Terry Pratchett Na glinianych nogach

Była ciepła, wiosenna noc, kiedy jakaś pięść huknęła o drzwi tak mocno, że wygięły się zawiasy.

Mężczyzna otworzył i wyjrzał na ulicę. Znad rzeki unosiła się mgła, a noc była chmurna. Równie dobrze mógłby starać się zobaczyć coś przez biały aksamit.

Ale potem miał wrażenie, że dostrzega jakieś kształty tuż poza granicą wylewającego się na ulicę światła. Wiele kształtów, obserwujących go uważnie. Zdawało mu się, że była tam nawet sugestia bardzo słabych świetlnych punkcików…

Nie mógł się jednak mylić co do kształtu wyrastającego tuż przed nim. Był wielki, ciemnoczerwony i przypominał ulepioną przez dziecko figurkę człowieka z gliny. Oczy miał jak dwie jarzące się głownie.

— Tak? Czego tu szukasz o tej porze?

Golem wręczył mu tabliczkę, na której było napisane:

SŁYSZELIŚMY, ŻE POTRZEBUJESZ GOLEMA.

Oczywiście, golemy przecież nie mówią, prawda?

— Ha! Potrzebuję, tak. Ale żeby mnie było stać, to już nie bardzo. Rozglądałem się trochę, ale zabójcze ceny ostatnio za was biorą…

Golem starł litery z tabliczki i napisał:

JAK DLA CIEBIE, STO DOLARÓW.

— Jesteś na sprzedaż?

NIE.

Golem odsunął się ciężko. W krąg światła wkroczył inny.

To także był golem — mężczyzna nie miał wątpliwości. Ale nie przypominał tych niezgrabnych brył gliny, jakie czasem widywał. Lśnił jak świeżo wypolerowany posąg, wyrzeźbiony perfekcyjnie, aż po szczegóły odzieży. Podobny był trochę do któregoś z królów miasta ze starego portretu, z wyniosłą postawą i władczą fryzurą. Miał nawet wąską koronę uformowaną na głowie.

— Sto dolarów? — zapytał podejrzliwie mężczyzna. — A co z nim jest nie w porządku? Kto go sprzedaje?

WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU. DOSKONAŁY W KAŻDYM SZCZEGÓLE. DZIEWIĘĆDZIESIĄT DOLARÓW.

— Wygląda na to, że ktoś chce się go szybko pozbyć…

GOLEM MUSI PRACOWAĆ. GOLEM MUSI MIEĆ WŁAŚCICIELA.

— No tak, zgadza się. Ale słyszy się różne historie… Jak popadają w szaleństwo, pracują za dużo i takie tam.

NIE JEST SZALONY. OSIEMDZIESIĄT DOLARÓW.

— Wygląda… na nowego. — Mężczyzna stuknął w błyszczącą pierś. — Ale nikt przecież nie robi już golemów i właśnie przez to cena przekracza możliwości rodzinnej firmy… — Przerwał nagle. — Czyżby ktoś znowu je produkował?

OSIEMDZIESIĄT DOLARÓW.

— Słyszałem, że kapłani już wiele lat temu zakazali produkcji golemów. Można się wpakować w bardzo poważne kłopoty.

SIEDEMDZIESIĄT DOLARÓW.

— Kto go zrobił?

SZEŚĆDZIESIĄT DOLARÓW.

— Czy sprzedaje je Albertsonowi? Albo Spadgerowi i Williamsowi? I tak ciężko jest z nimi konkurować, mają pieniądze, żeby zainwestować w nową wytwórnię…

PIĘĆDZIESIĄT DOLARÓW.

Mężczyzna obszedł golema dookoła.

— I człowiek potem widzi, jak jego firma się sypie z powodu nieuczciwego zaniżania cen, chciałem powiedzieć…

CZTERDZIEŚCI DOLARÓW.

Religia owszem, świetna sprawa, ale co prorocy mogą wiedzieć o profitach? Hm… — Spojrzał na skrytego w cieniu bezkształtnego golema. — Zdaje się, że napisałeś właśnie „trzydzieści dolarów”?

TAK.

Zawsze lubiłem hurtowe zakupy. Zaczekaj chwilę. — Zniknął w głębi domu i po chwili wrócił z garścią monet. — Będziecie je sprzedawać tamtym draniom?

NIE.

— Doskonale. Powiedz swojemu szefowi, że robienie z nim interesów to prawdziwa przyjemność. No, wchodź do środka, słoneczko.

Biały golem wszedł do fabryki. Mężczyzna rozejrzał się nerwowo i podreptał za nim. Zamknął drzwi.

Głębsze cienie poruszyły się w mroku. Zabrzmiał cichy syk. Po chwili, kołysząc się lekko na boki, wielkie i ciężkie kształty odeszły.

Niedługo potem, za rogiem, jakiś żebrak z nadzieją wyciągnął rękę po jałmużnę i ze zdumieniem odkrył, że nagle stał się bogatszy o całe trzydzieści dolarów[1].


Świat Dysku obracał się na tle migoczącego tła kosmicznej przestrzeni; wirował delikatnie na grzbietach czterech ogromnych słoni stojących na skorupie Wielkiego A’Tuina, gwiezdnego żółwia. Kontynenty dryfowały powoli, okryte układami pogodowymi, które same kręciły się powoli przeciwko nurtowi, jak tańczący walca, którzy wirują w kierunku przeciwnym do kierunku tańca. Miliardy ton geografii przetaczały się po niebie.

Ludzie patrzą z góry na takie rzeczy jak geografia czy meteorologia nie tylko dlatego, że stoją na jednej i są moczeni przez drugą. Obie nie wyglądają na prawdziwe nauki[2]. Ale geografia to tylko fizyka, spowolniona i z kilkoma wetkniętymi w nią drzewami, a meteorologia pełna jest oszałamiająco modnego chaosu i złożoności. Natomiast lato nie jest tylko czasem. Jest również miejscem. Lato jest ruchliwą istotą, która na zimę lubi przenosić się na południe.

Nawet na świecie Dysku z jego maleńkim, orbitującym słońcem, przemykającym ponad wirującym światem, pory roku przemieszczały się z wolna. W Ankh-Morpork, największym z miast świata, lato odpychało wiosnę, a samo było szturchane w plecy przez jesień.

Geograficznie rzecz biorąc, w granicach samego miasta różnice nie były wielkie, choć późnym latem brudna piana na rzece często miała piękny szmaragdowy kolor. Wiosenne mgiełki stały się mgłami jesiennymi, które — zmieszane z oparami i dymami z dzielnicy magicznej i z warsztatów alchemików — zdawały się zyskiwać własne, duszące i gęste życie.

A czas płynął.


Jesienna mgła lgnęła do czarnych o północy szyb.

Strużka krwi ciekła po stronicach rozerwanego na połowy tomu esejów religijnych.

Nie trzeba było tego robić, pomyślał ojciec Tubelcek.

Kolejna myśl sugerowała, że i jego nie trzeba było uderzać. Ale ojciec Tubelcek nigdy nie przejmował się zbytnio takimi sprawami. W końcu człowiek może wyzdrowieć, książka nie. Wyciągnął drżącą dłoń, próbując zebrać kartki, ale znów opadł nieruchomo.

Pokój wirował wokół niego.

Otworzyły się drzwi i zabrzmiały kroki ciężkich stóp na podłodze. A przynajmniej kroki jednej ciężkiej stopy i szuranie.

Krok. Szur. Krok. Szur.

Ojciec Tubelcek z wysiłkiem skupił wzrok.

— Ty? — wychrypiał.

Przytaknięcie.

— Zbierz… te… książki.

Stary kapłan przyglądał się, jak tomy zostały zebrane i ułożone w stosy — palcami całkiem nieodpowiednimi do tego zadania.

Przybysz znalazł wśród rozrzuconych rzeczy gęsie pióro, starannie napisał coś na skrawku papieru, potem zwinął go i delikatnie umieścił między wargami ojca Tubelceka.

Umierający kapłan spróbował się uśmiechnąć.

— My tak nie działamy — wymamrotał; niewielki zwitek kołysał się niczym ostatni papieros. — My… tworzymy… własne… s…

Pochylona postać przyglądała mu się jeszcze chwilę, a potem bardzo ostrożnie pochyliła się wolno i zamknęła mu oczy.


Komendant Straży Miejskiej Ankh-Morpork, sir Samuel Vimes, marszcząc brwi, przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze i rozpoczął golenie.

Brzytwa była dla niego mieczem wolności. Golenie — aktem buntu.

W ostatnich czasach ktoś przygotowywał mu kąpiel (codziennie! — trudno uwierzyć, że ludzka skóra to wytrzymuje). Ktoś szykował mu ubranie (i to jakie ubranie!). I ktoś gotował mu posiłki (i to jakie posiłki! — przybierał na wadze, zdawał sobie z tego sprawę). I nawet ktoś czyścił mu buty (takie buty! — nie jakieś byle co z tekturowymi podeszwami, ale solidne, dobrze dopasowane buty z prawdziwej błyszczącej skóry). Był ktoś, kto robił za niego prawie wszystko, ale pewne rzeczy mężczyzna powinien załatwiać sam, a jedną z nich było golenie.

Wiedział, że lady Sybil tego nie aprobuje. Jej ojciec nigdy w życiu sam się nie ogolił. Miał do tego odpowiedniego człowieka. Vimes protestował, że zbyt wiele lat patrolował nocą ulice, by pozwalać komukolwiek operować ostrzem w pobliżu własnego gardła. Jednak prawdziwym powodem, powodem niewypowiedzianym, było to, że nienawidził samej idei świata podzielonego na golących i golonych. Albo tych, co noszą błyszczące buty, i tych, co zdrapują z nich błoto. Za każdym razem, kiedy widział, jak Willikins składa jego ubranie, musiał tłumić przemożny odruch, by kopnąć w błyszczący tyłek kamerdynera jako obrazy dla godności człowieka.

Brzytwa sunęła płynnie po nocnej szczecinie.

Wczoraj byli na jakimś oficjalnym przyjęciu. Nie przypominał sobie, o co chodziło. Miał wrażenie, że całe życie spędza na takich imprezach. Figlarnie rozchichotane kobiety i hałaśliwi młodzi ludzie, którzy chyba stali na końcu kolejki, kiedy wydawano podbródki, i dla nich zabrakło. Jak zwykle, wracał przez mgliste ulice w paskudnym nastroju.

Zauważył światło pod kuchennymi drzwiami, usłyszał rozmowy i śmiechy, więc wszedł. Był tam Willikins, a także staruszek, który palił w piecu, i główny ogrodnik, i jeszcze chłopak, który czyścił łyżki i rozpalał w kominkach. Grali w karty. Na stole stały butelki piwa.

Przysunął sobie krzesło, rzucił kilka żartów i poprosił, żeby jemu też rozdać. Byli… serdeczni. W pewnym sensie. Ale w miarę postępów gry uświadamiał sobie, jak świat krystalizuje się wokół niego. Całkiem jakby stał się kółkiem zębatym w szklanym zegarze. Nikt się nie śmiał. Zwracali się do niego „proszę pana” i stale odchrząkiwali. Wszystko stało się bardzo… ostrożne.

Wreszcie wymamrotał jakieś przeprosiny i wyszedł. W połowie korytarza zdawało mu się, że usłyszał komentarz, a po nim… cóż, może tylko śmiech. Ale mógł to być ironiczny chichot.

Brzytwą ostrożnie manewrował wokół nosa.

Ha… Jeszcze parę lat temu ktoś taki jak Willikins z trudem by go tolerował w kuchni. I kazałby mu przed wejściem zdjąć buty.

Więc takie teraz jest twoje życie, komendancie sir Samuelu, myślał Vimes. Dla jaśniepaństwa — były gliniarz, który wżenił się w arystokrację, ale jaśnie pan dla całej reszty…

Zmarszczył brwi, patrząc na swe odbicie w lustrze.

Zaczął w rynsztoku, to prawda. A teraz doszedł do trzech posiłków dziennie, dobrych butów, ciepłego łóżka nocą i — jeśli już o tym mowa — także żony. Dobra stara Sybil… Chociaż ostatnio zaczyna rozmowy o zasłonach, ale sierżant Colon mówił, że to się żonom zdarza, chodzi o coś biologicznego i jest absolutnie normalne.

Prawdę mówiąc, był dość przywiązany do swoich starych, tanich butów. Podeszwy miał w nich tak cienkie, że mógł przez nie odczytać ulicę. Potrafił nawet w ciemności poznać, gdzie się znalazł. Co tam…

Lustro do golenia Sama Vimesa było trochę nietypowe — lekko wypukłe, przez co odbijało więcej niż płaskie lustra. I dawało doskonały widok na przybudówki i ogrody za oknem.

Hm… przerzedzają się u góry… — myślał. Wyraźnie wyższe czoło. Mniej włosów do czesania, ale z drugiej strony więcej twarzy do mycia…

Coś mignęło w lustrze.

Vimes odsunął się w bok i pochylił.

Lustro rozpadło się na kawałki.

Gdzieś za wybitym oknem rozległ się tupot biegnących stóp, potem trzask i krzyk.

Vimes wyprostował się. Wyłowił z miski największy odłamek lustra i oparł go o czarne drzewce wbitego w ścianę bełtu.

Skończył się golić.

Potem zadzwonił na kamerdynera. Willikins zmaterializował się prawie natychmiast.

— Proszę pana…

Vimes wypłukał brzytwę.

— Poślij chłopaka do szklarza, dobrze?

Wzrok kamerdynera przemknął do okna, a potem do strzaskanego lustra.

— Oczywiście, proszę pana. A rachunek znowu odesłać do Gildii Skrytobójców?

— Z pozdrowieniami ode mnie. A skoro już pójdzie, niech zajrzy na skwer Piątaka i Siódmaka, i kupi mi nowe lustro. Ten krasnolud wie, jakie lubię.

— Tak, proszę pana. Przyniosę miotłę i szufelkę, proszę pana, i sprzątnę tu natychmiast. Czy mam poinformować jaśnie panią o zajściu?

— Nie. Zawsze twierdzi, że to moja wina, bo ich zachęcam.

— Oczywiście, proszę pana — zgodził się Willikins.

I się zdematerializował.

Sam Vimes osuszył twarz ręcznikiem i zszedł na dół, do pokoju porannego. Z szafki wyjął nową kuszę, którą Sybil podarowała mu w prezencie ślubnym. Był przyzwyczajony do typowych strażniczych kusz, w krytycznych sytuacjach mających paskudny zwyczaj strzelania do tyłu, ale ta była z warsztatu Burleigh i Wręcemocny, robiona na miarę, z gładką orzechową kolbą. Podobno nie istniała lepsza broń.

Następnie wybrał cienkie cygaro i wyszedł do ogrodu.

Jakieś hałasy dochodziły z szopy dla smoków. Vimes wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Oparł o nie kuszę.

Skamlania i piski zabrzmiały głośniej. Niewielkie strużki ognia wznosiły się nad grubymi ścianami zagród lęgowych.

Vimes pochylił się nad najbliższą. Podniósł świeżo wyklutą dragonetkę i połaskotał ją w gardło. Kiedy w podnieceniu zionęła ogniem, zapalił cygaro i zaciągnął się z satysfakcją. Wydmuchnął pierścień dymu w stronę postaci wiszącej pod sklepieniem.

— Dzień dobry — powiedział.

Człowiek wyginał się gorączkowo. Dzięki zadziwiającej sprawności zdołał zahaczyć stopą o belkę, ale nie potrafił się podciągnąć. O spadaniu lepiej było nie myśleć — kilkanaście małych smoczków zebrało się pod nim, podskakiwało nerwowo i wypuszczało płomienie.

— Eee… Dzień dobry — odpowiedział wiszący człowiek.

— Znów mamy piękną pogodę — zauważył Vimes, podnosząc wiadro z węglem. — Choć podejrzewam, że po południu podniesie się mgła.

Rzucił smokom niewielki węgielek. Przepychały się, by go zdobyć.

Wybrał kolejny. Młody smok, który połknął węgielek, miał teraz wyraźnie dłuższy i gorętszy płomień.

— Przypuszczam — odezwał się młody człowiek — że nie zdołam pana przekonać, by pozwolił mi pan zejść?

Następny smok połknął trochę węgla i odbiło mu się kulą ognistą. Młody człowiek wygiął się rozpaczliwie, by jej uniknąć.

— Zgaduj — zaproponował Vimes.

— Po rozważeniu sytuacji mam wrażenie, że wybór dachu nie był mądrym posunięciem — stwierdził skrytobójca.

— Prawdopodobnie — zgodził się Vimes.

Kilka tygodni temu spędził dobre parę godzin, podpiłowując belki i starannie układając dachówki.

— Powinienem zeskoczyć z muru i wykorzystać krzaki pod murem.

— Być może — przyznał Vimes.

W krzakach założył pułapkę na niedźwiedzie.

Chwycił garść węgla.

— Pewnie mi nie zdradzisz, kto cię wynajął?

— Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe, proszę pana. Zna pan zasady.

Vimes posępnie skinął głową.

— W zeszłym tygodniu doprowadziliśmy przed Patrycjusza syna lady Selachii. Tak, ten chłopak musi się jeszcze nauczyć, że „nie” nie oznacza „tak, bardzo proszę”.

— Możliwe, proszę pana.

— Potem była ta sprawa z synem lorda Rusta. Nie można strzelać do służących za to, że postawili buty na odwrót. To nieeleganckie. Będzie musiał nauczyć się odróżniać prawo od lewa, tak jak my wszyscy. I prawo od bezprawia także.

— Słucham uważnie, proszę pana.

— Wydaje się, że osiągnęliśmy impas.

— W samej rzeczy, proszę pana.

Vimes wymierzył bryłą węgla w zielonobrązowego smoka, który pochwycił ją zręcznie w powietrzu. Robiło się coraz goręcej.

— Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy próbujecie albo tutaj, albo w moim biurze. Przecież dużo chodzę po mieście, prawda? Moglibyście mnie chyba zastrzelić na ulicy.

— Co? Jak pospolici mordercy?

Vimes pokiwał głową. Skrytobójcy mieli swój honor, choć czarny i wypaczony.

— Ile byłem wart?

— Dwadzieścia tysięcy, proszę pana.

— Powinno być więcej.

— Zgadzam się.

Jeśli skrytobójca zdoła powrócić do gildii, będzie więcej, pomyślał Vimes. Własne życie cenią bowiem całkiem wysoko.

— Zastanówmy się. — Vimes obejrzał koniec cygara. — Gildia bierze pięćdziesiąt procent. Zostaje dziesięć tysięcy.

Skrytobójca przez chwilę rozważał jego słowa, potem sięgnął do pasa i niezbyt zgrabnie cisnął w stronę Vimesa sakiewkę. Vimes chwycił ją, po czym sięgnął po kuszę.

— Wydaje mi się — stwierdził — że gdyby człowiek miał teraz spaść między smoki, zdołałby pewnie dotrzeć do drzwi z powierzchownymi tylko oparzeniami. Gdyby był szybki. Jesteś szybki?

Nie doczekał się odpowiedzi.

— Oczywiście, musiałby nie mieć innego wyjścia — ciągnął komendant. Umocował kuszę na stole do karmienia i wyciągnął z kieszeni sznurek. Jeden koniec przywiązał do gwoździa, drugi do cięciwy. Potem odsunął się i zwolnił spust.

Cięciwa drgnęła lekko.

Skrytobójca, wisząc głową w dół, wstrzymał oddech.

Vimes zaciągnął się kilka razy cygarem, aż jego koniec stał się prawdziwym piekłem. Wyjął je z ust i oparł o sznurek, tak że musiało się wypalić jeszcze tylko o ułamek cala dalej, by sznurek się zatlił.

— Drzwi zostawiam otwarte — oznajmił. — Nigdy nie byłem człowiekiem nierozsądnym. Z zaciekawieniem będę obserwował twoją karierę.

Rzucił smokom resztę węgla i wyszedł.

Zapowiadał się kolejny, pełen wydarzeń dzień w Ankh-Morpork. A przecież dopiero się zaczął.

Kiedy Vimes dotarł do domu, usłyszał świst, stuk i tupot kogoś biegnącego bardzo szybko w stronę dekoracyjnego stawu. Uśmiechnął się.

Willikins czekał już z jego płaszczem.

— Proszę pamiętać, że o jedenastej ma pan spotkanie z jego lordowską mością, sir Samuelu.

— Tak, tak — potwierdził Vimes.

— A o dziesiątej ma pan zajrzeć do heroldów. Jaśnie pani wyraźnie to przypomniała. Dokładniej, proszę pana, użyła sformułowania „Powiedz mu, żeby nie próbował znowu się wykręcać”.

— Dobrze, dobrze…

— Jaśnie pani także bardzo prosiła, proszę pana, żeby spróbował pan nikogo nie zirytować.

— Przekaż jej, że spróbuję.

— A pańska lektyka czeka przed drzwiami, proszę pana.

Vimes westchnął.

— Dziękuję. W ogrodowej sadzawce siedzi człowiek. Wyłów go i poczęstuj herbatą. Wydaje się, że to obiecujący młodzieniec.

— Oczywiście, proszę pana.

Lektyka… No tak, lektyka. Prezent ślubny od Patrycjusza. Vetinari wiedział przecież, że Vimes kocha chodzić po ulicach miasta. Jakie to dla niego typowe, że dał w prezencie coś, co na chodzenie nie pozwala.

Czekała przed wyjściem. Obaj nosiciele wyprostowali się na jego widok.

Sir Samuel Vimes, komendant Straży Miejskiej, znów się zbuntował. Może naprawdę musi korzystać z tego draństwa, ale…

Spojrzał na przedniego nosiciela i kciukiem wskazał mu drzwiczki lektyki.

— Wsiadaj — polecił.

— Ależ proszę pana…

— Mamy pogodny ranek. — Vimes zdjął płaszcz. — Sam będę prowadził.


Najdrośsi mamo i tato…


Kapitan Marchewa ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork miał dziś dzień wolny. Spędzał go rutynowo. Najpierw jadł śniadanie w jakimś dogodnym barze. Potem pisał list do domu. Listy do domu zawsze sprawiały mu trochę problemów. Listy od rodziców zawsze były ciekawe, pełne statystyk wydobycia i ekscytujących informacji o nowych sztolniach i obiecujących żyłach minerałów. On za to musiał im pisać o morderstwach i innych podobnych sprawach.

Przez chwilę gryzł koniec ołówka.


Miniony tydzień znowu był ciekawy [napisał]. Kręcę się ciągle niby mucha z niebieskim tyłem, Nie Ma Co! Otwieramy nowy komisariat na Flaku, co jest dogodne dla Mroków, więc teraz mamy już nie mniej niż 4 licząc na Sióstr Dolly i przy Długim Murze, a ja jestem jedynym Kapitanem więc bez przerwy, jestem na nogach. Osobiście tęsknię za czasami, kiedy byliśmy tylko ja, Nobby i sierżant Colon ale mamy w końcu Wiek Nietoperza. Sierżant Colon odchodzi na emeryturę pod koniec miesiąca, mówi że pani Colon chce żeby, kupił farmę i mówi jeszcze, że nie może się doczekać wiejskiego spokoju i Bycia Blisko Natury. Jestem pewien że życzylibyście, mu szczęścia. Mój przyjaciel Nobby ciągle jest Nobbym tylko bardziej niż przedtem.


Marchewa z roztargnieniem wziął z talerza niedojedzony barani kotlet i wsunął go pod stół. Rozległo się mlaśnięcie.


Zresztą wracając do rzeczy, jestem też pewien że wspominałem wam, o Chłopakach z Kablowej, chociaż dalej stacjonują przy Pseudopolis Yard, ludzie nie lubią kiedy strażnicy nie noszą mundurów ale, komendant Vimes mówi że przestępcy, też nie noszą mundurów, więc niech ich l*cho porwie.


Przerwał. Wiele mówił na temat kapitana Marchewy fakt, że po prawie dwóch latach spędzonych w Ankh-Morpork wciąż czuł się niepewnie, używając takich słów jak l*cho.


Komendant Vimes twierdzi, że musimy mieć tajnych policjantów, skoro popełniane są tajne przestępstwa…


Znowu przerwał. Kochał swój mundur. Nie miał innego ubrania. Sam pomysł strażnika w przebraniu był… no, był nie do pomyślenia. Kojarzył się z piratami żeglującymi pod fałszywą banderą. Albo ze szpiegami.

Po chwili znów zaczął pilnie stawiać litery.


…a komendant Vimes wie o czym mówi, jestem pewien. Uważa że to nie jest ta staroświcka policyjna robota kiedy się, łapało tych biednych ofermów za gupich żeby uciec!! W każdym razie to oznacza dużo więcej pracy i nowe twarze w straży.


Czekając, aż w myślach uformuje się nowe zdanie, Marchewa wziął z talerza kiełbaskę i opuścił ją poniżej kolan.

Znowu coś mlasnęło.

Kelner zakrzątnął się przy nim.

— Może jeszcze dokładkę, panie Marchewa? Na koszt firmy.

Każda restauracja i jadłodajnia w Ankh-Morpork proponowała Marchewie darmowe posiłki, z pełną satysfakcji świadomością, że zawsze będzie nalegał, by zapłacić.

— Nie, doprawdy… Było bardzo dobre. Tutaj proszę… dwadzieścia pensów i reszty nie trzeba.

— A jak tam ta młoda dama? Nie widziałem jej dzisiaj.

— Angua? Och, jest… kręci się tu i tam, wie pan. Na pewno jej powtórzę, że pan o nią pytał.

Krasnolud z zadowoleniem pokiwał głową i odszedł.

Marchewa starannie dopisał jeszcze kilka linijek, po czym zapytał bardzo cicho:

— Czy ten wózek z koniem wciąż stoi przed piekarnią Staloskórki?

Coś pod stołem zaskomlało.

— Naprawdę? To dziwne. Wszystkie dostawy skończyły się już przed godziną, a mąkę i żwir przywożą dopiero po południu. Woźnica siedzi na koźle?

Ciche szczeknięcie.

— I koń jest trochę za dobry jak na wózek dostawczy. No i wiesz, normalnie woźnica chyba założyłby mu worek z obrokiem. Poza tym mamy ostatni czwartek miesiąca, czyli u Staloskórki dzień wypłat. — Marchewa odłożył ołówek i grzecznie pomachał ręką, by zwrócić uwagę kelnera. — Można prosić o kubek kawy żołędnej, panie Świdro? Na wynos.


W Muzeum Chleba Krasnoludów w Zaułku Bąkowym pan Hopkinson, kustosz, był nieco podekscytowany. Pomijając wszelkie inne względy, właśnie został zamordowany. W tej chwili jednak uważał to jedynie za irytujący i niezbyt istotny szczegół.

