Blask wzmógł się i zmienił w dwie jaskrawe, błękitne lance. Colon przysłonił oczy.

— Wygląda trochę jak… niby koń albo coś takiego.

— I pędzi wprost na bramę! Udręczony ryk odbijał się echem od ścian.

— Uważam, Nobby, że powinien się zatrzymać.

Kapral Nobbs skoczył pod mur. Colon, bardziej świadomy łączącej się z rangą odpowiedzialności, zamachał rękami do zbliżającego się światła.

— Nie! Nie rób tego!

Po czym podniósł się z błota.

Wokół niego opadały wolno płatki róż, pióra i iskry.

Przed nim otwór w bramie jarzył się na brzegach błękitem.

— To przecież stary dąb — powiedział zdumiony. — Mam tylko nadzieję, że nie każą nam za to płacić z własnych pieniędzy. Zauważyłeś, kto to był, Nobby? Nobby!

Nobby przesunął się ostrożnie wzdłuż muru.

— On… miał w zębach różę, sierżancie.

— Tak, ale czy go rozpoznasz, gdybyś go znowu zobaczył? Nobby głośno przełknął ślinę.

— Gdyby nie, sierżancie — odparł — to miałbym piekielne kłopoty z tożsamością.


* * *

— Nie podoba mi się to, panie Buog! Wcale mi się nie podoba!

— Zamknij się i kieruj!

— Ale to nie jest droga, po której można szybko jeździć.

— Wszystko jedno! I tak nie widzisz, dokąd jedziemy.

Wóz pokonał zakręt na dwóch kołach. Zaczął padać śnieg — małe, wilgotne płatki, które topniały, gdy tylko dotknęły gruntu.

— Przecież jesteśmy już w górach! Obok jest przepaść! Spadniemy!

— Chcesz, żeby Chryzopraz nas dogonił?

— Hejta! Wio!

Buddy i Klif ściskali w ciemności burty rozkołysanego wozu.

— Ciągle jadą za nami? — krzyknął Buog.

— Nic nie widzę! — odpowiedział Klif. — Gdybyś zatrzymał wóz, może bym coś usłyszał!

— Tak, ale wtedy moglibyśmy to coś usłyszeć całkiem blisko!

— Hejta! Wio!

— Dobrze, więc może wyrzucimy pieniądze?

— Pięć tysięcy dolarów?!!

Buddy wyjrzał z wozu na zewnątrz. Ciemność posiadająca wyraźne cechy głębi i zdradzająca pewną sugestię parowu rozpoczynała się o kilka stóp od traktu.

Gitara pobrzękiwała delikatnie w rytm stukotu kół. Chwycił ją jedną ręką. To dziwne, ale nigdy naprawdę nie milkła. Nie dało się jej uciszyć, nawet przyciskając mocno struny obiema rękami; próbował.

Obok leżała harfa. Jej struny zachowywały absolutne milczenie.

— To bez sensu! — wrzasnął Buog z kozła. — Zwolnij! O mało co byśmy wypadli z trasy!

Asfalt ściągnął lejce. Po chwili wóz wyhamował do tempa marszu.

— Tak już lepiej…

Gitara jęknęła. Nuta była tak wysoka, że zakłuła w uszy niczym igła. Konie szarpnęły się przerażone i znowu pognały galopem. — Trzymaj je!

— Trzymam!

Buog obejrzał się, ściskając oparcie.

— Wyrzuć to coś!

Buddy mocniej chwycił gitarę i wstał. Zamachnął się, by cisnąć ją do wąwozu. Zawahał się.

— Wyrzuć ją!

Klif wstał i spróbował odebrać mu instrument.

— Nie!

Buddy zakręcił gitarą nad głową i uderzył trolla w podbródek. Klif poleciał do tyłu.

— Nie!

— Buog, zwolnij…

Wyprzedził ich biały koń. Sylwetka w kapturze pochyliła się i chwyciła lejce.

Wóz podskoczył na kamieniu i przefrunął kawałek, zanim z hukiem znów opadł na drogę. Asfalt usłyszał trzask pękających słupków, gdy koła z całą siłą uderzyły w płotek; dostrzegł zerwaną uprząż, poczuł, jak wóz ślizga się ukosem…

…i staje.

Później wydarzyło się tak wiele, że Buog nikomu nie wspomniał o wrażeniu, jakiego doznał w owej chwili. Miał uczucie, że chociaż wóz wyraźnie zaklinował się dość niepewnie na skraju urwiska, to równocześnie runął w dół i wirując, spadał na skały…

Otworzył oczy. Wizja przeraziła go jak zły sen. Podczas hamowania rzuciło nim do tyłu; opierał głowę o deskę siedzenia.

Patrzył prosto w otchłań. Z tyłu zatrzeszczało drewno.

Ktoś trzymał go za nogę.

— Kto to? — szepnął jakby w obawie, że głośniejsze słowa przechylą wóz.

— To ja, Asfalt. Kto trzyma moją nogę?

— Ja — odezwał się Klif. — A co ty trzymasz, Buog?

— Tylko… coś, co przypadkiem złapała moja szukająca oparcia ręka — odparł krasnolud.

Wóz znowu zatrzeszczał.

— To złoto, prawda? — domyślił się Asfalt. — Trzymasz złoto.

— Durny krasnolud! — wrzasnął Klif. — Puść je, bo wszyscy zginiemy!

— Wypuścić pięć tysięcy dolarów, to zginąć — oświadczył Buog.

— Głupiec! Przecież ich ze sobą nie zabierzesz!

Asfalt próbował mocniej chwycić się desek. Wóz się zakołysał.

— Lada chwila nastąpi coś odwrotnego — mruknął.

— A kto — zapytał Klif, gdy wóz osunął się jeszcze o cal — trzyma Buddy’ego?

Cała trójka zamilkła na chwilę, nerwowo przeliczając swoje kończyny i to, co na nich wisiało.

— Tego… myślę… boję się, że on wypadł — powiedział Buog. Zabrzmiały cztery akordy.

Buddy zawisł na tylnym kole, ze stopami nad pustką. Szarpnął się, gdy muzyka zagrała riff na jego duszy.

