nobby.

Sierżant znalazł stosunkowo czystą kartkę.

— No więc, więc, więc chyba… Jak się nazywasz?

Golem napisał:

DORFL.

Jeszcze przed Mosiężnym Mostem (kamienie średniej wielkości, zaokrąglone, nazywane „kocimi łbami”, sporo brakujących) Vimes zaczął się zastanawiać, czy postąpił słusznie. Jesienne mgły zawsze były gęste, ale takiej nie pamiętał. Opary tłumiły miejski gwar i nawet najjaśniejsze światło zmieniały w mętne lśnienie, mimo że w teorii słońce jeszcze nie zaszło.

Szedł obok balustrady. Z mgły wyłonił się krępy, błyszczący od wilgoci kształt — jeden z drewnianych hipopotamów, daleki przodek Rodericka albo Keitha. Ustawiono ich po cztery z każdej strony, a wszystkie patrzyły ku morzu.

Tysiące razy przechodził obok nich. Były jak starzy przyjaciele. Często stawał pod osłoną któregoś w chłodne noce, kiedy szukał bezpiecznego miejsca.

Tak kiedyś było. I nie wydawało się wcale, że dawno. Tylko ich garstka w straży, trzymająca się z dala od kłopotów. A potem zjawił się Marchewa i nagle wąski krąg ich życia otworzył się, i teraz mieli w straży już prawie trzydziestu ludzi (w tym trolle, krasnoludów i innych), nie kulili się i nie unikali kłopotów, ale wręcz szukali kłopotów i znajdowali je wszędzie, gdzie tylko spojrzeli. Zabawne. Jak zauważył Vetinari, w typowy dla siebie sposób: zdaje się, że im więcej jest policjantów, tym więcej popełnia się przestępstw. Ale straż wróciła na ulice i choć nie wszyscy tak dobrze jak Detrytus radzili sobie z kopaniem tyłków, to na pewno przynajmniej szturchali pośladki.

Zapalił zapałkę o nogę hipopotama i zwiniętą dłonią osłonił cygaro od wilgotnej mgły.

Te ostatnie morderstwa… Nikt by się nie przejmował, gdyby straż się nie przejmowała. Dwóch starych ludzi zabitych tego samego dnia. Niczego nie skradziono… Na pozór niczego nie skradziono, poprawił się w myślach. Oczywiście, główną cechą rzeczy ukradzionych jest to, że ich nie ma na miejscu. Ci dwaj na pewno nie zadawali się z cudzymi żonami; pewnie nawet nie pamiętali, na czym polega takie zadawanie. Jeden całe życie spędzał wśród starych ksiąg religijnych; drugi, trudno uwierzyć, był autorytetem w dziedzinie agresywnego wykorzystania piekarstwa.

Ludzie powiedzieliby pewnie, że obaj byli nieskazitelni.

Ale Vimes był policjantem. Nikt nie jest całkowicie nieskazitelny. Może jest jakoś możliwe, by — leżąc bardzo spokojnie w głębokiej piwnicy — przeżyć dzień, nie popełniając przestępstwa. Ale z trudem. I nawet wtedy człowiek byłby pewnie winny włóczęgostwa.

Angua traktowała tę sprawę bardzo osobiście. Zawsze miała czułe serce dla słabych.

Vimes także. Nie dlatego że byli czyści i szlachetni, bo nie byli. Ale trzeba stawać po stronie słabych — dlatego że nie są silni.

Wszyscy w tym mieście dbali o siebie. Temu służyły gildie. Ludzie łączyli się razem przeciwko innym ludziom. Gildia dbała o swoich od kołyski po grób, czy też — w przypadku Gildii Skrytobójców — od kołyski po cudze groby. Pilnowali nawet prawa; przynajmniej kiedyś. Kradzież bez licencji była karana śmiercią przy pierwszym wykroczeniu[11], dbała o to Gildia Złodziei. Cały system wydawał się nierealny, ale działał.

Działał jak maszyna. I bardzo dobrze, jeśli nie liczyć rzadkich przypadków ludzi, których miażdżyła w swych trybach.

Wilgotne kamienie pod podeszwami butów dodawały pewności siebie.

Bogowie, jak mu tego brakowało. Za dawnych czasów patrolował samotnie. Kiedy był tylko on i lśniący bruk koło trzeciej w nocy, wszystko jakoś nabierało sensu…

Zatrzymał się.

Świat wokół stał się nagle krystaliczną zgrozą — tą specjalną jej odmianą, która nie ma nic wspólnego z kłami, cieknącą ropą czy duchami, ale za to wszystko ma wspólne ze znanym, nagle zmieniającym się w nieznane.

Coś było fundamentalnie nieprawidłowe.

Kilka strasznych sekund zajęło jego umysłowi rozpoznanie szczegółów dostrzeżonych przez podświadomość: po tej stronie wzdłuż balustrady stało pięć posągów.

A powinny stać tylko cztery.

Odwrócił się bardzo powoli i ruszył z powrotem, do ostatniego. Rzeczywiście, był to hipopotam.

Podobnie jak następny. Miał na boku graffiti. Nic nadprzyrodzonego nie ma wypisanego na boku „Zaz jest fiut”.

Komendant Vimes miał wrażenie, że marsz do następnego posągu trwa krócej, a kiedy na niego spojrzał…

Dwa punkty czerwonego światła zapłonęły nad nim w tumanie mgły. Coś dużego i ciemnego zeskoczyło, powaliło go na ziemię i zniknęło w mroku.

Vimes wstał, potrząsnął głową i ruszył w pogoń. Nie wiązała się z tym żadna świadoma myśl, tylko pradawny instynkt terierów i policjantów — by ścigać wszystko, co ucieka.

Biegnąc, odruchowo sięgnął po dzwonek, którym przywołałby innych strażników. Ale komendanci straży nie nosili dzwonków. Komendanci straży musieli sobie radzić sami.


W surowym gabinecie Vimesa kapitan Marchewa wpatrywał się w kawałek papieru.


Naprawa rynny, komenda straży, Pseudopolis Yard.

Nowa rura, kolanko Mickelwhite 35°,

cztery prostokątne mocowania,

robota i zrobienie, żeby działało. $ 16,35 p.


Było tu więcej podobnych, w tym rachunek za gołębie funkcjonariusza Rzygacza. Marchewa wiedział, że sierżantowi Colonowi nie podoba się sama idea policjanta, któremu płaci się gołębiami. Jednak funkcjonariusz Rzygacz był gargulcem, a gargulcom obca jest koncepcja pieniędzy. Umieją za to poznać się na gołębiu, kiedy go zjadają.

Ale i tak sytuacja się poprawiała. Kiedy Marchewa się tu zjawił, cały fundusz drobnych wydatków straży znajdował się na półce, w puszce z napisem „Wręcemocnego Pasta do Zbroi dla Lśniących Kohort”, a gdy potrzebowali na coś pieniędzy, wystarczyło pójść, znaleźć Nobby’ego i zmusić go, żeby je oddał.

Poniżej był list od mieszkańca alei Parkowej, jednego z najbardziej ekskluzywnych adresów w mieście.


Panie komendancie Vimes,

patrol nocnej straży na naszej ulicy wydaje się złożony wyłącznie z krasnoludów. Nic nie mam przeciwko krasnoludom, jeśli przebywają we własnym towarzystwie, przynajmniej nie są trollami, ale słyszy się różne historie, a ja mam w domu córki. Żądam natychmiastowego naprawienia tej sytuacji. W przeciwnym razie nie będę miał innego wyboru, niż zgłosić tę sprawę lordowi Vetinari, który jest moim dobrym przyjacielem.

Pozostaję z niezmiennie głębokim szacunkiem

Joshua H. Catterail


Na tym polega policyjna robota? Zastanawiał się, czy Vimes chciał mu coś dać do zrozumienia.

Były jeszcze inne listy. Społeczny koordynator Kampanii Równego Wzrostu dla krasnoludów żądał, by krasnoludy w straży miały prawo nosić topory zamiast tradycyjnych mieczy i aby były wysyłane do prowadzenia śledztwa jedynie w przypadku zbrodni popełnianych przez wysokich ludzi. Gildia Złodziei skarżyła się, że komendant Vimes publicznie oświadczył, iż większość kradzieży dokonywana jest przez złodziei.

Trzeba mądrości króla Isiahdanu, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. A przecież to tylko dzisiejsza poczta.

Sięgnął po następną kartkę i przeczytał: „Tłumaczenie tekstu znalezionego w ustach o. Tubelceka. Dlaczego? SV”.

Przeczytał jeszcze raz uważnie.

— W ustach? Ktoś próbował włożyć mu słowa do ust? — powiedział głośno, zwracając się do pustego pokoju.

Zadrżał, ale nie z chłodu wzbudzonego przez strach. W gabinecie Vimesa zawsze było chłodno. Komendant lubił pracować na dworze. Kłęby mgły tańczyły w otwartym oknie, a jej wąskie kosmyki dryfowały w świetle.

Następny papier w stosie okazał się kopią ikonogramu Cuda. Marchewa przyjrzał się parze nieostrych czerwonych oczu.

— Kapitan Marchewa?

Odwrócił lekko głowę, ale wciąż patrzył na obrazek.

— Słucham, Fred?

— Mamy mordercę! Złapaliśmy go!

— Czy to golem?

— Skąd pan wiedział?


„Tynktura nocy zaczęła rozcieńczać zupę popołudnia”.

Vetinari rozważył to zdanie i znalazł je dobrym. Szczególnie spodobała mu się „tynktura”. Tynktura. Tynk-tura. Dystyngowane słowo, przyjemnie kontrastujące z pospolitością „zupy”. Zupa popołudnia. W której zapewne można znaleźć grzanki pory herbatki.

Zdawał sobie sprawę z faktu, że jest nieco oszołomiony. W normalnym stanie umysłu nigdy by nie wymyślił takiego zdania.

We mgle za oknem dostrzegał ledwie widoczną w blasku świec, zgarbioną sylwetkę funkcjonariusza Rzygacza.

Gargulec, tak? Zastanawiał się kiedyś, po co straży pięć gołębi tygodniowo, umieszczonych na liście płac. Gargulec w straży, którego zadaniem jest stać — a raczej siedzieć — na straży. To pewnie pomysł kapitana Marchewy.

Vetinari wstał ostrożnie z łóżka i zamknął okiennice. Wolno podszedł do sekretarzyka, wyjął z szuflady swój dziennik, potem wyciągnął jeszcze plik kartek rękopisu i odkorkował butelkę atramentu.

Na czym ostatnio skończył?

„Rozdział ósmy”, przeczytał z trudem. „Sprawa człowieka”.

Ach tak…

„W kwestii Prawdy”, pisał, „która mówiona winna być w zależności od Rozwoju Zdarzeń, ale słuchana przy Każdej Okazji…”.

Zastanawiał się, jak wstawić do traktatu „zupę popołudnia”, a przynajmniej „tynkturę nocy”.

Pióro skrzypiało po papierze.

Na podłodze stała zapomniana taca zawierająca miskę pożywnego kleiku, w sprawie którego postanowił — gdy tylko poczuje się lepiej — zamienić z kucharzem kilka ostrych słów. Kleik kosztowały trzy osoby, w tym Detrytus, który raczej nie dałby się otruć czymś, co działa na ludzi, ani nawet przez większość substancji działających na trolle… choć prawdopodobnie przez większą ilość substancji działających na trolle.

Drzwi były zamknięte na klucz. Od czasu do czasu słyszał uspokajające skrzypienie podłogi pod Detrytusem robiącym obchód. Za oknem mgła skraplała się na funkcjonariuszu Rzygaczu.

Vetinari zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął kolejną stronę. Od czasu do czasu sprawdzał coś w oprawnym w skórę dzienniku; delikatnie ślinił palce, by łatwiej przewracać kartki.

Pasemka mgły wsuwały się za okiennice i gładziły ścianę, póki nie nastraszyło ich światło świec.


Vimes pędził wśród mgły za uciekającą postacią. Nie była tak szybka jak on, mimo bólu mięśni nóg i jednego czy drugiego ostrzegawczego ukłucia w lewym kolanie. Ale ile razy się zbliżył, jakiś opatulony przechodzień zastawiał mu drogę albo wózek wyjeżdżał z bocznej uliczki[12].

Podeszwy mówiły mu, że przebiegli Broad-Wayem i skręcili w lewo, w ulicę Żadnątaką (małe, kwadratowe brukowce). Mgła była tu jeszcze gęściejsza, pochwycona między drzewami w parku.

Vimes jednak tryumfował. Minąłeś zakręt, jeśli zmierzasz na Mroki, mój chłopcze! Teraz został tylko most na Ankh, a ten będzie strzeżony…

Ale stopy mówiły mu co innego. Mówiły: „Wilgotne liście — zawsze na Żadnejtakiej jesienią. Małe kwadratowe brukowce, a od czasu do czasu zdradziecki stos wilgotnych liści”.

Powiedziały to za późno.

Vimes wylądował brodą w rynsztoku, podniósł się chwiejnie, upadł znowu, gdy zakręciła się wokół reszta wszechświata, wstał, przebiegł kilka kroków w niewłaściwym kierunku, upadł i postanowił na pewien czas uznać głos większości.


Dorfl stał spokojnie w biurze dyżurnego na komendzie. Potężne ramiona skrzyżował na piersi. Przed golemem leżała kusza należąca do sierżanta Detrytusa, a przerobiona z dawnej machiny oblężniczej. Wystrzeliwała sześciostopową żelazną strzałę. Za nią siedział Nobby i trzymał palec na spuście.

— Zostaw ją, Nobby! Nie można tu strzelać! — zawołał Marchewa. — Przecież wiesz, że nigdy nie wiadomo, gdzie zatrzyma się strzała.

— Wyciągnęliśmy z niego zeznanie. — Sierżant Colon aż podskakiwał z podniecenia. — Cały czas wszystko potwierdzał, ale w końcu się przyznał. Mamy też inne przestępstwa, które warto rozważyć.

Dorfl uniósł tabliczkę.

JESTEM WINNY.

Coś wypadło mu z ręki.

Było krótkie i białe. Odłamek zapałki, sądząc na pierwszy rzut oka. Marchewa podniósł go i przyjrzał się. A potem zerknął na listę, jaką spisał Colon — była dość długa i znalazły się na niej wszystkie niewykryte przestępstwa z ostatnich kilku miesięcy.

— Przyznał się do tego wszystkiego?

— Jeszcze nie — odparł Nobby.

— Jeszcze mu wszystkich nie przeczytaliśmy — dodał Colon.

Dorfl napisał:

ZROBIŁEM WSZYSTKO.

Pan Vimes będzie zadowolony — ucieszył się sierżant.

Marchewa podszedł do golema, w którego oczach jarzył się słaby pomarańczowy blask.

— Czy zabiłeś ojca Tubelceka? — zapytał.

TAK.

No właśnie — ucieszył się Colon. — Trudno się z tym spierać.

— Dlaczego to zrobiłeś?

Żadnej odpowiedzi.

— I pana Hopkinsona w Muzeum Chleba?

TAK.

Zatłukłeś go na śmierć żelaznym prętem?

TAK.

Zaraz — wtrącił Colon. — Przecież mówił pan, sir…

— Daj spokój, Fred — przerwał mu Marchewa. — Dlaczego zabiłeś tego staruszka, Dorfl?

Żadnej odpowiedzi.

— A czy musiał mieć jakiś powód? Nie można ufać golemom, mój tato zawsze to powtarzał — tłumaczył Colon. — Spiskują przeciw człowiekowi, jak tylko go zobaczą.

— Czy kogokolwiek zabiły?

— Ale nie dlatego, że o tym nie myślą. Mój tato mówił, że pracował kiedyś z jednym i on cały czas na niego patrzył. Tato oglądał się, a on tam był… i patrzył.

Dorfl stał nieruchomo i patrzył prosto przed siebie.

— Zaświecić mu świecą w oczy! — poradził Nobby.

Marchewa przysunął krzesło i usiadł na nim okrakiem, przodem do Dorfla. Z roztargnieniem obracał w palcach odłamek zapałki.

— Wiem, że nie zabiłeś pana Hopkinsona, i nie sądzę, żebyś zabił ojca Tubelceka — rzekł. — Myślę, że już umierał, kiedy go znalazłeś. Myślę, że próbowałeś go ratować, Dorfl. Właściwie to jestem pewien, że będę mógł to udowodnić, kiedy zobaczę twój chem…

Blask z rozjarzonych nagle oczu golema zalał cały pokój. Dorfl zrobił krok naprzód, wznosząc pięść.

Nobby wystrzelił z kuszy.

Dorfl chwycił bełt w powietrzu. Głośno zazgrzytał metal i bełt zmienił się w cienki, rozżarzony do czerwoności żelazny pręt ze zgrubieniem przy palcach golema.

Ale Marchewa zdążył obiec go i otworzyć głowę. Kiedy golem odwracał się, wznosząc pręt jak maczugę, światło zgasło w jego oczach.

— Mam! — oznajmił Marchewa, wyjmując pożółkły zwój.


Na końcu Żadnejtakiej stała szubienica, gdzie złoczyńców — a przynajmniej ludzi uznanych za winnych czynienia zła — wieszano, by kołysali się łagodnie na wietrze jako przykłady sprawiedliwej kary, a także — w miarę działania żywiołów — jako eksponaty podstaw anatomii.

Kiedyś rodzice przyprowadzali tu dzieci, by na strasznym przykładzie uczyły się i zapamiętywały, jakie sidła i niebezpieczeństwa czyhają na przestępców, wyrzutków i tych, którzy przypadkiem znajdą się w nieodpowiedniej chwili w nieodpowiednim miejscu. Dzieci patrzyły na przerażającego trupa na łańcuchu, słuchały surowych kazań, po czym — jako że działo się to w Ankh-Morpork — wołały „O rany! Świetne!” i wykorzystywały ciało jako huśtawkę.

Obecnie miasto korzystało z bardziej dyskretnych i skutecznych metod pozbywania się elementów nadmiarowych, ale ze względu na tradycję, funkcję wisielca pełniło bardzo realistyczne ciało z drewna. Jeszcze teraz zdarzało się, że jakiś głupi kruk próbował wydziobywać mu oczy i odlatywał z wyraźnie krótszym dziobem.

Vimes podbiegł do szubienicy, z trudem łapiąc oddech.

Jego zwierzyna mogła w tej chwili być już wszędzie. Resztki światła dnia, które przesączały się jakoś przez mgłę, w końcu zrezygnowały.

Stanął pod szubienicą, która skrzypiała.

Zbudowano ją tak, żeby skrzypiała. Co by komu przyszło z tej publicznej demonstracji kary dla zbrodniarzy, gdyby nie skrzypiała złowieszczo? W czasach większej dostępności gotówki miasto zatrudniało staruszka, który uruchamiał skrzypienie za pomocą długiego sznura, ale teraz wbudowano tam mechanizm sprężynowy, wymagający nakręcania zaledwie raz w miesiącu.

Wilgoć osiadała na sztucznym trupie.

— Niech to demony porwą — mruknął Vimes i spróbował ruszyć z powrotem drogą, którą przyszedł.

Po dziesięciu sekundach błądzenia potknął się o coś.

Był to leżący w rynsztoku drewniany trup.

Kiedy wrócił do szubienicy, pusty łańcuch kołysał się lekko na wietrze i podzwaniał we mgle.


Sierżant Colon stuknął w pierś golema. Zabrzmiało „donk!”.

— Jak doniczka — stwierdził Nobby. — Jak one mogą się ruszać, jeśli są jak doniczki? Przecież powinny ciągle pękać.

— I są tępe — dodał Colon. — Słyszałem o jednym takim w Quirmie, co mu kazali kopać rów i potem zapomnieli. Przypomnieli sobie, jak wszędzie było pełno wody, bo się przekopał aż do rzeki.

Marchewa rozwinął na stole chem i położył obok kartkę znalezioną w ustach ojca Tubelceka.

— On jest martwy, prawda? — upewnił się Colon.

— Nieszkodliwy — odparł Marchewa, sprawdzając oba kawałki papieru.

— To dobrze. Gdzieś tu powinien być młot, zaraz go…

— Nie.

— Widział pan, jak się zachowywał, kapitanie?

— Nie sądzę, żeby naprawdę mógł mnie uderzyć. Myślę, że chciał nas tylko wystraszyć.

— I udało mu się!

— Popatrz na to, Fred.

Sierżant spojrzał na biurko.

— Zagraniczne pisanie — powiedział tonem sugerującym, że nawet nie da się porównać z porządnym pisaniem miejscowym, a w dodatku pewnie śmierdzi czosnkiem.

— Widzisz w nich coś niezwykłego?

— No… wyglądają tak samo — przyznał Colon.

— Ten pożółkły to chem Dorfla. Ten drugi jest ojca Tubelceka — wyjaśnił Marchewa. — Identyczne, co do litery.

— Ale dlaczego?

— Myślę, że Dorfl napisał te słowa i włożył ojcu Tubelcekowi do ust, kiedy kapłan umarł — mówił powoli Marchewa, wciąż przyglądając się obu kartkom.

— Buee, fuj! — wtrącił Nobby. — To obrzydliwe i tyle…

— Nie, nie rozumiesz — tłumaczył Marchewa. — On je napisał, bo były jedyne, o których na pewno wiedział, że działają.

— Jak działają?

— No… Pamiętasz usta-usta? Znaczy, pierwszą pomoc? Wiem, że wiesz, Nobby. Poszedłeś ze mną na ten kurs w YMPA.

— Bo pan mówił, że dają za darmo herbatę i ciasteczko, kapitanie — odparł nadąsany Nobby. — Zresztą manekin uciekł, kiedy była moja kolejka.

— Tu chodziło o takie samo ratowanie życia. Chcemy, żeby człowiek oddychał, więc staramy się, żeby miał w sobie powietrze…

Wszyscy trzej obejrzeli się na golema.

— Ale golemy nie oddychają — zauważył Colon.

— Nie; golem zna tylko jedno, co zachowuje przy życiu: słowa w głowie.

Wszyscy trzej odwrócili się znowu i spojrzeli na słowa.

A potem znowu, by popatrzeć na posąg, który był Dorflem.

— Jakoś chłodno się zrobiło… — wyjąkał Nobby. — Wyraźnie poczułem, jak aura migocze w powietrzu! Całkiem jakby ktoś…

— Co się dzieje? — zapytał Vimes, strzepując z płaszcza wilgoć.

— …otworzył drzwi — dokończył Nobby.


Minęło dziesięć minut.

Sierżant Colon i Nobby skończyli służbę, ku ogólnej uldze. Zwłaszcza Colon miał duże trudności z zaakceptowaniem idei, że można nadal prowadzić śledztwo, kiedy ktoś już się przyznał. Burzyło to zasady wyniesione ze szkolenia i z doświadczenia. Przyznanie się kończyło sprawę. Nie można przecież tak nie wierzyć ludziom. Nie wierzy się im tylko wtedy, kiedy twierdzą, że są niewinni. Winni są godni zaufania.

Inne podejście uderzało w podstawy pracy policyjnej.

— Biała glina — powiedział Marchewa. — Znaleźliśmy białą glinę. Praktycznie niewypaloną. Dorfl jest zrobiony z ciemnej terakoty i twardy jak kamień.

— Ostatnią rzeczą, jaką widział kapłan, był golem — przypomniał Vimes.

— Dorfl, na pewno. Ale to nie to samo, co stwierdzić, że Dorfl jest mordercą. Uważam, że zjawił się tam, kiedy ojciec Tubelcek już umierał. To wszystko.

— Tak? A dlaczego?

— Ja… jeszcze nie mam pewności. Ale widywałem Dorfla. Zawsze sprawiał wrażenie osoby bardzo łagodnej.

— Pracuje w rzeźni.