Został zatłuczony na śmierć bochenkiem chleba. Jest to wydarzenie rzadkie, nawet w najgorszych ludzkich piekarniach, jednakże chleb krasnoludów ma niezwykłe właściwości jako broń zaczepna. Krasnoludy uważają piekarstwo za element sztuki wojennej. Kiedy wypiekają kamienne ciasteczka, nie jest to metafora.

— Popatrz tylko na to wgniecenie! — rzekł oburzony Hopkinson. — Całkiem zniszczył skórkę!

I PAŃSKĄ CZASZKĘ TAKŻE, zauważył Śmierć.

— No tak — zgodził się Hopkinson tonem człowieka, który uważa, że czaszki można dostać po tuzinie za pensa, ale dobrze wie, jaka jest wartość muzealna dobrego chleba. — Co jest złego w zwyczajnej pałce, pytam? Czy nawet młocie? Mógłbym mu dostarczyć takich narzędzi, gdyby tylko poprosił.

Śmierć, który z natury sam miał osobowość obsesyjną, zrozumiał, że stanął przed mistrzem. Zmarły pan Hopkinson mówił piskliwym głosem i nosił okulary na kawałku czarnej tasiemki — jego duch miał teraz na nosie ich widmowy odpowiednik — a te cechy zawsze oznaczają umysł nakazujący odkurzać dolne powierzchnie mebli i układać spinacze według rozmiarów.

— To naprawdę fatalnie — stwierdził. — W dodatku bardzo niewdzięcznie się zachował, biorąc pod uwagę, że udzieliłem im pomocy z piekarnikiem. Naprawdę uważam, że powinienem złożyć skargę.

PANIE HOPKINSON, CZY W PEŁNI ZDAJE PAN SOBIE SPRAWĘ Z FAKTU, ŻE JEST PAN MARTWY?

— Martwy? — pisnął kustosz. — O nie, w żaden sposób nie mogę być martwy. Nie w tej chwili. To bardzo nieodpowiedni moment. Nie skatalogowałem nawet bułeczek szturmowych.

A JEDNAK.

— Nie, nie. Bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Musisz zaczekać. Nie mam czasu na tego rodzaju nonsensy.

Śmierć był zaskoczony. Większość osób, kiedy mijał wstępny szok, z pewną ulgą przyjmowała fakt własnego zgonu. Przestawało im ciążyć podświadome brzemię. Spadał kosmiczny but. Najgorsze już się stało i mogli — metaforycznie oczywiście — zacząć nowe życie. Bardzo nieliczni traktowali zdarzenie jak zwykłą niedogodność, która zostanie usunięta, jeśli tylko będą dostatecznie długo się skarżyć.

Dłoń pana Hopkinsona przeniknęła przez blat stołu.

— Och!

WIDZI PAN?

— To bardzo niepożądane w tej chwili. Czy mógłbyś ustalić bardziej odpowiedni termin?

TYLKO PO KONSULTACJI Z PAŃSKIM MORDERCĄ.

— Mam wrażenie, że cała sprawa jest fatalnie zorganizowana. Chcę złożyć skargę. W końcu płacę podatki.

JESTEM ŚMIERCIĄ, NIE PODATKAMI. PRZYCHODZĘ TYLKO RAZ.

Cień pana Hopkinsona zaczął się rozwiewać.

— Chodzi mi o to, że zawsze starałem się planować wszystko z wyprzedzeniem, rozsądnie…

UWAŻAM, ŻE NAJLEPSZĄ METODĄ JEST PRZYJMOWANIE W ŻYCIU TEGO, CO SIĘ ZDARZY.

— Mam wrażenie, że to brak odpowiedzialności…

DLA MNIE ZAWSZE TO DZIAŁAŁO.

Lektyka zatrzymała się przed Pseudopolis Yard. Vimes zostawił nosicieli, żeby ją zaparkowali, a sam ruszył szybkim krokiem, wkładając po drodze płaszcz.

Pamiętał czasy — wydawało się, że to zaledwie wczoraj — kiedy komenda straży była prawie pusta. Stary sierżant Colon drzemał na krześle, a przy piecyku suszyło się pranie kaprala Nobbsa. A potem nagle wszystko się zmieniło…

Sierżant Colon czekał na niego z notesem.

— Mam tu meldunki z komisariatów, sir — oznajmił, biegnąc truchtem obok Vimesa.

— Coś szczególnego?

— Takie trochę dziwne zabójstwo, sir. W jednym z tych starych domów przy Bezprawnym Moście. Jakiś stary kapłan. Nie znam szczegółów. Patrol zawiadomił tylko, że trzeba się temu przyjrzeć.

— Kto go znalazł?

— Funkcjonariusz Wizytuj, sir.

— O bogowie…

— Tak jest, sir.

— Postaram się zajrzeć tam jeszcze przed południem. Coś jeszcze?

— Kapral Nobbs jest chory, sir.

— To wiem.

— To znaczy, zwolnił się z powodu choroby, sir.

— Tym razem nie z powodu pogrzebu babci?

— Nie, sir.

— Nawiasem mówiąc, ile ich już było w tym roku?

— Siedem, sir.

— Dziwna rodzina, ci Nobbsowie.

— Tak, sir.

— Fred, nie musisz ciągle zwracać się do mnie „sir”.

— Mamy gościa, sir. — Sierżant zerknął znacząco na ławę w głównej sali. — Przyszedł w sprawie posady dla alchemika.

Krasnolud uśmiechnął się nerwowo.

— Dobrze — rzucił Vimes. — Przyjmę go w swoim gabinecie. — Wyjął spod płaszcza sakiewkę skrytobójcy. — Wpłać to na Fundusz Wdów i Sierot, Fred, dobrze?

— Jasne. O… dobra robota, sir. Jeszcze parę takich wpłat, a będziemy mogli sobie pozwolić na nowe wdowy.

Sierżant Colon wrócił do swojego biurka, dyskretnie otworzył szufladę i wyjął książkę, którą właśnie czytał. Nazywała się „Chów zwierząt”. Tytuł trochę go zaniepokoił — nie rozumiał, po co chować zwierzęta, skoro potem i tak trzeba ich szukać w celu hodowania, ale w końcu słyszało się różne historie o dziwactwach mieszkańców wsi. Okazało się jednak, że książka mówi o tym, w jaki sposób bydło, świnie i owce powinny się krzyżować.

Teraz zastanawiał się, gdzie dostać książkę o tym, jak nauczyć je czytać.

Na górze Vimes pchnął ostrożnie drzwi swojego gabinetu. Gildia Skrytobójców grała według zasad, trzeba to draniom przyznać. Zabicie kogoś przypadkowego uznawane było za dowód fatalnych manier. Pomijając wszystko inne, nikt za to nie płacił. Dlatego pułapki w gabinecie nie wchodziły w rachubę, gdyż zbyt wiele osób codziennie wchodziło tam i wychodziło. Mimo to uznał, że ostrożność nigdy nie zawadzi. Doskonale sobie radził z pozyskiwaniem bogatych wrogów, których stać na wynajęcie skrytobójcy. Skrytobójcy wystarczy mieć szczęście tylko raz, ale Vimesowi musiało sprzyjać ciągle.

Wśliznął się do pokoju i wyjrzał przez okno. Lubił pracować przy otwartym, nawet w chłody. Lubił słuchać odgłosów miasta. Ale każdy, kto próbowałby wspiąć się do niego lub zsunąć z góry, trafiłby na rozmaite przeszkody w stylu luźnych dachówek, ruchomych uchwytów i zdradzieckich rynien. Dodatkowo Vimes kazał w dole zainstalować na murze kolczaste poręcze. Były ładne, ozdobne, ale przede wszystkim kolczaste.

Na razie wygrywał.

Zabrzmiało niepewne stukanie.

Jego źródłem były kostki krasnoludziego kandydata do pracy. Vimes wprowadził go, zamknął drzwi i usiadł za biurkiem.

— No więc… — zaczął. — Jesteś alchemikiem. Ślady kwasu na dłoniach i brak brwi.

— Zgadza się, sir.

— To dość niezwykłe spotkać w tym fachu krasnoluda. Wasi ludzie na ogół tyrają w kuźni wuja albo robią coś w tym rodzaju.

Aha, wasi ludzie, zauważył krasnolud.

— Nie miałem talentu do metalu.

— Krasnolud bez talentu do metalu? To wyjątkowe zjawisko.

— Dość rzadkie, sir. Ale byłem całkiem niezły z alchemii.

— Należysz do gildii?

— Już nie, sir.

— A jak odszedłeś?

— Przez dach, sir. Ale jestem prawie pewien, że wiem, co zrobiłem źle.

Vimes odchylił się w krześle.

— U alchemików stale eksplodują różne rzeczy. Nigdy nie słyszałem, żeby z tego powodu kogoś wyrzucili.

— To dlatego, że jeszcze nikt nie wysadził rady gildii, sir.

— Jak to? Całą?

— Większość. A przynajmniej wszystkie łatwo odłączane elementy.

Vimes zauważył, że odruchowo wysuwa szufladę biurka. Zamknął ją stanowczo i zajął się papierami na blacie.

— Jak się nazywasz, chłopcze?

Krasnolud przełknął ślinę. Najwyraźniej obawiał się tego pytania.

— Tyłeczek, sir.

Vimes nawet nie podniósł głowy.

— A rzeczywiście, mam to wpisane. To znaczy, że pochodzisz z regionów górskich Überwaldu, tak?

— No… tak, sir — odparł nieco zdziwiony Tyłeczek. Ludzie rzadko kiedy potrafili rozróżnić klany krasnoludów.

— Nasza funkcjonariusz Angua też stamtąd pochodzi — stwierdził Vimes. — Chwileczkę… Tutaj jest napisane, że na imię masz… nie mogę odczytać pisma Freda… tego…

Nie było rady.

— Cudo, sir — oznajmił Cudo Tyłeczek.

— Cudo, tak? Miło wiedzieć, że podtrzymuje się dawne tradycje nadawania imion. Cudo Tyłeczek. Dobrze.

Na twarzy Vimesa nie pojawił się nawet najlżejszy grymas rozbawienia. Tyłeczek przyglądał się uważnie.

— Tak jest, sir. Cudo Tyłeczek — powiedział. I nadal nie dostrzegł choćby dodatkowej zmarszczki. — Ojcu było Wesoły. Wesoły Tyłeczek — dodał tak, jak ktoś mógłby szturchać językiem chory ząb, żeby sprawdzić, kiedy pojawi się ból.

— Naprawdę?

— A… jego ojciec miał na imię Klep. Klep Tyłeczek.

Ani śladu, ani cienia uśmiechu… Vimes odsunął tylko formularz.

— No cóż… Zarabiamy tutaj na życie, Tyłeczek.

— Tak jest, sir.

— Nie wysadzamy różnych rzeczy w powietrze, Tyłeczek.

— Oczywiście, sir. Nie wszystko wysadzam w powietrze. Część się tylko roztapia.

Vimes zabębnił palcami o biurko.

— Wiesz coś na temat martwych ciał?

— Doznali tylko niezbyt mocnego wstrząsu, sir.

Vimes westchnął.

— Posłuchaj, wiem, jak to jest być gliną. To zwykle chodzenie i rozmowy. Ale o wielu sprawach nie mam pojęcia. Trafiasz na miejsce zbrodni i znajdujesz szary proszek na podłodze. Co to takiego? Ja nie wiem. Ale wy tam znacie się na mieszaniu substancji w miskach, więc możecie to wykryć. A może ofiara nie ma na ciele żadnych śladów przemocy. Czy ktoś ją otruł? Wychodzi na to, że potrzeba nam kogoś, kto wie, jaki kolor powinna mieć wątroba. Kogoś, kto zajrzy do popielniczki i powie mi, jakie palę cygara.

— Cienkie Panatelle Pantweeda — odparł odruchowo Tyłeczek.

— Wielcy bogowie!

— Zostawił pan paczkę na stole, sir.

Vimes spojrzał na stół.

— No dobrze, czasami odpowiedź jest łatwa — przyznał. — Ale czasami nie jest. Czasami nie wiemy nawet, czy pytanie było właściwe. — Wstał. — Nie mogę powiedzieć, że lubię krasnoludy, Tyłeczek. Ale nie lubię też trolli ani ludzi, więc chyba wszystko jest w porządku. Poza tym jesteś jedynym kandydatem. Trzydzieści dolarów miesięcznie, pięć dolarów na koszta kwatery, nie spodziewaj się określonego czasu pracy, są takie mityczne stworzenia zwane nadgodzinami, tylko nikt jeszcze nie widział ich śladów, jeśli funkcjonariusze trolle nazwą cię żwirojadem, wylatują, jeśli ty ich nazwiesz kamulcami, ty wylatujesz, jesteśmy tu jak jedna wielka rodzina, a kiedy pójdziesz z interwencją na parę domowych awantur, Tyłeczek, z pewnością zauważysz podobieństwo, pracujemy zespołowo i zwykle reguły tworzymy po drodze, a w większości przypadków nie wiemy nawet, jakie jest prawo, więc może być ciekawie, formalnie jesteś kapralem, ale nie próbuj wydawać rozkazów prawdziwym policjantom, jesteś przyjęty na miesięczny okres próbny, w pierwszej wolnej chwili zostaniesz przeszkolony, a teraz znajdź ikonograf i spotkamy się przy Bezprawnym Moście za… no, może lepiej za godzinę. Muszę się rozmówić w sprawie tego przeklętego herbu. Na szczęście martwe ciała rzadko kiedy stają się bardziej martwe. Sierżancie Detrytus!

Zabrzmiała seria trzasków, jakby coś ciężkiego przesuwało się korytarzem, po czym w drzwiach stanął troll.

— Ta-jest!

— To kapral Tyłeczek. Kapral Cudo Tyłeczek, którego ojciec był Wesołym Tyłeczkiem. Dajcie mu odznakę, odbierzcie przysięgę, pokażcie, gdzie co jest. Słucham, Tyłeczek?

— Postaram się być godnym munduru, sir.

— Świetnie — rzekł energicznym tonem Vimes. Spojrzał na Detrytusa. — Przy okazji, sierżancie, otrzymałem meldunek, że troll w mundurze przybił za uszy do muru jednego z opryszków Chryzopraza. Wiecie coś o tym?

Troll zmarszczył swe wielkie czoło.

— A jest w tym meldunku, że sprzedawał slab trollowym dzieciakom?

— Nie. Piszą, że zamierzał czytać literaturę religijną swojej drogiej starej matce.

— Czy Tłuczeń zeznał, że widział odznakę tego trolla?

— Nie. Twierdzi za to, jakoby ów troll zagroził, że wbije mu ją tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Detrytus smętnie pokiwał głową.

— To kawał drogi tylko po to, coby zniszczyć dobrą odznakę.

— Nawiasem mówiąc — dodał Vimes — mieliście szczęście, sierżancie. Od razu zgadliście, że to Tłuczeń.

— To było olśnienie, sir — wyjaśnił Detrytus. — Pomyślałżem: taki łajdak, co to dzieciakom sprzedaje slab, zasługuje na przybicie za uszy, sir, i nagle… bingo. Taka myśl wpadła mi do głowy.

— Tak właśnie pomyślałem.

Cudo Tyłeczek spoglądał to na jedną, to na drugą nieruchomą twarz. Obaj strażnicy patrzyli sobie w oczy, ale słowa zdawały się dochodzić z dystansu, jak gdyby obaj czytali niewidzialny scenariusz.

Po chwili Detrytus wolno pokiwał głową.

— Musiał się ktoś podszyć, sir. Bardzo łatwo jest dostać takie hełmy jak nasze. Żaden z moich trolli by czegoś takiego nie zrobił. To przecie brutalność policji, sir.

— Miło mi to słyszeć. Ale tak dla porządku sprawdzicie szafki funkcjonariuszy trolli. Krzemowa Liga Przeciw Zniesławieniom zajęła się tą sprawą.

— Ta-jest, sir. A jak wykryję, że to któryś z moich trolli, to spadnę na tego trolla jak tona tych prostokątnych rzeczy do budowy.

— Bardzo dobrze. Do roboty, Tyłeczek. Detrytus się tobą zajmie.

Tyłeczek zawahał się. To wszystko było niesamowite. Ten człowiek nie wspomniał nawet o toporach ani o złocie. Nie powiedział nawet nic w rodzaju: „W straży zajdziesz wysoko”. Tyłeczka trochę wyprowadziło to z równowagi.

— Ehm… Mówiłem panu, jak się nazywam, sir?

— Tak. Mam to zapisane. Cudo Tyłeczek, tak?

— Eee… Tak. Zgadza się. Bardzo dziękuję, sir.

Vimes słuchał, jak odchodzą korytarzem. Potem starannie zamknął drzwi i zarzucił sobie płaszcz na głowę, żeby nikt nie usłyszał, jak się śmieje.

— Cudo Tyłeczek!


Cudo biegł za trollem o imieniu Detrytus. Komenda zaczynała się wypełniać. I stawało się jasne, że straż zajmuje się najrozmaitszymi sprawami, z których wiele wiąże się z krzykiem.

Dwa umundurowane trolle stały przed biurkiem sierżanta Colona, trzymając między sobą trzeciego, trochę mniejszego. Trzeci troll wyglądał na przygnębionego, miał baletowy kostium i parę przyklejonych na plecach tiulowych skrzydeł.

— …się składa, że wiem: wśród trolli nie ma żadnej tradycji wróżki zębuszki — mówił Colon. — A już zwłaszcza takiej, która nazywa się… — spojrzał w papiery — Gliniany Dzwoneczek. Może więc po prostu określimy to jako kradzież z włamaniem, bez licencji Gildii Złodziei?

— To uprzedzenia rasowe nie pozwalają trollom mieć swojej wróżki zębuszki — wymamrotał Gliniany Dzwoneczek.

Jeden z trolli strażników opróżnił na biurko worek. Na dokumenty posypały się różne elementy srebrnej zastawy.

— A to wszystko znalazłeś u dzieci pod poduszkami, tak? — spytał Colon.

— Bogom dziękuję za ich dobre serduszka…

Przy sąsiednim biurku zmęczony krasnolud dyskutował z wampirem.

— Proszę posłuchać, to nie było morderstwo — tłumaczył. — Przecież jest pan już martwy, tak?

— Wbił je we mnie!

— Byłem tam i rozmawiałem z kierownikiem. Twierdzi, że to był wypadek. Zapewnia, że nie ma nic przeciwko wampirom. Przenosił po prostu trzy pudełka HB z gumką i potknął się o brzeg pańskiego płaszcza.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mogę już tam pracować.

— No wie pan… W fabryce ołówków?

Detrytus spojrzał z góry na Tyłeczka i uśmiechnął się szeroko.

— Witaj w wielkim mieście, Tyłeczek — rzekł. — Ciekawe imię.

— Tak?

— Większość krasnoludów nazywa się jakoś tak… Skałomiot albo Wręcemocny.

— Naprawdę?

Detrytus nie wgłębiał się w subtelne szczegóły wzajemnych kontaktów, lecz nawet do niego dotarło rozdrażnienie w głosie krasnoluda.

— Ale imię masz dobre — stwierdził.

— Co to jest slab? — zainteresował się Cudo.

— Chlorek amonu wymieszany z radem. Daje mrowienie w głowie, ale rozpuszcza trollowy mózg. Duży problem w górach, a jakieś dranie robią to w mieście i próbujemy wykryć, skąd się bierze. Pan Vimes pozwala mi prowadzić społeczną akcję… — Detrytus skoncentrował się — uświa… dam… ja… jącą. Mówię ludziom, co się dzieje z tymi bandytami, co sprzedają slab dzieciakom.

Skinął ręką na wielki, dość prymitywnie wymalowany plakat na ścianie. Napis głosił:


Slab? Po prostu powiedz:

„Aarrgharrghproszęnienienie-nieUGH”.


Otworzył jakieś drzwi.

— To jest stary wychodek, co go już nie używamy, możesz tu mieszać różne takie, tylko tutaj jest miejsce. Ale musisz najpierw tu wyczyścić, bo pachnie jak w toalecie.

Otworzył inne.

— A tutaj jest szatnia. Dostaniesz swój kołek i resztę, a tam masz takie panele, coby się za nimi przebierać, bo wiemy, żeście wy, krasnoludy, są skromne. To niezłe życie, jak tylko nie osłabniesz. Pan Vimes jest w porządku, ale trochę dziwak w pewnych sprawach, ciągle powtarza różne takie, że to miasto jest jak tygiel i szumowiny wypływają na wierzch. I inne też. Zaraz ci wydam hełm i odznakę, ale najpierw… — otworzył dużą szafkę na drugim końcu pomieszczenia; miała na drzwiczkach napis „DTRyTUS” — …muszę schować gdzieś ten młot.


Dwie postacie wybiegły z Krasnoludziej Piekarni Staloskórki („Chleb na ostro”), wskoczyły na wózek i krzyknęły, żeby natychmiast ruszać. Woźnica zwrócił ku nim pobladłą twarz i wskazał drogę przed sobą.

Siedział tam wilk.

Ale nie zwyczajny wilk. Miał jasne futro, które przy uszach było niemal tak długie, by stać się grzywą. Poza tym wilki na ogół nie siedzą spokojnie na środku ulicy.

W dodatku ten warczał. Długim, gardłowym warkotem. Był to akustyczny odpowiednik skracającego się lontu.

Koń stał jak skamieniały, zbyt wystraszony, by zostać na miejscu, ale o wiele za bardzo przerażony, żeby się ruszyć.

Jeden z pasażerów wózka ostrożnie sięgnął po kuszę. Warkot zabrzmiał głośniej. Człowiek jeszcze bardziej ostrożnie cofnął rękę. Warkot znowu przycichł.

— Co to jest?

— Wilk!

— W mieście? A czym się żywi?

— Naprawdę musiałeś o to pytać?

— Dzień dobry, panowie — odezwał się Marchewa, do tej chwili opierający się o mur. — Wygląda na to, że mgła znowu się podnosi. Poproszę licencje Gildii Złodziei.

Obejrzeli się. Marchewa z radosnym uśmiechem zachęcająco pokiwał głową. Jeden z mężczyzn zaczął poklepywać się po kieszeniach, teatralnie demonstrując roztargnienie.

— Ach… No więc… hm… Rano wychodziliśmy z domu w pośpiechu, musiałem zapomnieć…

— Paragraf drugi, zasada numer jeden statutu Gildii Złodziei stwierdza, że członkowie muszą nosić swoje karty podczas wszelkich czynności natury profesjonalnej — przypomniał Marchewa.

— Nawet nie wyjął miecza — syknął najgłupszy z trzyosobowego gangu.

— Nie musi. Ma naładowanego wilka.


Ktoś pisał coś w mroku; jedynym dźwiękiem było skrzypienie pióra. Dopóki drzwi nie otworzyły się ze zgrzytem.

Piszący obejrzał się szybko, niczym ptak.

— To ty? Mówiłem ci, żebyś nigdy tu nie wracał.

— Wiem, wiem, ale idzie o to przeklęte coś! Linia produkcyjna stanęła, a to wyszło i zabiło tego kapłana!

— Ktoś to widział?

— W tej mgle wczoraj w nocy? Nie przypuszczam, ale…

— A zatem nie jest to, ah-ha, sprawa wielkiej wagi.

— Nie? Przecież one nie powinny zabijać ludzi. No… — Mówiący zawahał się. — Przynajmniej nie rozbijając im głowy.

— Zrobią to, jeśli takie dostaną polecenie.

— Ale ja mu nie kazałem! A co się stanie, jeśli zwróci się przeciwko mnie?

— Swojemu panu? Nie może być nieposłuszny słowom w swojej głowie.

Przybysz usiadł ciężko i pokręcił głową.

— Tak, ale którym słowom? Nie wiem, sam nie wiem, to już za wiele, on cały czas się kręci w pobliżu…

— I przysparza ci solidnych zysków…

— Tak, rzeczywiście, ale cała reszta, ta trucizna, nigdy bym…

— Cicho bądź. Odwiedzę cię znowu dziś wieczorem. Przekaż pozostałym, że mam odpowiedniego kandydata. I jeśli spróbujesz znowu tutaj przyjść…


Ankhmorporskie Królewskie Kolegium Heraldyczne okazało się zieloną bramą w murze przy ulicy Mokociej. Vimes pociągnął sznurek dzwonka. Coś brzdęknęło po drugiej stronie muru i natychmiast wybuchła kakofonia huknięć, warknięć, gwizdów i trąbienia.

— Spokój, mały! — zawołał jakiś głos. — Couchant! Powiedziałem: couchant! Nie, nie rampant. I dostaniesz kostkę cukru, jak będziesz grzeczny. William! Przestań natychmiast! Postaw go! Mildred, puść Grahama!

Zwierzęce głosy przycichły nieco i ktoś podszedł do bramy. Mała furtka w skrzydle wrót uchyliła się odrobinę.

Vimes zobaczył calowej szerokości pasek bardzo niskiego mężczyzny.

— Tak? Jesteś dostawcą mięsa?

— Komendant Vimes — przedstawił się Vimes. — Mam umówione spotkanie.

Zwierzęta znowu podniosły wrzawę.

— Co?

— Komendant Vimes! — wrzasnął Vimes.

— Aha. No to lepiej wejdź, panie.

Wrota rozwarły się i Vimes wkroczył do środka.

Zapadła cisza. Kilkadziesiąt par oczu spoglądało na Vimesa z wyraźną podejrzliwością. Niektóre z nich były małe i czerwone, niektóre wielkie i wystające tuż nad powierzchnię błotnistej sadzawki zajmującej dużą część dziedzińca. Niektóre patrzyły z grzęd.

Dziedziniec był pełen zwierząt. Ale nawet one mocno odczuwały zapach dziedzińca pełnego zwierząt. A większość była wyraźnie bardzo stara, co wcale owego zapachu nie poprawiało.

Bezzębny lew otworzył paszczę na Vimesa. Lew biegający, a przynajmniej leżący swobodnie, był zjawiskiem niezwykłym, choć nie aż tak niezwykłym jak fakt, że wykorzystywał go jako poduszkę podstarzał gryf, śpiący ze wszystkimi czterema szponami w górze.

Były tu jeże, siwiejący leopard i wyliniałe pelikany. W sadzawce zafalowała zielona woda, a para hipopotamów wynurzyła się na powierzchnię i ziewnęła. Nic tu nie siedziało w klatce i nic nie usiłowało zjadać niczego innego.

— Och, za pierwszym razem to zaskakuje ludzi, jak i ciebie, panie — rzekł staruszek. Miał drewnianą nogę. — Ale jesteśmy tu całkiem szczęśliwą rodzinką.

Vimes odwrócił się i odkrył, że patrzy na małą sowę.