…Nigdy się nie zestarzeć. Nigdy nie umrzeć. Żyć wiecznie w tym ostatnim, rozpalonym do białości momencie, kiedy wrzeszczy tłum. Kiedy każda nuta jest uderzeniem serca. Płonąć na niebie.

Nigdy nie będziesz stary. Nigdy nie powiedzą, że umarłeś.

Taka jest umowa. Będziesz największym muzykiem świata.

Żyj szybko. Umieraj młodo…

Muzyka szarpała jego duszę.

Stopy Buddy’ego uniosły się powoli i dotknęły skały urwiska. Wsparł się na nich z zamkniętymi oczami i pociągnął za koło.

Czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia.

— Nie! Otworzył oczy.

Odwrócił głowę i spojrzał w twarz Susan, a potem w górę, na wóz.

— Co… — wymamrotał zaszokowany.

Uwolnił jedną rękę, niezgrabnie sięgnął po pas gitary i zsunął ją z ramienia. Struny wyły, kiedy chwycił za gryf i cisnął instrument w ciemność.

Druga ręka ześliznęła się z zamarzającego koła i Buddy runął w przepaść.

Przemknęła biała smuga. Wylądował ciężko na czymś aksamitnie miękkim i pachnącym końskim potem.

Susan przytrzymała go jedną ręką. Drugą skierowała Pimpusia przez padający śnieg w górę. Koń wylądował na drodze i Buddy zjechał w błoto. Uniósł się na łokciach.

— Ty?

— Ja — potwierdziła Susan.

Sięgnęła do olstra po kosę. Wyskoczyło ostrze; spływające na nie płatki śniegu łagodnie rozpadały się na dwie części, nie zwalniając ani odrobinę.

— Wyciągnijmy twoich przyjaciół, co?


* * *

Powietrze stało się gęściejsze, jakby skupiała się uwaga świata. Śmierć zajrzał w przyszłość.

A NIECH TO!

Konstrukcja się rozpadała. Bibliotekarz zrobił co mógł, ale zwykłe kości i drewno nie mogły wytrzymać takich obciążeń. Pióra i paciorki odrywały się bez przerwy i dymiąc, lądowały na drodze. Koło pożegnało się z osią i odtoczyło, gubiąc szprychy, gdy maszyna weszła w zakręt, wychylona niemal do poziomu.

Nie miało to właściwie znaczenia. Coś jakby dusza migotało w powietrzu w miejscach, gdzie kiedyś były brakujące części.

Jeśli weźmie się lśniącą maszynę i oświetli jasno, tak że jarzy się i błyszczy, a potem zabierze maszynę, ale zostawi światło…

Pozostała jedynie końska czaszka. Ona i tylne koło, wirujące teraz na widelcach już tylko z migotliwego światła. I dymiące.

Maszyna przemknęła obok Dibblera. Przerażony koń zrzucił jeźdźca do rowu i uciekł.

Śmierć był przyzwyczajony do szybkiej jazdy. W teorii przebywał wszędzie równocześnie. Najszybszy sposób podróży to być już u celu.

Nigdy jednak nie pędził tak prędko, przemieszczając się tak wolno. Często widział, jak teren zmienia się w rozmazaną plamę, nigdy jednak, kiedy ów teren na zakręcie znajduje się o cztery cale od jego kolana.


* * *

Wóz znowu się przesunął. Teraz nawet Klif spoglądał prosto w ciemność. Coś dotknęło jego ramienia.

ZŁAP SIĘ TEGO. ALE NIE DOTYKAJ OSTRZA.

Buddy wychylił się za krawędź.

— Buog, jeślli puścisz ten worek, mógłbym…

— Nawet o tym nie myśl.

— W całunie nie ma kieszeni, Buog.

— Bo chodzisz do marnego krawca.

W końcu Buddy chwycił za wolną nogę i pociągnął. Pojedynczo, wspinając się jeden po drugim, cała Grupa w końcu stanęła na drodze. I popatrzyła na Susan.

— Biały koń — stwierdził Asfalt. — Czarny płaszcz. Kosa. Hm.

— Też ją widzicie? — zdziwił się Buddy.

— Mam nadzieję, że nie będziemy tego żałować — mruknął Klif. Susan wyjęła życiomierz i przyjrzała mu się krytycznie.

— Przypuszczam, że już za późno, żeby się jakoś dogadać? — zmartwił się Buog.

— Chciałam tylko sprawdzić, czy zginęliście, czy nie — wyjaśniła Susan.

— Wydaje mi się, że żyję — oświadczył Buog.

— I tego się trzymaj.

Obejrzeli się, słysząc trzeszczenie. Wóz przesunął się do przodu i runął w przepaść. Rozległ się trzask, gdy zaczepił o wystającą skałę w połowie drogi, potem odległy huk, gdy rozbił się na dnie wąwozu. Potem błysnęły pomarańczowe płomienie, gdy eksplodowała oliwa w lampach.

Z wraku, ciągnąc za sobą strugę iskier, wytoczyło się płonące koło.

— My byśmy tam siedzieli — odezwał się po chwili Klif.

— Wydaje ci się, że teraz sytuacja jest lepsza? — zapytał Buog.

— Tak — potwierdził krótko Klif. — Bo nie umieramy w płonącym wraku wozu.

— Racja. Ale ona wygląda trochę… okultystycznie.

— Mi to nie przeszkadza. Zawsze wolę okultyzm od opiekania. Za nimi Buddy podszedł do Susan.

— Wiesz… Chyba zrozumiałam — powiedziała. — Muzyka… wykrzywiła historię. To wszystko nie powinno się zdarzyć w naszym świecie. Pamiętasz, skąd ją wziąłeś?

Buddy patrzył nieruchomo. Kiedy człowiek zostaje ocalony od nieuchronnej zguby przez atrakcyjną dziewczynę na białym koniu, nie spodziewa się quizu z zakupów.

— Ze sklepu w Ankh-Morpork — wtrącił Klif.

— Tajemniczego starego sklepiku?

— Tajemniczego jak nie wiem. Były…

— Wróciliście tam? Znaleźliście go jeszcze? W tym samym miejscu?

— Tak — powiedział Klif.