— Może to nie takie złe miejsce pracy dla kogoś łagodnego, sir — stwierdził Marchewa. — Zresztą sprawdziłem wszystkie zapisy, jakie udało mi się znaleźć, i nie sądzę, żeby golem kiedykolwiek kogoś zaatakował. Albo popełnił jakieś przestępstwo.

— Nie, daj spokój — obruszył się Vimes. — Wszyscy wiedzą… — Urwał, gdy jego cyniczne uszy usłyszały jego zdumiony głos. — Naprawdę nigdy?

— Pewnie, ludzie zawsze powtarzają, że znają kogoś, kto ma znajomego, którego dziadek słyszał o golemie, co to niby zabił człowieka, ale to właściwie wszystko, sir. Golemom nie wolno krzywdzić ludzi. Jest to zapisane w ich słowach.

— Ciarki mnie przechodzą na ich widok, to wiem na pewno.

— Każdego ciarki przechodzą, sir.

— Słyszy się historie o ich głupich wyczynach. Na przykład o tym, że robią tysiące imbryków albo kopią dziurę głęboką na pięć mil — zauważył Vimes.

— Tak, ale nie jest to działalność przestępcza w ścisłym sensie, sir. To tylko zwyczajny bunt.

— Bunt? Co to znaczy?

— Tępe wykonywanie rozkazów, sir. No wie pan… Ktoś wrzeszczy: „Idź rób imbryki!”, więc golem robi. Nie można mieć do niego pretensji o wykonywanie poleceń, sir. Nikt sobie nie życzy, żeby myślały, więc odpłacają za to, nie myśląc.

— Buntują się, pracując?

— Tak tylko pomyślałem, sir. Dla golema chyba ma to sens.

Odruchowo spojrzeli na nieruchomą glinianą figurę.

— Czy on nas słyszy? — zapytał Vimes.

— Nie przypuszczam, sir.

— Ta sprawa ze słowami…

— No… myślę, że one myślą, że martwy człowiek to po prostu ktoś, kto stracił swój chem. Nie wydaje mi się, żeby rozumiały, w jaki sposób działamy, sir.

— One nie, i ja też nie, kapitanie.

Vimes spojrzał w puste oczy. Czubek głowy Dorfla nadal był otwarty i światło padało przez oczodoły. Vimes widywał na ulicach wiele rzeczy strasznych, ale milczący golem był w jakiś sposób jeszcze gorszy. Aż nazbyt łatwo można było sobie wyobrazić te oczy płonące, stwora ruszającego naprzód, wymachującego pięściami jak młoty. To coś więcej niż tylko imaginacja. To coś, co zdawało się wbudowane w golemy. Potencjał czekający na właściwy czas.

Dlatego wszyscy ich nienawidzimy, pomyślał. Te oczy bez wyrazu wciąż nas obserwują, wielkie twarze obracają się za nami, i czy to nie wygląda, jakby notowały nas w pamięci, ustalały listy nazwisk? Kiedy się usłyszy, że rozbiły komuś czaszkę w Quirmie czy gdzie, człowiek z rozkoszą chciałby uwierzyć.

Głos wewnątrz umysłu — głos, który odzywał się do niego tylko w cichych godzinach nocy albo — za dawnych dni — w połowie butelki whisky, dodał: Biorąc pod uwagę, jak ich traktujemy, może jesteśmy przerażeni, bo wiemy, że na to zasłużyliśmy…

Nie… niczego nie ma za tymi oczami. To tylko glina i magiczne słowa.

Wzruszył ramionami.

— Ścigałem dzisiaj golema — oznajmił. — Stał na Mosiężnym Moście. Przeklęta figura. Posłuchaj, mamy przyznanie się i naoczny dowód. Jeśli nie znajdziesz nic lepszego niż… niż przeczucie, to musimy…

— Co takiego, sir? — spytał Marchewa. — Nic więcej nie możemy mu już zrobić. Jest w tej chwili martwy.

— Nieożywiony, chciałeś powiedzieć.

— Tak jest, sir. Jeśli woli pan w taki sposób to ująć.

— Jeśli nie Dorfl zabił tych staruszków, to kto?

— Nie wiem, sir. Ale myślę, że wie Dorfl. Może śledził mordercę.

— Czy można mu rozkazać, żeby kogoś osłaniał?

— Możliwe, sir. Albo sam postanowił osłaniać.

— Zaraz zaczniesz mnie przekonywać, że ma emocje. Gdzie zniknęła Angua?

— Pomyślała, że sprawdzi kilka kwestii, sir. Trochę… trochę mnie zdziwił ten drobiazg, sir. Miał go w ręku.

Uniósł nieduży przedmiot.

— Ułamany kawałek zapałki?

— Golemy nie palą, sir, i nie używają ognia. To… niezwykłe, że miał coś takiego.

— Aha — stwierdził Vimes sarkastycznie. — To ślad.


Trop Dorfla rozbrzmiewał głośno na ulicy — nozdrza Angui chwytały zmieszane zapachy rzeźni. Trasa biegła zygzakiem, ale z pewnym trendem kierunkowym. Wyglądało to tak, jakby golem położył linijkę nad miastem, po czym skręcał w każdą ulicę i alejkę, które wiodły w odpowiednim kierunku.

Angua dotarła do krótkiego, ślepego zaułka. Na końcu były wrota jakiegoś składu. Pociągnęła nosem i wyczuła mnóstwo innych zapachów. Ciasto. Farba. Smar. Żywica. Ostre, głośne, świeże zapachy. Powąchała raz jeszcze. Tkanina… wełna?

Na ziemi odcisnęła się cała plątanina tropów. Ślady dużych stóp.

Ta niewielka część Angui, która zawsze chodziła na dwóch nogach, zauważyła, że ślady stóp wychodzących odcisnęły się na śladach stóp wchodzących. Obwąchała całą uliczkę. Dwanaście istot, każda z własnym, bardzo wyraźnym zapachem — ale raczej zapachem towaru niż żywego stworzenia — zeszło całkiem niedawno po schodach. I wszystkie dwanaście stamtąd wyszło.

Zbiegła na dół i natrafiła na niepokonaną barierę.

Drzwi.

Łapy nie nadawały się do przekręcania gałek.

Zerknęła ponad szczyt schodów — nikogo nie było w pobliżu. Tylko mgła zawisła między ścianami domów.

Skoncentrowała się i zmieniła… Oparła się o mur, póki świat nie przestał wirować. Potem otworzyła drzwi.

Za nimi leżała rozległa piwnica. Nawet z wilkołaczym wzrokiem nie miała wiele do oglądania.

Musiała pozostać człowiekiem. Lepiej myślała jako człowiek. Niestety, tutaj i teraz, jako człowiek, miała umysł w dużej mierze zaprzątnięty świadomością, że jest naga. Ktokolwiek znajdzie w piwnicy nagą kobietę, z pewnością zacznie zadawać pytania. A może nie będzie tracił czasu na pytania, nawet na takie jak „Można?”. Angua oczywiście potrafiłaby sobie poradzić w takiej sytuacji, wolała jednak nie być do tego zmuszona. Bardzo trudno jest potem wytłumaczyć kształt ran.

A zatem nie ma czasu do stracenia.

Wszystkie ściany były pokryte napisami. Wielkie litery, małe litery, ale wszystkie tym kanciastym pismem, jakiego używały golemy. Widziała zdania wypisane kredą, farbą, węglem drzewnym, a w kilku przypadkach wyryte w samym kamieniu. Sięgały od podłogi po sufit, krzyżowały się wielokrotnie i często nie dało się rozpoznać treści. Tu i tam z plątaniny liter wyróżniało się słowo czy dwa:

…NIE BĘDZIESZ… TO, CO ROBI, TO NIE… GNIEW NA STWÓRCĘ… BIADA NIEMAJĄCYM WŁAŚCICIELA… SŁOWA W… GLINA Z NASZEJ… NIECH MÓJ… DOPROWADZI NAS DO WO…

Kurz na podłodze był poruszony, jakby kręciło się tu wielu ludzi. Angua przykucnęła i roztarła trochę ziemi, od czasu do czasu wąchając palce. Zapachy. Przemysłowe zapachy. Prawie nie potrzebowała specjalnych zmysłów, żeby je wykryć. Golemy nie pachniały niczym oprócz gliny i tego, z czym akurat pracowały.

I… coś przeturlało się pod palcami. Był to kawałek drewna, najwyżej dwa cale długości. Zapałka bez łebka.

Po kilku minutach poszukiwań znalazła ich jeszcze dziesięć, leżących tu i tam, jak gdyby rzuconych z roztargnieniem.

Była też połówka zapałki, kawałek dalej od pozostałych.

Angua się zorientowała, że zanika jej zdolność widzenia w ciemności. Zmysł węchu trwał o wiele dłużej. Na zapałkach wyczuwała silne zapachy — tę samą mieszankę, której tropy prowadziły do tego pomieszczenia. Ale zapach rzeźni, który zaczęła kojarzyć z Dorflem, pozostał tylko na złamanym drewienku.

Przykucnęła i przyjrzała się zebranym w stosik zapałkom. Dwanaście osób (dwanaście osób wykonujących brudną pracę) przybyło tu równocześnie. Nie zostali długo. Stoczyli… dyskusję — to te napisy na ścianach. Potem zrobili coś z jedenastoma zapałkami (tylko z drewnianymi ich częściami — nie zanurzono ich w roztworze, więc nie miały łebków; może ten golem pachnący żywicą pracował w fabryce zapałek?) i jedną złamaną.

Następnie wyszli i każdy poszedł w swoją stronę.

Dorfl ruszył wtedy na komendę straży, żeby się do wszystkiego przyznać.

Dlaczego?

Jeszcze raz obwąchała złamaną zapałkę. Nie ma wątpliwości: pachniała mieszaniną woni krwi i mięsa.

Dorfl przyznał się do morderstwa…

Popatrzyła na napisy ze ścian i zadrżała.


— Zdrówko, Fred. — Nobby podniósł kufel.

— Jutro oddamy składkowe pieniądze do puszki na herbatę. Nikt nie zauważy — uspokajał sumienie sierżant Colon. — Zresztą sytuacja zalicza się do alarmowych.

Kapral Nobbs patrzył smętnie w głąb kufla. Ludzie często to robią pod Załatanym Bębnem, kiedy już zaspokoją pierwsze pragnienie i w końcu mogą się przyjrzeć temu, co piją.

— Co ja teraz zrobię? — jęczał. — Jak jesteś jaśniepaństwem, to musisz nosić różne diademy, długie szaty i takie tam. A to kosztuje. A jeszcze musisz robić różne rzeczy. — Pociągnął solidny łyk. — To się nazywa nobbyesse obliże.

Noblesse obligay — poprawił go Colon. — Pewno. Znaczy, że musisz się zachowywać odpowiednio do swojej pozycji. Dawać pieniądze na dobroczynność. Być łaskawym dla ubogich. Oddawać swoje stare ubrania ogrodnikowi, jeśli da się je jeszcze trochę ponosić. Znam się na tym. Mój wujek był kamerdynerem u starszej lady Selachii.

— Nie mam ogrodnika — poskarżył się Nobby ponuro. — Nie mam ogrodu. I nie mam starego ubrania, poza tym, co je noszę. — Łyknął piwa. — Ona oddawała swoje stare kiecki ogrodnikowi?

— Tak. — Colon pokiwał głową. — Zawsze uważaliśmy, że ten ogrodnik jest trochę dziwny. — Skinął na barmana. — Jeszcze dwa kufle winkle’a, Ron. — Zerknął na Nobby’ego. Stary przyjaciel wyglądał na bardziej załamanego niż kiedykolwiek przedtem. Muszą wspólnie jakoś wybrnąć z tej sytuacji. — I może dla Nobby’ego też dwa.

— Zdrowie, Fred.

Colon uniósł brwi, widząc, jak kufel został osuszony niemal jednym haustem. Nobby niepewnie odstawił naczynie.

— Nie byłoby tak źle, gdyby był w tym worek gotówki. — Nobby sięgnął po następny kufel. — Myślałem, że nie da się zostać jaśniepaństwem, jak się nie jest bogatym łobuzem. Myślałem, że jedną ręką dają człowiekowi kupę forsy, a drugą wsadzają na łeb koronę. To przecież bez sensu, być jaśniepaństwem i być biednym. Najgorsze z obulbul fiatów. — Wychylił kufel i uderzył nim o blat. — Z gminu i bulgaty, to bulbul se poradził.

Barman nachylił się do sierżanta.

— Co się dzieje z kapralem? — zapytał. — To małopiwny klient, a wypił już osiem dużych.

Fred Colon pochylił się i odpowiedział samym kącikiem ust.

— Zachowaj to dla siebie, Ron, ale to dlatego, że jest jaśnie oświecony.

— Naprawdę? Nie wiedziałem, że tak to na niego działa. Zaraz przykręcę lampę.


Na komendzie Vimes przesunął palcem zapałki. Nie pytał nawet Angui, czy jest pewna. Wiedział, że potrafi wywąchać nawet to, czy dziś jest środa.

— Więc kim są ci pozostali? — zapytał. — Inne golemy?

— Trudno określić na podstawie odcisków stóp — odparła — ale tak sądzę. Poszłabym ich tropem, ale pomyślałam, że powinnam jak najszybciej wrócić tutaj.

— Dlaczego sądzisz, że to golemy?

— Odciski mogą to sugerować. Poza tym golemy nie mają zapachu. Przejmują woń związaną z tym, co akurat robią. I tylko tym pachną… — Pomyślała o słowach na ścianach piwnicy. — Prowadzili długą dyskusję — dodała. — Kłótnię golemów. Na piśmie. Mam wrażenie, że była dość gorąca.

Przypomniała sobie ścianę.

— Niektórzy wyrażali się bardzo dobitnie — stwierdziła, pamiętając rozmiar liter. — Gdyby byli ludźmi, pewnie by krzyczeli.

Vimes spoglądał ponuro na leżące przed nim zapałki.

Jedenaście drewienek i dwunaste przełamane na pół. Nie trzeba było geniuszu, by zrozumieć, co się tam stało.

— Ciągnęli losy — powiedział. — I Dorfl przegrał. — Westchnął ciężko. — Coraz gorzej to wygląda. Czy ktoś wie, ile jest w mieście golemów?

— Nie — odparł Marchewa. — Trudno to sprawdzić. Już od wieków nikt ich nie wytwarza, ale też się nie zużywają.

— Nikt ich nie robi?

— To zakazane, sir. Kapłani bardzo mocno naciskali. Mówią, że to stwarzanie życia, a takie rzeczy mogą robić wyłącznie bogowie. Ale zgodzili się na te golemy, które już działały… No, bo są takie użyteczne. Niektóre pracują w zamknięciu, w kołowrotach, na dnie szybów. Pracują w różnych niebezpiecznych miejscach. I wykonują naprawdę najgorsze roboty. Myślę, że mogą ich być setki.

— Setki? — powtórzył Vimes. — A teraz spotykają się potajemnie i spiskują? Coś podobnego! No tak. Musimy je wszystkie zniszczyć.

— Dlaczego?

— A podoba ci się świadomość, że mają jakieś tajemnice? Przecież, na miłość bogów, krasnoludy i trolle, proszę bardzo, nawet nieumarli są w pewnym sensie żywi, chociaż to mocno obrzydliwy sens… — Vimes pochwycił wzrok Angui i ciągnął dalej: — …w większości przypadków. Ale te… rzeczy? To jakby banda łopat spotykała się na pogawędkę.

— Eee… było coś jeszcze, sir — powiedziała wolno Angua.

— W tej piwnicy?

— Tak. Ale… trudno to wytłumaczyć. To było… wrażenie.

Vimes wymijająco wzruszył ramionami. Nauczył się nie lekceważyć wrażeń Angui. Na przykład zawsze wiedziała, gdzie jest Marchewa. Kiedy siedziała na komendzie, można było odgadnąć, że Marchewa nadchodzi ulicą — po tym, jak odwracała głowę i patrzyła na drzwi.

— Tak?

— Jak gdyby… głęboki żal, sir. Wielki, przerażający smutek.

Vimes kiwnął głową i zaczął masować palcami grzbiet nosa. Miał za sobą długi dzień, który jeszcze się nie skończył.

Potrzebował teraz, naprawdę potrzebował się napić. Świat był już wystarczająco zniekształcony. Oglądany przez denko szklanki wyostrzał się i ogniskował.

— Jadł pan coś dzisiaj, sir? — spytała Angua.

— Jakieś śniadanie — mruknął Vimes.

— Zna pan to określenie, którego używa sierżant Colon?

— Jakie? „Wypluty”?

— Właśnie tak pan wygląda. Jeśli pan tu zostaje, to niech się pan przynajmniej napije kawy i niech ktoś skoczy po figginy.

Vimes zawahał się. Zawsze sądził, że „wypluty” oznacza wrażenie w ustach po kilku dniach na diecie, która cofa się z żołądka do ust. Straszna była myśl, że można tak wyglądać.

Angua sięgnęła do starej puszki po kawie, która służyła strażnikom jako skarbonka na herbatę. Puszka zaskakująco lekko dawała się podnieść.

— Zaraz! Powinno tam być co najmniej dwadzieścia pięć dolarów. Nobby ledwie wczoraj zbierał pieniądze.

Odwróciła ją dnem do góry. Wypadł bardzo krótki niedopałek.

— Nie ma nawet pokwitowania? — zapytał zmartwiony Marchewa.

— Pokwitowanie? Przecież chodzi o Nobby’ego.

— Aha. No tak.


Pod Załatanym Bębnem zrobiło się bardzo cicho. Szczęśliwa Godzina minęła z zaledwie jedną drobną bójką. Teraz wszyscy czekali na Nieszczęśliwą Godzinę.

Przed Nobbym stał prawdziwy gąszcz kufli.

— Znaczy, znaczy, co to szysko jes warte, jaksidobrzezastnowić? — powiedział.

— Możesz zahandlować — doradził Ron.

— Niezły pomysł — zgodził się Colon. — Dużo jest takich bogatych, co by dali worek forsy za tytuł. Znaczy, ludzie mają już wielkie domy i takie różne. Oddaliby wszystko, żeby być takim jaśniepańskim jak ty, Nobby.

Dziesiąty kufel znieruchomiał w połowie drogi do ust kaprala.

— Tytuł może być wart i tysiąc dolarów — dodał zachęcająco Ron.

— Co najmniej — zgodził się Colon. — Biliby się o niego.

— Dobrze rozegraj swoje karty, a starczy ci na spokojną emeryturę.

Kufel tkwił nieruchomo w powietrzu. Rozmaite uczucia walczyły o pierwszeństwo między strupami i wypryskami na twarzy Nobby’ego, sugerując w głębi prawdziwą bitwę.

— By się bili, co? — odezwał się w końcu.

Sierżant Colon odchylił się nieco chwiejnie. Usłyszał w głosie kolegi ostry ton, jakiego dotąd nie znał.

— Mógłbyś wtedy być bogatym i z gminu, jak mówiłeś — ciągnął Ron, który nie miał ucha tak wyczulonego na psychologiczne zmiany klimatu. — Bogaci będą się pchać do ciebie jeden przez drugiego.

— Mam szpsprzedać swoje urodzenie za skok z misielnicy?

— Za sok z misielnicy — poprawił Colon.

— Za miskę soczewicy — wtrącił któryś ze słuchających, by nie przerywać ciągu.

— Ha! No więc wam powiem… — Nobby chwiał się mocno. — Są rzeczy, których nie można przehandlować. Ha! Kto mi kradnie worek, kradnie drań marną, tak?

— Pewno. To najmarniej wyglądająca drańska sakiewka, jaką widziałem — przyznał jakiś głos.

— A w ogóle co to jest ta soczewica?

— No bo… co dobrego mi przyszyjdzie z pienięnięniędzy, a?

Klienci byli zdziwieni. Pytanie zdawało się należeć do typu „Alkohol, czyż nie jest miły?” albo „Ciężka harówka, chcesz się tym zająć?”.

— I czemu niby ma być soczysta?

— No… — odezwał się ktoś odważny — mógłbyś za nie kupić wielki dom, dużo jedzenia i… i picie, i… kobiety, i w ogóle.

— I tego czeba, żeby być szczszęśliwy? — zapytał Nobby. Oczy mu się szkliły.

Inni pijący patrzyli bez słowa. To był prawdziwy metafizyczny labirynt.

— I wiecie, sso wam powiem? — Nobby kiwał się teraz tak regularnie, że przypominał odwrócone wahadło. — Szyskie te rzeszy to nic, nic! Powiem wam, w porównaniu do szyjejś genenelalogii… ogi.

— Genenelalogii? — zdziwił się Colon.

— Przodków i w ogóle — wyjaśnił Nobby. — To znaszy, że mam przodków i resztę, szyli więcej niż wy, wy, wy masie!

Sierżant Colon zakrztusił się piwem.

— Wszyscy mają przodków — zauważył spokojnie barman. — Inaczej by ich tu nie było.

Nobby rzucił mu zamglone spojrzenie i bezskutecznie usiłował je zogniskować.

— Fakt! — przyznał po chwili. — Fakt! Tylko… tylko że ja mam ich więcej, jasne? Krew skrwawionych królów płynie w moich żyłach, mam rasję?

— Chwilowo tak — odpowiedział mu czyjś głos.

Rozległy się śmiechy, jednak miały w sobie to brzmienie wyczekiwania, które Colon nauczył się szanować i się go obawiać. Przypomniało mu o dwóch rzeczach: (1) zostało mu tylko sześć tygodni do emerytury, (2) już od bardzo dawna nie był w toalecie.

Nobby sięgnął do kieszeni i wyjął pognieciony zwój.

— Widzisie to? — Nie bez kłopotów rozłożył papier na ladzie. — Widzisie? Mam prawo do noszy na herbie. O, patrzsie tu! Pisze „Hrabia”. Nie? To ja. Mógłbyś… mógłbyś… mógłbyś przybiś moją głowę nad drzwiami.

— To możliwe — mruknął barman, zerkając na klientów.

— Znaszy, być mógł zmieniś nazwę na Pod Hrabią Ankh, a ja bym szychodził i pił tu relu… legura… regularnie, co ty na to? — tłumaczył Nobby. — A jak się rozniesie, że hrabia tu pija, interesy pójdą w górę jak demony. A ja nie wezewezezmę od ciebie ani pensa, i co powiesz? Ludzie pomyślą, to lokal z dużą klasą, lord de Nobbes tu bywa, znaszy mają styl.

Ktoś chwycił Nobby’ego za gardło. Colon nie rozpoznał napastnika, był to jeden z tych nieogolonych, poznaczonych bliznami stałych klientów, których funkcją jest — mniej więcej właśnie o tej porze — zacząć otwierać butelki zębami, a jeśli wieczór był udany, to cudzymi.

— Czyli nie jesteśmy dla ciebie dość dobrym towarzystwem? To chciałeś powiedzieć?

Nobby zamachał swoim zwojem. Otworzył usta, by powiedzieć — Colon po prostu wiedział, że to powie — „Puść mnie natychmiast, ty nisko urodzony prostaku!”.

Z niezwykłym refleksem i brakiem nawet śladów zdrowego rozsądku Colon zawołał:

— Jego hrabiowska mość chce, żeby wszyscy obecni się z nim napili!


W porównaniu z Załatanym Bębnem, tawerna Pod Kubłem na Błyskotnej była oazą chłodu i spokoju. Straż przejęła ten lokal jako swój — własną i cichą świątynię sztuki upijania się. Nie chodziło o to, że sprzedawano tu wyjątkowo dobre piwo, bo nie sprzedawano. Ale za to podawano je szybko, bez gadania. I właściciel udzielał kredytu. Pod Kubłem było jedynym miejscem, gdzie strażnicy nie musieli widzieć różnych rzeczy — i gdzie nikt im nie przeszkadzał. Nikt nie potrafi tak milcząco wlewać w siebie alkoholu jak strażnik, który właśnie zszedł ze służby po ośmiu godzinach na ulicy. Alkohol dawał mu osłonę, równie ważną jak hełm i półpancerz. Świat nie bolał wtedy tak bardzo.