— Bogowie — powiedział. — To przecież morpork, prawda?

Staruszek uśmiechnął się radośnie.

— Widzę, że znasz, panie, naszą heraldykę. — Zachichotał. — Przodkowie Daphne przybyli tu aż z jakichś wysp po drugiej stronie Osi. Tak było.

Vimes wyjął swoją odznakę Straży Miejskiej i obejrzał wytłoczony na niej herb. Staruszek zajrzał mu przez ramię.

— To nie ona, naturalnie — stwierdził, wskazując sowę siedzącą na Ankh. — To była jej prababka, Olive. Morpork na Ankh, rozumiesz, panie? To akurat tak zabawne, że bardziej w tym miejscu być nie może. Przydałby się nam dla niej partner, szczerze mówiąc. I samica hipopotama. Jego lordowska wysokość uważa, że mamy przecież dwa hipopotamy, i to się zgadza. Ja tylko uważam, że to nie jest naturalne dla Rodericka i Keitha, chociaż nie chciałbym nikogo osądzać, po prostu nie powinno tak być, tyle tylko mówię. Zaraz, jak brzmi twe imię, panie?

— Vimes. Sir Samuel Vimes. Żona umówiła mnie na spotkanie.

Staruszek znów zachichotał.

— No tak — rzekł. — Zwykle tak się dzieje.

Całkiem szybko, mimo drewnianej nogi, poprowadził gościa między parującymi stosami wielogatunkowych odchodów do budynku po drugiej stronie dziedzińca.

— Przypuszczam, że dobrze to działa na ogród — zauważył Vimes, próbując podtrzymać rozmowę.

— Wypróbowałem na swoim rabarbarze. — Staruszek otworzył drzwi. — Ale urósł wysoki na dwadzieścia stóp, a potem nastąpił spontaniczny samozapłon. Uważaj, panie, gdzie chodził wyvern, ostatnio chorował na żołądek… Och, co za pech. Ale to drobiazg, wykruszy się bez śladu, jak tylko wyschnie. Wejdź, panie.

Hol okazał się równie mroczny i cichy, jak dziedziniec pełen światła i hałasów. Unosił się w nim suchy, grobowy zapach starych książek i kościelnych wież. W górze — kiedy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności — Vimes zauważył wiszące sztandary i proporce. Było też kilka okien, ale wpadające przez pajęczyny i martwe muchy światło miało szarą barwę.

Staruszek zamknął drzwi i zostawił go samego. Vimes patrzył z okna, jak wraca, utykając, i podejmuje pracę, którą był zajęty przed jego przybyciem.

Polegała ona na układaniu żywej tarczy herbowej.

Na dziedzińcu stała wielka tarcza. Przybito do niej kapusty — prawdziwe kapusty. Staruszek powiedział coś, czego Vimes nie usłyszał. Mała sowa sfrunęła ze swojej grzędy i wylądowała na wielkim ankh przyklejonym do szczytu tarczy. Dwa hipopotamy wyszły z sadzawki i zajęły pozycje po obu stronach.

Staruszek ustawił przed tarczą sztalugi i założył na nie płótno. Chwycił pędzel i paletę.

— Hop-la! — zawołał.

Hipopotamy stanęły na artretycznych tylnych łapach, a sowa rozłożyła skrzydła.

— Wielcy bogowie! — mruknął Vimes. — Zawsze mi się wydawało, że oni to wszystko wymyślają…

— Wymyślają, panie? Wymyślają? — rozległ się głos za jego plecami. — Szybko wpadlibyśmy w kłopoty, gdybyśmy spróbowali cokolwiek wymyślać my, biedacy… Tak.

Vimes obejrzał się. Następny niski staruszek wyrósł mu za plecami; mrugał z zadowoleniem przez grube okulary. Pod pachą niósł kilka zwojów.

— Przepraszam, panie, że nie wyszedłem ci na spotkanie do bramy, ale w tej chwili jesteśmy bardzo zajęci. — Wyciągnął wolną rękę. — Croissant Rouge Pursuivant.

— Eee… Jest pan małym czerwonym rogalikiem? — zdumiał się Vimes.

— Nie, nie. Nie. To znaczy „czerwony półksiężyc” i jest moim tytułem. To bardzo stary tytuł. Jestem heroldem. A ty, panie, jesteś zapewne sir Samuelem Vimesem, tak?

— Tak.

Czerwony Półksiężyc zajrzał do zwoju.

— Dobrze… dobrze… Co myślisz, panie, o łasicach?

— Łasicach?

— Mamy kilka wolnych łasic, rozumiesz, panie. Wiem, że nie są zwierzętami heraldycznymi w ścisłym sensie, ale wydaje się, że jest kilka na składzie. Prawdę mówiąc, pewnie je w końcu wypuszczę, chyba że zdołam kogoś namówić, by je adoptował, a to bardzo zirytuje Pardessusa Chataina Pursuivanta. Kiedy jest zirytowany, zamyka się w swojej szopie.

— Pardessus… Masz na myśli tego staruszka na dziedzińcu? Ale… dlaczego on… Myślałem, że wy… No przecież herb to tylko symbol. Nie musicie malować go z natury.

Czerwony Półksiężyc wyraźnie się oburzył.

— Cóż, gdybyśmy chcieli zmienić całe to przedsięwzięcie w kpinę, to przypuszczam, że istotnie moglibyśmy wymyślać herby. Tak jednak nie można. W każdym razie… nie łasice?

— Osobiście wolałbym w ogóle zrezygnować — zapewnił Vimes. — A już na pewno z łasic. Moja żona twierdzi, że smoki by…

— Na szczęście taka możliwość się nie pojawi — odezwał się jakiś głos w mroku.

Nie był to rodzaj głosu, który dobrze jest słyszeć w oświetleniu. Był suchy jak kurz. Brzmiał, jakby dochodził z ust, które nigdy nie zaznały rozkoszy śliny. Brzmiał martwo.

I był martwy.


Złodzieje przed piekarnią rozważyli dostępne możliwości.

— Mam rękę na kuszy — odezwał się najbardziej przedsiębiorczy z całej trójki.

— Masz? — upewnił się najrozsądniejszy. — A ja mam serce w gardle.

— Ooo — dodał trzeci. — A ja mam słabe serce, naprawdę.

— Tak, ale chodziło mi o to, że… On nawet nie ma miecza. Jeśli załatwię wilka, wy dwaj powinniście sobie szybko z nim poradzić. Mam rację?

Jedyny rozsądny przyjrzał się kapitanowi Marchewie. Lśniąca zbroja. Lśniące mięśnie nagich ramion. Nawet kolana lśniły.

— Wydaje mi się, że znaleźliśmy się w impasie, inaczej mówiąc, w sytuacji patowej — stwierdził kapitan Marchewa.

— A jeżeli rzucimy pieniądze?

— To z pewnością pomoże.

— I pozwolisz nam odejść?

— Nie. Ale takie zachowanie będzie przemawiało na waszą korzyść i z pewnością zabiorę głos w waszej obronie.

Ten odważny z kuszą oblizał wargi, zerkając to na Marchewę, to na wilka.

— Jeśli go na nas poszczujesz, ostrzegam, że ktoś może zginąć!

— Tak, to możliwe — przyznał ze smutkiem Marchewa. — Wolałbym w miarę możności tego uniknąć.

Uniósł ręce. W obu dłoniach trzymał coś płaskiego, okrągłego, średnicy mniej więcej sześciu cali.

— To — powiedział — jest chleb krasnoludów. Jeden z najlepszych wypieków pana Staloskórki. Oczywiście, to nie klasyczny chleb bojowy, ale prawdopodobnie wystarczy, by rozciąć…

Błyskawicznie machnął ręką. Sypnęły się trociny i płaski bochenek wyhamował, wbity do połowy w grube deski wózka, jakieś pół cala od człowieka ze słabym sercem, a jak się okazało — także pęcherzem.

Człowiek z kuszą odwrócił wzrok od chleba dopiero wtedy, gdy poczuł lekki, wilgotny ucisk na przegubie.

Żadne zwierzę nie mogło poruszać się tak szybko, ale było tutaj. I wyraz paszczy wilka zdawał się sugerować dyskretnie, że jeśli zwierzę tylko zechce, nacisk może być zwiększany praktycznie bez ograniczeń.

— Odwołaj go! — krzyknął złodziej, wolną ręką odrzucając kuszę. — Każ, żeby puścił!

— Och, nigdy jej niczego nie każę — odparł Marchewa. — Sama podejmuje decyzje.

Zatupały okute żelazne buty i z bramy piekarni wybiegła szóstka zbrojnych w topory krasnoludów. Krzesząc iskry z bruku, wyhamowali obok Marchewy.

— Brać ich! — huknął pan Staloskórka.

Marchewa opuścił dłoń na jego hełm i obrócił krasnoluda w miejscu.

— To ja, panie Staloskórka — powiedział. — Czy to właśnie ci ludzie?

— Zgadza się, kapitanie Marchewa! — oświadczył krasnoludzi piekarz. — Dalej, chłopaki! Powieśmy ich za bura’zak-ka[3]!

— Ooo! — jęknął ten ze słabym sercem.

— Tylko spokojnie, panie Staloskórka — tłumaczył cierpliwie Marchewa. — Nie stosujemy w Ankh-Morpork takich kar[4].

— Pobili do nieprzytomności Bjorna Obciportkiego! A Olafa Wręcemocnego kopnęli w bad’dhakz[5]! Utniemy im…

— Panie Staloskórka!

Krasnoludzi piekarz zawahał się, po czym — ku zdumieniu i uldze złodziei — cofnął się o krok.

— Tak… Oczywiście, kapitanie Marchewa. Skoro pan tak twierdzi…

— Mam sprawy gdzie indziej, ale byłbym wdzięczny, gdybyście doprowadzili ich do Gildii Złodziei.

Szybko myślący zbladł.

— Nie! Oni tam bardzo poważnie traktują nielicencjonowane kradzieże! Wszystko, byle nie Gildia Złodziei!

Marchewa odwrócił się. Światło w pewien szczególny sposób padło na jego twarz.

— Wszystko? — zapytał.

Nielicencjonowani złodzieje porozumieli się wzrokiem i odpowiedzieli wszyscy równocześnie:

— Gildia Złodziei. Świetnie. Żaden problem.

— Lubimy Gildię Złodziei.

— Nie mogę się doczekać. Gildio Złodziei, nadchodzę.

— Wspaniały zespół.

— Surowi, ale sprawiedliwi.

— Dobrze — zgodził się Marchewa. — W takim razie wszyscy są zadowoleni. Aha… — Sięgnął do sakiewki. — Tu ma pan pięć pensów za bochenek, panie Staloskórka. Dotykałem też drugiego, ale powinien pan go bez kłopotu doszorować piaskiem.

Krasnolud zamrugał niepewnie, patrząc na monety.

— Chce mi pan płacić za odzyskanie moich pieniędzy?

— Jako podatnik ma pan prawo do ochrony przez straż — odparł Marchewa.

Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Staloskórka przypatrywał się własnym stopom. Jeden czy dwóch krasnoludów zaczęło dyskretnie chichotać.

— Wie pan co? Wpadnę do pana w wolnej chwili i pomogę wypełnić zeznanie — zaproponował uprzejmie Marchewa. — Co pan na to?

Złodziej przerwał nerwowe milczenie.

— Eee… Czy pana… piesek… mógłby puścić moją rękę? Proszę.

Wilk rozwarł szczęki, zeskoczył i podbiegł do Marchewy, który z szacunkiem uniósł dłoń do hełmu.

— Miłego dnia życzę wszystkim — powiedział i odszedł.

Złodzieje i ich ofiary spoglądali za nim.

— On jest prawdziwy? — zapytał ten szybko myślący.

Piekarz warknął wściekle.

— Wy dranie! — wrzasnął. — Wy dranie!

— Co… co jest? Dostałeś z powrotem pieniądze, nie?

Dwaj pracownicy Staloskórki musieli przytrzymywać szefa.

— Trzy lata! — wołał. — Trzy lata i nikt się nie przejmował! Trzy piekielne lata i nikt nawet do drzwi nie zastukał! A on zapuka! Na pewno! Będzie bardzo uprzejmy! Pewnie przyniesie mi nawet dodatkowe formularze, żebym nie miał kłopotu! Dlaczego, durnie, nie mogliście zwyczajnie uciec?


Vimes rozejrzał się po ciemnym, pachnącym stęchlizną pomieszczeniu. Głos równie dobrze mógłby dochodzić z grobowca.

Po obliczu niewysokiego herolda przemknął wyraz paniki.

— Może sir Samuel zechciałby łaskawie przejść tutaj? — zapytał głos. Był spokojny; precyzyjnie odmierzał każdą sylabę. Był to ten rodzaj głosu, który nawet nie mrugnie.

— To jest, panie, w samej rzeczy, no… Smok — powiedział Czerwony Półksiężyc.

Vimes sięgnął po miecz.

— Smok Herbowy Królewski.

— Królewski?

— To zaledwie tytuł — wyjaśnił głos. — Dziwny, to być może. Wejdź.

A z jakiegoś powodu słowa w tyłomózgowiu Vimesa zmieniły się nieco i zabrzmiały jak „zdobycz może wejść”.

— Herbowy Królewski — mówił głos Smoka, gdy Vimes wkraczał w mrok wewnętrznego sanktuarium. — Nie będzie pan potrzebował miecza, komendancie. Pełnię funkcję Smoka Herbowego Królewskiego od ponad pięciuset lat, ale nie zionę ogniem, mogę pana zapewnić. Ah-ha. Ah-ha.

— Ah-ha — odpowiedział Vimes.

Postać rozmówcy widział dość niewyraźnie. Światło wpadało tu przez kilka wysoko umieszczonych, raczej brudnych okien i z kilkudziesięciu świec palących się płomykami z czarną obwódką. W sylwetce przed sobą dostrzegał sugestię przygarbionych ramion.

— Proszę, niech pan siądzie — zaproponował Smok Herbowy Królewski. — Byłbym też niezwykle zobowiązany, gdyby zechciał pan spojrzeć w lewą stronę i unieść brodę.

— I odsłonić szyję, chcesz powiedzieć?

— Ah-ha. Ah-ha.

Postać chwyciła lichtarz i podeszła bliżej. Dłoń tak chuda, że była niemal szkieletem, ujęła Vimesa pod brodę i przekręciła mu głowę w jedną i drugą stronę.

— No tak. Ma pan profil Vimesa, z pewnością. Ale nie uszy Vimesa. Oczywiście, pańska babka ze strony matki była Clamp. Ah-ha…

Dłoń Vimesa raz jeszcze chwyciła miecz Vimesa. Tylko jeden rodzaj osoby mógł posiadać tak wielką siłę w ciele z pozoru tak kruchym.

— Tak myślałem! Jesteś wampirem! — powiedział Vimes. — Jesteś przeklętym krwawym wampirem.

— Ah-ha. — To mógł być śmiech. To mogło być kaszlnięcie. — Tak. Wampirem, istotnie. Tak. Słyszałem o pańskich poglądach na temat wampirów. „Nie całkiem żywi, ale niedostatecznie martwi”, jak zdaje się pan powiedział. Myślę, że całkiem dowcipnie. Ah-ha. Wampirem, tak. Krwawym, nie. Kaszanka, owszem, ten szczyt sztuki rzeźniczej, tak. A jeśli wszystko zawiedzie, to dość jest koszernych rzeźni na ulicy Długiej Wieprzowiny. Ah-ha, tak. Wszyscy żyjemy najlepiej, jak potrafimy. Ah-ha. Dziewicom nic z mojej strony nie grozi, ah-ha. Już od kilkuset lat, więc tym bardziej szkoda. Ah-ha.

Sylwetka i plama światła świecy się odsunęły.

— Obawiam się, że niepotrzebnie marnował pan czas, komendancie Vimes.

Oczy Vimesa powoli przyzwyczajały się do migotliwego blasku. Pokój był pełen książek ułożonych w stosy. Żadna nie stała na półce. I z każdej, niczym przygniecione palce, sterczały zakładki.

— Nie rozumiem — powiedział.

Albo Smok Herbowy Królewski miał wyjątkowo zgarbione ramiona, albo pod bezkształtną szatą kryły się skrzydła. Niektóre potrafią latać jak nietoperze, przypomniał sobie Vimes. Zastanawiał się, ile lat ma ten tutaj. Mogą żyć prawie w nieskończoność.

— Jak przypuszczam, jest pan tutaj, ponieważ uznano za właściwe, ah-ha, by miał pan własny herb. Obawiam się, że nie jest to możliwe. Ah-ha. Tarcza herbowa Vimesów istniała, ale nie może być ponownie użyta. To byłoby wbrew zasadom.

— Jakim zasadom?

Stuknęło, gdy książka została położona na blacie i otwarta.

— Jestem przekonany, że zna pan swoje pochodzenie, komendancie. Pańskim ojcem był Thomas Vimes, jego ojcem Gwiliam Vimes.

— Stara Kamienna Gęba, tak? — rzekł spokojnie Vimes. — To ma coś wspólnego z Kamienną Gębą.

— Istotnie. Ah-ha. „Nie zniosę niesprawiedliwości” Vimes. Pański przodek, Kamienna Gęba. W samej rzeczy, tak go nazywano. Komendant Straży Miejskiej w 1688. I królobójca. Jak o tym wie każdy uczeń, to on zamordował ostatniego króla Ankh-Morpork.

— Stracił na egzekucji!

Ramiona drgnęły.

— Niemniej jednak herb rodziny został, jak to określamy w heraldyce, excretus est ex altitudine, inaczej mówiąc depositatum de latrina. Zniszczony. Zakazany. Wykluczony z możliwości odtworzenia. Ziemia skonfiskowana, dom zburzony, stronica wyrwana z księgi historii. Ah-ha. Wie pan, komendancie, to ciekawe… wielu potomków „Kamiennej Gęby”… — cudzysłowy opadły równo po obu stronach przezwiska, jak gdyby starsza pani brała w szczypczyki coś obrzydliwego — …zostało oficerami Straży Miejskiej. Jak się zdaje, komendancie, pan również zyskał ten przydomek. Ah-ha. Ah-ha. Zastanawiam się, czy to jakieś dziedziczne pragnienie zatarcia niesławy. Ah-ha.

Vimes zgrzytnął zębami.

— Chcesz powiedzieć, że nie mogę mieć herbu?

— Tak właśnie. Ah-ha.

— Ponieważ mój przodek zabił… — Urwał na sekundę. — Nie, to nawet nie była egzekucja — dokończył. — Egzekucje są dla istot ludzkich. Zwierzęta się zarzyna.

— Był królem — przypomniał łagodnie Smok.

— O tak. I jak się potem okazało, w lochach miał maszyny do…

— Komendancie! — Wampir uniósł obie dłonie. — Wyczuwam, że mnie pan nie rozumie. Tak czy inaczej, był przecież królem. Widzi pan, korona nie jest jak hełm strażnika, ah-ha. Nawet jeśli ją pan zdejmie, wciąż tkwi na głowie.

— Kamienna Gęba zdjął ją raz na zawsze.

— Ale król nie miał nawet uczciwego procesu.

— Nie dało się znaleźć chętnego sędziego.

— Oprócz pana… to znaczy pańskiego przodka…

— I co z tego? Ktoś musiał to zrobić. Są potwory, które nie powinny chodzić po tym świecie.

Smok znalazł stronicę, której szukał, po czym odwrócił księgę.

— Tak wyglądała jego tarcza — powiedział.

Vimes spojrzał na znajomy znak sowy morpork siedzącej na ankh. Ankh znajdował się na szczycie tarczy podzielonej na cztery pola.

— Co znaczy ta korona z przechodzącym przez nią sztyletem?

— To tradycyjny symbol, ah-ha. Obrazuje jego rolę jako obrońcy korony.

— Naprawdę? A ta wiązka prętów z toporem w środku? — Vimes wskazał palcem.

— Liktorska laska. Symbolizuje fakt, że jest on… był… przedstawicielem prawa. Topór zaś okazał się interesującym zwiastunem przyszłości, prawda? Ale topory, obawiam się, niczego nie rozwiązują.

Vimes przyglądał się trzeciej ćwiartce. Był tam wizerunek czegoś, co wyglądało jak marmurowe popiersie.

— Symbolizuje jego przydomek, Kamienna Gęba — wyjaśnił uprzejmie Smok Herbowy Królewski. — Prosił, by jakoś do tego nawiązać. Czasami heraldyka nie jest niczym więcej niż sztuką tworzenia gier słownych.

— A to ostatnie? Kiść winogron? Lubił sobie wypić, co? — mruknął kwaśno Vimes.

— Nie. Ah-ha. To gra słów: wino — Vimes.

— No tak. Sztuka marnych gier słownych. Założę się, że przy tej turlaliście się ze śmiechu.

Smok zamknął księgę i westchnął.

— Rzadko kiedy nagroda czeka na tych, którzy robią to, co trzeba zrobić. Niestety, taki jest precedens i jestem w tej kwestii bezsilny. — Stary głos zabrzmiał weselej. — Mimo to… byłem niezwykle wręcz zadowolony, komendancie, kiedy usłyszałem o pańskim małżeństwie z lady Sybil. Wspaniała linia. Jeden z najszlachetniejszych rodów naszego miasta, ah-ha. Ramkinowie, Selachii, Vanturi, Nobbsowie oczywiście…

— I to wszystko, tak? — spytał Vimes. — Mogę już iść?

— Rzadko miewam gości — powiedział Smok. — Zwykle interesantów załatwiają heroldowie, uznałem jednak, że należy się panu wyjaśnienie. Ah-ha. Mamy teraz mnóstwo pracy. Kiedyś zajmowaliśmy się prawdziwą heraldyką. A teraz mamy, jak mi mówią, Wiek Nietoperza. Wydaje się, że gdy tylko ktoś otworzy drugi stragan z pasztecikami, ogarnia go pragnienie, by uchodzić za dżentelmena. — Skinieniem szczupłej, bladej dłoni wskazał trzy tarcze herbowe przypięte rzędem do tablicy. — Rzeźnik, piekarz bułeczek i wytwórca świeczek — parsknął, lecz w sposób bardzo dystyngowany. — Dokładniej mówiąc, właściciel fabryki świec. Nic ich nie zadowoli prócz tego, byśmy przekopywali dawne kroniki, szukając dowodu, że są akceptowalnie szlachetni…

Vimes zerknął na trzy herby.

— Chyba już coś podobnego widziałem.

— Ach. Pan Arthur Carry, fabrykant świec — opowiadał Smok. — Interes nagle rozkwita i pan Carry czuje, że musi być dżentelmenem. Tarcza przepołowiona linią ukośną d’une mèche en metal gris. Inaczej mówiąc, stalowoszara tarcza symbolizująca jego osobistą determinację i upór (jakże uparci, ah-ha, są ci biznesmeni) przedzielona knotem. W górnej połowie chandelle w fenêtre avec rideauc houlant (świeca płonąca w oknie z ciepłym blaskiem, ah-ha), w dolnej dwa kandelabry illuminé (co wskazuje, że ten biedak sprzedaje świece bogatym i biednym). Na szczęście jego ojciec był portomistrzem, co pozwoliło nam nieco nagiąć zasady i wprowadzić klejnot z lampe au poisson (lampą w kształcie ryby), co wskazuje zarówno na ten fakt, jak i na obecną profesję jego syna. Dewizę pozostawiłem we współczesnym języku; brzmi „I oto sztuka wydała świecę”. Wstyd mi, ah-ha, to było złośliwe, ale nie mogłem się powstrzymać.

— Boki mnie bolą od zrywania — zapewnił Vimes.

Coś kopało mu w mózg, by zwrócić jego uwagę.

— A ten przeznaczony jest dla pana Gerhardta Socka, przewodniczącego Gildii Rzeźników — tłumaczył Smok. — Żona powiedziała mu, że powinien mieć herb, a któż mógłby się spierać z córką handlarza flaków? Stworzyliśmy mu zatem tarczę czerwoną, od krwi, w niebiesko-białe pasy, od rzeźnickiego fartucha, podzieloną sznurem kiełbasek, w centrum tasak trzymany dłonią w rękawicy bokserskiej. Ta rękawica to najlepsze nawiązanie do jego nazwiska, jakie udało nam się wymyślić: dłoń tak silna, że nawet z trzonka sok wyciśnie. Dewiza brzmi Futurus Meus est in Visceris, co tłumaczy się na „Przyszłość moja jest w jelitach”. Odwołuje się to do jego profesji, jak i do dawnej praktyki przepowiadania…

— …przyszłości z jelit zwierząt — dokończył Vimes. — Zadziwiające.

Cokolwiek próbowało zwrócić jego uwagę, teraz podskakiwało nerwowo.

— Ten natomiast, ah-ha, jest dla Rudolpha Pottsa z Gildii Piekarzy. — Cienkim jak gałązka palcem Smok Herbowy Królewski wskazał trzecią tarczę. — Potrafi pan to odczytać, komendancie?

Vimes przyjrzał się niechętnie.

— Podzielona na trzy części, jest tam kwiat, mak chyba, płomień i garnek. Hm… piekarze korzystają z ognia, a garnek oznacza wodę, jak przypuszczam…

— I aluzję do imienia — dodał Smok.

— Ale jeśli nie mówią do niego „Kwiatuszku”, to… — Vimes zamrugał nagle. — Wielcy bogowie… Maki to od mąki, tak? Mąka, woda i ogień? Ale ten garnek wygląda całkiem jak nocnik. Nocne naczynie… Pracują nocą?

— Starożytna nazwa piekarza to sicattor — wyjaśnił Smok. — Brawo, komendancie, jeszcze z pana zrobimy herolda! A dewiza?

Quod Subigo Farinam… — Vimes zmarszczył czoło. — „Ponieważ”… Pomyślmy… „Farynacyjny” to chyba coś związanego z kukurydzą czy mąką, prawda? No nie… „Ponieważ wyrabiam ciasto”?

Smok klasnął w ręce.

— Dobra robota!

— Musicie tu płakać ze śmiechu w długie zimowe wieczory. I na tym polega heraldyka? Zagadki i zabawa słowami?

— Naturalnie, chodzi nie tylko o to. Te przykłady były łatwe. W ten czy inny sposób je wymyśliliśmy. Natomiast godła starych rodów, takich jak Nobbsowie…

— Nobbs! — zawołał Vimes, kiedy padło ostatnie słowo. — O to mi chodziło! Powiedziałeś „Nobbs”! Poprzednio, kiedy mówiłeś o starych rodach!

— Ah-ha. Co? A rzeczywiście. Tak. Wspaniała, starożytna rodzina. Teraz, niestety, w stanie upadku.