— Nie — powiedział Buog.

— Dużo ciekawych towarów, które chcielibyście obejrzeć i dowiedzieć się o nich czegoś więcej?

— Tak — przyznali Klif i Buog chórem.

— Aha — mruknęła Susan. — Więc to taki sklep.

— Wiedziałem, że to nie jego miejsce! — zawołał krasnolud. — Nie mówiłem, że jest jakiś dziwny? Mówiłem, że jest dziwny. I że jest nieziemski.

— Myślałem, że to znaczy drewniany — wyznał Asfalt. Klif uniósł rękę.

— Śnieg przestał padać.

— Rzuciłem tę gitarę do wąwozu — oświadczył Buddy. — Ja… Nie była mi już potrzebna. Musiała się roztrzaskać.

— Nie — zaprotestowała Susan. — To nie takie…

— Chmury… — Buog uniósł głowę. — Wyglądają nieziemsko.

— Jak to? Drewniane? — zdziwił się Asfalt.

Wszyscy to poczuli: wrażenie, że nagle zostały usunięte mury otaczające świat. Powietrze zabrzęczało.

— Co się teraz dzieje? — zapytał Asfalt, kiedy wszyscy instynktownie zbili się w ciasną grupkę.

— Powinieneś wiedzieć — zauważył Buog. — Przecież byłeś wszędzie i widziałeś wszystko.

Białe światło rozbłysło w powietrzu.

A potem samo powietrze stało się światłem, białym jak księżycowe, ale jaskrawym jak słoneczne. Zabrzmiał także dźwięk, niczym ryk milionów głosów.

Powiedział: „Pokażę wam, kim jestem. Jestem muzyką.”


* * *

Satchmon zapalił lampy powozu.

— Spiesz się, człowieku! — huknął Clete. — Przecież chcemy ich dogonić, nie? Hat. Hat. Hat. — Nie wydaje mi się, żeby to miało znaczenie, nawet jeśli uciekną — mruczał Satchmon, wspinając się do wnętrza. Clete popędził konie. — Znaczy, przecież odjechali. Tylko to się liczy.

— Nie! Widziałeś ich przecież. Oni są… duszą wszystkich kłopotów. Nie możemy na to pozwolić.

Satchmon zerknął na boki. Nie po raz pierwszy pojawiła się u niego myśl, że pan Clete nie gra pełną orkiestrą, że należy do tych ludzi, którzy swe własne, rozpalone szaleństwo budują z całkiem normalnych, chłodnych elementów. Satchmon w żadnym razie nie był przeciwnikiem palcowego fokstrota i czaszkowego fan-dango, ale nigdy nikogo nie zamordował, przynajmniej nie celowo. Uświadomiono mu kiedyś, że posiada duszę, i chociaż była trochę dziurawa i trochę wystrzępiona na brzegach, chciał wierzyć, że pewnego dnia bóg Reg znajdzie mu miejsce w niebiańskiej orkiestrze. Ktoś, kto był mordercą, nie dostaje najlepszych numerów. Pewnie musi grać na altówce.

— A może damy już temu spokój? — zaproponował. — Nie wrócą przecież…

— Zamknij się.

— To nie ma sensu…

Konie stanęły dęba. Powóz się zakołysał. Coś przemknęło obok jasną smugą i zniknęło w ciemności. Pozostawiło za sobą błękitne płomienie, które jarzyły się przez chwilę i zgasły.


* * *

Śmierć zdawał sobie sprawę, że w pewnej chwili będzie musiał się zatrzymać. Zaczynał sobie jednak uświadamiać, że niezależnie od tego, w jakim mrocznym słowniku opisana została ta widmowa machina, słowo „zwolnić” było w nim równie niewyobrażalne, jak pojęcie bezpiecznej jazdy.

Nie leżało w naturze tej machiny, by zmniejszać szybkość w dowolnych okolicznościach, z wyjątkiem dramatycznie katastrofalnych pod koniec trzeciej zwrotki.

Na tym polegał problem z muzyką wykrokową. Lubiła załatwiać sprawy we własnym stylu.

Bardzo powoli, ciągle wirując, przednie koło oderwało się od ziemi.


* * *

Absolutna ciemność wypełniła wszechświat. Głos przemówił: — Czy to ty, Klif?

— Tak.

— Dobrze. A to ja, Buog.

— Tak. Brzmisz jak ty.

— Asfalt?

— To ja.

— Buddy?

— Buog?

— A… no… dama w czerni?

— Słucham?

— Czy wiesz, gdzie jesteśmy, panienko?

Pod nogami nie mieli gruntu. Ale Susan nie miała wrażenia lotu. Po prostu stała. Fakt, że stała na niczym, nie miał większego znaczenia. Nie spadała, bo nie miała gdzie spadać. Ani skąd.

Nigdy nie interesowała się geografią. Miała jednak niezwykle silne przeczucie, że miejsce to nie figuruje w żadnym atlasie.

— Nie wiem, gdzie są nasze ciała — odpowiedziała ostrożnie.

— To świetnie — mruknął głos Buoga. — Naprawdę? Jestem tutaj, ale nie wiemy, gdzie jest moje ciało? A co z moimi pieniędzmi?

Daleko w mroku rozległ się odgłos kroków. Zbliżały się powoli, ale stanowczo. I zatrzymały się.

Głos powiedział: Raz. Raz. Raz, dwa. Raz, dwa.

I kroki oddaliły się znowu.

Po chwili odezwał się inny głos: Raz, dwa, trzy, cztery…

I zaistniał wszechświat.

Błędem było nazywanie tego wielkim wybuchem. Wybuch powoduje jedynie hałas i zgiełk, a cały ten zgiełk może wywołać tylko większy zgiełk oraz kosmos pełen przypadkowych cząstek.

Materia eksplodowała w istnienie z pozoru jako chaos, ale w rzeczywistości jako akord. Ostateczny akord mocy. Wszystko razem pomknęło odśrodkowo w jednym potężnym pchnięciu, które zawierało w sobie, niczym odwrotne skamieliny, wszystko, co miało być.

Wśród tego, zygzakując w rozszerzającej się chmurze, ożywiona, pędziła tamta pierwsza, dzika i żywa muzyka.