A pan Cheese, właściciel, potrafił słuchać. Słuchał takich zdań jak „Podwójną” albo „Jeszcze jedno”. Wymawiał też odpowiednie słowa, takie jak „Na kredyt? Oczywiście, panie oficerze”. Strażnicy płacili swoje długi — albo musieli wysłuchać pogadanki kapitana Marchewy.

Vimes siedział ponury nad szklanką lemoniady. Miał ochotę na drinka i doskonale rozumiał, czemu go nie wypije: jeden drink zwykle pojawiał się w tuzinie szklaneczek. Ale ta wiedza niczego nie ułatwiała.

W tawernie siedziała prawie cała dzienna zmiana i jeden czy dwóch ludzi, którzy mieli dzisiaj wolne.

Choć nie było tu zbyt czysto, podobał mu się ten lokal. Kiedy słyszał wokół gwar rozmów, nie mógł się zorientować we własnych myślach.

Głównym powodem, dla którego pan Cheese pozwolił, by jego tawerna stała się praktycznie piątym komisariatem Straży Miejskiej, było bezpieczeństwo, jakie mu to gwarantowało. Strażnicy pili spokojnie, na ogół. Przechodzili z pozycji wertykalnej do horyzontalnej, sprawiając minimum kłopotów i nie niszcząc zanadto wyposażenia. Nikt też nigdy nie próbował go obrabować. Strażnicy naprawdę się irytowali, jeśli ktoś przeszkadzał im w piciu.

Dlatego był szczerze zdumiony, kiedy drzwi odskoczyły nagle i wpadło trzech uzbrojonych w kusze mężczyzn.

— Nie ruszać się! Kto się ruszy, zginie!

Rabusie zatrzymali się przy barze. Ze zdziwieniem stwierdzili, że ich przybycie nie wzbudziło zamieszania.

— Na miłość bogów, czy ktoś mógłby zamknąć drzwi? — burknął Vimes.

Posłuchał go siedzący koło wejścia strażnik.

— I zarygluj — dodał Vimes.

Trzej złodzieje rozejrzeli się. Kiedy ich oczy przyzwyczaiły się do półmroku, odnieśli ogólne wrażenie pancerzowości, z silnym akcentem uhełmowienia. Ale ta pancerzowość się nie poruszała. Przyglądała im się w milczeniu.

— Jesteście nowi w mieście, chłopcy? — zapytał pan Cheese, polerując szklankę.

Najodważniejszy z trójki machnął barmanowi kuszą przed nosem.

— Dawaj pieniądze, ale już! — wrzasnął. — Bo jak nie — dodał, zwracając się do całej sali — będziecie mieli martwego barmana.

— W mieście jest dużo innych knajp, tumanie — odpowiedział mu jakiś głos.

Pan Cheese nie podniósł nawet wzroku znad szklanki.

— Wiem, że to wy, funkcjonariuszu Udgryzjel — oznajmił spokojnie. — Macie na rachunku dwa dolary i trzydzieści pensów, dziękuję uprzejmie.

Rabusie zbili się w ciasną grupkę. Tawerny nie powinny się tak zachowywać. Zdawało im się, że słyszą lekkie zgrzytnięcia rozmaitej broni wydobywanej z odpowiednich pochew.

— Czy ja was już gdzieś nie widziałem? — spytał Marchewa.

— O bogowie, to on! — jęknął któryś z napastników. — Miotacz chleba!

— Zdawało mi się, że pan Staloskórka zabierał was do Gildii Złodziei…

— Wynikł drobny spór w kwestii podatków…

— Nie mów mu!

Marchewa klepnął się w czoło.

— Formularze podatkowe! — powiedział. — Pan Staloskórka pewnie się martwi, że o nich zapomniałem.

Złodzieje stali teraz tak blisko siebie, że przypominali grubego sześcioręcznego stwora, który wydaje majątek na kapelusze.

— Eee… Strażnikom nie wolno zabijać ludzi, prawda? — zainteresował się jeden z nich.

— Nie wolno na służbie — odparł Vimes.

Najodważniejszy z trójki skoczył nagle, chwycił Anguę i szarpnięciem postawił ją na nogi.

— Wychodzimy stąd cali i zdrowi, bo oberwie dziewczyna. Zrozumiano? — warknął.

Ktoś parsknął drwiąco.

— Mam nadzieję, że nikogo nie zabijesz — powiedział Marchewa.

— Sam o tym zdecyduję!

— Czy ja mówiłem do ciebie?

— Nie martw się, poradzę sobie — uspokoiła Marchewę Angua. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy na pewno nie ma tu Cudo. Potem westchnęła. — Chodźmy, panowie. Miejmy to już za sobą.

— Nie baw się jedzeniem! — zawołał ktoś.

Zabrzmiał jeden czy dwa chichoty, ale Marchewa odwrócił się na krześle i nagle wszyscy bardzo się zainteresowali swoimi drinkami.

— Nic nie szkodzi — rzuciła cicho Angua.

Zdając sobie sprawę, że coś jest nie tak, jak powinno, ale nie wiedząc, co takiego, złodzieje cofali się ostrożnie. Nikt im nie przeszkadzał, kiedy odsuwali rygiel, a potem — wciąż trzymając Anguę — wyszli w kłęby mgły.

— Trzeba chyba pomóc — odezwał się funkcjonariusz, który dopiero od niedawna służył w straży.

— Nie zasługują na pomoc — stwierdził krótko Vimes.

Na zewnątrz brzęknęła zbroja, a potem zabrzmiał długi, niski warkot — tuż przed tawerną.

A potem wrzask. I drugi wrzask. I trzeci wrzask, modulowany przez „NIENIENIEnienienienienienieNIE!… aarghaarghaargh!”. Coś ciężkiego uderzyło o drzwi.

Vimes odwrócił się do Marchewy.

— Wy, kapitanie, i funkcjonariusz Angua… — zaczął. — Jak, ehm… Dobrze się między wami układa?

— Doskonale, sir — zapewnił Marchewa.

— Niektórzy mogliby pomyśleć, że, no… że mogą wystąpić, te… problemy.

Coś uderzyło głucho o drzwi, a potem cicho zabulgotało.

— Radzimy sobie z nimi, sir. — Marchewa lekko uniósł głos.

— Podobno jej ojciec nie jest zadowolony z tego, że u nas pracuje…

— W Überwaldzie nie mają zbyt wielu praw, sir. Uważają, że prawa nadają się tylko dla słabych społeczności.

— Jak słyszałem, jest bardzo krwiożerczy.

— Ona chce zostać w straży. Lubi poznawać nowych ludzi.

Z zewnątrz znowu dobiegło bulgotanie. O szybę w oknie zgrzytnęły paznokcie, ale ich właściciel zaraz zniknął z widoku.

— No cóż, nie mnie to osądzać — uznał Vimes.

— Nie, sir.

Po chwili milczenia otworzyły się drzwi. Powoli. Weszła Angua, poprawiając na sobie mundur. Usiadła. Wszyscy strażnicy nagle podjęli zaawansowany kurs obserwacji piwa.

— Eee… — zaczął Marchewa.

— Powierzchowne rany — zapewniła go Angua. — Ale jeden z nich przypadkiem postrzelił drugiego w nogę.

— Sądzę, że w raporcie powinnaś zapisać to jako „samookaleczenie wskutek stawiania oporu przy aresztowaniu” — zaproponował Vimes.

— Tak jest, sir.

— Ale przecież nie wszystkie rany… — wtrącił Marchewa.

— Próbowali obrabować nasz bar i wziąć na zakładnika naszego wil… Anguę.

— Rozumiem, o co panu chodzi, sir. Samookaleczenie. No tak. Oczywiście.


Pod Załatanym Bębnem ucichło. Bo zwykle bardzo trudno jest być równocześnie hałaśliwym i nieprzytomnym.

Sierżant Colon był pod wrażeniem własnego sprytu. Dobrze ulokowana pięść może oczywiście zakończyć walkę, ale tym razem pięść ściskała puchar ponczu z kwartą rumu, dżinu i pływającymi w środku szesnastoma ćwiartkami cytryny.

Niektórzy wciąż stali na nogach. Byli to poważni pijacy, którzy wchłaniali alkohol, jak gdyby dzień jutrzejszy miał nie nadejść. Właściwie to nawet mieli nadzieję, że tak właśnie się stanie.

Colon osiągnął stan pijaka towarzyskiego. Zwrócił się do człowieka obok.

— Miło tu, nie?

— Co ja powiem żonie, chciałbym wiedzieć — jęknął rozmówca.

— Nie wiem. Powiess, że… że… że… prasowałeś do późna. I ssij miętę przed wejściem, to pomaga…

— Pracowałem do późna? Ha! Właśnie mnie wyrzucili! Mnie! Rzemieślnika! Piętnaście lat u Spadgera i Williamsa, prawda, a potem oni padają, bo Curry ich podcina, więc dostaję robotę u Curry’ego i bach! Tam też mnie zwalniają. „Zatrudnienie nadmiarowe”! Przeklęte golemy! Odbierają pracę prawdziwym ludziom! I po co im ta praca? Przecież nie mają gąb do wykarmienia. Ale to draństwo robi wszystko tak szybko, że w ogóle rąk mu nie widać.

— Skandal.

— Rozbić je wszystkie, powiadam. Znaczy, u SiW też mieliśmy golema, ale stary Zhloob zawsze tyrał powoli, rozumiesz, a nie brzęczał dookoła jak ta mucha z niebieskim tyłkiem. Będziesz czekał, kolego, to twoją robotę też ci odbiorą.

— Kamienna Gęba na to nie posswoli — oświadczył Colon, falując łagodnie.

— To może u was znajdzie się jakaś praca?

— Nie wiem — przyznał sierżant. Miał wrażenie, że mężczyzna zmienił się nagle w dwóch mężczyzn. — A co robissz?

— Jestem Zanurzaczem Knota i Przycinaczem Czubka, kolego — powiedzieli obaj.

— Widzę, że to potrzebny fach.

— Tu masz, Fred. — Barman klepnął go w ramię i położył przed nim kartkę papieru.

Colon z zaciekawieniem przyglądał się tańczącym liczbom. Usiłował skupić wzrok na tej na samym dole, ale była zbyt ogromna, by ją przyswoić.

— A co to takiego?

— Rachunek jego imperialnie lordowskiej wysokości.

— Nie bądź głupi, nikt nie może tyle wypić… Nie płasę!

— Wliczyłem uszkodzenia, uważasz.

— Tak? Niby jakie?

Ze schowka pod barem Ron wyjął ciężki jesionowy drąg.

— Ręce? Nogi? Co sobie życzysz.

— Ron, dajże spokój! Przecież znasz mnie od lat!

— Zgadza się, Fred. I zawsze byłeś dobrym klientem. Dlatego pozwolę ci najpierw zamknąć oczy.

— Ale to wszystkie pieniądze, jakie mam!

Barman wyszczerzył zęby.

— No to masz szczęście, nie?


Cudo Tyłeczek oparła się o ścianę korytarza obok swojej wygódki i kichnęła.

Alchemicy uczyli się tego już w początkowych etapach swej kariery. Jak mawiali jej nauczyciele, dwie cechy wyróżniają dobrego alchemika: atletyczność i intelekt. Alchemicy, posiadający pierwszą z nich, potrafią przeskoczyć nad blatem i w trzy sekundy znaleźć się po drugiej stronie bezpiecznie grubego muru; dobry alchemik posiadający drugą cechę to ktoś, kto dokładnie wie, kiedy to zrobić.

Sprzęt, jakim dysponowała, nie był wielką pomocą. Co tylko mogła, wydobyła od Gildii Alchemików, ale prawdziwe alchemiczne laboratorium powinno być pełne tego rodzaju naczyń, które wyglądały, jakby powstały podczas Otwartych Mistrzostw Czkawki Gildii Dmuchaczy Szkła. Prawdziwy alchemik nie musi prowadzić doświadczeń, używając jako zlewki kubka z rysunkiem pluszowego misia, a kapral Nobbs pewnie bardzo się rozgniewa, kiedy odkryje jego brak.

Kiedy uznała, że opary się ulotniły, wróciła do maleńkiego pomieszczenia.

To kolejny problem. Jej książki alchemiczne były wspaniałymi dziełami, a każda stronica prawdziwym majstersztykiem rytowniczego kunsztu, ale nigdzie nie zawierały polecenia w rodzaju „Pamiętaj, żeby otworzyć okno”. Owszem, miały takie instrukcje jak „Doday Aqua Quirmis do Cynku, aże gaz wzbierający z wigorem się wydzieli”, ale nigdy nie umieszczono dodatku „Nie czyń tego we domostwie” czy choćby „Y słowo rzeknij na pożegnanie brwiom swoim”.

Zresztą…

Szkło zachowało czystość pod nieobecność brunatnoczarnego lśniącego osadu, który — według „Wyedzy Alchemiy” — wskazywałby na obecność arsenu w próbce. Zbadała wszystkie artykuły spożywcze i napoje, jakie odkryła w pałacowych spiżarniach, wykorzystując w tym celu każdą znalezioną na komendzie butelkę i słój.

Spróbowała jeszcze raz z tym, co według opisu na pakiecie było Próbką #2. Wyglądała jak rozsmarowany ser. Ser? Rozmaite unoszące się wokół opary utrudniały myślenie. Na pewno wzięła próbki sera. Była prawie pewna, że Próbka #17 to błękitny lancrański, który z kwasem zareagował gwałtownie, wypalił niedużą dziurę w suficie i cały warsztat pokrył ciemnozieloną substancją, która tężała jak smoła.

Przeprowadziła jednak badanie.

Kilka minut później wertowała gorączkowo swój notes. Pierwsza próbka pobrana w spiżarni (porcja pasztetu z kaczki) została wpisana jako #3. Co w takim razie z #1 i #2? Nie, #1 to ta biała glina z Bezprawnego Mostu. A czym jest #2?

Znalazła.

Ale to przecież niemożliwe!

Obejrzała probówkę pod światło. Ze szkła uśmiechnął się do niej metaliczny arsen.

Zachowała jeszcze trochę tej substancji. Mogłaby znowu sprawdzić, ale… lepiej będzie komuś powiedzieć…

Wybiegła do głównej sali, gdzie pełnił dyżur któryś z trolli.

— Gdzie jest komendant Vimes?

Troll wyszczerzył zęby.

— Na Błyskotnej… Tyłeczek.

— Dziękuję bardzo.

Troll powrócił do rozmowy ze zmartwionym mnichem w brązowym habicie.

— I…? — zapytał.

— Może lepiej sam opowie — odparł mnich. — Ja tylko pracowałem na sąsiednim stanowisku.

Postawił na biurku nieduży garnek proszku z zawiązaną na nim muszką.

— Z głębokim naciskiem oświadczam, że chcę złożyć skargę — oznajmił piskliwym głosikiem proszek. — Pracowałem tam ledwie pięć minut, aż nagle — chlust! Ile dni mi zajmie powrót do normalnego kształtu?

— Pracowałżeś gdzie? — spytał troll.

— Żadnetakie Artykuły Eklezjastyczne — wyjaśnił mnich.

— Dział wody święconej — uzupełnił wampir.


— Czyli znalazł się arszenik? — upewnił się Vimes.

— Tak jest, sir. Dużo. Wysoka zawartość w próbce. Ale…

— Tak?

Cudo spuściła wzrok.

— Po sprawdzeniu całego procesu z substancją testową, sir, mam pewność, wszystko robię poprawnie…

— To dobrze. W czym był?

— O to właśnie chodzi, sir. To nic z pałacu. Trochę mi się wszystko pomieszało i do badań trafiła substancja pochodząca spod paznokci ojca Tubelceka, sir.

— Co?!

— Miał pod paznokciami taki jakby smar czy tłuszcz, sir, i wydawało mi się, że to mogło pochodzić z osoby, która go zaatakowała. Z fartucha albo co… Trochę jeszcze zostało, gdyby poprosił pan kogoś o niezależną opinię. Nie będę mieć pretensji.

— Ale co ten staruszek robił z trucizną?

— Raczej zdrapał ją z mordercy — tłumaczyła Cudo. — Wie pan, próbował się bronić…

— Przed Arsenowym Potworem? — wtrąciła Angua.

— Bogowie… — westchnął Vimes. — Która godzina?

— Bingely bingely biip bong!

— A niech to…

— Jest dziewiąta — oznajmił terminarz, wysuwając głowę z kieszeni Vimesa. — Byłem nieszczęśliwy, bo nie miałem butów, dopóki nie spotkałem człowieka, który nie miał nóg.

Strażnicy wymienili spojrzenia.

— Co? — zapytał bardzo spokojnie Vimes.

— Ludzie lubią, kiedy od czasu do czasu podsuwam im jakiś aforyzm albo Złotą Myśl Dnia — odparł chochlik.

— A w jaki sposób spotkałeś tego człowieka bez nóg?

— Tak naprawdę to go nie spotkałem. Było to stwierdzenie ogólne metaforycznej natury.

— Aha. No to kłopot. Gdybyś go spotkał, mógłbyś zapytać, czy nie ma jakichś niepotrzebnych butów.

Chochlik pisnął, gdy Vimes wcisnął go z powrotem do pudełka.

— To nie wszystko, sir — powiedziała Cudo.

— Słucham — rzucił zniechęcony Vimes.

— Ta glina, którą znaleźliśmy na miejscu zbrodni… Wulkanit mówił, że jest w niej dużo grysu, to znaczy starych sproszkowanych wypalonych naczyń. No więc… przyszło mi do głowy, żeby odłupać dla porównania kawałek Dorfla. Nie mam całkowitej pewności, ale kiedy demon z ikonografu namalował naprawdę bardzo drobne szczegóły, to… Wydaje mi się, że jest tam taka glina jak jego. Zawiera dużo tlenku żelaza.

Vimes westchnął ciężko. Wokół nich ludzie pili alkohol. Jeden łyk i wszystko stałoby się jasne.

— Któreś z was się domyśla, co to może znaczyć? — zapytał.

Marchewa i Angua pokręcili głowami.

— I czy to miałoby jakiś sens, gdybyśmy wiedzieli, jak wszystkie fragmenty do siebie pasują? — Vimes podniósł głos.

— Jak kawałki układanki, sir? — spytała Cudo.

— Tak! — Vimes powiedział to tak głośno, że cała sala zamilkła. — Teraz potrzebujemy tylko narożnego kawałka z niebem i liściami, a wtedy wszystko ułoży się w jeden wielki obraz.

— To był męczący dzień, sir — stwierdził Marchewa. — Dla nas wszystkich.

Vimes się zgarbił.

— No dobrze — powiedział. — Jutro… ty, Marchewa, sprawdzisz golemy w mieście. Jeśli coś knują, chcę wiedzieć, co to takiego. A ty, Tyłeczek… dokładnie przeszukasz dom tego kapłana, czy nie ma tam arszeniku. Chciałbym wierzyć, że coś znajdziesz.


Angua zaproponowała, że odprowadzi Cudo na kwaterę. Krasnoludka zdziwiła się, że mężczyźni jej na to pozwalają. To przecież oznaczało, że Angua będzie potem wracać do domu całkiem sama.

— Nie boisz się? — spytała, kiedy maszerowały wśród wilgotnych kłębów mgły.

— Nie.

— Bo podejrzewam, że różni bandyci i rabusie w takiej mgle wychodzą na rozbój. A mówiłaś, że mieszkasz na Mrokach.

— Ostatnio jakoś mnie nie zaczepiali.

— Aha… Może mundur ich odstrasza?

— Możliwe — zgodziła się Angua.

— W końcu nauczyli się szacunku?

— Może masz rację.

— Ehm… przepraszam… ale czy ty i kapitan Marchewa jesteście…?

Angua czekała uprzejmie.

— Ehm…

— A tak. — Angua zlitowała się w końcu. — Jesteśmy ehm. Ale wynajmuję pokój u pani Cake, bo w takim mieście człowiek musi mieć jakieś swoje własne miejsce. — I pełną zrozumienia gospodynię, która dba o te specjalne potrzeby, jak na przykład klamki, które da się otworzyć łapą, albo okna otwarte w księżycowe noce. — Musisz mieć miejsce, gdzie jesteś sobą. A poza tym na komendzie śmierdzi skarpetkami.

— Ja się zatrzymałam u mojego wuja, Ramięduśnego. Nie jest tam zbyt przyjemnie. Prawie cały czas wszyscy rozmawiają o kopaniu.

— A ty nie?

— O kopaniu niewiele można mówić. „Kopię w swojej kopalni, a jak się nakopię, to coś wykopię”. — Cudo powiedziała to śpiewnym głosem. — I jeszcze dyskutują o złocie, a to, szczerze wyznam, jest o wiele nudniejsze, niż się ludziom wydaje.

— Myślałam, że krasnoludy kochają złoto — zdziwiła się Angua.

— Tylko tak mówią, żeby zaciągnąć je do łóżka.

— Jesteś całkiem pewna, że jesteś krasnoludem? Przepraszam. To był żart.

— Przecież muszą istnieć jakieś ciekawsze tematy. Fryzury. Ubrania. Ludzie.

— Na bogów! Chodzi ci o takie dziewczęce rozmowy?

— Nie wiem. Nigdy dotąd nie prowadziłam dziewczęcych rozmów. Krasnoludy po prostu rozmawiają.

— W straży jest dość podobnie — ostrzegła Angua. — Możesz być dowolnej płci, pod warunkiem że zachowujesz się po męsku. W straży nie ma mężczyzn i kobiet, jest tylko gromada kumpli. Szybko opanujesz tutejszą mowę. Zasadniczo chodzi o to, ile piwa kto wypił wczoraj wieczorem, jak ostre było curry, które potem zjadł, i gdzie rzygał. Wystarczy myśleć egojądrystycznie. Łatwo to opanujesz. Ale na komendzie musisz być przygotowana na żarty z wyraźnym podtekstem seksualnym.

Cudo zarumieniła się.

— Chociaż ostatnio jakby się skończyły — dodała Angua.

— Dlaczego? Skarżyłaś się?

— Nie. Kiedy się przyłączyłam, oni przestali. I wiesz, wcale się nie śmiali. Nawet kiedy robiłam te wszystkie gesty. Uważam, że to niesprawiedliwe. Choć trzeba przyznać, że niekiedy były to całkiem drobne gesty.

— Nie ma na to rady. Będę musiała się wyprowadzić — westchnęła Cudo. — Czuję się… nie na miejscu.

Angua zerknęła na idącą obok małą postać. Rozpoznała objawy. Każdy potrzebował swojego miejsca tylko dla siebie, tak jak sama Angua. A czasami to miejsce znajdowało się w jego głowie.

Poza tym, choć to trochę dziwne, polubiła Cudo. Może z powodu jej szczerości. A może dlatego, że poza Marchewą była jedyną osobą, która podczas rozmowy nie wydawała się trochę wystraszona. Bo nie wiedziała… Angua pragnęła zachować tę niewiedzę niczym cenny drobiazg.

Ale potrafiła poznać, kiedy ktoś powinien coś zmienić w swoim życiu.

— Jesteśmy całkiem blisko ulicy Wiązów — powiedziała ostrożnie. — Może, no… zajrzysz na chwilę? Mam parę rzeczy, które mogłabym ci pożyczyć…

Mnie nie będą potrzebne, powiedziała sobie. Kiedy odejdę, nie zdołam unieść zbyt wiele.


Funkcjonariusz Rzygacz patrzył na mgłę. Patrzenie — zaraz po tkwieniu w jednym miejscu — było tym, co robił najlepiej. Niewydawanie żadnego dźwięku także należało do jego umiejętności. Kiedy chodziło o nierobienie absolutnie niczego, należał do ścisłej czołówki. Ale tkwienie w całkowitym bezruchu w jednym miejscu było jego podstawowym atutem. Gdyby wzywano chętnych do walki o tytuł mistrza świata w nieruszaniu się, on by się nawet nie ruszył.