— Nie chodzi chyba o kaprala Nobbsa? — pytał Vimes z rosnącą grozą.

Stuknęła otwierana księga. W pomarańczowym blasku Vimes niewyraźnie zobaczył odwrócone rysunki tarcz i rozłożyste, nieprzycinane drzewo genealogiczne.

— Coś podobnego… Byłbyż to C. W. St J. Nobbs?

— Eee… No tak… Tak.

— Syn Sconnera Nobbsa i pewnej damy, określanej tu jako Maisie z ulicy Wiązów?

— Prawdopodobnie.

— Wnuk Slope’a Nobbsa?

— Brzmi to mniej więcej odpowiednio.

— Który był synem z nieprawego łoża Edwarda St Johna de Nobbes, hrabiego Ankh, oraz, ah-ha, pokojówki nieznanego pochodzenia?

— Na bogów!

— Hrabia zmarł bezpotomnie, jedynie z owego związku rezultatem był Slope. Nie udało nam się odnaleźć jego następcy… w każdym razie aż do tej chwili.

— Na bogów!

— Czy zna pan tego dżentelmena?

Vimes ze zdumieniem analizował w myślach poważne, pozytywne w wydźwięku zdanie dotyczące kaprala Nobbsa i zawierające słowo „dżentelmen”.

— No… tak.

— Czy posiada majątek?

— Tylko cudzy.

— No cóż, ah-ha, proszę go poinformować. Nie wiążą się z tym żadne posiadłości ani pieniądze, ale tytuł nadal istnieje.

— Przepraszam… Chcę się tylko upewnić, że dobrze zrozumiałem. Kapral Nobbs… mój kapral Nobbs… jest hrabią Ankh?

— Będzie nam musiał przedstawić wiarygodny dowód swego pochodzenia, ale tak, wydaje się, że tak.

Vimes zamyślił się głęboko. Do tej pory kapral Nobbs miewał problemy z dostarczeniem wiarygodnego dowodu swojej przynależności gatunkowej.

— Na bogów! I przypuszczam, że on ma swój herb?

— Owszem, wyjątkowo wspaniały.

— Och!

Vimes nawet nie chciał herbu. Jeszcze godzinę temu chętnie uniknąłby tego spotkania, jak to już tyle razy czynił wcześniej. Ale…

— Nobby? — powiedział. — Na bogów!

— No, no… Było to bardzo udane spotkanie — stwierdził Smok Herbowy Królewski. — Bardzo lubię, kiedy nasze zapisy są aktualne. Ah-ha. A przy okazji, jak sobie radzi młody kapitan Marchewa? Słyszałem, że jego dama jest wilkołakiem. Ah-ha.

— Doprawdy… — mruknął Vimes.

— Ah-ha. — Smok wykonał w mroku gest, który mógł być konspiracyjnym stuknięciem palca w boczną część nosa. — My tutaj wiemy o takich sprawach.

— Kapitan Marchewa radzi sobie doskonale — oświadczył Vimes tonem możliwie lodowatym. — Kapitan Marchewa zawsze radzi sobie doskonale.

Wychodząc, trzasnął drzwiami, aż zafalowały płomyki świec.


Funkcjonariusz Angua wyszła z zaułka, poprawiając pas.

— Moim zdaniem bardzo dobrze to rozegraliśmy — oświadczył Marchewa. — I bardzo nam to pomoże w zdobywaniu szacunku wśród społeczeństwa.

— Tfu! Rękaw tego człowieka… — Angua wytarła usta. — Wątpię, czy zna choćby znaczenie słowa „pralnia”.

Odruchowo weszli w rytm — oszczędzający energię policyjny chód, w którym wahadłowy ruch nogi wykorzystywany jest, by posuwać idącego naprzód przy minimalnym wysiłku. Chodzenie jest ważne, mawiał Vimes, a ponieważ Vimes tak mówił, Marchewa w to wierzył. Chodzenie i rozmawianie. Wystarczy chodzić dostatecznie długo i rozmawiać z dostatecznie dużą liczbą ludzi, a wcześniej czy później uzyska się odpowiedź.

Szacunek społeczeństwa, myślała Angua. Tak, to wyrażenie Marchewy. Właściwie to wyrażenie Vimesa, chociaż sir Samuel zwykle spluwał po wymówieniu tych słów. Ale Marchewa w nie wierzył. To on zasugerował Patrycjuszowi, by zatwardziałym przestępcom dać szansę pracy „dla dobra społeczeństwa” przy odnawianiu domów osób starszych. Wprowadziło to dodatkowy element grozy do zwykłych lęków starości, a wobec poziomu przestępczości w Ankh-Morpork spowodowało, że przynajmniej jednej staruszce w ciągu sześciu miesięcy tyle razy wytapetowano pokój, iż teraz mogła do niego wchodzić tylko bokiem[6].

— Odkryłem coś bardzo ciekawego, co na pewno z zaciekawieniem obejrzysz — odezwał się po chwili Marchewa.

— To ciekawe — odparła Angua.

— Ale nic ci nie powiem, bo chcę, żeby to była niespodzianka.

— Aha. Dobrze.

Angua przez chwilę szła w milczeniu. Wreszcie odezwała się znowu.

— Zastanawiam się, czy będzie to tak zaskakujące, jak ta kolekcja próbek skał, którą mi pokazałeś w zeszłym tygodniu.

— Niezła była, prawda? — odparł z entuzjazmem Marchewa. — Tyle razy przechodziłem tą ulicą i nawet nie podejrzewałem, że jest tam muzeum minerałów! Wszystkie te krzemiany…

— Zadziwiające. Można by oczekiwać, że ludzie będą się ustawiać w kolejkach, żeby je obejrzeć.

— Owszem. Nie mam pojęcia, czemu tego nie robią.

Angua musiała samej sobie przypomnieć, że Marchewa nie ma w duszy nawet śladowych ilości ironii. Powiedziała sobie, że to przecież nie jego wina — został wychowany przez krasnoludy w jakiejś kopalni i naprawdę uważał, że kawałki skał są interesujące. Tydzień wcześniej odwiedzili odlewnię żelaza. To też było interesujące.

A jednak… jednak… nie mogła Marchewy nie lubić. Nawet ludzie, których aresztował, go lubili. Nawet starsze panie, żyjące wśród stałego zapachu świeżej farby, go lubiły. Ona też go lubiła. Bardzo.

Dlatego tym trudniej przyjdzie jej go porzucić.

Była wilkołakiem. Tyle. Człowiek albo przez całe życie stara się, żeby inni tego nie odkryli, albo pozwala im odkryć. A wtedy przez całe życie patrzy, jak zachowują dystans i szepczą mu za plecami (chociaż oczywiście musi się najpierw odwrócić, żeby popatrzeć).

Marchewie to nie przeszkadzało. Ale przeszkadzało mu, że przeszkadza innym. Przeszkadzało mu, że nawet koledzy z pracy zwykle noszą przy sobie kawałek srebra. Widziała, że go to wyprowadza z równowagi. Widziała, jak rośnie w nim napięcie, a nie wie, jak sobie z nim radzić.

Właśnie przed czymś takim ostrzegał ją ojciec. Wystarczy, że nawiążesz — inne niż przy posiłkach — bliskie kontakty z ludźmi, a równie dobrze możesz wskoczyć do kopalni srebra.

— Podobno planują wielki pokaz sztucznych ogni po przyszłorocznych obchodach — powiedział Marchewa. — Lubię sztuczne ognie.

— Nie mogę pojąć, dlaczego w Ankh-Morpork ludzie chcą świętować fakt, że trzysta lat wcześniej mieli tu wojnę domową — odparła Angua, powracając do rzeczywistości.

— Czemu nie? Przecież wygraliśmy.

— Tak, ale też przegraliście.

— We wszystkim trzeba szukać dobrych stron. Zawsze to powtarzam. No, jesteśmy.

Angua spojrzała na szyld. Teraz umiała już czytać krasnoludzie runy.

— „Muzeum Chleba Krasnoludów” — powiedziała. — O rany! Nie mogę się doczekać.

Marchewa z zadowoleniem pokiwał głową i otworzył drzwi. Wewnątrz unosił się zapach starożytnych skórek.

— Hej, panie Hopkinson! — zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. — Czasami gdzieś wychodzi.

— Pewnie wtedy, kiedy nie może już wytrzymać podniecenia — stwierdziła Angua. — Hopkinson? To chyba nie jest krasnoludzie imię.

— Nie. Jest człowiekiem. — Marchewa przestąpił próg. — Ale to prawdziwy autorytet. Chleb jest jego życiem. Napisał fundamentalne dzieło na temat piekarstwa bojowego. No cóż… skoro go nie ma, wezmę stąd dwa bilety i zostawię na biurku dwa pensy.

Nie wyglądało na to, żeby pan Hopkinson miał wielu zwiedzających. Kurz zalegał podłogę, kurz leżał na gablotach, gruba warstwa kurzu pokrywała eksponaty. Większość z nich miała typowy kształt krowiego placka — echo ich smaku — ale były też bułki i bułeczki używane w walce wręcz, śmiertelnie groźne grzanki do rzutów oraz wielka, zakurzona kolekcja innych kształtów, wymyślonych przez rasę, która do bitew jedzeniem podchodziła w sposób poważny, a przede wszystkim ostateczny.

— Co chcemy zobaczyć? — spytała Angua.

Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się paskudnie znajomy zapaszek.

— To… przygotuj się… to chleb bojowy B’hriana Krwawego Topora! — odparł Marchewa, szperając w biurku przy wejściu.

— Bochenek chleba? Sprowadziłeś mnie tutaj, żeby pokazać bochenek chleba?

Raz jeszcze pociągnęła nosem. Tak. Krew. Świeża krew.

— Tak jest. Tutejsze muzeum wypożyczyło go tylko na kilka tygodni. To ten sam chleb, którego używał osobiście w bitwie w Dolinie Koom, i zabił nim pięćdziesiąt siedem trolli, chociaż… — z głosu Marchewy zniknął entuzjazm, a pojawił się ton społecznej odpowiedzialności — …było to bardzo dawno temu i nie powinniśmy pozwalać, żeby zdarzenia historyczne przysłaniały nam rzeczywistość wieloetnicznego społeczeństwa żyjącego w Wieku Nietoperza.

Usłyszał zgrzyt uchylanych drzwi.

A potem:

— Ten chleb… — odezwała się niewyraźnie Angua. — Czarny, tak? I sporo większy od normalnego bochenka?

— Tak, zgadza się — potwierdził Marchewa.

— A pan Hopkinson… Niski? Z małą spiczastą bródką?

— To właśnie on.

— I ze strzaskaną czaszką?

— Co?

— Myślę, że powinieneś sam zobaczyć — odparła Angua, wycofując się.


Smok Herbowy Królewski siedział samotny, otoczony świecami.

Więc to był komendant sir Samuel Vimes, myślał. Głupi człowieczek. Najwyraźniej nie potrafi pokonać własnych uprzedzeń. I pomyśleć, że dzisiaj tacy właśnie sięgają po najwyższe stanowiska. Jednakże tacy ludzie bywają czasem przydatni, zapewne dlatego właśnie Vetinari go mianował. Głupi ludzie często zdolni są do rzeczy, których mądrzy nie ośmielają się nawet rozważać…

Westchnął i przysunął sobie inny tom. Nie był większy ani grubszy od wielu innych stojących na półkach w pracowni. Fakt ten mógłby zadziwić każdego, kto znał jego zawartość.

Smok był dumny z tej księgi. Stanowiła dzieło dość niezwykłe, ale zaskoczyło go — a raczej zaskoczyłoby, gdyby cokolwiek mogło Smoka zaskoczyć przez ostatnie mniej więcej sto lat — z jaką łatwością ustalił niektóre fragmenty. Teraz nie musiał nawet czytać treści. Znał ją na pamięć. Drzewa genealogiczne zostały starannie zasadzone, słowa spisane na kartach, a on musiał tylko podawać rytm.

Na pierwszej stronie widniał tytuł „Pochodzenie króla Marchewy I, z łaski bogów władcy Ankh-Morpork”. Długie, splątane drzewo genealogiczne zajmowało następne kilkanaście stron, aż docierało do „Poślubił …”. Słowa były wpisane ołówkiem.

— Delfina Angua von Überwald — odczytał głośno Smok. — Ojciec… i, ah-ha, sire… baron Guye von Überwald, znany także jako Srebrny Ogon; matka, Mme Serafine Soxe-Bloonberg, znana także jako Żółty Kieł, z Genoi…

Ta część to prawdziwe osiągnięcie. Spodziewał się, że jego agenci natrafią na spore trudności w badaniu wilczych gałęzi linii przodków Angui, ale okazało się, że górskie wilki także interesują się tymi sprawami. Przodkowie Angui niewątpliwie należeli do przywódców stada.

Smok Herbowy Królewski uśmiechnął się. Jeśli o niego chodziło, gatunek miał drugorzędne znaczenie. Najważniejszy był odpowiedni rodowód.

Odsunął księgę. Jedną z zalet życia o wiele dłuższego niż przeciętne było to, że widział, jak krucha jest przyszłość. Ludzie mówią „pokój za naszych dni” albo „imperium, które przetrwa tysiąc lat”, a niecałą połowę życia później nikt już nawet nie pamięta, kim byli, nie mówiąc już o tym, co powiedzieli ani gdzie motłoch zakopał ich prochy. Historię zmieniały drobiazgi. Często wystarczało kilka pociągnięć pióra.

Przysunął sobie inny tom. Słowa na stronie tytułowej głosiły: „Pochodzenie króla…” hm… jakie wybierze sobie imię? To przynajmniej nie dawało się przewidzieć. Zresztą…

Smok wziął ołówek i wpisał: Nobbsa.

Uśmiechnął się w rozjaśnionym świecami półmroku.

Ludzie wciąż mówili o prawdziwym królu Ankh-Morpork, ale historia nauczała okrutnej lekcji. Mówiła — często słowami pisanymi krwią — że prawdziwy król to ten, który zostanie koronowany.


Książki wypełniały także ten pokój. Takie było pierwsze wrażenie — wilgotnej, przytłaczającej książkowości.

Martwy ojciec Tubelcek leżał rozciągnięty na stosie rozsypanych książek. Nie żył z całą pewnością. Nikt, kto wylał z siebie tyle krwi, nie mógł pozostać przy życiu. Albo przeżyć przez dłuższy czas z głową jak wypompowana piłka.

Ktoś musiał go uderzyć młotem.

— Ta starsza pani wybiegła z krzykiem — wyjaśnił funkcjonariusz Wizytuj, salutując. — Więc wszedłem tutaj i tak to wyglądało.

— Dokładnie tak, funkcjonariuszu Wizytuj?

— Tak, sir. I nazywam się Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami, sir.

— Co to za starsza pani?

— Mówi, że nazywa się Kanacki, sir. Mówi, że zawsze przynosi mu posiłki. Mówi, że się nim zajmuje.

— Zajmuje?

— No wie pan, sir. Sprząta i pierze.

Rzeczywiście, na podłodze leżała taca, rozbity talerz i trochę rozlanej owsianki. Starsza pani, która zajmowała się kapłanem, doznała szoku, kiedy odkryła, że ktoś zajął się nim wcześniej.

— Dotykała go?

— Mówi, że nie, sir.

Co oznaczało, że stary kapłan osiągnął najporządniejszy zgon, jaki Vimes w życiu oglądał. Ręce miał skrzyżowane na piersi. Oczy zamknięte.

I coś tkwiło mu w ustach. Przypominało zrolowany kawałek papieru. Nadawało to zwłokom niepokojąco raźny wygląd, jakby kapłan postanowił po śmierci wypalić ostatniego papierosa.

Vimes ostrożnie wyjął i rozprostował zwitek. Pokrywały go starannie nakreślone, ale nieznajome symbole. Szczególnie interesującymi czynił je fakt, że autor najwyraźniej skorzystał z jedynej cieczy, dostępnej tu w dużych ilościach.

— Pisane krwią — stwierdził Vimes. — Czy ktokolwiek rozumie, co tu jest napisane?

— Tak jest, sir!

Vimes przewrócił oczami.

— Tak, funkcjonariuszu Wizytuj?

— Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami, sir — poprawił funkcjonariusz Wizytuj urażony.

— Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami[7], właśnie chciałem to powiedzieć, funkcjonariuszu — zapewnił Vimes. — Słucham.

— To starożytny alfabet klatchiański — wyjaśnił funkcjonariusz Wizytuj. — Używali go Cenotyni, jedno z pustynnych plemion. Mieli złożony, ale zasadniczo błędny system…

— Tak, tak, tak — przerwał mu Vimes, który potrafił rozpoznać werbalną stopę gotową do wciśnięcia się w słuchowe drzwi. — Ale czy wiecie, co to znaczy?

— Mogę się dowiedzieć, sir.

— To dobrze.

— A przy okazji, zdołał pan może przypadkiem rzucić okiem na te ulotki, które dałem panu wczoraj, sir?

— Miałem mnóstwo pracy — odparł bez zastanowienia Vimes.

— Proszę się nie martwić, sir — rzekł Wizytuj z bladym uśmiechem człowieka, który mimo wszelkich przeciwności czyni dobro. — Kiedy znajdzie pan wolną chwilę…

Pozrzucane z półek stare księgi rozsypały swe stronice po całym pokoju. Na wielu z nich widać było plamy krwi.

— Niektóre wyglądają na religijne — zauważył Vimes. — Może coś w nich znajdziecie. — Odwrócił się. — Detrytus, rozejrzyjcie się, dobrze?

Detrytus przerwał pracowite kreślenie kredą konturu ciała.

— Ta-jest, sir. Za czym, sir?

— Za wszystkim, co znajdziecie.

— Się robi, sir.

Vimes pochylił się, stękając, i dźgnął palcem szarą plamę na podłodze.

— Glina — stwierdził.

— Leży czasem na podłogach — odpowiedział Detrytus, chcąc pomóc.

— Tyle że ta tutaj jest prawie biała. Miasto stoi na czarnym ile.

— Aha — ucieszył się sierżant Detrytus. — Ślad.

— Oczywiście, może to być zwykły brud.

Było jeszcze coś. Ktoś starał się posprzątać książki. Kilkadziesiąt z nich ułożył w równy, wysoki stos, szerokości jednej książki, największe u dołu, z geometryczną precyzją wyrównując boki.

— To coś, czego nie rozumiem — przyznał Vimes. — Jest walka. Ktoś brutalnie atakuje staruszka. Potem ktoś, może on sam, konając, a może zabójca, pisze coś krwią tego biedaka. Papier zwija w rulonik i wtyka mu do ust jak lizaka. Potem staruszek umiera, a ktoś zamyka mu oczy, układa ciało, układa równo te książki i… i co robi? Wychodzi po prostu na ten wrzący tygiel, jakim jest Ankh-Morpork?

Szczere oblicze sierżanta Detrytusa zmarszczyło się od wysiłku myślenia.

— Może… może… może jest odcisk stopy za oknem, sir. To taki ślad, co zawsze warto go poszukać.

Vimes westchnął. Detrytus, mimo IQ rzędu temperatury pokojowej, był dobrym gliną i idealnym sierżantem. Dysponował tą szczególną odmianą głupoty, którą trudno jest oszukać. Ale jedyną rzeczą trudniejszą od zmuszenia go, by zrozumiał jakąś ideę, było skłonienie go, by z niej zrezygnował[8].

— Detrytus — odezwał się komendant tak łagodnie, jak tylko potrafił. — Za oknem jest trzydzieści stóp pustki, aż do rzeki. Nie będzie żadnych… — Przerwał. W końcu to była Ankh. — Wszelkie odciski stóp i tak już są zalane — poprawił się. — Prawie na pewno.

Wyjrzał jednak, na wszelki wypadek. W dole bulgotała i cmokała rzeka. Nawet na jej słynnej powierzchniowej skorupie nie było żadnych śladów. Ale znalazł następną plamę ziemi na parapecie.

Zdrapał trochę i powąchał.

— Wygląda na taką samą białą glinę — stwierdził.

Nie przypominał sobie żadnej białej gliny na obszarze miasta. A za murami, aż do Ramtopów, leżał gęsty czarny ił. Idący po nim człowiek stawał się o dwa cale wyższy, zanim dotarł na drugi koniec pola.

— Biała glina — mruknął. — Gdzie, u demona, jest tu w pobliżu kraina białej gliny?

— To zagadka — stwierdził Detrytus.

Vimes uśmiechnął się ponuro. Rzeczywiście, zagadka. Nie lubił zagadek. Zagadki miały skłonność do pogłębiania się, jeśli nie zostały szybko rozwiązane. Zagadki się mnożyły.

Zwykłe morderstwa zdarzały się przez cały czas. I zazwyczaj nawet Detrytus potrafił wykryć sprawcę. Kiedy wzburzona kobieta stała nad leżącym mężem, trzymając w ręku zgięty pod kątem prostym pogrzebacz i krzycząc: „Nie powinien mówić takich rzeczy o naszym Neville’u!”, naprawdę niewiele można było zrobić, żeby przeciągnąć śledztwo poza najbliższą przerwę na kawę. A kiedy różni ludzie lub ich fragmenty wisieli lub byli poprzybijani do rozmaitych elementów wyposażenia Załatanego Bębna, a pozostała klientela w całości wyglądała niewinnie, strażnik nie potrzebował nawet detrytyjskiej inteligencji, by odkryć, co się zdarzyło.

Komendant Vimes spojrzał na ciało ojca Tubelceka. Zadziwiające, że tak mocno krwawił, z tymi swoimi ramionami jak u czyściciela rur i klatką piersiową podobną do stojaka na grzanki. Z całą pewnością nie byłby w stanie podjąć walki.

Vimes pochylił się i ostrożnie uniósł powiekę denata. Jasnobłękitne oko z czarnym środkiem spojrzało na niego z miejsca, gdzie stary kapłan obecnie przebywał.

Religijny starzec, mieszkający w dwóch małych pokoikach, który — sądząc po zapachu — rzadko wychodził z domu. Komu mógłby zagrażać…?

Funkcjonariusz Wizytuj wsunął głowę przez drzwi.

— Na dole czeka krasnolud bez brwi i z kręconą brodą. Mówi, że kazał mu pan przyjść, sir. I grupa obywateli twierdzi, że ojciec Tubelcek jest ich kapłanem i chcą go pogrzebać należycie.

— Aha, to na pewno Tyłeczek. Przyślij go tutaj. — Vimes wyprostował się. — Reszcie powiedz, że muszą jeszcze zaczekać.

Tyłeczek wspiął się po schodach, rzucił okiem na miejsce zbrodni i zdołał dopaść okna, nim zwymiotował.

— Już lepiej? — spytał po chwili Vimes.

— Eee… tak. Mam nadzieję.

— W takim razie zostawiam cię z tym wszystkim.

— Eee… ale co właściwie mam zrobić? — zapytał Tyłeczek, jednak Vimes był już w połowie schodów.


Angua warknęła. Był to sygnał dla Marchewy, że może już otworzyć oczy.

Kobiety, jak wyjaśnił kiedyś Marchewie Colon, kiedy uznał, że chłopak potrzebuje rady, zachowują się niekiedy dziwacznie w kwestii drobiazgów. Czasami nie chcą być oglądane bez makijażu albo upierają się, żeby kupować mniejsze walizki niż mężczyźni, chociaż zawsze zabierają więcej ubrań. W tym konkretnym przypadku Angua nie lubiła, gdy ktoś widział ją en route od ludzkiej do wilczej formy albo odwrotnie. Miała uraz na tym punkcie, jak twierdziła. Marchewa mógł na nią patrzeć w obu kształtach, ale nie w rozmaitych pośrednich, jakie przyjmowała po drodze — z obawy, że potem już nigdy nie zechce jej oglądać.

Świat widziany oczami wilka był inny.

Przede wszystkim był czarno-biały. A przynajmniej monochromatyczna była ta mała jego część, którą Angua — jako człowiek — określała „wizją”. Ale kto by się tym przejmował, skoro wzrok musiał zająć miejsce z tyłu, a prowadził węch: śmiał się, wystawiał rękę przez okno i wykonywał nieprzyzwoite gesty w kierunku pozostałych zmysłów. Później zawsze pamiętała zapachy jako kolory i dźwięki. Krew była głębokim brązem i dźwięcznym basem, suchy chleb to zaskakująco brzęczący jaskrawy błękit, a każdy człowiek stawał się czterowymiarową kalejdoskopową symfonią. Nosowe widzenie oznaczało bowiem spojrzenie przez czas, nie tylko przestrzeń: człowiek mógł stać nieruchomo przez minutę, ale godzinę później — dla nosa — wciąż był w tym miejscu, a jego zapachy ledwie zaczynały słabnąć.

Z nosem przy ziemi przebiegła przez pomieszczenia Muzeum Chleba Krasnoludów. Na chwilę wyszła na ulicę i tam też sprawdziła.

Po pięciu minutach podeszła do Marchewy i znowu dała mu sygnał.

Kiedy otworzył oczy, wciągała przez głowę koszulę. To była jedyna rzecz, w której ludzie mieli przewagę: trudno o coś lepszego niż para rąk.

— Sądziłem, że będziesz śledzić kogoś na ulicy — powiedział Marchewa.

— Kogo śledzić? — spytała Angua.

— Słucham?

— Mogę wywąchać jego, ciebie i chleb. To wszystko.

— Nic więcej?

— Ziemię. Kurz. To co zwykle. Aha, są też jeszcze dawne tropy, sprzed paru dni. Wiem na przykład, że byłeś tu w zeszłym tygodniu. Jest sporo zapachów. Smar, mięso, sosna, z jakichś powodów żywica, stare jedzenie… Ale mogę przysiąc, że przez ostatnią mniej więcej dobę nie było tutaj żadnej żywej istoty oprócz niego i nas.

— Przecież mówiłaś, że każdy zostawia ślad.

— Bo zostawia.

Marchewa spojrzał na byłego kustosza. Jakkolwiek by to określać, jakkolwiek szeroko stosować definicję, stanowczo nie mógł popełnić samobójstwa. Nie bochenkiem chleba.

— Wampiry? — zastanowił się. — Potrafią latać.

Angua westchnęła.

— Marchewa, mogłabym wykryć wampira, gdyby tu był w ciągu ostatniego miesiąca.

— W szufladzie jest prawie pół dolara w pensach. Zresztą złodziej na pewno zabrałby ten chleb bojowy, prawda? To cenny zabytek kultury.

— Czy ten biedak miał jakichś krewnych?

— O ile pamiętam, starszą siostrę. Wiesz, odwiedzam go raz w miesiącu, żeby pogawędzić. Pozwala mi odkurzać eksponaty.

— Świetna zabawa — stwierdziła Angua, zanim zdążyła się powstrzymać.