Miała kształt. Miała ruch. Miała harmonię. Miała rytm i dało się przy niej tańczyć.

Wszystko tańczyło.

Głos zabrzmiał bezpośrednio w głowie Susan: I nigdy nie umrę.

Odpowiedziała głośno:

— Część ciebie jest we wszystkim, co żyje.

„Tak. Jestem rytmem serca. Rytmem rdzenia.”

Wciąż nie widziała pozostałych. Światło mknęło strumieniami obok niej.

— Przecież wyrzucił gitarę.

„Chciałam, żeby żył dla mnie.”

— Chciałaś, żeby umarł dla ciebie! We wraku tego wozu!

Co za różnica? I tak by przecież umarł. Ale umrzeć w muzyce… Ludzie zawsze będą pamiętać piosenki, których nie miał szansy zaśpiewać. I będą to najwspanialsze piosenki ze wszystkich.

Przeżyj swoje życie w jednej chwili.

Żyj szybko, umrzyj młodo. Nie odchodź.

— Odeślij nas z powrotem!

„Nigdzie nie odeszliście.”

Susan mrugnęła. Wciąż stali na drodze. Powietrze migotało, trzaskało i było pełne mokrego śniegu.

Obejrzała się i zobaczyła przerażoną twarz Buddy’ego.

— Musimy stąd…

Podniosła rękę. Była przezroczysta.

Klif już prawie zniknął. Buog usiłował złapać uchwyt torby z pieniędzmi, ale palce przenikały przez rzemień. Jego twarz wyrażała zgrozę i strach przed śmiercią, a może i przed ubóstwem.

— On cię wyrzucił! — krzyknęła Susan. — To nieuczciwe!


* * *

Ostre błękitne światło zbliżało się po szlaku. Żaden powóz nie mógłby jechać tak szybko. Słychać było ryk przypominający wrzask wielbłąda, który właśnie zobaczył dwie cegły. Światło dotarło do zakrętu, ześliznęło się, trafiło na kamień i wyskoczyło w przestrzeń nad wąwozem.

Miało jeszcze dość czasu, by głuchy głos zawołał: O ZEZ…

…nim trafiło w przeciwległą ścianę jednym wielkim, rozlewającym się kręgiem ognia.

Kości rozsypały się i potoczyły po wyschniętym korycie. I znieruchomiały.


* * *

Susan odwróciła się, wznosząc kosę. Ale muzyka była w powietrzu. Nie miała duszy, w którą można by wymierzyć.

Można powiedzieć wszechświatowi: To nieuczciwe. A wszechświat odpowie zapewne: Nie? A to przepraszam.

Można ratować ludzi. Można dotrzeć na miejsce w jednej chwili. Ale coś może pstryknąć palcami i powiedzieć: Nie, to musi się odbyć w ten sposób. Powiem ci, co musi się wydarzyć. Taka powstanie legenda…

Susan wyciągnęła rękę i spróbowała pochwycić dłoń Bud-dy’ego. Czuła ją, ale tylko jako chłód.

— Słyszysz mnie? — zawołała, przekrzykując tryumfalne akordy. Kiwnął głową.

— To jest… jak legenda! Musi się wydarzyć! A ja nie mogę tego powstrzymać! Jak mam zabić coś takiego jak muzyka?

Podbiegła do skraju przepaści. Wóz płonął na dnie. Oni się tam nie pojawią. Oni już tam są.

— Nie odwrócę tego! To nieuczciwe!

Uderzyła powietrze zaciśniętymi pięściami.

— Dziadku!!!


* * *

Błękitne płomyki migotały niepewnie na kamieniach w wyschniętym korycie.

Maleńka kość palca potoczyła się po skale, aż trafiła na inną, nieco większą kość.

Trzecia kość sturlala się z głazu i dołączyła do nich. W półmroku wśród kamieni rozległ się grzechot; garść białych plamek toczyła się, podskakując między skałami. Po chwili wśród nocy uniosła się dłoń z wyciągniętym ku niebu palcem wskazującym.

Potem zabrzmiały głośniejsze, bardziej głuche dźwięki, kiedy dłuższe, większe obiekty przewracały się z końca na koniec, coraz bliżej.


* * *

— Chciałam to poprawić! — wołała Susan. — Co komu z bycia Śmiercią, jeśli przez cały czas musi przestrzegać idiotycznych zasad?

SPROWADŹ ICH Z POWROTEM.

Susan obejrzała się. Kość stopy przeskoczyła po błocie i wsunęła się na miejsce pod czarną szatą.

Śmierć podszedł i wyrwał kosę z rąk Susan. Jednym płynnym ruchem wzniósł ją nad głową i uderzył w skałę. Ostrze rozpadło się na kawałki.

Schylił się i podniósł niewielki odłamek. Lśnił w jego palcach niby maleńka gwiazdka z błękitnego lodu.

TO NIE BYŁA PROŚBA.

Kiedy przemówiła muzyka, padający śnieg zatańczył.

Nie możesz mnie zabić.

Śmierć sięgnął pod szatę i wydobył gitarę. Kilka kawałków odła-mało się, ale nie miało to znaczenia; kształt instrumentu lśnił w powietrzu; jarzyły się struny.

Śmierć przyjął pozycję, dla osiągnięcia której Crash oddałby życie. Uniósł rękę. W dłoni roziskrzył się odprysk kosy. Gdyby światło mogło wydawać dźwięk, błysnąłby „ting!”.

„Chciał być największym muzykiem na świecie. Obowiązuje prawo. Przeznaczenie musi się wypełnić.”

Ten jeden raz Śmierć nie wyglądał, jakby się uśmiechał.

Opuścił dłoń na struny.

Nie zabrzmiał żaden dźwięk.

Zamiast tego nastąpił zanik dźwięku, koniec brzmienia, które Susan — teraz to sobie uświadomiła — słyszała od dawna. Bez przerwy. Całe życie. Dźwięk, jakiego się nie zauważa, dopóki nie ucichnie…

Struny trwały w bezruchu.