Teraz, z brodą opartą na dłoniach, patrzył na mgłę.

Chmury obniżyły się trochę i tutaj, sześć pięter powyżej ulicy, można było uwierzyć, że leży się na plaży nad zimnym morzem zalanym światłem księżyca. Z rzadka tylko z obłoków wynurzała się wysoka baszta czy wieża, ale dźwięki były stłumione, zamknięte w sobie. Nadeszła i odpłynęła północ.

Funkcjonariusz Rzygacz patrzył i myślał o gołębiach.

Funkcjonariusz Rzygacz miał w życiu bardzo niewiele pragnień, a prawie wszystkie dotyczyły gołębi.


Grupka postaci sunęła, zataczała się, a w jednym przypadku również toczyła poprzez mgłę niczym Czterech Jeźdźców niedużej Apokalipsy. Jeden z nich miał na głowie kaczkę, a że poza tym drobnym szczegółem był prawie całkowicie normalny, nazywano go Kaczkomanem. Drugi kaszlał i charczał bez przerwy, dlatego znany był jako Kaszlak Henry. Trzeci, beznogi, poruszał się na małym wózku z kółkami i bez żadnego rozsądnego powodu nazywano go Arnoldem Bocznym. A czwarty, z wielu bardzo istotnych powodów, nosił przezwisko Paskudnego Starego Rona.

Ron trzymał na sznurku szarobrązowego teriera z wystrzępionymi uszami — prawdę mówiąc, trudno byłoby przypadkowemu obserwatorowi odgadnąć, kto tu kogo prowadzi i kto, kiedy już przyjdzie co do czego, ugnie kolana, gdy ten drugi zawoła „Siad!”. Bo chociaż wytresowane psy w całym wszechświecie wykorzystywane są często jako pomoc dla pozbawionych wzroku czy nawet słuchu, Paskudny Stary Ron był pierwszą osobą w historii, posiadającą psa z myślącym mózgiem.

Żebracy, prowadzeni przez teriera, kierowali się pod mroczny łuk Bezprawnego Mostu, który nazywali domem. W każdym razie przynajmniej jeden z nich nazywał to miejsce domem. Pozostali określali je, odpowiednio, jako „Haark haaark HRRaarkk tfu!”, „Hi, hi, hi, juua!” oraz „Demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.

Potykając się, szli wzdłuż brzegu Ankh i podawali sobie kolejno puszkę. Popijali z niej z satysfakcją i od czasu do czasu bekali.

Pies zatrzymał się nagle. Żebracy wyhamowali za nim. Jakaś figura zbliżała się brzegiem.

— Na bogów!

— Pfuj!

— Juu!

— Demoniszcza?

Przycisnęli się do muru, gdy blada postać przeszła chwiejnie obok. Trzymała się za głowę, jakby próbowała samą siebie podnieść za uszy, a od czasu do czasu uderzała tą głową o ściany budynków.

Widzieli, jak wyrwała z bruku metalowy poler cumowniczy i zaczęła okładać się nim po głowie. W końcu lane żelazo się rozprysnęło.

Postać rzuciła resztkę słupa, odchyliła się, otworzyła usta — z których zajaśniał czerwony blask — i zaryczała jak cierpiący byk. Potem odbiegła, zataczając się w mroku.

— Znowu golem — stwierdził Kaczkoman. — Ten biały.

— He, he… Też czasem tak mi łeb pęka, zwłaszcza rano — przyznał Arnold Boczny.

— Znam się na golemach — oświadczył Kaszlak Henry, spluwając fachowo i trafiając żuka pełznącego po murze o dwadzieścia stóp dalej. — Niby nie powinny mieć głosu.

— Demoniszcza! — rzekł Paskudny Stary Ron. — Szlag z kapowaniem, strzelmy fuzla, bo robal chodzi po drugim bucie! Zobaczymy, czy nie!

— Chciał powiedzieć, że to ten sam, którego widzieliśmy poprzednio — wyjaśnił pies. — Kiedy ten stary kapłan wyciągnął nogi.

— Myślisz, że trzeba komuś powiedzieć? — zapytał Kaczkoman.

Pies potrząsnął głową.

— Nie — uznał. — Mamy tam wygodny kąt, nie warto go tracić.

Cała piątka wkroczyła w wilgotny cień.

— Nie cierpię tych przeklętych golemów. Odbierają nam pracę.

— Nie mamy pracy…

— O to mi właśnie chodzi, rozumiesz.

— Co na kolację?

— Błoto i stare buty. Hrraaark pfu!

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki, powiadam!

— Dobrze mieć swój głos. Mogę sam mówić za siebie.

— Chyba pora, żebyś nakarmił kaczkę.

— Jaką kaczkę?


Mgła jarzyła się i syczała przy skwerze Piątaka i Siódmaka. Płomienie strzelały wysoko, ale tylko rozjaśniały gęste obłoki. Rozżarzone płynne żelazo stygło w formach. Młoty dzwoniły w warsztatach. Kowale nie pracowali według wskazań zegara, ale zgodnie z bardziej wymagającą fizyką roztopionego metalu. Choć była już prawie północ, w Odlewniach, Kuźniach i Kowalstwie Ogólnym Wręcemocnego wrzała praca.

W Ankh-Morpork mieszkało wielu Wręcemocnych — to bardzo popularne krasnoludzie nazwisko. Był to jeden z ważnych powodów, jakie uwzględnił Thomas Smith, kiedy przyjął je swą oficjalną i jednostronną decyzją. Krasnolud ze zmarszczonym czołem, trzymający młot, który ozdabiał szyld kuźni, był jedynie wytworem wyobraźni malarza. Ludzie uważali, że „produkt krasnoludzi” jest lepszy i Thomas Smith wolał nie dyskutować.

Komitet Równego Wzrostu protestował, ale sprawa ugrzęzła. Głównie dlatego że większość składu komitetu stanowili ludzie — krasnoludy były na ogół zbyt zapracowane, żeby przejmować się takimi sprawami[13]. Po drugie, ich argumentacja opierała się na zarzucie, że pan Wręcemocny, primo voto Smith, jest za wysoki — a stawianie takich zarzutów to wyraźna wzrostowa dyskryminacja, oficjalnie zakazana przez własne zarządzenia samego komitetu.

Tymczasem Thomas zapuścił brodę, wkładał żelazny hełm, kiedy myślał, że zjawi się jakiś urzędowy gość, i podniósł ceny o dwadzieścia pensów na dolarze.

Kolejno huczały młoty spadowe, napędzane przez wielki kołowrót zaprzężony w woły. Miecze czekały na wykucie, płyty na ukształtowanie. Strzelały iskry.

Wręcemocny zdjął hełm (ludzie z komitetu znowu go odwiedzili) i wytarł wnętrze.

— Dibbuk? Gdzie jesteś, do demona?

Wrażenie wypełnionej przestrzeni kazało mu się odwrócić. Golem z odlewni stał o kilka cali za nim, a ognie palenisk połyskiwały na jego ciemnoczerwonej glinie.

— Mówiłem ci, żebyś tego nie robił, prawda? — Wręcemocny z trudem przekrzykiwał łoskot.

Golem uniósł tabliczkę.

TAK.

— Tyle czasu cię nie było! Załatwiłeś wszystkie te swoje świętodniowe sprawy?

ŻAL.

— No ale skoro już wróciłeś, to przejmij młot numer trzy, a pana Vincenta przyślij do mojego biura. Dobrze?

TAK.

Wręcemocny wspiął się po schodach do gabinetu. U szczytu odwrócił się jeszcze i spojrzał na zalaną czerwonym blaskiem kuźnię. Zobaczył, jak Dibbuk zbliża się do młota i pokazuje brygadziście tabliczkę. Zobaczył, jak Vincent odchodzi. Zobaczył, jak Dibbuk chwyta głownię miecza i trzyma ją na kowadle przez kilka uderzeń, a potem rzuca na bok.

Wręcemocny ruszył biegiem w dół.

Był w połowie schodów, gdy Dibbuk położył głowę na kowadle.

Kiedy dotarł na sam dół, młot uderzył po raz pierwszy.

Pędził już przez zasypaną popiołem podłogę kuźni, a inni robotnicy ruszali biegiem za nim, gdy młot uderzył po raz drugi.

Kiedy dotarł do golema, młot uderzył po raz trzeci.

W oczach Dibbuka zgasło światło. Na obojętnej twarzy pojawiła się rysa.

Młot wzniósł się do czwartego uderzenia…

— Padnij! — wrzasnął Wręcemocny.

…a potem była już tylko roztrzaskana glina.

Kiedy ucichły trzaski, właściciel kuźni wstał i otrzepał się. Pył i kawałki ceramiki rozsypały się po całej podłodze. Młot wyskoczył z prowadnic i leżał teraz obok kowadła, w stosie odłamków golema.

Wręcemocny ostrożnie podniósł fragment stopy, odrzucił ją, po czym schylił się i z gruzu wyjął tabliczkę.

Zaczął czytać:


STARCY NAM POMOGLI!


NIE BĘDZIESZ ZABIJAŁ!


GLINA Z MOJEJ GLINY!


WSTYD.


ŻAL.


Brygadzista zajrzał mu przez ramię.

— Dlaczego on wziął i tak zrobił?

— Skąd mogę wiedzieć? — burknął Wręcemocny.

— Znaczy się, dziś po południu roznosił herbatę, całkiem normalnie, a potem zniknął na parę godzin i coś takiego…

Wręcemocny wzruszył ramionami. Golem to golem i tyle można o nim powiedzieć. Ale wspomnienie tej nieruchomej twarzy, układającej się pod ogromnym młotem, mocno nim wstrząsnęło.

— Słyszałem parę dni temu, że w tartaku na Przyćmionej chętnie by sprzedali swojego — mówił brygadzista. — Pociął mahoniowy kloc na zapałki czy coś takiego. Chce pan, żebym z nimi pogadał?

Wręcemocny raz jeszcze spojrzał na tabliczkę.

Dibbuk nigdy nie szafował słowami. Przenosił rozżarzone żelazo, gołymi pięściami kuł klingi mieczy, wyciągał żar z pieca jeszcze zbyt gorącego, by mógł go dotknąć człowiek… i nigdy nie powiedział ani słowa. Oczywiście, nie mógł powiedzieć ani słowa, ale zawsze sprawiał wrażenie, jakby nie było takiego, które wypowiedzieć miałby ochotę, nawet gdyby mógł. Pracował i tyle. Te słowa to więcej, niż kiedykolwiek napisał równocześnie.

Mówiły Wręcemocnemu o czarnej rozpaczy, o duszy, która krzyczałaby z bólu, gdyby tylko potrafiła wydać dźwięk. A to przecież bez sensu. Rzeczy nie mogą popełnić samobójstwa.

— Szefie? — odezwał się brygadzista. — Pytałem, czy załatwiać następnego.

Wręcemocny rzucił tabliczkę i z ulgą patrzył, jak roztrzaskuje się o mur.

— Nie — powiedział. — Sprzątnij tu tylko. I naprawcie ten przeklęty młot.


Sierżant Colon z wielkim wysiłkiem zdołał unieść głowę powyżej krawężnika.

— Dob… dobrze się czujecie, kapralu lordzie de Nobbes? — wymamrotał.

— Nie wiem, Fred. Czyja to gęba?

— Moja, Nobby.

— Dzięki niech będą bogom… Bałem się, że moja.

Colon odsunął się.

— Leżymy w rynsztoku, Nobby — jęknął. — Ooo!

— Wszyscy leżymy w rynsztoku, Fred. Ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy…

— No ale ja patrzę w twoją gębę, Nobby. Gwiazdy byłyby o wiele lepsze, możesz mi wierzyć. Chodź…

Po kilku nieudanych próbach zdołali jakoś wstać, głównie wspinając się na siebie nawzajem.

— Gdzie… gdzie… gdzie jesteśmy, Nobby?

— Na pewno wyszliśmy spod Bębna… Czy ktoś mi zarzucił szmatę na głowę?

— To mgła, Nobby.

— A te nogi tam na dole?

— Myślę sobie, że to chyba twoje nogi, Nobby. Swoje mam na miejscu.

— Fakt. Fakt. Ooo… Coś mi się zdaje, że dużo wypiłem, sierżancie.

— Piłeś jak lord, co?

Nobby ostrożnie dotknął dłonią hełmu — ktoś włożył mu na niego papierową koronę. Czujne palce trafiły na wetknięty za ucho niedopałek.

Nadeszła ta niemiła pora dnia pijaństwa, kiedy po paru godzinach w wygodnym rynsztoku człowiek zaczynał odczuwać kary wymierzane przez trzeźwość, a był jeszcze na tyle pijany, że czuł się jeszcze gorzej.

— Jak się tu dostaliśmy, sierżancie?

Colon zaczął drapać się po głowie, ale zaraz przerwał z powodu hałasu.

— Tak mi się zdaje… — powiedział, przeglądając wytarte strzępy pamięci krótkoterminowej — zdaje się… mam wrażenie, że była mowa o wzięciu szturmem pałacu i domaganiu się twojego dziedzictwa.

Nobby zakrztusił się i wypluł papierosa.

— Nie zrobiliśmy tego, prawda?

— Nie. Ty tylko krzyczałeś, że powinniśmy…

— O bogowie… — jęknął kapral.

— Ale pamiętam chyba, że gdzieś w tym samym czasie zacząłeś rzygać.

— Co za ulga…

— No… głównie na Łapacza Hoskinsa. Ale potknął się o kogoś, zanim nas dorwał.

Colon nagle poklepał się po kieszeni.

— Ciągle mam jeszcze pieniądze herbaciane — powiedział. Kolejny obłoczek pamięci przemknął przez słoneczną tarczę ku zapomnieniu. — No… trzy pensy z herbacianych pieniędzy.

Ten straszny fakt przebił się do umysłu Nobby’ego.

— Trzypensówkę?

— Wiesz… kiedy zacząłeś zamawiać te wszystkie kosztowne drinki dla całego baru… nie miałeś pieniędzy i albo ja bym za to zapłacił, albo… — Colon przejechał palcem po szyi. — Kssshhh! — dodał dla wyjaśnienia.

— Chcesz powiedzieć, że zapłaciłeś za Szczęśliwą Godzinę pod Bębnem?

— Nie całkiem Szczęśliwą Godzinę — odparł sierżant. — Raczej tak jakby Ekstatyczne Sto Pięćdziesiąt Minut. Nie wiedziałem nawet, że można pić dżin kuflami.

Nobby usiłował skupić wzrok na mgle.

— Nikt nie może pić dżinu kuflami.

— Też ci to powtarzałem, ale nie chciałeś słuchać.

Nobby pociągnął nosem.

— Jesteśmy blisko rzeki — zauważył. — Może spróbujemy…

Coś zaryczało niedaleko. Krzyk był długi i donośny, niczym buczek mgłowy przed poważną katastrofą. Był to głos, jaki można usłyszeć z zagrody bydła w niespokojną noc. Trwał i trwał, a potem urwał się tak nagle, że całkiem zaskoczył ciszę.

— …odejść stąd możliwie daleko — dokończył Nobby.

Krzyk spełnił funkcję lodowatego prysznica i wiadra czarnej kawy.

Colon odwrócił się w miejscu. Rozpaczliwie potrzebował czegoś, co spełniłoby funkcję pralni.

— Skąd to nadleciało? — zapytał.

— Chyba stamtąd, nie?

— Myślałem, że raczej stamtąd!

We mgle kierunki niczym się nie różniły.

— Myślę — powiedział wolno Colon — że trzeba iść i zameldować o tym jak najszybciej.

— Racja — zgodził się Nobby. — A którędy?

— Może po prostu biegnijmy, co?


Wielkie spiczaste uszy funkcjonariusza Rzygacza zawibrowały, kiedy usłyszały krzyk. Gargulec odwrócił czujnie głowę, dokonując triangulacji wysokości, kierunku i odległości. A potem je zapamiętał.


Krzyk był słyszalny nawet w Pseudopolis Yard, choć dobiegł tam stłumiony przez mgłę.

Wpadł w otwartą głowę golema Dorfla i odbijał się wewnątrz, rozbrzmiewał echem coraz ciszej i głębiej pomiędzy drobnymi pęknięciami gliny, aż wreszcie, na samej granicy postrzegania, maleńkie cząsteczki zatańczyły razem.

Bezokie otwory wpatrywały się w ścianę. Nikt nie słyszał wołania, jakie dobiegło w odpowiedzi z pustej czaszki, bo nie miała ust, by je wydać, ani nawet umysłu, by nim kierować. Ale wykrzyczała w ciemność:

GLINO Z MOJEJ GLINY, NIE BĘDZIESZ ZABIJAŁ! NIE UMRZESZ!


Samuel Vimes śnił o śladach.

Miał raczej cyniczny stosunek do śladów. Instynktownie im nie ufał. Pchały się pod nogi.

Nie mógłby też zaufać żadnej osobie, która raz tylko zerka na innego człowieka, po czym tonem wyższości zwraca się do towarzysza: „Drogi panie, nic nie mogę o nim powiedzieć z wyjątkiem tego, że jest leworęcznym murarzem, kilka lat służył w marynarce handlowej i ostatnio źle mu się wiedzie”. A potem wygłasza zarozumiałe komentarze o odciskach, postawie i stanie butów tamtego człowieka, podczas gdy dokładnie takie same mogłyby się odnosić do kogoś, kto nosi stare ubranie, bo akurat koło domu chciał wymurować sobie nowy grill, dał się kiedyś wytatuować, bo miał siedemnaście lat i był pijany[14], a choroby morskiej dostaje już na wilgotnym chodniku. Cóż za arogancja! Cóż za obraza dla przebogatej, chaotycznej rozmaitości ludzkich doświadczeń!

To samo dotyczyło wskazówek bardziej statycznych. W rzeczywistym świecie odciski stóp na trawniku pozostawiła najprawdopodobniej sprzątaczka. Krzyk w środku nocy oznaczał pewnie człowieka, który wstawał z łóżka i mocno nadepnął odwróconą szczotkę.

Prawdziwy świat był nazbyt prawdziwy, by pozostawiać takie wygodne drobne wskazówki. Był zbyt pełen różnych obiektów. Człowiek dochodził do prawdy nie przez eliminację tego, co niemożliwe, ale drogą o wiele trudniejszego procesu eliminacji tego, co możliwe.

Trzeba było pracować konsekwentnie, zadawać pytania i przyglądać się pilnie. Trzeba chodzić i mówić, a w głębi serca mieć nadzieję, że jakiemuś draniowi strzelą nerwy i się przyzna.

W umyśle Vimesa krążyły i zderzały się ze sobą wydarzenia całego dnia. Niczym smutne cienie sunęły golemy. Ojciec Tubelcek pomachał do niego, a potem wybuchła mu głowa i zasypała Vimesa słowami. Pan Hopkinson leżał martwy we własnym piekarniku i miał w ustach kromkę chleba krasnoludów. A golemy maszerowały ciągle, w milczeniu. Między nimi szedł Dorfl, powłócząc nogą; głowę miał otwartą, słowa mogły do niej wlatywać i wylatywać stamtąd jak rój pszczół. Pośrodku tego wszystkiego tańczył Arszenik — kolczasty zielony człowieczek. Rechotał i bełkotał coś niezrozumiale.

W pewnym momencie Vimesowi wydało się, że któryś z golemów krzyknął.

Potem sen zaczął się rozmywać. Golemy. Piekarnik. Kapłan. Dorfl. Golemy maszerowały, a od uderzeń ich stóp cały sen wibrował…

Vimes otworzył oczy.

— Wrsfl — oznajmiła leżąca obok lady Ramkin i przewróciła się na drugi bok.

Ktoś dobijał się do frontowych drzwi.

Wciąż trochę rozkojarzony, czując, że kręci mu się w głowie, Vimes uniósł się na łokciach i przemówił do nocnego świata jako takiego:

— O której to się budzi porządnych ludzi?

— Bingely bingely biip! — odpowiedział mu wesoły głos dobiegający od strony toaletki.

— Litości! — jęknął komendant.

— Dwadzieścia dziewięć minut i trzydzieści jeden sekund po piątej rano. Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą. Czy chcesz, żeby przedstawić ci twój plan zajęć na dzisiaj? A tymczasem czy zechcesz poświęcić chwilę i wypełnić swoją kartę rejestracyjną?

— Co? Co ty wygadujesz?

Stukanie nie cichło.

Vimes wypadł z łóżka i po omacku poszukał w ciemności zapałek. Wreszcie udało mu się zapalić świecę i na wpół zbiegł, na wpół stoczył się po schodach do holu.

Stukającym okazał się funkcjonariusz Wizytuj.

— Chodzi o lorda Vetinari, sir! Tym razem jest jeszcze gorzej!

— Posłaliście po Jimmy’ego Pączka?

— Tak jest!

O tej porze mgła działała jak tylna straż nocy, broniąc pola świtowi, przez co cały świat wyglądał jak umieszczony we wnętrzu piłeczki pingpongowej.

— Zajrzałem do niego, kiedy tylko objąłem służbę, a on zgasł jak płomień, sir.

— Skąd wiesz, że zwyczajnie nie zasnął?

— Na podłodze, sir? W ubraniu?

Zanim Vimes dotarł na miejsce, trochę zdyszany i z bolącymi kolanami, strażnicy ułożyli już Patrycjusza w łóżku.

Bogowie, myślał komendant, wspinając się po schodach, wiele się zmieniło od dawnych dni biegania z pałką i dzwonkiem. Człowiek nawet się nie zastanawiał, czy da radę przebiec pół miasta; gliniarze i przestępcy razem we wspólnym pościgu…

Z mieszaniną dumy i zawstydzenia dodał na koniec: A żaden z tych łobuzów mnie nie złapał.

Patrycjusz oddychał jeszcze, ale twarz miał niczym wosk i wyglądał tak, że senne koszmary znacznie poprawiłyby sytuację.

Vimes obrzucił pokój czujnym spojrzeniem. W powietrzu dostrzegł znajomą zawiesinę.

— Kto otwierał okno? — zapytał.

— To ja, sir — wyznał funkcjonariusz Wizytuj. — Wyglądał, jakby potrzebował świeżego powietrza.

— Byłoby świeższe, gdybyś zostawił okno zamknięte — stwierdził Vimes. — No dobra. Macie znaleźć wszystkich, ale to wszystkich przebywających w pałacu i za dwie minuty zebrać ich w holu na dole. Niech ktoś sprowadzi kaprala Tyłeczka. I niech zawiadomi kapitana Marchewę.

Jestem niespokojny i zagubiony, pomyślał. Zatem pierwsza zasada nakazuje podzielić się tym z innymi.

Okrążył pokój. Nie wymagało specjalnej inteligencji odkrycie, że Vetinari wstał i przeszedł do swojego biurka, gdzie — na oko sądząc — pracował przez jakiś czas. Świeca wypaliła się do końca; kałamarz przewrócił się, zapewne w chwili kiedy Vetinari zsunął się z krzesła. Vimes zanurzył palec w atramencie i powąchał. Potem sięgnął po leżące obok pióro, zawahał się, wyjął sztylet i dopiero nim je podniósł. Zdawało się, że w piórze nie ma chytrze ukrytych kolców, ale odłożył je starannie na bok, do zbadania dla Tyłeczka potem.

Zerknął na kartkę, na której pisał Vetinari.

Ze zdziwieniem się przekonał, że to wcale nie pismo, ale dokładnie wykonany rysunek. Patrycjusz przedstawił maszerującą postać, jednak nie była to jedna osoba, lecz sylwetka utworzona z tysięcy mniejszych figurek. W rezultacie powstało coś na kształt wiklinowych ludzi budowanych przez niektóre co dziksze plemiona żyjące w pobliżu Osi; co roku celebrują w ten sposób wielki cykl natury i okazują szacunek dla życia, rzucając go jak najwięcej na wielki stos i podpalając.