— Daje… satysfakcję, owszem — przyznał z powagą Marchewa. — Przypomina mi dom.

Angua westchnęła i przeszła do pokoiku za salą wystawową. Wyglądał jak pokoiki na tyłach wszystkich muzeów, pełen śmieci i rzeczy, dla których zabrakło miejsca w gablotach, a także eksponatów wątpliwej autentyczności, takich jak monety z wybitą datą „52 p.n.e.”. Były tu stoły zasypane odłamkami chleba krasnoludów, półka na narzędzia z ułożonymi według rozmiarów młotami do wyrabiania ciasta i wszędzie pełno papierów. Pod ścianą, zajmując znaczną część pomieszczenia, stał piekarnik.

— Badał dawne przepisy — wyjaśnił Marchewa, który czuł chyba, że powinien chwalić fachowość kustosza nawet po śmierci.

Angua otworzyła drzwiczki piekarnika. Z wnętrza wypłynęła fala ciepła.

— Wściekle wielki piekarnik — stwierdziła. — Co to takiego?

— No tak. Widzę, że wypiekał babeczki obronne. Bardzo groźne na bliski dystans.

Zatrzasnęła drzwiczki.

— Wracajmy do Yardu. Niech przyślą tu kogoś, żeby…

Urwała.

Zawsze zdarzały się takie niebezpieczne chwile, tuż po zmianie kształtu blisko pełni. W postaci wilka nie było jeszcze tak źle — wciąż miała inteligencję, a przynajmniej czuła się inteligentna. Co prawda życie stawało się o wiele prostsze, więc prawdopodobnie była po prostu bardzo inteligentna jak na wilka. Dopiero kiedy znowu zmieniała się w człowieka, sprawy się komplikowały. Przez kilka minut, póki pole morficzne nie odzyskało stabilności, zachowywała wyostrzone zmysły. Zapachy były niezwykle mocne, a uszy słyszały dźwięki poza tym wąskim zakresem dostępnym ludziom. Potrafiła też lepiej myśleć o rzeczach, jakich doświadczała. Wilk mógł obwąchać latarnię i wiedzieć, że stary Bonzo przechodził tędy wczoraj, marnie się czuł przy tej pogodzie, a właściciel nadal karmi go flakami. Ale ludzki umysł potrafił rzeczywiście analizować wszystkie powody i przyczyny.

— Jest coś jeszcze — powiedziała, oddychając wolno. — Słaby zapach. Nie żywej istoty. Czujesz? Coś jakby ziemia, ale nie całkiem. Tak jakby… żółtopomarańczowe…

— Ehm — odparł taktownie Marchewa. — Niektórzy z nas nie mają twojego nosa.

— Kiedyś już to czułam gdzieś w mieście. Nie pamiętam gdzie. Jest silne. Silniejsze od innych zapachów. Taka błotnista woń.

— No tak, na tych ulicach…

— Nie, to nie jest… dokładnie błoto. Ostrzejsze. Bardziej sopranowe.

— Wiesz, czasami ci zazdroszczę. To musi być przyjemnie, stać się wilkiem. Tylko na chwilę.

— Ma swoje wady.

Pchły na przykład, myślała, kiedy zamykali muzeum. I jedzenie. I to bezustanne, dręczące uczucie, że powinno się nosić trzy staniki równocześnie.

Powtarzała sobie, że panuje nad wszystkim, i rzeczywiście panowała — w pewnym sensie. Krążyła wokół miasta po zalanych księżycowym blaskiem ulicach i owszem, zdarzał się czasem jakiś kurczak, ale zawsze pamiętała, gdzie była, i następnego dnia wsuwała pieniądze pod drzwi.

Poza tym trudno być wegetarianką, która rano musi wydłubywać spomiędzy zębów kawałki mięsa. Ale panowała nad wilczą naturą.

Stanowczo, zapewniła samą siebie.

To umysł Angui krążył nocą po mieście, nie umysł wilkołaka. Była tego prawie zupełnie pewna. Wilkołak nie zadowoliłby się samymi kurczakami, o nie.

Zadrżała.

Kogo próbuje oszukiwać? Łatwo w dzień być wegetarianką. Prawdziwego wysiłku wymagało powstrzymanie się od bycia humanitarianką w nocy.


Pierwsze zegary wybijały jedenastą, kiedy lektyka Vimesa zatrzymała się przed pałacem Patrycjusza. Komendantowi nogi zaczynały już odmawiać posłuszeństwa, ale pokonał pięć ciągów stopni, jak najszybciej potrafił, i zwalił się na krzesło w poczekalni.

Mijały minuty.

Do drzwi Patrycjusza się nie pukało. On sam przywoływał człowieka, wiedząc z całą pewnością, że już czeka.

Vimes usiadł wygodnie, rozkoszując się chwilą spokoju.

Coś pod płaszczem zadźwięczało nagle: „Bing bing bingely bing”.

Westchnął, wyjął pakiet w skórzanym etui, wielkości niedużej książki, i otworzył.

Przyjazna, choć nieco zmartwiona twarz spojrzała na niego z klatki.

— Tak? — zapytał Vimes.

— Jedenasta rano. Spotkanie z Patrycjuszem.

— Tak? I co? Już jest pięć po.

— Ehm… To znaczy, że już się odbyło? — zapytał chochlik.

— Nie.

— Mam je dalej pamiętać czy jak?

— Nie. Poza tym nie przypomniałeś mi o Kolegium Herbów o dziesiątej.

Chochlik zrobił przerażoną minę.

— To we wtorek, prawda? Mógłbym przysiąc, że we wtorek.

— Było godzinę temu.

— Och. — Chochlik był załamany. — Eee… No dobrze. Przepraszam. Hm. Wiesz co? Jak chcesz, mogę ci powiedzieć, która jest teraz godzina w Klatchu. Albo w Genoi. Albo w Hunghung. Tylko powiedz.

— Po co mi wiedzieć, która jest godzina w Klatchu?

— Może ci się to przydać — zapewnił desperacko chochlik. — Pomyśl, jakie zrobisz wrażenie, kiedy podczas jakiejś nudnej rozmowy wtrącisz: „A przy okazji, w Klatchu jest godzinę temu”. Albo w Bes Pelargic. Czy w Efebie. Zapytaj mnie. No, pytaj.

Vimes westchnął bezgłośnie. Miał notes. Zapisywał w nim notatki. Zawsze był mu przydatny. A potem Sybil, niech bogowie ją błogosławią, podarowała mu piętnastofunkcyjnego chochlika, który robił tak wiele rzeczy… Co prawda, o ile Vimes się zorientował, przynajmniej dziesięć funkcji polegało na przepraszaniu za nieskuteczne działanie pozostałych pięciu.

— Możesz zapisać notatkę?

— Oj! Naprawdę? O rany! Jasne. Oczywiście. Żaden problem.

Vimes odchrząknął.

— Porozmawiać z kapralem Nobbsem dot. godzin pracy, także dot. hrabiostwa.

— E… Przepraszam, to była notatka?

— Tak.

— Przykro mi, ale najpierw powinieneś powiedzieć „notatka”. Jestem prawie pewien, że to jest w instrukcji.

— No dobrze. To była notatka.

— Musisz ją powtórzyć jeszcze raz.

— Notatka: Porozmawiać z kapralem Nobbsem dot. godzin pracy, także dot. hrabiostwa.

— Mam — potwierdził chochlik. — Mam ci o niej przypomnieć o jakiejś konkretnej godzinie?

— Tutejszej godzinie? — zapytał złośliwie Vimes. — Czy godzinie, powiedzmy, w Klatchu?

— Rzeczywiście, mogę ci powiedzieć, która…

— Chyba zapiszę to w moim notesie, jeśli pozwolisz.

— Och, jeśli tak ci wygodniej. Umiem rozpoznać ręczne pismo — oznajmił z dumą chochlik. — Jestem dość zaawansowany.

Vimes wyjął notes i pokazał mu.

— Takie?

Chochlik przyglądał się przez chwilę.

— Tak — stwierdził. — To ręczne pismo, nie ma wątpliwości. Zaokrąglone kawałki i spiczaste kawałki, wszystkie połączone razem. Jasne. Ręczne pismo. Wszędzie bym je rozpoznał.

— Czy nie powinieneś mi powiedzieć, co mówi ten tekst?

Chochlik wyglądał na znudzonego.

— Mówi? Niby ma wydawać jakieś dźwięki?

Vimes odłożył pognieciony notes i zamknął pokrywkę terminarza. Potem wyprostował się i czekał dalej.

Zegar w poczekalni Patrycjusza musiał zbudować ktoś bardzo sprytny — na pewno o wiele sprytniejszy od tego, kto szkolił chochlika. Cykał — tik-tak — jak każdy inny zegar. Jednak nie wiadomo czemu, wbrew całej czasomierniczej praktyce, tiki i taki nie były regularne. Tik-tak-tik… a potem, po przerwie ledwie ułamek sekundy dłuższej niż poprzednio… tak-tik-tak… A potem znów tik o ułamek sekundy wcześniej, niż ucho i umysł były teraz przygotowane. Efekt wystarczał, by nawet u najlepiej przygotowanych po dziesięciu minutach zredukować procesy myślowe do czegoś w rodzaju owsianki. Patrycjusz musiał bardzo dobrze zapłacić zegarmistrzowi.

Zegar wskazywał kwadrans po jedenastej.

Vimes podszedł do drzwi i zapukał lekko, nie dbając o precedensy.

Z gabinetu nie dobiegał żaden dźwięk, żadne ciche głosy.

Sprawdził klamkę. Drzwi nie były zamknięte.

Lord Vetinari zawsze powtarzał, że punktualność jest grzecznością królów.

Vimes wszedł.


Cudo starannie zeskrobał białą glinę, po czym zbadał ciało zamordowanego ojca Tubelceka.

Anatomia była ważnym elementem studiów w Gildii Alchemików. Zawdzięczała to starożytnej teorii, że ciało ludzkie reprezentuje mikrokosmos wszechświata. Co prawda, kiedy się je zobaczyło otwarte, trudno było sobie wyobrazić część wszechświata, która jest mała, purpurowa, a kiedy się ją szturchnie, robi „blomp-blomp”. Poza tym w trakcie codziennej pracy można było poznać anatomię praktyczną, czasami zdrapując preparaty nawet ze ścian. Kiedy nowi uczniowie wypróbowywali eksperyment szczególnie udany w kategoriach siły wybuchu, rezultatem było często skrzyżowanie porządnego remontu w laboratorium z grą „Poluj na drugą nerkę”.

Ten człowiek zginął wskutek wielokrotnych uderzeń w głowę. Tyle mniej więcej dało się stwierdzić. Jakimś ciężkim i tępym narzędziem[9].

Czego jeszcze Vimes spodziewał się po krasnoludzie?

Cudo przyjrzał się uważnie pozostałym fragmentom ciała. Nie dostrzegł żadnych innych wyraźnych śladów przemocy, chociaż… Na palcach denata pozostało kilka plamek krwi. Ale w końcu krew była wszędzie.

Połamane paznokcie. Tubelcek chyba walczył, a przynajmniej próbował osłaniać się rękami.

Cudo przyjrzał się palcom uważnie. Pod paznokciami dostrzegł jakąś substancję, połyskującą woskowo, jakby gęsty smar albo tłuszcz. Nie miał pojęcia, skąd się tam wzięła, ale może na tym właśnie polegała jego praca, żeby się dowiedzieć. Sumiennie zeskrobał substancję do wyjętej z kieszeni koperty. Potem zakleił ją i wypisał numer.

Następnie wyjął z futerału ikonograf i przygotował się do zrobienia kilku obrazków zwłok.

Wtedy właśnie coś zwróciło jego uwagę.

Ojciec Tubelcek leżał nieruchomo, z jednym okiem otwartym tak, jak pozostawił je Vimes — jak gdyby mrugał porozumiewawczo do wieczności.

Cudo przyjrzał się dokładnie. Przez chwilę miał wrażenie, że to tylko wyobraźnia, ale…

Nawet teraz nie był pewien. Umysł płata czasem takie figle.

Otworzył małe drzwiczki z boku ikonografu.

— Sydney, możesz mi namalować obrazek oka? — zapytał chochlika we wnętrzu.

Chochlik przyjrzał się przez obiektyw.

— Tylko oka? — pisnął.

— Tak. Jak największy.

— Jesteś chory, szefie.

— I zamknij się — rzucił Cudo.

Ustawił pudełko na stole i usiadł. Z wnętrza dobiegały szelesty pociągnięć pędzla. Wreszcie stuknęła obracana korbka i ze szczeliny wysunął się jeszcze wilgotny obrazek.

Cudo obejrzał go. Potem zastukał w pudełko. Chochlik wyjrzał przez klapkę.

— Tak?

— Większy. Taki duży, żeby oko wypełniło cały papier. Właściwie… — Cudo zerknął na obrazek. — Właściwie to namaluj samą źrenicę. To ta część w środku.

— Żeby zajęła cały papier? Dziwak z ciebie.

Cudo przysunął pudełko bliżej. Zastukały przekładnie, kiedy chochlik wysuwał obiektyw. Potem przez kilka sekund pracował pędzlem.

Wysunął się kolejny wilgotny obrazek. Przedstawiał duże czarne koło.

No… głównie czarne.

Cudo przyjrzał się dokładnie. Coś jakby tam było, ledwie sugestia…

Znowu puknął w ikonograf.

— Słucham, panie Zdziwaczała Krasnoludzia Osobo?

— Ten kawałek pośrodku. Największy, jaki potrafisz. Dziękuję.

Obiektyw wysunął się jeszcze dalej.

Cudo czekał niecierpliwie. Zza ściany słyszał tupanie krążącego po pokoju Detrytusa.

Papier wysunął się po raz trzeci, a zaraz potem otworzyła się klapka.

— To tyle — oznajmił chochlik. — Skończyła się czarna farba.

Cały obrazek był czarny… z wyjątkiem maleńkiego obszaru.

Drzwi prowadzące na schody odskoczyły nagle i wpadł funkcjonariusz Wizytuj, popychany z zewnątrz przez grupę ludzi. Cudo nerwowo wcisnął obrazek do kieszeni.

— To niedopuszczalne! — oświadczył gniewnie niski człowieczek z długą czarną brodą. — Żądamy, żeby nas wpuścić! Kim jesteś, młody człowieku?

— Cu… Kapral Tyłeczek — odparł Cudo. — O, tutaj mam odznakę…

— A więc, kapralu — odparł człowieczek — ja jestem Wengel Raddley, jestem osobą cieszącą się szacunkiem w naszej społeczności i żądam, żebyście natychmiast wydali nam ojca Tubelceka!

— Ale my… no, próbujemy się dowiedzieć, kto go zabił.

Coś poruszyło się za Cudem, a twarze ludzi przed nim nagle przybrały wyraz lekkiej grozy. Obejrzał się — w drzwiach do sąsiedniego pokoju stał Detrytus.

— Wszystko w porządku? — zapytał troll.

Sprzyjająca ostatnio Straży Miejskiej fortuna pozwoliła Detrytusowi nosić prawdziwy napierśnik, a nie fragment pancerza słonia bojowego, jak kiedyś. Zgodnie z normalną — w przypadku uniformu sierżanta — praktyką, płatnerz próbował wykuć na nim stylizowaną reprezentację mięśni. W tym jednak przypadku nie udało mu się wszystkich mięśni pomieścić.

— Jakieś problemy? — zapytał Detrytus.

Ludzie cofnęli się.

— Ależ skąd, panie oficerze — zapewnił Raddley. — Po prostu hm… wyłonił się pan tak nagle, nic więcej…

— To się zgadza. Jestżem wyłaniaczem. I często się przydarzam tak całkiem nagle. Czyli żadnych kłopotów nie ma, tak?

— Absolutnie, panie oficerze.

— Dziwna rzecz, takie kłopoty — mruknął zadumany Detrytus. — Cały czas chodzę i szukam takich, a jak już znajdę, to mi ludzie mówią, że nie ma.

Raddley wyprostował się.

— Chcemy jednak zabrać ojca Tubelceka i go pochować — oświadczył.

Detrytus zwrócił się do Cuda Tyłeczka.

— Żeś tu zrobił wszystko, co trzeba?

— Chyba tak…

— On jest martwy?

— O tak.

— Lepiej mu nie będzie?

— Lepiej niż martwy? Wątpię.

— Dobra. No to, ludzie, możecie go zabrać.

Obaj strażnicy odsunęli się, kiedy wynoszono ciało.

— Czemu robisz obrazki zabitego? — spytał troll.

— Eee… Mogą pomóc, gdybym chciał czegoś szukać…

— Chciał oszukać? A podobno taki był święty mąż… — Troll pokręcił głową.

Tyłeczek wyjął obrazek i przyjrzał się raz jeszcze. Był prawie czarny. Ale…

U stóp schodów pojawił się funkcjonariusz.

— Jest tam ktoś, kto się nazywa… — stłumił parsknięcie — …Cudo Tyłeczek?

— Tak — odparł ponuro Tyłeczek.

— No to komendant Vimes kazał ci przyjść do pałacu Patrycjusza, ale zaraz.

— Dla was to jest kapral Tyłeczek! — huknął Detrytus.

— W porządku — uspokoił go krasnolud. — Gorzej już nie będzie.


Pogłoska jest informacją przedestylowaną tak dokładnie, że potrafi się przesączyć wszędzie. Nie potrzebuje drzwi ani okien — czasami nawet ludzie nie są jej potrzebni. Może istnieć dzika i swobodna, może mknąć od jednego ucha do drugiego bez dotykania warg.

Już się wydostała. Z wysokiego okna w sypialni Patrycjusza Sam Vimes widział ludzi zmierzających w stronę pałacu. Nie był to tłum, nie były to nawet duże grupy — ale brownowskie ruchy na ulicach coraz więcej i więcej osób popychały w tym właśnie kierunku.

Uspokoił się trochę, widząc przechodzących przez bramę jednego czy dwóch gwardzistów.

Leżący w łóżku Vetinari otworzył oczy.

— Ach… komendant Vimes — wymamrotał.

— Co się stało, sir? — zapytał Vimes.

— Jak się zdaje, leżę w łóżku, Vimes.

— Był pan w swoim gabinecie, sir. Nieprzytomny.

— Coś podobnego… Musiałem… się przepracować. No cóż, dziękuję. Gdybyś zechciał uprzejmie… pomóc mi wstać…

Vetinari spróbował się podnieść, zachwiał się i upadł na plecy. Twarz miał bladą, a na czole kropelki potu.

Ktoś zapukał do drzwi. Vimes uchylił je odrobinę.

— To ja, sir. Fred Colon. Odebrałem wiadomość. Co się dzieje?

— Ach, to ty, Fred. Kogo masz ze sobą?

— Jestem ja, funkcjonariusz Flint i funkcjonariusz Klepacz, sir.

— Dobrze. Niech ktoś pójdzie do mnie i każe Willikinsowi przynieść mój mundur uliczny. A także mój miecz i kuszę. I torbę podróżną. I parę cygar. Niech powie lady Sybil… powie lady Sybil… Niech wyjaśni lady Sybil, że muszę dopilnować spraw na miejscu, to wszystko.

— Ale co się dzieje, sir? Ktoś na dole mówił, że lord Vetinari nie żyje!

— Nie żyje? — wymruczał z łóżka Patrycjusz. — Nonsens!

Poderwał się, zsunął nogi na podłogę, wstał… i złożył się powoli. Był to przerażający, powolny upadek. Vetinari, wysoki mężczyzna, musiał pokonać daleką drogę. Uczynił to, składając jeden staw po drugim. Najpierw osłabły kostki u nóg i osunął się na kolana. Kolana ze stukiem uderzyły o podłogę, a wtedy zgiął się w pasie. W końcu odbił się od dywanu czołem.

— Oj — powiedział.

— Jego lordowska mość jest nieco… — zaczął Vimes. Potem chwycił Colona i wywlókł go z pokoju. — Myślę, że został otruty, Fred. Taka jest prawda.

Sierżant był przerażony.

— Na bogów! Mam sprowadzić doktora?

— Oszalałeś? Chcemy, żeby żył.

Vimes przygryzł wargę. Powiedział to, co przyszło mu do głowy, a teraz z pewnością delikatny opar plotki płynie już przez miasto.

— Ktoś jednak powinien go zbadać — dodał głośno.

— Jasna sprawa! — zgodził się Colon. — Mam przyprowadzić maga?

— A skąd wiemy, że to nie któryś z nich?

— Na bogów!

Vimes myślał szybko. Wszyscy lekarze w mieście byli zatrudnieni przez gildie, a wszystkie gildie nienawidziły Vetinariego, więc…

— Kiedy będziesz miał tu dosyć ludzi, żeby móc kogoś posłać, niech pobiegnie do stajni na Królewskim Wzgórku i sprowadzi Jimmy’ego Pączka.

Colon był chyba jeszcze bardziej wstrząśnięty.

— Pączka? Przecież on w ogóle się nie zna na doktorzeniu. Zaprawia konie wyścigowe!

— Sprowadź go, Fred.

— A jeśli nie zechce przyjść?

— Wtedy powiesz, że komendant Vimes wie, dlaczego Roześmiany Chłopiec nie wygrał w zeszłym tygodniu Quirmskiej Studolarowej. I jeszcze, że jak mi wiadomo, troll Chryzopraz stracił na tej gonitwie dziesięć tysięcy.

Colon był pod wrażeniem.

— Ma pan paskudnie działający umysł, sir.

— Niedługo zjawi się tu mnóstwo ludzi. Chcę mieć przed tymi drzwiami dwóch strażników, najlepiej trolli albo krasnoludów. Nikomu nie wolno wchodzić bez mojej zgody. Jasne?

Colon wykrzywił się, gdy na jego twarzy walczyły ze sobą rozmaite emocje.

— Ale… otruty? — zapytał wreszcie. — Przecież ma ludzi do próbowania potraw i w ogóle!

— Więc może zrobił to któryś z nich, Fred.

— Moi bogowie, sir! Nikomu pan nie ufa, prawda?

— Nie, Fred. A przy okazji, czy to ty zrobiłeś? Żartowałem — dodał szybko Vimes, gdyż twarzy Colona groziło zalanie łzami. — Bierz się do roboty. Nie mamy wiele czasu.

Zamknął za sierżantem drzwi, przekręcił klucz w zamku i zablokował klamkę krzesłem. Uniósł Patrycjusza z podłogi i przetoczył go na łóżko. Vetinari jęknął. Powieki mu zadrżały.

Trucizna, myślał Vimes. Najgorsza rzecz ze wszystkich. Nie robi hałasu, truciciel może być o całe mile od miejsca zbrodni, nie widać jej, często nie można jej też wyczuć węchem ani smakiem. Może być wszędzie — i jest, robi swoje…

Patrycjusz otworzył oczy.

— Chciałbym szklankę wody — oznajmił.

Przy łóżku stał dzbanek i szklanka. Vimes chwycił dzbanek i zawahał się.

— Poślę kogoś, żeby przyniósł świeżej — powiedział.

Vetinari zamrugał bardzo powoli.

— Ale, sir Samuelu — rzekł — komu może pan zaufać?


Kiedy Vimes zszedł wreszcie na dół, w wielkiej sali audiencyjnej zebrał się już spory tłumek. Ludzie krążyli wkoło, zmartwieni i niespokojni. I jak wszystkie ważne osoby wszędzie, kiedy byli zmartwieni i niespokojni, wpadali w gniew.

Pierwszym, który podszedł do Vimesa, był pan Boggis z Gildii Złodziei.

— Co się dzieje, Vimes? — spytał stanowczo.

Vimes zmierzył go wzrokiem.

— Sir Samuelu, chciałem powiedzieć — poprawił się Boggis szybko, tracąc nieco stanowczości.

— Jak sądzę, lord Vetinari został otruty.

Gwar w tle ucichł nagle. Boggis uświadomił sobie, że ponieważ to on zadał pytanie, znalazł się w dość niezręcznej sytuacji.

— Ehm… Śmiertelnie? — zapytał.

W panującej ciszy nawet upuszczona szpilka zadźwięczałaby głośno.

— Jeszcze nie — odparł Vimes.

W całej sali wszyscy odwracali głowy. Ośrodkiem powszechnej uwagi stał się doktor Downey, prezes Gildii Skrytobójców.

Downey pokręcił głową.

— Nie są mi znane ustalenia związane z lordem Vetinari — oświadczył. — Poza tym, jak zapewne powszechnie wiadomo, ustaliliśmy cenę za Patrycjusza na milion dolarów.

— Doprawdy, któż może dysponować taką kwotą? — zdziwił się Vimes.

— No… pan na przykład, sir Samuelu.

Rozległy się nerwowe śmiechy.

— W każdym razie żądamy widzenia z lordem Vetinari — wtrącił Boggis.

— Nie.

— Nie? A dlaczego, jeśli wolno spytać?

— Zalecenie lekarza.

— Tak? A którego lekarza?

Za plecami Vimesa sierżant Colon zamknął oczy.

— Doktora Jamesa Folsoma — wyjaśnił komendant.

Minęło kilka sekund, nim ktoś skojarzył fakty.

— Nie chodzi chyba o… o Jimmy’ego Pączka? Przecież to lekarz od koni!

— Tak też zrozumiałem.

— Ale czemu?

— Ponieważ wielu jego pacjentów przeżywa. — Vimes uniósł ręce, by uciszyć narastające protesty. — A teraz, panowie, muszę was opuścić. Gdzieś w pobliżu krąży truciciel. Chcę go złapać, zanim stanie się mordercą.

Ruszył po schodach na górę, ignorując krzyki za sobą.

— Jest pan pewien co do tego Pączka, sir? — zapytał Colon, doganiając go z trudem.

— A czy ty mu ufasz?

— Pączkowi? Pewnie że nie!

— Właśnie. Jest niegodny zaufania i dlatego mu nie ufamy. Czyli wszystko jak trzeba. Ale widziałem, jak postawił na nogi konia, chociaż wszyscy inni twierdzili, że zwierzak nadaje się tylko do rzeźni. Końscy doktorzy muszą mieć wyniki, Fred.

Taka jest prawda. Kiedy ludzki lekarz po licznych puszczaniach krwi i stawianiu baniek odkrywa, że jego pacjent zmarł z czystej desperacji, zawsze może powiedzieć: „Tak mi przykro, niestety, wola bogów, trzydzieści dolarów się należy” i odejść jako człowiek wolny. Bo istoty ludzkie, formalnie rzecz biorąc, nic nie są warte. A za dobrego konia wyścigowego można dostać nawet dwadzieścia tysięcy dolarów. Doktor, który pozwoli któremuś zbyt szybko pogalopować na wielki padok w niebie, może w krótkim czasie usłyszeć w jakimś ciemnym zaułku coś w stylu: „Pan Chryzopraz jest bardzo niezadowolony”, oraz odkryć, że krótka pozostałość jego życia jest pełna wypadków.