Istnieją miliony akordów. Istnieją miliony liczb. I wszyscy zapominają o tej, która jest zerem. Jednak bez zera liczby są tylko arytmetyką. Bez pustego akordu muzyka jest tylko hałasem.

Śmierć zagrał pusty akord.

Rytm zwolnił. I zaczął słabnąć. Wszechświat kręcił się nadal, cały, co do atomu. Ale wkrótce wirowanie się skończy, tancerze zaczną się rozglądać i zastanawiać, co robić dalej.

„Nie czas na to! Zagraj coś innego!”

NIE POTRAFIĘ.

Śmierć skinął na Buddy’ego.

ALE ON POTRAFI.

Rzucił chłopcu gitarę. Przeniknęła przez niego.

Susan podbiegła, chwyciła ją i podała Buddy’emu.

— Musisz ją wziąć! Musisz zagrać! Musisz na nowo zacząć muzykę! Gorączkowo szarpała struny. Buddy skrzywił się.

— Proszę! — wołała. — Nie odchodź! Muzyka jęczała jej w głowie.

Buddy zdołał jakoś chwycić gitarę, ale patrzył, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu.

— Co się stanie, jeśli nie zagra? — spytał Buog.

— Wszyscy zginiecie w katastrofie!

A POTEM, dodał Śmierć, UMRZE MUZYKA. I TANIEC DOBIEGNIE KOŃCA. CAŁY TANIEC.

Widmowy krasnolud odchrząknął.

— Płacą nam za ten numer, tak? — upewnił się. DOSTANIECIE WSZECHŚWIAT.

— I darmowe piwo?

Buddy przycisnął do siebie gitarę. Spojrzał w oczy Susan.

Uniósł rękę i zagrał.

Pojedynczy akord zadźwięczał w wąwozie i powrócił echem pełnym niezwykłych harmonik.

DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. Podszedł i odebrał gitarę.

Wykonał nagły wykrok i z rozmachu uderzył instrumentem o skałę. Struny rozdzieliły się i coś wyleciało spomiędzy nich w stronę śniegu i gwiazd.

Śmierć z satysfakcją popatrzył na odłamki.

TERAZ TO PRAWDZIWA MUZYKA Z WYKROKIEM.

Pstryknął palcami.


* * *

Księżyc wstał nad Ankh-Morpork.

Park był pusty. Srebrzyste światło sączyło się na szczątki sceny, na błoto i niedojedzone kiełbaski wyznaczające teren, gdzie stała publiczność. Tu i tam połyskiwało na strzaskanych pułapkach dźwiękowych.

Po chwili kawał błota usiadł i wypluł z siebie więcej błota.

— Crash! Jimbo! Scum! — zawołał.

— To ty, Noddy? — odpowiedział mu smętny kształt zwisający z jednej z nielicznych ocalałych podpór sceny.

Błoto wydłubało jeszcze trochę błota z uszu.

— To ja. Gdzie Scum?

— Chyba wrzucili go do jeziora.

— Crash żyje?

Spod stosu odłamków odpowiedział mu cichy jęk.

— Szkoda — mruknął z żalem Noddy.

Jakaś postać wynurzyła się z ciemności. Chlupała. Crash na wpół wyczołgał się, na wpół spadł z gruzów.

— Muficie szyznać — wybełkotał, ponieważ na którymś etapie występu gitara trafiła go w zęby — że to fyła rrafwzifa mufyka wykrokowa…

— Niech będzie. — Jimbo zsunął się z belki. — Ale następnym razem ja dziękuję. Spróbuję raczej seksu i prochów.

— Tata powiedział, że mnie zabije, jeśli spróbuję prochów — oświadczył Noddy.

— Bo twój mózg na prochach… — zaczął Jimbo.

— Nie, to twój mózg, Scum. Na tej bryle, o tam.

— O rany… Dzięki.

— Z prochów najbardziej przydałyby mi się teraz jakieś przeciwbólowe — stwierdził Jimbo.

Trochę bliżej jeziorka stos workowej tkaniny zsunął się na bok.

— Nadrektorze…

— Tak, panie Stibbons?

— Chyba ktoś nadepnął mi na kapelusz. — Co z tego?

— Wciąż mam go na głowie.

Ridcully usiadł, rozprostowując obolałe kości.

— Chodźmy, chłopcze — powiedział. — Wracamy do domu. Nie jestem pewien, czy aż tak interesuje mnie muzyka. To świat hertzów.


* * *

Powóz dudnił na krętej górskiej drodze. Pan Clete stał na koźle i batem popędzał konie.

Satchmon podniósł się niepewnie. Krawędź przepaści była tak blisko, że mógł spojrzeć prosto w ciemność.

— Mam już tego serdecznie dosyć i po uszy! — krzyknął i spróbował chwycić bat.

— Przestań! Bo nigdy ich nie dogonimy! — wrzasnął Clete.

— Co z tego? Komu to przeszkadza? Podobała mi się ich muzyka! Clete odwrócił się. Jego twarz była straszna.

— Zdrajca!

Satchmon, trafiony drzewcem bata w żołądek, zatoczył się do tyłu, chwycił burtę powozu i wypadł.

Wyciągniętą ręką złapał w ciemności coś, co wydawało się cienką gałązką. Kołysał się rozpaczliwie nad urwiskiem, aż butami znalazł oparcie na skale, a drugą ręką pochwycił słupek ogrodzenia.

Zdążył jeszcze zobaczyć, jak powóz mknie naprzód — w przeciwieństwie do drogi, która skręcała ostro.

Satchmon zacisnął powieki i trzymał je zamknięte, dopóki nie ucichły ostatnie krzyki, trzaski i huki. Kiedy otworzył oczy, zauważył jeszcze toczące się wąwozem płonące koło.

— Niech to licho — powiedział. — Miałem szczęście, że trafiłem na tę… to… coś…

Uniósł wzrok wyżej. I wyżej.

RZECZYWIŚCIE. SZCZĘŚLIWY TRAF.


* * *

Pan Clete usiadł wśród szczątków powozu. Płonęły. Miałem szczęście, powiedział sobie, że przeżyłem ten upadek. Postać w czarnej szacie przeszła przez ogień. Pan Clete przyjrzał się jej. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy. Nigdy w ogóle w nic nie wierzył. Ale gdyby wierzył, to chyba raczej w kogoś…, większego.