Ten złożony człowiek miał na głowie koronę.

Vimes odsunął papier na bok i zbadał biurko. Ostrożnie przesunął dłonią po jego powierzchni, szukając podejrzanych drzazg. Przykucnął i obejrzał je od dołu.

Na zewnątrz robiło się widno. Vimes sprawdził oba sąsiednie pokoje, dopilnował, żeby rozsunąć kotary, wrócił do sypialni Vetinariego, zamknął drzwi, zasunął kotary i przeszedł wolno pod ścianami, wypatrując plamki światła, która mogłaby oznaczać otwór w murze.

Czego jeszcze można szukać? Drzazgi w podłodze? Kolca wdmuchniętego przez dziurkę od klucza?

Znowu rozsunął kotary.

Wczoraj Vetinari wracał do zdrowia. A teraz wyglądał gorzej. Ktoś dostał się do niego w nocy. Jak? Powolnie działająca trucizna to ciężka metoda zabójstwa. Trzeba znaleźć sposób podawania jej ofierze każdego dnia.

Nie, wcale nie trzeba. Eleganckie rozwiązanie to znalezienie sposobu, by ofiara sama ją sobie aplikowała.

Vimes przejrzał papiery. Najwyraźniej Vetinari czuł się już tak dobrze, że wstał i przeszedł tutaj — ale tutaj właśnie stracił siły.

Nie można zatruć drzazgi ani gwoździa, bo przecież nie będzie stale się o niego kaleczył…

Na wpół zagrzebana między papierami leżała książka; tkwiło w niej mnóstwo zakładek, głównie z oddartych kawałków starych listów.

Co Vetinari robił codziennie?

Vimes otworzył książkę. Każdą stronę pokrywały ręcznie pisane symbole.

Taką truciznę jak arszenik trzeba wprowadzić do organizmu. Nie wystarczy jej dotknąć. A może wystarczy? Czy istnieje jakaś odmiana arszeniku, która może truć przez skórę?

Nikt nie mógł tu wejść. Vimes był tego prawie pewien.

Jedzenie i napoje były prawdopodobnie czyste, ale na wszelki wypadek trzeba posłać Detrytusa, żeby po swojemu porozmawiał sobie z kucharzami.

Coś, co wdychał? Jak można tego dokonać — dzień po dniu, tak żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń? Zresztą trzeba jakoś dostarczyć truciznę do pokoju.

Może coś, co już jest w pokoju? Cudo kazał położyć inny dywan i zmienić łóżko. Co jeszcze można zrobić? Zedrzeć farbę z sufitu?

Co takiego Vetinari mówił Cudowi o truciznach? „Umieścimy go tam, gdzie nikt w ogóle nie zajrzy…”.

Vimes uświadomił sobie, że nadal wpatruje się w książkę. Nie było w niej ani jednego znaku, który potrafiłby rozpoznać. To na pewno jakiś szyfr. Znając Vetinariego, szyfr nie do złamania przez nikogo o normalnym umyśle.

Czy można zatruć książkę? Ale… co z tego? Są przecież inne. Trzeba by wiedzieć, że będzie tę właśnie przeglądał, bez przerwy. A nawet wtedy jakoś trzeba wprowadzić w niego truciznę. Człowiek może się zadrapać raz, ale potem już będzie uważał.

Vimes czasami trochę się niepokoił własną skłonnością do podejrzewania wszystkiego. Jeśli człowiek zaczyna sądzić, że można kogoś otruć słowami, to równie dobrze może oskarżyć tapetę o wywołanie szaleństwa. Co prawda ten ohydny zielony kolor każdego mógłby doprowadzić do obłędu…

— Bingely biip bip!

— No nie…

— To twoje budzenie, godzina szósta! Dzień dobry! Oto twoje dzisiejsze spotkania, Tutaj Wstaw Imię! Godzina dziesiąta…

— Zamknij się! Cokolwiek miałem na dziś w terminarzu, stanowczo nie…

Vimes przerwał. Odłożył pudełko.

Wrócił do sekretarzyka. Jeśli przyjąć jedną stronicę dziennie…

Lord Vetinari miał doskonałą pamięć. Ale przecież każdy zapisuje różne rzeczy, prawda? Nie można pamiętać o wszystkich drobiazgach. Środa: 15.00 rządy terroru; 15.15 oczyścić jamę ze skorpionami…

Podniósł terminarz do ust.

— Zapisz notatkę — polecił.

— Hurra! Mów śmiało. Tylko nie zapomnij najpierw powiedzieć „notatka”!

— Porozmawiać z… A niech to! Notatka: Co z dziennikiem Vetinariego?

— To wszystko?

— Tak.

Ktoś zastukał delikatnie. Vimes ostrożnie uchylił drzwi.

— Ach, to ty, Tyłeczek.

Zamrugał. Coś mu nie pasowało.

— Zaraz przygotuję tę miksturę pana Pączka. — Krasnolud spojrzał na łóżko. — Oj… nie wygląda dobrze, co?

— Niech go przeniosą do innego pokoju — polecił Vimes. — Każ służbie przygotować nową sypialnię, jasne?

— Tak jest, sir.

— A kiedy już skończą, wybierzesz inny pokój, losowo, i tam go przeniesiesz. I zmienisz wszystko, rozumiesz? Każdy mebel, wazon, dywanik…

— Eee… Tak jest.

Vimes zawahał się. Wreszcie zrozumiał, co go dręczyło przez ostatnie dwadzieścia sekund.

— Tyłeczek…

— Tak, sir?

— Ty… no… w uszach?

— Kolczyki, sir — wyjaśnił nerwowo krasnolud. — Prezent od funkcjonariusz Angui.

— Naprawdę? Nie, w porządku… Nie sądziłem, że krasnoludy noszą biżuterię, to wszystko.

— Jesteśmy znane z pierścieni, sir.

— Tak, rzeczywiście.

Pierścienie, tak. Nikt lepiej od krasnoluda nie wykuje magicznego pierścienia. Ale… magiczne kolczyki? Zresztą mniejsza z tym. Istnieją wody zbyt głębokie, by w nie brnąć.


Podejście sierżanta Detrytusa do takich spraw było niemal instynktownie prawidłowe. Całą pałacową służbę ustawił przed sobą w szereg i wrzeszczał na nich ile sił.

Taki Detrytus na przykład, myślał Vimes, zbiegając po schodach. Parę lat temu zwykły prymitywny troll, a teraz wartościowy funkcjonariusz straży — pod warunkiem że każe mu się powtarzać wszystkie rozkazy, by sprawdzić, czy na pewno zrozumiał. Pancerz błyszczy mu chyba nawet bardziej niż Marchewy, ponieważ jego nie nudzi polerowanie. Opanował też policyjną robotę w stylu praktykowanym przez większość sił porządkowych wszechświata, to znaczy, ogólnie rzecz biorąc, wrzeszczy wściekle na ludzi, aż się załamią. Tylko z jednej przyczyny nie zaprowadził jednotrollowych rządów terroru: jego procesy myślowe łatwo mógł zepchnąć z toru ktoś, kto próbował czegoś przerażająco chytrego, na przykład bezpośredniego zaprzeczenia.

— Wiem, żeście to zrobili! — krzyczał Detrytus. — Jak ta osoba, co to zrobiła, się nie przyzna, cała służba, ale cała, trafi do Tant i jeszcze wyrzucimy klucz! — Wskazał palcem krępą posługaczkę. — Tyżeś to zrobiła, przyznaj się!

— Nie.

Detrytus przerwał na moment.

— Gdzieżeś była wczoraj w nocy?! — zawołał po chwili. — Przyznaj się!

— W łóżku, oczywiście.

— Aha! Niezła historyjka! Przyznaj się, zawsze żeś tam jest w nocy?

— Oczywiście.

— Aha, przyznaj się, masz świadków?

— Świntuch!

— Aha, czyli nie masz świadków, żeś to zrobiła, przyznawaj się!

— Nie!

— No…

— Dobrze, wystarczy. — Vimes poklepał go po ramieniu. — Dziękuję, sierżancie. Na dzisiaj wystarczy. Czy są tu wszyscy służący?

Detrytus spojrzał groźnie na szereg.

— I co? Wszyscy żeście są?

Wśród zebranych nastąpiło pełne wahania szuranie nogami, po czym uniosła się niepewna ręka.

— Mildred Easy nie ma od wczoraj — poinformował jej właściciel. — To pokojówka z góry. Jakiś chłopak przekazał od niej wiadomość. Musiała się zobaczyć z rodziną.

Vimes poczuł przebiegający mu po karku najdelikatniejszy dreszcz.

— Ktoś wie, o co chodzi? — zapytał.

— Nie mam pojęcia, proszę pana. Zostawiła wszystkie swoje rzeczy.

— Dobrze. Sierżancie, zanim skończycie służbę, poślijcie kogoś, żeby jej poszukał. Potem możecie się trochę przespać. Wy wszyscy idźcie i bierzcie się do tego, co zwykle robicie. Aha… panie Drumknott?

Osobisty sekretarz Patrycjusza, który z przerażeniem obserwował techniki pracy policyjnej w wykonaniu Detrytusa, spojrzał na Vimesa.

— Tak, panie komendancie?

— Co to za książka? Czy to dziennik jego lordowskiej mości?

Drumknott wziął ją i obejrzał.

— Na to wygląda, istotnie.

— Czy udało się panu złamać szyfr?

— Nie wiedziałem, że pisał szyfrem, komendancie.

— Co? Nigdy pan nie zaglądał do tego dziennika?

— A czemu miałbym zaglądać? Nie jest mój.

— Wie pan oczywiście, że poprzedni sekretarz próbował go zamordować?

— Tak, proszę pana. Muszę też dodać, że zostałem wyczerpująco przesłuchany przez pańskich ludzi. — Drumknott otworzył książkę i uniósł brwi.

— Co mówili? — zainteresował się Vimes.

Drumknott zastanowił się.

— Niech pomyślę… „Tyżeś to zrobił, przyznaj się, wszyscy cię widzieli, mamy tłum ludzi, którzy twierdzą, że tyżeś to zrobił, żeś to zrobił na pewno, przyznaj się”. Taki był ogólny temat przesłuchania. Wtedy powiedziałem, że to nie ja, co zdaje się zaskoczyło przesłuchującego funkcjonariusza.

Delikatnie polizał palec i przewrócił kartkę.

Vimes patrzył na niego uważnie.


W porannym powietrzu donośnie rozlegał się odgłos pracujących pił. Kapitan Marchewa zastukał do bramy tartaku, którą mu w końcu otworzono.

— Dzień dobry panu — powiedział. — O ile się orientuję, macie tutaj golema?

— Mieliśmy — odparł handlarz drewna.

— Ojej, następny — westchnęła Angua.

To już razem cztery. Ten w kuźni uklęknął pod młotem, ten u kamieniarza był teraz dziesięcioma palcami stóp sterczącymi spod dwutonowego bloku piaskowca, pracującego w dokach widziano ostatnio w rzece, kiedy maszerował w stronę morza, a teraz kolejny…

— Dziwna sprawa — mówił kupiec, stukając pięścią w pierś golema. — Sidney opowiadał, że piłował twardo, aż do chwili, kiedy odpiłował sobie głowę. Muszę dzisiaj wysłać spory transport jesionowych desek. I kto je popiłuje, jeśli wolno spytać?

Angua podniosła głowę golema. Jeśli w ogóle miał na twarzy jakiś wyraz, był to wyraz absolutnego skupienia.

— A jeszcze — odezwał się handlarz drewna — Alf mówił mi, że zeszłej nocy słyszał pod Bębnem, jak to golemy mordują ludzi…

— Śledztwo trwa — odparł Marchewa. — A teraz, panie… Preble Skink, prawda? Pański brat ma sklep z olejem do lamp, na Kablowej? A pańska córka jest pokojówką na uniwersytecie?

Handlarz drewna osłupiał. No, ale Marchewa znał przecież wszystkich.

— Tak…

— Czy pański golem opuścił tartak wczoraj wieczorem?

— No tak, dość wcześnie. Chodziło o jakiś dzień święty. — Popatrzył nerwowo na parę strażników. — Trzeba ich wtedy zwalniać, w przeciwnym razie słowa w ich głowie…

— A potem wrócił i pracował przez całą noc?

— Tak. Co jeszcze mógłby robić? Alf przyszedł na ranną zmianę i mówił, że zobaczył go, jak wychodzi z jamy pod piłą, stoi chwilę, a potem…

— Czy wczoraj ciął sosnowe belki? — wtrąciła Angua.

— Zgadza się. Gdzie ja teraz na szybko znajdę drugiego golema, pytam?

— Co to jest? — Ze stosu trocin podniosła prostokąt w drewnianych ramach. — Jego tabliczka, prawda?

Podała ją Marchewie.

— „Nie będziesz zabijał” — przeczytał powoli Marchewa. — „Glina z mojej gliny. Wstyd”. Domyśla się pan może, dlaczego to napisał?

— Nie mam pojęcia — zapewnił Skink. — Zawsze robił różne głupoty. — Poweselał nagle. — Zaraz, a może go przymuliło? Rozumiecie? Glina… muł… Przymuliło?

— Niezwykle wręcz zabawne — stwierdził posępnie Marchewa. — Zabiorę tabliczkę jako dowód. Do widzenia.

— Czemu pytałaś o sosnowe belki? — zwrócił się do Angui, kiedy wyszli już na ulicę.

— W tej piwnicy wyczułam żywicę sosnową.

— Żywica sosnowa to tylko żywica sosnowa, prawda?

— Nie. Nie dla mnie. Ten golem tam był.

— Wszystkie były. — Marchewa westchnął. — A teraz kolejno popełniają samobójstwa.

— Nie można odebrać życia, którego nie ma — przypomniała Angua.

— No to jak to nazwać? Niszczeniem własności? Zresztą teraz nie możemy ich już zapytać.

Stuknął w tabliczkę.

— Udzieliły nam odpowiedzi — rzekł. — Może zdołamy ustalić, jak powinny brzmieć pytania.


— Jak to: nic? — zdumiał się Vimes. — To przecież musi być książka! Liże palce, kiedy przewraca kartki, i codziennie przyjmuje małą dawkę arszeniku! Przerażająco sprytne!

— Przykro mi, sir. — Cudo cofnęła się o krok. — Nie ma nawet śladu. Nie wykrył go żaden test, jaki znam.

— Na pewno?

— Mogę posłać książkę na Niewidoczny Uniwersytet. W budynku Magii Wysokich Energii skonstruowali nowy rezonator morficzny. Magia bez trudu…

— Lepiej nie — przerwał Vimes. — Nie mieszajmy do tego magów. Do licha! Przez pół godziny naprawdę wierzyłem, że znalazłem…

Usiadł przy biurku. Coś nowego nie pasowało teraz u krasnoluda, ale znowu nie bardzo mógł konkretnie stwierdzić, co to takiego.

— Coś nam tutaj ucieka, Tyłeczek — powiedział.

— Tak jest, sir.

— Przyjrzyjmy się faktom. Jeśli chcemy otruć kogoś powoli, musimy podawać mu truciznę przez cały czas, a przynajmniej każdego dnia. Wykluczyliśmy wszystko, co Patrycjusz mógłby robić. Nie może to być powietrze w pokoju, przecież codziennie tam bywamy. Nie jest to pożywienie, tego jesteśmy praktycznie pewni. Czy coś go użądliło? Da się zatruć komara? Potrzebny jest…

— Przepraszam, sir.

— Detrytus? Myślałem, że nie masz służby.

— Kazałżem im dać mi ten adres do tej pokojówki, tej Easy, jak pan mówił — odparł ze stoickim spokojem Detrytus. — Żem poszedł, a tam różni ludzie zaglądali do środka.

— Jak to?

— Sąsiedzi i w ogóle. Płaczące kobiety koło drzwi. Ale żem pamiętał, co pan mówił o tym słowie na diplo…

— Dyplomacji — podpowiedział Vimes.

— No. Nie wrzeszczeć na ludzi i takie tam. Żem pomyślał, to delikatna sytuacja. I jeszcze rzucali we mnie różnymi rzeczami. No to żem wrócił tutaj. Żem zapisał ten adres. A teraz idę do domu.

Zasalutował, zachwiał się lekko od silnego uderzenia w skroń i wyszedł.

— Dziękuję, Detrytus — rzucił Vimes.

Spojrzał na kartkę zapisaną dużymi, okrągłymi literami.

— Pierwsze piętro od tyłu, ulica Kogudziobna 27 — przeczytał. — Coś takiego!

— Zna pan te okolice, sir?

— Powinienem. Urodziłem się na tej ulicy. To jeszcze za Mrokami. Easy, Easy… Tak. Teraz sobie przypominam. Mieszkała tam pani Easy. Chuda kobieta. Dużo szyła. Liczna rodzina. No, wszystkie rodziny mieliśmy tam liczne, to był jedyny sposób, żeby się rozgrzać…

Zmarszczył czoło, wpatrzony w kartkę. To chyba nie jest żaden konkretny trop. Pokojówki zawsze brały wolne, żeby odwiedzać swoje matki, kiedy zdarzały się jakieś rodzinne kłopoty. Jak to mówiła jego babcia? „Twój syn jest synem, póki nie weźmie sobie żony, ale córka jest córką do końca życia”. Wysłanie tam strażnika prawie na pewno będzie stratą czasu…

— No, no… Kogudziobna…

Znowu spojrzał na kartkę. Równie dobrze można by ją nazwać Aleją Wspomnień. Nie, na pewno nie warto marnować sił straży na takie bezsensowne wyprawy. Ale on sam może zajrzeć. Po drodze. Może dzisiaj…

— Ehm… Tyłeczek?

— Tak, sir?

— Na twoich… na wargach. Czerwone. Na wargach…

— Szminka, sir.

— Och… no tak. Szminka? Świetnie. Szminka.

— Dała mi ją funkcjonariusz Angua, sir.

— To ładnie z jej strony — przyznał Vimes. — Tak sądzę.


Nazywano ją Salą Szczurów. W teorii z powodu wystroju. Któryś z byłych mieszkańców pałacu uznał, że fresk z tańczącymi szczurami będzie prawdziwym przebojem dekoratorskim. Szczurzy deseń zdobił dywan. Na suficie szczury tańczyły w kręgu, ze splecionymi pośrodku ogonami. Po półgodzinie w tym pomieszczeniu ludzie mieli ochotę się wykąpać.

Wkrótce więc popłyną rzeki gorącej wody — sala wypełniała się szybko.

Za powszechną zgodą krzesło przewodniczącego zajęła i wypełniła należycie pani Palm, kierująca Gildią Szwaczek[15], jako jedna z najbardziej poważanych przywódców gildii.

— Proszę o ciszę! Panowie!

Gwar nieco przycichł.

— Doktorze Downey?

Szef Gildii Skrytobójców skinął głową.

— Przyjaciele, sądzę, że zdajemy sobie sprawę z sytuacji… — zaczął.

— Tak. Podobnie jak wasz księgowy! — odpowiedział ktoś.

Zabrzmiały nerwowe śmiechy, ale nie trwały długo, bo żaden człowiek nie lubi śmiać się zbyt głośno z kogoś, kto dokładnie wie, ile ów człowiek jest wart martwy.

Downey uśmiechnął się lekko.

— Raz jeszcze spieszę zapewnić panów… i panie… że nie jestem świadom żadnego działania dotyczącego lorda Vetinari. Zresztą nie wyobrażam sobie, by w takiej sprawie skrytobójca użył trucizny. Jego lordowska mość spędził kilka lat w szkole skrytobójców. Wie, co to znaczy ostrożność. Nie wątpię, że dojdzie do siebie.

— A jeśli nie? — spytała pani Palm.

— Nikt nie żyje wiecznie — odparł Downey spokojnym głosem kogoś, kto osobiście przekonał się o prawdzie tych słów. — Wtedy z pewnością zyskamy nowego władcę.

W sali zapadła cisza. Nad każdą z głów unosiło się bezgłośnie jedno słowo: Kto?

— Chodzi o to… Chodzi o to… — odezwał się Gerhardt Sock, przewodniczący Gildii Rzeźników — że był… musicie przyznać… był… No bo przypomnijmy sobie niektórych wcześniejszych…

W grupowej świadomości zamigotały słowa: „Lord Snapcase, na przykład… Vetinari przynajmniej nie jest wariatem”.

— Muszę przyznać — rzekła pani Palm — że pod Vetinarim bezpieczniej można chodzić po ulicach…

— Pani wie to najlepiej, madame — powiedział Sock.

Pani Palm obrzuciła go lodowatym wzrokiem. Kilka osób zachichotało.

— Chodzi mi o to, że skromna wpłata na rzecz Gildii Złodziei wystarcza, by zapewnić całkowite bezpieczeństwo — dokończyła.

— No i, w samej rzeczy, mężczyzna może odwiedzić dom o złej…

— Dom negocjowalnej gościnności — poprawiła szybko.

— Istotnie, i być pewnym, że nie obudzi się rozebrany do naga i pobity — stwierdził Sock.

— Chyba że takie właśnie ma gusta. Naszym celem jest dawanie satysfakcji. Bardzo precyzyjnie, jeśli trzeba.

— Rzeczywiście, życie pod Vetinarim jest spokojniejsze — zgodził się pan Potts z Gildii Piekarzy.

— Wszystkich ulicznych aktorów i mimów kazał wrzucić do jamy ze skorpionami — dołączył Boggis z Gildii Złodziei.

— To prawda. Nie zapominajmy jednak, że człowiek ten ma również swoje wady. Jest kapryśny.

— Tak pan sądzi? W porównaniu z tymi, których mieliśmy wcześniej, jest przewidywalny jak skała.

— Snapcase był przewidywalny — mruknął ponuro pan Sock. — Pamiętacie, jak swojego konia zrobił rajcą miejskim?

— Ale musi pan przyznać, że nie był to zły rajca. W porównaniu z niektórymi innymi.

— Jak sobie przypominam, innymi byli w tym okresie wazon z kwiatami, kopczyk piasku i trójka ludzi, którym ścięto głowy.

— A pamiętacie te walki? — odezwał się Boggis. — Wszystkie małe bandy złodziei bijące się stale między sobą? W końcu mało kto miał jeszcze dość energii, by rzeczywiście coś ukraść.

— Teraz wszystko jest bardziej… przewidywalne.

Znów zaległa cisza. O to przecież chodzi, prawda? Sprawy teraz toczyły się w sposób przewidywalny. Cokolwiek by mówić o Vetinarim, pilnował, żeby po dzisiaj zawsze przychodziło jutro. Jeśli nawet człowieka mordowali nocą w jego własnym łóżku, mógł być pewien, że robią to po wcześniejszym umówieniu.

— Pod lordem Snapcase życie było bardziej ekscytujące — odezwał się ktoś.

— Jasne. Aż do chwili, kiedy spadała twoja głowa.

— Problem polega na tym — rzekł Boggis — że to stanowisko doprowadza ludzi do obłędu. Bierze się normalnego faceta, nie gorszego niż ktokolwiek z nas, a po kilku miesiącach zaczyna gadać do mchu i każe ludzi żywcem obdzierać ze skóry.

— Vetinari nie jest obłąkany.

— Zależy, jak na to patrzeć. Nikt nie może być taki normalny jak on, nie będąc przy tym szaleńcem.

— Jestem tylko słabą kobietą — oświadczyła pani Palm, ku niedowierzaniu kilkorga obecnych — ale mam wrażenie, że staje przed nami wyjątkowa możliwość. Albo czeka nas długa walka w celu wyłonienia następcy, albo rozstrzygniemy tę kwestię od razu. Słucham?