— Nikt nie wie, gdzie są kapitan Marchewa i Angua — mówił Colon. — Dzisiaj mają wolne. I nie można znaleźć Nobby’ego.

— Przynajmniej pod tym względem los nam sprzyja.

— Bingelej bingelej bong bip! — odezwał się głos z kieszeni komendanta.

Vimes wyjął terminarz i podniósł klapkę.

— Słucham…

— No… dwunasta w południe! — zawołał chochlik. — Lunch z lady Sybil. — Przyjrzał się twarzom strażników. — Eee… Chyba się nie spóźniłem, co?


Cudo Tyłeczek otarł spocone czoło.

— Komendant Vimes ma rację — stwierdził. — To może być arszenik. Wygląda na zatrucie arszenikiem. Proszę spojrzeć, jaki ma kolor.

— Straszne świństwo — zgodził się Jimmy Pączek. — Czy wyjadał podściółkę?

— Cała pościel jest chyba na miejscu, więc przypuszczam, że odpowiedź brzmi: nie.

— Jak sika?

— No… zwykłym sposobem, jak sądzę.

Pączek cmoknął wargami o zęby. Miał zadziwiające zęby. Była to druga rzecz, którą zauważał każdy, kto go spotkał. Miały kolor wnętrza niemytego imbryka do herbaty.

— Niech pobiega trochę na lonży — rzekł.

Patrycjusz otworzył oczy.

— Jesteś lekarzem? Naprawdę? — zapytał.

Jimmy Pączek spojrzał na niego niepewnie. Nie był przyzwyczajony do pacjentów, którzy potrafią mówić.

— No… tak. Mam pod opieką wielu cierpiących — stwierdził.

— Doprawdy? Ja nie cierpię… pewnych rzeczy. — Patrycjusz spróbował podnieść się z łóżka, ale opadł na plecy.

— Przygotuję wywar — oświadczył Jimmy Pączek, cofając się. — Trzeba zatykać mu nos i wlewać wywar do gardła, dwa razy dziennie. I żadnego owsa.

Po czym wyszedł pospiesznie, zostawiając Cuda samego z Patrycjuszem.

Kapral Tyłeczek rozejrzał się po pokoju. Vimes nie zostawił mu zbyt ścisłych instrukcji. Jestem pewien, że to nie ci od próbowania potraw, powiedział. Nie wiedzą przecież, czy nie będą musieli zjeść całego talerza. Na wszelki wypadek poślę Detrytusa, żeby z nimi porozmawiał. A ty odkryjesz dla mnie „jak”, dobrze? A potem mnie możesz zostawić „kto”.

Jeśli człowiek nie zjadł i nie wypił trucizny, co pozostawało? Pewnie można umieścić truciznę na tamponie i zmusić kogoś, żeby ją wdychał. Można też wlać mu ją do ucha podczas snu. Można jej dotknąć.

Może jakaś mała strzałka? Albo ukąszenie komara?

Patrycjusz poruszył się. Spojrzał na Cuda załzawionymi, zaczerwienionymi oczami.

— Jesteś policjantem, młody człowieku?

— No… niedawno zacząłem, sir.

— Wydajesz się osobnikiem krasnoludziej natury.

Cudo nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Nie warto było zaprzeczać. Ludzie zawsze jakoś od pierwszego rzutu oka potrafili rozpoznać krasnoluda.

— Arszenik to popularna trucizna — mówił Patrycjusz. — Setki zastosowań w gospodarstwie. Tłuczone diamenty były w modzie przez setki lat, mimo że nigdy nie działały. Z jakiegoś powodu także wielkie pająki. Rtęć odpowiada tym, którzy mają dość cierpliwości, aquafortis tym, którym jej brakuje. Cantharides także ma swoich zwolenników. Wiele można dokonać wydzielinami pewnych zwierząt. Płyny organiczne gąsienicy kwantowego motyla meteorologicznego czynią człowieka całkiem, ale to całkiem bezradnym. Powracamy jednak do arszeniku niczym do starego przyjaciela.

Głos Patrycjusza brzmiał sennie.

— Czyż nie tak, młody Vetinari? Istotnie, proszę pana. Tak jest. Ale gdzież go umieścimy, wiedząc, że wszyscy będą go szukać? W ostatnim miejscu, do którego zajrzą, proszę pana. Źle. Głupio. Umieścimy go tam, gdzie nikt w ogóle nie zajrzy…

Głos przycichł i zmienił się w mamrotanie.

Pościel w łóżku, myślał Cudo. Nawet ubranie. Przez skórę, powoli…

Uderzył pięścią w drzwi. Otworzył mu strażnik.

— Przynieście inne łóżko.

— Co?

— Inne łóżko. Wszystko jedno skąd. I świeżą pościel.

Spojrzał w dół. Dywan krył tylko niewielką część podłogi. Mimo to w sypialni, gdzie ludzie często chodzą boso…

— I wynieście ten dywan. Poszukajcie innego.

Co jeszcze?

Wszedł Detrytus, skinął Cudowi głową i rozejrzał się uważnie. Chwycił odrapane krzesło.

— Musi wystarczyć — stwierdził. — Jak będzie chciał, mogę wyłamać oparcie.

— Co? — zdziwił się Cudo.

— Pączek kazał przynieść próbkę stolca — wyjaśnił Detrytus i wyszedł.

Cudo otworzył już usta, żeby go zatrzymać, ale tylko wzruszył ramionami. Im mniej mebli, tym lepiej.

To chyba już wszystko, jeśli nie chce zrywać tapety ze ścian.


Sam Vimes wyglądał przez okno.

Vetinari nie dbał specjalnie o ochronę. Zwykł korzystać — to znaczy nadal korzystał — z ludzi, którzy próbowali jego potraw, ale była to dość powszechnie stosowana metoda. Owszem, Vetinari dodał do tego własny, szczególny manewr. Jako jego kosztujący — dobrze traktowani i opłacani — pracowali wyłącznie synowie głównego kucharza. Jednak poczucie bezpieczeństwa wynikało raczej z faktu, że był odrobinę bardziej użyteczny żywy niż martwy, i to z punktu widzenia wszystkich zainteresowanych. Wielkie i potężne gildie nie lubiły go, ale wolały mieć go u władzy, niż choćby myśleć o kimś z konkurencyjnej gildii zasiadającym w Gabinecie Podłużnym. Poza tym Vetinari gwarantował stabilność. Była to zimna, kliniczna odmiana stabilności, ale jego geniusz odkrył, że właśnie stabilności ludzie pragną najbardziej.

Powiedział kiedyś Vimesowi — w tym właśnie pokoju, stojąc przy tym właśnie oknie: „Wydaje im się, Vimes, że chcą dobrych rządów i sprawiedliwości dla każdego, ale czego tak naprawdę pragną w głębi swych serc? Tylko tego, żeby wszystko toczyło się tak jak zawsze, żeby jutro było takie samo jak dzisiaj”.

Odwrócił się.

— Jaki ma być mój następny ruch, Fred?

— Nie wiem, sir.

Vimes usiadł na krześle.

— Pamiętasz ostatniego patrycjusza, Fred?

— Starego lorda Snapcase’a? I jeszcze poprzedniego, lorda Windera. O tak. Wyjątkowo paskudne egzemplarze. Ten teraz przynajmniej nie chichotał i nie nosił sukienek.

Czas przeszły, pomyślał Vimes. Już się wkrada. Jeszcze nie bardzo przeszły, a już coraz bardziej na czasie.

— Jakoś cicho na dole — zauważył.

— Spiski nie robią dużo hałasu, sir. Na ogół.

— Vetinari jeszcze nie umarł, Fred.

— Zgadza się. Ale tak naprawdę już nie rządzi.

Vimes wzruszył ramionami.

— Chyba nikt chwilowo nie rządzi.

— Możliwe, sir. Ale z drugiej strony człowiek nigdy nie wie, kiedy nagle dopisze mu szczęście. — Colon stał sztywno na baczność, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń i z głosem tak dobranym, by nie zdradzać absolutnie żadnych emocji.

Vimes rozpoznał tę postawę. Sam jej używał, kiedy musiał.

— O co ci chodzi, Fred?

— O nic szczególnego, sir. To tylko takie powiedzenie.

Vimes oparł się wygodniej.

Dziś rano wiedziałem, co mnie czeka tego dnia, myślał. Miałem spotkanie w sprawie tego nieszczęsnego herbu. Potem rutynową rozmowę z Vetinarim. Po obiedzie chciałem poczytać raporty, może zajrzeć, jak sobie radzą w nowym komisariacie na Flaku, i wcześnie pójść do łóżka. A teraz Fred sugeruje… co?

— Posłuchaj no, Fred. Jeśli nawet ktoś nowy obejmie rządy, to z pewnością nie ja.

— A któż to będzie, sir? — Colon nadal mówił obojętnym, wypranym z emocji tonem.

— Skąd mam wiedzieć? To powinien być…

Jakby głęboka szczelina otworzyła się nagle przed nim, wsysając wszystkie myśli.

— Mówisz o kapitanie Marchewie, Fred. Prawda?

— To możliwe, sir. Myślę, że żadna z gildii nie pozwoli rządzić nikomu z innej gildii, a wszyscy lubią kapitana Marchewę, no i… no i krążą plotki, że jest zastępcą tronu, sir.

— Nie ma na to żadnych dowodów, sierżancie.

— Nie mnie o tym decydować, sir. Nie znam się na tych sprawach. Nie wiem, co mogłoby być dowodem — mówił Colon odrobinę wyzywająco. — Ale ma przecież ten swój miecz i znamię w kształcie korony, i… i przecież wszyscy wiedzą, że jest królem. To przez chryznę.

Charyzma, pomyślał Vimes. O tak, Marchewa ma charyzmę. Sprawia, że coś się dzieje w głowach ludzi. Potrafiłby nawet lamparta przekonać, żeby zrezygnował, oddał swoje zęby i zajął się pracą dla dobra społeczności, co by naprawdę zirytowało starsze panie.

Vimes nie ufał charyzmie.

— Żadnych więcej królów, Fred.

— Tak jest, sir. A przy okazji, zjawił się Nobby.

— Z każdą chwilą dzień jest gorszy, Fred.

— Mówił pan, że chce z nim porozmawiać o tych wszystkich pogrzebach, sir…

— No tak, nie ucieknie się od obowiązków. Dobrze, idź i powiedz mu, żeby tu przyszedł.

Vimes został sam.

Żadnych więcej królów. Miałby trudności z wyjaśnieniem, dlaczego ich być nie powinno, dlaczego sama koncepcja budzi w nim głębokie obrzydzenie. W końcu całkiem sporo patrycjuszy było równie fatalnych jak królowie. Ale byli… tak jakby… źli na równych warunkach. U Vimesa prawdziwe zgrzytanie zębów wywoływał pomysł, że królowie są jakby czymś innym niż normalni ludzie. Wyższą formą życia. W jakiś sposób magiczną. Chociaż, niestety, tkwiła w tym jakaś magia. W Ankh-Morpork wciąż pełno było królewskich tych czy owych — staruszków, którym płacono kilka pensów tygodniowo za wykonywanie paru pozbawionych znaczenia zadań. Na przykład królewski klucznik, strażnik klejnotów koronnych, chociaż nie istniały już królewskie klucze ani tym bardziej klejnoty koronne.

Monarchia jest jak mlecze na łące. Nieważne, ile głów się zetnie, korzenie tkwią stale pod ziemią i tylko czekają, by wypuścić nowe łodygi.

To było jak chroniczna choroba. Wydawało się, że nawet najbardziej inteligentne osoby mają w umyśle jakiś ciemny zakątek, gdzie ktoś wypisał: „Królowie. Jaki to świetny pomysł”. Ktokolwiek stworzył ludzkość, wbudował w nią poważny błąd konstrukcyjny: skłonność do zginania kolan.

Ktoś zastukał. Nie powinno być możliwe, by stukanie brzmiało ukradkowo, ale temu się udało. Miało odpowiednią melodykę. Mówiło tyłomózgowiu: jeśli nikt nie odpowie, osoba, która stuka, i tak otworzy drzwi i wśliźnie się bokiem, po czym z pewnością zabierze wszystkie leżące na wierzchu papierosy, przeczyta całą korespondencję, jaka wpadnie jej w oko, zajrzy do kilku szuflad, łyknie po trochu ze wszystkich znalezionych butelek alkoholu, ale nie posunie się do poważnego przestępstwa, ponieważ nie jest przestępcą w sensie podejmowania decyzji moralnych, tylko tak jak łasica jest zła — jest to wbudowane w samą jej formę.

Było to stukanie wiele o sobie mówiące.

— Wejdź, Nobby! — zawołał ze znużeniem Vimes.

Kapral Nobbs wśliznął się bokiem. Była to kolejna z jego szczególnych umiejętności: potrafił wślizgiwać się bokiem, nawet idąc naprzód, nie tylko w bok.

Zasalutował niezręcznie.

Ma w sobie coś absolutnie niezmiennego, uznał Vimes. Nawet Fred Colon przystosował się do zmian statusu Straży Miejskiej, ale na kaprala Nobbsa nic nie mogło wpłynąć. Cokolwiek mu się zdarzyło, zawsze tkwiło w nim coś fundamentalnie nobbsowatego…

— Nobby…

— Tak, sir?

— Ehm… Może usiądź, Nobby.

Kapral Nobbs spojrzał podejrzliwie. Nie tak powinno się zacząć zmywanie głowy.

— Tego… Fred mówił, że chce się pan ze mną widzieć, panie Vimes, w związku z godzinami służby…

— Chciałem? Ja chciałem? A rzeczywiście. Nobby, na ilu pogrzebach swoich babek naprawdę byłeś?

— No… na trzech — odparł Nobby z zakłopotaniem.

— Trzech?

— Okazało się, że za pierwszym razem Niania Nobbs nie była całkiem martwa.

— Więc dlaczego tyle razy brałeś sobie wolne?

— Wolałbym nie mówić, sir.

— Dlaczego nie?

— Bo dostanie pan szału, sir.

— Szału?

— No wie pan, sir. Wścieknie się pan.

— Możliwe, Nobby. — Vimes westchnął. — Ale to drobiazg w porównaniu z tym, co się będzie działo, jeśli nie powiesz.

— Chodzi o to, że jest trzystula… trzysetna rusz… trzysta lat mija w przyszłym roku i będą różne uroczystości, panie Vimes.

— Tak?

Nobby nerwowo oblizał wargi.

— Bo nie chciałem prosić o wolne jakoś specjalnie. Fred mówił, że denerwuje pana to wszystko. Ale… wie pan przecież, że należę do Obranych Orzechów, sir…

Vimes kiwnął głową.

— Do tych błaznów, którzy przebierają się i udają, że walczą w dawnych bitwach tępymi mieczami.

— Do Towarzystwa Re-Kreacji Historii w Ankh-Morpork, sir — poprawił go Nobby z wyrzutem.

— To właśnie powiedziałem.

— No więc mamy na te uroczystości rekreować bitwę o Ankh-Morpork. A to wymaga dodatkowych ćwiczeń.

— Sprawa zaczyna nabierać sensu. — Vimes ze znużeniem pokiwał głową. — Maszerowałeś tam i z powrotem z blaszaną halabardą, tak? W czasie służby?

— Tego… niezupełnie, panie Vimes. Bo ja, no… prawdę mówiąc, to jeździłem tam i z powrotem na swoim białym rumaku.

— Tak? Bawisz się w generała?

— Trochę więcej niż generała, sir.

— Mów dalej.

Grdyka Nobby’ego poruszyła się nerwowo.

— Eee… bo mam być królem Lorenzo, sir. No wie pan… tym ostatnim królem, co to go pański… no…

Atmosfera stała się lodowata.

— Ty… masz być… — zaczął Vimes, obierając każde słowo niczym posępne grono gniewu.

— Mówiłem, że dostanie pan szału — przypomniał Nobby. — I Fred Colon też mówił, że dostanie pan szału.

— Dlaczego jesteś…

— Ciągnęliśmy losy, sir.

— I przegrałeś?

Nobby wiercił się pod wzrokiem komendanta.

— Właściwie… nie, nie całkiem przegrałem. Niedokładnie. Bardziej tak jakby wygrałem, sir. Wszyscy chcieli go zagrać. Wiadomo, dostaje się konia, dobry kostium i wszystko, sir. No i przecież był królem, kiedy się zastanowić.

— Ten człowiek był potworem!

— No ale to się działo bardzo dawno temu, sir — przekonywał Nobby.

Vimes uspokoił się trochę.

— A kto wyciągnął los Kamiennej Gęby Vimesa?

— No więc… tego…

— Nobby!

Nobby zwiesił głowę.

— Nikt, sir. Nikt nie chciał go zagrać, sir. — Kapral przełknął ślinę, po czym mówił dalej prędko, jak człowiek, który chce już mieć za sobą najgorsze: — Dlatego zrobimy taką kukłę ze słomy, sir, żeby ładnie się paliła, kiedy wieczorem wrzucimy ją do ogniska. I będą fajerwerki, sir — dodał z przerażającą pewnością.

Twarz Vimesa znieruchomiała. Nobby wolał, kiedy ludzie krzyczeli. Na niego prawie zawsze ktoś krzyczał. Z krzykiem sobie radził.

— Nikt nie chciał być Kamienną Gębą Vimesem — rzekł lodowatym tonem Vimes.

— Z powodu tego, że był po stronie przegranych, sir.

— Przegranych? Żelaznogłowi Vimesa zwyciężyli. On sam przez sześć miesięcy rządził miastem.

Nobby znowu zaczął się wiercić.

— Niby tak, ale… Wszyscy w Towarzystwie Re-Kreacji Historii uważają, że nie powinien, sir. Mówią, że tylko miał szczęście. W końcu siły króla miały przewagę dziesięciu na jednego, a on miał kurzajki, sir. I w ogóle drań był z niego, jak się zastanowić. Odrąbał królowi głowę, sir. Trzeba być paskudnym typem, żeby zrobić coś takiego, sir. Za pańskim przeproszeniem, panie Vimes.

Vimes pokręcił głową. W końcu jakie to ma znaczenie? (Ale miało, gdzieś w głębi). Wszystko to działo się dawno temu. Nieważne, co o tym myśli banda zwariowanych romantyków. Fakty to fakty.

— Dobrze, rozumiem — rzekł. — To właściwie nawet zabawne. Bo mam ci jeszcze coś do powiedzenia, Nobby.

— Tak, sir? — spytał Nobby z wyraźną ulgą.

— Pamiętasz swojego ojca?

Nobby wyglądał, jakby znowu miał wpaść w panikę.

— Co to za pytanie, żeby je tak nagle komuś zadać, sir?

— Zwykła towarzyska ciekawość.

— Starego Sconnera, sir? Nie za bardzo, sir. Nie widywałem go często, chyba tylko wtedy, kiedy żandarmi przychodzili, żeby go wywlec ze strychu.

— A wiesz coś na temat swoich, hm, antenatów?

— To zwykłe kłamstwo, sir. Nie mam żadnych antenatów, nieważne, co ludzie mówią.

— Aha. Dobrze. Hm… Tak naprawdę nie wiesz, co to znaczy „antenat”, co, Nobby?

Nobby poruszył się niespokojnie. Nie lubił być wypytywany przez policjantów, zwłaszcza że sam był jednym z nich.

— Nie tak dokładnie, sir.

— Nikt ci nigdy nie opowiadał o twoich praszczurach? — Na twarzy Nobby’ego znowu pojawił się wyraz lęku, więc Vimes dodał szybko: — O twoich przodkach?

— Tylko o starym Sconnerze, sir. Sir… jeśli to wszystko ma prowadzić do pytania o te worki warzyw, co zginęły ze sklepu przy Kopalni Melasy, to nie byłem nawet w pobliżu…

Vimes machnął ręką.

— Nie zostawił ci… czegoś? Czegokolwiek?

— Tylko parę blizn, sir. I mój dziwny łokieć, co czasem boli na zmianę pogody. Zawsze sobie przypominam starego Sconnera, kiedy wiatr wieje od Osi.

— Aha. No tak.

— No i to, ma się rozumieć. — Nobby wsunął rękę pod rdzewiejący napierśnik.

To także było zdumiewające. Nawet pancerz sierżanta Colona mógł połyskiwać, choć nie aż błyszczeć. Ale dowolny metal znajdujący się blisko skóry Nobby’ego szybko ulegał korozji.

Kapral wyciągnął rzemień zawiązany na szyi. Wisiał na nim złoty pierścień. Mimo że złoto nie rdzewieje, pierścień pokryty był patyną.

— Zostawił mi to, kiedy leżał na łożu śmierci — wyjaśnił Nobby. — Kiedy mówię „zostawił”…

— Powiedział coś wtedy?

— No tak, rzeczywiście. Powiedział „Oddaj to, mały łobuzie!”, sir. Widzi pan, nosił go na rzemyku na szyi, tak jak ja. To właściwie nie jest normalny pierścień. Już dawno bym go opchnął, ale to jedyna pamiątka, jaką mam po nim. I jeszcze kiedy wiatr wieje od Osi.

Vimes wziął pierścień i potarł go palcem. Był to pierścień rodowy, z herbem. Czas, warunki oraz bezpośrednia bliskość ciała kaprala Nobbsa uczyniły wizerunek całkiem nieczytelnym.

— Jesteś arystokratą, Nobby.

Nobby pokiwał głową.

— Ale mam na to specjalny szampon, sir.

Vimes westchnął. Był człowiekiem uczciwym. Zawsze miał wrażenie, że to jedna z poważniejszych skaz jego charakteru.

— Kiedy znajdziesz wolną chwilę, podskocz do Kolegium Heraldycznego przy Mokociej, dobrze? Weź ze sobą ten pierścień i powiedz, że ja cię przysłałem.

— Ehm…

— Wszystko w porządku, Nobby. Nie będziesz miał żadnych kłopotów. Nie jako takich.

— Jeśli pan tak twierdzi, sir.

— I możesz sobie darować to „sir”, Nobby.

— Tak jest, sir.

Kiedy kapral wyszedł, Vimes sięgnął za biurko i wyjął zużyty egzemplarz „Herbarza Niemózgiego”, czy też — jak sam o nim myślał — przewodnika po klasach przestępczych. Na wyblakłych stronach książki nie można było znaleźć mieszkańców slumsów, ale można było tych, co im wynajmowali mieszkania. I chociaż mieszkanie w ruderze w slumsie uznawano za całkiem przekonujący dowód przestępczych skłonności, z jakiegoś powodu posiadanie całej ulicy takich ruder gwarantowało człowiekowi zaproszenia do najlepszego towarzystwa.

Ostatnio miał wrażenie, że nowe wydanie ukazuje się niemal co tydzień. Smok przynajmniej co do tego miał rację: wszyscy w Ankh-Morpork nagle zapragnęli własnych rodowych znaków, choć wcale się z nimi nie rodzili.

Poszukał „de Nobbes”.

Było nawet to nieszczęsne godło. Z jednej strony tarczę podpierał hipopotam, zapewne jeden z królewskich hipopotamów Ankh-Morpork, a zatem przodek Rodericka i Keitha. Po drugiej stronie stał jakiś byk z bardzo nobbsowym wyrazem twarzy. Trzymał złoty ankh, który — jako że był elementem herbu Nobby’ego — prawdopodobnie został gdzieś skradziony. Sama tarcza była czerwono-zielona. Na białym pasie umieszczono pięć jabłek; nie było jasne, co właściwie mają wspólnego z rzemiosłem wojennym. Może tworzyły jakieś zabawne wizualne skojarzenie albo grę słów, która powodowała, że w Ankhmorporskim Królewskim Kolegium Heraldycznym turlali się po podłodze i klepali po udach ze śmiechu. Chociaż gdyby Smok Herbowy Królewski klepnął się za mocno, pewnie odpadłaby mu noga.

Nietrudno było sobie wyobrazić nobilitowanego Nobby’ego. Ponieważ zupełnie sobie nie radził z myśleniem w większej skali. Wślizgiwał się w różne miejsca i podkradał rzeczy niewiele warte. Gdyby wślizgiwał się bokiem na kontynenty i wykradał całe miasta, w trakcie tego procesu wyrzynając znaczną część mieszkańców, byłby filarem społeczeństwa.

Pod hasłem „Vimes” w książce nie było niczego.

„Nie zniosę niesprawiedliwości” Vimes nie był filarem społeczeństwa, myślał Vimes. Własnymi rękami zabił króla. Trzeba było to zrobić, ale społeczeństwo — czymkolwiek jest — nie zawsze lubi tych, którzy robią to, co musi być zrobione, albo mówią to, co musi być powiedziane. Posłał też na śmierć kilka innych osób, to fakt, ale miasto znajdowało się wtedy w stanie upadku, toczyło masę głupich wojen i praktycznie rzecz biorąc, było częścią imperium klatchiańskiego. Czasami potrzebny jest taki drań. Historia wymagała operacji, a niekiedy jedynym dostępnym chirurgiem jest doktor Topór. W toporze jest coś ostatecznego… Ale kiedy człowiek zabije jednego nędznego króla, wszyscy nazywają go królobójcą. Przecież nie weszło mu to w nałóg ani nic…

W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu Vimes znalazł dziennik Kamiennej Gęby. Był to człowiek surowy, nie ma wątpliwości. Ale i czasy były surowe. Napisał: „W Ogniu Walki niechaj wypali się Nowy Człowiek, który dbał nie będzie o Stare Kłamstwa”. Tyle że stare kłamstwa w końcu zwyciężyły.

Powiedział ludziom: Jesteście wolni. Odpowiedzieli mu: Hurra! — ale potem pokazał im, ile kosztuje wolność, a oni nazwali go tyranem. I gdy tylko został zdradzony, pobiegali dookoła, jak fermowe kurczaki, które pierwszy raz zobaczyły wielki świat, a potem wrócili do ciepła i zatrzasnęli drzwi…

— Bing bong bingely biip!

Vimes westchnął i sięgnął po terminarz.

— Tak?

— Notatka: wizyta u szewca, godzina druga po południu.

— Jeszcze nie ma drugiej, a poza tym to miało być we wtorek.

— To może wykreślę to spotkanie z planu zajęć?

Vimes schował zdeterminowany terminarz do kieszeni i podszedł do okna.

Kto miał motyw, by otruć Vetinariego?