Spojrzał w dół na to, co brał za swoje ciało. Odkrył, że widzi przez nie. I że się rozpływa.

— Ojej — powiedział. — Hat. Hat. Hat.

Postać uśmiechnęła się i zamachnęła maleńką kosą.

SNH, SNH, SNH.

* * *

Dużo później ludzie zeszli do wąwozu i oddzielili szczątki pana Clete’a od wszystkich innych. Nie pozostało ich wiele.

Sugerowano, że był jakimś muzykiem… Muzykiem, który uciekł z miasta czy co… Prawda? Czy może chodziło o coś innego? W każdym razie teraz był już martwy. Prawda?

Nikt nie zwrócił uwagi na inne znaleziska. Różne rzeczy zbierały się zwykle w wyschniętym korycie na dnie wąwozu. Była tu końska czaszka, trochę piór i paciorków. I kilka kawałków gitary, rozbitej na kawałki jak skorupka jaja. Trudno jednak byłoby ocenić, co tu zaszło.


* * *

Susan otworzyła oczy. Czuła wiatr na twarzy. Widziała czyjeś ręce z obu stron. Podtrzymywały ją, a jednocześnie ściskały wodze białego konia. Daleko w dole przesuwały się szybko chmury.

— No dobrze — powiedziała. — Co się teraz stanie? Śmierć milczał przez chwilę.

HISTORIA MA TENDENCJĘ DO POWROTU NA WŁAŚCIWE TORY, rzekł w końcu. ZAWSZE JAJAKOŚ ZAŁATAJĄ ZWYKLE POZOSTAJĄ TYLKO JAKIEŚ ZAPOMNIANE DROBIAZGI… MOIM ZDANIEM PEWNI LUDZIE ZACHOWAJĄ MGLISTE WSPOMNIENIA O SWEGO RODZAJU KONCERCIE W PARKU. ALE CO Z TEGO? BĘDĄ PAMIĘTAĆ RZECZY, KTÓRE SIĘ NIE WYDARZYŁY.

— Przecież się wydarzyły! TAKŻE.

Susan spoglądała w dół, na mroczny pejzaż. Tu i tam dostrzegała światła pojedynczych domostw i małych wiosek, gdzie ludzie radzili sobie z życiem, nie myśląc nawet, co ich mija wysoko nad głowami. Zazdrościła im.

— No to… — zaczęła. — To tylko przykład, rozumiesz… Co się stanie z Grupą?

OCH, MOGĄ SIĘ ZNALEŹĆ WSZĘDZIE. Śmierć spojrzał na tył głowy Susan. WEŹMY NA PRZYKŁAD TEGO CHŁOPAKA. MOŻE PORZUCIŁ WIELKIE MIASTO. MOŻE DOTARŁ GDZIE INDZIEJ. ZNALAZŁ PRACĘ, ŻEBYJAKOŚ ZWIĄZAĆ KONIEC Z KOŃCEM. NIE SPIESZYŁ SIĘ. ZAŁATWIAŁ TO PO SWOJEMU.

— Ale miał zginąć tamtej nocy Pod Bębnem! NIE, JEŚLI TAM NIE POSZEDŁ.

— Możesz to zrobić? Jego życie miało się zakończyć! Mówiłeś, że nie możesz dawać życia!

JA NIE. TY MOŻESZ.

— Co to znaczy?

ŻYCIEM MOŻNA SIĘ PODZIELIĆ.

— Ale on… zniknął. Pewnie nigdy już go nie spotkam. WIESZ, ŻE TAK.

— Skąd jesteś taki pewny?

ZAWSZE WIEDZIAŁAŚ. PAMIĘTASZ WSZYSTKO. JA RÓWNIEŻ. ALE TY JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, WIĘC TWÓJ UMYSŁ SIĘ BUNTUJE — DLA TWOJEGO WŁASNEGO DOBRA. COŚ JEDNAK SIĘ PRZEBIJA. MOŻE SNY. PRZECZUCIA. WRAŻENIA. NIEKTÓRE CIENIE SA TAK DŁUGIE, ŻE PRZYBYWAJĄ PRZED ŚWIATŁEM.

— Nie wydaje mi się, żebym coś z tego zrozumiała. NO CÓŻ, MAMY ZA SOBĄ CIĘŻKI DZIEŃ.

W dole przesuwało się coraz więcej chmur.

— Dziadku? TAK?

— Wróciłeś?

CHYBA TAK STRASZNIE DUŻO PRACY.

— Czyli mogę przestać? Chyba nie radziłam sobie za dobrze.

TAK.

— Tylko że… złamałeś właśnie mnóstwo zasad… MOŻE CZASAMI SĄ TO TYLKO WSKAZÓWKI.

— Ale moi rodzice jednak zginęli.

NIE MOGŁEM IM DAĆ DŁUŻSZEGO ŻYCIA. MOGŁEM TYLKO OFIAROWAĆ IM NIEŚMIERTELNOŚĆ. UZNALI, ŻE NIE JEST TO WARTE TAKIEJ CENY.

— Ja… chyba wiem, o co im chodziło.

OCZYWIŚCIE, ZAWSZE MOŻESZ MNIE ODWIEDZAĆ.

— Dziękuję.

ZAWSZE BĘDZIESZ TAM MIAŁA DOM. JEŚLI ZECHCESZ.

— Naprawdę?

ZACHOWAM TWÓJ POKÓJ DOKŁADNIE W TAKIM STANIE, WJAKIM GO ZOSTAWIŁAŚ.

— Dziękuję. POTWORNY BAŁAGAN.

— Przepraszam.

PODŁOGI PRAWIE W OGÓLE NIE WIDAĆ. NAPRAWDĘ MOGŁAŚ TROCHĘ POSPRZĄTAĆ.

— Przepraszam.

W dole zajaśniały światła Quirmu. Pimpuś wylądował delikatnie. Susan spojrzała na ciemne budynki pensji.

— Czyli ja… też… przez cały czas byłam tutaj?