Przywódcy gildii usiłowali spoglądać na siebie nawzajem, jednocześnie unikając wzroku każdego z pozostałych. Kto może zostać patrycjuszem? Kiedyś prowadzono przewlekłe i wielostronne walki o władzę, ale dzisiaj…

Człowiek mógł zdobyć tę władzę, ale wraz z nią zyskiwał kłopoty. Świat się zmienił. Obecnie trzeba negocjować, trzeba żonglować sprzecznymi interesami. Od lat nikt zdrowy na umyśle nie próbował zgładzić Vetinariego, ponieważ świat z nim u władzy był odrobinę lepszy od świata bez niego.

Poza tym… Vetinari oswoił Ankh-Morpork. Wytresował je jak psa. Wziął drobnego padlinożercę spośród innych padlinożerców, wydłużył mu zęby, wzmocnił szczęki, rozbudował mięśnie, ponabijał ćwiekami obrożę i karmił krwistymi stekami, a potem wycelował nim w gardło świata.

Zebrał wszystkie gangi i walczące grupy, i pokazał, że mały kawałek tortu regularnie lepszy jest od dużego kawałka z wbitym sztyletem. Że lepiej brać mniejszy kawałek, ale powiększać tort.

Ankh-Morpork jako jedyne spośród miast na równinach otworzyło swe bramy dla krasnoludów i trolli (stopy są mocniejsze, stwierdził Vetinari). I to się udało. Przybysze pracowali. Często sprawiali kłopoty, ale głównie sprawiali bogactwo. W rezultacie, chociaż Ankh-Morpork nadal miało licznych wrogów, wrogowie ci musieli finansować swoje armie z pożyczonych pieniędzy. Pożyczonych w większości od Ankh-Morpork, z karnymi odsetkami. Od lat nie wybuchła żadna większa wojna. Ankh-Morpork sprawiło, że stały się nieopłacalne.

Tysiące lat temu dawne imperium wprowadziło Pax Morporkia; mówiło wtedy światu: „Nie walcz, bo cię zabijemy”. Pax obowiązywał na nowo, ale tym razem Ankh-Morpork mówiło: „Jeśli zaczniesz walczyć, zażądamy spłaty twojego kredytu. A przy okazji, to moja pika, którą we mnie celujesz. Zapłaciłem za tę tarczę, którą trzymasz. I zdejmij mój hełm z głowy, kiedy do mnie mówisz, ty paskudny mały dłużniku”.

A teraz cała ta maszyna, która tykała sobie cichutko, aż ludzie całkiem zapomnieli, że to maszyna, i myśleli, że tak po prostu zbudowany jest świat… Ta maszyna nagle szarpnęła.

Przywódcy gildii przeanalizowali swoje myśli i doszli do wniosku, że wcale nie chcą władzy. Chcą, żeby jutro wyglądało tak jak dzisiaj.

— Są krasnoludy — rzekł Boggis. — Nawet gdyby ktoś z nas… Nie twierdzę, oczywiście, że to będzie ktoś z nas… Nawet gdyby ktoś przejął rządy, to co z krasnoludami? Dostaniemy znowu kogoś jak Snapcase, a zacznie się rąbanie kolan na ulicach.

— Nie sugeruje pan chyba jakiegoś, no… jakiegoś głosowania, prawda? Jakiegoś testu popularności?

— Ależ nie. Tylko że… tylko… wszystko się bardzo skomplikowało. A władza uderza ludziom do głowy.

— A wtedy spadają głowy innych ludzi.

— Wolałabym, żeby ten, kto ciągle to powtarza, lepiej przestał — rzekła surowo pani Palm. — Można by pomyśleć, że to jemu ucięli głowę.

— Hm…

— Ach, to pan, panie Slant. Bardzo przepraszam.

— Jako przewodniczący Gildii Prawników — rzekł pan Slant, najbardziej szanowany zombi w Ankh-Morpork — czuję się w obowiązku zalecić w tej materii jak największą stabilność. Czy wolno mi zaoferować pewną radę?

— Ile to będzie nas kosztować? — zapytał Sock.

— Stabilność — oznajmił pan Slant — równa się monarchii.

— Proszę nam nie wmawiać…

— Spójrzmy na Klatch — nie ustępował pan Slant. — Pokolenia szeryfów. Rezultat: stabilność polityczna. Weźmy Pseudopolis. Albo Sto Lat. Czy nawet Imperium Agatejskie…

— Niechże pan da spokój — zaprotestował doktor Downey. — Wszyscy wiedzą, że królowie…

— Oczywiście, monarchowie przychodzą i odchodzą, detronizują się nawzajem i tak dalej. Ale instytucja trwa. Poza tym przekonacie się zapewne, iż możliwe jest… dostosowanie.

Zrozumiał, że panuje nad słuchaczami. Palcami odruchowo musnął szew w miejscu, gdzie przyszyto mu głowę do szyi. Wiele lat temu pan Slant nie zgodził się umrzeć, dopóki nie otrzyma należnego honorarium za prowadzenie własnej obrony.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Potts.

— Jak rozumiem, kwestia wskrzeszenia sukcesji tronu Ankh-Morpork była ostatnio podnoszona kilkakrotnie.

— Tak. Przez szaleńców — stwierdził Boggis. — To jeden z objawów. Włożyć na głowę kalesony, rozmawiać z drzewami, ślinić się, głosić, że Ankh-Morpork potrzebuje króla…

— Otóż to. Przypuśćmy zatem, że rozważą ten pomysł ludzie zdrowi na umyśle?

— Niech pan mówi — zachęcił doktor Downey.

— Były już precedensy — tłumaczył pan Slant. — Monarchie, które okazywały się pozbawione odpowiedniego monarchy, potrafiły takiego… uzyskać. Jakiś właściwie urodzony członek innej królewskiej linii… W końcu potrzebny jest tylko ktoś, kto, hm, zna się na rzeczy, jak chyba mówi popularne określenie.

— Przepraszam, ale czy pan sugeruje, że mamy posłać po króla? — zdziwił się Boggis. — Damy takie jakby ogłoszenie? „Tron wolny, chętni powinni zjawić się z własną koroną”?

— Prawdę mówiąc — ciągnął pan Slant, nie zwracając uwagi na tę ironię — przypominam sobie, że w czasach pierwszego imperium Genoa przysłała do Ankh-Morpork pismo z prośbą o wysłanie jednego z naszych generałów, by został ich władcą; ich królewski ród wygasł z powodu wewnętrznego krzyżowania się tak intensywnego, że ostatni monarcha próbował skrzyżować się sam ze sobą. Księgi historyczne notują, że posłaliśmy tam lojalnego generała Tacticusa, którego pierwszym aktem po otrzymaniu korony było wypowiedzenie wojny Ankh-Morpork. Królowie są… wymienni.

— Wspomniał pan coś o dostosowaniu — przypomniał Boggis. — Chodzi o to, że to my byśmy królowi mówili, co ma robić?

— Podoba mi się brzmienie tej tezy — przyznała pani Palm.

— Mnie się podobają jej echa — poparł ją doktor Downey.

— Nie mówić — sprzeciwił się pan Slant. — Raczej… zgadzać się. To chyba jasne, że jako król, koncentrowałby się na sprawach tradycyjnie kojarzonych z królowaniem…

— Machanie do tłumów — powiedział Sock.

— Okazywanie łaski — dodała pani Palm.

— Witanie ambasadorów z obcych krajów — dorzucił Potts.

— Podawanie ręki.

— Ścinanie głów…

— Nie! Nie. Nie, to nie będzie należało do jego obowiązków. Natomiast drobne sprawy państwowe będą rozwiązywane…

— Przez doradców? — odgadł doktor Downey. Oparł się wygodnie. — Widzę już, do czego pan zmierza, panie Slant. Ale królów, kiedy już się znajdą, wyjątkowo trudno się pozbyć. W sposób akceptowalny.

— Co do tego również istnieją precedensy.

Skrytobójca zmrużył oczy.

— Intryguje mnie pan. Gdy tylko lord Vetinari wydaje się poważnie chory, pan natychmiast zgłasza tego rodzaju sugestie. Wygląda to na… niezwykły zbieg okoliczności.

— Zapewniam pana, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Wypełnia się przeznaczenie. Nie wątpię, iż wielu z was słyszało pogłoski, że jest w tym mieście ktoś, kogo pochodzenie da się prześledzić wstecz aż do ostatniej rodziny królewskiej. Ktoś, kto pracuje tu na stosunkowo niskim stanowisku. Jest wręcz prostym strażnikiem.

Nastąpiły przytaknięcia, ale niezbyt zdecydowane. Były wobec potwierdzenia tym, czym niewyraźne mruknięcie wobec wyraźnego „tak”. Wszystkie gildie zbierały informacje. Nikt nie chciał ujawniać, jak dużo, albo też jak mało wie, na wypadek gdyby jednak wiedział za mało, czy też — co gorsza — za dużo.

Jednakże Doc Pseudopolis z Gildii Hazardzistów, ze starannie nieruchomą twarzą pokerzysty, zabrał głos.

— Owszem, ale zbliża się trzystulecie. A za kilka lat będziemy już mieli Wiek Szczura. Jest coś takiego w mijaniu stuleci, co wywołuje u ludzi rodzaj gorączki.

— Niemniej jednak ta osoba istnieje — zapewnił pan Slant. — Dowody rzucają się wręcz w oczy, jeśli tylko człowiek popatrzy w odpowiednie miejsca.

— No dobrze — zniecierpliwił się Boggis. — Proszę nam zdradzić imię tego kapitana.

Boggis często przegrywał w pokera spore sumy.

— Kapitana? — zdziwił się pan Slant. — Przykro mi to mówić, ale jego naturalne talenty jak dotąd nie zapewniły mu takiego awansu. Jest kapralem. Kapral C. W. St J. Nobbs.

Wszyscy zamilkli.

I w tej ciszy rozległ się dziwny, mlaszczący dźwięk, jakby woda przeciskała się przez częściowo zablokowaną rurę.

Królowa Molly z Gildii Żebraków zachowywała dotychczas milczenie, jeśli nie liczyć cichego cmokania, kiedy starała się usunąć cząstki posiłku z obiektów, które — ponieważ znajdowały się w jej ustach i były najwyraźniej umocowane tam na stałe — formalnie należy uznać za zęby.

Teraz się śmiała, aż kołysały się jej włoski na każdej kurzajce.

— Nobby Nobbs? — upewniła się. — Mówicie o Nobbym Nobbsie?

— Jest ostatnim żyjącym potomkiem hrabiego Ankh, który z kolei wyprowadzał swój rodowód bezpośrednio od dalekiego kuzyna ostatniego króla — wyjaśnił pan Slant. — W całym mieście o tym mówią.

— Kojarzy mi się pewien wizerunek — odezwał się doktor Downey. — Nieduży, podobny do małpy człowieczek, stale pali bardzo krótkie papierosy. Pryszczaty. Wyciska te pryszcze publicznie.

— To Nobby! — zachichotała królowa Molly. — Gęba jak kciuk ślepego stolarza.

— On? Przecież to prymityw!

— I ciemny jak świeczka za pensa — dodał Boggis. — Nie rozumiem…

I nagle urwał, zarażając się nagle pełnym zadumy milczeniem, które opanowało już wszystkich pozostałych.

— Nie rozumiem, dlaczego nie warto… poważnie się zastanowić… nad tą sprawą — dokończył po chwili.

Zebrani przywódcy społeczności popatrzyli na stół. Potem spojrzeli w sufit. A następnie starannie unikali swojego wzroku.

— Krew zawsze się ujawni — stwierdził pan Carry.

— Czasem przyglądałam się, jak idzie ulicą, i zawsze myślałam wtedy: „Oto człowiek, który kroczy w aurze wielkości” — oświadczyła pani Palm.

— Ale muszę przyznać, że wyciska je po królewsku. Niezwykle godnie.

I znowu cisza zapadła wśród zebranych. Ale była to cisza zapracowana i ruchliwa, jak cisza w mrowisku.

— Muszę jednak przypomnieć, panie i panowie, że nieszczęsny lord Vetinari nadal żyje — rzekła po chwili pani Palm.

— Istotnie, istotnie — zgodził się pan Slant. — I oby żył jak najdłużej. Ja tylko przedłożyłem państwu jedną z możliwości na ów dzień, oby prędko nie nadszedł, kiedy trzeba będzie pomyśleć o… następcy.

— W każdym razie — wtrącił doktor Downey — nie ma wątpliwości, że Vetinari się przepracowywał. Jeśli przeżyje, a wszyscy mamy taką nadzieję, powinniśmy chyba zażądać, by zrezygnował z funkcji ze względu na stan zdrowia. Podziękować temu dobremu i wiernemu słudze miasta za wybitną działalność. Kupić mu ładny dom na wsi. Przyznać emeryturę. Dopilnować, żeby zawsze było dla niego miejsce na oficjalnych bankietach. To oczywiste, że skoro tak łatwo było go otruć, z radością powinien przyjąć uwolnienie z okowów stanowiska…

— A co z magami? — zapytał Boggis.

— Nigdy się nie mieszają w sprawy publiczne. Wystarczy zapewnić im cztery mięsne posiłki dziennie i uchylać przed nimi kapelusza, a są zadowoleni. Nie znają się na polityce.

Milczenie, jakie nastąpiło, przerwała królowa Molly z Gildii Żebraków.

— A co z Vimesem?

Downey wzruszył ramionami.

— Jest sługą miasta.

— O to mi właśnie chodzi.

— Przecież to my reprezentujemy miasto.

— Ha! On nie widzi tego w ten sposób. I wiecie też, co myśli o królach. To przecież Vimes ściął głowę ostatniemu. To właśnie linia, która uważa, że cios toporem rozwiąże wszystkie problemy.

— Dobrze wiesz, Molly, że Vimes chętnie odrąbałby tym toporem głowę Vetinariemu, gdyby sądził, że mu to ujdzie. Myślę, że nie będzie rozpaczał.

— To mu się nie spodoba. Tylko tyle chciałam powiedzieć. Vetinari pilnuje, żeby Vimes chodził naładowany. Nie wiadomo, co będzie, kiedy wyładuje się w jednej chwili…

— Jest urzędnikiem publicznym! — burknął Downey.

Królowa Molly zrobiła złośliwą minę, co nie było trudne dla kogoś tak bogato wyposażonego przez naturę, i odsunęła się od stołu.

— Więc tak wygląda nowy ład? — mruknęła. — Grupa zwyczajnych ludzi siada przy stole i nagle świat staje się zupełnie inny? Owce odwracają się i atakują pasterza?

— Dziś wieczorem planowane jest soirée w domu lady Selachii — oznajmił Downey, nie zwracając już na nią uwagi. — O ile wiem, Nobbs otrzymał zaproszenie. Może tam moglibyśmy… go poznać.


Vimes tłumaczył sobie, że tak naprawdę chce sprawdzić postępy prac przy nowym komisariacie na Flaku. Kogudziobna leżała zaraz za rogiem. Zajrzy tam nieoficjalnie. Nie warto posyłać kogoś specjalnie, i tak wszyscy mają dość roboty z tymi morderstwami, Vetinarim i antyslabową krucjatą Detrytusa.

Skręcił na rogu i zatrzymał się.

Niewiele się zmieniło. To go zaszokowało. Po… och, po zbyt wielu latach rzeczy nie miały prawa pozostawać niezmienione.

Ale sznury z praniem wciąż krzyżowały się nad ulicą pomiędzy starymi, szarymi budynkami. Farba wciąż się łuszczyła, tak jak zawsze łuszczy się tania farba, położona na drewnie zbyt starym i zmurszałym, by je malować. Ludzie z Kogudziobnej byli za biedni, żeby stać ich było na porządną farbę, ale też zbyt dumni, by po prostu bielić ściany wapnem.

No i ulica była trochę węższa, niż ją zapamiętał. To wszystko.

W przeciwieństwie do Mroków, ulica Kogudziobna była czysta tą przerażającą, pustą czystością, która powstaje, kiedy ludzie nie mogą sobie pozwolić na marnowanie śmieci. Ponieważ mieszkańcy Kogudziobnej byli gorzej niż biedni — oni nie zdawali sobie nawet sprawy, jak bardzo są biedni. Gdyby ich zapytać, powiedzieliby pewnie coś w rodzaju „nie mogę narzekać” albo „inni mają o wiele gorzej niż my”, czy też „zawsze jakoś trzymaliśmy się na powierzchni i nikomu nic nie jesteśmy winni”.

Słyszał niemal głos swojej babci: „Nikt nie jest za biedny, żeby kupić mydło”. Oczywiście, wielu było. Ale na Kogudziobnej i tak kupowali mydło. Na stole mogło nie być nic do jedzenia, ale na bogów, zawsze był dobrze wyszorowany. Taka jest Kogudziobna, gdzie człowiek żywi się głównie swoją dumą.

Świat znalazł się w chaosie, pomyślał Vimes. Funkcjonariusz Wizytuj powiedział mu kiedyś, że cisi posiądą go na własność — a co ci biedacy narobili, żeby zasłużyć na coś takiego?

Ci z Kogudziobnej odsunęliby się na bok, żeby przepuścić cichych. Bo tym, co trzymało ich na tej ulicy, psychicznie i fizycznie, było niejasne przekonanie, że istnieją zasady. Szli przez życie pełni cichego, odruchowego strachu, że nie do końca ich przestrzegają.

Mówi się, że jest jedno prawo dla bogatych i drugie dla biedaków, ale to nieprawda. Nie ma żadnego prawa dla tych, którzy stanowią prawo, i żadnego dla niepoprawnych przestępców. Wszystkie prawa i zasady powstały dla ludzi tak głupich, by myśleć jak mieszkańcy Kogudziobnej.

Panowała dziwna cisza. Normalnie powinny wszędzie biegać chmary dzieciaków, wózki powinny jechać w stronę portu, ale dzisiaj ulica wyglądała jak wymarła.

Na środku drogi zauważył wykreślone kredą linie do gry w klasy.

Poczuł, że miękną mu kolana. Wciąż tu są… Kiedy ostatni raz je widział? Trzydzieści pięć lat temu? Czterdzieści? Musieli tysiące razy rysować i przerysowywać te kwadraty.

Kiedyś całkiem dobrze sobie radził. Oczywiście, grali w klasy według reguł Ankh-Morpork. Zamiast kopać kamień, kopali Williama Scugginsa. Była to kolejna z wielu pomysłowych zabaw, wymagających kopania, gonienia albo skakania na Williama Scugginsa, aż w końcu robił ten swój słynny numer z drgawkami, zaczynał toczyć pianę z ust i sam siebie bić z całej siły.

Vimes potrafił trafić Williamem w dowolnie wybrany kwadrat w dziewięciu próbach na dziesięć. Za dziesiątym razem William ugryzł go w nogę.

Za tamtych dni dręczenie Williama i szukanie jedzenia sprawiały, że życie wydawało się proste i nieskomplikowane. Nie było aż tak wielu pytań, na które człowiek nie znał odpowiedzi — może z wyjątkiem tego, co zrobić, żeby rana na nodze przestała się jątrzyć.

Sir Samuel rozejrzał się po pustej ulicy, po czym nogą wygarnął z rynsztoka kamień. Kopnął go dyskretnie na pierwszy kwadrat, poprawił płaszcz, skoczył, znów skoczył, odwrócił się, skoczył…

Co krzyczeli wtedy podczas gry? „Ene, due, ocet z pieprzem, sól z musztardą jeszcze lepsze”? Nie? A może tę wyliczankę, która zaczynała się od „William Scuggins jest pętakiem”? Teraz będzie go to męczyć przez cały dzień.

Po drugiej stronie ulicy otworzyły się drzwi. Vimes znieruchomiał z uniesioną nogą, gdy powoli i niezgrabnie wyszli dwaj czarno ubrani ludzie.

Niezgrabnie, bo nieśli trumnę.

Naturalna powaga sytuacji została nieco zredukowana przez fakt, że musieli się przeciskać i ciągnąć trumnę za sobą, by dwaj pozostali przeszli bokiem na ulicę.

Vimes opamiętał się na czas, by postawić stopę na ziemi. A po chwili opamiętał się bardziej i z szacunkiem zerwał z głowy hełm.

Pojawiła się druga trumna. O wiele mniejsza — niosło ją tylko dwóch ludzi, a i tak było o jednego za dużo.

Kiedy wysypywali się za nimi żałobnicy, Vimes nerwowo grzebał w kieszeni, szukając kartki, jaką dostał od Detrytusa. Sama scena była na swój sposób zabawna, jak ta cyrkowa sztuczka, kiedy zatrzymuje się powóz i ze środka wypada kilkunastu klaunów. Domy mieszkalne w tej okolicy równoważyły niewielką liczbę pokoi wielką liczbą zamieszkujących je osób.

Znalazł i rozwinął papier. Pierwsze piętro od tyłu, Kogudziobna 27.

To właśnie tutaj. Zjawił się akurat na pogrzeb. Na dwa pogrzeby.


— Wygląda na to, że niedobrze jest dzisiaj być golemem — stwierdziła Angua. W rynsztoku leżała gliniana dłoń. — To już trzeci, którego znajdujemy rozbitego.

Przed nimi coś trzasnęło głośno i przez okno wyleciał krasnolud — mniej więcej poziomo. Żelazny hełm skrzesał iskry na kamieniach, ale jego właściciel podniósł się szybko i wszedł z powrotem przez drzwi obok.

Opuścił lokal oknem w chwilę później, ale tym razem przechwycił go Marchewa. Postawił krasnoluda na ziemi.

— Witam, panie Rudomłocie! Jak zdrowie? I co się tam dzieje?

— To ten demon Świdro, kapitanie Marchewa! Powinniście go aresztować!

— Czemu? Co takiego zrobił?

— Truł ludzi. To takiego!

Marchewa zerknął na Anguę, a potem znów na Rudomłota.

— Trucizna? — zapytał. — To bardzo poważne oskarżenie.

— Mnie pan to mówi? Całą noc nie mogłem zasnąć, pani Rudomłotowa też nie! Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie, dopóki nie przyszedłem tu rano i spotkałem innych, co też się skarżyli… — Krasnolud usiłował wyrwać się z chwytu Marchewy. — Wie pan co? Zajrzeliśmy do jego chłodni i wie pan co? Wie pan co, kapitanie? Wie pan, co sprzedawał jako mięso?

— Proszę mówić.

— Wieprzowinę i wołowinę!

— Coś takiego!

— I baraninę!

— No, no…

— Prawie w ogóle nie miał tam szczurów!

Marchewa pokręcił głową nad tą nieuczciwością handlarzy.

— A Snori Buogssonawujasson mówi, że wczoraj zamówił szczurzą niespodziankę i przysięga, że były w niej kości kurczaka!

Marchewa puścił krasnoluda.

— Zostań tutaj — nakazał Angui i pochylając głowę, wszedł do delikatesów Jama Świdry.

Topór pofrunął ku niemu. Pochwycił go z roztargnieniem i odrzucił na bok.

— Au!

Przed ladą kłębiły się krasnoludy. Bójka dawno już minęła etap, kiedy miała cokolwiek wspólnego z tematem wyjściowym. A że chodziło o krasnoludy, walka trwała nadal — o sprawy tak życiowo istotne, jak to, czyj dziadek trzysta lat temu ukradł czyjemu działkę górniczą i czyj topór dotyka teraz czyjej grdyki.

Jednak sama obecność Marchewy wywierała dziwny wpływ na obecnych. Bójka ucichła stopniowo. Walczący starali się wyglądać jak ktoś, kto tylko przypadkiem stanął akurat w tym miejscu. Nagle i powszechnie rozległy się sformułowania w stylu:

— Topór? Jaki topór? Ach, ten topór! Właśnie pokazywałem go mojemu przyjacielowi Bjornowi. Dobry stary Bjorn chciał się wczuć w atmosferę.