Nie, taka metoda do niczego nie doprowadzi. Prawdopodobnie gdyby poszukać na jakimś dalekim przedmieściu i ograniczyć śledztwo do staruszek, które rzadko kiedy wychodzą z domu — przez te wszystkie tapety na drzwiach i w ogóle — pewnie udałoby mu się znaleźć kogoś bez motywu. Ale Patrycjusz zachowywał życie dzięki temu, że przyszłość bez niego prezentowała dla wszystkich większe ryzyko niż przyszłość z nim wciąż zachowującym pozycję pionową.

Jedyni ludzie, którzy spróbowaliby zabić Patrycjusza, musieli być szaleńcami — a bogowie świadkami, że nie brakowało takich w Ankh-Morpork. Albo kimś absolutnie pewnym, że jeśli miasto runie, to on będzie stał na szczycie stosu gruzów.

Jeżeli Fred ma rację — a sierżant był zwykle dobrym wskaźnikiem opinii zwykłych ludzi z ulicy, ponieważ sam był człowiekiem z ulicy — tym kimś jest kapitan Marchewa. Ale Marchewa należał do tej bardzo nielicznej grupy osób, które chyba lubiły Vetinariego.

Oczywiście, zyskałby też jeszcze jeden człowiek.

Do licha, pomyślał Vimes. To przecież ja…

Znowu ktoś przyszedł… Tym razem Vimes nie rozpoznał pukania. Otworzył ostrożnie.

— To ja, sir. Tyłeczek.

— Wejdź. — Przyjemnie było wiedzieć, że chociaż jedna osoba na świecie ma więcej problemów od niego. — Jak stan jego lordowskiej mości?

— Stabilny — zapewnił krasnolud.

— Śmierć jest stabilna — zauważył Vimes.

— Chciałem powiedzieć, że jest żywy, sir, siedzi i czyta. Pan Pączek przygotował jakąś lepką ciecz, która smakuje wodorostami, sir, a ja zmieszałem trochę soli Glooboola. Sir, pamięta pan tego staruszka w domu przy moście?

— Jakiego sta… Aha. Tak. — Zdawało mu się, że minęło już strasznie dużo czasu. — Co z nim?

— No… kazał mi pan się rozejrzeć i… mam tu kilka obrazków. To jeden z nich, sir.

Tyłeczek wręczył Vimesowi prawie całkiem czarny prostokąt.

— Dziwne. Gdzie go zrobiłeś?

— No… zna pan tę historię o oczach zabitego, sir?

— Przyjmij, że nie odebrałem edukacji w dziedzinie literatury, Tyłeczek.

— No więc mówią…

— Kto mówi?

— Oni, sir. No wie pan, oni.

— Ci sami ludzie, którzy są „wszystkimi” we „wszyscy wiedzą”? Ci, którzy tworzą „społeczeństwo”?

— Tak jest, sir. Tak sądzę, sir.

— Ach, ci. — Vimes machnął ręką. — Mów dalej.

— Mówią, że ostatnie, co widzi umierający, pozostaje odbite w jego źrenicach.

— O to chodzi… Ale to tylko stare bajki.

— Tak. Właściwie to dziwne. Znaczy, gdyby to nie była prawda, można by przypuszczać, że nie przetrwa… W każdym razie zdawało mi się, że dostrzegam maleńką iskierkę, więc zanim odbicie zniknęło, kazałem chochlikowi namalować naprawdę duży obrazek. I w samym środku…

— Czy chochlik nie mógł sam tego wymyślić? — Vimes raz jeszcze przyjrzał się obrazkowi.

— Nie mają wyobraźni, żeby kłamać, sir. Dostaje pan to, co widzą.

— Ogniste ślepia.

— Dwie czerwone kropki — poprawił sumiennie Tyłeczek. — Które w samej rzeczy mogą być parą jarzących się oczu, sir.

— Słuszna uwaga. — Vimes poskrobał się po brodzie. — Niech to demony! Mam tylko nadzieję, że to nie żaden bóg. Tylko tego nam jeszcze trzeba w takiej chwili. Możesz zrobić kopie, żeby je rozesłać do wszystkich komisariatów?

— Tak, sir. Chochlik ma dobrą pamięć.

— No to do roboty.

Zanim jednak Tyłeczek zdążył wyjść, drzwi otworzyły się znowu. Vimes uniósł głowę. Przed nim stali Angua z Marchewą.

— Marchewa? Myślałem, że dzisiaj masz wolne.

— Odkryliśmy morderstwo, sir! W Muzeum Chleba Krasnoludów. Ale kiedy wróciliśmy na komendę, powiedzieli nam, że nie żyje lord Vetinari!

Naprawdę? — pomyślał Vimes. Oto plotka w działaniu. Gdyby udało się modulować ją prawdą, jakże byłaby użyteczna…

— Całkiem głęboko oddycha jak na zwłoki — odparł. — Myślę, że wyjdzie z tego. Ktoś przedostał się przez jego ochronę, to wszystko. Sprowadziłem już lekarza. Nie ma powodu do obaw.

Ktoś przedostał się przez jego ochronę, myślał. Tak. I to ja jestem jego ochroną.

— Mam nadzieję, że ten człowiek jest najlepszy na swoim polu — rzekł Marchewa.

— Nawet lepiej: on leczy najlepszych w polu — odparł Vimes.

Jestem jego ochroną i niczego nie zauważyłem…

— Gdyby coś mu się stało, dla miasta byłaby to tragedia.

W szczerym spojrzeniu Marchewy Vimes dostrzegał tylko niewinną troskę.

— Byłaby, rzeczywiście — przyznał. — W każdym razie mamy sytuację pod kontrolą. Mówiłeś, że zdarzyło się jeszcze jedno morderstwo?

— W Muzeum Chleba Krasnoludów. Ktoś zabił pana Hopkinsona jego własnym chlebem!

— Zmusił go do jedzenia?

— Uderzył go nim — wyjaśnił Marchewa tonem wyrzutu. — To chleb bojowy, sir.

— Chodzi o tego staruszka z siwą brodą?

— Tak jest, sir. Pamięta pan, przedstawiłem mu pana, kiedy zabrałem pana na wystawę bumerangowych ciasteczek.

Angui zdawało się, że widzi, jak lekki grymas wspomnień przebiega zawstydzony przez twarz komendanta.

— Kto chodzi po mieście i zabija starców? — zwrócił się Vimes z pytaniem do świata jako całości.

— Nie wiem, sir. Funkcjonariusz Angua przeszła do działań po cywilnemu… — Marchewa konspiracyjnie poruszył brwiami. — Ale nikogo nie zdołała wyniuchać. I nic nie zginęło. A to jest narzędzie zbrodni.

Chleb bojowy był o wiele większy od zwykłego bochenka. Vimes obrócił go delikatnie w dłoniach.

— Krasnoludy rzucają tym jak dyskiem, tak?

— Tak jest, sir. W zeszłym roku na Igrzyskach Siedmiu Gór Snori Tarczogryz na dwadzieścia pięć sążni ściął czubki rzędowi sześciu jajek na twardo. A rzucał standardowym bochenkiem myśliwskim. Ale to… to zabytek kultury. Nie mamy już technologii wypieku pozwalającej uzyskać taki chleb. Jest unikalny.

— Cenny?

— Bardzo, sir.

— Wart kradzieży?

— Nigdzie by go pan nie sprzedał! Każdy porządny krasnolud natychmiast go rozpozna!

— Hm… słyszeliście o tym kapłanie zamordowanym przy Bezprawnym Moście?

Marchewa był wstrząśnięty.

— Chyba nie stary ojciec Tubelcek? Naprawdę?

Vimes powstrzymał się od pytania: „A więc go znałeś?”, ponieważ Marchewa znał wszystkich. Gdyby zrzucić go w gąszcz tropikalnej dżungli, mówiłby: „Witam, panie Biega Szybko Między Drzewami! Dzień dobry, panie Rozmawia z Lasem, jaka wspaniała dmuchawka! I jakie modne miejsce na wsadzenie pióra!”.

— Czy miał więcej niż jednego wroga?

— Nie rozumiem, sir. Dlaczego więcej niż jednego?

— Wydaje mi się dość oczywiste, że jednego miał na pewno. Prawda?

— Jest… znaczy był miłym staruszkiem — wyjaśnił Marchewa. — Rzadko wychodził. Prawie cały czas spędza… spędzał nad książkami. Bardzo religijny. Chodzi mi o wszystkie odmiany religii. Badał je. Trochę dziwak, ale nikomu by nie zrobił krzywdy. Dlaczego ktoś miałby go zabijać? Albo pana Hopkinsona? Dwóch nieszkodliwych starców?

Vimes oddał mu chleb bojowy.

— Dowiemy się. Funkcjonariusz Angua, poszukajcie śladów tutaj. I zabierzcie… tak, weźcie ze sobą kaprala Tyłeczka. Badał już tę sprawę. Angua też pochodzi z Überwaldu, Tyłeczek. Może macie jakichś wspólnych znajomych czy coś w tym rodzaju.

Marchewa uprzejmie skinął głową. Twarz Angui stężała nagle.

— Ach, h’druk g’har dStrash, Ml’chu — powiedział Marchewa. — H’h Angua tfunkcjonariush… Angua g’har, b’hk bargr’a Ml’chu Kad’k…[10]

Angua skupiła się.

— Grr’dukk d’buz-h’drak… — wymówiła z pewnym trudem.

Marchewa roześmiał się głośno.

— Powiedziałaś „nieduże rozkoszne narzędzie górnicze damskiej natury”!

Cudo wytrzeszczył oczy; Angua odpowiedziała mu niewinnym spojrzeniem.

— Krasnoludzi jest trudny — wymamrotała — jeśli ktoś nie jadł żwiru od urodzenia.

Cudo wciąż patrzył tępo.

— Eee… dziękuję — wykrztusił. — Ja, tego… może pójdę i posprzątam.

— Co z lordem Vetinari? — zainteresował się Marchewa.

— Do tej sprawy przydzieliłem mojego najlepszego człowieka — odparł Vimes. — Godny zaufania, niezawodny, wszystkie przejścia w tym pałacu zna jak własną kieszeń. Inaczej mówiąc, ja sam się nią zajmuję.

Nadzieja na twarzy Marchewy zmieniła się w zdziwienie i urazę.

— Nie chce pan pomocy? Mógłbym…

— Nie. Zrób przyjemność staremu człowiekowi. Chcę, żebyś wrócił na komendę i dopilnował tam wszystkiego.

— To znaczy czego?

— Wszystkiego! Poradzisz sobie. Poprzekładaj papiery. Trzeba ułożyć nowy grafik służb. Pokrzycz na ludzi! Poczytaj raporty!

Marchewa zasalutował.

— Tak jest, panie komendancie.

— Dobrze. Ruszaj.

A jeśli cokolwiek zdarzy się Vetinariemu, dodał w myślach Vimes, patrząc na idącego do drzwi przygnębionego Marchewę, nikt nie będzie mógł powiedzieć, że byłeś w pobliżu.


Mała kratka w bramie do Królewskiego Kolegium Heraldycznego odskoczyła przy stłumionym akompaniamencie ryków i stęknięć.

— Tak? — zapytał głos. — Czegóż chcecie?

— Jestem kapral Nobbs — przedstawił się Nobby.

Oko przysunęło się do otworu. Dokładnie obejrzało sobie pełny, przerażający zakres boskiego rękodzieła, jakim był kapral Nobbs.

— Czyś jest pawianem? Zamawialiśmy jednego…

— Nie — zaprzeczył Nobby. — Przyszedłem w sprawie jakiejś tarczy.

— Ty? — Właściciel głosu bardzo jasno dał do zrozumienia, iż zdaje sobie sprawę z istnienia stopni szlachectwa sięgających od poziomu powyżej królewskiego w dół aż do gminu. I że jeśli chodzi o kaprala Nobbsa, powinna powstać całkiem nowa kategoria, może „najgminniejszy”.

— Tak mi powiedzieli — wyjaśnił żałośnie Nobby. — Chodzi o ten pierścień, co go mam.

— Idź do tylnej furtki — polecił głos.


Cudo porządkował zaimprowizowane wyposażenie, jakie zmieścił w wygódce, kiedy nieoczekiwany dźwięk kazał mu się obejrzeć. W drzwiach stała Angua.

— Czego chcesz? — zapytał.

— Niczego. Pomyślałam tylko, że powinnam ci powiedzieć: nie martw się, nikomu nie powiem, jeśli nie zechcesz.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Myślę, że kłamiesz.

Trzasnęła upuszczona probówka. Cudo opadł na stołek.

— Jak to odgadłaś? — zapytał. — Nawet inne krasnoludy nie wiedzą. Tyle starań…

— Powiedzmy… że mam szczególny talent.

Cudo zaczął odruchowo czyścić dzbanek.

— Nie wiem, czemu się tak denerwujesz — mówiła Angua. — Myślałam, że krasnoludy i tak prawie nie zauważają różnicy między kobietami a mężczyznami. Połowa krasnoludów, których zamykamy z dwudziestego trzeciego, to kobiety, wiem o tym, i najtrudniej je uspokoić…

— Co to jest dwudziesty trzeci?

— „Bieganie i wrzeszczenie na ludzi w stanie upojenia alkoholowego oraz usiłowanie odcięcia im nóg na wysokości kolan”. Łatwiej nadać wykroczeniom numery, niż opisywać je za każdym razem. Posłuchaj, w tym mieście jest mnóstwo kobiet, które chciałyby żyć na sposób krasnoludów. Pomyśl, jaki mają wybór? Barmanka, szwaczka albo czyjaś żona. A wy możecie robić wszystko to co mężczyźni…

— Pod warunkiem że robimy tylko to co mężczyźni — mruknęła Cudo.

Angua urwała na moment.

— Och — powiedziała. — Rozumiem. Aha. Znam tę śpiewkę.

— Nie umiem utrzymać topora! — poskarżyła się Cudo. — Boję się walki! Uważam, że piosenki o złocie są głupie! Nienawidzę piwa! Nie potrafię nawet pić po krasnoludziemu! Kiedy próbuję żłopać, topię krasnoluda siedzącego za mną!

— Rozumiem, że nie jest ci łatwo.

— Widziałam tu dziewczynę idącą ulicą i niektórzy mężczyźni gwizdali za nią! I możecie nosić sukienki! Kolorowe!

— Coś podobnego. — Angua starała się ukryć uśmiech. — Od jak dawna damy krasnoludów tak uważają? Myślałam, że są zadowolone z sytuacji…

— Och, łatwo być zadowoloną, kiedy nie zna się niczego innego — odparła z goryczą Cudo. — Portki z kolczugi wystarczą, dopóki ktoś nie słyszał o dessach.

— Des… A tak. Dessous. Tak.

Starała się odczuwać sympatię i stwierdziła, że naprawdę ją czuje. Chociaż musiała się powstrzymywać, by nie powiedzieć: Ty przynajmniej nie musisz szukać odzieży, którą łatwo rozpinać łapami.

— Pomyślałam, że przyjadę tutaj i poszukam sobie innej pracy — skarżyła się Cudo. — Dobrze sobie radzę z szyciem, więc poszłam do Gildii Szwaczek, ale… — Zarumieniła się pod gęstą brodą.

— Tak — przyznała Angua. — Wiele osób popełnia ten błąd. — Wyprostowała się i poprawiła półpancerz. — W każdym razie zrobiłaś dobre wrażenie na komendancie Vimesie. Myślę, że ci się u nas spodoba. W straży każdy ma jakieś problemy. Normalni ludzie nie zostają policjantami. Poradzisz sobie.

— Komendant Vimes jest trochę… — zaczęła Cudo.

— Jest całkiem w porządku, kiedy ma dobry nastrój. Chciałby się napić, ale ostatnio nawet nie próbuje. Wiesz, jak jest, jeden kieliszek to za dużo, a dwa za mało… Dlatego jest taki nerwowy. Kiedy ma zły nastrój, nadepnie ci na palce, a potem zacznie wrzeszczeć, że nie stoisz prosto.

— Ty jesteś normalna — stwierdziła nieśmiało Cudo Tyłeczek. — Ciebie lubię.

Angua poklepała ją po głowie.

— Teraz tak mówisz, ale kiedy już tu trochę pobędziesz, przekonasz się, że czasami bywam prawdziwą suką… Co to takiego?

— Co?

— To… malowidło. Z oczami.

— Albo dwoma punktami czerwonego światła — uzupełniła Cudo.

— Ach, tak?

— Myślę, że to ostatnia rzecz, jaką widział ojciec Tubelcek.

Angua przypatrywała się czarnemu prostokątowi. Pociągnęła nosem.

— Znowu!

Cudo cofnęła się o krok.

— Co? Co?

— Skąd dochodzi ten zapach? — zapytała Angua.

— Nie ode mnie! — zapewniła pospiesznie krasnoludka.

Angua chwyciła z blatu niedużą miseczkę i powąchała zawartość.

— To jest to! Czułam ten zapach w muzeum! Co to takiego?

— Zwykła glina. Była na podłodze w pokoju, gdzie zginął ten stary kapłan. Pewnie ktoś wniósł na butach.

Angua roztarła trochę substancji między palcami.

— Myślę, że to zwykła garncarska glina — stwierdziła Cudo. — Używaliśmy jej w gildii. Do produkcji naczyń — dodała na wypadek, gdyby Angua nie zrozumiała. — No wiesz, tygli i takich różnych. A tutaj wygląda, jakby ktoś próbował ją wypalić, ale źle dobrał temperaturę. Dlatego się kruszy.

— Garncarstwo… — powtórzyła Angua. — Znam jednego garncarza…

Raz jeszcze zerknęła na ikonogram.

Proszę, nie, pomyślała. Nie któryś z nich.


Wrota frontowej bramy Królewskiego Kolegium Heraldycznego stały otworem — oba skrzydła. Dwóch heroldów krzątało się z podnieceniem dookoła kaprala Nobbsa, który właśnie wychodził.

— Czy wasza miłość uzyskał wszystko, czego potrzebuje?

— Nfff — odparł Nobby.

— Jeśli tylko moglibyśmy pomóc…

— Nfff.

— W czymkolwiek…

— Nfff.

— Przykro nam z powodu butów waszej miłości, ale wyvern źle się czuł. Wykruszy się bez śladu, kiedy wyschnie.

Nobby odmaszerował alejką.

— Nawet chodzi szlachetnie, nie sądzisz?

— Raczej… raczej chwiejnie niż szlachetnie.

— To niegodne, że jest ledwie kapralem. Człowiek z takiego rodu…


Troll Wulkanit cofał się, aż oparł się plecami o koło garncarskie.

— Żem tego nie zrobił — oznajmił.

— A czego? — spytała Angua.

Zawahał się.

Wulkanit był wielki i… no, skalisty. Sunął ulicami Ankh-Morpork niczym góra lodowa i jak w górze lodowej było w nim coś więcej, niż dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Zajmował się dostarczaniem towarów. Był też dryferem, czyli kimś takim jak paser, tylko o wiele twardszym i trudniejszym do pobicia. Wulkanit nigdy nie zadawał zbędnych pytań, ponieważ żadnego nie potrafił wymyślić.

— Niczego — odpowiedział wreszcie. Zawsze uważał, że ogólne zaprzeczenia są lepsze od specyficznych negacji.

— Miło mi to słyszeć — zapewniła Angua. — A… skąd bierzesz swoją glinę?

Troll zmarszczył czoło, próbując przewidzieć, do czego może prowadzić takie pytanie.

— Mam kity — zapewnił. — Za wszystko żem płacił jak należy.

Angua skinęła głową. Prawdopodobnie nie kłamał. Wulkanit, chociaż sprawiał wrażenie osoby, która bez wyrwania komuś ręki nie potrafi policzyć do dziesięciu, i chociaż utrzymywał bliskie stosunki ze złożoną hierarchią przestępczą miasta, znany był z tego, że płacił swoje rachunki. Jeśli chce się odnieść sukces w świecie przestępczym, trzeba mieć reputację uczciwego człowieka.

— Widziałeś kiedyś glinę podobną do tej? — zapytała, demonstrując mu próbkę.

— To przecie glina. — Wulkanit uspokoił się nieco. — Bez przerwy widzę jakąś glinę. Nie ma numerów seryjnych. Glina to glina. Robi się z niej cegły, garnki i takie tam. W mieście jest cała kupa garncarzy i wszyscy taką mamy. Co chcesz wiedzieć o glinie?

— Możesz określić, skąd pochodzi?

Wulkanit wziął kawałek, powąchał, przetoczył w palcach.

— To chłam — stwierdził wyraźnie zadowolony, że rozmowa zeszła z tematu jego spraw osobistych. — Znaczy… marna glina, akurat dla takich paniuś garncarek z dyndającymi kolczykami, co to robią kubki do kawy, że się ich dwoma rękami nie podniesie. — Znowu ugniótł glinę w palcach. — I jeszcze ma dużo grysu. To takie kawałki starych garnków, rozbite na drobno. Glina od tego mocniejsza. — Roztarł ją po raz kolejny. — A ta była niby podgrzana, ale nie wypalona jak trza.

— Ale nie wiesz, skąd pochodzi?

— Z ziemi, paniusiu. Tyle mogę powiedzieć. — Wulkanit był już całkiem spokojny, gdyż okazało się, że pytania nie mają nic wspólnego z takimi sprawami jak ostatni transport pustych wewnątrz figur lub innymi podobnej natury. Jak często się zdarza w takich sytuacjach, próbował być pomocny. — Chodźcie no popatrzyć.

Odszedł. Strażniczki ruszyły za nim przez magazyn, obserwowane przez grupę czujnych trolli. Nikt nie lubił z bliska oglądać policjantów — a już zwłaszcza ktoś, kto pracował w garncarni Wulkanita, bo było tu cicho i przytulnie, a on akurat szukał miejsca, żeby przyczaić się na parę tygodni. Poza tym, choć sporo ludzi przybywało do Ankh-Morpork, gdyż było to miasto wielu możliwości, im chodziło często o możliwość uniknięcia powieszenia, ścięcia albo ćwiartowania za zbrodnie, które pozostawiali za sobą w górach.

— Nie rozglądaj się — poradziła Angua.

— Czemu? — zdziwiła się Cudo.

— Bo jesteśmy tylko we dwie, a ich jest ponad dwudziestu. A cała nasza odzież jest szyta dla osób mających pełny zestaw rąk i nóg.

Wulkanit wyprowadził je przez drzwi na dziedziniec za fabryką. Garnki stały tu na piętrowo ustawionych paletach, cegły suszyły się w długich rzędach. A pod prymitywną wiatą leżało kilka wielkich pryzm gliny.

— Tam — oświadczył wspaniałomyślnie Wulkanit. — Glina.

— Czy ma jakąś specjalną nazwę, kiedy leży w takich stosach? — spytała lękliwie Cudo. Dotknęła gliny palcem.

— Tak — przyznał troll. — Technicznie nazywamy to kopcem.

Angua smętnie pokręciła głową. To tyle, jeśli chodzi o ślady. Glina jest po prostu gliną. Miała nadzieję, że istnieją różne jej rodzaje, a okazuje się, że jest zwyczajna jak piasek.

Wtedy właśnie Wulkanit udzielił policji Pomocy w Śledztwie.

— Będzie wam przeszkadzać, jak was wypuszczę tylnym wyjściem? — wymamrotał. — Bo pomoc mi denerwujecie i potem robią garnki, co ich nie sprzedam.

Wskazał bramę w tylnej części muru, tak szeroką, by mógł przez nią przejechać wóz. Potem pogmerał w kieszeni fartucha i wyjął duży pęk kluczy. Kłódka na bramie była duża, błyszcząca i nowa.

— Boisz się złodziei? Ty?! — spytała zaskoczona Angua.

— To było nie fair, paniusiu — odparł urażony Wulkanit. — Jacyś mnie tu wyłamali stary zamek, jak podprowadzili materiał. Będzie trzy, cztery miesiące temu.

— Obrzydliwe, prawda? — stwierdziła współczująco Angua. — Człowiek się pewnie zastanawia, po co w ogóle płaci podatki.

Na swój sposób Wulkanit był o wiele bardziej inteligentny niż — na przykład — pan Staloskórka. Zignorował tę uwagę.

— Ukradli glinę? — zainteresowała się Cudo.

— Nie jest droga, ale idzie o zasadę — odparł. — I nie wiem, po co się męczyli. Niezła robota, kiedy pół tony gliny tak sobie znika za bramą.

Angua przyjrzała się kłódce.

— Rzeczywiście — przyznała zamyślona.

Brama zatrzasnęła się za nimi z hukiem. Znalazły się w zaułku za murem.

— Zabawne, że ktoś ukradł kopiec gliny — stwierdziła Cudo. — Ten Wulkanit zawiadomił straż?

— Nie przypuszczam. Komary nie skarżą się za głośno, kiedy coś je ukąsi. Poza tym Detrytus podejrzewa, że Wulkanit jest zamieszany w przemyt slabu w góry, i aż go świerzbi, żeby się tu rozejrzeć. Wiesz co? Formalnie to wciąż jest mój dzień wolny. — Cofnęła się i przyjrzała wysokiemu, uzbrojonemu w kolce murowi wokół fabryki. — Czy da się wypalać glinę w piecu piekarskim? — zapytała.

— Ależ skąd.

— Nie jest wystarczająco gorący?

— Nie, ma nieodpowiedni kształt. Niektóre garnki wypalą się na twardo, ale inne będą jeszcze zielone. Czemu pytasz?

Właśnie, dlaczego spytałam? — zastanowiła się Angua. A, do licha z tym…

— Masz ochotę się czegoś napić?

— Ale nie piwa — uprzedziła szybko Cudo. — I nie w miejscu, gdzie trzeba śpiewać przy piciu. Albo klepać się po kolanach.

Angua ze zrozumieniem pokiwała głową.

— Gdzieś, krótko mówiąc, gdzie nie ma krasnoludów?

— No… tak.

— Tam, dokąd idziemy, to żaden problem.


Mgła gęstniała szybko. Przez cały ranek wisiała w zaułkach i wejściach do piwnic, a teraz powracała na noc. Wznosiła się z ziemi i z rzeki, opadała z nieba — lepka, żółtawa i gryząca chmura, rzeka Ankh w postaci drobnych kropelek. Przedostawała się przez szczeliny i wbrew zdrowemu rozsądkowi potrafiła przetrwać w oświetlonych pomieszczeniach, wypełniając powietrze oparem, od którego łzawiły oczy i trzaskały płomyki świec. Na ulicy każda postać wyrastała groźnie, każdy kształt stawał się zagrożeniem…

W ponurym zaułku Angua wyprostowała się i pchnęła drzwi.

Nastrój w wąskiej, niskiej, a przede wszystkim ciemnej sali zmienił się, gdy przestąpiła próg. Jeden moment w czasie zadźwięczał niczym szklany puchar… po czym nastąpiło wrażenie uspokojenia. Ludzie odwrócili się na krzesłach.