TAK HISTORIA OSTATNICH KILKU DNI BYŁA… ODMIENNA. DOBRZE SOBIE PORADZIŁAŚ NA EGZAMINACH.

— Naprawdę? A kto je pisał?

TY.

— Aha. — Susan wzruszyła ramionami. — Co dostałam z logiki?

BARDZO DOBRY.

— No nie! Zawsze dostawałam bardzo dobry z plusem.

POWINNAŚ SOLIDNIEJ POWTÓRZYĆ MATERIAŁ. Śmierć wskoczył na siodło.

— Jeszcze jedno… — zatrzymała go Susan. Wiedziała, że musi to powiedzieć.

TAK?

— Co się stało z tym… no wiesz… „zmienić los jednego człowieka to zmienić świat”?

CZASAMI ŚWIAT WYMAGA ZMIANY.

— Aha. Hm. Dziadku…

TAK?

— Ta… huśtawka. Wiesz, ta w sadzie. Jest bardzo dobra. Świetna huśtawka.

NAPRAWDĘ?

— Byłam wtedy za mała, żeby ją docenić.

NAPRAWDĘ CI SIĘ PODOBAŁA?

— Miała… styl. Nie wierzę, żeby jeszcze ktoś miał taką.

DZIĘKUJĘ CI.

— Ale… to niczego nie zmienia, wiesz? Świat nadal jest pełen głupich ludzi. Nie korzystają ze swych mózgów. Jakby im nie zależało, żeby logicznie myśleć.

W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE?

— Ja przynajmniej się staram. Na przykład, jeśli byłam tu przez ostatnie kilka dni, to kto leży teraz w moim łóżku?

MYŚLĘ, ŻE WYSZŁAŚ NA PRZECHADZKĘ PRZYKSIĘŻYCU.

— Aha. Czyli wszystko w porządku. Śmierć odchrząknął. SĄDZĘ…

— Słucham?

WIEM, ŻE TO WŁAŚCIWIE ŚMIESZNE…

— Co takiego?

NIE ZNAJDZIESZ PRZYPADKIEM CAŁUSA DLA SWOJEGO STAREGO DZIADUNIA?

Susan popatrzyła na niego.

Błękitny blask w oczach Śmierci stopniowo przygasał, a znikające światło wsysało jej spojrzenie, wciągało je w oczodoły i leżącą za nimi ciemność…

…która trwała i trwała bez końca. Nie było dla niej imienia. Nawet „wieczność” jest ludzkim pojęciem. Nadanie jej nazwy daje jej także długość, choć istotnie wyjątkowo wielką. Ale owa ciemność była tym, co pozostaje, kiedy nawet wieczność się podda. Tam właśnie mieszkał Śmierć. Samotnie.

Przyciągnęła do siebie jego głowę i pocałowała w sam czubek. Czaszka była gładka i biała jak kość, jak kula bilardowa.

Susan odwróciła się i spojrzała na budynki, próbując ukryć zakłopotanie.

— Mam tylko nadzieję, że pamiętałam o zostawieniu otwartego okna. — Zresztą to na nic. Musi się dowiedzieć, choćby potem miała być na siebie zła, że spytała. — Posłuchaj… Czy, eee… ludzie, których poznałam… Nie wiesz, czy znowu zobaczę…

Kiedy się odwróciła, za nią nie było już niczego. Tylko dwa odciski kopyt gasnące z wolna na bruku.

Okno było zamknięte. Musiała iść dookoła, przez drzwi, a potem w ciemności wspiąć się na schody.

— Susan!

Poczuła, że na wszelki wypadek znika, z przyzwyczajenia. Powstrzymała to. Nie było potrzeby. Nigdy nie było takiej potrzeby. Na końcu korytarza w świetle latarni stała kobieta.

— Słucham, panno Butts?

Dyrektorka przyglądała się jej, jakby czekała, aż Susan coś zrobi.

— Dobrze się pani czuje, panno Butts? Nauczycielka wybuchnęła gniewem.

— Czy wiesz, że jest już po północy?! Jak ci nie wstyd? Dlaczego nie leżysz w łóżku? I to z całą pewnością nie jest szkolny mundurek!

Susan spojrzała na siebie. Trudno jest pamiętać o wszystkich szczegółach… Wciąż miała na sobie czarną suknię z koronką.

— Tak — przyznała. — To prawda. — I obdarzyła pannę Butts promiennym, przyjaznym uśmiechem.

— W szkole obowiązują przecież pewne zasady — powiedziała panna Butts, choć z pewnym wahaniem.

Susan poklepała ją po ramieniu.

— Myślę, że to chyba raczej wskazówki. Nie sądzisz, Eulalio? Panna Butts otworzyła usta i natychmiast je zamknęła. Susan zaś zdała sobie sprawę, że nauczycielka jest w rzeczywistości dość niska. Wysoko nosiła głowę, mówiła wysokim głosem, prezentowała najwyższej klasy maniery — była wysoka w każdym aspekcie prócz wzrostu. Zadziwiające, ale najwyraźniej potrafiła urzymać to w sekrecie.

— Lepiej się już położę — oświadczyła Susan. Jej umysł tańczył na adrenalinie. — I pani także. Jest o wiele za późno, żeby w pani wieku spacerować po korytarzach. Tu są przeciągi. W dodatku jutro ostatni dzień zajęć. Nie chce pani chyba wyglądać na zmęczoną, kiedy zjawią się rodzice.

— Eee… tak. Tak. Dziękuję ci, Susan.

Susan rzuciła załamanej nauczycielce kolejny ciepły uśmiech. Poszła do sypialni, rozebrała się po ciemku i wśliznęła pod kołdrę.

W pokoju panowała cisza, jeśli nie liczyć spokojnych oddechów dziewięciu śpiących dziewcząt i rytmicznego, stłumionego odgłosu lawiny, jaki wydawała śpiąca księżniczka Nefryta.

Po chwili dołączył do nich szloch kogoś, kto stara się nie być słyszany. Trwał długo. Ktoś miał wiele do nadrobienia.

Wysoko ponad światem Śmierć pokiwał głową. Można wybrać nieśmiertelność albo można wybrać człowieczeństwo.

Każdy sam musi podjąć decyzję.