— No dobrze — przerwał im Marchewa. — O co chodzi z tą trucizną? Pan Świdro pierwszy.

— To demoniczne kłamstwo! — zakrzyknął Świdro gdzieś spod spodu. — Prowadzę przyzwoitą restaurację! Stoliki są u mnie tak czyste, że można z nich jeść kolację!

Marchewa uniósł dłoń, by uciszyć wywołane tym stwierdzeniem głosy protestu.

— Ktoś mówił coś o szczurach.

— Tłumaczyłem im, że używam tylko najlepszych szczurów! — wołał Świdro. — Dobre, pulchne szczury z najlepszych lokalizacji. Nie te wasze dzikusy z latryn. I niełatwo je zdobyć, mogę was zapewnić!

— A kiedy nie może ich pan zdobyć, panie Świdro? — spytał Marchewa.

Świdro milczał przez chwilę. Bardzo trudno było kłamać kapitanowi w oczy.

— Rzeczywiście — wymamrotał. — Może faktycznie, kiedy nie wystarcza szczurów, czasem tak jakby domieszam do zapasów parę kurczaków, i może też odrobinę dodatkowej wołowiny…

— Ha! Odrobinę? — podniosły się kolejne głosy.

— Właśnie! Powinien pan obejrzeć jego chłodnię, panie Marchewa!

— Tak! On bierze stek, wycina w nim małe nóżki i polewa je szczurzym sosem!

— Sam nie wiem, człowiek stara się jak najlepiej po bardzo rozsądnych cenach i taka go wdzięczność spotyka? — bronił się rozgorączkowany Świdro. — I tak ciężko jest związać koniec z końcem!

— I nawet nie robisz ich z odpowiedniego mięsa!

Marchewa westchnął. W Ankh-Morpork nie obowiązywały żadne prawa dotyczące zdrowia i higieny. Ich wprowadzenie przypominałoby instalację w piekle czujników dymu.

— No dobrze — powiedział. — Ale przecież nie można się otruć stekiem. Nie, poważnie. Nie. Nie, zamknijcie się wszyscy! Nie, nie interesuje mnie, co wam tłumaczyła mama. A teraz, Świdro, chcę się dowiedzieć czegoś o tych zatruciach.

Świdro podniósł się chwiejnie.

— Wczoraj wieczorem przygotowaliśmy szczurzą niespodziankę na doroczny bankiet Synów Krwawego Topora — powiedział. Wszyscy jęknęli chóralnie. — I to był szczur. — Podniósł głos, by przekrzyczeć narzekania. — Nie można użyć niczego innego… Słuchajcie! Przecież z ciasta muszą sterczeć ich nosy, nie? Najlepsze szczury, jakie mieliśmy od dawna, muszę przyznać.

— I wszyscy potem chorowaliście? — Marchewa wyjął notes.

— Całą noc pot mnie zalewał!

— Nie widziałem wyraźnie!

— Znam chyba na pamięć każdą dziurkę po sęku w drzwiach wychodka!

— Zapiszę to jako „zdecydowanie tak”. Czy na bankiecie podawano coś jeszcze?

— Vole-au-vents i krem szczurowy. Wszystko higienicznie przygotowane.

— Co to znaczy „higienicznie przygotowane”? — zapytał Marchewa.

— Kucharz dostał polecenie, żeby potem dokładnie umyć ręce.

Zebrane krasnoludy zgodnie pokiwały głowami. To rzeczywiście wyjątkowo higieniczne — nikt by przecież nie chciał, żeby dookoła biegali ludzie z zaszczurzonymi rękami.

— Przecież wszyscy jadacie u mnie od lat! — zawołał Świdro, wyczuwając, że opinia przechyla się lekko w jego stronę. — I pierwszy raz mieliście jakieś problemy. Moje szczury są sławne!

— Pańskie kurczaki też będą sławne — stwierdził Marchewa.

Tym razem wszyscy się roześmiali, nawet Świdro.

— No dobra, przepraszam za te kurczaki. Ale to były albo one, albo bardzo nędzne szczury, a wiecie, że kupuję tylko od Ciut Szalonego Artura. Jemu można wierzyć, cokolwiek jeszcze się o nim mówi. Nikt nie dostarcza lepszych szczurów. Wszyscy to wiedzą.

— Chodzi o tego Ciut Szalonego Artura z ulicy Błyskotnej?

— Tak. I zwykle nie ma na nich żadnego śladu.

— Zostały panu jakieś?

— Jeden czy dwa… — Świdro zirytował się nagle. — Chyba pan nie myśli, że Artur je zatruł, co? Nigdy nie ufałem temu małemu draniowi!

— Śledztwo trwa — odparł Marchewa. Schował notes. — Chciałbym dostać kilka szczurów. Tych szczurów. Na wynos.

Zerknął na menu, poklepał się po kieszeniach i spojrzał pytająco na Anguę za drzwiami.

— Nie musisz ich kupować — powiedziała z westchnieniem. — Są dowodem rzeczowym.

— Nie wolno nam ograbiać uczciwego kupca, który mógł być ofiarą niezawinionych okoliczności.

— Chce pan keczup? — zapytał Świdro. — Ale za keczup płaci się dodatkowo.


Karawan jechał powoli ulicami miasta. Wyglądał na dość kosztowny, ale to typowe dla Kogudziobnej. Ludzie odkładali pieniądze. Vimes pamiętał to. Zawsze odkładało się pieniądze na Kogudziobnej. Trzeba było oszczędzać na deszczowe dni, choćby już trwała ulewa. I człowiek ze wstydu by umarł, gdyby sąsiedzi pomyśleli, że stać go tylko na tani pogrzeb.

Pół tuzina ubranych na czarno żałobników maszerowało za powozem, a za nimi może dwudziestka ludzi, którzy starali się przynajmniej wyglądać szacownie.

Vimes w bezpiecznej odległości podążał za konduktem aż do cmentarza przy świątyni Pomniejszych Bóstw, gdzie ukrył się niezbyt zręcznie między nagrobkami. Kapłan mamrotał swoje modły.

Bogowie uczynili mieszkańców ulicy Kogudziobnej ubogimi, uczciwymi i zapobiegliwymi, myślał Vimes. Równie dobrze mogli powiesić im na plecach kartki „Kopnij mnie” i załatwić sprawę do końca. A mimo to mieszkańcy ulicy Kogudziobnej ciążyli ku religii, w każdym razie takiej niezbyt demonstracyjnej. Zawsze odkładali trochę życia na deszczową wieczność.

W końcu zebrani wokół grobu rozeszli się i powędrowali z powrotem, z tą bezcelowością ludzi, którzy wiedzą, że najbliższa przyszłość zawiera kanapki z szynką.

W największej grupce Vimes spostrzegł zapłakaną młodą kobietę. Zbliżył się ostrożnie.

— Przepraszam… czy Mildred Easy? — zapytał.

Kiwnęła głową.

— Kim pan jest? — Oceniła wzrokiem krój jego płaszcza i dodała: — …Sir?

— Czy to była starsza pani Easy, niegdyś krawcowa? — upewnił się Vimes, delikatnie prowadząc ją na bok.

— Tak.

— A… ta mniejsza trumna?

— To był nasz William…

Dziewczyna wyglądała, jakby znów miała się rozpłakać.

— Czy możemy porozmawiać? Mam nadzieję, że będziesz mogła wyjaśnić mi kilka spraw.

Nie znosił sposobu, w jaki działał jego umysł. Normalny człowiek wyraziłby współczucie i odszedł dyskretnie. Kiedy jednak stał tak wśród zimnych kamieni, ogarnęło go straszliwe wrażenie, że prawie wszystkie odpowiedzi są już na miejscu — jeśli tylko odgadnie, jakie ma zadać pytania.

Obejrzała się na innych żałobników. Dotarli już do bramy cmentarza i z zaciekawieniem spoglądali w ich stronę.

— Tego… Wiem, że to nie jest właściwa chwila — zaczął Vimes. — Ale kiedy dzieciaki grają w klasy na ulicy, to jaki wierszyk wykrzykują? „Ene, due, ocet z pieprzem”, prawda?

Spojrzała na jego zakłopotany uśmiech.

— To jest wyliczanka — odparła lodowato. — Kiedy grają w klasy, wołają „Billy Skunkins jest tępakiem”. Kim pan jest?

— Komendant Vimes ze Straży Miejskiej — przedstawił się Vimes.

A zatem… Will Scuggins wciąż mieszka na tej ulicy, w przebraniu i w pewnym sensie… A Kamienna Gęba to tylko jakiś typ w ognisku…

Wtedy się rozpłakała.

— Już dobrze, wszystko w porządku — usiłował ją uspokoić Vimes. — Wychowałem się na Kogudziobnej i dlatego… Znaczy, ja… nie przyszedłem, żeby… nie próbuję… Posłuchaj, wiem, że zabierałaś jedzenie z pałacu do domu. Jak dla mnie, to nie ma o czym mówić. Nie o to mi chodzi, żeby… Do licha, może weźmiesz moją chusteczkę? Twoja już chyba jest pełna.

— Wszyscy to robią!

— Tak, wiem.

— Zresztą kucharz nigdy nic nie mówił… — Znów zaczęła szlochać.

— Tak, tak.

— Każdy wynosi jakieś rzeczy — mówiła Mildred Easy. — To przecież nie kradzież.

Owszem, kradzież, pomyślał Vimes. Ale guzik mnie to obchodzi.

A teraz… mocno ściskając długi miedziany pręt, wspinał się w górę, a wokół pomrukiwał grom.

— To jedzenie, które ostatnio uk… dostałaś — powiedział. — Co to było?

— Trochę budyniu i takie, wie pan, jakby dżem zrobiony z mięsa…

— Pasztet?

— Tak. Pomyślałam, że się ucieszą…

Vimes pokiwał głową. Pożywne i miękkie jedzenie. Akurat takie, które można dać chorowitemu dziecku albo babci, która straciła już zęby.

No cóż, teraz stał już na dachu, chmury były czarne i groźne, i równie dobrze mógłby machać piorunochronem. Pora zadać pytanie…

Niewłaściwe pytanie, jak się okazało.

— Powiedz, na co umarła pani Easy?


— Może ujmę to tak — powiedziała Cudo. — Gdyby te szczury były zatrute ołowiem zamiast arsenem, można by im zaostrzyć nosy i używać jako ołówków.

Odstawiła zlewkę.

— Jesteś pewny? — spytał Marchewa.

— Tak.

— Ciut Szalony Artur nie trułby przecież szczurów. Zwłaszcza takich, które mają być zjedzone.

— Słyszałam, że niezbyt lubi krasnoludy — wtrąciła Angua.

— Tak, ale interes jest interesem. Nikt, kto handluje z krasnoludami, specjalnie ich nie lubi. A on przecież zaopatruje każdą krasnoludzią restaurację i delikatesy w mieście.

— Może jadły arszenik, zanim je upolował? — zastanowiła się Angua. — W końcu ludzie używają go jako trutki na szczury…

— Tak — przyznał z namysłem Marchewa. — Używają.

— Nie sugerujesz chyba, że Vetinari codziennie zjada soczystego szczura?

— Słyszałem, że wykorzystuje szczury jako szpiegów, więc nie przypuszczam, żeby wykorzystywał je też jako drugie śniadanie. Ale dobrze byłoby wiedzieć, skąd Ciut Szalony Artur bierze swoje. Nie sądzisz?

— Komendant Vimes mówił, że on sam zajmuje się sprawą Vetinariego — przypomniała Angua.

— Ale my chcemy tylko sprawdzić, dlaczego szczury u Świdry były napchane arszenikiem — zapewnił niewinnie Marchewa. — Zresztą zamierzałem poprosić o to sierżanta Colona.

— Ale wiesz… Ciut Szalony Artur… On jest szalony.

— Fred może zabrać ze sobą Nobby’ego. Pójdę i mu powiem. Ehm… Cudo…

— Tak, kapitanie?

— Próbujesz chyba… no, próbujesz chować przede mną twarz… Och! Ktoś cię uderzył?

— Nie, sir.

— Bo oczy ci wyglądają jak podbite, a wargi…

— Nic mi nie jest, sir! — zapewniła zdesperowana Cudo.

— No tak, jeśli tak twierdzisz… Ja, tego… no… poszukam sierżanta Colona.

Wyszedł bardzo zakłopotany.

Zostały we dwie.

Wszystkie dziewczęta razem, pomyślała Angua. W każdym razie jedna normalna dziewczyna na nas dwie.

— Tusz do rzęs to chyba nie był dobry pomysł — powiedziała. — Szminka w porządku, ale tusz… Raczej nie.

— Myślę, że potrzeba mi trochę wprawy.

— Na pewno chcesz zachować brodę?

— Nie myślisz chyba o… goleniu? — Cudo cofnęła się o krok.

— Dobrze już, dobrze. A żelazny hełm?

— Należał do mojej babki! Jest krasnoludzi!

— Świetnie, świetnie. Jak chcesz. W każdym razie zrobiłaś pierwszy krok.

— A co… co myślisz o tym? — Cudo podała jej świstek papieru.

Angua przeczytała. Była to lista imion, choć większość przekreślona:


Cudo Tyłeczek

Cyntia

Claudia

Consuela

Lucinda Tyłeczek

Carrie

Cherry

Cheri


— I co? — pytała nerwowo Cudo.

— Lucinda? — Angua uniosła brwi.

— Zawsze mi się podobało to imię.

— Cheri brzmi ładnie. Pasuje do ciebie. A biorąc pod uwagę, jakie tu ludzie mają pojęcie o obcych językach, na pewno pomyślą, że to „cud” po überwaldzku.

Cudo odetchnęła z ulgą; napięcie opadło. Kiedy już ktoś postanowi wykrzyczeć światu, kim jest naprawdę, przyjemnie jest odkryć, że można to zrobić szeptem.


Gdzieś pod Ankh-Morpork szczur biegł w swoich sprawach, sunąc beztrosko przez zrujnowaną wilgotną piwnicę. Skręcił na rogu w stronę składu ziarna, o którym wiedział, że leży w tym kierunku, i niemal zderzył się z innym szczurem.

Ten drugi jednak stał na tylnych łapach, miał na sobie małą czarną szatę i trzymał kosę. Widoczna część jego pyszczka była biała jak kość.

PIP? — powiedział.

Potem wizja rozwiała się, odsłaniając nieco mniejszą postać. Ta w niczym nie przypominała szczura, może z wyjątkiem rozmiaru. Była ludzka, a przynajmniej człekokształtna, ubrana w spodnie ze szczurzej skóry, a od pasa w górę naga — jedynie dwa bandolety przecinały jej pierś. I paliła malutkie cygaro.

Uniosła malutką kuszę i wystrzeliła.

Dusza szczura — gdyż istota tak bardzo i pod tak wieloma względami podobna do człowieka z pewnością posiada duszę — patrzyła smętnie, jak ludzka postać chwyta za ogon i odciąga gdzieś jej niedawne mieszkanie. Potem spojrzała na Śmierć Szczurów.

— Pip? — zapytała.

Mroczny Piskacz skinął łebkiem.

PIP.

Chwilę później Ciut Szalony Artur wyszedł na światło dnia, ciągnąc za sobą szczura. Miał już pięćdziesiąt siedem, równo ułożonych pod ścianą. Mimo swego imienia Ciut Szalony Artur nigdy nie zabijał ciężarnych samic ani młodych. Zawsze dobrze jest zadbać o to, by jutro też mieć pracę.

Jego szyld wciąż był przypięty nad otworem. Ciut Szalony Artur, jako jedyny eksterminator owadów i gryzoni potrafiący rzucić wrogowi wyzwanie na jego warunkach, przekonał się, że reklama jest opłacalna.


„CIUT SZALONY” ARTUR Na te małe stworzonka, które cię wkurzają. Szczury DARMO Mysze: 1 p za 10 ogonów Krety: 1/2 p za każdego Osy: 50 p za gniazdo. Szerżenie 20 p extra Karaluchy i podobne wg umowy. Niskie chonoraria • Wysoka wydajność


Artur wyjął najmniejszy na świecie notes i kawałek grafitu z ołówka. Zaczął liczyć… Pięćdziesiąt osiem skór po dwie za pensa, nagroda od miasta za ogony, pens za dziesiątkę, a tusze do Świdry, dwa pensy za trzy, twardo się targuje ten krasnoludzi szczurzynsyn…

Na moment okrył go cień, a potem ktoś go przydepnął.

— No tak — odezwał się właściciel buta. — Nadal łapiesz szczury bez karty członka gildii, co? Patrz, Sid, to najłatwiejsze dziesięć dolarów, jakie nam się udało zarobić. No to bierzmy…

Mężczyzna uniósł się w górę o kilka cali, zakręcił się i poleciał na mur. Jego towarzysz widział smużkę pyłu mknącą po swoim bucie, ale nie zdążył zareagować.

— Wlazł mi do spodni! Wlazł mi do… auuu!

Coś trzasnęło.

— Moje kolano! Moje kolano! Złamał mi kolano!

Człowiek, który poleciał w bok, próbował wstać, ale coś przebiegło mu po piersi i wylądowało okrakiem na nosie.

— Cześć, koleś! — zawołał Ciut Szalony Artur. — Twoja matka umie szyć, koleś? No to niech cię pozszywa!

Złapał rękami obie powieki ofiary i z pełną precyzją uderzył głową. Znowu trzasnęło, kiedy zetknęły się dwie czaszki.

Człowiek ze złamanym kolanem usiłował odczołgać się na bok, ale Ciut Szalony Artur zeskoczył z jego ogłuszonego towarzysza i wziął się za kopanie. Kopnięcie wymierzone przez kogoś mającego sześć cali wzrostu nie powinno być bolesne, ale zdawało się, że Ciut Szalony Artur ma o wiele większą masę, niż wynikałaby z jego rozmiarów. Dostać czołem od Artura, to tak jakby dać się trafić z procy stalową kulką. Kopnięcie zdawało się równie silne co normalnego mężczyzny, ale ta siła bardzo boleśnie skupiała się na obszarze o wiele mniejszym.

— I możecie powiedzieć w Gildii Szczurołapów, że pracuję dla kogo zechcę i biorę za to, ile mi się podoba! — oznajmił między kolejnymi kopniakami. — I niech te pętaki przestaną utrudniać życie drobnym przedsiębiorcom!

Drugi porządkowy gildii dotarł już do wylotu uliczki. Artur kopnął Sida po raz ostatni i zostawił go w rynsztoku.

Potem wrócił do przerwanego zajęcia. Zniechęcony pokręcił głową. Pracował prawie za darmo i sprzedawał swoje szczury za połowę oficjalnej stawki — ohydna zbrodnia. A jednak Ciut Szalony Artur jakoś się na tym bogacił. Gildia swym zbiorowym rozumem nie pojęła jeszcze idei fiskalnej względności.

Artur brał za swoje usługi o wiele więcej niż oni. O wiele więcej, naturalnie, z bardzo szczególnego, a przede wszystkim niskiego punktu widzenia Ciut Szalonego Artura. Ankh-Morpork dopiero miało zrozumieć, że im ktoś jest mniejszy, tym więcej są warte jego pieniądze.

Człowiek za dolara mógł sobie kupić bochenek chleba, który zjadał w kilku kęsach. Za tego samego dolara Ciut Szalony Artur kupował taki sam bochenek, ale mógł się nim żywić przez tydzień, a to, co zostało, wydrążyć i używać jako sypialni.

Problem różnicy wymiarów był także przyczyną częstych pijaństw Artura. Mało który oberżysta skłonny był sprzedawać piwo na naparstki albo miał kufle dla gnomów. Ciut Szalony Artur chodził więc się napić w kostiumie pływackim.

Ale lubił swoją pracę. Nikt nie likwidował szczurów tak jak Ciut Szalony Artur. Szczury stare i chytre, wiedzące wszystko o pułapkach, zapadkach i truciznach, były bezsilne, stając z nim twarzą w twarz — zresztą twarz właśnie najczęściej atakował. Ostatnie, co czuły, to ręce łapiące je za uszy; ostatnie, co widziały, to jego zbliżająca się prędko głowa.

Pomrukując pod nosem, Artur wrócił do rachunków. Ale nie na długo.

Odwrócił się nagle, z czołem gotowym do ataku.

— To tylko my, Ciut Szalony Arturze — powitał go sierżant Colon i szybko odstąpił o krok.

— Dla ciebie to pan Ciut Szalony Artur, glino — rzucił groźnie Ciut Szalony Artur, ale uspokoił się trochę.

— Sierżant Colon i kapral Nobbs — przestawił się Colon.

— Tak. Pamiętasz nas chyba? — dodał przymilnie Nobby. — To my ci pomogliśmy, kiedy się biłeś z tymi trzema krasnoludami w zeszłym tygodniu.

— Odciągnęliście mnie od nich, jeśli już o tym mowa. Akurat kiedy wszystkich położyłem.

— Chcemy porozmawiać o szczurach — wyjaśnił Colon.

— Nie mogę przyjąć nowych klientów — odparł stanowczo Artur.

— O szczurach, które parę dni temu sprzedałeś delikatesom Świdry.

— A co was to obchodzi?

— On uważa, że były zatrute — odparł Nobby, który wcześniej rozsądnie schował się za Colona.

— Nigdy nie używam trucizny!

Colon uświadomił sobie, że cofa się przed człowiekiem wzrostu sześciu cali.

— No, niby… rozumiesz… znaczy się… Często się bijecie i w ogóle… Nie lubicie się z krasnoludami… I niektórzy mogliby uznać… znaczy… może to wyglądać, jakbyś miał do nich urazę.

Zrobił jeszcze krok w tył i niemal potknął się o Nobby’ego.

— Uraza? Jaka uraza, koleś? To nie ja łapię się na kopniaki — stwierdził Ciut Szalony Artur, idąc za nimi.

— Słuszna uwaga, słuszna uwaga — przyznał Colon. — Ale by nam pomogło, znaczy, jakbyś tak powiedział… skąd miałeś te szczury…

— Na przykład z pałacu Patrycjusza, może — dodał Nobby.

— Z pałacu? Nikt nie łapie szczurów w pałacu. To zabronione. Nie; pamiętam te szczury. Dobre, tłuste… Chciałem pensa za każdego, ale wytargował trójkę za cztery, liczykrupa jeden.

— Więc gdzie je upolowałeś?

Artur wzruszył ramionami.

— Koło targu bydła. Targ bydła załatwiam we wtorki. Ale nie powiem wam, skąd tam przyszły. Ich tunele sięgają wszędzie, nie?

— A mogły zjeść truciznę, zanim je upolowałeś?

Ciut Szalony Artur najeżył się.

— Nikt tu nie wykłada trucizny. Nie pozwalam na to, jasne? Mam wszystkie kontrakty przy Rzeźniczej, a nie będę robił interesów z żadnym pętakiem, który używa trucizny. Nic nie biorę za eksterminację, rozumiecie? Gildia tego nienawidzi. Ale sam sobie dobieram klientów. — Uśmiechnął się złośliwie. — Chodzę tylko tam, gdzie jest najlepsze żarcie dla szczurów, i pozbywam się ich tak, że je opycham ozdobom trawnikowym. I jak spotkam kogoś, kto na moim terenie używa trucizny, to niech płaci stawki gildii za robotę gildii. Zobaczymy, jak mu się to spodoba.

— Widzę, że będziesz wielkim człowiekiem w żywieniu zbiorowym — stwierdził Colon.

Ciut Szalony Artur przechylił głowę na bok.

— Wiesz, co się stało z ostatnim kolesiem, który rzucał takie dowcipy?

— Eee… nie.

— Ani nikt inny. Nigdy go nie znaleźli. Skończyliście? Bo zanim wrócę do domu, muszę jeszcze załatwić gniazdo os.

— Czyli łapałeś je pod Rzeźniczą? — nie ustępował Colon.