Rzeczywiście, siedzieli. I zapewne byli ludźmi.

Cudo przysunęła się do Angui.

— Jak się nazywa ten lokal? — szepnęła.

— Właściwie nie ma nazwy. Ale czasami mówimy o nim Katafalki.

— Z zewnątrz nie wyglądał na tawernę. Jak go znalazłaś?

— Jego się nie znajduje. Tutaj… jakoś się ciąży ku niemu.

Cudo rozejrzała się nerwowo. Nie była pewna, gdzie się znalazła — tyle że gdzieś w labiryncie uliczek w rejonie targu bydła.

Angua podeszła do baru. Z półmroku wyłonił się ciemniejszy kształt.

— Witaj, Anguo — odezwał się głębokim, dźwięcznym głosem. — Sok owocowy, tak?

— Tak. Schłodzony.

— A krasnolud?

— Zje go na surowo! — zawołał ktoś w głębi sali.

W ciemnościach zabrzmiały ciche śmiechy. Niektóre wydały się Cudo jakieś dziwne. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że wydobywają się z normalnych warg.

— Ja też poproszę sok — wyjąkała.

Angua zerknęła na krasnoludkę. Czuła dziwną wdzięczność, że wygłoszona w ciemności uwaga przemknęła ponad niedużą głową. Odpięła odznakę i ostrożnie, z namaszczeniem położyła ją na ladzie. Brzęknęło.

Angua pochyliła się i pokazała człowiekowi za barem ikonogram.

O ile to był człowiek. Cudo nie miała pewności. Nad barem wisiał napis „Nigdy się nie zmieniasz?”.

— Wiesz o wszystkim, co się dzieje, Igor — powiedziała Angua. — Wczoraj zabito dwóch starych ludzi. A ostatnio ktoś ukradł trollowi Wulkanitowi ładunek gliny. Słyszałeś o tym?

— A czemu cię to interesuje?

— Zabijanie starych ludzi jest wbrew prawu. Oczywiście, wiele rzeczy narusza prawo, więc w straży jesteśmy bardzo zapracowani. Chcielibyśmy się zajmować tylko tymi ważnymi. W przeciwnym razie musielibyśmy się zajmować nieważnymi. Czy mówię jasno?

Cień rozważył jej słowa.

— Idźcie usiąść — rzekł w końcu. — Przyniosę wam drinki.

Angua poprowadziła Cudo do stolika we wnęce. Klienci przestali się nimi interesować. Znowu zabrzmiał przyciszony gwar rozmów.

— Co to za lokal? — spytała szeptem Cudo.

— To… taki, gdzie ludzie mogą być sobą — odparła wolno Angua. — Ludzie, którzy… gdzie indziej muszą być bardziej ostrożni. Rozumiesz?

— Nie.

Angua westchnęła.

— Wampiry, zombi, strachy, ghoule… nieum… żywi inaczej — poprawiła się szybko. — Ludzie, którzy przez cały czas muszą bardzo uważać, żeby nikogo nie przerazić, żeby się dopasować. Tak się to tutaj odbywa. Dopasuj się, znajdź jakąś pracę, nie strasz innych, a pewnie nie zobaczysz przed domem tłumu z widłami i pochodniami. Ale czasami dobrze jest zajrzeć gdzieś, gdzie wszyscy znają twój kształt.

Teraz, kiedy oczy Cudo przywykły do słabego oświetlenia, zaczęła rozróżniać przy stolikach niezwykłe sylwetki. Niektóre były o wiele większe od ludzkich, inne miały spiczaste uszy albo długie pyski.

— Kim jest ta dziewczyna? — spytała. — Wygląda… normalnie.

— To Violet, wróżka zębuszka. A obok niej siedzi Schleppel, strach.

W odległym kącie siedziało coś skulonego pod obszernym płaszczem, w spiczastym kapeluszu z szerokim rondem.

— A ten?

— To Stary Kłopot — wyjaśniła Angua. — I jeśli chcesz mojej rady, zapomnij o nim.

— Eee… są tu jakieś wilkołaki?

— Jeden czy dwa.

— Nienawidzę wilkołaków.

— Tak?

Najdziwniejsza klientka siedziała samotnie przy małym, okrągłym stoliku. Sprawiała wrażenie zwyczajnej, bardzo starej kobiety w szalu i słomkowym kapeluszu z kwiatami. Patrzyła przed siebie z wyrazem dobrodusznej bezcelowości. W tym otoczeniu wydawała się bardziej przerażająca niż wszystkie inne widmowe postacie.

— Kim ona jest? — syknęła Cudo.

— Ona? Ach, to pani Gammage.

— A co robi?

— Robi? Wiesz, przychodzi tu prawie codziennie, na drinka i żeby mieć jakieś towarzystwo. Czasami śpiewamy… śpiewają. Stare piosenki, takie, które pamięta. Jest praktycznie ślepa. Jeśli pytałaś, czy jest nieumarła, to nie, nie jest. Nie jest ani wampirem, ani wilkołakiem, zombi czy strachem. Zwyczajna starsza pani.

Potężny kosmaty stwór zatrzymał się przy stoliku pani Gammage i postawił przed nią szklaneczkę.

— Porto z cytryną. Proszę bardzo, pani Gammage — zahuczał.

— Twoje zdrowie, Charlie! — zaśmiała się staruszka. — Jak idą interesy w hydraulice?

— Całkiem dobrze, skarbie — odparł strach i zniknął w mroku.

— To był hydraulik? — zdumiała się Cudo.

— Ależ skąd. Nie wiem, kim był ten Charlie. Pewnie umarł już lata temu. Ale ona myśli, że strach to właśnie on, a kto by chciał wyprowadzać ją z błędu?

— Chcesz powiedzieć, że ona nie wie, co to za lokal…

— Przychodziła tu od samego początku, kiedy to była jeszcze tawerna Pod Koroną i Toporem. Nikt nie chce jej martwić. Wszyscy lubią panią Gammage. Dbają o nią. Pomagają jej w różnych drobiazgach.

— Jak?

— No, słyszałam na przykład, że w zeszłym miesiącu ktoś włamał się do jej mieszkania i ukradł parę rzeczy…

— Nie wygląda mi to na wielką pomoc.

— …ale następnego dnia wszystko wróciło, a na Mrokach znaleziono paru złodziei bez kropli krwi w żyłach. — Angua uśmiechnęła się i podjęła drwiącym tonem: — Słyszy się wiele złego o nieumarłych, ale jakoś nikt nie opowiada o wspaniałej pracy, jaką wykonują dla społeczeństwa.

Podszedł barman Igor. Wyglądał mniej więcej jak człowiek, jeśli nie liczyć włosów na grzbietach dłoni i pojedynczej, nierozdzielonej brwi przecinającej całe czoło. Rzucił na blat dwie podkładki i postawił szklanki.

— Pewnie wolałabyś siedzieć teraz w barze krasnoludów — odezwała się Angua. Uniosła podkładkę, by zobaczyć dolną powierzchnię.

Cudo rozejrzała się. Do tej pory — gdyby to rzeczywiście był bar krasnoludów — podłoga lepiłaby się od piwa, w powietrzu fruwałaby piana, a klienci by śpiewali. Śpiewaliby pewnie najnowszą piosenkę krasnoludów, „Złoto, złoto, złoto”, albo starą, ale wciąż popularną „Złoto, złoto, złoto”, albo może przebój wszech czasów, „Złoto, złoto, złoto”. Za parę minut ktoś rzuciłby pierwszym toporem.

— Nie — oświadczyła. — Aż tak źle być nie może.

— Wypij — poradziła Angua. — Musimy wyjść i… coś obejrzeć.

Wielka kosmata łapa chwyciła ją nagle za przegub. Angua uniosła głowę i spojrzała na przerażające oblicze: tylko oczy, usta i sierść.

— Witaj, Shlitzen — powiedziała spokojnie.

— Ha! Słyszałem, że pewien baron jest z ciebie naprawdę niezadowolony — oznajmił Shlitzen; alkohol krystalizował mu się w oddechu.

— To moja sprawa. Czemu nie wrócisz za drzwi, jak dobry strach?

— Ha! Mówi, że przynosisz hańbę Staremu Krajowi…

— Puść, proszę. — Skóra Angui zbielała w miejscu, gdzie ściskał ją strach.

Cudo spoglądała to na przegub Angui, to na stracha. Choć chudy, mięśnie prężyły mu się na ramieniu niczym paciorki na drucie.

— Ha! Nosisz odznakę! — parsknął. — Jaki porządny wi…

Angua poruszyła się tak szybko, że zmieniła się niemal w rozmazaną plamę. Wolną ręką wyszarpnęła coś zza pasa, potrząsnęła i zarzuciła Shlitzenowi na głowę. Puścił ją, stanął wyprostowany i kołysał się lekko w przód i w tył, pojękując cicho. Na jego głowie, falując koło uszu jak zawiązana w czterech rogach chustka plażowicza z kalekim wyczuciem stylu, spoczywał nieduży kwadrat z grubego materiału.

Angua odsunęła krzesło i chwyciła podkładkę. Mgliste postacie pod ścianami pomrukiwały niegłośno.

— Wynośmy się stąd — powiedziała. — Igor, daj nam pół minuty, a potem możesz zdjąć z niego kocyk. Chodźmy.

Wybiegły pospiesznie. Mgła zmieniła już światło słońca w jego dyskretną sugestię, ale w porównaniu z mrokiem w Katafalkach dzień i tak był oślepiająco jasny.

— Co mu się stało? — spytała Cudo, biegnąc, by dotrzymać kroku towarzyszce.

— Niepewność egzystencjalna. Nie wie, czy istnieje, czy nie. Wiem, okrutne, ale to jedyny znany nam sposób, który skutkuje na strachy. Najlepszy jest kocyk, niebieski i puszysty. — Zauważyła tępe spojrzenie Cudo. — No wiesz, strachy sobie idą, kiedy schowasz głowę pod koc. Wszyscy to wiedzą, prawda? Więc jeśli to im schowasz głowę pod koc…

— Aha, rozumiem. Paskudnie…

— Za dziesięć minut mu przejdzie.

Angua rzuciła podstawkę w boczny zaułek.

— A o co chodziło z tym baronem?

— Wiesz, nie słuchałam go — odparła ostrożnie Angua.

Cudo zadrżała we mgle, ale nie tylko od chłodu.

— Mówił, jakby pochodził w Überwaldu, jak my. Był tam taki baron, mieszkał niedaleko nas i nie znosił, żeby ludzie wyjeżdżali.

— Tak?

— Cała rodzina była wilkołakami. Któryś z nich zjadł mojego kuzyna.

Wspomnienia zawirowały Angui w głowie. Nawiedzały ją dawne posiłki, z czasów, zanim jeszcze powiedziała: Nie, nie można dłużej tak żyć. Krasnolud, krasnolud… Nie, była prawie pewna, że nigdy… Rodzina zawsze pokpiwała z jej gustów kulinarnych.

— Dlatego ich nie znoszę — mówiła dalej Cudo. — Pewnie, ludzie mówią, że da się je oswoić, ale moim zdaniem kto raz był wilkiem, zawsze będzie wilkiem. Nie można im ufać. Są złe z natury, prawda? W każdej chwili mogą wrócić do dzikiego życia. Tak uważam.

— Może masz rację.

— A najgorsze jest to, że zwykle chodzą sobie wśród nas i wyglądają jak prawdziwi ludzie.

Angua zamrugała, zadowolona z podwójnego maskowania: mgły i absolutnego zaufania Cudo.

— Chodź, jesteśmy prawie na miejscu.

— Gdzie?

— Spotkamy tu kogoś, kto albo sam jest mordercą, albo wie, kim jest morderca.

Cudo stanęła jak wryta.

— Ale ty masz tylko miecz, a ja nawet tego nie…

— Nie martw się, broń nie będzie nam potrzebna.

— To dobrze.

— I tak by się na nic nie przydała.

— Och…


Vimes wyjrzał z gabinetu, żeby sprawdzić, co to za krzyki na dole. Siedzący przy biurku dyżurnego kapral miał kłopoty.

— Znowu? Ile już razy był pan zabity w tym tygodniu?

— Robiłem tylko to, co do mnie należy! — zapewnił niewidoczny rozmówca.

— Pakował pan czosnek? Przecież pan jest wampirem, prawda? Zobaczmy, na jakich stanowiskach pan ostatnio pracował… Ostrzyciel żerdzi w firmie stawiającej płoty, tester okularów słonecznych dla Argus-Optyka… Czy to tylko ja mam takie wrażenie, że jest w tym pewien wyraźny trend…

— Przepraszam, panie komendancie…

Vimes obejrzał się na uśmiechniętą twarz, której właściciel chciał czynić światu jedynie dobro, nawet jeśli świat wolałby raczej coś innego.

— Och, funkcjonariusz Wizytuj. W tej chwili jestem, niestety, raczej zajęty i nie mam nawet pewności, czy posiadam duszę nieśmiertelną, cha, cha… Może zajrzelibyście później, kiedy…

— Chodzi o te słowa, które kazał mi pan sprawdzić — powiedział z wyrzutem Wizytuj.

— Jakie słowa?

— Te, które ojciec Tubelcek wypisał własną krwią. A pan kazał mi sprawdzić, co znaczą.

— A tak. Wejdźcie do gabinetu. — Vimes odprężył się wyraźnie. Nie czekała go kolejna trudna rozmowa na temat stanu jego duszy i konieczności wyszorowania jej i ogólnego mycia, zanim dosięgnie go wieczne potępienie. Tym razem chodziło o coś ważnego…

— To starożytny cenotyński, sir. Tekst pochodzi z jednej z ich świętych ksiąg, choć oczywiście, kiedy mówię „świętych”, pomijam fakt, że zasadniczo zbłądzili w…

— Tak, tak, na pewno. — Vimes usiadł przy biurku. — Czy przypadkiem te słowa to: „Pan X to zrobił, argh, argh, argh”?

— Nie. Takie zdanie nie występuje w żadnej znanej świętej księdze, sir.

— Szkoda — mruknął Vimes.

— Poza tym zbadałem inne dokumenty znalezione w jego pokoju. Ten tekst nie został chyba spisany ręką zmarłego, sir.

Vimes poweselał.

— Aha! Ktoś inny? Czy może jest tam napisane: „Masz, ty draniu, całe wieki czekaliśmy, żeby cię dorwać za to, co zrobiłeś przed laty”?

— Nie, sir. Takie sformułowanie także nie występuje w żadnej świętej księdze — odparł funkcjonariusz Wizytuj i zawahał się. — Oprócz apokryfów do „Mściwego Testamentu Offlera” — dodał uczciwie. — Znalezione słowa pochodzą z cenotyńskiej „Księgi Prawdy”… — prychnął lekceważąco. — Tak ją nazywają. Ich fałszywy bóg…

— Czy mogę dostać tłumaczenie i zostawić na boku religioznawstwo porównawcze?

— Oczywiście, sir. — Funkcjonariusz Wizytuj był urażony, ale rozwinął kartkę papieru. Wzgardliwie pociągnął nosem. — To są zasady, jakie bóg rzekomo przekazał pierwszym ludziom, których wypiekł z gliny, sir. Takie jak „Będziesz pracował owocnie przez wszystkie dni swego żywota”, sir, i „Nie będziesz zabijał” czy „Będziesz pokorny”. Takie rzeczy.

— I to wszystko? — zdziwił się Vimes.

— Tak jest, sir.

— Tylko religijne cytaty?

— Tak.

— Macie pomysł, dlaczego miał je wsunięte w usta? Biedak wyglądał, jakby chciał zapalić ostatniego papierosa.

— Nie, sir.

— Mógłbym zrozumieć, gdyby to było coś w rodzaju „powalisz nieprzyjacioły swoje”. Ale z tego wynika tylko „pilnuj swojej roboty i nie rób kłopotów”.

— Ceno był dość liberalnym bogiem, sir. Nie miał wielkich wymagań, jeśli idzie o przykazania.

— Wydaje się prawie porządny, jak na boga.

Wizytuj spojrzał na niego z dezaprobatą.

— Cenotyni przez niemal pięćset lat ginęli, tocząc najkrwawsze wojny na kontynencie.

— Chcesz wychować kongregację, nie oszczędzaj piorunów, co? — mruknął Vimes.

— Słucham, sir?

— Nic takiego. No cóż, dziękuję, funkcjonariuszu. Ja, tego… dopilnuję, żeby powiadomić kapitana Marchewę, dziękuję raz jeszcze, nie pozwólcie mi przeszkadzać…

Rozpaczliwie zwiększając tempo mówienia, Vimes nie zdążył jednak powstrzymać Wizytuja przed wyjęciem spod pancerza zwoju papieru.

— Przyniosłem panu najnowszy numer magazynu „Nieupiększane Fakty” i „Wartownię” z tego miesiąca. Zawierają liczę artykuły, które z pewnością pana zainteresują; wśród nich odezwę pastora Nosala Domokrążcy do wiernych, by stanęli mężnie i szczerze przemawiali do ludzi przez szczeliny na listy.

— Hm… bardzo dziękuję.

— Nie mogłem nie zauważyć, sir, że broszury i magazyny, które dałem panu w zeszłym tygodniu, wciąż leżą na pańskim biurku, gdzie je zostawiłem.

— No tak, niestety, bardzo mi przykro, ale wiecie, jak to jest, mamy ostatnio tyle roboty, że trudno znaleźć wolną chwilę…

— Nigdy nie jest za wcześnie, by pomyśleć o wiecznym potępieniu, sir.

— Myślę o nim przez cały czas, funkcjonariuszu. Dziękuję.

To nieuczciwe, pomyślał Vimes, gdy Wizytuj zniknął za drzwiami. Na miejscu zbrodni, na moim terenie, zostaje liścik. I czy ma tyle przyzwoitości, by być groźbą śmierci? Nie. Ostatnimi słowami nakreślonymi ręką konającego, który chciał wskazać swego mordercę? Też nie. To tylko jakiś religijny bełkot. Na co komu takie ślady, które są bardziej tajemnicze od samej tajemnicy?

Zapisał kilka słów na tłumaczeniu i rzucił kartkę do tacy z pismami przychodzącymi.


Zbyt późno Angua przypomniała sobie, że w tych dniach miesiąca unika odwiedzin w dzielnicy rzeźni.

W każdej chwili mogła się zmienić świadomie. O tym właśnie ludzie często zapominali, myśląc o wilkołakach. Wiedzieli jednak to, co najważniejsze: księżyc w pełni uwalniał transformację w sposób nieodparty; promienie sięgały do centrów pamięci morficznej i przesuwały wszystkie przełączniki, czy tego chciała, czy nie. Do pełni pozostało jeszcze tylko kilka dni. Ale dobiegający z rzeźni rozkoszny zapach krwi oraz zwierząt w zagrodach atakował jej ścisły wegetarianizm. Konflikt ten wprowadzał ją w syndrom napięcia przedpełniowego.

Spojrzała na mroczny budynek.

— Myślę, że wejdziemy tylną bramą — stwierdziła. — I możesz zapukać.

— Ja? W ogóle nie zwrócą na mnie uwagi!

— Pokażesz im odznakę i powiesz, że jesteś ze straży.

— Zignorują mnie! Wyśmieją!

— Wcześniej czy później będziesz musiała to zrobić. No, dalej.

Otworzył im krępy mężczyzna w zakrwawionym fartuchu. Był nieco zaszokowany, kiedy krasnoludzia dłoń chwyciła go za pasek, a druga krasnoludzia dłoń pojawiła mu się przed twarzą; ściskała odznakę. Dobiegający z okolic pępka krasnoludzi głos zawołał:

— Jesteśmy ze straży, jasne? Tak! A jeśli nas nie wpuścisz, przyrządzimy sobie twoje flaki na przekąskę!

— Niezłe podejście — mruknęła Angua. Odstawiła Cudo na bok i uśmiechnęła się do rzeźnika promiennie. — Pan Sock? Chcemy porozmawiać z pańskim pracownikiem, panem Dorflem.

Rzeźnik nie doszedł jeszcze do siebie po wystąpieniu Cudo, ale zdołał się jakoś opanować.

— Dorflem? Panem? Co znowu przeskrobał?

— Chcemy tylko porozmawiać. Możemy wejść?

Pan Sock zerknął na Cudo, która dygotała jeszcze ze zdenerwowania i emocji.

— A mam jakiś wybór? — zapytał.

— Powiedzmy… ma pan swego rodzaju wybór — odparła Angua.

Starała się zamknąć nozdrza przed kuszącymi miazmatami krwi. W budynku znajdowała się nawet fabryka kiełbasek, wykorzystująca te wszystkie kawałki zwierząt, których w innym przypadku nikt by nie zjadł ani nawet nie rozpoznał. Odory rzeźni przewracały jej ludzki żołądek, ale gdzieś w głębi jakaś jej część żebrała, śliniła się do tych zmieszanych zapachów wieprzowiny, wołowiny, baraniny i…

— Szczury? — Pociągnęła nosem. — Nie wiedziałam, że zaopatruje pan także rynek krasnoludów, panie Sock.

Pan Sock nagle stał się człowiekiem, który bardzo chce wykazać się chęcią do współpracy.

— Dorfl! Chodź tu natychmiast!

Zastukały ciężkie kroki i nowa postać wyłoniła się zza wiszących rzędem wołowych tuszy.

Niektórzy ludzie nie lubią nieumarłych. Angua wiedziała, że komendant Vimes nie czuje się swobodnie w ich towarzystwie, chociaż ostatnio lepiej sobie z tym radził. Ludzie zawsze potrzebują kogoś, kto daje im poczucie wyższości. Żywi nienawidzili zatem nieumarłych, a nieumarli — poczuła, że odruchowo zaciska pięści — nieożywionych.

Golem Dorfl utykał lekko, ponieważ jedną nogę miał nieco krótszą od drugiej. Nie nosił ubrania, gdyż nie miał absolutnie nic do ukrycia, widziała więc plamy świeżej gliny, dodane przez lata do skorupy. Było ich tak wiele, że zaczęła się zastanawiać, jak jest stary. Twórca podjął próbę odwzorowania ludzkiej muskulatury, ale łaty nowej gliny niemal całkiem to zatarły. Stwór przypominał trochę naczynia, którymi pogardzał Wulkanit — te zrobione przez ludzi, którzy uważali, że ręczna robota musi wyglądać na ręczną i że wypalone w glinie odciski palców są oznaką konsekwencji.

O to właśnie chodziło. Ten stwór wyglądał na wykonanego ręcznie. Oczywiście, przez lata głównie sam się wykonał w kolejnych naprawach. Trójkątne oczy jarzyły się słabo — nie miały źrenic, tylko ciemnoczerwony blask tlącego się ognia.

Trzymał długi i ciężki tasak. Narzędzie ściągało ku sobie przerażony i zafascynowany wzrok Cudo. W drugiej ręce ściskał sznurek, na końcu którego przywiązany był duży, kosmaty i dość mocno cuchnący kozioł.

— Co robisz, Dorfl?

Golem skinął na kozła.

— Karmisz judascapa?

Dorfl przytaknął.

— Ma pan coś do roboty, panie Sock? — spytała Angua.

— Nie, ja…

— Ma pan coś do roboty, panie Sock — powtórzyła z naciskiem.

— Ach. Co? Tak. Ehm… tak. Pójdę i sprawdzę kotły z podrobami…

Odchodząc, rzeźnik stanął obok golema i pogroził mu palcem przed miejscem, gdzie znajdowałby się nos, gdyby golem miał nos.

— Jeśli znowu coś zmajstrowałeś…

— Przypuszczam, że tym kotłom przydałby się nadzór — rzuciła ostro Angua.

Odszedł pospiesznie.

Na dziedzińcu zapanowała cisza, choć przez mur przedostawały się odgłosy miasta. Z głębi rzeźni dobiegało czasem beczenie niespokojnej owcy. Dorfl stał nieruchomo; ściskał tasak i patrzył pod nogi.

— Czy to troll, który wygląda jak człowiek? — szepnęła Cudo. — Spójrz tylko na jego oczy.

— To nie jest troll — odparła Angua. — To golem, człowiek z gliny. Maszyna.

— Wygląda jak człowiek!

— To dlatego, że jest maszyną zbudowaną tak, by wyglądała jak człowiek.

Obeszła stwora dookoła.

— Chcę przeczytać twój chem, Dorfl — powiedziała.

Golem puścił kozła, uniósł tasak i z rozmachem wbił go w rzeźnicki pień obok Cudo — tak mocno, że krasnoludka odskoczyła. Następnie uniósł tabliczkę, którą miał przewieszoną przez ramię, odczepił ołówek i napisał:

TAK.

Kiedy Angua podniosła rękę, Cudo zauważyła, że czoło golema przecina cieniutka rysa. Ze zgrozą patrzyła, jak odskakuje cały czubek głowy; Angua niezmieszana sięgnęła do wnętrza i wyjęła pożółkły zwój.

Golem zamarł. Oczy zgasły.

Angua rozwinęła papier.

— Jakieś święte teksty — stwierdziła. — Jak zawsze. Dawna, martwa religia.

— Zabiłaś go?

— Nie. Nie można odebrać tego, czego nie ma. — Włożyła zwój na miejsce i zatrzasnęła głowę.

Golem ożył na nowo; czerwony blask rozjarzył się w jego oczach.

Cudo, która wstrzymywała oddech, teraz głośno wypuściła powietrze.

— Co zrobiłaś? — zdziwiła się.

— Powiedz jej, Dorfl — poleciła Angua.

Grube palce golema rozmyły się od szybkości, skrobiąc ołówkiem po tabliczce.

JESTEM GOLEMEM. JESTEM ZROBIONY Z GLINY. MOJE ŻYCIE TO SŁOWA. DZIĘKI SŁOWOM W GŁOWIE, WSKAZUJĄCYM CEL, ZYSKUJĘ ŻYCIE. MOJE ŻYCIE TO PRACA. WYKONUJĘ WSZYSTKIE ROZKAZY. NIE ODPOCZYWAM.

— Jakie słowa wskazujące cel?

ODPOWIEDNIE TEKSTY BĘDĄCE OGNISKIEM WIARY. GOLEM MUSI PRACOWAĆ. GOLEM MUSI MIEĆ WŁAŚCICIELA.

Kozioł ułożył się obok golema i zajął się przeżuwaniem.

— Zdarzyły się dwa morderstwa — rzekła Angua. — Jestem prawie pewna, że golem dokonał jednego z nich, a prawdopodobnie obu. Wiesz coś o tym, Dorfl?

— Przepraszam, ale… — wtrąciła Cudo. — Chcesz mi powiedzieć, że to… ta rzecz jest napędzana słowami? To znaczy… ona mi mówi, że jest napędzana słowami?

Загрузка...