* * *

Ostatni dzień nauki był jak zawsze odrobinę chaotyczny. Niektóre dziewczęta wyjeżdżały wcześniej, przez pensję sunął strumień rodziców różnych ras i nikt nawet nie myślał o lekcjach. Powszechnie godzono się z faktem, że zasady są złagodzone.

Susan, Gloria i księżniczka Nefryta poszły spacerem do kwiatowego zegara. Była za kwadrans stokrotkowa.

Susan czuła się pusta, ale też naprężona jak struna. Dziwiła się, że iskry nie strzelają jej z palców.

W sklepie przy alei Trzech Róż Gloria kupiła torebkę smażonych ryb. Zapach gorącego octu i solidnego cholesterolu unosił się nad papierem, pozbawiony jednak aromatu smażonej pleśni, który zwykle nadawał zakupom ich znajomy posmak.

— Ojciec mówi, że muszę wrócić do domu i wyjść za jakiegoś trolla — oświadczyła Nefryta. — Wiesz, jak znajdziesz tam jakieś porządne rybie ości, chętnie je zjem.

— Poznałaś go? — zainteresowała się Susan.

— Nie. Ale ojciec mówi, że ma wielką, wysoką górę.

— Na twoim miejscu bym się nie zgodziła — stwierdziła Gloria z ustami pełnymi ryby. — Mamy przecież Wiek Nietoperza. Tupnęłabym nogą i powiedziała: Nie! Jak myślisz, Susan?

— Słucham? — spytała Susan, która myślała o czymś innym. Kiedy powtórzono jej wszystko, odparła: — Nie. Najpierw bym sprawdziła, jaki on jest. Może się okazać całkiem miły. Wtedy ta góra będzie dodatkowym atutem.

— Tak — przyznała Gloria. — To logiczne. Czy ojciec przysłał ci jakiś portret?

— O tak. — I co?

— No… — zastanowiła się Nefryta. — Ma sporo ciekawych szczelin. I lodowiec. Tato mówi, że nie topnieje nawet latem.

Gloria z aprobatą kiwnęła głową.

— Wydaje się miłym chłopcem.

— Aleja zawsze lubiłam takiego z sąsiedniej doliny. Ma na imię Grań, ciężko pracuje i oszczędza. Odłożył już prawie tyle, że wystarczy na własny most.

Gloria westchnęła.

— Ciężko jest być kobietą… — Szturchnęła Susan. — Chcesz kawałek ryby?

— Dziękuję, nie jestem głodna.

— Naprawdę dobra. Nie taka zjełczała jak zwykle.

— Nie, dziękuję.

Gloria szturchnęła ją znowu.

— To może sama kupisz sobie porcyjkę? — zaproponowała, uśmiechając się znacząco pod osłoną brody.

— Ale czemu?

— Sporo dziewcząt już tam dzisiaj było — wyjaśniła krasnoludka. — Przyjęli nowego chłopaka. Przysięgłabym, że jest elfi.

Coś wewnątrz Susan szarpnęło się i brzęknęło. Wstała.

— Więc o to mu chodziło! Rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły!

— Co? Komu? — zdziwiła się Gloria.

— Sklep jest w alei Trzech Róż?

— Zgadza się.


* * *

Drzwi do mieszkania maga stały otworem. Sam mag drzemał na słońcu w ustawionym przed wejściem fotelu na biegunach.

Kruk siedział mu na kapeluszu. Susan zatrzymała się i spojrzała na ptaka groźnie.

— Czyżbyś chciał wygłosić jakieś komentarze?

— Kra, kra — odparł kruk i nastroszył pióra.

— To dobrze.

Poszła dalej, czując na twarzy rumieniec. Jakiś głos za nią powiedział:

— Ha!

Udała, że nie słyszy.

Coś poruszyło się między śmieciami w rynsztoku. SNH, SNH, SNH, powiedziało, ukryte za opakowaniem po rybie. — Rzeczywiście, bardzo zabawne — rzuciła Susan. Poszła dalej. Po chwili ruszyła biegiem.


* * *

Śmierć uśmiechnął się, odłożył szkło powiększające i odwrócił się od modelu Dysku. Zobaczył obserwującego go Alberta.

TYLKO SPRAWDZAŁEM, wyjaśnił.

— Oczywiście, panie — odparł Albert. — Osiodłałem Pimpusia.

ROZUMIESZ, ŻE TYLKO SPRAWDZAŁEM?

— Jak najbardziej, panie.

JAK SIĘ CZUJESZ?

— Doskonale, panie.

MASZ SWOJĄ BUTELKĘ?

— Tak, panie. — Stała na półce w pokoju Alberta.

Podążył za Śmiercią do stajni, pomógł mu wspiąć się na siodło i podał kosę.

TERAZ MUSZĘ WYJECHAĆ, rzekł Śmierć.

— To twój bilet, panie.

WIĘC PRZESTAŃ TAK SIĘ UŚMIECHAĆ.

— Tak, panie.

Śmierć ruszył. Po chwili zauważył, że mimowolnie kieruje się na ścieżkę do sadu.

Zatrzymał się przed pewnym szczególnym drzewem. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.

DLA MNIE WYGLĄDA CAŁKOWICIE LOGICZNIE, stwierdził w końcu.

Pimpuś zawrócił posłusznie i pokłusował do świata.

Otwierały się przed nim krainy i miasta Dysku. Na ostrzu kosy tańczył błękitny płomień.

Śmierć poczuł skierowaną na siebie uwagę. Spojrzał na wszechświat, który obserwował go z zaciekawieniem.

Głos, który tylko on mógł słyszeć, zapytał: Więc mały Śmierć jest buntownikiem, tak? A przeciw czemu się buntujesz?

Śmierć zastanowił się. Jeśli istniała jakaś błyskotliwa odpowiedź, nie wpadł na nią.

Dlatego zignorował pytanie i ruszył ku żywotom ludzi.

Potrzebowali go.


* * *

Gdzieś w innym świecie, bardzo odległym od Dysku, ktoś ostrożnie podniósł instrument muzyczny wygrywający echa rytmu jego duszy. Nigdy nie umrze.

Zostanie tu już na zawsze.

Загрузка...