— Pod całą. To niezła trasa. Są tam garbarze, świeczkarze, rzeźnicy, kiełbaśnicy… Prawdziwy raj, jeśli się jest szczurem.

— Zgadza się. Dzięki. Myślę, że dość już zajęliśmy ci czasu…

— Jak łapiesz osy? — zainteresował się Nobby. — Odymiasz je?

— To niesportowe, trafiać je nie w locie — wyjaśnił Ciut Szalony Artur. — Ale kiedy mam dużo pracy, robię petardy z takiego czarnego proszku numer jeden, co go sprzedają alchemicy.

Wskazał obciążone bandoliery.

— Wysadzasz je? — zdziwił się Nobby. — To chyba nie bardzo sportowo.

— Tak? A próbowałeś kiedy przygotować i podpalić z pół tuzina lontów, a potem przebić się z powrotem do wyjścia, zanim wybuchnie pierwszy ładunek?


— Szukamy wiatru w polu, sierżancie — mówił Nobby, kiedy szli już ulicą. — Jakieś szczury zjadły gdzieś truciznę, a potem on je dorwał. I niby co mamy z tym zrobić? Trucie szczurów nie jest nielegalne.

Colon poskrobał się po brodzie.

— Mam takie wrażenie, że możemy mieć kłopoty, Nobby — powiedział. — Znaczy, wszyscy tam biegają i detektywują, i tylko my dwaj wyjdziemy na durniów. Znaczy się, chcesz wrócić do Yardu i opowiedzieć, żeśmy pogadali z Ciut Szalonym Arturem i to nie on, koniec historii? Jesteśmy ludźmi, tak? No, ja w każdym razie jestem i wiem, że prawdopodobnie ty też. A tutaj wyraźnie wleczemy się w tyle. Mówię ci, Nobby, to już nie jest moja straż. Trolle, krasnoludy, gargulce… Nic do nich nie mam, znasz mnie przecież, ale nie mogę się już doczekać swojej małej farmy z kurczętami wokół drzwi. I wcale by mi nie przeszkadzało, gdybym przed odejściem dokonał czegoś, z czego byłbym dumny.

— No ale co niby mamy robić? Pukać do wszystkich drzwi w okolicach targu bydła i pytać, czy nie mają u siebie arszeniku?

— Właśnie — potwierdził Colon. — Chodzić i rozmawiać. Tak zawsze mówił Vimes.

— Ich tam są całe setki. Zresztą i tak każdy powie, że nie.

— Ale trzeba go zapytać. Dziś już nie jest tak jak kiedyś, Nobby. To nowoczesna praca policyjna. Detektowanie. Dzisiaj mamy wyniki. Znaczy, straż jest coraz większa. Nie przeszkadza mi, że Detrytus został sierżantem, nie jest taki zły, kiedy go lepiej poznać, ale już niedługo to krasnolud może wydawać rozkazy, Nobby. Mnie nic do tego, ja wtedy będę już na mojej farmie…

— …przybijać kurczaki do drzwi — dokończył Nobby.

— …ale ty powinieneś myśleć o przyszłości. A jeśli tak dalej pójdzie, to może niedługo straż zacznie szukać nowego kapitana. I naprawdę zrobi się paskudnie, jeśli ten kapitan będzie się nazywał na przykład Wręcemocny albo Łupek. Więc lepiej pokazywać, że się jest sprytnym.

— A ty nigdy nie chciałeś zostać kapitanem, Fred?

— Ja? Oficjerem? Mam swoją dumę, Nobby. Niech sobie oficjerują na zdrowie ci, co mają powołanie, ale to nie robota dla takich jak ja. Moje miejsce jest między prostymi ludźmi.

— Chciałbym, żeby moje też było — mruknął smętnie Nobby. — Popatrz, co rano znalazłem w swojej przegródce na listy.

Pokazał sierżantowi kwadratowy kartonik ze złoconymi brzegami.

— „Lady Selachii będzie Obecna w Domu dzisiejszego popołudnia od piątej i z przyjemnością powita Towarzystwo lorda de Nobbes” — przeczytał.

— Hm.

— Słyszałem o tych bogatych starszych paniusiach — mówił przygnębiony Nobby. — Pewnie chce, żebym był dziglakiem, co?

— Nie, nie — zaprotestował sierżant, patrząc na najmniej prawdopodobną zabawkę namiętności. — Wiem o takich sprawach od mojego wuja. „W Domu” to znaczy, że podają drinki. To tam wy, z jaśniepaństwa, rozmawiacie. Rozumiesz, Nobby, pijecie, śmiejecie się, dyskutujecie o literaturze i sztukach.

— Nie mam żadnych jaśniepańskich ubrań.

— I tutaj wygrywasz, Nobby. Mundury zawsze pasują. Dodają nawet klasy. Zwłaszcza kiedy wyglądasz olśniewająco — dodał Colon, ignorując fakt, że Nobby wyglądał raczej pochmurnie, wręcz deszczowo.

— Naprawdę? — Nobby rozchmurzył się trochę. — Bo mam więcej takich zaproszeń. Różne karteczki, co wyglądają, jakby ktoś je obgryzał złotymi zębami. Bankiety, bale i takie różne.

Colon spojrzał uważnie na przyjaciela. Dziwna, ale natrętna myśl wpadła mu do głowy.

— No tak — powiedział. — Kończy się sezon towarzyski, rozumiesz. Nie ma wiele czasu.

— Na co?

— No wiesz… Możliwe, że wszystkie te bogate kobiety chcą za ciebie wydać swoje córki, dla których to jest sezon.

— Co?

— Nic nie przebija hrabiego z wyjątkiem diuka, a takich nie mamy. Króla też nie mamy. Hrabia Ankh będzie świetną partią.

Tak, łatwiej było to powiedzieć w taki sposób. Gdyby zamienić „hrabiego Ankh” na „Nobby’ego Nobbsa”, zdanie nie brzmiało dobrze. Ale brzmiało znakomicie, jeśli powiedziało się tylko „hrabia Ankh”. Z pewnością wiele kobiet chętnie zostałoby teściowymi hrabiego Ankh, nawet jeśli w tej transakcji dostawały także Nobby’ego Nobbsa.

No, w każdym razie kilka kobiet.

Nobby’emu błysnęły oczy.

— O tym nie pomyślałem — stwierdził. — A niektóre z tych dziewczyn pewno mają trochę kasy?

— Więcej niż ty, Nobby.

— I oczywiście muszę zadbać, żeby ród Nobbsów nie wygasł. Winien to jestem potomności — dodał w zadumie Nobby.

Colon patrzył na niego z dumą, ale i pewną troską, jak szalony naukowiec, który przymocował głowę, potem ściągnął błyskawicę do trzaskających elektrod, a teraz widzi, jak jego dzieło chwiejnym krokiem zmierza do wioski.

— O rany… — westchnął Nobby. Wzrok mu się lekko rozogniskował.

— Tak. Ale przedtem — przypomniał Colon — ja sprawdzę wszystkie miejsca przy Rzeźniczej, a ty załatwisz te na Flaku. I wracamy do Yardu, robota wykonana, lokal sprzątnięty. Zgoda?


— Dzień dobry, panie komendancie — powiedział Marchewa, zamykając za sobą drzwi. — Kapitan Marchewa melduje się na rozkaz.

Vimes siedział zgarbiony w swoim fotelu i patrzył w okno. Znowu nadciągała mgła. Już teraz gmach Opery naprzeciwko wydawał się trochę rozmyty.

— Tego… Sprawdziliśmy tyle golemów, ile zdołaliśmy, sir — meldował Marchewa, usiłując dyplomatycznie sprawdzić, czy gdzieś na biurku nie stoi butelka. — Niewiele ich było. Znaleźliśmy jedenaście, które same się roztrzaskały albo odcięły sobie głowy, a w południe ludzie zaczęli je rozbijać albo wyjmować im słowa. To niedobrze, sir. W całym mieście leżą porozrzucane kawałki ceramiki. Całkiem jakby ludzie… czekali tylko na okazję. To dziwne, sir. Przecież one tylko pracują i nikomu nie wchodzą w drogę; nie robią ludziom krzywdy. A niektóre z tych, które same się potłukły, zostawiły… no, listy pożegnalne, sir. Pisały, że jest im wstyd i przykro. Wszystkie powtarzały coś o ich glinie…

Vimes nie odpowiadał.

Marchewa pochylił się trochę w bok, sprawdzając, czy butelka nie stoi przypadkiem na podłodze.

— A w Jamie Świdry, w delikatesach, sprzedawali zatrute szczury. Arszenik, sir. Posłałem sierżanta Colona i Nobby’ego, żeby to sprawdzili. To może być zbieg okoliczności, ale nigdy nie wiadomo.

Vimes odwrócił się. Marchewa słyszał jego oddech — krótkie, gwałtowne westchnienia, jak u człowieka, który stara się nad sobą zapanować.

— Co przeoczyliśmy, kapitanie? — zapytał znużonym głosem.

— Sir?

— W sypialni jego lordowskiej mości. Jest tam łóżko. Sekretarzyk. Rzeczy na blacie. Stolik przy łóżku. Krzesło. Dywan. Wszystko. Wymieniliśmy wszystko. Je posiłki. Sprawdziliśmy jedzenie, prawda?

— Całą spiżarnię.

— Całą? W tym możemy się mylić. Nie rozumiem, w jaki sposób, ale możemy. Są pewne dowody, leżące teraz na cmentarzu, które sugerują, że się mylimy. — Vimes niemal warczał. — Co jeszcze pozostało? Tyłeczek twierdzi, że na ciele nie ma żadnych śladów. Coś musiało pozostać. Dowiedzmy się jak, a jeśli będziemy mieli szczęście, odkryjemy również kto.

— Więcej niż ktokolwiek inny oddycha powietrzem w pokoju, sir…

— Przenieśliśmy go do innej sypialni! Nawet gdyby ktoś, sam nie wiem, gdyby pompował truciznę, to przecież nie mógłby przejść do innego pokoju, kiedy my patrzymy. To musi być coś w jedzeniu!

— Przyglądałem się, jak je kosztują, sir.

— W takim razie jest coś, czego nie widzimy, do licha! Ludzie umierają, kapitanie! Pani Easy umarła!

— Kto, sir?

— Nie słyszeliście o niej?

— Muszę przyznać, że nie, sir. A co takiego zrobiła?

— Zrobiła? Nic, jak przypuszczam. Tyle że wychowała dziewięcioro dzieci w dwóch pokojach, w których nie można się przeciągnąć, i szyła koszule po dwa pensy za godzinę, przez wszystkie godziny, jakie jej dali ci nieszczęśni bogowie, i tylko pracowała i nikomu nie wchodziła w drogę, a teraz nie żyje, kapitanie. Podobnie jej wnuk. W wieku czternastu miesięcy. Ponieważ jej wnuczka wyniosła im z pałacu trochę jedzenia! Żeby czasem zjedli coś dobrego. I wiecie co? Mildred sądziła, że chcę ją zaaresztować za kradzież! Na tym pogrzebie, na miłość bogów! — Vimes zaciskał i prostował palce; kostki mu pobielały. — Teraz to jest morderstwo. Nie skrytobójstwo, nie polityka, ale morderstwo! A my nie umiemy zadać odpowiednich pytań!


Otworzyły się drzwi.

— Witam, szefie. — Colon dotknął palcami hełmu. — Przepraszam, że przeszkadzam. Pewnie macie teraz mnóstwo pracy, ale muszę zapytać, choćby po to, żeby wyeliminować was z dalszego śledztwa, że tak powiem. Czy używacie tutaj arszeniku?

— Ehm… Nie trzymaj tak pana oficera za drzwiami, Fanley — zabrzmiał nerwowy głos i pracownik odsunął się na bok. — Dzień dobry, panie oficerze. W czym możemy pomóc?

— Sprawdzamy arszenik, proszę szanownego pana. Zdaje się, że trochę go się dostało tam, gdzie nie powinno.

— Ehm… Na bogów! Coś podobnego. Jestem przekonany, że nie używamy tu trucizny, ale proszę wejść i zaczekać, a sprawdzę u brygadzistów. Na pewno znajdzie się też imbryk gorącej herbaty.

Colon obejrzał się. Wstawała mgła. Niebo poszarzało.

— Nie odmówię, szanowny panie — zapewnił.

Drzwi zamknęły się za nim.

Po chwili usłyszał cichy zgrzyt zasuwanych rygli.


— No dobrze — powiedział Vimes. — Zacznijmy od początku.

Chwycił wyimaginowaną chochlę.

— Jestem kucharzem. Właśnie przygotowałem pożywną owsiankę, która smakuje jak psie siki. Napełniam trzy talerze. Wszyscy na mnie patrzą. Talerze były dobrze umyte, tak? W porządku. Kosztowacz bierze dwa talerze, jeden do skosztowania, a ostatnio drugi do sprawdzenia przez Tyłeczka. Potem służący, to ty, Marchewa, bierze trzeci i…

— Wkłada do windy, sir. Jest taka w każdym pokoju.

— Myślałem, że zanosi mu na górę.

— Sześć pięter? Wystygłoby zupełnie.

— No dobrze… moment. Zaszliśmy za daleko. Masz w ręku talerz. Stawiasz go na tacy?

— Tak, sir.

— No to postaw.

Marchewa posłusznie umieścił niewidzialny talerz na niewidzialnej tacy.

— Coś jeszcze? — spytał Vimes.

— Kromka chleba, sir. Sprawdzamy bochenek.

— Łyżka?

— Tak, sir.

— Nie stój tak. Weź je…

Marchewa oderwał jedną rękę od niewidzialnej tacy, żeby wziąć niewidzialną kromkę chleba i niedotykalną łyżkę.

— Co dalej… sól i pieprz?

— Chyba widziałem pojemniki z solą i pieprzem, sir.

— No to pakuj.

Vimes drapieżnym jak jastrząb wzrokiem patrzył na przestrzeń między dłońmi Marchewy.

— Nie — rzekł. — Tego byśmy nie przegapili. To znaczy… na pewno nie, prawda?

Sięgnął ręką i chwycił niewidoczny pojemnik.

— Powiedz mi, że sprawdzaliśmy sól…

— To pieprz, sir — odparł uprzejmie Marchewa.

— Ocet z pieprzem! Sól z musztardą! — zawołał Vimes. — Nie zbadaliśmy wszystkiego, a potem jego lordowska mość dosypywał sobie trucizny do smaku, tak? Arsen to metal. Czy można użyć… soli metalu? Powiedz, że zadaliśmy sobie to pytanie. Nie jesteśmy chyba aż tacy głupi, co?

— Natychmiast sprawdzę — obiecał Marchewa. Rozejrzał się szybko. — Odstawię tylko tacę…

— Jeszcze nie — zatrzymał go Vimes. — Już to przerabialiśmy. Nie wybiegamy z krzykiem „Dajcie mi ręcznik!” tylko dlatego, że mieliśmy jeden dobry pomysł. Szukajmy dalej. Łyżka… Z czego jest zrobiona?

— Dobra uwaga, sir. Sprawdzę sztućce.

— Teraz dosypaliśmy węgla drzewnego… Co on pije?

— Przegotowaną wodę, sir. Zbadaliśmy tę wodę. I sam sprawdzałem szklanki.

— Dobrze. Czyli… mamy już tacę, a teraz wstawiasz tę tacę do windy i co dalej?

— Ludzie w kuchni ciągną za liny i winda wjeżdża na szóste piętro.

— Bez żadnych przystanków?

Marchewa spojrzał zdziwiony.

— Wjeżdża sześć poziomów w górę — wyjaśnił Vimes. — To taki szyb, a w nim duża skrzynka, którą można przeciągać w górę albo opuszczać na dół. Tak? Założę się, że na każdym piętrze są drzwiczki do tego szybu.

— Niektóre piętra są praktycznie nieużywane, sir…

— Tym lepiej dla naszego truciciela, co? Stoi sobie tam, śmiało, trzeba przyznać, i czeka, aż taca przejedzie obok. Możliwe? Nie wiemy przecież, czy posiłek, który dociera na miejsce, jest tym samym, który wyruszył z kuchni.

— Genialne, sir.

— To ma miejsce nocą, mogę się założyć — mówił dalej Vimes. — Wieczorami jest bardziej rześki i ironiczny, a gaśnie jak świeca następnego ranka. O której posyłają mu kolację?

— Kiedy źle się czuje, o szóstej, sir — odparł Marchewa. — O tej porze już się robi ciemno. Potem siada do pisania.

— Dobrze. Mamy dużo roboty. Idziemy.


Kiedy wszedł Vimes, Patrycjusz siedział w łóżku i czytał.

— O, Vimes — powiedział.

— Twoja kolacja zjawi się wkrótce, panie — oznajmił Vimes. — I czy mógłbym raz jeszcze zaznaczyć, że nasza praca byłaby o wiele łatwiejsza, gdybyś pozwolił przenieść się gdzieś z pałacu?

— Jestem pewien, że by była.

W szybie zazgrzytało. Vimes podszedł i otworzył drzwiczki.

W pudle windy tkwił wciśnięty krasnolud. Trzymał nóż w zębach i po toporku w każdej ręce. Wytrzeszczał oczy w morderczym skupieniu.

— Wielkie nieba! — westchnął słabo Vetinari. — Mam nadzieję, że przysłali chociaż musztardę.

— Jakieś problemy, funkcjonariuszu? — zapytał Vimes.

— Żafnych, fir — odpowiedział krasnolud, rozwinął się i wyjął z zębów nóż. — Straszne nudy przez całą drogę. Były tam inne drzwiczki, wyglądały na całkiem nieużywane, ale i tak zabiłem je gwoździami, jak polecił kapitan Marchewa.

— Dobra robota. Możecie jechać na dół.

Vimes zamknął drzwiczki. Znowu załomotało, gdy krasnolud rozpoczął zjazd.

— Jak widzę, Vimes, dopilnowałeś każdego szczegółu.

— Mam taką nadzieję, panie.

Winda wróciła, tym razem z tacą. Vimes ją wyjął.

— Co to takiego?

— Klatchiańskia ostra z anchois. — Vimes zajrzał pod pokrywkę. — Zamówiliśmy w Pizzowej Budzie Rona za rogiem. Uznałem, że nikt nie może zatruć całej żywności w mieście. A sztućce sprowadziłem od siebie.

— Masz umysł prawdziwego policjanta, Vimes — stwierdził Vetinari.

— Dziękuję, sir.

— Doprawdy? Czyżby to był komplement? — Patrycjusz pogrzebał widelcem w talerzu z miną odkrywcy w obcej krainie. — Czy ktoś to już jadł, Vimes?

— Nie, sir. Oni po prostu w taki sposób siekają jedzenie.

— Ach, rozumiem. Myślałem, że może moi kosztujący potraw przesadzili w entuzjazmie. Coś podobnego! Jakież rozkosze podniebienia muszą mnie czekać…

— Widzę, że czujesz się lepiej, panie — oznajmił chłodno Vimes.

— Dziękuję, Vimes.

Kiedy Vimes wyszedł, Vetinari zjadł pizzę, a przynajmniej te kawałki, które zdawało mu się, że rozpoznaje. Potem odstawił tacę i zdmuchnął świecę przy łóżku. Przez chwilę siedział w ciemności, po czym sięgnął pod poduszkę i wymacał ostry nożyk i pudełko zapałek.

Bogom niech będą dzięki za Vimesa. Było coś ujmującego w jego desperackiej, gorącej, a przede wszystkim niewłaściwie skierowanej kompetencji. Jeśli ten biedak nadal będzie się męczył, trzeba będzie zacząć zostawiać mu wskazówki.


Na komendzie Marchewa siedział sam w pokoju i przyglądał się Dorflowi.

Golem stał w miejscu, gdzie go zostawili. Ktoś powiesił mu ścierkę na ramieniu. Czubek głowy nadal był otwarty.

Przez jakiś czas Marchewa patrzył tylko, opierając brodę na dłoni. Potem otworzył szufladę biurka i wyjął chem Dorfla. Obejrzał papier. Wstał. Podszedł do golema. Umieścił słowa w głowie.

Pomarańczowy blask pojawił się w oczach Dorfla. To, co było wypaloną gliną, przybrało najdelikatniejszą aurę, która wyznacza zmianę między martwym a żywym.

Marchewa znalazł ołówek i tabliczkę Dorfla. Wcisnął mu je w dłoń i odstąpił.

Płomienne spojrzenie śledziło go, kiedy zdejmował pas z mieczem, odpinał napierśnik, zrzucał kubrak i ściągał wełnianą kamizelkę przez głowę.

Jego mięśnie lśniły lekko w blasku świec.

— Nie mam broni — oznajmił. — Ani pancerza. Widzisz? A teraz posłuchaj…

Dorfl zrobił krok naprzód, wznosząc pięść.

Marchewa nie drgnął nawet.

Pięść zatrzymała się o włos od jego otwartych oczu.

— Tak myślałem, że nie możesz — powiedział, gdy golem znów się zamachnął, a jego dłoń wyhamowała o ułamek cala przed żołądkiem Marchewy. — Ale wcześniej czy później będziesz musiał ze mną porozmawiać. No, w każdym razie popisać.

Dorfl stanął bez ruchu. A potem sięgnął po tabliczkę.

ZABIERZ MOJE SŁOWA!

Opowiedz mi o tym golemie, który zabija ludzi.

Ołówek ani drgnął.

— Pozostałe same się zabiły — powiedział Marchewa.

WIEM.

Skąd wiesz?

Golem przyglądał mu się przez chwilę. Po czym napisał:

GLINA Z MOJEJ GLINY.

Czujesz to, co czują inne golemy?

Dorfl skinął głową.

— W dodatku ludzie zabijają golemy — powiedział Marchewa. — Nie wiem, czy zdołam to powstrzymać. Ale mogę spróbować. Myślę, że wiem, co się dzieje, Dorfl. Przynajmniej część. Chyba wiem, kogo śledziłeś. Glina z twojej gliny. Hańba dla was wszystkich. Próbowałeś naprawić krzywdę. Myślę… Wszyscy mieliście nadzieję. Ale słowa w głowie pokonają cię za każdym razem.

Golem stał w bezruchu.

— Sprzedaliście go, prawda? — spytał cicho Marchewa. — Dlaczego?

Słowa zostały wypisane błyskawicznie.

GOLEM MUSI MIEĆ WŁAŚCICIELA.

Czemu? Bo słowa tak każą?

GOLEM MUSI MIEĆ WŁAŚCICIELA!

Marchewa westchnął. Ludzie muszą oddychać, ryby muszą pływać, a golemy muszą mieć właściciela.

— Nie wiem, czy jakoś to załatwię, ale wierz mi, nikt inny nawet nie będzie próbował.

Dorfl się nie poruszył.

Marchewa wrócił na swoje początkowe miejsce.

— Zastanawiam się, czy ten stary kapłan i pan Hopkinson zrobili coś… albo pomogli coś zrobić — rzekł, obserwując twarz golema. — Zastanawiam się, czy… potem… coś nie zwróciło się przeciwko nim, uznało, że świat jest zbyt…

Dorfl nie reagował.

Marchewa pokiwał głową.

— W każdym razie ty jesteś wolny. To, co się stanie teraz, zależy już od ciebie. Pomogę, jeśli zdołam. Jeżeli golem jest rzeczą, to nie może popełnić morderstwa, a ja wciąż usiłuję zrozumieć, dlaczego to wszystko się dzieje. Jeżeli zaś golem może popełnić morderstwo, to jesteście ludźmi, a to, co z wami robią, jest straszne i trzeba z tym skończyć. Tak czy owak, wygrywacie, Dorfl. — Odwrócił się tyłem i zaczął przekładać jakieś papiery na biurku. — Największy kłopot polega na tym — dodał — że każdy by chciał, by ktoś inny odczytał za niego jego własne myśli i potem sprawił, żeby świat zaczął działać jak należy. Może nawet golemy.

Загрузка...